wywiady

Z Piotrem Mossem nie tylko o komponowaniu

        Najbliższy koncert abonamentowy w Filharmonii Podkarpackiej odbędzie się 14 grudnia 2018 roku, a w programie znajdą się dwa uroczyste hymny dziękczynne „Te Deum”, skomponowane przez Antona Brucknera i Wojciecha Kilara. Wieczór rozpocznie niewielkich rozmiarów utwór instrumentalny – „Hymne papal” Piotra Mossa. Zapraszam do przeczytania wywiadu, dzięki któremu będą mieli Państwo możliwość poznania bliżej tego wybitnego kompozytora.

        Zofia Stopińska: Wykształcił się Pan w Polsce, chociaż w latach 1976-1977 odbył Pan także studia uzupełniające u Nadii Boulanger w Paryżu, uzyskując tam nagrodę Stowarzyszenia Przyjaciół Nadii Boulanger za całokształt twórczości. Po tych studiach powrócił Pan do Polski, ale już w 1981 roku znowu zamieszkał Pan w Paryżu, a w 1984 roku przyjął Pan obywatelstwo francuskie i dlatego jest Pan kompozytorem polsko-francuskim.
Studiował Pan kompozycję w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej w Warszawie, a rozpoczynał Pan te studia w klasie Grażyny Bacewicz, był Pan jednym z jej ostatnich studentów. Ponieważ w nadchodzącym roku mija 110. rocznica urodzin i 50. rocznica śmierci tej wybitnej kompozytorki – naszą rozmowę rozpocznę od pytania, jakim człowiekiem była Grażyna Bacewicz?

        Piotr Moss: Grażyna Bacewicz byłaby niezadowolona z tego, że podajemy rok 1909-ty za rok jej urodzenia, bo ona sama twierdziła, że urodziła się w 1913-tym roku. Znany muzykolog, Tadeusz Marek, który się z nią przyjaźnił, opowiadał mi, że kiedy podano prawdziwą datę jej urodzin – była wyjątkowo niezadowolona i my nawet stojąc na warcie przy trumnie Grażyny Bacewicz w PWSM, byliśmy zdziwieni, bo znaliśmy datę urodzin z 1913 r. To anegdota, ale smaczna.
Dzisiaj, kiedy minęło już prawie pół wieku od śmierci Grażyny Bacewicz, mogę powiedzieć, że nie była dla mnie dobrym pedagogiem. Myślę, że nie chciała uczyć i nie czuła potrzeby uczenia kogokolwiek. Teraz, kiedy jestem już od niej starszy, bo Grażyna Bacewicz zmarła mając 60 lat, to mnie do niej zbliża. Do poprowadzenia klasy kompozycji w PWSM w Warszawie namówił ją ówczesny rektor Kazimierz Sikorski i rozpoczęła tę pracę w 1966 roku, ale uważała, że została do tego zmuszona i nie lubiła jej.
       Historia, którą Pani opowiem, jest dość charakterystyczna, z cyklu: jak pewne rzeczy dziwnie wracają. Kiedy byłem bardzo młodym chłopcem, ale już dobrze znałem nuty i próbowałem coś pisać, bardzo lubiłem muzykę Grażyny Bacewicz, i mimo, że znałem twórczość innych kompozytorów, to jej muzyka przypadła mi do gustu. Napisałem wówczas do niej list adresując: Grażyna Bacewicz – Kompozytor – Warszawa i ten list doszedł, ponieważ otrzymałem niedługo odpowiedź i do listu dołączone były nuty, ale list nie był przyjemny i ja go bardzo źle odebrałem. Grażyna Bacewicz napisała mi, że niewiele jeszcze potrafię i podała długą listę, czego muszę się nauczyć. Niestety, wyrzuciłem ten list i trochę żałuję, ale ja do dzisiaj nie zachowuję żadnych listów i dokumentów, oprócz tych, które są niezbędne.
Kiedy kilka lat później, po zdaniu egzaminu wstępnego na wydział kompozycji, trafiłem do jej klasy, nigdy nie rozmawialiśmy na ten temat i dlatego nie wiem, czy pamiętała mnie i świadomie wybrała do swojej klasy, nigdy już tego się nie dowiem.

        Jak wyglądała nauka u Grażyny Bacewicz?

        - Nasza współpraca była bardzo trudna, bo ja już przyjechałem z pewnymi doświadczeniami. W moim Toruniu, gdzie chodziłem do Szkoły Muzycznej, rozpocząłem już działalność na wielu frontach, nie tylko kompozytorskim: z aktorami tamtejszych teatrów założyłem Teatrzyk Piosenki Literackiej i występowaliśmy, byłem jednym z założycieli gazety „Nowości”, która do tej pory istnieje, gdzie pod pseudonimem pisałem różne drobne krytyki, za co nawet chciano mnie wyrzucić ze szkoły muzycznej, bo wprawdzie nikomu krzywdy nie zrobiłem, ale krytyczne recenzje nie były dobrze przyjmowane przez osoby, o których pisałem. Nazwijmy to grzechami, a może, patrząc dzisiaj z perspektywy, przywilejami młodości.
       Rozpoczynając studia, byłem już m.in. autorem muzyki do słuchowiska radiowego, napisałem muzykę do profesjonalnego przedstawienia Teatru Baj Pomorski i wydawało mi się, że na studiach od razu wszystko dobrze mi pójdzie, a niestety, nie poszło, bo co bym nie napisał – wszystko Grażynie Bacewicz się nie podobało. Po pewnym czasie znalazłem właściwy klucz i już wiedziałem, jak pisać, ale w momencie, kiedy ten klucz został znaleziony – dowiedziałem się, że pani Profesor nie będzie, bo jest chora i za tydzień dowiedziałem się, że zmarła. Tak się zakończyły moje studia u Grażyny Bacewicz.

        Pytałam, jaką była osobą i niewiele Pan powiedział na ten temat.

        - Była osobą niewątpliwie uroczą i miała w sobie dużo ciepła. Poza tym była osobą sławną, a przy tej sławie odznaczała się wyjątkową prostotą. Pamiętam też, że kiedyś wszedłem do klasy, a ona na pulpicie fortepianu miała przed sobą kartkę papieru nutowego, na której coś było napisane i usłyszałem bardzo ładny akord. Zapytałem: „pani Profesor, co to za akord, bo szalenie mi się podoba”. Odpowiedziała zdecydowanie: „nie powiem panu”. Bardzo mnie to rozzłościło, bo chciałem poznać ten akord. Po jakimś czasie poznałem tajemnicę tego akordu, studiując wydane partytury z jej utworami. Muszę powiedzieć, że ten akord też wpłynął na moje pisanie.

        Może Pan powiedzieć, jaki to był akord?

        - To był akord złożony z kwint czystych i zmniejszonych, a była też jego wersja złożona z kwart czystych i kwart zwiększonych, które następowały jedna po drugiej – C, G, Des, As itd. Ona ten akord stosowała często w niskim rejestrze harfy - arpeggio i do tego dodawała uderzenie tam-tamu. Mnie się to szalenie podobało, nie potrafię powiedzieć dlaczego, i do tej pory często to stosuję, ale zwykle są to inne instrumenty.
        Grażyna Bacewicz była bardzo uczynna – starała się mi pomóc w problemach czysto materialnych młodego studenta. Niestety, bardzo krótko u niej studiowałem, bo był to zaledwie październik, listopad i grudzień, ale czasami kontakt z taką osobowością jest bardzo cenny i trudny do określenia. To był nie tylko kontakt ze sławną kompozytorką, ale także z jej twórczością. W jej partyturach widać wyraźnie, że doskonale znała instrumenty smyczkowe i być może, między innymi, dzięki studiowaniu jej partytur, bez fałszywej skromności mogę powiedzieć, że często słyszę komplementy od orkiestry, że moje utwory są dobrze napisane na kwintet smyczkowy

         Później studiował Pan u Piotra Perkowskiego i ukończył Pan w jego klasie studia w 1972 roku z wyróżnieniem, przez ponad dwa lata uczył się Pan u Krzysztofa Pendereckiego, a dopiero potem wyjechał Pan na studia uzupełniające do Paryża, do Nadii Boulanger. Każda z tych wielkich osobowości miała z pewnością wpływ Pana twórczość.

        - To prawda, ale trzeba podkreślić , że Grażyna Bacewicz studiowała u Nadii, a Piotr Perkowski bardzo się przyjaźnił z Nadią Boulanger – była nawet honorowym członkiem Stowarzyszenia Młodych Muzyków Polaków, które założył Piotr Perkowski podczas pobytu w Paryżu.
Krzysztof Penderecki nie miał żadnych związków z tym paryskim środowiskiem i może dlatego Piotr Perkowski doradził mi studia u Pendereckiego. Pragnął, abym się trochę oderwał od tej neoklasycznej szkoły paryskiej. Ktoś niedawno napisał o mnie, że jestem kontynuatorem francuskiego neoklasycyzmu, ale to nie jest prawda. Być może ja jestem neoklasyczny, jeśli chodzi o czystość faktury, precyzję, ale ja postrzegam siebie jako neoromantyka, bo ekspresja moich utworów jest bardziej neoromantyczna niż neoklasyczna.

        Stosuje Pan różne, czasami zaskakujące techniki kompozytorskie.

        - To wynika prawdopodobnie z tego, że tę różność technik wykorzystywałem w twórczości dla teatru. Potrafię pisać jazz, piosenki literackie i przebojowe – należę jeszcze do tej starszej generacji, która tworzyła różne gatunki muzyki. Teraz większość kompozytorów się specjalizuje w określonych gatunkach. Może wynika to z faktu, że są środowiska zamknięte – jedni tworzą dla potrzeb filmu czy teatru, a inni piszą coś innego.

        Pana twórczość w zakresie muzyki klasycznej jest niezwykle różnorodna, bo komponuje Pan utwory solowe, kameralne, orkiestrowe, chóralne, komponuje Pan sporo form scenicznych i muzyki użytkowej – dla potrzeb filmu, teatru, słuchowisk radiowych.

        - Patrząc z perspektywy czasu, żałuję bardzo dwóch rzeczy, które mi się nie udały: nie udało mi się wejść tak naprawdę do środowiska kompozytorskiego muzyki filmowej – mimo, że napisałem sporo muzyki do filmów we Francji i w Polsce, to jednak nie nazwałbym tego wejściem. W Polsce komponowałem muzykę do filmów Stanisława Różewicza i Andrzeja Titkowa.
Nie udało mi się także zostać kompozytorem operowym. Opera mnie szalenie interesuje, ale z różnych powodów nie zmierzyłem się z tym gatunkiem, a teraz czuję się trochę za stary, żeby się brać za opery, bo to jest jednak spory wysiłek i trzeba napisać bardzo dużo nut i już mi się nie chce.

        Jeśli dobrze sprawdziłam, skomponował Pan cztery opery.

        - Tak, ale były to opery kameralne. Pierwszą napisałem w 1986 roku. To była opera „Karla” z librettem Bauera, na którą dostałem zamówienie od organizatorów Festiwalu w Avignon, po sukcesie mojego utworu „Ptak Ugui” na recytatora i orkiestrę, który bardzo się podobał i w jednej z recenzji był nawet porównywany do „Piotrusia i wilka” Prokofiewa.
        Byłem przekonany, że napisałem dobrą operę, bezpretensjonalną, komiczną, taką, która by się publiczności podobała. Na prośbę zamawiających, próbowałem zrealizować operę „Karla” z Warszawska Operą Kameralną, która nie mogła jej wystawić w ramach własnego budżetu, a nie otrzymała dofinansowania i trzeba było zrezygnować. Nie potrzebowałem sukcesu wyłącznie dla własnej satysfakcji, ale wraz z nim otrzymałbym zamówienia na kolejne opery.
        Później, również z Bauerem, napisałem jeszcze jedną operę zatytułowaną „Skrzydła Jana Piotra” – „Les ailes de Jean Pierre”, i nawet otrzymałem za tę kompozycję spore honorarium, ale także nie mogli tego wystawić.
        Napisaliśmy jeszcze trzecią, anegdotyczną operę na festiwal włoski. „Le Monstre” to opera kameralna, nie wymagająca dużej obsady i trwa w całości zaledwie 15 czy 16 minut.
Mam trochę żal do losu, że nie pomógł mi w realizacji marzeń dotyczących muzyki filmowej i operowej.

        Pragnę podkreślić, że szczególnie druga połowa ubiegłego wieku, od lat 70-tych poczynając, były dla Pana bardzo owocne. Wysyłał Pan swoje dzieła na różne konkursy i odnosił Pan sukcesy, czego dowodem są liczne zwycięstwa, nawet nie jestem w stanie wymienić z pamięci kilkunastu pierwszych nagród i Grand Prix, które Pan otrzymał.

        - Ja widzę to zupełnie inaczej. Moje pokolenie startowało w cieniu takich nazwisk, jak Lutosławski, Penderecki, Kilar, Serocki, Baird.                                Chcieliśmy komponować inaczej, ale ja początkowo nie wiedziałem, jak pisać. Wynikało to z indywidualizmu, który wszczepił mi prof. Piotr Perkowski, bo powtarzał mi, że jestem dobry i powinienem iść własną drogą, nie słuchając nikogo. Nie wyszło mi to na dobre, bo z jednej strony jestem indywidualistą, ale z drugiej strony jestem marginalizowany.
        Komponuję bardzo różnorodne utwory, ale w Państwowym Wydawnictwie Muzycznym nie chcieli ich wydawać. To mi bardzo utrudniło funkcjonowanie na polskim rynku.
        Nie startowałem z kompozytorami „pokolenia stalowowolskiego”, które prowadził Andrzej Chłopecki.
Chłopecki nie dostrzegał kompozytorów, którzy mu nie pasowali. To była bardzo wyrafinowana forma odsuwania konkurencji i ja byłem, a nawet do tej pory jestem, ofiarą tego.
Otrzymując nagrody, o których pani wspomniała, udowadniałem sobie, że jestem, komponuję i coś umiem.

        W latach 1976-1977 wyjechał Pan do Paryża na studia u słynnej Nadii Boulanger. Czym zaowocował ten wyjazd?

        - Z perspektywy czasu zupełnie inaczej oceniam te studia. Myślę, że nasi mistrzowie wysyłali nas do Nadii Boulanger nie tylko na studia kompozytorskie.
Kiedy ja zjawiłem się w Paryżu, Nadia Boulanger była starszą, zmęczoną życiem i prawie już niewidomą panią. Ja byłem po gruntownych studiach kompozytorskich i właściwie nie potrzebowałem już się uczyć.
        Nasi mistrzowie doskonale o tym wiedzieli, ale chcieli, abyśmy pojechali do Paryża i poznali tamtejsze środowisko artystyczne, nawiązali kontakty i przyjaźnie, aby tam nasze utwory pokazać. W 1977 roku otrzymałem nagrodę Stowarzyszenia Przyjaciół Lili Boulanger za twórczość kompozytorską.

        W 1981 roku wyjechał Pan do Francji i przez kilkanaście lat nie było Pana w Polsce, ale we Francji Pan tworzył, te utwory były wykonywane i nagrywane.

        - Nie planowałem tego wyjazdu i gdyby nie stan wojenny, pewnie żyłbym w Polsce i tutaj bym tworzył. Początki we Francji nie były łatwe, ale udało mi się tam zaistnieć.
       Dlatego też, jak zacząłem przyjeżdżać do Polski, to bardzo mnie denerwowało, że mam dużo moich utworów nagranych w Niemczech, mam dużo nagrań w radiu francuskim, ale w Polskim Radiu nic nie mam, oprócz kilku drobnych utworów i odtwarzanej często do dzisiaj ZOO suity na orkiestrę, nagranych pod dyrekcją Jana Pruszaka. Natomiast miałem duży bagaż utworów symfonicznych, za które dostawałem nagrody, a nic z tego nie było utrwalone. Pomógł mi przypadek, bo kiedyś byliśmy na koncercie NOSPR-u w Łazienkach, podczas którego wykonywana była „Muzyka na wodzie”, a wykonawcy pływali na łódeczkach podczas gry. Zostałem zaproszony na ten koncert przez dyrygenta Zbigniewa Gracę i zaczęliśmy w przerwie rozmawiać, a była w tym gronie pani dyrektor Joanna Wnuk-Nazarowa i pan minister Rafał Skąpski. Powiedziałem wówczas, że jest mi bardzo przykro, bo w Polsce nie mam żadnych nagrań. Proszę sobie wyobrazić, że za dwa tygodnie zadzwoniła do mnie pani Elżbieta Bogacz z Działu Programowego NOSPR-u, która poprosiła mnie o wybranie i przysłanie utworów do nagrania. Później wszystko potoczyło się dość szybko i NOSPR pod batutą Zbigniewa Gracy nagrał dwa moje utwory: Adagio III i Presto, pierwszy trwa około 10 minut, a drugi zaledwie 5 minut.    Na początku orkiestra była nieufna i zauważyłem, że z dużą rezerwą podeszła do nagrania, ale wkrótce ta nieufność przerodziła się w miłość. Aktualnie piszę dla nich moją V Symfonię, która będzie wykonana w przyszłym roku z okazji moich okrągłych dwóch rocznic – urodzin i pracy artystycznej.
Początkowo myślałem o utworze złożonym z pięciu części, a jedną z nich miał być walc połączony z muzyką graną przez orkiestrę dętą, w jednej części instrumentem wiodącym miała być wiolonczela, ale doszedłem do wniosku, że lepiej będzie, jak nie będę robił pauz i skomponuję kalejdoskopowy, trwający około 30 minut utwór.

