wywiady

Wszyscy rozumiemy muzykę i to jest jej wielka siła - mówi prof. Tomasz Strahl

        Z dwoma koncertami wystąpili na Podkarpaciu świetni, cieszący się uznaniem polskiej i zagranicznej publiczności muzycy, związani Uniwersytetem Muzycznym Fryderyka Chopina w Warszawie: Agnieszka Przemyk-Bryła – fortepian, Maria Machowska – skrzypce i Tomasz Strahl – wiolonczela.
        Pierwszy odbył się w 28 października 2018 roku w Sali Towarzystwa Muzycznego w Przemyślu i był to drugi koncert XXXV Przemyskiej Jesieni Muzycznej, która przez organizatorów została opatrzona tytułem „Metamorfozy”. Jako motto do wstępu w starannie wydanym folderze, zacytowane zostały słowa Owidiusza: „Czasy się zmieniają i my się zmieniamy wraz z nimi”, które pani Anna Sienkiewicz rozwija pisząc: „Wraz z nami zmienia się także sztuka. Narodziny nowych kierunków i stylów na bazie wcześniejszych, ewolucja form, gatunków i technik, szukanie nowych rozwiązań wraz z kontynuacją dotychczasowych, to ustawiczna metamorfoza”.
        Tytułowe „Metamorfozy” usłyszeliśmy podczas tego drugiego koncertu „W słowiańskim duchu”. Tomasz Strahl i Agnieszka Przemyk-Bryła wykonali Metamorfozy Witolda Lutosławskiego. Ramy tego koncertu stanowiła muzyka Fryderyka Chopina. Wieczór rozpoczęła Agnieszka Przemyk-Bryła, wykonując kolejno: Etiudę c-moll op. 10 nr 12, Mazurki a-moll WN 14, F-dur WN 25 i a-moll WN 60 oraz Barkarolę Fis-dur op. 60
Maria Machowska wypełniła środkowe ogniwo koncertu utworami solowymi, a były to: Kaprys polski Grażyny Bacewicz, Tango Etude nr 3 Astora Piazzolli oraz Le Chant du Bivouc op. 10 Henryka Wieniawskiego, i jego słynnym Polonezem D-dur op. 4 zakończyła tę część.
Później zabrzmiały, wspomniane już, Grave. Metamorfozy na wiolonczelę i fortepian Witolda Lutosławskiego i Pezzo capriccioso op. 62 Piotra Czajkowskiego w wykonaniu Tomasza Strahla i Agnieszki Przemyk-Bryły, a koronę wieczoru stanowiło Trio fortepianowe – Fryderyka Chopina.
         Koncert był wspaniały i gorąca owacja publiczności słusznie się Artystom należała.
         Prosto z Przemyśla Artyści udali się do Rzeszowa, aby przygotować się do koncertu i 30 października wykonać w Filharmonii Podkarpackiej Concertino na trio fortepianowe i smyczki Bohuslava Martinů.

         W dniu koncertu w Rzeszowie rozmawiałam z prof. Tomaszem Strahlem – jednym z najwybitniejszych polskich wiolonczelistów i tę rozmowę polecam Państwa uwadze.

         Zofia Stopińska: W niedzielę byłam na świetnym, entuzjastycznie przyjętym przez przemyską publiczność koncercie kameralnym w ramach XXXV Przemyskiej Jesieni Muzycznej, a przed nami koncert w Rzeszowie, podczas którego wykonają Państwo zupełnie odmienny program, tym razem z orkiestrą.

        Tomasz Strahl: W tym składzie gramy już od pewnego czasu. Oprócz pianistki Agnieszki Przemyk-Bryły, zaprosiłem panią Marię Machowską, która jest koncertmistrzem Orkiestry Filharmonii Narodowej i pracownikiem dydaktycznym Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina (w przededniu jej przewodu doktorskiego), do wykonania Tria fortepianowego Fryderyka Chopina w lipcu w Europejskim Centrum Artystycznym im. Fryderyka Chopina w Sannikach, gdzie przed laty utwór ten został skomponowany.
        W tym samym czasie, w rozmowach z panią Dyrektor Filharmonii Podkarpackiej, zasugerowałem i powstał nasz wspólny projekt, żeby wykonać niekonwencjonalny koncert z udziałem tria fortepianowego. Wszyscy kojarzymy Koncert potrójny na fortepian, skrzypce i wiolonczelę C-dur op. 56 Ludwiga van Beethovena, a jest jeszcze jeden taki utwór z połowy XX wieku, przeznaczony na orkiestrę smyczkową i trio klasyczne – to Concertino na trio fortepianowe i smyczki – Bohuslava Martinů. Postanowiliśmy przygotować ten utwór i wykonać go w Filharmonii Podkarpackiej.

        W trakcie przygotowań do wykonania tego dzieła, Towarzystwo Muzyczne w Przemyślu zaprosiło nas do udziału w Przemyskiej Jesieni Muzycznej, która w tym roku odbywa się po raz 35-ty, ale tradycje muzyczne w Przemyślu są o wiele dłuższe i są one kultywowane. Bardzo nas cieszą sukcesy Przemyskiej Orkiestry Kameralnej i muzyków, którzy w Przemyślu działają. Bardzo chętnie zgodziliśmy się wykonać koncert kameralny, w programie którego znajdzie się Trio fortepianowe Fryderyka Chopina. Pomimo, że ten utwór jest wielkim „hitem” muzyki kameralnej, trochę pozostaje w cieniu takich dzieł, jak tria H-dur Brahmsa, d-moll Mendelssohna, czy Mozarta.
         Trio fortepianowe Fryderyka Chopina, które graliśmy według Wydania Narodowego prof. Jana Ekiera, jest wspaniałym utworem. Fryderyk Chopin napisał partie skrzypiec w niskim rejestrze, ale dzięki temu „stopliwość” partii skrzypiec i wiolonczeli jest wyraźnie słyszana, a część III utworu jest wyraźnym hołdem dla bel canto operowego i instrumenty smyczkowe mogą wspaniale muzykować.

         Wiadomo, że Fryderyk Chopin uwielbiał brzmienie wiolonczeli i pewnie dlatego dał temu instrumentowi pole do popisu.

         - Zapis III części Tria Chopina jest wybitnie wiolonczelowy. Pastelowa barwa tego instrumentu i melancholia bardzo odpowiadały jego osobowości i inspirowały go do komponowania. Jedną z etiud Chopina pianiści nazywają „wiolonczelową”, a wiolonczeliści dość często wykonują ten utwór.
         Wracając do koncertu w Przemyślu – pani Agnieszka Przemyk-Bryła rozpoczęła go kilkoma utworami Chopina, a później pani Maria Machowska zagrała popisowe utwory na skrzypce solo oraz Poloneza D-dur Henryka Wieniawskiego. Nie po raz pierwszy można było podziwiać jej wielki kunszt i maestrię. Przed Triem Chopina postanowiłem wykonać jeszcze z Agnieszką Przemyk-Bryłą Metamorfozy Witolda Lutosławskiego i „Pezzo capriccioso” Piotra Czajkowskiego.
Ten koncert ogromnie przypadł do gustu przemyskiej publiczności, która zgromadziła się bardzo licznie, mimo nie najlepszej pogody. Po koncercie byliśmy bardzo szczęśliwi.

        Muszę się przyznać, że Concertina na trio fortepianowe Bohuslava Martinů nigdy wcześniej nie słyszałam w wykonaniu na żywo.

        - Nic dziwnego, bo mamy do czynienia z „perełką”, którą dopiero odkrywamy, bo tego koncertu nikt jeszcze w Polsce nie grał. Cieszę się, że mogłem dokładnie poznać Concertino na trio fortepianowe i smyczki, bo jest ono napisane innym językiem. Bohuslav Martinů czynnik melodyczny powierza w tym utworze orkiestrze, a dokładniej skrzypcom, natomiast nam dał czynnik metronomiczno-pulsacyjno-artykulacyjny, co nie jest wcale dla nas łatwe, bo wymaga szalonej koncentracji, ale jest to bardzo interesujący koncert i cieszymy się, że możemy ten utwór przedstawić publiczności w Filharmonii Podkarpackiej z nadzieją, że będziemy go mogli wykonywać na estradach innych filharmonii.

        Miałam wielkie szczęście słuchać Pana gry w tym roku kilka razy w Łańcucie, a pierwszy koncert odbył się w maju podczas Muzycznego Festiwalu w Łańcucie. Wystąpił Pan wówczas z przyjaciółmi.

        - Tak, bo grałem z Kwartetem Wilanów. Przed laty, bo na przełomie wieków, nagraliśmy płytę z kwintetami Feliksa Ignacego Dobrzyńskiego. A podczas tego majowego wieczoru wykonaliśmy nie tylko Kwintet Dobrzyńskiego, ale także wspaniałą Elegię Mikołaja Góreckiego, która została przyjęta z wielkim entuzjazmem. Mikołaj Górecki jest synem wielkiego Henryka Mikołaja Góreckiego, i uważam, że talentem dorównuje ojcu. Mimo, że nazwisko tak wybitnego kompozytora, jak Henryk Mikołaj Górecki, mogło by być pewnym obciążeniem dla syna, to jednak Mikołaj Górecki poszedł swoją drogą, zachowując jeden wspólny czynnik z muzyką ojca – ogromną komunikatywność tej muzyki.
        Wiem, że Mikołaj Górecki odnosi wielkie sukcesy w Japonii, gdzie wykonywane są jego koncerty fortepianowe, komponowane w stylu na przykład Mozarta, a ja czekam na Jego nowy utwór – Concertino na wiolonczele, które będzie wykonane w NOSPR, podczas Festiwalu Prawykonań 31 marca 2019 roku. Mikołaj Górecki także świetnie czuje wiolonczelę i jej przekazał czynnik melodyczno-dźwiękowo-alikwotowy, a to powoduje, że wiolonczela brzmi, rezonuje jak organy i to jest wprost zaskakujące.
         Zdarza się tak, że muzyka nowa dobrze brzmi na komputerze, ale później, jak trzeba ją wykonać na prawdziwych, często zbudowanych kilkadziesiąt, a nawet kilkaset lat temu instrumentach, to one służą do grania „ładnych nut”. Jeśli zaczynamy na nich grać niekonwencjonalne współbrzmienia, które przypominają wyłącznie świsty i szmery, to nie zawsze da się nasze instrumenty akomodować do takiej muzyki. W Elegii Mikołaja Góreckiego, która jest tematem z wariacjami, faktura wiolonczeli i kwintetu została bardzo dobrze przemyślana, nie mówiąc już o wspaniałej wersji melodycznej. Trzecia wariacja, która mogłaby być muzyką do filmu, wzbudza zawsze entuzjazm publiczności, co potwierdza, że jest to utwór potrzebny i to daje również nadzieję, że muzyka współczesna nie będzie rozumiana tylko przez znawców, których jest niewielu, ale będzie trafiać do szerszych warstw społeczeństwa, i o to właśnie chodzi. W muzyce klasycznej jest wiele utworów ponadczasowych i zawsze publiczność będzie słuchać Mozarta, Brahmsa, Czajkowskiego czy Chopina, ale byłoby dobrze, gdyby w przyszłości dzieła z XXI wieku były również „hitami” muzyki klasycznej.

        Podobnie jak w poprzednich latach, prowadził Pan klasę wiolonczeli na tegorocznych Międzynarodowych Kursach Muzycznych im. Zenona Brzewskiego w Łańcucie i wystąpił Pan z koncertem w Sali Balowej. Owacja po koncercie była ogromna, wprost nie do opisania.

         - Podczas tego lipcowego wieczoru także wykonałem Elegię Mikołaja Góreckiego, a także wystąpili moi najwybitniejsi kursanci.
Trzeba podkreślić genius loci tego miejsca. Zamek, Sala Balowa, całe otoczenie i nastrój, który tam panuje oraz bliskość publiczności sprawiają, że najpierw ten nastrój udziela się wykonawcom, a potem publiczności i mamy takie gorące, żywiołowe reakcje, jak po koncertach Muzycznego Festiwalu czy Międzynarodowych Kursów Muzycznych. Dla mnie takie reakcje publiczności są ogromnie budujące, bo bardzo się cieszę, jak przychodzi dużo młodzieży, bo młodzież jest bardzo szczera w swoich reakcjach.

        Kompozytorzy często proszą Pana o prawykonania swoich utworów, jest Pan zapraszany do pierwszych nagrań fonograficznych lub wykonań utworów zapomnianych.

         - Tak, za dwa tygodnie ukaże się płyta z sonatami Zygmunta Stojowskiego i Ludomira Różyckiego. Są to utwory niesłusznie zapomniane w Polsce.
Zygmunt Stojowski był jednym z założycieli Julliard School of Music. Spędził w Ameryce 50 lat i ma dla Polski wielkie zasługi, ponieważ pomagał Ignacemu Janowi Paderewskiemu i był jego wielkim przyjacielem. Paderewski często wykonywał na koncertach utwory Stojowskiego. Stojowski do tej pory znany jest w Stanach Zjednoczonych jako wybitny pedagog, pianista i kompozytor.
         Sonata wiolonczelowa Zygmunta Stojowskiego, która znajdzie się na płycie, powstała w 1898 roku i po raz pierwszy wykonał ją sam Pablo Casals. Utwór ten był bardzo często wykonywany w salach koncertowych na świecie. Nie była natomiast grana w Polsce, bo Stojowski mieszkał w Stanach Zjednoczonych, a przełom XIX i XX wieku był okresem wielkich zawirowań historycznych, później przeszkodą była II wojna światowa, a po jej zakończeniu dzieła Stojowskiego znalazły się na indeksie utworów zakazanych przez ówczesne władze.
         W tej chwili Sonata wiolonczelowa Zygmunta Stojowskiego coraz częściej jest wykonywana, i coraz częściej sięgają po nią studenci. Uważam, że po Sonacie wiolonczelowej Fryderyka Chopina jest to utwór nr 2 w polskiej literaturze na ten instrument.
         Sonata wiolonczelowa Ludomira Różyckiego była w Polsce wydana po II wojnie światowej i zdarzało się, że wiolonczeliści włączali ją czasem do repertuaru. Można powiedzieć, że jest to młodzieńczy utwór Różyckiego, bo skomponował go w wieku 22 lat. Słyszymy w nim wpływy Aleksandra Skriabina i Siergieja Rachmaninowa, ale to także jest bardzo dobry utwór. Są to utwory symboliczne dla tamtego czasu i dlatego przez wydawnictwo Chopin University Press, specjalnie z okazji 100-lecia odzyskania przez Polskę niepodległości, postanowiłem dołożyć swoją cegiełkę i honorowo nagrać te sonaty, żeby one ujrzały światło dzienne.
        Wprawdzie nagrałem Sonatę wiolonczelową Stojowskiego w 1992 roku dla Polskiego Radia, ale po 25-ciu latach postanowiłem zmierzyć się z tym utworem ponownie, bo byłem przekonany, że po tylu latach doświadczeń zagram ten utwór o wiele lepiej. Jest to bardzo efektowny, epicki utwór, który stawia wielkie wymagania zarówno przed wiolonczelistą, jak i pianistą. Może wykonam ją kiedyś w Łańcucie.

         Powróćmy jeszcze do pierwszej części pytania, proszę opowiedzieć o prawykonaniach utworów współczesnych.

        - Niedawno wykonywaliśmy z panem prof. Klaudiuszem Baranem, rektorem Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina i z prorektorem prof. Pawłem Gusnarem utwór Iffy Shapes Aleksandra Kościówa, napisany na trzy całkiem odmienne instrumenty – akordeon, wiolonczela i saksofon. Okazało się, że uzyskaliśmy razem wspaniałe brzmienie. Świadczy to dobrze o kompozytorze, który zastosował bardzo nowatorskie techniki sonorystyczne, a utwór jest bardzo dobry i interesujący. Dwa tygodnie temu ukazała się płyta SAXOPHONE VARIE VOL.3, na której zamieszczony został m.in. ten utwór.
        Weronika Ratusińska pisze dla mnie utwór, który zostanie wykonany 5 maja, a wcześniej byłem pierwszym wykonawcą jej dwóch koncertów wiolonczelowych, a wcześniej zaprezentowałem z NOSPR polskie prawykonanie II Koncertu wiolonczelowego Piotra Mossa.
        Festiwal Prawykonań stanowi fantastyczną trybunę, na której są eksponowane wszystkie nurty kompozytorskie w Polsce. Wielkie brawa należą się pani dyrektor Joannie Wnuk-Nazarowej za stworzenie bardzo potrzebnego Festiwalu. Utwór wykonany na Festiwalu Prawykonań otrzymuje coś w rodzaju legitymacji, która powoduje, że jest później promowany. Nie zdarzyło mi się, abym po prezentacji utworu na tym Festiwalu, nie otrzymał zaproszenia do zaprezentowania go siedem albo osiem razy na innych estradach (jedyną przeszkodą może być gigantyczny aparat wykonawczy), a Elegię Mikołaja Góreckiego wykonałem chyba ponad dwadzieścia razy. Festiwal Prawykonań w NOSPR jest bardzo potrzebny, bo dzięki niemu wiele utworów wzbogaciło repertuar koncertów symfonicznych, kameralnych i recitali.
         Powstaje teraz bardzo dużo dobrych utworów, po które bardzo chętnie sięgają świetni młodzi wykonawcy. Twórcom i wykonawcom życzę, aby filharmonie i inne instytucje muzyczne sięgały po te kompozycje.
         Wkrótce zamierzam w Warszawie zorganizować turniej wiolonczelowy i chcę ogłosić konkurs wśród studentów wydziałów kompozycji na napisanie 3-minutowej miniatury na wiolonczelę i na kontrabas. Wiem, że odzew będzie duży i cieszy mnie to, bo będzie to święto Wydziału Instrumentalnego i Wydziału Kompozycji.

         Jestem przekona, że podobnie jak dawniej, w XXI wieku publiczność najchętniej słucha kompozycji, w których są piękne linie melodyczne.

        - To prawda, już dawno, bo w latach 80-tych XX wieku, Mistrz Penderecki w jednym z wywiadów powiedział, że muzyka musi mieć: ład, melodię, harmonię... Nasze ucho wykształcone w kulturze antycznej basenu Morza Śródziemnego nie akceptuje kompletnego braku melodii, bo przy muzyce ludzie chcą odpoczywać. W ostatnich latach sale koncertowe są w większości pełne, bo ludzie chcą chociaż na chwilę uciec od tego wszystkiego, co się wokół nas dzieje i znaleźć krainę spokoju. Filharmonia jest takim wspaniałym, neutralnym miejscem, w którym rozbrzmiewają piękne dźwięki, które zawsze oddziałują na człowieka bardzo dobrze.

