Rolą pianisty nie jest kokietowanie publiczności
Redagując blog związany z życiem muzycznym Podkarpacia, postanowiłam, że postaram się przypomnieć Państwu młodych, znakomitych artystów, którzy pochodzą z tego pięknego regionu i tutaj kilkanaście lat temu rozpoczynali swoją przygodę z muzyką, później studiowali w polskich lub zagranicznych akademiach muzycznych i dzisiaj są już muzykami, którzy odnoszą sukcesy, ale także nadal pracują nad własnym rozwojem.
Tym razem moim gościem jest Piotr Kościk, świetny pianista młodego pokolenia, który mieszka w Wiedniu, skąd często wyjeżdża na koncerty.
Rozmowę z Artystą rozpoczynamy od wspomnień z dzieciństwa.
Zofia Stopińska: Jest Pan dzieckiem muzyków, stąd muzyka klasyczna towarzyszyła Panu od pierwszych chwil życia. Ciekawa jestem, jak zapamiętał Pan pierwsze kontakty z muzyką?
Piotr Kościk: Pierwsze doświadczenie obcowania z muzyką klasyczną, jakie sobie przypominam, to twarde schody dużej sali filharmonii, wtedy jeszcze rzeszowskiej. Moi rodzice – skrzypaczka i puzonista orkiestry symfonicznej tejże filharmonii – zabierali mnie wtedy ze sobą do pracy, czyli na piątkowe koncerty. Wchodząc wejściem dla muzyków, następnie przez salę kameralną, w końcu zajmowałem najlepsze (choć darmowe) miejsce pod względem wizualnym i akustycznym, czyli najwyższy schodek pośrodku sali. Co piątkowa playlista od Mozarta po Mahlera w wieku kilku lat, z pewnością odcisnęła piętno na moich dalszych relacjach z muzyką.
Jak większość utalentowanych muzycznie dzieci, w wieku siedmiu lat rozpoczął Pan naukę gry na fortepianie w Szkole Muzycznej I stopnia przy ul. Sobieskiego w Rzeszowie. Sam Pan wybrał instrument, czy to była decyzja rodziców?
- Relacje te oficjalnie zaczęły się bez większego "przytupu". Do szkoły muzycznej dostałem się w pewnym sensie za drugim podejściem, w efekcie zwolnionego miejsca (ponoć jurorów nie przekonał mój wokal w utworze „Panie Janie“). Być może był to pewien sygnał pod tytułem: „zastanów się dwa razy, czy jednak na pewno nie branża IT". Wybór padł na fortepian, trywialnie powiedziawszy, najbardziej uniwersalny lub przyjazny dla początków z muzyką instrument. Ze strony rodziców nie było większej presji oraz klarownej wizji "syna-wirtuoza". Legendarny pianista Leon Fleischer powiedział w wywiadzie: "Kiedy miałem 7 lat, mama dała mi wybór – albo zostanę pierwszym żydowskim prezydentem Stanów Zjednoczonych, albo wirtuozem fortepianu". Przeciwieństwem do tego był stosunek moich rodziców do mojej pianistyki. Określiłbym go jako "tak prosty, jak i psychologicznie mistrzowski". Czasem mówili: „Na pewno chcesz już kończyć grać? Słyszę, że jeszcze nie umiesz“, a czasem w niedzielę po południu: „może zrób sobie przerwę, bo zaraz skoki“. To była oparta na zaufaniu symbioza, która pozwalała realizować zadany mi program bez tyranii i wymagań ponad możliwości dziecka, a mimo to nadzorująca mój postęp w grze i ucząca odpowiedzialności wobec własnych obowiązków.
Mimo zdrowego podejścia rodziny i przełożonych, całkiem łatwo jednak nie było. Przez dwanaście lat uczęszczałem jednocześnie do szkól muzycznych oraz ogólnokształcących. Mówi się, że wyzwania stają się trudne dopiero, kiedy ktoś nam powie, że są trudne – dlatego dzisiaj nie mogę pojąć, jak to możliwe, że tak długo funkcjonowałem w obu równoległych szkołach z całkiem dobrymi wynikami, do tego robiąc ogromne programy i jeżdżąc z powodzeniem na konkursy pianistyczne. Dziś, mając od poniedziałku do piątku tak intensywny dwunastogodzinny grafik, byłbym prawdopodobnie permanentnie chory.