        Mam nadzieję, że nie zrezygnował Pan ani z walca, ani z części poświęconej wiolonczeli, bo to ulubiony Pana instrument.

        - To prawda, bardzo lubię wiolonczelę. Od pewnego czasu współpracuję z zespołem Polish Cello Quartet, który tworzy czterech wspaniałych, koncertujących wiolonczelistów. Zespół ten koncertował w Filharmonii Podkarpackiej z okazji Międzynarodowego Dnia Muzyki, a w programie znalazł się m.in. mój utwór „Offenbachiana II”.
         Brzmienie wiolonczel pojawiło się w mojej twórczości prawie od początku. Pamiętam, że w 1978 roku, kiedy byłem w Paryżu, zobaczyłem ogłoszenie o Międzynarodowym Konkursie Kompozytorskim im. C. M. Webera w Dreźnie. Postanowiłem, że wezmę w nim udział i skomponowałem wówczas Kwartet na cztery wiolonczele, nazwałem go po włosku Quartetto per quattro violoncelli. Mój utwór dostał I nagrodę i pamiętam, że pojechałem samochodem na uroczystość wręczenia nagród. Organizatorzy konkursu zapewniali prawykonanie utworu, i usłyszałem go w wykonaniu wiolonczelistów Staatskapelle Dresden, oraz wydanie u Petersa. Wykonanie niezbyt mi się podobało, ale był to ważny, liczący się na świecie konkurs i nagroda zachęciła mnie do dalszej pracy.
To wszystko działo się w 1978 roku.
        W 2016 roku otrzymałam maila od Adama Krzeszowca (członka Polish Cello Quartet), który napisał, że znaleźli informację o moim Quartetto per quattro violoncelli, od pewnego czasu, bez powodzenia, szukają nut i proszą mnie o przesłanie.
Odpisałem wówczas, że bardzo się cieszę z ich zainteresowania, mogę przesłać nuty, ale ponieważ nie bardzo jestem przekonany do tego utworu, to chętnie skomponuję dla nich nowy utwór, bo bardzo lubię wiolonczelę. Ucieszyli się z mojej propozycji, ale poprosili także o przesłanie nut do nagrodzonego w 1978 roku utworu.
        Po dwóch tygodniach otrzymałem wiadomość, że utwór bardzo im się podoba i przygotowują go do wykonania. Poprosiłem o przesłanie nagrania i wkrótce je otrzymałem, a słuchając go przekonałem się, jak interpretacja może zniszczyć utwór. Niemieccy muzycy, którzy grali go podczas premiery w Dreźnie, nie poświęcili na przygotowania zbyt wiele czasu i stąd te moje złe wspomnienia. Natomiast młody polski zespół zagrał go znakomicie i utwór bardzo mi się spodobał.
        Postanowiłem wówczas, że napiszę dla nich coś nowego i skomponowałem cykl pieśni „Przemijanie na alt i cztery wiolonczele” do tekstu Macieja Wojtyszki. Premiera odbyła się w 2017 roku w Narodowym Forum Muzyki we Wrocławiu z udziałem pani Jadwigi Rappe. Później były wspomniane, napisane z przymrużeniem oka, „Offenbachiana II” . Wiolonczela jest moim ukochanym instrumentem.

        Jak powstają Pana utwory? Skąd Pan czerpie inspiracje do tworzenia?

        - Każdy utwór ma swoją historię i inspiracja jest z nią ściśle związana. Często o utworze decyduje zamówienie, które określa, na jaki skład instrumentów kompozycja ma być, oraz jej długość i formę. Kompozytora inspirować mogą na przykład: malarstwo, literatura, przyroda, czy jakieś wydarzenia.
Te inspiracje mogą być pośrednie lub bezpośrednie. Podam tylko jeden przykład.
        Kilkanaście lat temu otrzymałem zamówienie od stowarzyszenia „Musique nouvelle en liberte”, aby napisać utwór „Cinq tableaux de Caspar David Friedrich” – „Pięć obrazów Caspara Davida Friedricha”.
Pomysł określał formę utworu, bo najpierw podczas pięciu koncertów wykonane zostały poszczególne części tego utworu, a każda z nich inspirowana była innym obrazem: „Mgła”, „Drzewo z krukami”, „Wędrowiec ponad morzem chmur”, „Kobieta o zachodzie słońca” oraz „Opactwo w lesie”, a na zakończenie, podczas szóstego koncertu, utwór zabrzmiał w całości. W ten sposób powstała symfonia programowa złożona z pięciu części, a każda z nich ma zamkniętą formę.

        Pana utwory były już wykonywane w Rzeszowie.

        - Będąc młodym kompozytorem, pisałem muzykę dla Teatru im. Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie, po powrocie z emigracji także coś dla tego teatru robiłem, kilka lat temu poznałem panią prof. Martę Wierzbieniec, która jest uroczą kobietą i jedną z tych, które odegrały ważną rolę w moim życiu zawodowym, takich jak Joanna Wnuk-Nazarowa czy Agnieszka Duczmal. Pani dyrektor Wierzbieniec zaufała mi i rozpocząłem współpracę z Filharmonią Podkarpacką. Pamiętam doskonale nasze sukcesy w Rzeszowie i w Kolbuszowej, gdzie pojechała Orkiestra wraz z Arturem Barcisiem, aby wykonać mój utwór „Cyrk Giuseppe”. Zainteresowanie tym koncertem było ogromne i najważniejsze było to, że opowieść o cyrku, napisana specjalnie dla młodych słuchaczy, bardzo się spodobała. Mam nadzieję, że w przyszłości uda się jeszcze wykonać w Rzeszowie któryś z moich utworów skomponowanych dla młodzieży.

        W maju spotykaliśmy się podczas Muzycznego Festiwalu w Łańcucie, a 14 grudnia tego roku w Filharmonii Podkarpackiej zabrzmi Pana utwór i nasze spotkanie jest bardzo dobrą okazją, aby go polecić uwadze wszystkich, którzy czytają informacje i wywiady zamieszczane na blogu „Klasyka na Podkarpaciu”.

        - Bardzo się cieszę, że Orkiestrę Filharmonii Podkarpackiej poprowadzi podczas tego koncertu Massimiliano Caldi, a wykonany zostanie mój krótki utwór zatytułowany „Hymn Papieski” . Napisałem go na zmówienie Jeune Orchestre Symfonique d’Europe i jej szefa artystycznego Oliviera Holta. Prawykonanie odbyło się 8 października 1988 roku w Strasburgu z okazji spotkania Jana Pawła II z młodzieżą. Utwór oparty jest w dużej mierze na hymnie „Bogurodzica”, ale wykorzystałem w tym utworze także motywy folklorystyczne z okolic Krakowa. „Hymn papieski” wykonywany był również w grudniu ubiegłego roku w Gdańsku podczas uroczystości poświęcenia Bursztynowego Ołtarza w Bazylice św. Brygidy. Jest to jedno z najpiękniejszych wnętrz sakralnych, jakie widziałem w ostatnich latach. Myślę, że mój „Hymne papal” pięknie zabrzmi w doskonałej akustyce sali koncertowej Filharmonii Podkarpackiej 14 grudnia. Serdecznie Państwa na ten koncert zapraszam.

Z panem Piotrem Mossem, wybitnym kompozytorem polsko-francuskim rozmawiała Zofia Stopińska 29 listopada 2018 roku.

Filharmonicy Podkarpaccy wystąpili z okazji urodzin Krzysztofa Pendereckiego w Rzeszowie i Pradze

        Bardzo interesujący koncert odbył się w Filharmonii Podkarpackiej im. Artura Malawskiego w Rzeszowie 23 listopada. Program wypełniły utwory: Artura Malawskiego, Krzysztofa Pendereckiego i Antona Dvořaka, które w tym dniu zabrzmiały szczególnie. Potwierdza to prof. Marta Wierzbieniec – Dyrektor Naczelny Filharmonii Podkarpackiej.

        Marta Wierzbieniec: To był wyjątkowy wieczór z kilku powodów. Po pierwsze dlatego, że koncert odbył się w dniu 85. urodzin Krzysztofa Pendereckiego i tak zaplanowaliśmy repertuar, żeby w tym dniu zabrzmiał utwór Maestro Pendereckiego. Aż nie chce się wierzyć, że minęło 5 lat od ostatniego wielkiego jubileuszu, osiemdziesiątych urodzin, które także były mocno zaakcentowane przez Orkiestrę Filharmonii Podkarpackiej. Maestro Krzysztofa Pendereckiego przedstawiać nie musimy, bo to znany, wielki, wspaniały, znakomity polski kompozytor. Określeń postaci Mistrza Pendereckiego można by było przywoływać znacznie więcej, ale wszystkie potwierdzają wyjątkowość tego Artysty, cenionego na całym świecie. Długo można by było mówić na ten temat, ale odsyłam Państwa do wielu wywiadów z Krzysztofem Pendereckim, które w ostatnim czasie się ukazały, do książek o nim i do jego wypowiedzi na temat swojej twórczości.

        Zofia Stopińska: Warto poznać twórczość Maestro Krzysztofa Pendereckiego.

        - Spotkałam się wiele razy ze stwierdzeniami, że jest to twórczość tylko dla wtajemniczonych, że trzeba być mocno osadzonym w świecie muzycznym, żeby muzykę Pendereckiego sobie przyswajać. Jestem innego zdania, bo chociażby festiwale „Warszawska Jesień”, które wzbudzają ogromne zainteresowanie wśród młodych odbiorców, są dowodem na to, że muzyka pisana przez współczesnych twórców ma swoich słuchaczy. Twórczość Pendereckiego, w tej chwili dzielona przez krytyków muzycznych, muzykologów, teoretyków muzyki na kilka okresów w jego artystycznej drodze, też jest różna. Sam kompozytor mówi, że teraz tworzy zupełnie inaczej niż 20 , 30 czy 50 lat temu, kiedy szukał i tworzył nowy język muzyczny. W tej chwili posługuje się innymi środkami wyrazu. Bez szczegółowych omówień, spójrzmy na utwór, który powstał wiele lat temu „Tren pamięci ofiar Hiroszimy”. Kiedyś ten utwór szokował, był absolutnie nowatorski, napisany zaskakującym dla odbiorcy językiem muzycznym. Dzisiaj słuchamy tego dzieła jako klasyki. Może to jest nieco naiwnie przedstawiony przykład, ale może on być jednym z dowodów na zmiany w procesie twórczym Krzysztofa Pendereckiego.

        W dniu urodzin Krzysztofa Pendereckiego w Rzeszowie wykonany został jego Koncert podwójny na skrzypce i altówkę, skomponowany w 2012 roku dla uczczenia 200. rocznicy założenia wiedeńskiego Musikverein, a pomysł skomponowania tego dzieła podsunął Pendereckiemu Julian Rachlin – wybitny skrzypek i altowiolista.

        - W Rzeszowie i podczas Muzycznego Festiwalu w Łańcucie słuchaliśmy wielu dzieł Krzysztofa Pendereckiego. Ogromnym wydarzeniem było wykonanie kilka lat temu wspaniałego dzieła „Siedem bram Jerozolimy”. Orkiestra Filharmonii Podkarpackiej ma w repertuarze „Chaconne” i ten utwór wykonywany był w czasie październikowego wyjazdu do Rzymu, a jak już pani powiedziała, w dniu 85. urodzin Krzysztofa Pendereckiego, został wykonany jego Koncert podwójny na skrzypce i altówkę. Solistkami były artystki z Czech: skrzypaczka Silvie Hessova oraz altowiolistka Kristina Fialova. Chcę podkreślić, że już od pewnego czasu Filharmonia Podkarpacka współpracuje z tym sąsiadującym z Polską krajem, dzięki dyrygentowi, który prowadził ten koncert. To Jiří Petrdlik, który jest związany z Konserwatorium w Pradze, prowadzi ożywioną działalność koncertową i wielokrotnie gościł już na scenie Filharmonii Podkarpackiej, występował z nasza orkiestrą w wiedeńskiej Musikverein, a także w czasie tournée w Chinach.

        Nie bez powodu ramy koncertu stanowiły utwory Artura Malawskiego i Antonina Dvořaka.

        - Cóż powinno się znaleźć przed utworem Krzysztofa Pendereckiego, jak nie dzieło Artura Malawskiego, który był przecież kiedyś pedagogiem Pendereckiego, a sam Mistrz podkreślał wielokrotnie, że lata studiów u Malawskiego ceni sobie najbardziej.
Toccata na orkiestrę to krótki utwór Artura Malawskiego, niezwykle precyzyjnie skonstruowany pod względem formalnym, nawiązuje tytułem do dzieł barokowych, ale pisana była językiem muzycznym współczesnym Malawskiemu.
Toccata to bardzo interesujące dzieło, jest w nim jakaś magia, która nie pozwala słuchaczowi oderwać swojej uwagi, wartko toczy się narracja, jest mnóstwo różnego rodzaju efektów brzmieniowych i jest to bardzo interesujące doświadczenie zarówno dla wykonawców Toccaty, jak i dla jej odbiorców.
W drugiej części koncertu wykonana została VIII Symfonia G-dur op. 88 Antonina Dvořaka, bo Krzysztof Penderecki wielokrotnie, a szczególnie w Czechach, dyrygował symfoniami Dvořaka, bo to jeden z ulubionych kompozytorów Mistrza.

        Po koncercie w Rzeszowie, z tym samym programem pojechaliście do Pragi.

        - 23 listopada odbył się koncert w Rzeszowie, a 25 listopada został powtórzony w praskim Konserwatorium. Zostaliśmy wprost entuzjastycznie przyjęci. Zawsze, jak występujemy za granicą, zamieszczamy utwór kompozytora pochodzącego z kraju, w którym gramy. W Czechach znalazł się Dvořak i muszę podkreślić, że to wielka odpowiedzialność jechać do Konserwatorium Muzycznego w Pradze, które jest kolebką kształcenia artystów i miejscem, z którym Dvořak był związany. W tym miejscu wykonaliśmy symfonię Dvořaka, co prawda dyrygował czeski mistrz batuty, ale my jesteśmy orkiestrą z Polski. Wszystko było, można powiedzieć, zdwojone – mobilizacja, przygotowanie, koncentracja, ale koncert wypadł znakomicie. Publiczność gromkimi brawami nagradzała orkiestrę z Rzeszowa. To wielka satysfakcja i korzystając z okazji, bardzo serdecznie gratuluję wszystkim wykonawcom tego koncertu.

        Czy współpraca ze środowiskiem muzycznym w Pradze będzie kontynuowana?

        - Mieliśmy okazję w 2017 roku gościć Chór z Pragi, który wspólnie z Orkiestrą Filharmonii Podkarpackiej wykonał Ein Deutsches Requiem Johannesa Brahmsa. Odbyły się wówczas dwa koncerty – w Sali Filharmonii Podkarpackiej i w jednej z sanockich świątyń. Zachwyciła nas Praga i słuchająca z wielką uwagą, umiejąca ocenić i nagrodzić dobre wykonanie publiczność. Nie mieliśmy czasu zwiedzać Pragi, bo wyjechaliśmy w sobotę, w niedzielę był koncert i bezpośrednio po nim wracaliśmy do Rzeszowa. Mam nadzieję, że ta współpraca będzie kontynuowana, bo mamy różne interesujące pomysły i plany. Pragniemy wspólnie zrealizować co najmniej kilka projektów i mam nadzieję, że w najbliższych latach uda nam się je zrealizować.

        Takie sukcesy mobilizują do dalszej pracy, ale Orkiestra Filharmonii Podkarpackiej nie ma czasu spokojnie się nimi cieszyć, bo w najbliższych tygodniach przed Wami sporo koncertów.

        - Wkraczamy w okres koncertów nadzwyczajnych – najpierw Mikołajki, czyli cykl koncertów dla dzieci i młodzieży, później bardzo interesujący koncert abonamentowy, koncert sylwestrowy i czeka nas już wspaniały karnawał, który, jeśli chodzi o naszą ofertę, przypadnie Państwu do gustu. Serdecznie zapraszam do Filharmonii Podkarpackiej.

 Z prof. Martą Wierzbieniec - Dyrektorem Filharmonii Podkarpackiej im. Artura Malawskiego w Rzeszowie rozmawiała Zofia Stopińska 28 listopada 2018 r.