        Piękne dźwięki wydobywane z instrumentów akustycznych. Na szczęście rzadko w filharmoniach rozbrzmiewa muzyka elektroniczna. Myślę, że dzięki temu publiczność tak licznie przychodzi na koncerty.

        - W pełni się z panią zgadzam i podpisuję się pod tymi słowami.

        Powiedziałam po koncercie w Przemyślu, że Pana wiolonczela śpiewa, chociaż wiadomo, że sama nie śpiewa. Odnosiłam wrażenie, że w czasie gry instrument jest Pana przedłużeniem. Może powiem inaczej. Impulsy płynące z mózgu, poprzez serce, ręce, smyczek potrafią tworzyć ujmujące pięknem dźwięki.

        - To zjawisko jest trudne do określenia. Ja mam taką teorię, że ciało muzyka też gra, nie tylko instrument. Ten sam instrument w rękach kilku wykonawców za każdym razem zabrzmi inaczej.
        Bardzo ważne jest, jaki dźwięk potrafi wydobyć wykonawca, do jakiego dźwięku dąży w swojej wyobraźni, bo dźwięk trzeba usłyszeć w wyobraźni, nosi się go w sercu, natomiast do niego się dąży. Jeżeli nie akceptujemy dźwięku brzydkiego, sforsowanego, to szukamy dźwięku miękkiego, który ma piękną emisję.
        Dotyka pani bardzo ważnego elementu – różnicy między kreacją a odtwórstwem. Odtwórstwo polega na dokładnym odczytaniu zapisu nutowego, a z kreacją mamy do czynienia wtedy, kiedy wnosimy jeszcze coś, czego kompozytor nie umieścił, a co wzbogaca ten utwór.
        Dźwięk jest elementem kreatywnym. Jeżeli ktoś potrafi dźwiękiem przykuć naszą uwagę, to mamy wówczas ten element kreatywny. On nie zawsze dotyczy wyłącznie pomysłów muzycznych i nie polega na przesadnej mowie ciała czy przesadnej mimice, a dotyczy warstwy dźwiękowej. Szczególnie ważne jest to w grze na wiolonczeli, która nie jest instrumentem tak wirtuozowskim, jak fortepian czy skrzypce i nigdy takim nie będzie. Natomiast jeśli chodzi o barwę dźwięku to możemy na wiolonczeli uzyskać niesamowitą barwę, najbardziej zbliżoną do głosu ludzkiego i dlatego wiolonczela ma coraz większe grono zwolenników, bo ma nieagresywną, łagodną barwę i ludzie chętnie wiolonczeli słuchają. Każdy wiolonczelista grający na tym instrumencie musi nie tylko wiele czasu poświęcić na osiągnięcie doskonałej biegłości, ale przede wszystkim myśleć o pięknym brzmieniu swego instrumentu.

         Nie pamiętam koncertu, podczas którego grałby Pan doskonale wyłącznie nuty, zawsze jest dużo muzyki zawartej pomiędzy nutami.

        - Owszem, staram się. Kiedyś Roman Ingarden napisał, że partytura jest rzeczą intencjonalną.

        Mam nadzieję, że z Filharmonią Podkarpacką, Międzynarodowymi Kursami Muzycznymi w Łańcucie i z Towarzystwem Muzycznym w Przemyślu będzie Pan jeszcze bardzo długo związany.

        - Ja też mam taką nadzieję, bo to jest region o ogromnych tradycjach i życzę, aby ten region ożywił się bardzo poprzez współpracę międzynarodową. Blisko stąd na Słowację, Ukrainę, Węgry. Mogą powstać projekty międzynarodowe. Na Podkarpaciu jest wiele wspaniałych zabytków sztuki, w których może rozbrzmiewać muzyka i podobnie jest w wymienionych krajach. Muzyka nie zna granic i zawsze będziemy chętnie podziwiać dzieła twórców zagranicznych, a w innych krajach zawsze będą kochać dzieła: Chopina, Moniuszki, Wieniawskiego, Lutosławskiego, Pendereckiego. Góreckiego, Kilara. Wszyscy rozumiemy muzykę i to jest jej wielka siła.

        Wiele zależy od polskich muzyków, aby chcieli promować naszą muzykę.

        - Owszem, ale wiele też zależy od polityki kulturalnej państwa, bo jeśli w Chinach 80 milionów ludzi gra na fortepianie, a na wiolonczeli gra 6 milionów, to skala oddziaływania polskiej kultury może być o wiele większa. Żaden nasz produkt techniczny nie będzie tak działał, jak kultura. Kultura polska jest ceniona pod każdą szerokością geograficzną, a przykład Chin jest modelowy, bo jeżeli tyle osób gra na fortepianie (dwukrotnie więcej niż cała ludność Polski), to każdy Chińczyk, który sięgnie po utwory Chopina, będzie się chciał dowiedzieć jak najwięcej o tym kompozytorze i jego ojczyźnie. W ten sposób nauczy się o Polsce o wiele więcej, niż gdyby kupił jakikolwiek wyrób techniczny.

Z prof. Tomaszem Strahlem, jednym z najwybitniejszych polskich wiolonczelistów rozmawiała Zofia Stopińska 30 października 2018 roku w Rzeszowie.

Przez muzykę do gwiazd

        Koncert abonamentowy, który odbył się 19 października 2018 roku w Filharmonii Podkarpackiej, można byłoby śmiało zatytułować „Mistrz i uczeń”. Mistrz – to jeden z najwybitniejszych polskich skrzypków i pedagogów – prof. Roman Lasocki, który z wielkim powodzeniem występował na liczących się estradach świata oraz w największych centrach koncertowych Europy, Azji, USA i Kanady. Swoją znakomitą grą inspirował wielu znakomitych polskich kompozytorów, którzy dedykowali mu swoje dzieła. Jednym z nich rozpoczął się piątkowy wieczór, a usłyszeliśmy „Ricercar Sopra Roman Lasocki” Witolda Rudzińskiego. Jest to jednoczęściowy utwór na skrzypce solo, którego temat oparty jest na muzycznym opracowaniu nazwiska skrzypka. Z niezwykłą swobodą Roman Lasocki wykonał dedykowane mu dzieło, pełne piętrzących się przez wykonawcą trudności. W krótkim wystąpieniu prof. Roman Lasocki powiedział kokieteryjnie, że Jego pokolenie już schodzi z estrady i poprosił publiczność, aby łaskawie przyjęła Jego uczennicę Martę Gębską.
        Marta Gębska ma szesnaście lat i jest córką znakomitych muzyków. Przez kilka lat kształciła się pod kierunkiem swojego ojca, znakomitego skrzypka Andrzeja Gębskiego, a aktualnie jest w klasie prof. Romana Lasockiego. Marta Gębska wykonała z towarzyszeniem Orkiestry Symfonicznej Filharmonii Podkarpackiej pod batutą Pawła Szczepańskiego I Koncert skrzypcowy fis-moll op. 14 Henryka Wieniawskiego. Aż trudno uwierzyć, że ten zachwycający utwór został skomponowany przez siedemnastolatka. To także jeden z najtrudniejszych utworów Wieniawskiego. Marta Gębska wykonała to dzieło wspaniale pod każdym względem: wzruszała pięknymi frazami, zachwycała techniką i intonacją. Mistrzowskie wykonanie zostało owacyjnie przyjęte, a na bis, dla wyciszenia emocji wspaniale zabrzmiał, równie mistrzowsko wykonany, Bach na skrzypce solo.
        Drugą część koncertu wypełniła muzyka Ludomira Różyckiego: dwa poematy symfoniczne „Bolesław Śmiały” op. 8 i „Anheli” op. 22 oraz Suita z muzyki do dramatu „Irydion”, która po premierze we Lwowie 22 września 1928 roku, koncertowe wykonanie miała dopiero 19 października 2018 roku w Rzeszowie w wykonaniu Orkiestry Symfonicznej Filharmonii Podkarpackiej pod batutą Pawła Szczepańskiego i została bardzo ciepło przyjęta przez publiczność.
        Jestem pod wielkim wrażeniem gry Marty Gębskiej, z którą rozmawiałam w dniu koncertu w Filharmonii Podkarpackiej, ale zanim zaproszę do przeczytania wywiadu, pozwolę sobie przytoczyć fragmenty tylko dwóch spośród wielu wypowiedzi słynnych skrzypków, którzy także byli pod wrażeniem słuchając jej gry:

         „Marta Gębska należy do najciekawszych talentów wśród polskich skrzypków młodego pokolenia” -  Zakhar Bron

         „Marta Gębska jest nad wiek rozwiniętą młodą skrzypaczką o niesamowitym talencie, naturalnej wrażliwości muzycznej, pięknym dźwięku oraz rzadko spotykanym imperatywie gry” - Konstanty Andrzej Kulka

        Zofia Stopińska: Rozmawiamy przed koncertem abonamentowym w Filharmonii Podkarpackiej, gdzie kilka lat temu wykonałaś pierwszy koncert z towarzyszeniem orkiestry symfonicznej.

        Marta Gębska: Tak, tutaj zadebiutowałam z Orkiestrą Symfoniczną Filharmonii Podkarpackiej pod batutą maestro Tadeusza Wojciechowskiego. Było to dla mnie duże wydarzenie, które wiązało się ze stresem, ale też z dużą dozą adrenaliny i podnieceniem, bo był to mój pierwszy koncert z orkiestrą symfoniczną. To było w 2014 roku, czyli miałam dwanaście-trzynaście lat. Było to dla mnie także niesamowite przeżycie, bo mam tę świadomość, że nie każdy z mojego otoczenia ma możliwość wykonania koncertu w takich warunkach i przed tak wspaniałą, wyrobioną publicznością, jaka jest tutaj. Byłam bardzo wdzięczna, że zostałam tu zaproszona.

        To był koncert inaugurujący 40. Międzynarodowe Kursy Muzyczne w Łańcucie. Tym razem grasz już podczas koncertu abonamentowego w ramach sezonu artystycznego, kiedy to w większości solistami są muzycy z większym doświadczeniem.

        - To prawda, nawet na plakacie anonsującym wszystkie koncerty w tym miesiącu moje nazwisko znajduje się obok nazwisk tak wybitnych muzyków i profesorów, jak Roman Lasocki, Tomasz Strahl, czy Maria Machowska. To jest dla mnie zaszczyt, że mogę się znaleźć w tak wspaniałym gronie muzyków, że moja praca i starania są doceniane, i że mogę liczyć na tak wielkie wsparcie tylu życzliwych mi ludzi. Nie spotyka się takich ludzi zbyt często, a tutaj już trzeci raz będę grała i po raz pierwszy w ramach sezonu artystycznego, ale nic się nie zmieniło, nadal ludzie są życzliwi, otwarci i starają się, żeby wszystko było jak najlepiej i dlatego ja też staram się grać jak najlepiej. Mam nadzieję, że będę mogła te starania pokazać, wykonując Koncert skrzypcowy fis-moll Henryka Wieniawskiego.

        Będąc córką altowiolistki i skrzypka, zawsze słyszałaś brzmienie tych instrumentów. Grasz na skrzypcach – sama wybrałaś instrument, czy rodzice ci doradzali?

        - Chyba nie zastanawiałam się wtedy nad wyborem instrumentu i chyba to była decyzja rodziców, bo jak rozpoczynałam naukę gry na skrzypcach, miałam zaledwie sześć lat. Rodzice wybrali dobrze, bo szczerze mówiąc, nie wyobrażam sobie, żebym mogła grać na jakimś innym instrumencie, albo uczyć się innego zawodu, bo to jest mój instrument, po który mogę sięgnąć w każdym momencie mojego życia – złym lub dobrym. Przez grę na skrzypcach, analizę wszystkich utworów i muzykę, mogę oddać to, co czuję do reszty ludzi. Pokazać im, jaki jest mój świat i nie ukrywam, że na pewno gra na skrzypcach wzbudziła we mnie większą wrażliwość na drobne, błahe sprawy i nauczyła mnie radzić sobie z wieloma rzeczami, z wieloma przeciwnościami. Na pewno nauczyła mnie także pokory, bo dzisiaj jest mało osób, które pamiętają, że właśnie pokorą, pracą mogą osiągnąć bardzo dużo. Talent – to jest tylko jeden procent, chociaż wiadomo, że bez niego nie może się obejść, ale pokora i praca nad sobą, nie tylko nad grą i utworami oraz aspektem czysto muzycznym, ale też ludzkim, trzeba pracować. Skrzypce bardzo mi w tym pomogły, ale przyczynili się też do tego moi rodzice, którzy są muzykami.

        Od początku uczyłaś się grać na skrzypcach u Taty?

        - Było trochę inaczej. Jestem bardzo wdzięczna rodzicom, że tak zdecydowali, ponieważ naukę gry na skrzypcach zaczęłam w Łańcucie, podczas Międzynarodowych Kursów Muzycznych. Z Łańcutem i z Rzeszowem jestem związana właściwie od urodzenia, a nawet poczęcia, ponieważ rodzice przyjeżdżali tutaj na Kursy jako studenci i także grali koncerty. Ja poszłam w ich ślady.
        Zaczęłam się uczyć u pani profesor petersburskiego konserwatorium, Walentyny Jakubowskiej i to ona była moim pierwszym nauczycielem. Dobre początki zawdzięczam pani prof. Jakubowskiej, która za każdym razem była dla mnie bardzo wymagająca, ale też bardzo ciepła i prowadziła mnie bardzo dobrze. Chętnie powracam do wspomnień z tamtych pierwszych sześciu lat, ponieważ na sześciu kolejnych Międzynarodowych Kursach Muzycznych w Łańcucie zawsze przez miesiąc chodziłam na lekcje do prof. Jakubowskiej. To jest czas, który na zawsze zapamiętam i zawsze będę to podkreślać, bo gdyby nie te lekcje, to ja prawdopodobnie dzisiaj nie grałabym na skrzypcach.

        Długa jest lista konkursów, w których uczestniczyłaś i otrzymałaś pierwsze nagrody albo Grand Prix. W ubiegłym roku otrzymałaś I nagrodę na X Ogólnopolskim Konkursie Młodych Skrzypków im. Stanisława Serwaczyńskiego w Lublinie, w tym roku jury konkursu „Talenty skrzypcowe 2018” w Poznaniu przyznało ci Grand Prix. Dodając zdobyte przez ciebie wcześniej konkursowe laury, można mówić o poważnych osiągnięciach, ale wiem, że brałaś udział w konkursach nie tylko po to, aby zdobywać nagrody, tylko również się uczyć.

        - Wszystkie konkursy kształtują charakter i zawsze „zapala mi się czerwona lampka”, kiedy ktoś mówi, że jedzie na konkurs po to, żeby wygrać, a nie po to, żeby sprawdzić samego siebie, żeby się zaprezentować, żeby poznać poglądy innych na te same utwory, albo jak postrzegają muzykę, tylko zamyka się w „klatce” i myśli wyłącznie o tym, że musi wygrać, wszystkich pokonać i brakuje zdrowej rywalizacji. Dla mnie konkursy były zawsze „motorem do działania”, czymś, co sprawiało, że jest konkurs, to trzeba się przygotować, popracować nad sobą, poprawić, co jeszcze jest źle, trzeba było zawsze zrobić konkretny plan. Jak byłam młodsza, to robili to rodzice i pedagodzy, którzy ze mną pracowali, a później zaczęłam to sama ustalać.
Konkursy wiążą się też z niemałym stresem, ponieważ jednak jesteśmy porównywani, jesteśmy punktowani i jesteśmy oceniani.
         Na pierwszy konkurs pojechałam w 2009 roku, czyli kiedy miałam za sobą niecały rok gry na skrzypcach. Wtedy nie myślałam, że jadę na konkurs i to jest ważne, ale mimo wszystko chciałam pokazać, że umiem, że jestem dobra.
        Często rozmawiam o tym z rówieśnikami, bo na konkursach spotykam się często z tymi samymi ludźmi. Pomimo, że konkurujemy ze sobą, to zawsze jest między nami taka nić porozumienia, że jednak jesteśmy na tym samym konkursie, czekają nas podobne wyzwania i możemy się wspierać, jednocześnie za sobą rywalizując. To powinna być zdrowa rywalizacja. Każdy z nas jedzie, aby pokazać samemu sobie, że potrafi i może dobrze zagrać, i jak się tato śmieje, a ja z nim, że „jedziemy na konkurs wygrać wszystkie nuty najlepiej jak potrafimy i pokazać, jak dużo zrobiliśmy w ostatnim czasie”.

        Z twojej wypowiedzi wynika, że na konkursie można znaleźć przyjaciela.

        - Uważam, że można. Bardzo dużo osób poznałam na konkursach i może trudno powiedzieć, że się z nimi przyjaźnię, bo widujemy się dosyć rzadko, ale są to bardzo dobre znajomości.

        Od pewnego czasu występujesz także z koncertami, pomimo, że uczysz się jeszcze w szkole średniej, bo jesteś uczennicą I klasy liceum. Nagrałaś już także płytę, która ukazała się tak niedawno, że możemy o niej powiedzieć „ciepła płyta”.

        - Owszem, w czerwcu tego roku w sali koncertowej Europejskiego Centrum Muzyki Krzysztofa Pendereckiego w Lusławicach, udało się wreszcie nagrać materiał na płytę, która ukazała się pod tytułem „PER MUSICAM AD ASTRA” czyli „PRZEZ MUZYKĘ DO GWIAZD”. Inspiracją do tego tytułu było dawne łacińskie przysłowie „per aspera ad astra” – „przez trudy do gwiazd”, ale chciałam uniknąć słowa trudy, bo nie wydawało mi się odpowiednie i zastąpiłam go słowem muzyka. Nagrywając tę płytę chciałam pokazać, że bez pasji, bez muzyki, która jest obecna w życiu każdego człowieka – nawet jeśli on z muzyką ma niewiele wspólnego – to dzięki muzyce i wrażliwości kształtowanej przez sztukę, przez kulturę – może dążyć do gwiazd, do spełnienia. Nie chodzi nawet o zdobycie ostatecznego celu, tylko żeby do niego dążyć. Najważniejsza jest, moim zdaniem, ta droga.
        Droga, żeby nagrać i wydać płytę, była bardzo ciężka. To było dużo spotkań, rozmów, trzeba było załatwić wiele spraw, prosić o pozwolenia i to się wpisuje w tę drogę do wydania płyty, która ukazała się nakładem firmy fonograficznej DUX. Jestem bardzo zadowolona i dumna, że to wszystko udało się zrealizować, że nie poprzestałam tylko na samym nagraniu utworów.