Od początku był Pan pilnym uczniem, który z chęcią ćwiczył, czy dopiero pierwsze sukcesy w konkursach muzycznych były zachętą do intensywnej pracy? Dobrzy pedagodzy i nauka w szkołach muzycznych I i II stopnia są podstawą i decydują o dalszej drodze młodego muzyka.
- Sukcesy na konkursach pianistycznych w Zabrzu, Krakowie, Rzeszowie i Jaśle były dla mnie nie tyle zachętą do pracy (bo ochoty do pracy nie brakowało), co utwierdzeniem, że to, co robię, zmierza w dobrym kierunku. I owszem zmierzało, a nie mogło być inaczej z moim szczęściem do profesorów, którzy prowadzili mnie od pierwszego dźwięku przez 24 lata nauki gry na fortepianie – po ostatnie studenckie dyplomy. Jedynym nabytym w drodze ewolucji przeznaczeniem naszej dłoni jest ponoć umiejętność trzymania przedmiotów, czyli kciuk przeciwko pozostałym czterem palcom. Nie ma tu mowy o niezależności od siebie pozostałych palców. Po sześciu latach pracy z Panią Joanna Dworakowską mój aparat gry gotowy był do konfrontacji z pierwszymi sonatami Beethovena, czyli utworami bardzo wymagającymi technicznie. Technika gry na fortepianie, potocznie (oraz w dużej mierze błędnie) tłumaczona jest jako umiejętność szybkiego poruszania się palcami po klawiaturze i właśnie dzięki konsekwencji mojego pierwszego pedagoga nie była dla mnie dziedziną, w której musiałbym przez kolejne lata walczyć z brakami.
Po ukończeniu szkoły muzycznej pierwszego stopnia, przez 6 lat byłem uczniem Pani Żanny Parchomowskiej w szkole muzycznej 2-ego stopnia. Współpraca z Panią Żanną, oprócz trwającej do dzisiaj przyjaźni, okazała się kluczem do sukcesu na międzynarodowych scenach i pomostem między fortepianem jako zadaniem, pasją, a następnie profesją. Obrazy zdobią wnętrza, natomiast muzyką dekoruje się czas. Wszelkie do tejże dekoracji potrzebne środki otrzymałem właśnie w ciągu 6 lat szkoły muzycznej drugiego stopnia. Szeroki wachlarz środków interpretacyjnych, takich jak artykulacja, prowadzenie frazy, polifonia, wokalne potraktowanie narracji oraz wstęp do poszukiwań nad charakterem utworu i intencjami kompozytora, były kapitałem, z którym opuszczałem mury szkoły muzycznej drugiego stopnia w Rzeszowie przy ulicy Sobieskiego – kapitałem, któremu winny byłem dalsze inwestycje.
Postanowił Pan studiować w Wiedniu. Pewnie początki nie były łatwe i trzeba było wiele godzin spędzać przy fortepianie. Również sporo czasu musiało upłynąć, aby poczuł się Pan dobrze w nowym otoczeniu.
- Nowy grunt, czyli muzyczna metropolia Wiedeń, okazał się być, początkowo przynajmniej, tak twardy, jak wyżej wspomniane schody Filharmonii Rzeszowskiej. Lekko zagubiony i przytłumiony szybkością zmian w życiu, po raz kolejny miałem szczęcie trafić do wyjątkowego pedagoga, tym razem do klasy znanego i szanowanego na świecie rosyjskiego pianisty Olega Maisenberga. Jak to już najlepsze uniwersytety i klasy fortepianu do siebie mają – pomieszczenia chciałoby się przewietrzyć nie tylko, by pozbyć się nadmiaru dwutlenku węgla, lecz przede wszystkim poczucia rywalizacji i konkurencji przybyłych z różnych stron świata, na pozór pewnych siebie, lecz tak samo zagubionych, wystraszonych i walczących o prawo do sceny wirtuozów. Okazało się również, że oprócz wyćwiczonych palców, trzeba mieć wytrenowane łokcie, a to nigdy nie było moją domeną. W nawiązaniu pierwszych przyjaźni, które pomogłyby poczuć się bardziej komfortowo, przeszkadzała bariera językowa i idące za nią wycofanie się z życia towarzyskiego, które w dużym uproszczeniu można zobrazować sceną – jak ludzie windą, to ja schodami, jak ludzie schodami, to ja windą. Zresztą na przyjaźnie nie było czasu, bo żeby dotrzymać kroku poziomowi klasy i uniwersytetu, trzeba było ćwiczyć tyle, że zamykając oczy przed snem widziałem klawiaturę fortepianu. Jedynym psychologiem wysłuchującym wielu ponurych przemyśleń zostawał fortepian, ale czy na pewno ten melancholijny początek nie wyszedł na dobre? Żeby nasza wrażliwość muzyczna mogła kształtować rzeczywistość, najpierw rzeczywistość musi wykształcić w nas wrażliwość.