Żeby ta magia trwała jak najdłużej

        Z Panią Magdaleną Betleją – dyrektorem XXXV Przemyskiej Jesieni Muzycznej i prezesem Towarzystwa Muzycznego w Przemyślu, które jest organizatorem tego Festiwalu, sumujemy tegoroczną edycję, która, podobnie jak poprzednie, odbyła się na przełomie października i listopada.
Jubileuszowy Festiwal nie bez powodu został zatytułowany „Metamorfozy” – czyli przemiany.

        Magdalena Betleja: Poprzez taki niejednoznaczny i intrygujący tytuł jak Metamorfozy chcieliśmy zainspirować i zachęcić publiczność do tego, aby zastanowić się nad procesem przemian i przeobrażeń, jakie dotyczą nas zarówno w życiu jak i w muzyce, w jaki sposób powstają wielkie dzieła muzyczne i jakie jest ich oddziaływanie na odbiorów. Liczę na to, że przemyscy melomani mieli podczas festiwalu wiele momentów do refleksji na ten temat. Program festiwalu był różnorodny, od muzyki filmowej po arcydzieła kameralistyki, a wykonawcami byli znakomici artyści o niepodważalnym autorytecie.

        Zofia Stopińska: W całości program został tak skonstruowany, że podkreśla zarówno 100. rocznicę odzyskania przez Polskę niepodległości, jak i 35-lecie Przemyskiej Jesieni Muzycznej, stąd dużo muzyki polskiej oraz polscy muzycy, część z nich związana jest z Przemyślem.

        - Podczas tegorocznej edycji Festiwalu naszym celem było świętowanie, obok jubileuszu 35 edycji Przemyskiej Jesieni Muzycznej, 100-lecia odzyskania przez Polskę niepodległości, stąd program Festiwalu bogaty był w dzieła muzyki polskiej.
Celem Festiwalu jest prezentacja i promocja lokalnych zespołów i wykonawców, artystów różnych pokoleń, a przede wszystkim tych którzy wywodzą się z Przemyśla, a dziś są uznanymi artystami i koncertują z powodzeniem na całym świecie. Myślę, że taki lokalny patriotyzm także doskonale wpisuje się w obchody odzyskania wolności przez Polskę.

        W historii każdego festiwalu 35 lat to wcale nie jest mało.

        - Z pewnością ma pani rację, bo 35 edycji Przemyskiej Jesieni Muzycznej w historii Towarzystwa Muzycznego to jest dużo. Kiedy festiwal powstawał, byłam uczennicą szkoły podstawowej, ale doskonale pamiętam pierwsze koncerty, w których wraz z rodzicami uczestniczyłam jako słuchacz, a w kolejnych latach brałam udział w koncertach oratoryjnych przygotowywanych przez nauczycieli i uczniów przemyskiej szkoły muzycznej. Towarzystwo Muzyczne w Przemyślu ma bogaty dorobek artystyczny, wiele się wydarzyło w czasie ponad 150-letniej historii, a Festiwal Przemyska Jesień Muzyczna zajmuje w niej miejsce wyjątkowe. Jesteśmy z tego dumni i mamy nadzieję, że ta ciągłość nie zostanie nigdy przerwana. Nawiązując do tytułu, Festiwal przez lata przeszedł też metamorfozę za sprawą wielu osób i czynników, nowych pomysłów oraz postępu cywilizacyjnego.

        XXXV Przemyska Jesień Muzyczna została zainaugurowana koncertem polskiej muzyki filmowej i z wielu względów był to nadzwyczajny koncert.

        - To było ogromne przeżycie dla nas – wykonawców, a koncert został bardzo ciepło przyjęty. Pojawiały się nawet głosy, że takiego koncertu jeszcze w Przemyślu nie było. Być może za sprawą indywidualnego podejścia kompozytora do kameralnej obsady, co było ukłonem w kierunku Przemyskiej Orkiestry Kameralnej, ponieważ Bartosz Chajdecki po raz pierwszy opracował swoją muzykę na taki skład. Kompozytor był obecny podczas prób oraz koncertu i nawiązaliśmy wspaniały kontakt artystyczny. Koncert polskiej muzyki filmowej przygotował i poprowadził znakomity, oddany orkiestrze skrzypek Piotr Tarcholik, który także pełnił rolę dyrygenta i solisty.
Chcę podkreślić, że ten koncert także pięknie wpisał się w obchody 100-lecia odzyskania przez Polskę niepodległości. W programie znalazła się muzyka z filmów: „Czas honoru”, „Powstanie Warszawskie” czy „Młody Piłsudski” – opowiadających o naszej historii.

        Każdy koncert miał swój podtytuł, drugi wieczór zatytułowany został: „W słowiańskim duchu”, a wystąpiło troje wyśmienitych warszawskich muzyków, którzy byli bardzo szczęśliwi, że zostali zaproszeni do Przemyśla.

        - To prawda, że wszyscy byli bardzo zadowoleni z tego kameralnego koncertu. Publiczność także dopisała i wypełniła salę Towarzystwa Muzycznego, gorąco oklaskując każdy utwór i żegnając się z wykonawcami długą owacją. Wybitny wiolonczelista Tomasz Strahl od dawna jest naszym przyjacielem, zarówno w życiu osobistym jak i artystycznym, i z wielką przyjemnością gościmy go zawsze w Przemyślu. Artysta także nigdy nam nie odmówił udziału w koncertach, przypomnę, że był solistą pierwszego koncertu Przemyskiej Orkiestry Kameralnej i mocno przyczynił się do jej utworzenia. Świetna skrzypaczka Maria Machowska także nie po raz pierwszy gościła na naszym Festiwalu, natomiast po raz pierwszy wystąpiła u nas znakomita pianistka Agnieszka Przemyk-Bryła. Z wielką przyjemnością wysłuchaliśmy w interpretacji tych wspaniałych artystów zarówno utworów solowych, jak i kameralnych.

        W czasie kolejnych dwóch koncertów bardzo ciepło licznie zgromadzona publiczność przyjęła przemyskie zespoły i solistów. Zawsze jest komplet publiczności na koncertach w wykonaniu chóru i orkiestry Zespołu Państwowych Szkół Muzycznych.

         - Koncert orkiestry i chóru ZPSM, w skład których wchodzą nauczyciele i uczniowie jest jedną z najstarszych tradycji tego festiwalu. Jako soliści wystąpili uczniowie z klasy śpiewu Jadwigi Kot-Ochał – Natalia Pelc – sopran, Kamila Klein – sopran, Kacper Bator – tenor, Michał Jarosz – bas. Wszyscy wykonawcy zaprezentowali się znakomicie, a w programie koncertu znalazły się najpopularniejsze pieśni patriotyczne i legionowe w autorskich aranżacjach i pod dyrekcją Antoniego Gurana. Był to niezwykle wzruszający wieczór.

        Kolejny koncert zatytułowany został: „Muzyka przemian”, a wykonawcami byli muzycy związani z tym pięknym miastem: Przemyski Chór Kameralny Towarzystwa Muzycznego pod dyrekcja Andrzeja Gurana, soliści i kwartet smyczkowy.

        - Program tego koncertu był piękny i nastrojowy. Odzwierciedlał rozwój i przemiany muzyki wokalnej i wokalno-instrumentalnej na przestrzeni wieków. Wraz z Przemyskim Chórem Kameralnym wystąpili soliści: Jadwiga Kot-Ochał – sopran i Andrzej Bednarski – fortepian oraz kwartet smyczkowy Nella Fantasia, złożony z uczennic Szkoły Muzycznej w Przemyślu: Julia Mazurek i Anna Betleja - skrzypce, Róża Prochownik – altówka, Aleksandra Baszak - wiolonczela. Całością dyrygował Andrzej Guran. Koncert odbył się w kościele Franciszkanów i został bardzo ciepło przyjęty przez publiczność.

        W 100-lecie Niepodległości Polski – 11 listopada w Zamku Kazimierzowskim królowała muzyka Ignacego Jana Paderewskiego w mistrzowskim wykonaniu Przemyślanina z urodzenia, światowej sławy pianisty Adama Wodnickiego.

        - Adam Wodnicki jest gorąco przyjmowany podczas Przemyskiej Jesieni Muzycznej i zawsze jest to występ na wysokim poziomie, zresztą tej klasy artysta nie potrzebuje żadnych rekomendacji. Adamowi Wodnickiemu towarzyszył znany i ceniony Balet Cracovia Danza. Artyści poprzez muzykę i taniec znakomicie oddali nastrój i charakter różnorodnych kompozycji Ignacego Jana Paderewskiego.
Piękna muzyka tego kompozytora nie jest doceniana tak, jak być powinna, dlatego należy propagować jego działalność kompozytorską i pianistyczną, a także mówić o zasługach dla Polski w odzyskaniu niepodległości.

        Zaintrygował mnie tytuł kolejnego koncertu – Opowieść o życiu, jego bohaterką była Victoria Yagling, którą znałam jako wyśmienitą wiolonczelistkę i pedagoga, nie wiedziałam, że komponowała.

        - Ja także tego nie wiedziałam do czasu, kiedy poznałam Michała Rota, znakomitego pianistę młodego pokolenia, który zaproponował taki właśnie odkrywczy koncert. Podczas koncertu mogliśmy się przekonać, że Victoria Yagling była znakomitą kompozytorką, a jej utwory są niezwykle emocjonalne. W naszym środowisku kojarzona jest z Międzynarodowymi Kursami Muzycznymi w Łańcucie, na które zapraszana była jako pedagog, mogliśmy także słuchać jej gry w sali balowej Zamku. Pewnie nadal nie wiedzielibyśmy o nurcie kompozytorskim w jej działalności, gdyby nie nasi wykonawcy, uznani już artyści młodego pokolenia, którzy zajęli się tą twórczością i bardzo mocno ją propagują. Wydali płytę CD z tymi kompozycjami i przestudiowali dokładnie życiorys Artystki. Podczas koncertu mogliśmy nie tylko posłuchać muzyki, ale także opowieści o życiu Victorii Yagling, które przybliżali nam wykonawcy - mezzosopranistka Joanna Rot i wiolonczelista Krzysztof Karpeta. Publiczność znakomicie przyjęła cały koncert, a zwłaszcza prawykonanie pieśni.

        Dwukrotnie podczas XXXV Przemyskiej Jesieni Muzycznej wystąpił znakomity skrzypek Piotr Tarcholik – podczas inauguracji grał na skrzypcach i dyrygował, a 13 listopada podczas koncertu zatytułowanego: „Kartki z niezapisanego dziennika”, wystąpił w roli solisty. Wystąpiła także pani Monika Wilińska-Tarcholik, świetna pianistka i kameralistka. To artyści, którzy od lat z Wami współpracują.

        - Monika i Piotr Tarcholikowie są nie tylko wybitnymi wykonawcami, ale przyjaciółmi i honorowymi członkami Towarzystwa Muzycznego w Przemyślu, a ich obecność od 15-tu lat na tym festiwalu oraz pomoc w organizacji przeróżnych imprez – koncertów i kursów mistrzowskich, są nie do przecenienia. Jest to bardzo udana współpraca, która dotychczas zaowocowała wieloma wielkimi wydarzeniami artystycznymi. Artyści wraz z kwartetem Dafó wspólnie wykonali w sposób mistrzowski niezwykłe dzieło - Koncert na skrzypce, fortepian i kwartet smyczkowy Ernesta Chaussona. To wykonanie było bardzo emocjonalne i na pewno na długo pozostanie w pamięci melomanów, którzy długo nagradzali Artystów brawami.
Podczas tego koncertu wystąpiła także młoda, świetna skrzypaczka Aleksandra Maria Steczkowska, studentka Akademii Muzycznej w Krakowie w klasie skrzypiec Piotra Tarcholika, która wykonała Fantazję nt. Halki Ludwika d’Arma Dietza, związanego w II połowie XIX w z Towarzystwem Muzycznym w Przemyślu. Znany i utytułowany Kwartet Dafó zaprezentował żywiołowo dwie kompozycje A. Weberna i K. Pendereckiego - III Kwartet smyczkowy „Kartki z niezapisanego dziennika”, który przypominał nam o zbliżających się 85 urodzinach wielkiego mistrza (23 listopada).

        Finał był rewelacyjny i po prostu porwał publiczność, bo taka jest muzyka Antonio Vivaldiego. Jeśli ktoś myśli, że koncerty tego kompozytora są łatwe dla wykonawców tak samo, jak dla odbiorców, to jest w błędzie. Trzeba było solidnie poćwiczyć, aby zachwycić publiczność. Tym razem pracowaliście pod kierunkiem wyśmienitego skrzypka Jakuba Jakowicza, który nie tylko sam grał wspaniale, ale także przekonał orkiestrę do swojej koncepcji. Po wykonaniu „Czterech pór roku” zachwycona publiczność powstała z miejsc, dwukrotnie bisowaliście i jestem przekonana, że takie przyjęcie utworu jest największą nagrodą dla wykonawców.

        - Największą nagrodą dla nas, muzyków orkiestry są spotkania i wspólne wykonania z takimi artystami jak Jakub Jakowicz. Jego żywiołowe interpretacje, energia i przede wszystkim wysoki poziom wykonawczy wzbudzają podziw, ale też są niezwykłą inspiracją dla innych wykonawców. Cały wieczór poświęcony był muzyce Vivaldiego. To była kumulacja energii, jaką niesie w sobie treść muzyki tego kompozytora w połączeniu z pasją i zaangażowaniem wszystkich, którzy wystąpili tego wieczoru. Podczas koncertu zabrzmiały także inne utwory Vivaldiego – Koncert A-dur na smyczki oraz Koncert h-moll na czworo skrzypiec i wiolonczelę, którego solistami obok Jakuba Jakowicza byli: Aleksandra Czajor – skrzypce, Aleksandra Wagstyl – skrzypce, Magdalena Betleja – skrzypce i Mateusz Mańka – wiolonczela.

        Wiem, że nie było łatwo z organizacją tegorocznej edycji, chociaż było to wydanie jubileuszowe.

        - Już teraz staram się nie myśleć o trudnościach, które zawsze są przejściowe. Na szczęście wszystko skończyło się dobrze. Mam ogromną satysfakcję z tego, że udało się ten Festiwal zorganizować, chociaż jeszcze w lipcu wszystko wskazywało na to, że się on nie odbędzie. Jestem szczęśliwa, że XXXV Przemyska Jesień Muzyczna wybrzmiała się w tym kształcie, w jakim została zaplanowana i już myślę o kolejnych edycjach, bo wypełnione sale podczas wszystkich koncertów najlepiej świadczą o tym, że ta impreza jest bardzo potrzebna w Przemyślu. Jako optymistka z natury staram się myśleć, że kultura w Przemyślu będzie się rozwijać i liczę na to, że nowo wybrane władze będą pielęgnować w naszym mieście tradycje muzyczne. Przemyśl, wspaniałe królewskie miasto z niezliczonymi zabytkami i tradycjami artystycznymi wielu pokoleń, zasługuje na to, żeby mieć międzynarodowy festiwal muzyczny, orkiestrę, chór i inne zespoły, którymi można się szczycić. Niedawno wróciliśmy z Niemiec, gdzie Przemyska Orkiestra Kameralna brała udział w dużym wydarzeniu, jakim było wykonanie „Mszy o pokój” Karla Jenkinsa w 100-lecie zakończenia I wojny światowej. Przemyska Orkiestra Kameralna od 15 lat jest wizytówką kulturalną Przemyśla i już wielokrotnie mogliśmy tego dowieść.

        Mówiłyśmy już o współpracy artystycznej z panem Piotrem Tarcholikiem podczas organizacji kolejnych edycji Przemyskiej Jesieni Muzycznej, wspiera Panią PCKiN Zamek i pani Renata Nowakowska, ale przede wszystkim pomaga Pani duży zespół organizacyjny.

        - Składam ogromne podziękowanie Piotrowi Tarcholikowi, z którym współpracujemy od 15 lat i z którym łączą nas wspólne wizje artystyczne oraz troska o rozwój Przemyskiej Orkiestry Kameralnej, Przemyskiej Jesieni Muzycznej i wiosennych Kursów Mistrzowskich, a także Pani Renacie Nowakowskiej i całemu zespołowi PCKiN Zamek za współpracę organizacyjną tegorocznej edycji festiwalu. Zespół organizacyjny Towarzystwa Muzycznego to duża grupa osób – członków i sympatyków, która jest bardzo mocno zaangażowana w organizację i nie sposób wszystkich wymienić. Koledzy i koleżanki deklarują gotowość do działania i są niezastąpieni, bo przecież festiwal to nie tylko piękni artyści na scenie, to całe zaplecze problemów nie zawsze przyjemnych. Bez takiego wsparcia nie wyobrażam sobie realizacji tak dużego przedsięwzięcia. I tą drogą jeszcze raz dziękuję wszystkim, którzy w jakikolwiek sposób przyczyniają się do rozwoju festiwalu.
Muszę też przyznać, że w najtrudniejszym dla mnie momencie, kiedy dowiedziałam się, że tegoroczna Przemyska Jesień Muzyczna jest zagrożona, spora grupa zaprzyjaźnionych muzyków deklarowała nieodpłatny udział w koncertach, aby nie przerwać ciągłości tego festiwalu. To było także niezwykle budujące i za taką postawę gorąco dziękuję.