        Musiałaś jeszcze wcześniej razem z towarzyszącym Ci pianistą Grzegorzem Skrobińskim przygotować utwory, które znalazły się na płycie.

        - Do nagrania płyty przygotowywałam się ponad rok. Utwory zostały bardzo dokładnie wyselekcjonowane, żeby płyta była interesująca dla słuchaczy. Kolejność utworów także nie jest przypadkowa, a wszystko po to, żeby każdy, kto sięgnie po ten krążek, mógł dostrzec piękno tej muzyki, nazywanej powszechnie poważną lub klasyczną, i że jest ona tak samo ważna, jak muzyka pop.
Dlatego kończy płytę utwór z kręgu muzyki jazzowej – Fantazja koncertowa na tematy z opery „Porgy and Bess” Igora Frołowa, ale jest też Eugène Ysaÿe’a VI Sonata na skrzypce solo oraz Recitativo e Arioso Witolda Lutosławskiego. Z polskiej muzyki mamy jeszcze dwa bardzo znane utwory: Kaprys polski Grażyny Bacewicz oraz Polonez A-dur Henryka Wieniawskiego.

        Polecamy Państwa uwadze nową płytę „PER MUSICAM AD ASTRA” w wykonaniu mojej rozmówczyni – skrzypaczki Marty Gębskiej i pianisty Grzegorza Skrobińskiego.
Mówiłaś, ile trzeba pracować, że osiągnąć sukces, ale Ty potrafiłaś połączyć to z innymi zainteresowaniami. Zauważyłam, że chodzisz tak pięknie jak baletnica – interesuje Cię taniec?

        - Tak i nawet tańczyłam w balecie, ale zawsze podobała mi się także branża modelingu – niestety, jestem za niska. Interesuje mnie wiele różnych dziedzin, a ostatnio zainteresowałam się psychologią. Uwielbiam literaturę, a szczególnie poezję i mam już wydany w 2017 roku pierwszy tomik poezji „Tyłem do ściany”. Nowe wiersze ciągle powstają – napisałam ich już kilkaset, ale tylko około dwadzieścia ujrzało światło dzienne. Zajmuję się także kaligrafią i rysowaniem – nawet ostatnio powstał cykl rysunków, które także jeszcze nie były prezentowane.

        Zauważyłam, że ostatnio ciągle coś fotografujesz, nagrywasz.

        - Tak, uwielbiam fotografię. Bardzo lubię zarówno pozować do zdjęć, jak i robić zdjęcia, pracować także z kamerą. Dzięki temu mogę dostrzegać także piękno w czymś innym niż muzyka, bo fotografując nawet stary budynek, mogę uwiecznić i dostrzec piękno przemijania. W każdym maleńkim przedmiocie lub nawet jego części można zobaczyć pracę ludzkich rąk i odnaleźć różne wartości w otaczającym nas na co dzień świecie. Fascynujące jest to, że pracując z aparatem czy kamerą możemy ukazać to, co próbujemy pokazać przez muzykę w inny sposób. Dlatego staram się łączyć wiele dziedzin sztuki, nie zamykając się wyłącznie na grze na skrzypcach. Chcę odkrywać własną wrażliwość, poznawać innych ludzi oraz ich punkty widzenia, jak patrzą na świat, co jest dla nich ważne, wspierać ich i pomagać im, a jeżeli ja będę tego potrzebowała, to mieć wokół ludzi, którzy będą mi służyć pomocą. Jestem przekonana, że to jest w życiu bardzo ważne.

        Do niedawna Twoim nauczycielem gry na skrzypcach był Tato – prof. Andrzej Gębski, który w ubiegłym roku „oddał Cię w ręce” prof. Romana Lasockiego i to chyba była słuszna decyzja, bo trudno całe życie uczyć się u jednego mistrza.

        - Zdecydowanie nie można. Ja przez pierwsze lata uczyłam się u pani prof. Walentyny Jakubowskiej oraz u mojej Pani Pedagog w szkole. Po ukończeniu piątej klasy przejął mnie Tato, który po pięciu latach oddał mnie pod opiekę prof. Romana Lasockiego. To była właściwie decyzja całej naszej rodziny i wkrótce poczułam, że teraz inaczej podchodzę do współpracy z pedagogiem – to była duża zmiana, ale myślę, że potrzebna i dla mojego dobra. Profesor Lasocki pracuje ze mną zupełnie inaczej niż mój Tato, skupia się na innych problemach. Teraz jak mam jakieś pytania, to mogę się zapytać obu profesorów i wiem, że każdy odpowie mi inaczej, a ja sobie wybieram to, co mi odpowiada.

        Niedawno się dowiedziałam, że Twój młodszy brat od pewnego czasu uczy się grać na wiolonczeli i robi duże postępy. Pod jednym dachem mieszka kwartet smyczkowy, który może z powodzeniem razem występować. Czy zastanawialiście się nad wspólnym graniem?

        - Już gramy razem w kwartecie oraz w trio bez Mateusza, ale mamy już wspólne plany, szykujemy koncerty, podczas których będziemy wykonywać utwory na kwartet smyczkowy – dwoje skrzypiec, altówka i wiolonczela. Uwielbiam jak Mateusz gra, bo jest bardzo utalentowany, pracowity i robi szybko postępy, jednak uczy się o wiele krócej niż ja i nie wszystkie utwory na kwartet możemy wykonywać, ale jest już bardzo duża ilość utworów, po które możemy sięgnąć. Bardzo lubię takie kameralne granie z rodziną. Wtedy jest zupełnie inny przepływ energii, rozumiemy się wszyscy doskonale i można stworzyć wręcz niesamowite kreacje muzyczne, ale także uczuciowe.

        Mam nadzieję, że już niedługo będziemy oklaskiwać Wasz kwartet podczas koncertu i wtedy będzie także okazja do rozmowy w szerszym gronie. Jeszcze raz polecamy Państwa uwadze nowiuteńką płytę.

         - Płyta zatytułowana jest „PER MUSICAM AD ASTRA” i można ją już znaleźć w sklepach, jest także obszerna informacja na stronie firmy fonograficznej DUX.

Z Martą Gębską - niezwykle utalentowaną skrzypaczką młodego pokolenia rozmawiała Zofia Stopińska 19 października 2018 roku w Filharmonii Podkarpackiej w Rzeszowie

 

 

 

Nasza gra ma sprawiać przyjemność. To jest najważniejsze

        Często zastanawiam, się co robą młodzi muzycy, którzy kilka lub kilkanaście lat temu byli uczniami szkół muzycznych II stopnia na Podkarpaciu, wiele się o nich mówiło i pisało, bo wyróżniali się nadzwyczajnym talentem i pracą, a także z wielkim powodzeniem uczestniczyli w ogólnopolskich i międzynarodowych konkursach muzycznych. Później rozpoczęli studia w polskich lub zagranicznych uczelniach i dzisiaj prowadzą ożywioną działalność artystyczną, ale my o ich sukcesach dowiadujemy się często przypadkowo i z dużym opóźnieniem.
Pomyślałam, że warto by było nawiązać z nimi kontakt i dowiedzieć, się co aktualnie robią.
        Niedawno spotkałam Jakuba Gerulę - młodego pianistę, który kilka tygodni temu z bardzo dobrym wynikiem ukończył studia w Akademii Muzycznej w Katowicach, w klasie fortepianu prof. Wojciecha Świtały i prof. Huberta Salwarowskiego, a wcześniej studiował w Hochschule für Musik und Tanz Köln i w Escola Superior de Música de Catalunya w Barcelonie.
        Jakub Gerula talent i miłość do muzyki odziedziczył po rodzicach, którzy są świetnymi wiolonczelistami, grają w Orkiestrze Symfonicznej Filharmonii Podkarpackiej w Rzeszowie i prowadzą działalność pedagogiczną.
        Aktualnie młody, świetnie wykształcony pianista rozpoczyna działalność artystyczną na własny rachunek. Czego nauczył się w czasie studiów i jakie ma plany na przyszłość, dowiedzą się Państwo czytając zarejestrowaną rozmowę.

        Zofia Stopińska: Miło mi rozmawiać z Panem po latach. Ostatni raz spotkaliśmy się w studiu Polskiego Radia Rzeszów, podczas realizacji płyty, którą Zespół Szkół Muzycznych nr 2 im. Wojciecha Kilara w Rzeszowie wydawał z okazji Roku Chopinowskiego. Pan był jednym z wybranych młodych wykonawców, ale nie pamiętam już tytułu utworu Fryderyka Chopina, który Pan wówczas grał.

        Jakub Gerula: Była to Ballada F-dur op.38, bardzo miło wspominam to moje pierwsze doświadczenie ze studiem nagraniowym.

        Pamiętam jednak, że nagraliśmy ten utwór bardzo szybko.

        - Ja też byłem zaskoczony. Podobno najlepiej jest nagrać utwór w całości i najlepsza jest pierwsza lub ostatnia próba. Wtedy udało się na szczęście nagrać wszystko za pierwszym razem, w zasadzie nic nie trzeba było dogrywać ani montować.

        Zapamiętałam Pana również dlatego, że bardzo Pana zainteresowało wszystko, co dotyczyło nagrań, pozostał Pan w studiu i pilnie śledził naszą pracę, a później długo rozmawialiśmy na tematy dotyczące realizacji dźwięku. Myślałam nawet, że może zajmie się Pan zawodowo nagraniami.

        - Faktycznie, bardzo mnie to interesowało i nawet zacząłem poważnie myśleć o tym, miałem nawet epizod na kierunku Realizacja Nagłośnienia, ale po roku stwierdziłem, że jednak wolę trzymać się tego w czym jestem dobry, zwłaszcza, że zarówno studia, jak i sprzęt nagraniowy są dość kosztowne, a ponadto na wszystko czasu nie starczy.
         Zdecydowałem, że skupię się na grze na fortepianie i zrobię wszystko, aby po studiach dalej grać. Rozmawiałem z wieloma profesorami, którzy mnie inspirują i podziwiam ich za to, że mając rodziny i zajmując się nie tylko pedagogiką, potrafią mimo presji ciągle koncertować na najwyższym poziomie, jednak uważam, że są to ludzie nadzwyczaj utalentowani.

        Będąc uczniem ZSM nr.2 im. Wojciecha Kilara w Rzeszowie wygrywał Pan różne konkursy pianistyczne, a po ukończeniu edukacji w rodzinnym mieście rozpoczął Pan studia za granicą.

        - Tak, a stało się to dzięki temu, że mając bardzo udany rok poprzedzający maturę, udało mi się wygrać kilka nagród na konkursach pianistycznych, m.in w Łodzi. Po koncercie laureatów podeszła do mnie jedna z jurorek i pytała mnie o moje plany odnośnie studiów. Wtedy granie na fortepianie wychodziło mi najlepiej i nie interesowałem się za bardzo niczym innym, ale nie miałem jeszcze konkretnych planów – powiedziałem, że pewnie spróbuję zdać egzamin do Akademii Muzycznej w Katowicach albo w Warszawie, ale może uda mi się dostać gdzieś za granicę. Pani profesor stwierdziła, że zagraniczne studia to bardzo dobry pomysł i zasugerowała mi nawiązanie kontaktu z pewnym profesorem, który uczy w Kolonii w Niemczech, jest znanym pedagogiem i wszyscy jego studenci świetnie grają. Chciałem nawiązać ten kontakt i jak się dużo później okazało, e-mail, który napisałem w języku rosyjskim z pomocą mojej pani profesor Żanny Parchomowskiej, do dzisiaj nie został przez niego prawdopodobnie przeczytany, bo po prostu nie czytał setek takich korespondencji, które przysyłali mu młodzi ludzie, którzy pragnęli studiować w jego klasie. Zacząłem się interesować tą uczelnią i pisać także do innych profesorów, którzy najczęściej odpisywali, że nie mają czasu mnie przesłuchać, ale polecali innego pedagoga z tej uczelni lub uczelni "konkurencyjnych", co było dla mnie miłym zaskoczeniem. W klasie maturalnej udało mi się umówić na przesłuchania z trójką profesorów: z Dϋsseldorfu i Kolonii. Bardzo mi się spodobało, że tamtejsi profesorowie nie myśleli tylko o swojej klasie i kiedy poznawali kogoś, kto reprezentuje wysoki poziom, a nie mogli go przyjąć do swojej klasy, lub nie było miejsc na uczelni – polecali inną uczelnię lub innego profesora.
        Dopiero wtedy zauważyłem, jak wysoki poziom nauczania mamy w Polsce w podstawowych i średnich szkołach muzycznych. Takiego systemu nauczania praktycznie nie ma w wielu innych krajach, a już na pewno nie za darmo.
        Z trójki profesorów, dla których grałem, najbardziej zafascynował mnie prof. Jacob Leuschner. Grałem wtedy m.in Sonatę e-moll op.90 Ludwiga van Beethovena, a on bez nut zaczął ją grać i pokazywać mi swoje pomysły, byłem tym bardzo zainspirowany.
        Jak się potem okazało, prof. Leuschner miał w repertuarze wszystkie sonaty Mozarta, Schuberta i Beethovena i grał je z pamięci podczas cyklu koncertów. Byłem zachwycony jego interpretacjami, przede wszystkim utworów kompozytorów niemieckich. Egzamin wstępny poszedł mi świetnie i udało mi się dostać do profesora, którego wybrałem, mimo że zdawało wtedy około 340 osób. Ale jak wspomniałem, porównując się wtedy do studentów z całego świata, których edukacja muzyczna przebiegała w bardzo różny sposób, jak na swój wiek prezentowałem konkurencyjny poziom, z czego wielu zdolnych, ale nieśmiałych uczniów w Polsce nie zdaje sobie niestety sprawy. W Niemczech licencjat trwa cztery lata i studia przebiegają inaczej niż w Polsce. W naszych uczelniach pod koniec każdego semestru trzeba przygotować odpowiedni program i zdawać egzaminy praktyczne. W Niemczech student nie musi tak ściśle dostosowywać się do wymogów uczelni, a pierwszy egzamin jest dopiero po dwóch latach studiów i trwa jedynie 20 minut. Związane jest to z dużą ilością studentów na uczelni i dlatego egzaminy nie są organizowane w każdym semestrze. Daje to studentom większą swobodę i możliwości przygotowywania się do konkursów, bo można zająć się wyłącznie programem konkursowym.

        Czy ta swoboda odpowiadała Panu?

        - Po dłuższych obserwacjach stwierdziłem, że jednak nie jest to tryb pracy, który mi odpowiada, bo jest on zupełnie inny niż ten, do którego byłem przyzwyczajony. Ja muszę mieć jakiś cel i najlepiej kogoś nad sobą, kto mnie do tego motywuje. Taką mam naturę.
         Cykle koncertów w wykonaniu mojego Profesora, były także pewnym ważnym etapem w jego karierze, bo przygotowywał się do przejęcia profesury najwyższej rangi w Detmold. Bardzo dużo pracował nad własnym repertuarem i koncertował, ale przez to miał mniej czasu dla studentów, chociaż lekcje były świetne pod względem merytorycznym. Rozumiem jego chęć do robienia własnej kariery i gdybym był na jego miejscu, pewnie robił bym to samo. Kiedy ukończyłem trzeci rok studiów, prof. Jacob Leuschner przeniósł się już do Detmold i na czwartym roku miałem okazję pracować z prof. Ilją Schepsem, którego znałem już dużo wcześniej, bo pracowałem z nim w Bydgoszczy podczas kursów pianistycznych i pod jego opieką mogłem ćwiczyć z orkiestrą koncerty fortepianowe. Prof. Scheps chętnie przyjął mnie do swojej klasy.
        Na ostatnim roku stwierdziłem, że warto wykorzystać jeszcze możliwości, jakie daje status studenta i w ramach programu Erasmus studiowałem dodatkowo rok w Barcelonie . Bazując na poprzednich doświadczeniach sprzed studiów, bez kompleksów napisałem maila do profesora Pierre Réacha, w którym zapytałem, czy byłby zainteresowany pracą ze mną. Wysłuchując moich nagrań odpisał, że jak najbardziej mogę przyjechać. Był to jeden z najmilszych i najbardziej kulturalnych artystów, jakich miałem okazję poznać. Dodatkowo zatroszczył się o całą część biurokratyczną, co w Hiszpanii jest dość sporym problemem, ale jest to raczej kwestia kultury i mentalności. Dopiero w środku wakacji zostałem poinformowany, że rozpoczynam studia od września, więc wziąłem kilka desperackich lekcji hiszpańskiego od koleżanki i ruszyłem w nieznane. Nie da się w kilku zdaniach i bez alkoholu streścić tego całego doświadczenia. Nie był to najbardziej produktywny okres mojego życia, natomiast zdecydowanie nadrobiłem w innych aspektach, które bardzo zmieniły moje postrzeganie świata, ludzi, podejście do muzyki i niewątpliwie mają wpływ na moją grę.
        Po roku wróciłem do Kolonii, żeby zagrać recital dyplomowy i zdałem egzamin wstępny w Akademii Muzycznej w Katowicach.

        Dlaczego po ukończeniu studiów w Hochschule fűr Musik und Tanz Köln postanowił Pan studiować jeszcze w Polsce i wybrał Pan Akademię Muzyczną w Katowicach?

        - Zawsze myślałem o tym, że jeśli miałbym kiedyś studiować w Polsce, to właśnie w Katowicach. Uczelnia ta zawsze kojarzyła mi się z wysokim poziomem w katedrze fortepianu, świetnymi profesorami, takimi jak prof. Świtała czy prof. Raubo, którzy prezentują światowy poziom i można powiedzieć, że głupotą jest jeżdżenie po świecie mając takich pedagogów na miejscu. Budynek Akademii jest piękny i przebywanie w nim to czysta przyjemność, warunki do studiowania są bardzo dobre, miasto jest niedrogie w porównaniu z Kolonią czy Barceloną, ludzie są fantastyczni, a do tego dostałem się również na drugi kierunek, który mnie interesował.
        Jeśli chodzi o sam powrót do Polski, to złożyło się na niego wiele czynników. Po powrocie z Hiszpanii musiałbym szukać na nowo mieszkania i zaczynać wszystko organizować od początku, wielu moich znajomych już wtedy skończyło studia lub przeniosło się gdzie indziej lub wrócili do swojej ojczyzny. Mimo, że czułem się świetnie w "wielkim świecie", to jednak mentalność ludzi była zupełnie inna i większość studentów nie czuła się tam jak u siebie w domu. Cztery lata w Niemczech mi wystarczyły. Rok w Barcelonie był niezwykłym doświadczeniem, ale na dłuższą metę nie mógłbym się tam realizować zawodowo. Dodatkowo będąc 5 lat za granicą mimo wszystko zastanawiałem się, co by było, gdybym nie wyjechał, jak wyglądałoby moje życie. Może ominęło mnie coś ważnego, może jakaś fajna dziewczyna? Kto wie. Żeby się przekonać, musiałem spróbować.

