Paweł Przytocki: "Muzyka jest dla mnie sposobem na życie i sposobem na przeżycie"
Wyjątkowo piękny i nastrojowy koncert odbył się 3 marca w Filharmonii Podkarpackiej. Pierwszą część wypełniły dzieła wybitnych kompozytorów muzyki polskiej XX stulecia – Agnus Dei w opracowaniu na orkiestrę smyczkową Krzysztofa Pendereckiego i I Koncert fortepianowy Aleksandra Tansmana, a po przerwie wysłuchaliśmy VIII Symfonii G-dur op. 88 Antonina Dvořaka. Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Podkarpackiej wystąpiła pod batutą Pawła Przytockiego, wybitnego dyrygenta i pedagoga, a solistką była Julia Kociuban, znakomita pianistka młodego pokolenia.
Bardzo się cieszę, że w czasie pobytu w Rzeszowie pan Paweł Przytocki znalazł czas na rozmowę i mogę Państwu przybliżyć działalność Artysty, zapraszając do lektury.
Może nie wszyscy wiedzą, że Pan i Julia Kociuban pochodzicie z Podkarpacia, bo mama solistki urodziła się i dzieciństwo spędziła w Rzeszowie, a Pan urodził się i rozpoczynał naukę muzyki w Krośnie.
To prawda. Cieszę się ogromnie, że po latach mogłem pracować z Orkiestrą Filharmonii Podkarpackiej i dyrygować tutaj.
Bardzo interesujący był program tego koncertu i sądzę, że Pan zaproponował wszystkie utwory.
Wynika to też z faktu, że wszystkie utwory wiążą się z moim życiem zawodowym w sposób szczególny.
Maestro Krzysztof Penderecki podpisywał mi indeks, kiedy studiowałem w Akademii Muzycznej w Krakowie. Długo byłem związany z postacią Profesora i współpracowałem wielokrotnie przy różnych okazjach. Pierwszym poważniejszym działaniem było przygotowanie Orkiestry Filharmonii Narodowej w 1988 roku do pierwszego wykonania Polskiego Requiem w Warszawie w Katedrze Świętego Jana. Później w Gdańsku robiliśmy wspólny koncert – ja dyrygowałem pierwszą częścią, Profesor dyrygował częścią drugą i stąd w dzisiejszym programie znalazło się Agnus Dei, które miałem szczęście dyrygować także w wersji chóralnej, bowiem w takiej wersji zostało ono napisane w 1981 roku. Pracując w Filharmonii w Krakowie, miałem możliwość dyrygowania tym utworem podczas koncertu muzyki chóralnej a capella kompozytorów polskich. Pamiętam, że wykonywaliśmy utwory Henryka Mikołaja Góreckiego, Krzysztofa Pendereckiego i Juliusza Łuciuka. Dyrygując Agnus Dei wracam do swoich korzeni.
Podobnie można powiedzieć o Aleksandrze Tansmanie, bo to są z kolei łódzkie konotacje.
Kiedy byłem po raz pierwszy dyrektorem Filharmonii Łódzkiej w latach 90-tych, też wykonywaliśmy sporo utworów Aleksandra Tansmana. Pamiętam, że graliśmy Symfonie i II Koncert fortepianowy, a I Koncert fortepianowy został wykonany po raz pierwszy w Polsce 11 listopada 2018 roku w Łodzi, bo nie pamiętam, żeby poza nagraniem w NOSPR był wykonywany. Wkrótce nagraliśmy ten koncert z Julią Kociuban dla wytwórni DUX razem z Koncertem fortepianowym Grażyny Bacewicz. Płyta z tymi utworami była nominowana do Fryderyka.
Ponieważ w Rzeszowie odbywa się bardzo prężnie rozwijający się Konkurs Muzyki Polskiej, to w tym kontekście pojawił się Tansman z I Koncertem fortepianowym.
Antonin Dvořak jest z kolei kompozytorem, od którego rozpoczęła się moja samodzielna droga artystyczna, bo w czasie koncertu dyplomowego dyrygowałem IX Symfonią Dvořaka i ten kompozytor jest mi bardzo bliski.
Człowiek po latach powraca do tego, co było mu bliskie.
Julia Kociuban - fortepian, Orkiestrą Filharmonii Podkarpackiej dyryguje Paweł Przytocki, fot. Fotografia Damian Budziwojski
Nigdy nie pytałam Pana, kiedy pomyślał Pan o dyrygowaniu, bo rozpoczynając naukę muzyki, zaczynał Pan od gry na instrumencie.