        Myślę, że w Przemyślu, w budynku Towarzystwa Muzycznego, w miejscach, gdzie odbywają się koncerty, panuje wyjątkowa atmosfera, bo jeżeli nie wszyscy, to większość artystów deklaruje po koncercie, że chętnie tutaj wystąpią, jeśli otrzymają zaproszenie.

        - Jestem zdania, że atmosferę zawsze tworzą ludzie, a genius loci może tylko sprzyjać. Być może to nasza kameralna, wręcz salonowa atmosfera koncertów przyciąga melomanów. To my, ludzie - muzycy i organizatorzy zapisujemy nowe karty w dziejach zacnej 150-letniej historii Towarzystwa Muzycznego w Przemyślu. Jeśli komuś się spodoba wraca do nas. Nagrodą jest publiczność, która jest wierna, stała i wdzięczna. Nie musimy wywieszać ogromnej ilości afiszy, żeby melomani czuli się poinformowani o zbliżających się koncertach. Zaglądają na naszą stronę internetową, dopytują, przychodzą, słuchają oraz ciepło przyjmują. Czego chcieć więcej? To wszystko jest bardzo miłe, ale trzeba przyznać, że też pieczołowicie budowane przez lata. Życzę sobie i Państwu, żeby ta magia trwała jak najdłużej.

Z Panią Magdaleną  Betleją - dyrektorem XXXV Przemyskiej Jesieni Muzycznej i prezesem Towarzystwa Muzycznego w Przemyślu rozmawiała Zofia Stopińska 18 listopada 2018 roku.

Robię wszystko, aby zostać muzykiem

        Od 24 do 28 listopada 2018 roku, w Sali koncertowej Wydziału Muzyki Uniwersytetu Rzeszowskiego, odbywały się koncerty kameralne w ramach II Rzeszowskiej Jesieni Muzycznej. Organizatorem tego festiwalu było Stowarzyszenie Polskich Muzyków Kameralnych przy współpracy z Wydziałem Muzyki UR.
Wykonawcami III Koncertu tego Festiwalu, który odbył się 26 listopada, byli dwaj młodzi, wybitnie utalentowani wiolonczeliści, stypendyści Fundacji Pro Musica Bona, uczniowie Państwowej Szkoły Muzycznej II stopnia im. W. Żeleńskiego w Krakowie: szesnastoletni Michał Balas i piętnastoletni Krzysztof Michalski, a towarzyszyła im Monika Gardoń-Preinl, znakomita pianistka związana z Katedrą Kameralistyki Akademii Muzycznej w Krakowie i Państwową Szkołą Muzyczną II stopnia w Krakowie.
        Młodzi wiolonczeliści znakomicie zaprezentowali się rzeszowskiej publiczności zarówno w repertuarze solowym, jak i kameralnym.
Zapraszam Państwa do przeczytania rozmowy z Michałem Balasem, którą zarejestrowałam po zakończeniu koncertu.

        Zofia Stopińska: Nie bez powodu jesteś uśmiechnięty, bo koncert udał się nadzwyczajnie. Myślę, że dobrze się czułeś także podczas występu.

        Michał Balas: Potwierdzam, że grało się bardzo przyjemnie, chociaż akustyka tej sali jest wymagająca.

        W programie, z którym wystąpiłeś, przeważała muzyka solowa, czy to oznacza, że wolisz grać utwory na wiolonczelę solo niż z towarzyszeniem pianisty?

        - Bardzo lubię grać z pianistą lub nawet w zespole kameralnym, czuję się wtedy pewniej na scenie. Dzisiaj zaproponowałem więcej utworów solowych, ponieważ przygotowuję się do XIV Młodzieżowego Międzynarodowego Konkursu Wiolonczelowego im. Kazimierza Wiłkomirskiego, który odbędzie się od 5 do 9 grudnia w Poznaniu i jednym z wymogów są te utwory.
        Rozpocząłem występ dwoma utworami na wiolonczelę solo: Etiudą nr 20 op. 73 Davida Poppera i Preludium z II Suity wiolonczelowej d-moll BWV 1008, później z towarzyszeniem prof. Moniki Gardoń-Preinl wykonałem cz. II Adagio i cz. III Allegro molto z Koncertu wiolonczelowego C-dur Józefa Haydna, a na zakończenie zabrzmiało Preludio-Fantasia z Suity na wiolonczelę solo Gaspara Cassadó.

        Mieliśmy już okazję spotkać się i rozmawiać kilka lat temu, kiedy występowałeś w Przemyślu. Byłeś wtedy uczniem szkoły muzycznej I stopnia, a teraz już uczysz się w szkole średniej.

        - Aktualnie jestem uczniem V klasy Państwowej Szkoły Muzycznej II stopnia im. Władysława Żeleńskiego w Krakowie i niedługo czeka mnie egzamin dyplomowy. Chcę jeszcze podkreślić, że teraz mam szczęście kształcić się u wybitnego wiolonczelisty i pedagoga, prof. Stanisława Firleja, który uczy w Akademii Muzycznej w Łodzi. Dlatego raz w tygodniu jeżdżę tam do Profesora na lekcje. Lekcje są bardzo intensywne, trwają dwie godziny, a często nawet dłużej.

         Ile trzeba ćwiczyć, żeby grać tak dobrze jak Ty?

        - Trzeba na pewno poświęcić bardzo dużo wolnego czasu. Ja muszę jeszcze pogodzić dwie szkoły, ponieważ przed południem chodzę do ogólnokształcącej szkoły, a po południu do muzycznej. Nie mogę powiedzieć dokładnie, ile ćwiczę, ponieważ bywa różnie, czasem cały dzień ćwiczę, a bywa tak, że tylko godzinę, bo jadę na koncert. Staram się jednak każdą wolną chwilę poświęcać na ćwiczenie.

        Do Rzeszowa przyjechaliście razem z Krzysztofem Michalskim prosto z Lusławic.

        - Owszem, bo tam uczestniczymy w Mistrzowskich Kursach Interpretacji, które prowadzi słynny fiński wiolonczelista prof. Arto Noras. Kursy trwają tydzień i dwunastu uczniów ma codziennie lekcje. Gramy przed Profesorem, a później słuchamy innych i w ten sposób wiele zyskujemy, bo nawet się mówi, że najlepiej uczyć się na cudzych błędach.

        Spotykałam Cię nieraz w Łańcucie w czasie Międzynarodowych Kursów Muzycznych im. Zenona Brzewskiego.

        - Bardzo miło wspominam wszystkie pobyty w Łańcucie oraz koncerty odbywające się w Sali Balowej Zamku i w Filharmonii Podkarpackiej, bo miałem też okazję dwukrotnie wystąpić z Orkiestrą Symfoniczną Filharmonii Podkarpackiej, podczas koncertu inaugurującego Kursy. W tym roku wykonałem I część Koncertu wiolonczelowego Dwořaka, a wcześniej grałem, jeszcze na mniejszej wiolonczeli, Allegro appasionato Camille’a Saint-Saënsa. Ostatnio nie mogłem jednak być w Łańcucie, bo w tym samym czasie odbywają się prestiżowe kursy Morningside Music Bridge, w których uczestniczę. Te kursy trwają miesiąc i odbywają się w różnych miejscach. W tym roku były w Warszawie, w zeszłym roku w Bostonie w Stanach Zjednoczonych, a poprzednie edycje odbywały się w Pekinie w Chinach oraz w Calgary w Kanadzie.

        Jesteś laureatem wielu konkursów i wiem, że na dziesięciu zdobyłeś I. nagrody. Trudno je wszystkie z pamięci wyliczyć, ale w tym roku otrzymaliście ex aequo z Krzysztofem Michalskim I. nagrody na jednym z najważniejszych młodzieżowych konkursów smyczkowych na świecie, uważanym za wrota do miedzynarodowej kariery. 

        - Tak, w International Competition for Young String Players w Waszyngtonie w Stanach Zjednoczonych. Podobnie jak w poprzednich edycjach, w tym roku do rywalizacji zgłosiło sie około 200 skrzypków, altowiolistów i wiolonczelistów z całego świata, którzy nie przekroczyli 18. roku życia. Konkurs odbył w połowie marca, a zwycięstwo zaowocowało zaproszeniami na różne koncerty. Miałem już okazję, między innymi, dwukrotnie wystąpić w Stanach Zjednoczonych i pojadę jeszcze do Waszyngtonu w styczniu - dokładnie 20 stycznia wystąpię z towarzyszeniem Orkiestry Symfonicznej w Waszyngtonie. Ostatnio także w ramach Kursu Wiolonczelowego w Rutesheim w Niemczech, wybrano kilku muzyków, którzy wystąpili na zakończenie Kursów z towarzyszeniem orkiestry. Miałem przyjemność zakończyć ten koncert bardzo efektownymi Melodiami cygańskimi Sarasatego, które w oryginale skomponowane są na skrzypce.

        Słyszałam, że lubisz grać muzykę kameralną i symfoniczną.

        - Najczęściej występuję jako solista, ale jeżeli jest możliwość grać w orkiestrze albo w jakimś zespole kameralnym, w kwartecie czy w trio, to z chęcią to robię.

        Pochodzisz z rodziny muzyków i nic w tym dziwnego, że sięgnąłeś po instrument, ale czy sam go wybrałeś?

        - Mama gra na skrzypcach, tato także był skrzypkiem, siostra na fortepianie, a w rodzinie przewijają się jeszcze takie instrumenty, jak perkusja i gitara. Będąc dzieckiem też postanowiłem grać i sam wybrałem instrument. Podczas egzaminu wstępnego do szkoły muzycznej I stopnia zapytano mnie, na jakim instrumencie chcę grać, a ja wymieniłem wiolonczelę, ponieważ był to jedyny, poza tymi, na których w rodzinie grano, instrument, którego nazwę znałem i byłem przekonany, że w ten instrument się dmucha. Nie pamiętam, czy przeżyłem zawód, jak zobaczyłem wiolonczelę, ale teraz nie żałuję.

        Sławny wiolonczelista powiedział mi kiedyś, że to nie skrzypce, a wiolonczela jest najbliższa sercu i duszy człowieka, ponieważ grając, obejmuje się ten instrument prawie całym ciałem.

        - Istnieje taka opinia, że wiolonczela ma głos najbardziej zbliżony do głosu ludzkiego. Krąży także wiele anegdot i prawdziwych historii na ten temat. Podobno po jednym z koncertów zapytano Rachmaninowa: „dlaczego nie napisałeś sonaty skrzypcowej?”, a odpowiedź była następująca: „nie napisałem na skrzypce, bo mogłem napisać na wiolonczelę”.

        Czy mając tyle zajęć, masz czas na jakieś inne zajęcia niż nauka i gra na wiolonczeli?

         - Musi się znaleźć czas, bo gdybym pracował całymi dniami, to zapomniałbym, że jestem człowiekiem. Bardzo lubię życie towarzyskie, mam mnóstwo znajomych – muzyków i tych, których muzyka za bardzo nie interesuje. Oprócz tego bardzo lubię sport – teraz wracam do Lusławic, żeby rozegrać mecz w ping ponga z moimi kolegami. Poza muzyką interesuje mnie głównie sport.

        Wiadomo już, że będziesz muzykiem.

        - Bardzo bym chciał, żeby tak było. Robię wszystko, aby zostać muzykiem. Myślę już o studiach, bo wybór jest duży: w Polsce mamy świetnych nauczycieli, bardzo interesują mnie uczelnie niemieckie, a zwłaszcza Berlin, gdzie jest wielu znakomitych profesorów oraz Stany Zjednoczone, gdzie są także słynne ośrodki kształcenia muzyków.

        W najbliższych dniach czeka Cię konkurs. Czego się życzy wiolonczelistom?

         - Przepiłowania wiolonczeli (śmiech).

        Trochę szkoda by było Twojej wiolonczeli, bo ma piękny dźwięk i jest to pewnie dobry lutniczy instrument.

         - Owszem, to jest lutniczy instrument, a do tego całkiem nowy, bo wykonany w 2014 roku przez Pawła Migla z Zakopanego. Został zbudowany dla mnie, tylko ja na nim gram i jestem z niego bardzo zadowolony, ale może kiedyś uda mi się znaleźć inny, który da mi więcej w zakresie odkrywania dźwięku.

        Kończymy tę rozmowę z nadzieją na kolejne spotkanie już niedługo. Jeszcze raz dziękuję za dzisiejszy koncert.

        - Miło mi było panią spotkać, bardzo dziękuję za rozmowę i miłe słowa dotyczące koncertu.

Z młodym wiolonczelistą Michałem Balasem rozmawiała Zofia Stopińska 26 listopada 2018 roku w Rzeszowie.

Rolą pianisty nie jest kokietowanie publiczności

        Redagując blog związany z życiem muzycznym Podkarpacia, postanowiłam, że postaram się przypomnieć Państwu młodych, znakomitych artystów, którzy pochodzą z tego pięknego regionu i tutaj kilkanaście lat temu rozpoczynali swoją przygodę z muzyką, później studiowali w polskich lub zagranicznych akademiach muzycznych i dzisiaj są już muzykami, którzy odnoszą sukcesy, ale także nadal pracują nad własnym rozwojem.
        Tym razem moim gościem jest Piotr Kościk, świetny pianista młodego pokolenia, który mieszka w Wiedniu, skąd często wyjeżdża na koncerty.
        Rozmowę z Artystą rozpoczynamy od wspomnień z dzieciństwa.

        Zofia Stopińska: Jest Pan dzieckiem muzyków, stąd muzyka klasyczna towarzyszyła Panu od pierwszych chwil życia. Ciekawa jestem, jak zapamiętał Pan pierwsze kontakty z muzyką?

         Piotr Kościk: Pierwsze doświadczenie obcowania z muzyką klasyczną, jakie sobie przypominam, to twarde schody dużej sali filharmonii, wtedy jeszcze rzeszowskiej. Moi rodzice – skrzypaczka i puzonista orkiestry symfonicznej tejże filharmonii – zabierali mnie wtedy ze sobą do pracy, czyli na piątkowe koncerty. Wchodząc wejściem dla muzyków, następnie przez salę kameralną, w końcu zajmowałem najlepsze (choć darmowe) miejsce pod względem wizualnym i akustycznym, czyli najwyższy schodek pośrodku sali. Co piątkowa playlista od Mozarta po Mahlera w wieku kilku lat, z pewnością odcisnęła piętno na moich dalszych relacjach z muzyką.

        Jak większość utalentowanych muzycznie dzieci, w wieku siedmiu lat rozpoczął Pan naukę gry na fortepianie w Szkole Muzycznej I stopnia przy ul. Sobieskiego w Rzeszowie. Sam Pan wybrał instrument, czy to była decyzja rodziców?

        - Relacje te oficjalnie zaczęły się bez większego "przytupu". Do szkoły muzycznej dostałem się w pewnym sensie za drugim podejściem, w efekcie zwolnionego miejsca (ponoć jurorów nie przekonał mój wokal w utworze „Panie Janie“). Być może był to pewien sygnał pod tytułem: „zastanów się dwa razy, czy jednak na pewno nie branża IT". Wybór padł na fortepian, trywialnie powiedziawszy, najbardziej uniwersalny lub przyjazny dla początków z muzyką instrument. Ze strony rodziców nie było większej presji oraz klarownej wizji "syna-wirtuoza". Legendarny pianista Leon Fleischer powiedział w wywiadzie: "Kiedy miałem 7 lat, mama dała mi wybór – albo zostanę pierwszym żydowskim prezydentem Stanów Zjednoczonych, albo wirtuozem fortepianu". Przeciwieństwem do tego był stosunek moich rodziców do mojej pianistyki. Określiłbym go jako "tak prosty, jak i psychologicznie mistrzowski". Czasem mówili: „Na pewno chcesz już kończyć grać? Słyszę, że jeszcze nie umiesz“, a czasem w niedzielę po południu: „może zrób sobie przerwę, bo zaraz skoki“. To była oparta na zaufaniu symbioza, która pozwalała realizować zadany mi program bez tyranii i wymagań ponad możliwości dziecka, a mimo to nadzorująca mój postęp w grze i ucząca odpowiedzialności wobec własnych obowiązków.
         Mimo zdrowego podejścia rodziny i przełożonych, całkiem łatwo jednak nie było. Przez dwanaście lat uczęszczałem jednocześnie do szkól muzycznych oraz ogólnokształcących. Mówi się, że wyzwania stają się trudne dopiero, kiedy ktoś nam powie, że są trudne – dlatego dzisiaj nie mogę pojąć, jak to możliwe, że tak długo funkcjonowałem w obu równoległych szkołach z całkiem dobrymi wynikami, do tego robiąc ogromne programy i jeżdżąc z powodzeniem na konkursy pianistyczne. Dziś, mając od poniedziałku do piątku tak intensywny dwunastogodzinny grafik, byłbym prawdopodobnie permanentnie chory.