        Zamierza Pan zamieszkać na stałe w Katowicach?

        - Na ten moment chcę zostać w Katowicach, bo mogę się tam realizować w wielu aspektach, mam tam mnóstwo możliwości dalszego rozwoju w dziedzinie muzyki i nie tylko. Znajomość języków otworzyła mi bardzo dużo możliwości pracy, do której nie spodziewałbym się, że mógłbym się nadawać. Katowice to rzeczywiście miasto muzyki, odbywa się tam bardzo dużo wydarzeń kulturalnych. Jest tam jedna z najlepszych obecnie sal koncertowych na świecie, siedziba NOSPR, gdzie nawet miałem przyjemność wystąpić w maju, a w grudniu będę miał kolejną okazję. Niedawno odbywał się Międzynarodowy Konkurs Muzyczny im. Karola Szymanowskiego, który był dużym, bardzo interesującym wydarzeniem. Koncertów jest tak dużo, że trudno nadążyć i znaleźć czas, żeby wszystkiego posłuchać. Na Akademii mamy też słynny wydział jazzu, który regularnie odwiedzam, bo uwielbiam jazz, a poziom studentów jest naprawdę wysoki. Uważam, że powinniśmy się od nich uczyć.

        Mówił Pan, że na początku studiów w Niemczech zafascynowany był Pan pedagogiem, który świetnie grał utwory kompozytorów niemieckich. Jaka muzyka najbardziej porywa Pana teraz?

        - Powiem szczerze, że przez pierwsze trzy lata pobytu w Niemczech nie zagrałem ani jednego utworu Fryderyka Chopina, natomiast na pierwszy recital dyplomowy zatęskniłem i poświęciłem cały program tylko temu kompozytorowi. Ostatnio po śledzeniu Międzynarodowego Konkursu Chopinowskiego na Instrumentach Historycznych, mam ochotę pograć Chopina z nieco świeżym spojrzeniem.
        Zawsze najbardziej ceniłem muzykę niemiecką, zwłaszcza Beethovena i Brahmsa, ale uwielbiam też Bacha, chociaż nie są to utwory, w których można błysnąć wirtuozerią, ale sama muzyka, ogromna inteligencja i mądrość w niej zawarta, stawia go moim zdaniem na pierwszym miejscu w historii muzyki. Bardzo lubię też sam język niemiecki i uważam, że ma dużo cech wspólnych z muzyką niemiecką, jest bardzo logiczny, ładnie brzmi (w zależności od tego, kto się nim posługuje) i mam do tej kultury wielki szacunek.
        Bardzo lubię też kompozytorów francuskich, na ostatni recital dyplomowy przygotowałem program złożony z utworów Claude’a Debussy’ego i także świetnie się czuję w tej muzyce, bo pozwala mi na operowanie ciekawymi barwami w zależności od instrumentu i akustyki sali. Grałem też niedawno Koncert na lewą rękę Maurice’a Ravela, który będę miał przyjemność zagrać w Filharmonii Podkarpackiej dwukrotnie w czerwcu następnego roku.

        Interesuje Pana muzyka kameralna?

        - Oczywiście, nawet w tym roku przygotowany mieliśmy z wiolonczelistą cały program na konkurs, ale z nagłych powodów zdrowotnych musieliśmy w ostatniej chwili z niego zrezygnować. Bardzo chętnie gram różne programy kameralne, zwłaszcza z wiolonczelą, bo gdzieś w środku czuję jej brzmienie (pewnie dzięki rodzicom). Uważam, że mieszanka dwóch instrumentów oraz komunikacja na scenie z kimś, kto ma coś do powiedzenia swoją grą, jest dwukrotnie ciekawsza niż granie solo. Przyznam jednak, że łatwiej jest mi grać solo, bo wiąże się to z mniejszą odpowiedzialnością – wychodząc na scenę sam jestem odpowiedzialny tylko za siebie, natomiast im więcej osób w składzie, tym rola fortepianu jest bardziej odpowiedzialna.

        Zaskoczył mnie Pan, bo zawsze wydawało mi się, że na scenie w grupie wykonawcy czują się raźniej.

         - Mnie się wydaje, że to tylko pozornie tak wygląda. Każdy instrument ma swoje problemy, z którymi pozostali wykonawcy muszą się liczyć, a także muszą się wszyscy nawzajem słuchać. Grałem już kwintety i sekstety fortepianowe i było to ciekawe doświadczenie, pianista ma najgorzej, bo mając na przykład 6 partii instrumentów w nutach, musi przewracać strony czasem co 30 sekund, może to wydawać się głupie, ale jednak jest to dość irytujące. Tak samo spotykanie się z problemami typu organizacja prób (ciężko jest zebrać 6 osób na regularne próby), albo chociażby problem dominacji jednej osoby w zespole. Nie ma lekko. Trzeba się jakoś dopasowywać.

        Pana życie z pewnością związane będzie z uprawianiem zawodu muzyka.

         - Ja też mam taką nadzieję, chociaż nie wiem, czy uda mi się żyć i utrzymywać się uprawiając tylko ten zawód. Mam bardzo cenne doświadczenia po roku spędzonym w Hiszpanii, kiedy grałem dla ludzi, którzy nie byli związani z muzyką i zrozumiałem, że najważniejsze jest to, żeby publiczność miała przyjemność z jej słuchania i przebywania z nią. Świetnie grających pianistów jest bardzo dużo, zrobić coś ciekawego i oryginalnego jest bardzo trudno, ale musimy być kreatywni i mieć ciągle własne pomysły, aby słuchacze byli zainteresowani występami. Nasza gra ma sprawiać przyjemność ludziom, którzy po trudnym dniu mogą odpocząć przychodząc na koncert, aby posłuchać dobrej muzyki. To jest najważniejsze.

         Od pierwszych chwil życia słuchał Pan muzyki, bo rodzice są muzykami. Dzieci także nimi już są, bo Pan jest pianistą, a siostra pięknie gra na waltorni. Czy gdyby Pan dzisiaj wybierał po raz drugi zawód – też zostałby Pan muzykiem?

         - Mając tyle niezwykłych doświadczeń uważam, że muzyka to jedna z najwspanialszych rzeczy w życiu i warto jej się poświęcić. Nie musi to być koniecznie muzyka klasyczna, czy fortepian, samo obcowanie z nią jest niesamowicie rozwijające i pozwala nam stawać się lepszymi ludźmi. Natomiast to, czy chciałbym z tego żyć, to już temat na inną dyskusję. Chętnie spotkam się z Panią za kolejne 8 lat.

Z Jakubem Gerulą - młodym pianistą, absolwentem  Hochschule für Musik und Tanz Kõln i Akademii Muzycznej w Katowicach rozmawiała Zofia Stopińska 18 października 2018 rokuü

Grać tak pięknie, żeby muzyką zjednać sobie i porwać publiczność

        Pierwsza część koncertu abonamentowego, który odbył się 12 października 2018 roku w Filharmonii Podkarpackiej, poświęcona była muzyce polskiej. Wieczór rozpoczęła Uwertura D-dur Karola Lipińskiego w wykonaniu Orkiestry Symfonicznej Filharmonii Podkarpackiej pod batutą Massimiliano Caldiego. Uwertura D-dur powstała w 1814 roku, w okresie, gdy kompozytor pracował we lwowskim teatrze operowym. Ten młodzieńczy utwór o pięknych, śpiewnych tematach, zapowiadający nieprzeciętny talent kompozytorski Karola Lipińskiego, został bardzo interesująco wykonany przez naszych filharmoników.
        Drugim utworem był Koncert na fortepian i orkiestrę Stanisława Wisłockiego, który urodził się w Rzeszowie. Wcześniej pojawił się na scenie pan Tadeusz Deszkiewicz – Prezes Zarządu Polskiego Radia dla Ciebie, Doradca Prezydenta RP, dziennikarz, publicysta i krytyk muzyczny, który jest siostrzeńcem prof. Stanisława Wisłockiego, i przybliżył publiczności sylwetkę tego znakomitego dyrygenta, kompozytora i pianisty. Po bardzo interesującym wystąpieniu pana Tadeusza Deszkiewicza, na scenie pojawili się: Michał Drewnowski – znakomity pianista młodego pokolenia, i maestro Massimiliano Caldi, i wysłuchaliśmy Koncertu na fortepian i orkiestrę Stanisława Wisłockiego, który przez samego kompozytora uważany był za jedno z najlepszych jego dzieł.
Długie i gorące brawa świadczyły najlepiej o tym, że utwór i wykonanie bardzo się spodobały publiczności.
        Po przerwie, w wykonaniu Orkiestry zabrzmiała radosna i pogodna II Symfonia D-dur op. 36 Ludwiga van Beethovena i również została bardzo ciepło przyjęta przez publiczność.
       Pan Michał Drewnowski znalazł czas na rozmowę dla czytelników „Klasyki na Podkarpaciu”.

        Zofia Stopińska: Miło mi, że w Filharmonii Podkarpackiej mogę rozmawiać z panem Michałem Drewnowskim, który wykonał z Orkiestrą Filharmonii Podkarpackiej, pod batutą Massimiliano Caldiego, Koncert na fortepian i orkiestrę – Stanisława Wisłockiego, Rzeszowianina z urodzenia, wspaniałego dyrygenta, kompozytora i pianisty. Rodzinny dom kompozytora znajdował się przy ulicy Krakowskiej 1 – niedaleko kościoła Bernardynów i Galerii Rzeszów.

        Michał Drewnowski: Spacerowałem wczoraj po południu dość długo po śródmieściu Rzeszowa i oczywiście byłem w okolicy, gdzie przed laty stał dom rodzinny prof. Stanisława Wisłockiego. Jestem w Rzeszowie już po raz kolejny, ale zawsze to miasto urzeka mnie swoją atmosferą, jest naprawdę piękne i dobrze się tutaj czuję.
        Fakt, że mogłem wykonać utwór prof. Stanisława Wisłockiego w mieście, w którym się urodził, miał ogromny wpływ na moją kreację. Był artystą wszechstronnym i doskonałym w kilku dziedzinach muzyki. Potrafił pięknie grać na fortepianie, był wspaniałym dyrygentem i bardzo dobrym kompozytorem, o czym dzisiaj nie pamiętamy. Utwory prof. Stanisława Wisłockiego są wykonywane bardzo rzadko, prawie okazjonalnie. W tym roku minęła w maju 20-ta rocznica śmierci kompozytora i wiem, że w Poznaniu został wykonany jedynie jego Nokturn na orkiestrę.
        Ja także kiedy po raz pierwszy sięgnąłem po nuty z Koncertem Stanisława Wisłockiego, uczyniłem to z dużą rezerwą, bo uległem, tak jak większość myśleniu, że jak ktoś nie jest znany jako kompozytor, to jego twórczość nie jest ciekawa. Niekiedy historia bardzo rzetelnie ocenia kompozytorów, ale często historia zapomina o nich i ich piękne utwory pozostają zakurzone w bibliotekach, a instytucje prowadzące działalność muzyczną ograniczają się do grania repertuaru powszechnie znanego.
Znalazłem nagranie tego koncertu w wykonaniu wspaniałej pianistki pani Lidii Grychtołówny pod batutą kompozytora i już podczas pierwszego przesłuchania ten utwór zrobił na mnie ogromne wrażenie. Byłem wstrząśnięty, że tak wspaniałe dzieło było mi zupełnie nieznane. Przemiłe zaskoczenie zbiegło się z faktem, że mój przyjaciel Przemysław Zych, asystent w Katedrze Dyrygentury Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina w Warszawie, pisze doktorat i prowadzi prace badawcze nad dorobkiem kompozytorskim tego wielkiego polskiego artysty. Kiedy zaproponował mi udział w nagraniu Koncertu na fortepian i orkiestrę Stanisława Wisłockiego – natychmiast się zgodziłem. To był utwór, który chciałem mieć w repertuarze i nagrać go.

        Wiem, że prof. Stanisław Wisłocki nie zabiegał o to, aby jego kompozycje były często wykonywane, był wspaniałym dyrygentem i świetnym pedagogiem, który wykształcił wielu znakomitych dyrygentów, natomiast znakomite kompozycje pozostawały w cieniu.

        - Prof. Stanisław Wisłocki w jednym ze swoich wywiadów dostępnych w sieci, gdzie każdy może go odszukać i wysłuchać, mówił, że miał różny stosunek do swojej twórczości w czasie swojego życia – od pozytywnego do takiego, kiedy wycofał wszystkie swoje utwory z wydawnictw i nie pozwalał nikomu ich wykonywać. Był bardzo wymagającym człowiekiem, ale wymagając wiele od orkiestr, którymi dyrygował, przede wszystkim wymagał od siebie. Najczęściej, zupełnie niesłusznie, podchodził do swej pracy i dorobku twórczego zbyt ostro i krytycznie.
Wydaje mi się, że w tej dziedzinie porównywać możemy prof. Stanisława Wisłockiego z wielkim Leonardem Bersteinem, który chciał być kompozytorem i czuł się kompozytorem, a okazało się, że ma ogromny talent do dyrygowania. Obydwaj zaczęli swoją działalność jako dyrygenci i byli wybitnymi dyrygentami, a ta działalność tak ich pochłonęła, że nie przywiązywali wagi do swej twórczości.

        Wracając do Koncertu na fortepian i orkiestrę Stanisława Wisłockiego – jest nadzieja, że ten utwór zostanie nagrany, wydany i znajdzie się na półkach sklepów z muzyką klasyczną?

        - Mam nadzieję, że to nie będzie moje pierwsze i zarazem ostatnie wykonanie tego utworu podczas koncertu. Zamierzamy także z moim kolegą Przemkiem Zychem nagrać ten utwór. Okazało się, że jest bardzo dużo utworów Stanisława Wisłockiego jeszcze nie wydanych, znajdujących się w prywatnym archiwum i po szybkim przejrzeniu niewielkiej części tych utworów mogę powiedzieć, że większość z nich jest po prostu piękna. Mam nadzieję, że w najbliższym czasie zajmę się nimi, a jeżeli chodzi o ten koncert, który sam Wisłocki uważał za najbardziej udany, będę go polecał wszędzie, bo warto, żeby ta muzyka gościła na estradach polskich filharmonii.

        Ma Pan szczęście do odnajdywania ciekawych, nieznanych utworów. Nie tak dawno polecaliśmy uwadze czytelników płytę ze wspaniałymi dziełami Tadeusza Majerskiego – lwowskiego twórcy. To niezwykle cenna, unikatowa płyta. W ubiegłym roku utrwalił Pan na płycie utwory fortepianowe. Krążek jest hołdem dla zmarłego niedawno Andrzeja Nikodemowicza – wspaniałego kompozytora ze Lwowa, który osiadł na stałe w Lublinie. Na płycie są: Suita fortepianowa Tadeusza Majerskiego, ciekawe 24 Mini-Preludia Mariusza Dubaja i 19 Ekspresji Andrzeja Nikodemowicza.

        - Z pewnością szczęście mi sprzyja, że trafiają mi się dzieła wybitne. Wynika to z mojej pasji i potrzeby sięgania po utwory nowe. Nie zawsze są to dzieła współczesne, bo często są też zapomniane. Mogę powiedzieć, że odkryłem Tadeusza Majerskiego i poświęciłem mu dziesięć lat swojego życia, rekonstruując Koncert fortepianowy, nagrywając praktycznie 95% jego dzieł. Bardzo kocham muzykę, ale nie sprawia mi wielkiej przyjemności granie ciągle tego samego repertuaru. Podam przykład – za każdym razem, kiedy jestem proszony o wykonanie recitalu chopinowskiego, to muszę mnóstwo energii włożyć, żeby chcieć odkryć coś nowego, bo inaczej bym popadał w rutynę. Grając uwielbianego przez publiczność Poloneza As-dur, muszę za każdym razem szukać czegoś nowego, żeby obudziła się we mnie energia i wiara w to, że jestem w stanie coś ciekawego stworzyć. To w sposób naturalny przychodzi mi, kiedy przygotowuję i wykonuję utwory takich kompozytorów, jak Majerski, Nikodemowicz czy Wisłocki, bo ja uwielbiam pracę nad nowymi utworami, chociaż nie wykonuję wszystkiego, co znajduję. Wcześniej dokładnie muszę zapoznać się z utworem i wiedzieć, że będę mógł dany utwór wykonać zgodnie z tym, co kompozytor zawarł w nutach oraz muszę mieć pewność, że stworzę interesującą kreację.

        Dawno nie słyszałam na żywo duetu „Doppio espresso”, czasami sięgam tylko po świetną płytę. Nie wiem, czy jeszcze ten duet działa.

        - Oczywiście, że tak. Przygotowujemy teraz projekt na 30 listopada i wystąpimy w Krośnie z okazji jubileuszu Regionalnego Centrum Kultur Pogranicza, które pod różnymi nazwami nieprzerwanie działa od 70-ciu lat. Spotykamy się rzadziej niż kiedyś, bo mój muzyczny partner Daniel Eibin jest niezwykle zajęty, ponieważ oprócz tego, że jest pianistą, pełni funkcję dyrektora Zespołu Szkół Muzycznych w Krośnie. Podziwiam go, że chciał się zająć kierowaniem tak dużą szkołą i dobrze sobie z tym radzi. Ja bym się nie zdecydował na tak dużo obowiązków.

        Na szczęście tych dodatkowych obowiązków związanych z prowadzeniem Zespołu Szkół Muzycznych nie słychać, kiedy zasiada do fortepianu. Nadal jest świetnym pianistą. Cieszę się także, że duet fortepianowy „Doppio espresso” istnieje i pewnie nadal staracie się proponować ciekawe programy złożone z mało znanych utworów.