Powiem Pani może przewrotnie, że ja wciąż o tym myślę. Często zastanawiam się, po co jest dyrygowanie i czym ono dla mnie jest – ciągle sobie zadaję to pytanie. To nie jest tak, że po studiach dyrygenckich otrzymuje się dyplom z pieczątką i jest się od razu dyrygentem.
Dyrygentem człowiek się staje każdego dnia. Wtedy, kiedy rozpoczynamy pracę nad utworem i trzeba tym utworem zadyrygować, ale wcześniej trzeba pomyśleć, jaki jest sens tego dyrygowania.
Bardzo często powtarzam moim studentom, że dyrygenta nie można porównać do kierującego ruchem drogowym. To jest kreacja, to jest poczucie misji, to jest poczucie czegoś większego niż tylko stanie i machanie na chłodno od – do.
Codziennie sobie zadaję to pytanie, bo to nie jest takie oczywiste, szczególnie we współczesnym świecie, kiedy jest bardzo silna tendencja – znowu użyję metafory – dolewania soku malinowego do piwa po to, żeby było bardziej strawne (śmiech).
Podobnie się dzieje teraz z muzyką. Trwa przeciąganie liny, czy muzyka z krwi i kości jest wciąż muzyką, czy musimy ją rozwadniać czymś, żeby przetrwała.
Dlatego odpowiadając na pytanie o swoim dyrygowaniu stwierdzam, że to, co wykonujemy, musi być o czymś, musi do czegoś zmierzać po to, żeby za 50 lat albo za 100 lat ktoś nie powiedział, że przez bezproduktywne machanie rękami z muzyki nic nie wynika. Dlatego ta muzyka musiała zostać rozwodniona wodą sodową lub sokiem malinowym.
Spotkałam się z wieloma stwierdzeniami znanych muzyków, że nie można kierować się wyłącznie zapisanymi nutami, bo muzyka jest także pomiędzy nutami.
Mogę powiedzieć, bo mam odpowiedni zasób doświadczeń, że muzyka jest dla mnie sposobem na życie i sposobem na przeżycie.
Jeśli w tym wszystkim znajdę jeszcze jakąś radość i tą radością się podzielę – nie tylko umiejętnościami, ale pewną radością tworzenia czegoś, to jest dla mnie już wystarczające.
Być może tym się różnię od współczesnych trendów, że nigdy nie stawiałem sobie nadmiernych celów i nadmiernych oczekiwań zarówno w stosunku do życia, do muzyki, jak i do ludzi, którzy decydowali o tym. Mówię tu o wszystkim – o budowaniu repertuaru, o zabieganiu o pieniądze itd., itd…
Repertuar się buduje wtedy, kiedy człowiek do tego dojrzeje. Robię to, do czego dojrzałem, co do końca zrozumiałem. Jak czegoś nie rozumiem, to się za to nie biorę.
Pracując z orkiestrą musi Pan przekonać muzyków do tego, co Pan robi i co chce osiągnąć.
Dlatego staram się to robić bardzo sugestywnie i bardzo wyraziście, bo jestem w stu procentach przekonany o słuszności tego, co robię. To oczywiście nie oznacza, że czasem nie zmieniam zdania, ponieważ za każdym razem w orkiestrze mam do czynienia z grupą ludzi, którzy mają interesujące osobowości.
Orkiestra to jest bardzo żywy organizm. To nie ma nic wspólnego ze współczesnymi teoriami managementu, mówiącymi o zarządzaniu zasobami ludzkimi. To jest żywy organizm, z którym się pracuje i oczywiście narzuca się mu swoją wizję, ale jeśli jest reakcja, jeśli jest efekt, to jest to bardzo inspirujące. Muzycy bowiem potrafią bardzo dużo oddać i to jest dla dyrygenta również ogromna nauka.
Pewnie za każdym razem, bo przecież rzadko się zdarza, że staje Pan przed tym samym zespołem w kolejnych tygodniach, a najczęściej za każdym razem jest to inny zespół.
Powiem więcej – ja nawet czasem tym samym zespołem inaczej dyryguję we wtorek, a inaczej w środę. Każdego dnia mam jakiś konkretny zamysł artystyczny do przepracowania.
Dzięki temu tydzień staje się ciekawy. Najgorsza jest w muzyce nuda i rutyna, a tak jest, jak dyrygent od poniedziałku do piątku dyryguje nie dość, że to samo, to jeszcze tak samo.