        Od początku był Pan pilnym uczniem, który z chęcią ćwiczył, czy dopiero pierwsze sukcesy w konkursach muzycznych były zachętą do intensywnej pracy? Dobrzy pedagodzy i nauka w szkołach muzycznych I i II stopnia są podstawą i decydują o dalszej drodze młodego muzyka.

        - Sukcesy na konkursach pianistycznych w Zabrzu, Krakowie, Rzeszowie i Jaśle były dla mnie nie tyle zachętą do pracy (bo ochoty do pracy nie brakowało), co utwierdzeniem, że to, co robię, zmierza w dobrym kierunku. I owszem zmierzało, a nie mogło być inaczej z moim szczęściem do profesorów, którzy prowadzili mnie od pierwszego dźwięku przez 24 lata nauki gry na fortepianie – po ostatnie studenckie dyplomy. Jedynym nabytym w drodze ewolucji przeznaczeniem naszej dłoni jest ponoć umiejętność trzymania przedmiotów, czyli kciuk przeciwko pozostałym czterem palcom. Nie ma tu mowy o niezależności od siebie pozostałych palców. Po sześciu latach pracy z Panią Joanna Dworakowską mój aparat gry gotowy był do konfrontacji z pierwszymi sonatami Beethovena, czyli utworami bardzo wymagającymi technicznie. Technika gry na fortepianie, potocznie (oraz w dużej mierze błędnie) tłumaczona jest jako umiejętność szybkiego poruszania się palcami po klawiaturze i właśnie dzięki konsekwencji mojego pierwszego pedagoga nie była dla mnie dziedziną, w której musiałbym przez kolejne lata walczyć z brakami.
        Po ukończeniu szkoły muzycznej pierwszego stopnia, przez 6 lat byłem uczniem Pani Żanny Parchomowskiej w szkole muzycznej 2-ego stopnia. Współpraca z Panią Żanną, oprócz trwającej do dzisiaj przyjaźni, okazała się kluczem do sukcesu na międzynarodowych scenach i pomostem między fortepianem jako zadaniem, pasją, a następnie profesją. Obrazy zdobią wnętrza, natomiast muzyką dekoruje się czas. Wszelkie do tejże dekoracji potrzebne środki otrzymałem właśnie w ciągu 6 lat szkoły muzycznej drugiego stopnia. Szeroki wachlarz środków interpretacyjnych, takich jak artykulacja, prowadzenie frazy, polifonia, wokalne potraktowanie narracji oraz wstęp do poszukiwań nad charakterem utworu i intencjami kompozytora, były kapitałem, z którym opuszczałem mury szkoły muzycznej drugiego stopnia w Rzeszowie przy ulicy Sobieskiego – kapitałem, któremu winny byłem dalsze inwestycje.

        Postanowił Pan studiować w Wiedniu. Pewnie początki nie były łatwe i trzeba było wiele godzin spędzać przy fortepianie. Również sporo czasu musiało upłynąć, aby poczuł się Pan dobrze w nowym otoczeniu.

        - Nowy grunt, czyli muzyczna metropolia Wiedeń, okazał się być, początkowo przynajmniej, tak twardy, jak wyżej wspomniane schody Filharmonii Rzeszowskiej. Lekko zagubiony i przytłumiony szybkością zmian w życiu, po raz kolejny miałem szczęcie trafić do wyjątkowego pedagoga, tym razem do klasy znanego i szanowanego na świecie rosyjskiego pianisty Olega Maisenberga. Jak to już najlepsze uniwersytety i klasy fortepianu do siebie mają – pomieszczenia chciałoby się przewietrzyć nie tylko, by pozbyć się nadmiaru dwutlenku węgla, lecz przede wszystkim poczucia rywalizacji i konkurencji przybyłych z różnych stron świata, na pozór pewnych siebie, lecz tak samo zagubionych, wystraszonych i walczących o prawo do sceny wirtuozów. Okazało się również, że oprócz wyćwiczonych palców, trzeba mieć wytrenowane łokcie, a to nigdy nie było moją domeną. W nawiązaniu pierwszych przyjaźni, które pomogłyby poczuć się bardziej komfortowo, przeszkadzała bariera językowa i idące za nią wycofanie się z życia towarzyskiego, które w dużym uproszczeniu można zobrazować sceną – jak ludzie windą, to ja schodami, jak ludzie schodami, to ja windą. Zresztą na przyjaźnie nie było czasu, bo żeby dotrzymać kroku poziomowi klasy i uniwersytetu, trzeba było ćwiczyć tyle, że zamykając oczy przed snem widziałem klawiaturę fortepianu. Jedynym psychologiem wysłuchującym wielu ponurych przemyśleń zostawał fortepian, ale czy na pewno ten melancholijny początek nie wyszedł na dobre? Żeby nasza wrażliwość muzyczna mogła kształtować rzeczywistość, najpierw rzeczywistość musi wykształcić w nas wrażliwość.

        Kiedy Pana praca i talent zostały zauważone w wiedeńskim środowisku, otrzymał Pan stypendia, pojawiły się sukcesy konkursowe i koncerty?

        - Skupienie się na założonych sobie celach pomogło przeczekać trudne początki. Do kolejnych wyzwań podchodziłem ze spokojem siedmioletniego Piotra, który na zadanie wyćwiczył na keyboardzie „Bouree“ z „Dawnych tańców i melodii“. Tym razem była to Sonata Liszta, jedna z najbardziej karkołomnych pozycji literatury fortepianowej, więc po prostu trzeba było misję rozbić na trochę więcej posiedzeń. Starałem się codziennie toczyć rywalizację ze samym sobą, a gdy zacząłem wygrywać, stwierdziłem, że nadszedł czas na "zło konieczne", czyli konkursy z innymi pianistami. Chwilę później byłem laureatem konkursów pianistycznych w Monachium, Enschede i Linzu, zacząłem współpracować z Towarzystwem Chopinowskim w Wiedniu (dziś jestem członkiem jego zarządu) i telefon zaczął dzwonić. To był ten moment. Zakup na Ebay-u używanego fraka i można było jechać w świat.

        Pewnie trudno w dzisiejszych czasach specjalizować się w wykonawstwie konkretnej epoki, czy gatunku muzycznego, bo trzeba mieć szeroki repertuar, ale chyba każdy muzyk ma swoje ulubione utwory, epokę czy kompozytora. Jaka muzyka jest najbliższa Pana sercu?

        - W związku z nawiązaniem kontaktu z kilkoma towarzystwami Chopinowskimi w różnych państwach, kolejne lata (a w szczególności jubileuszowy rok 2010) były czasem, w którym wiele koncertów poświęciłem muzyce Fryderyka Chopina. Miałem przyjemność występować również z wieloma orkiestrami symfonicznymi. Od tamtego czasu do dzisiaj Chopin zajmuje wyjątkowe miejsce w moim repertuarze. W tym roku miałem zaszczyt, obok Ivo Pogorelica, być jednym z solistów festiwalu Chopinowskiego w Palermo. Wykonywałem również recitale Chopinowskie na Festiwalu we Frankfurcie i w Berlinie, które połączone były z obchodami 100-lecia odzyskania przez Polskę niepodległości. W tym roku nagrałem też płytę z utworami Mozarta i Haydna, która ukaże się w przyszłym roku. Twórczość klasyków wiedeńskich zajmuje w moim repertuarze równie ważne miejsce. Uważam, że w jakimś stopniu większa przejrzystość partytury Mozarta czy Haydna w porównaniu np. z muzyką późno-romantyczną, paradoksalnie tworzy przestrzeń dla wykonawcy, a każdy najmniejszy niuans interpretacyjny musi być dokładnie przemyślany, ponieważ w efekcie końcowym każdy szczegół jest bardzo wyeksponowany i robi dużą różnicę. Jest to dla mnie pewnym wyzwaniem i bardzo dobrze czuję się grając repertuar XVIII-ego wieku. Ciekawym projektem tego roku była również współpraca z wydawnictwem "Boosey & Hawks", dzięki której mogłem zapoznać się z muzyką polsko-żydowskiego kompozytora Simona Laksa, który w obozie koncentracyjnym w Oświęcimiu prowadził orkiestrę i komponował, dzięki czemu uszedł z życiem i po wojnie zamieszkał w Paryżu. W Niemczech i we Włoszech miałem przyjemność wykonywać jego Balladę "Hommage a Chopin", skomponowaną na zamówienie pierwszej powojennej edycji konkursu Chopinowskiego.

         Łączenie działalności koncertowej i studiów nie było chyba łatwe. Kiedy nastąpił i jak wyglądał ostatni etap Pana edukacji na Universität fϋr Musik und darstellende Kunst w Wiedniu?

         - W 2014 roku nadszedł dla mnie czas zamknięcia rozdziału pod tytułem "studia magisterskie". Na zakończenie nie było studenckiego biretu, szampana i konfetti, jak w amerykańskich filmach, a dwuetapowy spartański egzamin i losowanie utworów spośród ponad trzech godzin przygotowanego programu. Egzamin, który zniechęcił do zakończenia studiów wielu studentów, a wielu wykończył emocjonalnie lub fizycznie przez kontuzje. Jako że nie cierpię nie skończyć czegoś, co zacząłem, walczyłem do tej ostatniej pieczątki rektora, i z ogromna satysfakcją "zasadziłem" akord H-dur kończący trzecią sonatę Chopina, a tym samym mój recital dyplomowy oraz ośmioletnią przygodę z Uniwersytetem Muzycznym w Wiedniu. Okazało się jednak, że "walka" to z pewnością nie jest odpowiednie słowo, by definiować swoją relację z fortepianem, więc potrzebna była zmiana i zmiana ta nastąpiła już niebawem.
        "Kryzys magisterski" wynikający ze zmęczenia biurokratyczną stroną finiszu studiów, oraz długo trwające skupienie się wyłącznie na egzaminach, czyli na formie występu mającej ze sztuką mało wspólnego, potrzebowały jakiegoś spektakularnego zwrotu akcji i kogoś, kto przywróci radość z tworzenia muzyki.

        Uśmiecham się, bo wiem, że odnalazł Pan tę zmianę rozpoczynając studia podyplomowe we florenckiej Scuola di Musica di Fiesole.

        - Są w życiu momenty na tyle dla nas znaczące, że często wracamy do nich retrospektywnie myśląc, co spotkałoby nas, gdybyśmy w tym czasie byli w innym miejscu. Czas, o którym mowa, to słoneczny październikowy poranek, a miejsce to Florencja. Nie wiem, co mogłoby mnie spotkać, gdybym w tym czasie był w innym miejscu, ale wiem, że na pewno nic lepszego. Tego dnia zdałem egzamin wstępny do klasy fortepianu legendy światowej pianistyki – Profesor Elisso Virsaladze. 75-letnia Gruzinka mówiąca biegle w ośmiu językach, nie musiała w zasadzie używać żadnego z nich, by wytłumaczyć swoje wskazówki co do danego utworu, bo jej przekaz podczas gry był klarowny i jednoznaczny, a szeroka literatura fortepianowa jej drugim językiem ojczystym. Mógłbym napisać litanię powodów, dla których studenci mówili o niej "super human", powiem tylko dla przykładu, że na jej najbliższym koncercie, który odbędzie się w Tel Avivie, zagra jednego wieczoru wszystkie pięć koncertów fortepianowych Beethovena. To, czego doświadczałem podczas pracy z Elisso Virsaladze, to nie były już lekcje gry na fortepianie, lecz prawdziwy pokaz iluzji, wychodzenie poza granice własnych możliwości oraz możliwości fortepianu jako instrumentu, na którym przecież przez jego perkusyjną charakterystykę teoretycznie nie da zrobić się ani płynnego crescenda, ani zagrać legata. Wiele rzeczy, które uważałem wcześniej za niewykonalne, nagle stawały się możliwe. Ucząc się gry na fortepianie przez wcześniejsze 20 lat, starałem się możliwie dobrze złączyć obie ręce, a od tego momentu okazało się, że istotą gry na fortepianie jest sztuka ich rozłączenia, i prowadzenia niezależnej od siebie narracji, artykulacji i frazowania, w wyniku czego krystalizuje się tak proste, a tak trudne do wykonania rubato. Nareszcie zacząłem czuć czas w muzyce i słuchać własnej gry w czasie rzeczywistym. W końcu nauczyłem się, że problemem w grze na fortepianie nie jest przede wszystkim robienie tego, co napisane w nutach, lecz robienie tego, czego w nutach nie ma. Lekcje własne lub słuchanie innych, siedząc lub leżąc, przysypiając ze zmęczenia lub pijąc dziewiąte espresso. Za otwartymi na oścież drzwiami Auli di Sinopoli raz zimowy deszcz i wiatr kołyszący ogromnymi cyprysami, raz srebrzyste liście dojrzewających w toskańskim słońcu oliwek. W uszach dźwięki Karnawału Schumanna, a za chwilę silnika starego fiata pandy, którym któryś ze studentów właśnie przywiózł Pani Profesor pizzę "con gorgonzola e perre". Od 9-ej rano do 21-ej bez przerwy do fortepianu zasiadali pianiści z Japonii, Sri Lanki, Iranu, RPA przez Europę po Meksyk i Kanadę. A poziom ich gry był odwrotnie proporcjonalny do ego, i nagle okazało się, że da się również być solistą wśród solistów i nie czuć rywalizacji. Kiedy w głowie nie ma kompleksów i pogoni za sławą, trofeami i powierzchownym sukcesem, nagle można trzymać kciuki za kolegę, cieszyć się z jego powodzenia i szczerze komplementować jego grę. Okazuje się, że kiedy w klasie nie ma faworyzowania i hierarchii studentów, nie ma też wyścigu szczurów.
        W czerwcu tego roku zagrałem na ostatnim koncercie klasowym we Florencji i tym samym zakończyłem trwającą 24 lata oficjalną edukację w zakresie gry na fortepianie. Jej ostatnie cztery lata, choć zdecydowanie najmniej oficjalne i pozbawione zbędnej w muzyce biurokracji, były najbardziej inspirujące i owocne, ponieważ pozostawiły wiedzę i wenę na całe życie.
        Konkursy, oceny i dyplomy potrafią wypaczyć podejście do muzyki i pozbawić radości z gry. Na szczęście w odpowiednim momencie zdałem sobie sprawę, że sztuka to tylko i wyłącznie artysta, partytura i słuchacz, a nie noty sędziowskie i komentarze na Youtubie. Kiedy patrzyłem na 75-letnią pianistkę, która grała już wszędzie i wszystko, a mimo to siadając do fortepianu, by zademonstrować fragment utworu o 9 rano w obecności jednego studenta, na uśmiechniętej twarzy ma radość i ekscytację, jakby grała ten utwór pierwszy raz w życiu, zrozumiałem, że od teraz chyba już nigdy nie będzie brakować mi świeżości w podejściu do fortepianu i w przygotowaniach do koncertów – w końcu ja i fortepian tak młodo, jak teraz, już nigdy się nie spotkamy.

        Pewnie nadeszła już pora na działalność artystyczną, a może także i pedagogiczną?

        - Ostatnie miesiące to dla mnie w pewnym sensie nowy okres. Z jednej strony artystyczna wolność, wynikająca z faktu braku posiadania oficjalnego profesora, a z drugiej strony poczucie odpowiedzialności za siebie i swoją jakość przed mentorami, z którymi współpracowałem. Recitale w Austrii, Niemczech i Włoszech, które miałem przyjemność zagrać w ostatnich miesiącach, były trochę jak wyczekana pierwsza jazda samochodem bez instruktora na fotelu pasażera. Jako, że sam miałem wyjątkowych instruktorów, w pewnym sensie czuję się również zobowiązany do przekazania wiedzy i doświadczeń, które nabywałem przez lata w salach lekcyjnych i na scenach. Obecnie pracuję z młodymi pianistami wyłącznie prywatnie, przygotowując ich do egzaminów wstępnych na uczelnie wyższe lub po prostu pomagając w rozwijaniu ich hobby, jakim jest gra na fortepianie. W przyszłości natomiast praca pedagogiczna na uczelniach będzie zdecydowanie w kręgu moich zainteresowań.
        Również w ostatnich miesiącach doszedłem do wniosku, że wartościowym poszerzeniem kompetencji dla pianisty jest zapoznanie się z warsztatem dyrygenckim, z którym jedyny kontakt do tej pory miałem zza fortepianu w orkiestrze. Dlatego też w październiku rozpocząłem studia dyrygenckie w Zurychu i mam teraz okazję około 10 razy w roku stać na podium z batutą i dyrygować orkiestrą kameralną (w zeszłym tygodniu, dla przykładu, symfonią nr 36 W.A. Mozarta). Są to studia zaoczne, więc co jakiś czas latam z Wiednia do Zurychu, często wracając jeszcze ostatnim lotem tego samego dnia. Stosunkowo łatwo jest pianistom czytać partytury, ponieważ często muszą mieć wertykalny przegląd faktury muzycznej, np. grając w zespołach kameralnych. Oprócz tego koordynacja i niezależność prawej ręki od lewej jest dla pianisty czymś naturalnym, a tego wymaga dyrygowanie. Studiując dyrygenturę, bardzo wiele mogę się nauczyć i realizować również w mojej grze na fortepianie. Dyrygent musi słyszeć swoją interpretację w głowie, jeszcze zanim usłyszy ją w wykonaniu orkiestry. Jest to równie ważne podczas grania na fortepianie, tym bardziej, iż w wyćwiczonych już utworach istnieje pokusa przełączenia głowy na tak zwany automat.