        - Z Danielem Eibinem poznaliśmy się podczas studiów w Polsce, a później studiowaliśmy razem w Genewie. Kiedy postanowiliśmy razem grać, to długo zastanawialiśmy się, po jaki repertuar będziemy sięgać, bo nie wyobrażaliśmy sobie, że będziemy ciągle grać to samo czy to, co grają wszyscy. Postawiliśmy na muzykę nowoczesną. Mamy na swoim koncie bardzo dużo koncertów i płytę z muzyką amerykańską – sięgaliśmy po utwory: Bersteina, Piazzolli, Zieglera. Mamy także w programie wszystkie utwory na cztery ręce Juliusza Zarębskiego. Zawsze staraliśmy się tworzyć wartościowe programy, które nas porywały, a dzięki temu mieliśmy szanse porwać publiczność. Duetów fortepianowych, które są świetne, ale cały czas grają to samo, jest bardzo dużo, a my staraliśmy się i nadal staramy się być inni. Bardzo miło wspominamy koncert „Doppio espresso” w Filharmonii Narodowej, gdzie zaprezentowaliśmy bardzo różnorodny, ale „morderczy” program i bardzo nam się to opłaciło, bo otrzymaliśmy duże brawa i na zakończenie owacje na stojąco. Dowodzi to najlepiej, że melomani są otwarci na różne ciekawe propozycje.

        Aktualnie prowadzi Pan działalność koncertową i uczy Pan w dwóch dość odległych miastach.

        - Wykładam w Akademii Muzycznej w Łodzi, gdzie mam wspaniałych studentów i bardzo lubię z nimi pracować i przebywać. Jednocześnie mam klasę fortepianu w Zespole Szkół Muzycznych w Radomiu, gdzie także pracuję z bardzo zdolną młodzieżą. Mam tam tylko czterech uczniów, ale każdy z nich ma przed sobą przyszłość. Myślę, że każdy z nich będzie mógł kontynuować naukę gry na fortepianie w akademii muzycznej. Oczywiście nie muszą, ale żeby mieli taką okazję. Czasami wielka pasja i miłość do muzyki budzą się w ostatniej klasie liceum. Miałem w ubiegłym roku szkolnym uczennicę, u której ta miłość obudziła się w ostatniej klasie i przez rok zrobiła tak ogromne postępy, że bez problemu zdała do Akademii Muzycznej w Łodzi i studiuje z zapałem.

        Zastanawiam się, czy można dobrze i wygodnie żyć będąc tylko muzykiem.

        - Zawsze mówię swoim uczniom i studentom, że jeśli chcą dobrze żyć albo mieć dużo pieniędzy – to w żadnym wypadku nie powinni zostawać muzykami. Jeśli chcą być dobrymi muzykami, to muszą się liczyć z tym, że będą żyć na przyzwoitym poziomie pod warunkiem, że będą ciągle nad sobą pracować. Tylko jednostkom udaje się wygrywać najważniejsze konkursy, za którymi idą nagrody finansowe i propozycje koncertów na całym świecie. Ogromna pasja i miłość jest jedyną drogą do tego, żeby zostać muzykiem.

        Czy podczas koncertu czuje Pan wsparcie albo obojętność publiczności?

        - Oczywiście, że tak, ale ja uważam, że wychodząc na scenę, nie powinniśmy się starać grać wyłącznie dla kogoś. Najpierw musimy zagrać dla siebie tak pięknie, żeby muzyką zjednać sobie i porwać publiczność. Tak samo jest z miłością – nie można pokochać kogoś, jednocześnie nienawidząc siebie. Żeby pokochać kogoś, trzeba najpierw pokochać, a przynajmniej polubić siebie. Tak samo jest na estradzie; musimy kochać i akceptować to, co robimy, aby wykonywana przez nas muzyka trafiła do serc publiczności.

        Jaka muzyka będzie dominować w programach Pana recitali i koncertów w tym sezonie?

        - Jeśli mam zaproszenie na recital, to staram się zawsze, aby program był urozmaicony. Żeby publiczność doceniła i polubiła muzykę współczesną, to nie można proponować całego recitalu złożonego wyłącznie ze współczesnych utworów, bo nikt by tego nie wytrzymał. Zawsze staram się wykonać kilka utworów znanych kompozytorów i do tego dołożyć trochę ciekawej muzyki nowej. Będę miał w tym sezonie recital w Londynie i zamierzam pomiędzy utworami Chopina i Paderewskiego, „przemycić” utwory Kisielewskiego i Majerskiego. Będą też koncerty monograficzne, bo wiem, że w maju na Forum Lutosławskiego w Lublinie będę grał recital złożony wyłącznie z utworów Mariusza Dubaja, ale to jest wyspecjalizowany festiwal muzyki współczesnej.
         Będę wykonywał bardzo ciekawy program, podczas którego będę muzykiem i aktorem. Za dwa tygodnie, w operze w Nancy, „wcielę się” w postać Ignacego Jana Paderewskiego i wykonamy wspólnie z Marcinem Rogalskim w roli narratora – dziennikarza, który przeprowadza wywiad, spektakl muzyczno-teatralny, którego reżyserką jest Jessica Dalle, a autorami scenariusza są: Marek Rogalski i Magdalena Sokołowicz. „Paderewski – pianista, który został premierem” – to bardzo duże wyzwanie. Tekst mam już opanowany na pamięć i na scenie muszę to zestawić z utworami, i różnymi sytuacjami. Trochę się tego boję, ale lubię takie wyzwania.

        Sądzę, że przygotowania do koncertu w Rzeszowie przebiegały w miłej atmosferze.

        - Bardzo się cieszę, że mogłem pracować i występować pod batutą Massimiliano Caldiego, bo jest to znakomity dyrygent i świetny, wszechstronnie wykształcony muzyk. Kiedyś występowaliśmy wspólnie w Koncercie na trzy fortepiany Mozarta i maestro Caldi grał partię jednego fortepianu oraz dyrygował. Bardzo lubię pracować z Massimiliano Caldim, ale takich świetnych dyrygentów jest niewielu.

        Po znakomitym koncercie w Rzeszowie, na kolejne spotkanie z panem Michałem Drewnowskim zapraszamy Państwa do Krosna.

        - Zapraszam serdecznie 30 listopada do Regionalnego Centrum Kultur Pogranicza w Krośnie, gdzie wystąpię w duecie z Danielem Eibinem.

Z dr Michałem Drewnowskim – znakomitym pianistą i pedagogiem Akademii Muzycznej w Łodzi rozmawiała Zofia Stopińska 12 października 2018 roku w Rzeszowie.

Bardzo się cieszę, że Rzeszów pamięta o Stanisławie Wisłockim - mówi Tadeusz Deszkiewicz

        W gronie światowej sławy artystów, urodzonych na Podkarpaciu, poczesne miejsce zajmuje Stanisław Wisłocki – wybitny polski dyrygent, kompozytor i pianista urodzony 7 lipca 1921 roku w Rzeszowie, zmarły 31 maja 1998 roku w Warszawie.
        W dwudziestą rocznicę śmierci wielkiego Artysty 12 i 13 października 2018 roku, odbyła się w Filharmonii Podkarpackiej Ogólnopolska Konferencja Naukowa „Stanisław Wisłocki – życie i dzieło”, zorganizowana przez Rzeszowskie Towarzystwo Muzyczne i Filharmonię Podkarpacką im. Artura Malawskiego w Rzeszowie. W programie koncertu symfonicznego, który odbył się 12 października w Filharmonii Podkarpackiej, znalazł się Koncert na fortepian i orkiestrę Stanisława Wisłockiego, znakomicie wykonany przez Michała Drewnowskiego – świetnego pianistę młodego pokolenia, i Orkiestrę Symfoniczną Filharmonii Podkarpackiej pod batutą Massimiliano Caldiego. Wykonanie koncertu poprzedzone było bardzo interesującym wystąpieniem pana Tadeusza Deszkiewicza – dziennikarza, publicysty i krytyka muzycznego, obecnie Prezesa Zarządu Radia dla Ciebie i Doradcą Prezydenta RP. Pan Tadeusz Deszkiewicz jest siostrzeńcem Stanisława Wisłockiego i łączyły go ze słynnym Wujem nie tylko więzi rodzinne, ale również miłość do muzyki. Dlatego nikt nie mógłby lepiej, barwniej i ciekawiej opowiedzieć publiczności o życiu i działalności Stanisława Wisłockiego.
        Pan Tadeusz Deszkiewicz przygotował także wystawę o Stanisławie Wisłockim, która znajduje się w Foyer Filharmonii Podkarpackiej w Rzeszowie i można ją oglądać do 30 października 2018 r.

        W następnym dniu – 13 października 2018 r. w Sali kameralnej Filharmonii Podkarpackiej, odbyła się Ogólnopolska Konferencja Naukowa. Gospodynią Konferencji była prof. dr hab. Marta Wierzbieniec, dyrektor Filharmonii Podkarpackiej, a prowadził konferencję pan Andrzej Szypuła – prezes Rzeszowskiego Towarzystwa Muzycznego, który przybliżył także lata dzieciństwa i młodości w referacie „Z Rzeszowa w świat”.
        O działalności dyrygenckiej i pedagogicznej Stanisława Wisłockiego mówiła prof. dr hab. Krystyna Juszyńska, pracownik naukowy Katedry Teorii Muzyki Wydziału Kompozycji, Dyrygentury i Teorii Muzyki Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina w Warszawie.
        Obecni na tym wydarzeniu oglądnęli także bardzo interesujący film o Stanisławie Wisłockim z 1985 roku, zatytułowany „Rumuńskie wspomnienia” - zrealizowany przez TVP z TV Rumunia według scenariusza Elżbiety Urody i Janusza Cegiełły, zrealizowany przez Elżbietę Urodę, a prowadzony przez Janusza Cegiełłę.
        Bardzo interesująco opowiadał o swoim Profesorze – prof. dr hab. Sławek A. Wróblewski, dziekan Wydziału Dyrygentury Chóralnej, Edukacji Muzycznej, Muzyki Kościelnej, Rytmiki i Tańca Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina w Warszawie, który swoje wystąpienie zatytułował „Opus 51... Wspomnienia ostatniego ucznia”.
        Twórczość Stanisława Wisłockiego przybliżał uczestnikom konferencji mgr Przemysław Zych, asystent w Katedrze Dyrygentury Wydziału Kompozycji, Dyrygentury i Teorii Muzyki Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina w Warszawie.

W czasie krótkiej przerwy w sesji, niezbędnej na przygotowania projekcji filmu, był czas na krótką rozmowę z panem Tadeusza Deszkiewiczem.

        Zofia Stopińska: Miałam szczęście i zaszczyt rozmawiać przed laty w Rzeszowie z prof. Stanisławem Wisłockim, który pokazywał mi miejsce, w którym stał jego rodzinny dom.

        Tadeusz Deszkiewicz: Cała rodzina Wisłockich pochodziła z Rzeszowa. Mieszkali tutaj przy ulicy Krakowskiej 1. Wszystkie muzyczne inspiracje pochodzą z Rzeszowa, bo cała rodzina była umuzykalniona. Ojciec Stanisława był oficerem 17. Pułku Piechoty, był kapelmistrzem i Stanisław przysłuchiwał się różnym koncertom, w których brała udział cała nasza rodzina oraz wielu przyjaciół – m.in. Emilia Kozłowska-Grotowska – mama Jerzego Grotowskiego, także brała udział w tych koncertach, bo była świetną pianistką. W tej atmosferze Stanisław wzrastał i nie ma się co dziwić, że zakochał się w muzyce. Był także bardzo utalentowanym dzieckiem, rzadko się mówi, że bardzo pięknie śpiewał. Moja Mama mówiła mi, że wróżono mu nawet karierę wokalną, ponieważ miał bardzo ładny głos i lubił śpiewać. Był także świetnym pianistą, a potem dyrygentem i kompozytorem, czyli był wszechstronnie utalentowany muzycznie.

       Jest Pan „kustoszem pamięci” prof. Stanisława Wisłockiego. Oglądałam już wystawę, na której jest bardzo dużo pamiątek, a wiem, że jest to tylko część zbiorów. Są bardzo ważne odznaczenia, różne dokumenty, dyplomy, batuty...

        - To tylko drobny wybór tego, co pozostało. Mój dom jest pełen pamiątek po wuju Stanisławie. Mam Jego ogromną płytotekę, w tym jest wiele nagranych przez niego płyt – czarnych winylowych, bo tylko część z nich ukazała się później na płytach kompaktowych. Nie byłem w stanie przywieźć tutaj wszystkiego i musiałem dokonać bardzo pobieżnego wyboru, żeby to były takie artefakty, ukazujące człowieka i dające świadomość bliskiego obcowania z nim, dlatego wziąłem nawet jego rękawiczki, muchę, w której dyrygował, żeby były rzeczy bezpośrednio z Nim związane. W przyszłości chciałbym przygotować obszerną wystawę chronologiczną, bo od czasu do czasu miewam zapytania o pamiątki po Stanisławie Wisłockim. Bardzo się z tego cieszę, bo jak wiadomo – nieobecni nie mają racji – w związku z tym o pamięć o tych, którzy odeszli, trzeba nieustannie dbać, bo jeśli się nie dba, to odchodzą w niepamięć.
Bardzo się cieszę, że Rzeszów pamięta, bo na przykład Poznań – w którym Wisłocki stworzył orkiestrę po wojnie, nie pamięta o różnych rocznicach związanych z Nim i dlatego mam lekki żal do Filharmonii Poznańskiej.

        Wczoraj mówił Pan o bardzo bliskich kontaktach z prof. Stanisławem Wisłockim, który nie miał własnych dzieci i siostrzeńca traktował jak syna.

        - Tak, traktował mnie jak syna i byliśmy w bardzo bliskich kontaktach. Razem jeździliśmy na wakacje, z mojej inspiracji powstały Jego pamiętniki. Kiedyś w Bukowinie Tatrzańskiej powiedziałem mu, że zamiast narzekać na swoje zdrowie i ciągle stękać, powinien zacząć pisać. Najpierw mnie lekko przywołał do porządku, bo myślał, że namawiam Go do komponowania, do którego nie chciał już wracać. Kiedy powiedziałem, że chodzi mi o wspomnienia, to zapytał: „Kogo to będzie interesowało?” – odpowiedziałem, że chociażby nas – rodzinę. Po tej rozmowie zaczął pisać i wkrótce mu się to spodobało. Na szczęście miał dużo kalendarzyków, w których notował pewne wydarzenia i te małe kalendarzyki przypominały mu to, co się działo. To był jeszcze czas, kiedy pisało się listy. Dzisiaj piszemy SMS-y, które są bardzo krótkie i gdzieś tam giną... Listy były bezcennym źródłem informacji, nawet jeżeli się nie pamiętało faktów czy dat, to listy były dokumentami, na podstawie których można było je odtworzyć. Korespondencji z wieloma osobami prywatnymi i z wielkimi artystami – takim jak: Michał Spisak, Światosław Richter, Artur Rubinstein, Henryk Szeryng... Te listy i informacje o tym, co się działo, są cennym dokumentem.

        Pan mobilizował do niektórych działań prof. Stanisława Wisłockiego, ale Pan od Niego również się uczył. Pewnie zawdzięcza mu Pani miłość do muzyki.

        - Tak, oczywiście. Ale nie tylko Jemu zawdzięczam miłość do muzyki, bo całe moje życie było związane z muzyką, również przez moją Mamę, która pracowała w Polskim Radiu, była realizatorem dźwięku i ja cały czas byłem w okolicach muzyki. Wprawdzie nie ukończyłem studiów muzycznych, bo miałem różne inne plany – chciałem pójść do szkoły teatralnej, chciałem być aktorem, chciałem być lekarzem. Żaden z tych pomysłów nie został zrealizowany, bo trafiłem do Radia, gdzie przyjął mnie do pracy red. Jan Weber. Niepotrzebna była specjalna protekcja, bo zostałem przyjęty jako polonista (po studiach polonistycznych) do poprawiana cudzych błędów. Tak się zaczęła moje przygoda z Radiem. W tym czasie uczestniczyłem w rodzinnym życiu muzycznym. Interesowała mnie działalność Wuja Wisłockiego, ale także fascynowała mnie muzyka. Pan Jan Weber przyjął mnie do Redakcji Muzycznej i moje zainteresowania prywatne połączyły się z życiem zawodowym. Cały czas jednak w tle była działalność muzyczna Wuja Stanisława, chociaż jako młody człowiek miałem pewne „opory”, żeby promować jego działalność, bo wydawało mi się to nieetyczne. Miałem świadomość, że jest wielkim artystą, ale uważałem, że nie wypada mi o tym mówić na antenie. Teraz już wiem, że te obawy były nieuzasadnione, bo trzeba było mówić o wielkich dokonaniach Wuja Stanisława.

        Musimy już kończyć nasza rozmowę, bo za chwilę rozpoczyna się druga część Ogólnopolskiej Konferencji Naukowej, poświęconej prof. Stanisławowi Wisłockiemu. Może niedługo przyjedzie Pan z dużą wystawą i tutejsze środowisko muzyczne pomyśli o trwałym upamiętnieniu prof. Stanisława Wisłockiego.

        - Pani prof. Marta Wierzbieniec powiedziała mi już, że razem z panem Andrzejem Szypułą myślą, w jaki sposób upamiętnić trwale Stanisława Wisłockiego w Rzeszowie. Ma także plany związane z upamiętnianiem Stanisława Wisłockiego w Filharmonii Podkarpackiej. Na razie nie pytam o szczegóły, ale mam nadzieję, że wkrótce dowiem się więcej o tych pomysłach.
Z pewnością w gronie wielkich muzyków związanych z Rzeszowem są Stanisław Wisłocki, Wojciech Kilar, Adam Harasiewicz. Wszyscy zrobili wielkie światowe kariery, a tutaj rozpoczynali swą muzyczną drogę.

Z panem Tadeuszem Deszkiewiczem – Prezesem Zarządu Radia dla Ciebie, Doradcą Prezydenta RP, a także siostrzeńcem prof. Stanisława Wisłockiego, Zofia Stopińska rozmawiała 13 października 2018 roku w Filharmonii Podkarpackiej.

Z Anną Gutowską nie tylko o muzyce

        Wykonawcami drugiego koncertu abonamentowego w ramach nowego sezonu artystycznego w naszej Filharmonii byli: Orkiestra Filharmonii Podkarpackiej pod batutą rumuńskiego dyrygenta Constantina Adriana Grigore’a oraz Anna Gutowska – znakomita skrzypaczka pochodząca z Rzeszowa. Wieczór rozpoczęła bardzo pięknie wykonana Rapsodia rumuńska nr 1 A-dur op. 11 George Enescu, drugim ogniwem pierwszej części był pełen romantycznych uniesień II Koncert skrzypcowy d-moll op. 22 Henryka Wieniawskiego w świetnej kreacji Anny Gutowskiej, a po przerwie wysłuchaliśmy bardzo interesującego wykonania „Odwiecznych pieśni” Mieczysława Karłowicza. Zapraszam do przeczytania rozmowy z solistką tego koncertu.