Kiedy Pana praca i talent zostały zauważone w wiedeńskim środowisku, otrzymał Pan stypendia, pojawiły się sukcesy konkursowe i koncerty?
- Skupienie się na założonych sobie celach pomogło przeczekać trudne początki. Do kolejnych wyzwań podchodziłem ze spokojem siedmioletniego Piotra, który na zadanie wyćwiczył na keyboardzie „Bouree“ z „Dawnych tańców i melodii“. Tym razem była to Sonata Liszta, jedna z najbardziej karkołomnych pozycji literatury fortepianowej, więc po prostu trzeba było misję rozbić na trochę więcej posiedzeń. Starałem się codziennie toczyć rywalizację ze samym sobą, a gdy zacząłem wygrywać, stwierdziłem, że nadszedł czas na "zło konieczne", czyli konkursy z innymi pianistami. Chwilę później byłem laureatem konkursów pianistycznych w Monachium, Enschede i Linzu, zacząłem współpracować z Towarzystwem Chopinowskim w Wiedniu (dziś jestem członkiem jego zarządu) i telefon zaczął dzwonić. To był ten moment. Zakup na Ebay-u używanego fraka i można było jechać w świat.
Pewnie trudno w dzisiejszych czasach specjalizować się w wykonawstwie konkretnej epoki, czy gatunku muzycznego, bo trzeba mieć szeroki repertuar, ale chyba każdy muzyk ma swoje ulubione utwory, epokę czy kompozytora. Jaka muzyka jest najbliższa Pana sercu?
- W związku z nawiązaniem kontaktu z kilkoma towarzystwami Chopinowskimi w różnych państwach, kolejne lata (a w szczególności jubileuszowy rok 2010) były czasem, w którym wiele koncertów poświęciłem muzyce Fryderyka Chopina. Miałem przyjemność występować również z wieloma orkiestrami symfonicznymi. Od tamtego czasu do dzisiaj Chopin zajmuje wyjątkowe miejsce w moim repertuarze. W tym roku miałem zaszczyt, obok Ivo Pogorelica, być jednym z solistów festiwalu Chopinowskiego w Palermo. Wykonywałem również recitale Chopinowskie na Festiwalu we Frankfurcie i w Berlinie, które połączone były z obchodami 100-lecia odzyskania przez Polskę niepodległości. W tym roku nagrałem też płytę z utworami Mozarta i Haydna, która ukaże się w przyszłym roku. Twórczość klasyków wiedeńskich zajmuje w moim repertuarze równie ważne miejsce. Uważam, że w jakimś stopniu większa przejrzystość partytury Mozarta czy Haydna w porównaniu np. z muzyką późno-romantyczną, paradoksalnie tworzy przestrzeń dla wykonawcy, a każdy najmniejszy niuans interpretacyjny musi być dokładnie przemyślany, ponieważ w efekcie końcowym każdy szczegół jest bardzo wyeksponowany i robi dużą różnicę. Jest to dla mnie pewnym wyzwaniem i bardzo dobrze czuję się grając repertuar XVIII-ego wieku. Ciekawym projektem tego roku była również współpraca z wydawnictwem "Boosey & Hawks", dzięki której mogłem zapoznać się z muzyką polsko-żydowskiego kompozytora Simona Laksa, który w obozie koncentracyjnym w Oświęcimiu prowadził orkiestrę i komponował, dzięki czemu uszedł z życiem i po wojnie zamieszkał w Paryżu. W Niemczech i we Włoszech miałem przyjemność wykonywać jego Balladę "Hommage a Chopin", skomponowaną na zamówienie pierwszej powojennej edycji konkursu Chopinowskiego.