        Aby być koncertującym pianistą, nie wystarczy dobrze grać, być laureatem wielu konkursów i wzorować się na słynnych mistrzach. Konkurencja jest ogromna, trzeba zaproponować publiczności i organizatorom muzycznych wydarzeń coś nowego. Pianista powinien zdobyć wszechstronną wiedzę, musi być ciekawy...

        - Młode pokolenie pianistów musi stawić czoła wielu nowym wyzwaniom. Niespotykana wcześniej konkurencja nie ułatwia dostania się na scenę, a na scenie bez zmian – na wieczór fortepianowy zatrudniany jest tylko jeden pianista. Wraz ze wzrostem liczby konkursów, spadł niestety ich realny wpływ na przebieg kariery ich laureatów. Konkursy odbywają się też coraz częściej, tym samym skracając „kadencję“ zwycięzcy. Nowo powstające konkursy są, niestety, coraz częściej machiną finansową dla samych organizatorów, a nie pomocą w karierze dla młodych pianistów. Ci natomiast, często wabieni są wysokimi nagrodami, które w efekcie końcowym nie są w ogóle przyznawane, a podium zaczyna się od drugiego lub trzeciego miejsca. Możliwość śledzenia i komentowania konkursów za pomocą portali streamingowych również nie niesie ze sobą samych korzyści, a często pojawiające się krytyczne komentarze, mogą odbić się na psychice pianisty. Dlatego jednym z najważniejszych aspektów psychologii bycia solistą jest umiejętność obchodzenia się z krytyką. Co nie mniej istotne – z samokrytyką. Surowym wobec siebie należy być w przygotowaniach, a nie po koncercie, ponieważ największa trema napędzana jest przez strach przed niską samooceną po niesatysfakcjonującym koncercie.
        Problemem muzyka klasycznego w obecnych czasach jest również komercjalizacja sztuki, której często przykleja się zacną łatkę popularyzacji i promocji muzyki klasycznej. Sylwester z Andre Rieu to nie Brahms z Riccardo Mutim. Oczekiwania stojących u progu kariery muzyków różnią się od rzeczywistości, w której styl, repertuar, prezencję, a nieraz również samą interpretację, próbuje się dostosować do panującego rynku i wymogów sponsorów. Sponsorzy zaś inwestują w to, co się sprzeda, a sprzeda się to, w co się "klika". Klika się natomiast w to, co swoją efektownością przywabi naszą uwagę przez kilka pierwszych sekund. Jakie szanse ma zatem symfonia czy koncert fortepianowy? Moim zdaniem rolą pianisty nie jest kokietowanie publiczności, a zachwycenie jej wykonywanym dziełem i przekonanie do własnej interpretacji. Muzyka klasyczna wymaga od słuchacza czasu, ale ci, którzy jej ten czas poświęcą, zawsze zostaną wynagrodzeni.

Z Panem Piotrem Kościkiem, znakomitym pianistą młodego pokolenia urodzonym w Rzeszowie, a zamieszkałym w Wiedniu rozmawiała Zofia Stopińska 27 listopada 2018 roku

"Opowieść o życiu. Victoria Yagling" - na głos, wiolonczelę i fortepian

        Z wielką niecierpliwością czekałam na koncert, który odbył się 12 listopada 2018 r. w sali Towarzystwa Muzycznego w Przemyślu w ramach XXXV Przemyskiej Jesieni Muzycznej. Wieczór zatytułowany został: „Opowieść o życiu. Victoria Yagling”.
        Znałam bohaterkę tego wieczoru, wiedziałam, że była wychowanką Mścisława Roztropowicza i znakomitą, światowej sławy wiolonczelistką, a ponieważ przez szereg lat była zapraszana w charakterze pedagoga na Międzynarodowe Kursy Muzyczne w Łańcucie przez prof. Zenona Brzewskiego, a później przez prof. Mirosława Ławrynowicza, miałam okazję poznać prof. Victorię Yagling i nawet przeprowadzić z nią dwukrotnie wywiady. Pamiętam doskonale koncerty z jej udziałem w sali balowej Zamku w Łańcucie, ale nie pamiętam, aby rozbrzmiewały podczas nich kompozycje Victorii Yagling.
        Program wieczoru w Przemyślu wypełniły w pierwszej części pieśni do słów radzieckiego poety i tłumacza o polskich korzeniach – Arsienija Aleksandrowicza Tarkowskiego oraz miniatury wiolonczelowe: Larghetto, Siciliana i Vocalise, a w części drugiej znalazła się niezwykle interesująca i trudna zarazem IV Sonata na wiolonczelę i fortepian Victorii Yagling, a zakończyło koncert dzieło Johannesa Brahmsa Gestillte Sehnsucht op.91 nr 1 na alt, wiolonczelę i fortepian.
        Spotkanie z twórczością kameralną Victorii Yagling zaproponowali przemyskiej publiczności znakomici muzycy, którzy od lat współpracują ze sobą: Joanna Rot – obdarzona pięknym głosem mezzosopranowym o wielkim potencjale, Michał Rot – rewelacyjny pianista i kameralista oraz Krzysztof Karpeta – wspaniały wiolonczelista, którego ogromną pasją jest muzyka kameralna. Pani Joanna Rot i Pan Krzysztof Karpeta przed każdym ogniwem przybliżali zarówno utwory, jak i sylwetkę kompozytorki Victorii Yagling. Należy podkreślić, że to bardzo pomagało w odbiorze. Kompozycje Victorii Yagling zachwycają pięknem melodii i współbrzmień oraz znakomicie napisanymi partiami fortepianu. Jak dowiedzieliśmy się od Artystów – Victoria Yagling studiowała także kompozycję u Dmitrija Kabalewskiego i była bardzo dobrą pianistką.
        Na koncercie było dużo dzieci, które pragnęły wrócić do domu z pamiątkowymi autografami, niektórzy melomani także chcieli chociaż przez chwile porozmawiać, zrobić zdjęcie i dopiero później mogłam porozmawiać ze zmęczonym, ale szczęśliwym Krzysztofem Karpetą.

        Zofia Stopińska: Byłam święcie przekonana, że był Pan uczniem prof. Victorii Yagling i przyjeżdżał Pan na Międzynarodowe Kursy Muzyczne do Łańcuta.

        Krzysztof Karpeta: Owszem, jeździłem na kursy do Łańcuta, niestety, tak się w moim życiu złożyło, że nie miałem nigdy okazji poznać osobiście Victorii Yagling, chociaż wiedziałem, że jest sławną wiolonczelistką i znakomitym pedagogiem. Artystka prowadziła dość często wykłady w akademiach muzycznych i występowała z koncertami. Życiem i twórczością Victorii Yagling zainteresowałem się już po jej śmierci. Na jednym z festiwali spotkałem jej syna, który wykonał kilka utworów fortepianowych swojej mamy (a jest ich wiele), a później z moją ówczesną profesorką wykonali II Sonatę na wiolonczelę i fortepian Victorii Yagling, która jest bardzo efektownym, trwającym kilka minut dziełem. To są dzieła nasycone ekspresją i ukazujące głęboką wrażliwość Artystki.

        Podczas koncertu w Przemyślu to wszystko można było znaleźć także w pieśniach, znakomicie wykonanych przez mezzosopranistkę Joannę Rot i pianistę Michała Rota.

        - Syn Victorii często podkreślał, że dla niej wokalna strona projekcji dźwięku była bardzo ważna. Była wszechstronnie wykształconym muzykiem, ale nie tylko. Bardzo lubowała się w literaturze, być może dlatego, że jej ojciec był poetą i dziennikarzem, a także mąż związany był z działalnością literacką. Natomiast jej mama bardzo dbała o wykształcenie córki – Victor przytoczył mi rozmowę, w której Victoria Yagling wspominała, jak jego babcia, kiedy córka miała 13 lat, planowała dla niej literaturę, którą musiała przeczytać. W wieku 13-tu lat czytała już Balzaka. Rodzice byli nawet wzywani do szkoły i słuchali uwag, że córka czyta niewłaściwe (zakazane) książki.
        Wielka wrażliwość na sztukę wynikała także z faktu, że mieszkali naprzeciwko Muzeum w Moskwie. Viktor opowiadał, że jak przeprowadzili się w latach 90-tych XX wieku do Helsinek, to bardzo mamie brakowało kontaktu ze sztuką, która w Moskwie wokół ją otaczała.
        To wszystko znajdowało odbicie w muzyce Victorii Yagling. Można w niektórych utworach usłyszeć wyraźne wpływy kompozytorów, u których studiowała i otoczenia, w którym się rozwijała. Mamy to szczęście, że pozostawiła po sobie dużo nagrań, nie są one powszechnie dostępne, ale są prowadzone prace nad digitalizacją wszystkich nagrań Victorii Yagling, które zachowały się na różnych nośnikach – taśmach, płytach... Te zbiory znajdują się w Bibliotece Narodowej w Helsinkach i wszelkie prace nadzorowane są przez syna Victora Chestopala, ale prace postępują bardzo powoli.
        Podczas przygotowywania pracy doktorskiej otrzymałem już zdigitalizowane materiały, bardzo profesjonalnie zrekonstruowane nagrania, wśród których można usłyszeć przepiękne kreacje wspaniałych dzieł m.in.: Jej kompozycji, Sonaty Rachmaninowa czy Sonaty Francka i uważam, że jest to jedno z piękniejszych wykonań na wiolonczelę i fortepian, jakie do tej pory słyszałem.
        Jej wykonania nasycone są szczerością wypowiedzi i zarazem śpiewnością, od której zaczęliśmy tę rozmowę, bo pieśni pokazują, jak bardzo ważna była dla niej poezja. Podczas koncertu słuchaliśmy pieśni do słów Arsienija Tarkowskiego, ale Victoria Yagling komponowała także pieśni do słów innych rosyjskich poetów oraz zagranicznych m.in. portugalskich wśród których był słynny renesansowy twórca Luis de Camões.
        Z pewnością zainteresuje Państwa fakt, że w 2000 roku skomponowała „10 lirycznych preludiów, Księga I” na orkiestrę smyczkową. Ten utwór powstał na zamówienie Międzynarodowych Kursów Muzycznych w Łańcucie i został wykonany wraz z jej Suitą na wiolonczelę solo w sali balowej Zamku. Orkiestrą kameralną dyrygował wówczas prof. Marek Szwarc.

        Od pierwszego utworu tego koncertu, do momentu, w którym Pan powiedział, że Victoria Yagling grała bardzo dobrze na fortepianie, zastanawiałam się, skąd te fantastyczne partie fortepianu we wszystkich utworach.

        - To jest efekt kształcenia, które w Związku Radzieckim było od samego początku bardzo silnie ukierunkowane. Jak rodzice kierowali dziecko do szkoły muzycznej, to od razu kształcone było wszechstronnie. Victoria Yagling znakomicie grała na fortepianie i do końca życia wykonywała ambitne dzieła. Także w jej utworach można to zauważyć, nawet jeśli się tylko patrzy na partyturę. Podczas wykonania słychać, że to jest bardzo mądrze napisana partia, a utwory, które gramy, są bardzo wymagające zarówno dla wiolonczelisty, jak i dla pianisty. Victor często powtarzał słowa mamy, która mówiła, iż komponując nie zdawała sobie sprawy, że są to tak trudne utwory i trzeba je dość długo ćwiczyć przed wykonaniem.

        Zauważyłam, że bardzo dobrze czujecie się razem na scenie i doskonale się rozumiecie. To z pewnością efekt dłuższej współpracy.

        - Owszem, z Michałem gramy już razem 10 lat. Podkreślamy ten czas naszą wspólną płytą, która ukaże się w grudniu, natomiast z Joasią znamy się od szóstego roku życia. Ta bliska znajomość trwa od lat szkolnych, bo nawet studiowaliśmy na tej samej uczelni, czyli w Akademii Muzycznej im. Grażyny i Kiejstuta Bacewiczów w Łodzi. Kiedy Joasia poznała Michała, to ja w tym samym czasie zacząłem z nim współpracować i przygotowywaliśmy się do egzaminu. Naszym zadaniem było samodzielnie przygotować utwór i wybraliśmy Sonatę Camila Saint-Saënsa. Już od pierwszej próby wiedzieliśmy, że będziemy wspólnie grać. Koncertujemy regularnie, nieustannie poszerzając nasz repertuar. Artystycznie wspieramy się na scenie, ale również na płaszczyźnie rozwoju naukowego, ponieważ Michał uczy w Akademii Muzycznej w Łodzi, a ja we Wrocławiu. Obaj mamy już za sobą doktoraty – ja pisałem o Victorii Yagling, a Michał o Maxie Regerze. Twórczością Maxa Regera zajęliśmy się już wcześniej i stąd nazwa naszego zespołu: Reger Duo. Twórczość Maxa Regera na fortepian i wiolonczelę jest dla nas bardzo inspirująca i wymagająca.
        Od lat obaj się przyjaźnimy, nasze rodziny się przyjaźnią, a teraz szczęśliwie się złożyło, że mieszkamy w tym samym mieście i mamy nieustannie bliski kontakt.
Z Michałem można grać „z zamkniętymi oczami”, bo to jest znakomity pianista i bardzo doświadczony również w pracy ze śpiewakami. Osobiście znam niewielu pianistów, którzy na takim poziomie potrafią towarzyszyć i współtworzyć tak wyrafinowane kreacje muzyczne zarówno w pieśniach jak i utworach instrumentalnych.

        Wykonywana dzisiaj IV Sonata na wiolonczelę i fortepian Victorii Yagling momentami jest napisana na fortepian i wiolonczelę.

         - Nie bez powodu Beethoven, Mendelssohn czy nawet Chopin w tytule nazywali swoje sonaty na fortepian i wiolonczelę. W takim przypadku trudno nawet mówić, że gram sonatę wiolonczelową, szczególnie w pierwszych sonatach Beethovena partia fortepianu jest bardziej wymagająca od wiolonczelowej. Tak samo Introdukcja i Polonez C-dur op. 3 na fortepian i wiolonczelę Chopina – partia wiolonczeli nie jest w tym utworze trudna, a fortepianowa bardzo.
         We wspomnianej IV Sonacie Victorii Yagling partie wiolonczeli i fortepianu są wyrównane, bo to kompozycja ekspertki od obydwu instrumentów i stąd ten wspaniały efekt. Z tego, co wiem, Victoria Yagling nie śpiewała, ale była zauroczona głosem. Victor mówił mi, że nie lubiła słuchać muzyki operowej, co mnie trochę zdziwiło, bo patrząc na jej dzieła czuje się, że głos był jej bliski. Słuchała za to pieśni kameralnych w wykonaniu np. Fischera-Diskaua z Richterem. Chyba trzeba słuchać głosu, żeby pisać takie piękne, szczere, emanujące rozmaitymi emocjami dzieła.

         We Wrocławiu ma Pan dom, a także uczy Pan w tamtejszej Akademii Muzycznej, zespoły kameralne w których Pan gra istnieją w różnych miastach, a jeszcze jest Pan koncertmistrzem grupy wiolonczel w Polskiej Filharmonii Bałtyckiej w Gdańsku. Podziwiam, że udaje się panu godzić te wszystkie działania. Który z tych nurtów jest najbliższy Pana sercu?

        - Tak, już piąty rok jestem koncertmistrzem Filharmonii Bałtyckiej i jeżdżę tam co miesiąc. Wymiar mojej pracy pozwala mi jeździć tam dość rzadko i mogę prowadzić również kameralną działalność koncertową, która jest moim głównym punktem zainteresowania. Muzyka dawna jest dla mnie przestrzenią, w której realizuję się z wielką przyjemnością. Jest to nurt, który warto cały czas zgłębiać.

         Czekamy na grudzień, aby można było pod choinką położyć Waszą nową płytę. Mam także nadzieję, że jesteście zadowoleni z przyjęcia przez publiczność dzisiejszego koncertu i z gościnności organizatorów. Zechcecie tutaj wracać?

        - Z Przemyślem czuję się związany od kilku – sześciu czy siedmiu lat. Zostałem tutaj kiedyś zaproszony przez panią Magdę Betleję i Piotra Tarcholika do współpracy z Przemyską Orkiestrą Kameralną. Od tamtego czasu utrzymujemy stały kontakt. Dwa lata temu z żoną graliśmy tutaj koncert na violach da gamba i żywię nadzieję, że jeszcze tutaj wrócimy. Zawsze wyjeżdżamy stąd ze wspaniałymi wrażeniami i wspominamy ludzi, którzy przychodzą na nasze koncerty. Gramy w wielu miejscach, te okolice i Przemyśl są wyjątkowe. Dziękujemy bardzo za zaproszenie i możliwość zaprezentowania utworów, które rzadko rozbrzmiewają na estradach koncertowych, a są tego warte.