        Zofia Stopińska: Ze świetną skrzypaczką, Anną Gutowską spotykamy się w Filharmonii Podkarpackiej. Grała Pani partie solowe w II Koncercie skrzypcowym d-moll op. 22 Henryka Wieniawskiego, który jest trudnym utworem przede wszystkim dla skrzypka solisty oraz także dla towarzyszącej mu orkiestry.

        Anna Gutowska: To prawda, ale jest to cudowny koncert dla publiczności i jestem szczęśliwa, że nasze wykonanie tak bardzo podobało się publiczności. Zawsze świetnie pracuje mi się z Orkiestrą Filharmonii Podkarpackiej, znamy się już bardzo dobrze i czuję się pewniej tutaj niż gdzie indziej. Będąc w Filharmonii Podkarpackiej zawsze przypominam sobie lekcje u pana Roberta Naściszewskiego i początki nauki gry na skrzypcach u nieżyjącej już pani Dolores Sendłak. Dużo wspomnień związanych jest z tą sceną.

        Gorące brawa trwały tak długo, aż Pani zdecydowała się na bis, a zagrała Pani wprost karkołomny, nieznany większości melomanów utwór.

        - Emocji było dużo i zapomniałam zapowiedzieć, co zagram, a było to „Doluri” Alexandra Matchavariani – gruzińskiego kompozytora i dyrygenta zmarłego w 1995 roku. Cieszę się, że utwór także się spodobał.

        Wracając do mistrzowskiej kreacji II Koncertu Henryka Wieniawskiego – ma Pani ten utwór w repertuarze już od dość długo.

        - Tak, nawet nagrałam go na płytę, z filharmonikami poznańskimi pod batutą Jakuba Chrenowicza, która ukazała się w maju 2014 roku. Na tym krążku utrwaliliśmy także I Koncert skrzypcowy Wieniawskiego. Często jestem zapraszana do wykonania koncertów Wieniawskiego z różnymi polskimi orkiestrami i mam także w planie pokazać je niedługo publiczności chińskiej. Są to utwory bardzo bliskie mojemu sercu, bo dużo w nich polskich tematów, a jak się mieszka na stałe za granicą, to czuje się potrzebę obcowania z polską muzyką.

        Z Polski wyjechała Pani kilkanaście lat temu, a miastem, do którego zawsze Pani wraca z podróży koncertowych, jest Wiedeń.

        - Mieszkam poza Polską już dwadzieścia lat. Wiedeń jest mekką wszystkich artystów , a przede wszystkim muzyków, wśród których najwięcej jest śpiewaków. Wydaje się, że życie w Wiedniu płynie spokojniej, że nie jesteśmy tak zabiegani jak w Warszawie, Berlinie czy nawet Pradze. Na tle innych stolic Wiedeń wydaje się miastem rozbalowanym, z ogromną ilością przytulnych kawiarenek, koncertów, spektakli operowych, wernisaży...

        Przedstawiła Pani Wiedeń widziany przez turystów i mieszkańców tego miasta, ale na ten obraz muszą pracować artyści każdego dnia.

        - To prawda, artyści, a zwłaszcza muzycy, mają bardzo dużo pracy.

        Od 2001 roku była Pani studentką wiedeńskiego Universitat fϋr Musik und darstellende Kunst w klasie prof. Edwarda Zienkowskiego, po uzyskaniu dyplomu z wyróżnieniem i tytułu magistra sztuki ukończyła Pani jeszcze na tej samej uczelni i również pod kierunkiem prof. Edwarda Zienkowskiego studia podyplomowe, później przez kilka lat była Pani asystentką swego Profesora, a od 2016 roku jest Pani wykładowcą na Uniwersytecie Muzyki i Sztuki Dramatycznej w Wiedniu.

        - Tak, mam już swoją klasę, w której są studenci z całego świata – w tym także z Polski. Praca pedagogiczna stała się dla mnie bardzo ważnym nurtem działalności, chociaż długo nawet nie myślałam o uczeniu. Dopiero jak zaczęłam wyjeżdżać na różne kursy w roli pedagoga, zaczęłam o tym poważnie myśleć.

        Ostatnio grała Pani dużo koncertów także w Wiedniu. Występowała Pani jako solistka i kameralistka.

         - Faktycznie, było tych koncertów dużo w różnych konstelacjach, bo oprócz duo z fortepianem jestem także członkiem sekstetu fortepianowego o nazwie Hemingway Sextet, gramy również w kwartecie z urugwajskim gitarzystą Álvaro Pierrim, który jest od lat profesorem na naszej Uczelni w Wiedniu. Mamy także Orkiestrę Kameralną „Camerata Polonia”, którą prowadzi Marek Kudlicki - wybitny polski dyrygent i organista od lat mieszkający na stałe w Wiedniu. Często zapraszają mnie także do współpracy, a najbliższy koncert będziemy mieć 21 listopada. W programie koncertu znajdzie się muzyka polska. Mam wiele propozycji koncertowych i staram się być na scenie przez cały czas.

        Jak przyjmowane są polskie utwory w wiedeńskim środowisku?

        - Publiczność przyjmuje naszą muzykę z dużymi emocjami, ponieważ to jest muzyka, która przyciąga publiczność. Gramy m.in. utwory Karłowicza, Wieniawskiego, Szymanowskiego, w których jest bardzo dużo ciepła, serca i otwartości. Trudno sobie wymarzyć lepszy odbiór.

        Miłość do dalekich podróży łączy Pani coraz częściej z koncertami, często znajduję na Facebooku zdjęcia, z których dowiaduję się gdzie Pani aktualnie wyjechała.

        - W ubiegłym roku byłam na tournée w Chinach i występowałam w północno-wschodniej części tego kraju. Starałam się pomiędzy koncertami coś zobaczyć i poznać trochę egzotycznej dla nas kultury. Czułam się tam trochę samotna, daleko od domu. Nie w każdym kraju, a nawet nie wszędzie w Chinach tak się czuję, bo w Pekinie czy Szanghaju jest trochę podobnie jak w Europie, ale bardzo wdzięczna jestem losowi za możliwość poznanie tak odległych pod każdym względem miejsc. To były wyjątkowe dwa tygodnie. Czeka mnie koncert w styczniu w Iranie. Wystąpię w trio z flecistą i pianistą, a w marcu pojadę do Kuwejtu, gdzie wystąpię z towarzyszeniem fortepianu. Mam także propozycję poprowadzenia kursów skrzypcowych w Iranie.

        Niedawno, podczas prywatnej rozmowy, mówiła Pani o planach związanych z wyjazdem do Meksyku.

        - Tak, byłam w Meksyku. To cudowny kraj, ludzie wspaniali, mają dużo czasu i nigdzie się nie śpieszą. W pierwszym momencie to szokuje, ale szybko czujemy się bardzo dobrze i wcale nie brakuje nam tej ciągłej gonitwy, bardzo mi się to spodobało. Nie miałam czasu, aby dokładniej poznać kulturę i tradycje tego kraju, bo zwiedziłam tylko Mexico City i piramidę Teotihuacána. Prowadziłam tam kursy i poznałam wielu ciekawych studentów. Okazuje się, że prawie wszyscy młodzi skrzypkowie w Meksyku uczą się u byłych studentów prof. Henryka Szerynga, który po wojnie zamieszkał w Meksyku i pozostawił tam wiele ze swojego dorobku w postaci zbiorów opracowanych nut, i swoich wychowanków. Zasady gry skrzypcowej krzewione przez Szerynga są tam ściśle przestrzegane do dzisiaj.
Nie mówiłam Pani chyba, że byłam także w Chile, gdzie nie tylko są znakomici skrzypkowie, ale także mają świetne instrumenty w przystępnych cenach. Nie są to stare instrumenty, ale fantastycznie brzmią. Zastanawiałam się, czy nie jest to związane z czystym, nieskażonym środowiskiem.
Podobnie jest w Iranie, gdzie przecież poziom techniki gry skrzypcowej, z powodu braku profesorów, nie jest wysoki, ale wszyscy bardzo się starają, pomimo różnych trudności związanych nie tylko z sankcjami, ale także ze zwyczajami. W islamie kobiety bardzo rzadko grały na instrumentach, ale aktualnie coraz więcej młodych kobiet uczy się grać na skrzypcach. Mam kontakt z młodą Iranką, która pragnie u mnie studiować i chcę ją zaprosić na Międzynarodowe Kursy Muzyczne do Łańcuta, bo w tym roku zaprosiłam Syryjkę. Mam nadzieję, że dostanie wizę i będzie mogła przyjechać.

        Podobnie jak w latach ubiegłych, w tym roku podczas Międzynarodowych Kursów Muzycznych w Łańcucie grała Pani koncert w Sali Balowej, oraz zapisało się do Pani klasy sporo studentów.

        - Cieszę się bardzo, że moja studentka z Syrii także miała możliwość występu w Sali Balowej Zamku. W tamtym kręgu kulturowym jest wielu zdolnych ludzi i nie zawsze życie im pozwala na spełnienie swoich marzeń, czy realizację swoich pasji, a nawet często na zwyczajne życie, które dla nas jest codziennością, a dla nich czymś nadzwyczajnym. Mają wiele ograniczeń, bo jak nie wojna, to sankcje, kultura i tradycja. Dla przeciętnego Europejczyka to wszystko może być nawet szokujące, ale zarazem ciekawe.

         Ma Pani czas na spełnianie swoich pozamuzycznych pasji?

         - Na to muszę znaleźć czas. Nie wyobrażam sobie życia bez moich ulubionych pasji – bez podróży, książek, muzeów, kina, pływania, paddleboardu, spacerów oraz gotowania z przyjaciółmi. Jak tylko mogę, dzielę wielką pasję mojej Mamy, która jest trenerem psów ratowniczych. Od czasu do czasu takie wspólne spacery w lesie dobrze wpływają zarówno na ludzi, jak i na zwierzęta.

        Pewnie nie będzie mogła Pani zostać w Rzeszowie jeszcze chociaż kilka dni.

        - Niestety nie, a chętnie by się zostało w domu jeszcze trochę. Niestety, mamy już rok akademicki i muszę być w Wiedniu. Staram się przyjeżdżać do domu do Rzeszowa tak często, jak to tylko jest możliwe.

Z Anną Gutowską – świetną skrzypaczką urodzoną w Rzeszowie, wykładowcą na Uniwersytecie Muzyki i Sztuki Dramatycznej w Wiedniu rozmawiała Zofia Stopińska 5 października 2018 roku w Rzeszowie.

XXVIII Festiwal im. Adama Didura w Sanoku przeszedł do historii

         Od lat czekam na początek kalendarzowej jesieni z nadzieją, że ponad tydzień spędzę w Sanoku, aby być na wszystkich koncertach Festiwalu im. Adama Didura, organizowanego od początku przez Sanocki Dom Kultury. W tym roku Festiwal trwał od 19 do 29 września, a po jego zakończeniu o podsumowanie poprosiłam Pana Waldemara Szybiaka – Dyrektora Festiwalu.

         Zofia Stopińska: Pierwsze trzy dni stanowią wstęp do dużych koncertów i spektakli – nazwał je Pan „Preludium: Festiwalowe kino artystyczne”. Uważam, że w tym roku udało się Panu skomponować niezwykle piękny i ciekawy kolaż filmowy.

         Waldemar Szybiak: Z racji mojego wykształcenia, wybieranie i układanie kolejności projekcji tych filmów zawsze sprawia mi ogromną przyjemność. Uważam, że te filmy pozwalają na wejście w klimat i atmosferę festiwalową. Zgadzam się z panią, że w tym roku to wprowadzenie było bardzo udane. Pokazaliśmy sześć filmów, a rozpoczęliśmy ciekawą pozycją z klasyki polskiego kina – „Arią dla atlety” Filipa Bajona. To bardzo piękny film z kreacją Krzysztofa Majchrzaka, z pięknym tłem operowym – m.in. arią Cavaradossiego z „Tosci”. Drugim filmem, który pokazaliśmy pierwszego dnia, była „Argentyna, Argentyna” Carlosa Saury z 2015 roku. Film ten pokazuje przekrój kultury muzycznej w Argentynie i jest w nim wszystko – od prymitywnego instrumentarium i śpiewania, aż po najwyższe, wysublimowane nuty pochodzące z Argentyny.
        W drugim dniu pokazaliśmy „Blask” w reżyserii Naomi Kawase. To historia fotografika, który traci wzrok, z niesamowitymi zdjęciami. Później ten smutek przełamaliśmy wesołością rockową w filmie czeskim „Muzykanci” Dusana Rapoša.
        W trzecim dniu były dwa, moim zdaniem bardzo ciekawe filmy: „Twój Vincent” – nasz kandydat do Oscara oraz tegoroczny film „Maria Callas”, pokazujący meandry życia wielkiej gwiazdy, która była też człowiekiem.

        Na zakończenie wybrał Pan najwspanialszy film. Całe szczęście, że Maria Callas nagrała tak dużo spektakli i koncertów oraz wywiadów.

        - Tak, ten dokument był świetnym wprowadzeniem do repertuaru koncertowego.

        Trzeba już na wstępie podkreślić, że tegoroczny Festiwal był bardzo różnorodny i ciekawy. Na oficjalną inaugurację XXVIII Festiwalu im. Adama Didura, w cyklu „premiery operowe”, pokazaliście nieznane dzieło wielkiego Giuseppe Verdiego.

        - Zawsze szukamy dzieł trochę nietypowych, mało znanych lub nieznanych, ale pięknych. W tym roku było ich sporo i najlepszym przykładem była opera „Oberto, il conte di San Bonifacio” – pierwsze dzieło operowe Giuseppe Verdiego. Proszę sobie wyobrazić, że ta opera w Polsce miała swoją premierę w 2018 roku w Operze Wrocławskiej. Drugie wykonanie odbyło się w Sanockim Domu Kultury na Festiwalu im. Adama Didura. To były wersje koncertowe, a szkoda, że polskie teatry operowe nie zainteresowały się tym tytułem do tej pory.
Mieliśmy koncertową wersję pierwszej opery Giuseppe Verdiego, ale wykonanie na sanockiej scenie było znakomite i bardzo dobrze zostało przyjęte przez publiczność.
        Świetny chór, świetna orkiestra i znakomici soliści oraz piękna muzyka Verdiego. Wszystko, co znajdujemy w późniejszych operach: „Traviacie”, „Nabucco”, jest już w „Oberto”. Obawiałem się pewnych problemów technicznych, bo nasza scena nie jest za duża. Chór został umieszczony daleko, w kulisach, ale to nic nie przeszkadzało i każdy dźwięk był słyszalny, bo nasza sala ma bardzo dobrą akustykę i Opera Wrocławska wyjechała zadowolona, a widząc entuzjazm publiczności, zgodzi się pani ze mną, że to było bardzo efektowne rozpoczęcie Festiwalu.

         Niedzielny wieczór poświęcony był muzyce operetkowej Franza Lehara
         - Pomyślałem, że skoro mamy w programie kilka pozycji trudniejszych w odbiorze, to trzeba je obudować nieco lżejszą muzyką, i stąd dwa koncerty operetkowe.
Franz Lehar to wielki mistrz, którego muzyka plasuje się pomiędzy operetką a operą. W operetkach Lehara słychać wyraźnie dźwięki operowe, niektóre kojarzą się z muzyką Pucciniego – zwłaszcza w „Krainie uśmiechu”, którą uważam za jedną z najlepszych operetek.
        Bardzo dobrze zaprezentowała się Poznańska Orkiestra Festiwalowa pod dyrekcją świetnej Agnieszki Nagórki oraz bardzo ciekawi soliści, a na szczególne wyróżnienie zasłużyli Joanna Horodko i Sławomir Naborczyk, którzy zaśpiewali znakomicie, chociaż dobrze śpiewali także Barbara Gutaj i Hubert Stolarski. Koncert prowadził dobrze znany sanockiej publiczności Sławomir Pietras.

        Trzeci wieczór poświęcony baletowi zatytułowany został: „Słynne balety XX wieku”. Soliści, koryfeje i zespół baletowy Royal Lviv Ballet przedstawili „Spartakusa” Arama Chaczaturiana.

        - Był to balet przygotowany specjalnie na Festiwal im. Adama Didura – „Spartakus” miał swoją premierę w Sanoku. Royal Lviv Ballet tworzą głównie artyści ze Lwowa, chociaż kilku jest także z Kijowa. Świetnie zaprezentował się odtwórca głównej roli i był to bardzo dobry technicznie balet. „Spartakus” został przedstawiony w sposób klasyczny – publiczności to się podobało i mnie także, natomiast można się było spodziewać, że widowisko będzie przedstawione w nieco innych układach choreograficznych. Po takich wieczorach zwykle wśród znawców i miłośników baletu jest sporo dyskusji, czy lepiej opierać się na tradycyjnej choreografii sprzed 50-ciu lat, czy tworzyć coś nowego. Takie spory w sztuce zawsze istnieją i będą istnieć.

        Kolejny wieczór festiwalowy zatytułował Pan „Najpiękniejsze opery świata”, a przedstawiona została opera „Romeo i Julia” Charles’a Gounoda.

        - Przyznam, że planując ten wieczór, miałem duże obawy, bo sięgaliśmy po operę mało znaną, a Charles Gounod znany jest głównie z opery „Faust”, w której Adam Didur odnosił wielkie sukcesy, natomiast „Romeo i Julia” w Polsce, a można nawet powiedzieć, że także na świecie, jest rzadko wykonywana. Okazało się, że ta opera oprawiona w znakomity sposób pod względem scenograficznym, wokalnym, muzycznym – nabrała nowego blasku. Obawiałem się reakcji publiczności, bo nie jest to muzyka tak łatwa i przyjemna jak muzyka Verdiego, bo jest to zupełnie inny styl muzyczny. Ale zostało to tak wykonane i tak poprowadzone, że publiczność była zachwycona i na pewno był to jeden z najpiękniejszych wieczorów operowych, jak sam tytuł wskazuje.
         Świetni byli w rolach tytułowych: Andrzej Lampert jako Romeo i Ewa Majcherczyk jako Julia. Pochwalić też należy chór, balet i orkiestrę Opery Śląskiej w Bytomiu, którzy wystąpili pod dyrekcją Bassema Akiki

         Podczas tego festiwalu był także wieczór o wymownym tytule „Stanisław Moniuszko – inspiracje literackie”, był planowany pewnie z myślą o zbliżającym się Roku Moniuszkowskim.