Wtedy także zespół gra tak samo - odgrywa nuty.
Wiemy doskonale, że to nie o to chodzi, bo jeśli to jest sposób na życie, to nie może to być odgrywanie. Oczywiście, żyć można też odgrywając codziennie swoją rolę. Mamy przecież do czynienia w społeczeństwie z ludźmi, którzy codziennie mają do odegrania konkretną rolę, a w domu wchodzą w kapcie, w szlafrok i są kimś innym. Zawsze w zależności od sytuacji odgrywają daną rolę tak, jak ją trzeba odegrać.
Wiem, że nie lubi Pan słowa kariera, ale przecież można powiedzieć, że zrobił Pan karierę. Współpracuje Pan z większością orkiestr filharmonicznych w Polsce, a także z wieloma orkiestrami symfonicznymi i kameralnymi za granicą i ta lista jest bardzo długa.
Rozpoczynając działalność dyrygencką w Polsce, rozpoczął Pan od północy, bo był Pan dyrygentem, a później także dyrektorem artystycznym w Filharmonii Bałtyckiej w Gdańsku.
Tak, to było w latach 1988 – 1989, a wtedy jeszcze ta Orkiestra, była częścią Opery Bałtyckiej. Filharmonia Bałtycka miała wtedy wykonać po raz pierwszy Polskie Requiem Krzysztofa Pendereckiego. To było wkrótce po wykonaniu tego dzieła w Warszawie. W Gdańsku także musiałem przygotować orkiestrę i chór do koncertu. Tak zaczęły się moje związki z Gdańskiem, które trwają do dzisiaj. Bardzo często wracam na Ołowiankę, gdzie jest w tej chwili siedziba Polskiej Filharmonii Bałtyckiej i mam tam dużo przyjemności z pracy. Mam też wielki, wielki sentyment do tego miejsca i do tej orkiestry. Stare miasto i Ołowianka to jest jedno z najpiękniejszych miejsc w Polsce.
Potem po kolei zatrzymywał się Pan na dłużej w Filharmonii Łódzkiej, Filharmonii Narodowej oraz Teatrze Wielkim Operze Narodowej w Warszawie, a później powrócił Pan do Łodzi.
Jeszcze do niedawna była współpraca z Operą Wrocławską, byłem też przez cztery sezony Dyrektorem Naczelnym i Artystycznym Filharmonii im. Karola Szymanowskiego w Krakowie, a od września 2017 roku jestem dyrektorem Filharmonii Łódzkiej im. Artura Rubinsteina. Coś się kończy, a coś zaczyna - takie jest życie.
Mówię z całą świadomością, że ten mój aktualny status w Łodzi jest moim chyba najlepszym okresem w życiu, bo mam stabilność. Mam poczucie rozwoju artystycznego przy zachowaniu pewnej stabilizacji artystycznej i finansowej. Spotykam się z dużym zrozumieniem dla tego, co robię, jak to realizuję i efektów tego działania. W ciągu krótkiego czasu nagraliśmy trochę muzyki na płytach – między innymi koncerty skrzypcowe Emila Młynarskiego z Piotrem Pławnerem, a ostatnio nagraliśmy dwie dziewiętnastowieczne symfonie Franciszka Mireckiego i Józefa Wieniawskiego. To są bardzo ważne nagrania dlatego, że polska muzyka XIX wieku to nie tylko Chopin czy Moniuszko i czas najwyższy, żeby zarówno menedżerowie kultury i decydenci oraz ci, którzy w mediach kreują kierunki rozwoju sztuki, muzyki, a także ludzie, którzy płacą za to, dostrzegli wartość mało znanej muzyki z tego okresu.
Wykonując i nagrywając te utwory można przekonać do tej muzyki szerokie grono słuchaczy.
W tej chwili słuchaczy trzeba edukować, bo jak pani wie, edukacja muzyczna w szkołach upadła bardzo nisko, a właściwie jest na poziomie zerowym i filharmonie muszą edukować nieustannie. Trzeba to robić konsekwentnie, żeby za 100 lat ktoś nie powiedział: co nasi przodkowie zrobili z polską muzyką XIX wieku i z publicznością? Czy graliście im cały czas tylko monotonne rytmy muzyki klubowej, czy zrobiliście coś więcej?
Jest Pan także doświadczonym pedagogiem.