Z dr Krzysztofem Karpetą – znakomitym wiolonczelistą i kameralistą rozmawiała Zofia Stopińska 12 listopada 2018 r. po koncercie w ramach XXXV Przemyskiej Jesieni Muzycznej.

Wokół Manru - Jedynej opery I. J. Paderewskiego

         Podczas trwania Festiwalu „Viva Polonia! Ku pokrzepieniu serc” w salach Dworu Ignacego Jana Paderewskiego można było oglądać wystawę „Wokół Manru – jedynej opery I. J. Paderewskiego” autorstwa Adama Czopka, dziennikarza, publicysty i kolekcjonera.
         Pan Adam Czopek publikuje recenzje w prasie codziennej oraz fachowych czasopismach, jest autorem wielu opracowań monograficznych, wydawanych przez polskie teatry operowe. Jego zainteresowania operowe skupiają się na dziełach tego gatunku Giuseppe Verdiego, Ryszarda Wagnera, Wolfganga Amadeusza Mozarta i polskich kompozytorów. Od ponad 25 lat kolekcjonuje także plakaty i programy operowe oraz pisze książki o sławnych polskich śpiewakach.
        Miałam nadzieję na nagranie dłuższej rozmowy z panem Adamem Czopkiem przed finałowym wieczorem w Kąśnej Dolnej, ale nie było to możliwe, bo przybliżając libretto opery „Manru” festiwalowej publiczności, uczestniczył w ostatnich przygotowaniach do tego wspaniałego wydarzenia.
        Mogliśmy przez kilka minut porozmawiać dopiero po zakończeniu występu i imponującym pokazie sztucznych ogni zatytułowanym: „Światło dla Niepodległej”.

         Zofia Stopińska: Bardzo Panu dziękuję za przybliżenie publiczności libretta opery „Manru”. Wprawdzie znałam je, ale nie znalazłam czasu na przeczytanie go przed przyjazdem do Kąśnej Dolnej, stąd Pana wprowadzenia bardzo mi się przydały i były wystarczające, chociaż nie streszczał Pan libretta dokładnie.

         Adam Czopek: Myślę, że nie wolno wszystkiego do końca dopowiedzieć. Część musi pochodzić z wysiłku umysłowego tego, który słucha.

         Pan Łukasz Gaj – dyrektor Festiwalu i dyrektor Centrum Paderewskiego w Kąśnej Dolnej, poprosił Pana o przygotowanie wystawy. Proszę powiedzieć, co na niej jest.

        - Na wystawie są nie tylko plakaty, ale również inne dowody wystawiania „Manru” w Polsce i w kilku teatrach operowych za granicą. Jest prawie cała dokumentacja z wystawienia „Manru” w Metropolitan Opera w Nowym Jorku, gdzie partie Ulany śpiewała Marcelina Sembrich-Kochańska, a partię tytułową – specjalnie na tę okazje sprowadzony z Europy Aleksander Bandrowski. Są dowody – zdjęcia i okładki z prapremiery drezdeńskiej, jest także dowód z premiery lwowskiej, bo w 1901 roku ta inscenizacja została pokazana także w Krakowie, z czego ostał się tylko afisz, który jest na tej wystawie. Jest sporo dokumentów ze spektakli „Manru” w innych teatrach operowych.

        Podobno największą przyjemność można Panu sprawić, przywożąc z jakiegoś bardzo odległego miejsca na świecie plakat i program wystawianej tam opery wymienionych przed chwilą kompozytorów. Jak dużo plakatów udało się Panu zgromadzić?

        - Mam już ponad trzy tysiące plakatów i mogę się pochwalić, że jest to jedna z największych prywatnych kolekcji plakatów w Europie.

        To jest bardzo czasochłonne hobby, wymagające wielkiej wytrwałości w śledzeniu premier operowych teatrów muzycznych na świecie.

        - Wszystko zaczęło się ponad trzydzieści lat temu. Zaczynałem od zbierania plakatów z oper Giuseppe Verdiego. Potem doszły do tego opery Ryszarda Wagnera, bo od lat jestem zafascynowany postacią i twórczością tego kompozytora. Później po kolei dochodzili inni wielcy kompozytorzy. Mam bardzo dużo plakatów polskich oper. Latem poproszono mnie o przygotowanie wielkiej wystawy z okazji 100-lecia odzyskania przez Polskę niepodległości w Kutnie. Tam pokazywałem plakaty wyłącznie z polskich oper, m.in.: Krzysztofa Pendereckiego, Ignacego Jana Paderewskiego, Zygmunta Noskowskiego, Karola Kurpińskiego i przede wszystkim Stanisława Moniuszki. Mam bardzo duży zbiór plakatów polskich oper.

        Pomieszczenie na ten zbiór musi być bardzo duże.

        - Nie mam oddzielnego dużego pomieszczenia na moją dużą kolekcję. Oprócz tego, że moje zbiory już dawno przekroczyły trzy tysiące plakatów, to mam jeszcze w domu ogromną ilość programów, które zacząłem porządkować i skończyłem rejestrację na ponad trzech tysiącach programów operowych, a to nie jest nawet połowa. Mam też oczywiście ogromną płytotekę. Nazbierało się tego wszystkiego przez lata...

        Ciekawa jestem, jak Pan przygotowuje takie tematyczne wystawy, jak ta, która jest w Kąśnej Dolnej.

         - Ta wystawa powstawała rok, bo uważam, że to miejsce jest najbardziej właściwym miejscem do tego, żeby ta wystawa tu była na stałe. Trudno sobie bowiem wyobrazić historię Ignacego Jana Paderewskiego, jego polskiego dworu, bez dokumentacji „Manru”. Już podczas pierwszej rozmowy na ten temat z panem dyrektorem Łukaszem Gajem byliśmy zgodni, że to powinno być tutaj. Ta wystawa zostaje tutaj na stałe. Zrobiłem ją specjalnie dla tego miejsca. Bardzo chciałem, aby w polskim domu Ignacego Jana Paderewskiego znalazło się wszystko, co jest związane z „Manru”, bo to jest jedyny polski dramat muzyczny, jedyna polska opera, która zaistniała w wielu teatrach zagranicznych. Metropolitan Opera do dzisiaj nie wystawiła żadnej innej polskiej opery, pomimo, że często o to zabiegano.

         Można będzie spokojnie przyjechać do Kąśnej Dolnej, na przykład na wiosnę, zwiedzić dwór i jego otoczenie, i obejrzeć bez pośpiechu wystawę.

        - Nawet dzisiaj rozmawialiśmy z panem Łukaszem Gajem na ten temat, ponieważ w czasie przygotowywania tej wystawy zrobiłem też całość w formie elektronicznej i przekażę ją także, aby wystawa była zabezpieczona pod każdym względem w formie jej trwania.

        Mam nadzieję, że niedługo będzie okazja do spotkania i dłuższej rozmowy na temat tego fascynującego hobby, a także o bardzo ciekawych książkach Pana autorstwa, interesujących spektaklach operowych i o ulubionym przez Pana Międzynarodowym Festiwalu Muzycznym im. Krystyny Jamroz w Busku Zdroju.

         - Ja też mam nadzieję, że spotkamy się niedługo. Ciekawych tematów nam z pewnością nie zabraknie. Bardzo dziękuję za rozmowę.

Z panem Adamem Czopkiem – dziennikarzem, publicystą i kolekcjonerem, a przede wszystkim wielkim miłośnikiem i znawcą sztuki operowej, rozmawiała Zofia Stopińska 11 listopada 2018 roku w Centrum Paderewskiego w Kąśnej Dolnej.

Kochamy śpiewać i robimy to z wielką pasją

         W najbliższą sobotę, 17 listopada 2018r., Chór Mieszany Canticum Iubilaeum z Limanowej świętuje 20. lecie działalności i dlatego wspólnie z panem Krzysztofem Młynarczykiem – prezesem  zarządu Chóru, chcemy przybliżyć Państwu historię i osiągnięcia tego zespołu, a także zaprosić na uroczystości jubileuszowe.

        Zofia Stopińska: Wcześniej proszę opowiedzieć, jak będziecie świętować?

        Krzysztof Młynarczyk: Do obchodów 20. rocznicy powstania chóru przygotowujemy się od dłuższego czasu. Dwudziesty rok naszej działalności rozpoczęliśmy dokładnie 2 stycznia 2018 roku w Bazylice Matki Boskiej Częstochowskiej na Jasnej Górze, gdzie uczestniczyliśmy w dziękczynnej mszy św. pod przewodnictwem o. Nikodema Kilnara – Krajowego Duszpasterza Muzyków Kościelnych, wykonaliśmy koncert kolęd i wzięliśmy udział w prowadzonym przez nas Apelu Jasnogórskim. Data była nieprzypadkowa, gdyż 2 stycznia 1998 roku odbyła się nasza pierwsza próba. Koncert, który odbędzie się 17 listopada 2018 roku o godzinie 17:00
w Bazylice Matki Boskiej Bolesnej w Limanowej, będzie wieńczył obchody jubileuszowe.
W czasie koncertu wykonamy Te Deum KV 141 W. A. Mozarta oraz Jubilate HWV 279 G. F. Händla. Towarzyszyć nam będzie Orkiestra Symfoniczna Krakowska Młoda Filharmonia pod dyrekcją dr hab. Tomasza Chmiela. Wystąpią także soliści Jolanta Kowalska-Pawlikowska – sopran, Natalia Czajkowska – alt, Karol Lizak – tenor, Marcin Wasilewski-Kruk – bas. Po koncercie rozpocznie się uroczysta, dziękczynna msza św. pod przewodnictwem abpa Henryka Nowackiego. W czasie liturgii zabrzmią kompozycje specjalnie napisane dla naszego chóru przez Henryka Jana Botora i Łukasza Farcinkiewicza. Odbędzie się też światowe prawykonanie Alleluja na chór i orkiestrę, które opracował warszawski kompozytor Łukasz Farcinkiewicz specjalnie dla naszego chóru z okazji 20. rocznicy powstania. Po uroczystości
w kościele odbędzie się uroczysty bankiet z udziałem władz państwowych i samorządowych oraz licznie zaproszonych gości z kraju i za granicy. Patronat honorowy nad obchodami rocznicowymi objął Biskup Tarnowski Andrzej Jeż, Minister Kultury i Dziedzictwa Narodowego Prof. Piotr Gliński oraz Rektor Akademii Muzycznej w Krakowie Prof. Stanisław Krawczyński.

        Jak doszło do powstania chóru, jakie cele przyświecały założycielom?

        - Pomysłodawcą i założycielem chóru mieszanego jest obecny dyrygent i organista w limanowskiej bazylice Marek Michalik, który w 1997 rozpoczął pracę w parafii Matki Boskiej Bolesnej w Limanowej jako organista. Zafascynowany śpiewem chóralnym w czasie studiów na Papieskiej Akademii Teologicznej, postanowił spróbować założyć chór. Jako student śpiewał także w chórze PSALMODIA i czerpał, a właściwie nadal czerpie wzorce ze wspaniałego wykładowcy i dyrygenta prof. Włodzimierza Siedlika. Wspierany i „dopingowany” przez ówczesnego proboszcza Ks. Prałata Józefa Porębę, 2 stycznia 1998 roku odbywa pierwszą próbę z zaledwie piętnastoma osobami. Warto nadmienić, że już wtedy przy parafii działały dwa chóry: męski i chłopięcy, kilka schol i orkiestra parafialna. To bogactwo nie przeszkodziło w stworzeniu dobrego zespołu, który dziś jest pewną marką w świecie chóralnym w kraju.

        Czy od początku działacie pod tą samą nazwą Canticum Iubilaeum i co ona oznacza?

        - W roku 2000 Jubileuszowym chór mieszany przyjmuje nazwę Chór Mieszany CANTICUM IUBILAEUM przy Bazylice Matki Boskiej Bolesnej w Limanowej. CANTICUM IUBILAEUM w wolnym tłumaczeniu oznacza: „ radość śpiewania”. Jest to nasza dewiza na całokształt pracy artystycznej. Obecnie od kilku lat chór jest stowarzyszeniem.

        Jak na przestrzeni tych 20. lat kształtował się skład chóru i czy cały czas śpiewacie pod tą samą batutą?

        - Od początku istnienia chór prowadzi założyciel i dyrygent Marek Michalik. Obecnie w chórze śpiewają 43 osoby, a na przestrzeni 20 lat pracy chóru śpiewało 112 osób.

        W repertuarze przeważają z pewnością utwory sakralne, ale nie tylko i na pewno jest ich coraz więcej.

        - Najwięcej kompozycji w naszym repertuarze to kompozycje sakralne. Mamy także wiele pieśni, kolęd i utworów muzyki rozrywkowej. Śpiewamy także w wielu językach. Wzbogacamy repertuar o kompozycje zamawiane specjalnie dla nas u współczesnych, znanych kompozytorów.

        Najczęściej śpiewacie w Limanowej, ale także zapraszani jesteście na różne koncerty przez inne chóry i instytucje, a także uczestniczycie w różnych konkursach muzyki chóralnej i jest się czym pochwalić, bo sukcesów jest sporo.

        - Cieszymy się z każdego zaproszenia. Kochamy śpiewać i robimy to z wielką pasją. Nawet najmniejszy sukces nas cieszy. Na naszym koncie jest ponad trzydzieści nagród na konkursach krajowych i międzynarodowych. Przeciętnie w ciągu roku dajemy ok. 30 koncertów. Tylko amatorzy z pasją potrafią tak się angażować i poświęcać!

         Sukcesy konkursowe i koncerty w kraju oraz za granicą, z pewnością mobilizują wszystkich członków chóru do pracy oraz mam nadzieję, że dzięki nim przybywa nowych członków.

        - Aby były sukcesy i dobry poziom, musi być ogrom pracy. Aby byli nowi członkowie, szczególnie młodzi ludzie, trzeba im coś zaoferować oprócz śpiewu. My dajemy rodzinną atmosferę, niepowtarzalny klimat i wiele możliwości rozwoju wokalnego, choćby np. przez regularne zajęcia z emisji głosu ze specjalistami w tej dziedzinie.

         Jest Pan prezesem Zarządu Chóru – z pewnością zadaniem Zarządu jest organizowanie działalności oraz zabezpieczenie odpowiednich środków na różne przedsięwzięcia. Kto Wam pomaga?

        - Nasze stowarzyszenie, którego jestem prezesem, jest organizacją non profit. Również zarząd pracuje po prostu za darmo. Dla mnie osobiście jest to praca na dodatkowych dwóch etatach. Poświęcam bardzo dużo czasu na organizowanie kalendarza występów, wyjazdów i konkursów. Muszę na wszystko zdobyć środki finansowe. Piszę wnioski do przeróżnych konkursów. Nasza działalność opiera się również o wsparcie finansowe pochodzące od licznych sponsorów, a także instytucji z terenu naszego miasta, powiatu i całego kraju. Do tego dochodzi rozliczanie dotacji i wniosków, prowadzenie pełnej dokumentacji. Stowarzyszenie jest organizacją pożytku publicznego i mamy obecnie zatrudnioną księgową, która czuwa nad wydatkami. Jestem menagerem chóru i prowadzę także stronę internetową chóru, konto na Facebooku oraz piszę wiele artykułów i notatek o działalności chóru. Praca dla mojego chóru to przyjemność, która czasem nie jest może przez wielu doceniana.

         Z Limanowej i okolic pochodzi wielu świetnych muzyków, czy utrzymujecie z nimi kontakty?

         - Oczywiście, że tak! Naszą wychowanką i dumą jest dr Jadwiga Postrożna – mezzosopran, obecnie solistka Opery Wrocławskiej, która regularnie z nami współpracuje i jest zakochana w naszym chórze, a my w niej (śmiech). Z chórem okazjonalnie współpracuje Piotr Brajner – bas, nasz wychowanek, wokalista, obecnie pracownik Chóru Polskiego Radia. Ale wśród osób z Limanowszczyzny, sympatyzujących z naszym chórem można wymienić m.in. Jacka Dutkę, tenora z Hanoweru , Grzegorza Brajnera, dyrygenta, Monikę Kapias – wiolonczelistkę, Katarzynę Tarkowską, sopranistkę i wielu innych.

         Podczas jubileuszowych uroczystości towarzyszyć będą Chórowi soliści i Orkiestra Symfoniczna Krakowska Młoda Filharmonia, którą założył i kieruje Tomasz Chmiel, pochodzący z Rzeszowa wybitny dyrygent młodego pokolenia. Wiem, że to nie jest pierwszy wspólny koncert.