Łączenie działalności koncertowej i studiów nie było chyba łatwe. Kiedy nastąpił i jak wyglądał ostatni etap Pana edukacji na Universität fϋr Musik und darstellende Kunst w Wiedniu?
- W 2014 roku nadszedł dla mnie czas zamknięcia rozdziału pod tytułem "studia magisterskie". Na zakończenie nie było studenckiego biretu, szampana i konfetti, jak w amerykańskich filmach, a dwuetapowy spartański egzamin i losowanie utworów spośród ponad trzech godzin przygotowanego programu. Egzamin, który zniechęcił do zakończenia studiów wielu studentów, a wielu wykończył emocjonalnie lub fizycznie przez kontuzje. Jako że nie cierpię nie skończyć czegoś, co zacząłem, walczyłem do tej ostatniej pieczątki rektora, i z ogromna satysfakcją "zasadziłem" akord H-dur kończący trzecią sonatę Chopina, a tym samym mój recital dyplomowy oraz ośmioletnią przygodę z Uniwersytetem Muzycznym w Wiedniu. Okazało się jednak, że "walka" to z pewnością nie jest odpowiednie słowo, by definiować swoją relację z fortepianem, więc potrzebna była zmiana i zmiana ta nastąpiła już niebawem.
"Kryzys magisterski" wynikający ze zmęczenia biurokratyczną stroną finiszu studiów, oraz długo trwające skupienie się wyłącznie na egzaminach, czyli na formie występu mającej ze sztuką mało wspólnego, potrzebowały jakiegoś spektakularnego zwrotu akcji i kogoś, kto przywróci radość z tworzenia muzyki.
Uśmiecham się, bo wiem, że odnalazł Pan tę zmianę rozpoczynając studia podyplomowe we florenckiej Scuola di Musica di Fiesole.
- Są w życiu momenty na tyle dla nas znaczące, że często wracamy do nich retrospektywnie myśląc, co spotkałoby nas, gdybyśmy w tym czasie byli w innym miejscu. Czas, o którym mowa, to słoneczny październikowy poranek, a miejsce to Florencja. Nie wiem, co mogłoby mnie spotkać, gdybym w tym czasie był w innym miejscu, ale wiem, że na pewno nic lepszego. Tego dnia zdałem egzamin wstępny do klasy fortepianu legendy światowej pianistyki – Profesor Elisso Virsaladze. 75-letnia Gruzinka mówiąca biegle w ośmiu językach, nie musiała w zasadzie używać żadnego z nich, by wytłumaczyć swoje wskazówki co do danego utworu, bo jej przekaz podczas gry był klarowny i jednoznaczny, a szeroka literatura fortepianowa jej drugim językiem ojczystym. Mógłbym napisać litanię powodów, dla których studenci mówili o niej "super human", powiem tylko dla przykładu, że na jej najbliższym koncercie, który odbędzie się w Tel Avivie, zagra jednego wieczoru wszystkie pięć koncertów fortepianowych Beethovena. To, czego doświadczałem podczas pracy z Elisso Virsaladze, to nie były już lekcje gry na fortepianie, lecz prawdziwy pokaz iluzji, wychodzenie poza granice własnych możliwości oraz możliwości fortepianu jako instrumentu, na którym przecież przez jego perkusyjną charakterystykę teoretycznie nie da zrobić się ani płynnego crescenda, ani zagrać legata. Wiele rzeczy, które uważałem wcześniej za niewykonalne, nagle stawały się możliwe. Ucząc się gry na fortepianie przez wcześniejsze 20 lat, starałem się możliwie dobrze złączyć obie ręce, a od tego momentu okazało się, że istotą gry na fortepianie jest sztuka ich rozłączenia, i prowadzenia niezależnej od siebie narracji, artykulacji i frazowania, w wyniku czego krystalizuje się tak proste, a tak trudne do wykonania rubato. Nareszcie zacząłem czuć czas w muzyce i słuchać własnej gry w czasie