         - Zamawiając i nawet oglądając ten spektakl, nie myślałem o tym, a chciałem pokazać w Sanoku coś nowego, bo „Widma”, pomimo tego, że mają swoje lata i nie są zbyt często wykonywane, są wyjątkowo piękne. Na szczególne wyróżnienie zasługuje Adam Kruszewski w roli Guślarza. Znakomita, wręcz ascetyczna, realizowana oszczędnymi środkami reżyseria Ryszarda Peryta – wywołała piorunujące wrażenie, bo w ten sposób podkreślona została waga tekstu i muzyki. Ta koncepcja reżyserska bardzo mi się spodobała. Publiczność była także zachwycona.

        Podczas tegorocznej edycji Festiwalu im. Adama Didura odbył się także koncert muzyki symfonicznej i filmowej z sanockim akcentem.

         - Powiem z dumą, że pani Agata Kielar-Długosz pochodzi z Sanoka i tutaj rozpoczynała naukę gry na flecie. Wystąpiła razem ze swoim mężem Łukaszem Długoszem. Oboje są wybitnymi, znanymi nie tylko w Polsce, ale także na świecie, flecistami. Z towarzyszeniem Orkiestry Symfonicznej Filharmonii Podkarpackiej wykonali mało znany Koncert d-moll na dwa flety i orkiestrę – Alberta Franza Dopplera i równie rzadko wykonywany Marsz celtycki Briana Boru, a po gorącej owacji, na bis, usłyszeliśmy jeszcze „Oblivion” Astora Piazzolli. Koncert rozpoczęła „Toccata” Bolesława Szabelskiego, a drugą część koncertu wypełniła muzyka Wojciecha Kilara – „Orawa” i suita z filmu „Pan Tadeusz”. Dyrygent Massimiliano Caldi, który świetnie poprowadził orkiestrę, był zachwycony publicznością i podkreślał, że będzie ten wieczór bardzo długo pamiętał.

         Rewelacyjny był wieczór z Tomaszem Koniecznym – bas-barytonem oklaskiwanym gorąco na światowych scenach.

        - Słusznie powiedział Piotr Nędzyński we wstępie, że Tomasz Konieczny to jest kolejny „nasz klejnot” – po Aleksandrze Kurzak, Arturze Rucińskim, Andrzeju Dobberze, Ewie Podleś, Stefanii Toczyskiej i wielu innych wspaniałych polskich śpiewakach, którzy już na naszym Festiwalu występowali.
To był znakomity wieczór. Orkiestra Stołecznego Królewskiego Miasta Krakowa „Sinfonietta Cracovia” pod dyrekcją Jurka Dybała świetnie zagrała instrumentalne utwory, a także z wielkim wyczuciem i refleksją towarzyszyła Tomaszowi Koniecznemu w „Kindertotenlieder” Gustava Mahlera oraz w „Pieśniach i tańcach śmierci” Modesta Mussorgskiego. Owacjom nie było końca.

        Na zakończenie Festiwalu im. Adama Didura na scenie Sanockiego Domu Kultury królowała operetka.

         - Zakończenie Festiwalu było niezwykle radosne – Opera Krakowska i jej świetni soliści: Katarzyna Oleś-Blacha, Monika Kordybalska, Adam Sobierajski i Adam Szerszeń zaprezentowali utwory m.in.: Straussa, Kálmána, Offenbacha i Zellera. Chcieliśmy się na zakończenie trochę rozweselić i pobawić, co nam się w tym roku wyjątkowo udało.

         Pierwszy wieczór festiwalowy rozpoczął się miłą uroczystością, bo Fotoklub Rzeczypospolitej Polskiej przyznał Panu uchwałą kapituły medal „ZA ZASŁUGI DLA FOTOGRAFII POLSKIEJ” w 100. rocznicę odzyskania przez Polskę niepodległości i ten medal wręczył Panu Juliusz Multarzyński – wybitny polski artysta fotografik, dziennikarz i menadżer kultury. Gdybym ja miała wpływ na przyznawanie medali, to otrzymałby Pan medal za konsekwencję w kształceniu młodych odbiorców muzyki i kompozytorów, bo po raz 26 organizował Pan w ramach Festiwalu im. Adama Didura Obóz Humanistyczno-Artystyczny i Ogólnopolski Otwarty Konkurs Kompozytorski im. Adama Didura.

         - Jeden z adwersarzy Konkursu – pan Sławomir Pietras, mówił w czasie pierwszych edycji, że ten Konkurs nie ma sensu, bo przecież patron Festiwalu – Adam Didur nie był kompozytorem. Niedawno dzwonił do mnie specjalnie i powiedział „Miałeś rację, to jest fantastyczny pomysł”. Przyznał mi rację, kiedy zobaczył, że mamy wśród laureatów Konkursu Kompozytorskiego tak znanych kompozytorów, jak: Agata Zubel, Paweł Łukaszewski, Wojciech Widłak, Marcel Chyrzyński, Dariusz Przybylski, Katarzyna Głowicka, a ponieważ u nas mieli pierwsze wykonania swoich utworów, są emocjonalnie z nami związani. Zachwyceni byli także laureaci tegorocznej edycji Konkursu: Michał Kawecki, który otrzymał I nagrodę za utwór „What is the word” na mezzosopran i fortepian do słów Samuela Becketta oraz zdobywca II nagrody Piotr Pudełko za „Trzy sceny liryczne” na mezzosopran z towarzyszeniem kwartetu smyczkowego do słów Karola Wojtyły.
        Podczas uroczystości wręczenia nagród pan Piotr Pudełko powiedział bardzo piękne słowa: „Sanok jest pięknym miastem, w którym młodzi kompozytorzy rozpoczynają swoją karierę i idą dalej szybkimi krokami i marzą o tym, żeby w pewnym momencie, podczas wykonań swoich utworów, sala wypełniona była publicznością jak podczas koncertów utworów ich starszych kolegów, którzy przed laty zdobywali w Sanoku nagrody, a teraz robią już światowe kariery”. To był dla mnie bardzo ważny, może nawet najważniejszy medal.

Z Panem Waldemarem Szybiakiem – Dyrektorem Festiwalu im. Adama Didura i Dyrektorem Sanockiego Domu Kultury rozmawiała Zofia Stopińska 29 września w Sanoku.

Wybrałem śpiew i nie żałuję

        Drugi wieczór XXVIII Festiwalu im. Adama Didura w Sanoku wypełniły arie i duety z operetek Franza Lehara. Najpiękniejsze arie i duety z operetek, m.in.: „Kraina uśmiechu”, „Carewicz”, Giuditta”, „Cygańska miłość” i „Wesoła wdówka”, śpiewali: Barbara Gutaj, Joanna Horodko, Hubert Stolarski i Sławomir Naborczyk. Solistom towarzyszyła Poznańska Orkiestra Festiwalowa pod batutą Agnieszki Nagórki. Koncert prowadził znany i bardzo lubiany przez sanocką publiczność Sławomir Pietras. Wszystko, co działo się na scenie, tak podobało się publiczności, że owacjom nie było końca.
        Koncert zatytułowany został „Twoim jest serce me...”, tak jak aria z operetki „Kraina uśmiechu”, pięknie wykonana przez Sławomira Naborczyka. Kilka dni przed koncertem prosiłam Artystę o rozmowę, wyraził zgodę i słowa dotrzymał. Jak się Państwo przekonają, okazja była szczególna.

        Zofia Stopińska: Pragnę nasze spotkanie rozpocząć od gratulacji, bowiem 17 września na Zamku Królewskim w Warszawie zostały wręczone, przyznane po raz 12-ty – Teatralne Nagrody Muzyczne im. Jana Kiepury. Nagrody przyznano w 18 kategoriach. W kategorii najlepszy debiut roku nagrodę otrzymali – pani Aleksandra Żakiewicz za rolę w operze „Armide”, realizowaną w Warszawskiej Opery Kameralnej, oraz Pan za rolę w „Księżniczce Czardasza” Emmericha Kalmana, realizowaną przez Operę Śląską w Bytomiu. To duże wyróżnienie - serdecznie Panu gratuluję.

        Sławomir Naborczyk: Bardzo dziękuję za gratulacje. Niewątpliwie jest to dla mnie wielkie wyróżnienie, że na początku swojej współpracy z Operą Śląska zostałem zauważony przez większe gremium i przez szacowną Kapitułę, która nas wybrała. Jestem bardzo szczęśliwy, bo był to dla mnie bardzo udany debiut i mam nadzieję, że jeszcze w tym sezonie będzie można zobaczyć „Księżniczkę Czardasza” w Operze Śląskiej w Bytomiu.

        Czy śmiało mogę mówić, że jest Pan młodym śpiewakiem? Debiutował Pan w 2011 roku rolą Basilia w „Weselu Figara” Mozarta podczas Operowego Forum Młodych w Operze Nova w Bydgoszczy. To było już po ukończeniu bydgoskiej Akademii Muzycznej?

        - Nie, to było jeszcze w czasie studiów. Byłem wtedy na IV roku i było to, tak jak pani powiedziała, w ramach Operowego Forum Młodych. Przygotowani byliśmy wszyscy bardzo dobrze, inscenizacja była piękna, ale spektakl wystawiony został tylko raz, nigdy nie było możliwości, aby go powtórzyć, a szkoda.

        Teraz już może jest inaczej, ale jeszcze kilka lat temu tak było. Studenci i ich pedagodzy przygotowali wszystko bardzo często na poziomie profesjonalnym i kilka spektakli by się sprzedało, a tymczasem już po jednym wszystko chowano do lamusa.

        - Najlepszym przykładem nasze przedstawienie, które było naprawdę świetnie przygotowane.

        Studiował Pan w Akademii Muzycznej w Bydgoszczy, w klasie Leszka Moździerza i Tadeusza Szlenkiera.

        - Tak, bardzo mile ten czas wspominam. Kiedy debiutowałem w „Weselu Figara”, to śpiewałem jeszcze barytonem, bo przez większą część studiów byłem barytonem. Później powoli wykluwał się tenor i teraz dojrzewa.

        Oprócz pedagogów, którzy prowadzili Pana w bydgoskiej Akademii Muzycznej, było dość duże grono mistrzów, z którymi miał Pan szczęście pracować.

        - Tak, to byli wspaniali mistrzowie, a wśród nich: Izabela Kłosińska, Matthias Rexroth oraz Eytan Pessen – to są profesorowie Akademii Operowej w Teatrze Wielkim-Operze Narodowej w Warszawie, uczyłem się u nich w trakcie kształcenia i nadal tam zaglądam, bo przygotowuję się do Międzynarodowego Konkursu im. Stanisława Moniuszki, który odbędzie się już w maju następnego roku w Warszawie. Przez cały czas mam jeszcze kontakt z moimi Profesorami i jest to pomoc nie do przecenienia, to jest także jedyny taki bufor dla młodych polskich śpiewaków za granicę – mówię o Europie i o świecie. Wielu moich kolegów śpiewa już w Zurichu, Londynie, a nawet mają debiuty w Metropolitan Opera – Akademia Operowa w Teatrze Wielkim w Warszawie daje nam taka możliwość.

        Tam też pracował Pan z panem Tomaszem Koniecznym, z którym w Sanoku się nie zobaczycie, bo mistrz wystąpi pod koniec Festiwalu, a Pan dzisiaj.

        - To była wspaniała praca. Śpiewałem arię z Lohengrina Wagnera i scenę z IV części tetralogii. Występowałem z tymi fragmentami podczas koncertu, który był transmitowany przez Program I Polskiego Radia. Było to dla mnie podniosłe wydarzenie, bo nie każdy młody śpiewak może pozwolić sobie na śpiewanie z dużą orkiestrą tak wymagającej muzyki. Miałem wielkie szczęście, bo tylko niektórym młodym śpiewakom zdarza się pracować z takim mistrzem, jak Tomasz Konieczny.

        To wspaniały artysta i wyjątkowy człowiek – bardzo wymagający, przede wszystkim od siebie, bardzo dokładny, ale jednocześnie bardzo miły i przyjazny.

        - To wszystko prawda. Dowiedziałem się od niego, jak należy pracować nad niemieckim tekstem, ale jednocześnie jest człowiekiem bardzo przyjaznym, otwartym, emanującym pozytywną energią. Teraz będą te warsztaty powtórzone pod koniec listopada i będziemy pracować nad repertuarem także dosyć trudnym – bo utworami Richard Straussa.

        W ostatnich latach zaczyna Pan zbierać plony swojej wytrwałej pracy – bo m.in. został Pan laureatem: Ogólnopolskiego Konkursu Muzyki Operetkowej i Musicalowej w Krakowie (III nagroda) 2016 r., Ogólnopolskiego Konkursu Wokalnego im. Krystyny Jamroz w Busku Zdroju (III nagroda) 2017 r., Międzynarodowego Konkursu Solowej Wokalistyki Sakralnej „Ars et Gloria” w Katowicach, gdzie otrzymał Pan nagrodę specjalną, także w 2017 r., i także w ubiegłym roku Międzynarodowego Konkursu Wokalnego „Złote Głosy” w Warszawie , gdzie otrzymał Pan II nagrodę. To bardzo duże osiągnięcia.

        - Faktycznie dość często pojawiałem się na konkursach i jeszcze mam zamiar się pojawiać, bo jeszcze mam wiek konkursowy, więc może uda mi się jeszcze coś zdziałać na polskiej i zagranicznej arenie konkursowej. W najbliższym czasie szykuję się też na Międzynarodowy Konkurs Śpiewaczy im. Francisco Vinasa w Barcelonie, jestem też w finale Konkursu Gabrieli Benackovej w Czechach, który odbędzie się już niedługo, bo rozpocznie się 13 października.

        Co dają konkursy i takie wydarzenia, które także są konkursami, jak „Bitwa Tenorów na Róże” – uczą czegoś, czy przekładają się na zaproszenia na koncerty i udział w spektaklach operowych.

        - To także, chociaż, moim zdaniem, każdy występ publiczny daje możliwość pokazanie się przed większą widownią. Często takim dużym wydarzeniom towarzyszą kamery telewizyjne, co działa bardzo motywująco, chociaż stresy są także spore i nabiera człowiek doświadczenia. „Bitwa Tenorów” była transmitowana przez TVP i ten przekaz pozwolił dotrzeć do odbiorców, którzy normalnie nie mogą na takich wydarzeniach bywać.

        Takie programy oglądają również osoby, które nigdy w życiu nie wybrałyby się na taki koncert.

        - Pewnie także tacy są i dlatego taki przekaz także jest potrzebny.

        Usłyszeliśmy o Panu niedawno, bo w ostatnich latach, ale podobno śpiewał Pan już jako mały chłopiec, a później uczył się Pan grać.

        - To prawda, bardzo lubiłem śpiewać, chociaż nie było to stawiane na pierwszym miejscu, ale przyszedł taki czas, że po ukończeniu szkoły muzycznej w klasie klarnetu zdecydowałem się na podjęcie nauki w zakresie sztuki wokalnej w szkole muzycznej II stopnia w Inowrocławiu. Przyznam się, że rodzice nic o tym nie wiedzieli, byłem w klasie maturalnej i trzeba było się uczyć, bo zamierzałem studiować medycynę.

        Rodzice pragnęli, aby zdobył Pan solidny zawód, a nie został śpiewakiem (śmiech).

        - Tak, nawet udało mi się zdobyć indeks i na medycynę, i na akademię muzyczną. Wybrałem śpiew i na razie nie żałuję, bo idę do przodu, ale był taki czas, że trzeba było postawić wszystko na jedną kartę i początki były trudne, tym bardziej, że śpiewałem barytonem. Przy pomocy moich mistrzów zacząłem śpiewać tenorem i czuję się w tej skali bardzo dobrze.

        Współpracuje Pan z teatrami operowymi i orkiestrami symfonicznymi – czy jest Pan związany etatowo z jakąś instytucją?

        - Na stałe jestem zatrudniony w Operze Śląskiej, współpracuję z Operą Kameralną w Warszawie, również z Teatrem Wielkim-Operą Narodową, w marcu zadebiutuję w Operze Bałtyckiej w „Thais” Jules’a Masseneta.

        W programie dzisiejszego koncertu znalazła się wyłącznie muzyka operetkowa i chyba dobrze się Pan czuje w tym gatunku.

        - Otrzymałem nagrodę za debiut w operetce i chcę podkreślić, że bardzo lubię wykonywać tę muzykę, bo dostarcza wielu pozytywnych emocji i tak naprawdę jest bardzo wymagająca, a w „Baronie cygańskim” Straussa jest trudne śpiewanie – można powiedzieć, że operowe, pomimo, że jest to operetka. Przekonałem się o tym już w trakcie przygotowań i podczas spektakli. Podobnie jest z „Krainą uśmiechu” Lehara.

        Pomimo, że uważa się powszechnie operetkę za gorszą siostrę opery, to publiczność kocha operetkę.

        - Jest z pewnością łatwiejsza w odbiorze, szczególnie dla początkujących odbiorców, bo operetka niesie ze sobą wesołe przesłanie i dostarcza pozytywnych emocji. Uważam, że powinno w Polsce działać kilka teatrów, które wystawiają operetki. Miejmy nadzieję, że to się zmieni.

        Był Pan już kiedyś w Sanoku?

        - Jestem po raz pierwszy i bardzo żałuję, że nie mogę zostać tu dłużej, ale jak będę miał więcej czasu, z pewnością się tutaj pojawię.

Z Panem Sławomirem Naborczykiem – znakomitym polskim tenorem młodego pokolenia rozmawiała Zofia Stopińska 23 września w Sanockim Domu Kultury.

Cieszymy się bardzo, że nasza gra inspiruje kompozytorów

        W ostatni piątek września Filharmonia Podkarpacka im. Artura Malawskiego w Rzeszowie zainaugurowała 64. sezon artystyczny. Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Podkarpackiej wystąpiła pod batutą Massimiliano Caldiego, a solistami byli: Agata Kielar Długosz i Łukasz Długosz – znakomici polscy fleciści. Ramy programu stanowiły utwory polskich kompozytorów: Toccata z Suity na orkiestrę op. 10 Bolesława Szabelskiego oraz „Orawa” i Suita z filmu „Pan Tadeusz” Wojciecha Kilara. Środkowe ogniwo wypełniły dwa utwory z udziałem solistów: Marsz celtycki Briana Boru oraz Koncert na dwa flety i orkiestrę d-moll Franciszka Dopplera.
        Ten sam program został wykonany w czwartek (27 września) w Sanockim Domu Kultury w ramach Festiwalu im. Adama Didura. Zarówno w Rzeszowie, jak i Sanoku sale wypełnione były publicznością, która bardzo długo i gorąco oklaskiwała znakomite wykonania artystów. Po pierwszej części Agata i Łukasz Długoszowie na bis wykonali z towarzyszeniem Orkiestry „Oblivion” – Astora Piazzolli, a na zakończenie Orkiestra Filharmonii Podkarpackiej pod batutą Massimiliano Caldiego powtórzyła „Poloneza” wieńczącego Suitę z filmu „Pan Tadeusz” Wojciecha Kilara.
        Skorzystałam z obecności na Podkarpaciu najlepszych polskich flecistów i poprosiłam ich o chwilę rozmowy, którą rozpoczęłam od pytania o występy w Rzeszowie i Sanoku.