Owszem, od jakiegoś czasu uczę. Jestem profesorem Akademii Muzycznej w Krakowie i daje mi to bardzo dużo satysfakcji. Nigdy nie przypuszczałem, że będę miał taką radość z uczenia, z kontaktu z młodymi ludźmi.
Jestem bezwzględny, bo jeśli ktoś przez pierwszy semestr nie rokuje żadnych postępów, to od razu mówię mu, że szkoda czasu. Czasem daje się jeszcze młodemu człowiekowi szanse, ale najczęściej potwierdza się, że mówię prawdę.
Studia na wydziałach dyrygentury w polskich akademiach muzycznych kończy każdego roku kilkanaście, a może nawet więcej osób, a miejsce na estradzie jest co najwyżej dla jednego młodego dyrygenta, który ma talent i szczęście.
Albo nie ma miejsca wcale. Różnie to bywa, bo nawet jeśli jest talent, szczęście i „plecy” – to w którymś momencie, jeśli się nie przerobi wszystkiego do końca, to ani talent, ani szczęście, ani „plecy” nie pomagają. Jedyną receptą na sukces jest ciężka i systematyczna praca.
Mój Profesor wielokrotnie mi powtarzał: „Możesz się nauczyć wszystkiego, masz na tyle zdolności, że to opanujesz, ale jeszcze oprócz tego musisz to „przetrawić”, czyli połączyć własny splot różnych myśli z wrażliwością, doświadczeniem oraz w własnym spojrzeniem na muzykę i na świat. Jeśli tego nie „przetrawisz”, to nie będzie to twoje, a będzie to tylko bliższa, albo dalsza kopia czegoś”.
Mówi Pan o Profesorze Jerzym Katlewiczu, który był chyba najważniejszym Pana mistrzem.
Tak, ukształtował mnie jako dyrygenta.
Czy udział w konkursach miał wpływ na Pana osiągnięcia artystyczne?
Konkursy mi nic nie dały. Powiem więcej, nawet w tej chwili konkursy dyrygentom niewiele dają. Znam dyrygentów, którzy powygrywali konkursy, a w tej chwili nie pracują w zawodzie. Konkurs nie jest receptą na sukces.
Jeżeli spojrzymy na nasz rodzimy Międzynarodowy Konkurs Dyrygentów
im. Grzegorza Fitelberga i zwycięzców tego konkursu przez lata, to możemy powiedzieć, że naprawdę wielką karierę może zrobiło dwóch.
Może jednak liczne pokonkursowe zaproszenia do poprowadzenia koncertów z różnymi prestiżowymi orkiestrami wielu młodym dyrygentom pomogły.
Co tydzień ma Pani konkurs z orkiestrą i albo koncert zachwyci publiczność, albo nie. Konkurs niczego nie załatwi. Oczywiście, konkursy są potrzebne, aby młodzi dyrygenci się sprawdzili i pokazali, ale to nie jest recepta.
Dyrygent jest to muzyk, który jest w ciągłym procesie dochodzenia do prawdy w muzyce i tego, co się nazywa poszukiwaniem wolności w sztuce, dotykaniem granic wolności i obserwowaniem, co z tego wynika, nie zbaczając z kursu, który się nazywa prawda. To jest nieustanny proces. Nie można powiedzieć – już zrobiłem wszystko i mogę do końca życia odcinać kupony. Nie ma takiego momentu.
Profesor Józef Patkowski powiedział mi chyba 15 lat temu, że jeśli ktoś zaczyna wierzyć we własną wielkość, to jest już jego koniec. To jest tak jak brak kompasu podczas wędrówki.
Proces kształtowania dyrygenta jest bardzo trudny, ale proces dojrzewania do tego, kim chcę być, a właściwie jakim muzykiem chcę być – jest bardzo długi.
Jak się jest młodym dyrygentem, to często łapiemy wszystko, tylko co z tego wynika?
Co innego być przekonanym do takiej, a nie innej interpretacji, zrozumieć do końca istotę takiego, a nie innego warsztatu kompozytorskiego. Przeniknąć osobowość kompozytora jest czymś zupełnie innym, niż zadowolić się sukcesem własnego ja.
Paweł Przytocki dyryguje Orkiestrą Symfoniczną Filharmonii Podkarpackiej podczas wykonania VIII Symfonii G-dur op.88 Antonina Dvoraka, fot. Fotografia Damian Budziwojski
Ja za wielki Pana sukces uważam fakt, że Pana nagranie I Symfonii Sergiusza Rachmaninowa zostało wyróżnione przez amerykański magazyn muzyczny „La folia”, obok takich kreacji, jak V Symfonia Ludwiga van Beethovena pod batutą Carlosa Kleibera oraz Appasionata Światosława Richtera.