rzeczywistym. W końcu nauczyłem się, że problemem w grze na fortepianie nie jest przede wszystkim robienie tego, co napisane w nutach, lecz robienie tego, czego w nutach nie ma. Lekcje własne lub słuchanie innych, siedząc lub leżąc, przysypiając ze zmęczenia lub pijąc dziewiąte espresso. Za otwartymi na oścież drzwiami Auli di Sinopoli raz zimowy deszcz i wiatr kołyszący ogromnymi cyprysami, raz srebrzyste liście dojrzewających w toskańskim słońcu oliwek. W uszach dźwięki Karnawału Schumanna, a za chwilę silnika starego fiata pandy, którym któryś ze studentów właśnie przywiózł Pani Profesor pizzę "con gorgonzola e perre". Od 9-ej rano do 21-ej bez przerwy do fortepianu zasiadali pianiści z Japonii, Sri Lanki, Iranu, RPA przez Europę po Meksyk i Kanadę. A poziom ich gry był odwrotnie proporcjonalny do ego, i nagle okazało się, że da się również być solistą wśród solistów i nie czuć rywalizacji. Kiedy w głowie nie ma kompleksów i pogoni za sławą, trofeami i powierzchownym sukcesem, nagle można trzymać kciuki za kolegę, cieszyć się z jego powodzenia i szczerze komplementować jego grę. Okazuje się, że kiedy w klasie nie ma faworyzowania i hierarchii studentów, nie ma też wyścigu szczurów.
W czerwcu tego roku zagrałem na ostatnim koncercie klasowym we Florencji i tym samym zakończyłem trwającą 24 lata oficjalną edukację w zakresie gry na fortepianie. Jej ostatnie cztery lata, choć zdecydowanie najmniej oficjalne i pozbawione zbędnej w muzyce biurokracji, były najbardziej inspirujące i owocne, ponieważ pozostawiły wiedzę i wenę na całe życie.
Konkursy, oceny i dyplomy potrafią wypaczyć podejście do muzyki i pozbawić radości z gry. Na szczęście w odpowiednim momencie zdałem sobie sprawę, że sztuka to tylko i wyłącznie artysta, partytura i słuchacz, a nie noty sędziowskie i komentarze na Youtubie. Kiedy patrzyłem na 75-letnią pianistkę, która grała już wszędzie i wszystko, a mimo to siadając do fortepianu, by zademonstrować fragment utworu o 9 rano w obecności jednego studenta, na uśmiechniętej twarzy ma radość i ekscytację, jakby grała ten utwór pierwszy raz w życiu, zrozumiałem, że od teraz chyba już nigdy nie będzie brakować mi świeżości w podejściu do fortepianu i w przygotowaniach do koncertów – w końcu ja i fortepian tak młodo, jak teraz, już nigdy się nie spotkamy.
Pewnie nadeszła już pora na działalność artystyczną, a może także i pedagogiczną?
- Ostatnie miesiące to dla mnie w pewnym sensie nowy okres. Z jednej strony artystyczna wolność, wynikająca z faktu braku posiadania oficjalnego profesora, a z drugiej strony poczucie odpowiedzialności za siebie i swoją jakość przed mentorami, z którymi współpracowałem. Recitale w Austrii, Niemczech i Włoszech, które miałem przyjemność zagrać w ostatnich miesiącach, były trochę jak wyczekana pierwsza jazda samochodem bez instruktora na fotelu pasażera. Jako, że sam miałem wyjątkowych instruktorów, w pewnym sensie czuję się również zobowiązany do przekazania wiedzy i doświadczeń, które nabywałem przez lata w salach lekcyjnych i na scenach. Obecnie pracuję z młodymi pianistami wyłącznie prywatnie, przygotowując ich do egzaminów wstępnych na uczelnie wyższe lub po prostu pomagając w rozwijaniu ich hobby, jakim jest gra na fortepianie. W przyszłości natomiast praca pedagogiczna na uczelniach będzie zdecydowanie w kręgu moich zainteresowań.