        Łukasz Długosz: Bardzo miło mi gościć po długiej, bo 12-letniej przerwie, na estradzie Filharmonii Podkarpackiej. Pamiętając jeszcze dawne czasy i wygląd Filharmonii, bardzo się cieszę, że tak dużo się zmieniło, artyści mają wspaniałe warunki do pracy.
Cieszymy się, że możemy zaprezentować wspaniały, wymagający, wirtuozowski koncert Franciszka Dopplera. Mówiąc to, specjalnie podkreślam imię kompozytora, bo Franciszek Doppler tak naprawdę był Polakiem urodzonym we Lwowie, a później, z racji tego, że działał na terenach dzisiejszej Austrii i Węgier, traktowany jest przez tamtejsze środowiska jako ich kompozytor – Węgrzy nawet stworzyli Instytut Franza Dopplera. Chcemy, aby melomani wiedzieli o jego polskich korzeniach. Trzeba podkreślić, że polskie frazy słychać w jego operach i utworach instrumentalnych, pomimo, że jest także dużo nawiązań muzyki cygańskiej w jego twórczości. Doppler był wirtuozem najwyższej klasy, porównywać go można z Paganinim, Wieniawskim i z Lisztem, któremu opracował na orkiestrę sześć jego rapsodii węgierskich.

        Agata Kielar-Długosz: Mamy w programie jeszcze „Marsz celtycki” Briana Boru, a spodziewając się, że koncert będzie się podobał, przygotowaliśmy niespodziankę, bo bardzo lubimy nagradzać publiczność za długie oklaski utworem na bis.

        Zofia Stopińska: Prawdę mówiąc, nie pamiętam Pani koncertu w Filharmonii Podkarpackiej, a od lat śledzę jej działalność – chyba, że coś przeoczyłam.

        A.K.D.: Nic pani nie przeoczyła, nigdy do tej pory nie występowałam na tej estradzie. Dokładnie 20 lat temu, kiedy kończyłam Szkołę Muzyczną II stopnia w Sanoku, miałam wystąpić na koncercie dyplomantów, ale nigdzie nie znaleziono głosów orkiestrowych do zaproponowanego przeze mnie utworu i nic z występu nie wyszło. Później wielokrotnie mąż rozmawiał na temat terminów koncertów, ale zawsze trudno było znaleźć dogodny czas i dlatego Filharmonia Podkarpacka jest ostatnią w Polsce, gdzie debiutuję.

        Ł. D.: Ta sytuacja jest efektem naszego ciągłego zabiegania, bo to jest nasz trzynasty koncert we wrześniu, byliśmy już z recitalem w Hiszpanii, Francji, występowałem w Zakopanem z Krzysztofem Pendereckim i na Zamku Królewskim w Warszawie. Wspólnie zagraliśmy projekt z utworami Romana Palestra i Andrzeja Panufnika. Przygotowaliśmy się do listopadowego nagrania z Filharmonikami z Łomży. Prawykonaliśmy nowy koncert w Gdyni oraz dwa utwory kameralne w Filharmonii Olsztyńskiej.
Mieliśmy wystąpić w Filharmonii Podkarpackiej trzy lata temu, ale w tym samym terminie zostaliśmy zaproszeni przez Maestro Krzysztofa Pendereckiego do wykonania jego koncertu i dzięki życzliwości prof. Marty Wierzbieniec – Dyrektor Filharmonii Podkarpackiej, udało się ten termin przesunąć na uroczystą inaugurację sezonu artystycznego 2018/2019. Bardzo się z tego faktu cieszymy, bo występ na inauguracji dla każdego artysty jest wyjątkowy.

        Z.S.: Wczorajszy, gorąco przyjęty koncert w Sanoku, był także wyjątkowy – szczególnie dla Pani Agaty, bo to przecież Pani rodzinne miasto.

        A.K.D.: Cieszę się, bo na Festiwalu im. Adama Didura występowałam 10 lat temu z koncertem kameralnym, a tym razem wystąpiliśmy z orkiestrą i było to bardzo miłe wydarzenie. Na sali widziałam nie tylko rodzinę, ale też wielu znajomych.

        Z.S.: Mają Państwo ogromny repertuar, który ciągle się powiększa, a wiele nowych utworów powstaje z myślą o Was.

        Ł. D.: Cieszymy się bardzo, że nasza gra inspiruje kompozytorów i nasz repertuar poszerza się o nowe pozycje najwybitniejszych kompozytorów, w tym polskich, którzy z coraz większym entuzjazmem podchodzą do fletu i jego brzmienia. Dzięki konsekwentnej promocji tego instrumentu i wielu nagród, które otrzymaliśmy. W tym roku otrzymałem prestiżową nagrodę „Orfeusza” oraz nominację do „Fryderyka” i „Koryfeusza”, a to świadczy, że flet jest bardzo ważnym instrumentem solowym i chcemy udowodnić to zarówno odbiorcom muzyki, jak i kompozytorom. Na tym instrumencie można pokazać emocje, ale wymaga to maestrii.
Niedługo będziemy zaszczyceni nowymi koncertami: Pawła Szymańskiego, Eugeniusz Knapika, Marty Ptaszyńskiej i Joanny Bruzdowicz. Po koncercie wieńczącym wspaniały Festiwal „Muzyka na szczytach” w Zakopanem, prof. Penderecki podszedł do mnie i powiedział, że jeszcze takiego flecisty na świecie nie słyszał i musi napisać dla nas koncert podwójny – na flet, flet altowy i orkiestrę. Mamy nadzieję, że niedługo ten koncert powstanie i będziemy mogli wykonać go po raz pierwszy, a potem włączyć do repertuaru i grać go na całym świecie. Mamy nadzieję, że wykonamy to dzieło również w Filharmonii Podkarpackiej.

        A.K.D.: Niedługo a w Filharmonii Krakowskiej wykonamy dedykowany nam Koncert podwójny Pawła Mykietyna. Bardzo cenimy i lubimy tego kompozytora – zawodowo i prywatnie, stąd bardzo się cieszymy, że mamy w repertuarze dwa jego koncerty i Kołysankę.

        Z.S.: Niedawno zachwycałam się Pani płytami: „Vive la Paris” z utworami kompozytorów francuskich oraz „For Yoy, Anne - Lill” z muzyką polską.

        A.K.D.: Otrzymałam wiele sygnałów, że płyta z utworami francuskimi bardzo się podoba, przede wszystkim dzięki różnorodnemu repertuarowi i chętnie po nią sięgają nawet mniej zaawansowani melomani. Druga płyta, która ukazała się w maju tego roku, zawiera utwory kameralne na flet i fortepian kompozytorów polskich XX wieku, którą nagrałam z pianistą Andrzejem Jungiewiczem, także mnie bardzo cieszy. Pomimo, że zawiera utwory trudniejsze w odbiorze, melomani sięgają po nią chętnie, a jeden z krytyków napisał, że jest to jedna z najlepszych płyt kameralnych ostatniej dekady. Bardzo mnie to cieszy, bo są na niej również światowe prawykonania fonograficzne. Po raz pierwszy zostały utrwalone utwory kameralne Krzysztofa Pendereckiego, Henryka Mikołaja Góreckiego i Piotra Perkowskiego. Często też słyszę te utwory na antenach radiowych, co także jest powodem do satysfakcji i radości. Niebawem zabieram się za projekt płytowy z muzyką napisaną dla mnie na flet i harfę.

        Ł.D.: To najlepiej świadczy, że nie ma trudnej czy łatwej muzyki. Jest muzyka dobra lub zła, i dobrze albo źle wykonana. Cieszymy się, że w Rzeszowie i Sanoku wykonaliśmy z Filharmonikami Podkarpackimi bardzo dobry projekt i mamy nadzieję na dalszą owocną współpracę.

Z Agatą Kielar-Długosz i Łukaszem Długoszem – wybitnymi flecistami młodego pokolenia rozmawiała Zofia Stopińska 28 września 2018 roku w Rzeszowie.

Tomasz Konieczny podbił serca sanockiej publiczności

        Wielkim wydarzeniem XXVIII Festiwalu im. Adama Didura w Sanoku był koncert Tomasza Koniecznego – światowej sławy polskiego bas-barytona i Orkiestry Stołecznego Królewskiego Miasta Krakowa „Sinfonietta Cracovia” pod dyrekcją Jurka Dybała. Muzykę i wykonawców przybliżał publiczności Piotr Nędzyński – dziennikarz i krytyk muzyczny.
        Wieczór rozpoczął utwór instrumentalny – Adagio Samuela Barbera, które było znakomitym wprowadzeniem do cyklu „Kindertotenlieder” („Pieśni na śmierć dzieci” lub „Treny dziecięce”) Gustava Mahlera do poematów Friedricha Rűckerta. Teksty mówią o emocjach odczuwanych przez osobę, która utraciła dzieci, ale sporo w nich refleksji, rezygnacji i metafizyki oraz odwołania do Boga, a w połączniu z niezwykle sugestywną i piękną muzyką Mahlera tworzą dzieło genialne. Tomasz Konieczny śpiewał zachwycająco, a „Sinfonietta Cracovia” pod czujną batutą Jurka Dybała towarzyszyła soliście z wielką uwagą.
        W drugiej odsłonie wspaniałego występu Tomasza Koniecznego usłyszeliśmy „Pieśni i tańce śmierci” – Modesta Mussorgskiego, zaliczane do najwybitniejszych utworów w dorobku kompozytora. Na całe dzieło składają się cztery pieśni: „Kołysanka”, „Serenada”, „Trepak” i „Wódz”, z genialną muzyką Modesta Mussorgskiego do tekstów Arsenija Goliszczewa-Kutuzowa. Każda z tych pieśni jest inna, ale wszystkie mówią o tym, że okrutna i bezwzględna śmierć potrafi z łatwością pokonać tak piękne uczucia, jak miłość, marzenia i pragnienia ludzkie.
„Pieśni i tańce śmierci” zostały przez Tomasza Koniecznego i „Sinfoniette Cracovię” wykonane tak wspaniale, że publiczność poderwała się z miejsc i oklaskiwała Artystę gorąco przez kilka minut, prosząc w ten sposób o bis. Tomasz Konieczny pożegnał się „Kołysanką” – pierwszą pieśnią z cyklu „Pieśni i tańce śmierci”.
Ramy tej części stanowiła muzyka instrumentalna Dymitra Szostakowicza. Na wstępie Adagio i Polka z „Lady Makbet mceńskiego powiatu”, a na zakończenie wieczoru wykonany został Walc, który kojarzony jest z filmem „Oczy szeroko zamknięte”, gdzie główne role grają Nicole Kidman i Tom Cruise, po ten utwór sięgnęli twórcy filmu. Podkreślić trzeba, że świetny występ „Sinfonietty Cracovii” został także doceniony przez publiczność gorącą owacją – stąd na bis i zarazem na zakończenie wieczoru powtórzona została Polka, która rozpoczynała drugą część koncertu. Po zakończeniu koncertu mogłam przez chwilę porozmawiać z Panem Tomaszem Koniecznym.

       Zofia Stopińska: Dziękuję Panu serdecznie za wspaniały wieczór i rewelacyjne, wzruszające wykonania cyklu „Kindertotenlieder” Gustawa Mahlera oraz „Pieśni i tańce śmierci” Modesta Mussorgskiego. Wzruszył Pan wszystkich, którzy byli na tym wspaniałym wydarzeniu, a najlepszym tego dowodem były gorące brawa i owacje na stojąco.

        Tomasz Konieczny: Dziękuję bardzo. Jestem bardzo szczęśliwy, że mogłem śpiewać dla tej publiczności, to wielka przyjemność widzieć, że na południowym wschodzie Polski są wypełnione sale na koncertach muzyki klasycznej. To nie były łatwe w odbiorze utwory, a w dodatku śpiewałem je – tak jak zostały napisane – „Kindertotenlieder” Mahlera w języku niemieckim, a „Pieśni i tańce śmierci” Mussorgskiego po rosyjsku. Podczas wykonanie czułem, że publiczność doskonale wiedziała, że są to wartościowe, poruszające utwory. Jestem bardzo szczęśliwy, że taka była reakcja i że mogłem się w Sanoku pojawić.

        Cztery miesiące temu rozmawialiśmy podczas Pana pobytu związanego z występem na Muzycznym Festiwalu w Łańcucie i pytałam wówczas, dlaczego tak rzadko może oklaskiwać Pana publiczność w Polsce. Odnoszę wrażenie, że coś jednak drgnęło, bo śpiewał Pan niedawno w Warszawie, a przed Panem recitale w Warszawie i Łodzi.

        - Te występy są okupione ciężką pracą, dlatego, że wszystkie terminy koncertów w Polsce pojawiają się dużo później niż pozostałe. Większość moich zacnych kolegów, którzy występują za granicą, ma ten sam problem. Ciągle musimy decydować, czy odrzucić propozycje, które trudno zmieścić w kalendarzu albo, jak ja mówię, „wyrwać psu z gardła” te terminy i zaprezentować się także publiczności w Polsce. W poniedziałek, wtorek i środę śpiewałem w Grazu. Wczoraj leciałem samolotem przez Monachium i Warszawę do Rzeszowa, a później jeszcze samochodem do Sanoka i moja podróż trwała trzynaście godzin. Jutro lecę do Warszawy i tam będzie w niedzielę kolejny koncert „Podróży zimowej” Barańczaka – Schuberta. Powtórzymy ten koncert jeszcze w mojej rodzinnej Łodzi. Bardzo mi zależy, aby jak najczęściej występować w Polsce, bo uważam, że to jest ważne, aby prezentować się polskiej publiczności.

        Należy także podkreślić, że wystąpi Pan podczas tych dwóch recitali z Lechem Napierałą – doskonałym pianistą, z którym nagraliście „Podróż zimową” z tekstami Stanisława Barańczaka do muzyki Franciszka Schuberta i płyta z tym nagraniem jest już dostępna.

        - Tak, płyta już jest i będzie ona z pewnością dość kontrowersyjnie odbierana, bo to jest zupełnie inna interpretacja „Podróży zimowej” („Winterreise”) Schuberta, natomiast teksty Stanisława Barańczaka są kapitalne, bardzo mocne. Płyta jest dostępna także w Austrii – ojczyźnie Schuberta i została tam zaakceptowana. Wydał ją Narodowy Instytut Fryderyka Chopina i dla tego samego wydawnictwa nagrywamy „Winterreise” w języku niemieckim – w oryginale. Będzie okazja zobaczyć, jakie są różnice i na czym polega nasza interpretacja „Podróży zimowej”, a tymczasem zapraszamy na koncerty i do sięgnięcia po płytę.

        Gdybym wygrała w totolotka, to chętnie bym jeździła wszędzie, gdzie Pan występuje i prawie cały grudzień spędziłabym w Pana ukochanym Wiedniu.

        - Tak, Wiedeń to jest moja artystyczna ojczyzna. Ja się tam czuję świetnie, bo to jest miasto muzyków i można powiedzieć – stolica muzyczna Europy, do której chętnie wracam. Gdyby Pani wygrała w totolotka i chciała pojechać na spektakle z moim udziałem, to proponuję zarezerwować czas i przyjechać do Wiednia w grudniu i styczniu, bo w grudniu mamy tam prapremierę i później spektakle opery „Wierzby” Johannesa Marii Stauda, natomiast w styczniu zapraszam na „Pierścień Nibelunga” Richarda Wagnera i wystąpię w roli Wotana w „Złocie Renu” i „Walkirii”, zaśpiewam partie Wędrowca w „Zygfrydzie” i Guntera z „Zmierzchu Bogów”. W pierwszej dekadzie lutego wystąpię także w Wiener Staatsoper w roli Manryka w „Arabeli” Richarda Straussa.

        W marcu wyjeżdża Pan do Metropolitan Opera w Nowym Jorku i ma Pan zaplanowane występy prawie do maja.

        - To prawda. Będę śpiewał, podobnie jak w Wiedniu, w „Pierścieniu Nibelunga” oraz zaśpiewam partie Abimélecha w „Samsonie i Dalili” Camila Saint-Saënsa. Mam ten sezon ściśle zapełniony i dokładnie zaplanowany. Tak wygląda nasze życie. Tak jak już powiedziałem, można jeszcze znaleźć jakiś wolny czas i kosztem wypoczynku zaprezentować się publiczności polskiej, albo tego nie robić. Ja zdecydowałem przed czterema laty, za namową m.in. Jacka Marczyńskiego, żeby od czasu do czasu śpiewać dla polskiej publiczności, pomimo, że specjalizuję się w repertuarze niemieckim. Jestem szczęśliwy, że jestem w moim rodzinnym kraju ciepło przyjmowany. Od czterech lat współpracuję ze znakomitym pianistą Lechem Napierałą i będziemy prezentować różne recitale, bo oprócz „Podróży zimowej” Schuberta wykonujemy również utwory: Straussa, Rachmaninowa, Twardowskiego, Mahlera, Bairda, Pendereckiego i rozmaitych innych kompozytorów. Zbliża się Rok Moniuszkowski i będziemy również wykonywać jego utwory.

        Z dobrymi wrażeniami Pan wyjedzie z Sanoka i Woli Sękowej, bo wiem, że Pan tam się zatrzymał.

        - Owszem, zatrzymałem się w miejscu urodzenia Adama Didura, który zaśpiewał ponoć w Metropolitan Opera setki spektakli. Jestem bardzo szczęśliwy, że mogłem to urocze miejsce poznać. Chętnie tu jeszcze powrócę, aby zaśpiewać i spędzić trochę czasu w Woli Sękowej.

Z Tomaszem Koniecznym - światowej sławy polskim bas-barytonem rozmawiała Zofia Stopińska 28 września 2018 roku w Sanoku

Subskrybuj to źródło RSS