Tak, bo recenzentowi chodziło o intensywność wyrazu artystycznego i to nagranie wpisywało się w podobną temperaturę tych interpretacji. To miłe, ale z tego powodu nie zaproszono mnie na żaden koncert w Ameryce (śmiech).
Czy decydując się na zawód dyrygenta, wiedział Pan, że czeka Pana przez całe życie trudna praca nad nowym repertuarem?
Owszem, wiedziałem, ale nie przypuszczałem, że po ukończeniu studiów w XXI wieku pojawi się taka mnogość chłamu, który będzie zatruwał muzykę. Nie brałem tego pod uwagę, że coś, co jest na poziomie dennym, może być gloryfikowane jako wielka sztuka.
Pozostało nam tylko kierować się słowami utworu Wojciecha Młynarskiego „Róbmy swoje….”.
Tak jak zostałem nauczony i tak jak zostałem do tego zawodu przygotowany. Powinienem to robić zgodnie z własnym przekonaniem i nie oglądać się za siebie, tylko patrzeć w przyszłość i wierzyć w to, że to, co robię, jest komuś potrzebne oraz ma jakieś znaczenie.
Niedługo Pan będzie dyrygował bardzo ważnym koncertem.
Tak, to jest dla mnie bardzo istotne, bo 14 marca inauguruję dużym Koncertem Galowym XVII Międzynarodowy Mistrzowski Konkurs Pianistyczny im. Artura Rubinsteina – prestiżowy konkurs pianistyczny, jeden z najważniejszych konkursów na świecie, organizowany od 1974 roku w Tel Avivie (Izrael) przez The Arthur Rubinstein International Music Society na cześć wybitnego pianisty Artura Rubinsteina, który urodził się w Łodzi.
To jest bardzo znaczące i ważne wydarzenie w moim życiu, ponieważ jestem związany z Filharmonią, która nosi imię Artura Rubinsteina w mieście, w którym ten artysta się urodził. To jest wielkie wyróżnienie dla mnie i dla Filharmonii Łódzkiej. Jest to dla mnie zaszczyt. Będę tam dyrygował czterema koncertami fortepianowymi Sergiusza Rachmaninowa i jeszcze dochodzą do tego Wariacje na temat Paganiniego na fortepian i orkiestrę. Cały koncert będzie trwał prawie 5 godzin, z godzinną przerwą w środku. To będzie prawdziwy maraton.
Wielki sentyment, a nawet miłość do muzyki, do Rachmaninowa będę mógł zrealizować w Tel Avivie. Może nie wypada w takich czasach mówić o miłości do muzyki Rachmaninowa, ale uważam, że miłość do muzyki nie ma nic wspólnego z polityką.
Jak już Pan powiedział na początku rozmowy, dawno nie było Pana w Rzeszowie. Jest Pan z pewnością usatysfakcjonowany gorącym przyjęciem przez publiczność zarówno pierwszej części wieczoru, a szczególnie rewelacyjnym wykonaniem I Koncertu fortepianowego Aleksandra Tansmana przez Julię Kociuban i Orkiestrę Filharmonii Podkarpackiej pod Pana czujną batutą. Wykonana w części drugiej VIII Symfonia G-dur op. 88 Antonina Dvořaka była wspaniałym popisem dla orkiestry i dyrygenta. Rzadko się zdarza taka czujność zespołu na gesty dyrygenta. Publiczność była zachwycona, a najlepszym dowodem były bardzo długie i gorące oklaski, podczas których kilkakrotnie musiał się Pan pojawiać na scenie. Mam nadzieję, że na następny koncert w Rzeszowie pod Pana batutą nie będziemy musieli czekać latami.
Mogę już dzisiaj zapewnić, że będę w Rzeszowie już niedługo, bo w planie mam poprowadzić zakończenie sezonu artystycznego 2022/2023. Koncert odbędzie się 16 czerwca tego roku, a solistką będzie znakomita pianistka Beata Bilińska.
Pozostało nam czekać na ten koncert, a ja bardzo dziękuję Panu za rozmowę.
Ja również dziękuję i wszystkiego dobrego Państwu życzę.
Zofia Stopińska