Również w ostatnich miesiącach doszedłem do wniosku, że wartościowym poszerzeniem kompetencji dla pianisty jest zapoznanie się z warsztatem dyrygenckim, z którym jedyny kontakt do tej pory miałem zza fortepianu w orkiestrze. Dlatego też w październiku rozpocząłem studia dyrygenckie w Zurychu i mam teraz okazję około 10 razy w roku stać na podium z batutą i dyrygować orkiestrą kameralną (w zeszłym tygodniu, dla przykładu, symfonią nr 36 W.A. Mozarta). Są to studia zaoczne, więc co jakiś czas latam z Wiednia do Zurychu, często wracając jeszcze ostatnim lotem tego samego dnia. Stosunkowo łatwo jest pianistom czytać partytury, ponieważ często muszą mieć wertykalny przegląd faktury muzycznej, np. grając w zespołach kameralnych. Oprócz tego koordynacja i niezależność prawej ręki od lewej jest dla pianisty czymś naturalnym, a tego wymaga dyrygowanie. Studiując dyrygenturę, bardzo wiele mogę się nauczyć i realizować również w mojej grze na fortepianie. Dyrygent musi słyszeć swoją interpretację w głowie, jeszcze zanim usłyszy ją w wykonaniu orkiestry. Jest to równie ważne podczas grania na fortepianie, tym bardziej, iż w wyćwiczonych już utworach istnieje pokusa przełączenia głowy na tak zwany automat.
Aby być koncertującym pianistą, nie wystarczy dobrze grać, być laureatem wielu konkursów i wzorować się na słynnych mistrzach. Konkurencja jest ogromna, trzeba zaproponować publiczności i organizatorom muzycznych wydarzeń coś nowego. Pianista powinien zdobyć wszechstronną wiedzę, musi być ciekawy...
- Młode pokolenie pianistów musi stawić czoła wielu nowym wyzwaniom. Niespotykana wcześniej konkurencja nie ułatwia dostania się na scenę, a na scenie bez zmian – na wieczór fortepianowy zatrudniany jest tylko jeden pianista. Wraz ze wzrostem liczby konkursów, spadł niestety ich realny wpływ na przebieg kariery ich laureatów. Konkursy odbywają się też coraz częściej, tym samym skracając „kadencję“ zwycięzcy. Nowo powstające konkursy są, niestety, coraz częściej machiną finansową dla samych organizatorów, a nie pomocą w karierze dla młodych pianistów. Ci natomiast, często wabieni są wysokimi nagrodami, które w efekcie końcowym nie są w ogóle przyznawane, a podium zaczyna się od drugiego lub trzeciego miejsca. Możliwość śledzenia i komentowania konkursów za pomocą portali streamingowych również nie niesie ze sobą samych korzyści, a często pojawiające się krytyczne komentarze, mogą odbić się na psychice pianisty. Dlatego jednym z najważniejszych aspektów psychologii bycia solistą jest umiejętność obchodzenia się z krytyką. Co nie mniej istotne – z samokrytyką. Surowym wobec siebie należy być w przygotowaniach, a nie po koncercie, ponieważ największa trema napędzana jest przez strach przed niską samooceną po niesatysfakcjonującym koncercie.
Problemem muzyka klasycznego w obecnych czasach jest również komercjalizacja sztuki, której często przykleja się zacną łatkę popularyzacji i promocji muzyki klasycznej. Sylwester z Andre Rieu to nie Brahms z Riccardo Mutim. Oczekiwania stojących u progu kariery muzyków różnią się od rzeczywistości, w której styl, repertuar, prezencję, a nieraz również samą interpretację, próbuje się dostosować do panującego rynku i wymogów sponsorów. Sponsorzy zaś inwestują w to, co się sprzeda, a sprzeda się to, w co się "klika". Klika się natomiast w to, co swoją efektownością przywabi naszą uwagę przez kilka pierwszych sekund. Jakie szanse ma zatem symfonia czy koncert fortepianowy? Moim zdaniem rolą pianisty nie jest kokietowanie publiczności, a zachwycenie jej wykonywanym dziełem i przekonanie do własnej interpretacji. Muzyka klasyczna wymaga od słuchacza czasu, ale ci, którzy jej ten czas poświęcą, zawsze zostaną wynagrodzeni.
Z Panem Piotrem Kościkiem, znakomitym pianistą młodego pokolenia urodzonym w Rzeszowie, a zamieszkałym w Wiedniu rozmawiała Zofia Stopińska 27 listopada 2018 roku