        - Nasza współpraca z Panem Tomaszem rozpoczęła się ponad pięć lat temu. Zauroczeni Jego aranżacjami kolęd, postanowiliśmy zaprosić Orkiestrę Symfoniczną Krakowska Młoda Filharmonia z dyrygentem na czele do wykonania z nami koncertu kolęd z okazji 15. rocznicy powstania chóru. Znajomość trwa do dziś i owocuje kolejnym, a na pewno nie ostatnim, koncertem.

         Z pewnością spodziewacie się wielu znakomitych gości, ale świątynia jest duża i mam nadzieję, że pomieści wszystkich, którzy będą chcieli wysłuchać koncertu i uczestniczyć w Dziękczynnej Mszy Świętej.

         - Oczywiście, że tak. Serdecznie zapraszamy do Limanowej na nasze uroczystości. Cieszymy się, że dane nam jest obchodzić 20. rocznicę powstania chóru w roku 100. rocznicy poświęcenia kościoła parafialnego (obecnej bazyliki kolegiackiej w Limanowej), a także w roku 100. rocznicy odzyskania niepodległości przez nasz kraj. Dlatego wybraliśmy na te okazje podniosłe Te Deum oraz radosne Jubilate. Zarówno koncert, jak i mszę świętą, będzie transmitowało Radio RDN Małopolska i RDN Nowy Sącz . Telewizja Kraków realizuje film o naszym chórze, który będzie wyemitowany pod koniec roku.

Z Panem Krzysztofem Młynarczykiem, Prezesem Zarządu Chóru Mieszanego Canticum Iubilaeum z Limanowej rozmawiała Zofia Stopińska 10 listopada 2018 roku.

Tu bije serce muzyki polskiej - mówi prof. Roman Lasocki

        Zofia Stopińska: Zapraszam Państwa na spotkanie z prof. Romanem Lasockim, jednym z najwybitniejszych współczesnych polskich skrzypków. Okazja jest szczególna, bo 19 października mój znakomity gość wystąpił w Filharmonii Podkarpackiej, poprzedzając występ swojej utalentowanej uczennicy Marty Gębskiej, stąd ten wspaniały koncert można by było zatytułować „Mistrz i uczeń”. Wielokrotnie, podczas Międzynarodowych Kursów Muzycznych w Łańcucie obserwowałam, jak młodzi skrzypkowie tłumnie uczestniczą w lekcjach i wykładach, które Pan prowadzi. Należy Pan do osób, które chętnie się dzielą swoimi doświadczeniami, zdobytymi podczas występów na estradach filharmonicznych świata, oraz podczas długoletniej, bo ponad 40-letniej praktyki pedagogicznej.
        Roman Lasocki: Niby przyjaciółka, a wylicza wszystko dokładnie podkreślając, że mam już swoje lata. Znamy się już bardzo długo, ale moje dobre maniery nie pozwalają mi na wyliczanie kobiecie lat.

        Chciałam tylko podkreślić, że od lat jest Pan mistrzem, ale będąc młodym człowiekiem, także miał Pan wspaniałych mistrzów.
        - Miałem to szczęście, że po studiach w klasie prof. Franciszka Jamrego w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej w Łodzi, kolejne studia ukończyłem u André Gertlera, który był wówczas najwybitniejszym pedagogiem w Europie. Trudno znaleźć dojrzałego wybitnego skrzypka, który nie korzystałby z jego wielkiego doświadczenia. Później, będąc już prawie dojrzałym muzykiem, szlifowałem swoją grę u Henryka Szerynga. To był charyzmatyczny człowiek, filozof, muzyk, człowiek intelektu, ale do studiów u Szerynga oraz także do życia przystosował mnie wspaniały mistrz i mecenas – Tadeusz Wroński.
        Jestem już dzisiaj panem w pewnym wieku, ale nie zdarza mi się, aby kilka razy w roku nie podjechać na ulice Promyka – tam gdzie Profesor miał swoją rezydencję, i nawet nie wchodzę do Jego córeńki Halinki do domu, tylko postoję sobie chwileczkę i łzę uronię, pomimo, że od śmierci Profesora minęło już niemal dwadzieścia lat. To był wielki, wspaniały, charyzmatyczny człowiek, którego przyjaźń i opiekę ceniłem, oraz fakt, który cieszył mnie najbardziej, że uznał mnie za swojego ucznia, chociaż nigdy Jego uczniem nie byłem.
        Było jeszcze wiele osobistości świata muzycznego, dzięki którym mogłem zaistnieć – na przykład Rektor Kiejstut Bacewicz, który najpierw był moim rektorem w łódzkiej uczelni, a potem partnerem, przyjacielem, mentorem, twórcą polskiej kameralistyki fortepianowej... W czasie piętnastu lat współpracy wykonaliśmy wspólnie dziesiątki koncertów. Wychował tak wielkich artystów, jak chociażby Jerzy Marchwiński, który później przez wiele lat dzielił się swoją ogromną wiedzą w akademii warszawskiej.
        Mógłbym jeszcze wymieniać wielu wspaniałych artystów, którzy będąc przyjaciółmi, byli także moimi mistrzami. Wymienię tylko trzy nazwiska: Krzysztof Jakowicz, Konstanty Andrzej Kulka oraz uwielbiana przeze mnie Kajunia Danczowska – to też są w pewnym stopniu moi mistrzowie.

        Będąc u szczytu kariery solistycznej, został Pan pedagogiem i wierny Pan jest przede wszystkim Uniwersytetowi Muzycznemu Fryderyka Chopina w Warszawie. Wymagało to z pewnością wielu wyrzeczeń i zajmowało każdą wolną godzinę.
        - Mam także klasę skrzypiec w Akademii Muzycznej w Katowicach. Mogłem grać co najmniej 80 koncertów rocznie i uczyć, a nawet pełnić różne funkcje uczelniane, dzięki cudownym przyjaciołom, którzy to rozumieli i zawsze mi pomagali.
        Może zabrzmi to nieskromnie, ale ja znajomość uczelni „wyssałem z mlekiem ojca”. Ojciec był rektorem, dziekanem, profesorem, brat dziekanem i dlatego pewien sposób zachowania, traktowania nauczania jako misji wyniosłem z domu i było mi o wiele łatwiej niż innym, a poza tym bardzo pomagali mi koledzy. Jeśli, będąc rektorem, zajmowałem się sprawami „uruchomienia” życia koncertowego na Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina w Warszawie, to fakt, że Antoni Wit, Piotr Paleczny, Krzysztof Jakowicz, Konstanty Andrzej Kulka, Kaja Danczowska występowali każdego roku, oczywiście bez honorariów, bo uczelnia nigdy nie była na tyle bogata, by móc wynagrodzić wielki talent takich osobowości – dawała mi możliwość lotu w przestworza i nagrywania każdego roku koncertów i płyt.
        Ma Pani oczywiście rację, że uczenie i sprawowanie funkcji uczelnianych pochłania wiele czasu i energii. Może będąc tylko koncertującym skrzypkiem, mógłbym grać więcej koncertów, może grałbym lepiej, miałbym większy repertuar, nagrałbym nie 30 a 60 płyt – nie wiem.

        Z kolei ja nie wyobrażam sobie Pana jedynie w roli skrzypka solisty. Nie wiem, czy dobrze by się Pan czuł, gdyby nie otaczali Pana młodzi ludzie, którzy pragną zostać skrzypkami.
        - To prawda, mam poczucie takiej misji i potrzeby oddawania tego dobra; wspaniałego, nieokreślonego, nienazywalnego, tych cudownych wartości, które dali mi wspomniani już moi mistrzowie.

        Uczy Pan nie tylko w czasie roku akademickiego, ale także podczas wakacji prowadzi Pan kursy. Gdybyśmy podsumowali czas spędzony w Łańcucie na Międzynarodowych Kursach Muzycznych, pewnie okazałoby się, że rok już dawno minął, a może nawet niedługo będą dwa.
        - To było dla mnie wielkie wyróżnienie, kiedy przed 40-tu laty mój przyjaciel i mentor, kolejny mistrz Zenon Brzewski, zaprosił mnie do Łańcuta. Byłem wtedy bardzo młodym pedagogiem i to był silny bodziec do samorozwoju, do samodoskonalenia. Ogromnie sobie to ceniłem i łańcuckie kursy, wśród dziesiątków, w których uczestniczyłem, cenię najwyżej. Kombinat artystyczny pod tytułem Łańcut jest zjawiskiem nieznanym w świecie. Kilkadziesiąt klas wspaniałych artystów, na dwóch turnusach, dają uczniom i studentom możliwość wielkiego wyboru. Mogą jako uczestnicy bierni być na wielu zajęciach. Ponadto cudowne koncerty, codziennie gra ktoś z pedagogów w Sali Balowej. Odbywają się koncerty klasowe.
        Po śmierci Zenona i jego wspaniałego wychowanka Mirka Ławrynowicza, który sprawował po nim funkcję szefa Kursów, funkcję kierownika artystycznego i naukowego objęła pani Krystyna Makowska-Ławrynowicz, rozwinęliśmy jeszcze jeden ogromnie dla mnie istotny dział, który określiliśmy mianem „Forum myśli muzycznej”. W ramach tego Forum są kursy dydaktyczne dla nauczycieli, kursy metodyczne, ale ogólnie jest to wymiana poglądów, wymiana myśli, bo przecież muzyka to w jednej części talent i intuicja, które są niezbędne, ale to także codzienny trening, który podlega prawidłom takiego samego rozwoju, jak u mistrzów lekkoatletyki. To jest wielogodzinna codzienna praca, która musi być prowadzona w myśl zasad kinetyki muzycznej, fizjologii i te zasady wypracowujemy zarówno z nauczycielami, jak i ze starszymi uczniami oraz ich rodzicami.
        Łańcut jest w moim sercu ważnym elementem i jestem dumny z tego, że jestem tam zapraszany i sprawia mi to wiele radości.

        Wspomniał Pan o nagraniach płytowych, dokonał Pan wielu nagrań dla Polskiego Radia i Telewizji Polskiej, ale współpraca z TVP zaowocowała kilkoma cyklami programów, m.in.: „Fantazja na smyczki”, „Mistrzowie wiolinistyki”, „Historie smyczkiem pisane”, „Roman Lasocki przedstawia”.
        - To jest dokładnie dalszy ciąg tego, o czym mówiliśmy. Doznawszy tyle dobra od moich przyjaciół, moich rówieśników, moich mistrzów, chciałem oddać to dobro. Wiem, jak bardzo trudno jest, zwłaszcza młodym, ale także moim kolegom zaistnieć w mediach. Kiedyś po jakimś nagraniu, o ile dobrze pamiętam, nagrywaliśmy z prof. Antonim Witem dla zachodnioniemieckiej telewizji Koncert skrzypcowy Krzysztofa Meyera – mojego ukochanego twórcy, i przemiłe panie Anna Niesłuchowska, Barbara Pietkiewicz (szefowa redakcji) i Ela Uroda zauważyły, że ja dość życzliwie i z sercem mówię o kolegach i zaproponowały mi współpracę. Najpierw był jeden, a potem kolejne cykle i urosło to do prawie dwustu programów. Ich konstrukcja była zawsze bardzo prosta: najpierw sam się uwiarygodniałem kilkoma minutami nagrania na początku, później była rozmowa z mistrzem, a jeżeli była tylko jakakolwiek możliwość, to mistrzowi zawsze towarzyszyło jeden lub dwóch młodych wychowanków.
         Co najmniej pięć razy moimi gośćmi byli: Konstanty Andrzej Kulka, Krzysztof Jakowicz, Kaja Danczowska, gościli w moich programach także wybitni wiolonczeliści, m.in. nestorzy prof. Kazimierz Michalik, prof. Andrzej Zieliński, ale był także młodziutki Tomek Strahl – dzisiaj prof. Tomasz Strahl – Dziekan Wydziału Instrumentalnego i sławny wiolonczelista.

        Rozmawiamy w Rzeszowie, a dzisiejszy koncert można nazwać „Mistrz i uczeń”, bo występując na początku koncertu, poprzedza Pan występ swojej uczennicy Marty Gębskiej – fantastycznej młodej skrzypaczki, która ma dopiero szesnaście lat.
        - Gramy oddzielnie, a ponieważ ja zwykle świetnej rzeszowskiej publiczności proponowałem trudne kolumbryny, jak koncerty skrzypcowe Szostakowicza, Bartoka, Szymanowskiego, tym razem wiedząc, że bardzo zdolny młody dyrygent krakowski Paweł Szczepański – wychowanek prof. Rafała Delekty, rozpoczyna swoją karierę, a także moja uczennica Martusia, chociaż już wiele razy grała na scenie, ma wygranych wiele konkursów, ale wielkich doświadczeń w grze z towarzyszeniem orkiestry nie ma. Postanowiliśmy z Panią Dyrektor Martą Wierzbieniec, uczcić pamięć o wybitnym, nieżyjącym już polskim kompozytorze Witoldzie Rudzińskim, który jest także jednym z moich mistrzów. Witold Rudziński był łaskaw dedykować mi aż trzy utwory, a jednym z nich jest „Ricercar Sopra Roman Lasocki” na skrzypce solo, a ponieważ kilka dni temu minęło 80 lat od debiutu Witolda Rudzińskiego w paryskiej Salle Gaveau, w której ja później występowałem wielokrotnie, była okazja aby przypomnieć tego wybitnego kompozytora, teoretyka muzyki, myśliciela i filozofa.
        Uważam za stosowne powiedzieć także kilka słów na temat mojej wielkiej miłości do Rzeszowa i Łańcuta, ale także uznania dla tego nadzwyczajnego regionu i jego ludzi, bo być może nawet nie wiecie, że tu bije serce muzyki polskiej. Rzeszów w kompleksie z Łańcutem, jest magicznym miejscem, w którym możliwość wystąpienia, zaistnienia artystycznego każdego z nas jest po prostu nieoceniona. Pamiętam, ze trzykrotnie zapraszany byłem przez Bogusia Kaczyńskiego do jego Festiwalu, wówczas telewizyjnego i ogromnie się cieszę, że pani prof. dr hab.. Marta Wierzbieniec – Dyrektor Filharmonii Podkarpackiej kontynuuje ten wspaniały Festiwal i robi to w sposób prawdziwie mistrzowski.
        Pani Marta Wierzbieniec, jeden z nielicznych polskich dyrektorów formatu europejskiego, która będąc wybitnym muzykiem, rozumie doskonale, że pewna generacja muzyków, blisko siedemdziesięcio- lub ponad siedemdziesięciolatkowie będziemy siłą natury ze sceny schodzić. Pani Dyrektor stara się między innymi na dzisiejszym koncercie uchylić rąbka tajemnicy, jaka będzie polska muzyka za lat pięć, dziesięć, piętnaście, dwadzieścia – promując tych wspaniałych młodych ludzi, jak choćby dzisiaj moja Martusia. Dzieje się to wszystko w tym magicznym kręgu: Pani Dyrektor Marta Wierzbieniec i jej Filharmonia, Łańcut z Kursami, o których tyle mówiliśmy, ale także ze wspomnianymi majowymi Festiwalami. Bez dodania dwóch nazwisk nasza rozmowa byłaby niepełna – to Pan Dyrektor Wit Wojtowicz – wybitny esteta, meloman, arystokrata ducha, niesłychanie zasłużony dla kultury polskiej, dla muzealnictwa zasłużony, rozumiejący, że pałac tego typu żyje życiem prawdziwym, jeśli jest wypełniony kulturą i muzyką na najwyższym poziomie.
        Pozostało nam jeszcze jedno nazwisko – Pan Prezes Krzysztof Szczepaniak, na co dzień jeden z najbardziej cenionych polskich wizytatorów szkolnictwa artystycznego, który umożliwił karierę dziesiątkom polskich nauczycieli. Pan Krzysztof Szczepaniak jest także wytrawnym, wspaniałym moderatorem życia muzycznego, animatorem życia artystycznego, którego talentowi zawdzięczamy istnienie Międzynarodowych Kursów Muzycznych w Łańcucie i tej wspaniałej aury.
Mamy tu wspaniała trójkę świetnych moderatorów, z panią prof. Martą Wierzbieniec na czele, mamy świetną Orkiestrę Filharmonii Podkarpackiej, która wciąż się rozwija. Ten zespół ma możliwość pracować w bardzo pięknym akustycznie wnętrzu, bo sala koncertowa Filharmonii Podkarpackiej jest jedną z najlepszych sal pod względem akustyki.
        Magia sali łańcuckiej jest wyjątkowa i chociaż zazdrość w towarzystwach oświeconych nie uchodzi za uczucie szczególnie eleganckie, zazdroszczę melomanom Łańcuta, Rzeszowa i regionu możliwości codziennego obcowania ze sztuką muzyczną na najwyższym poziomie.

        Czas szybko płynie, za osiem miesięcy będziemy mieć okazję do spotykania się w pięknych wnętrzach Filharmonii Podkarpackiej, sali balowej łańcuckiego Zamku oraz Państwowej Szkoły Muzycznej I stopnia im. Teodora Leszetyckiego w Łańcucie podczas 45. Międzynarodowych Kursów Muzycznych. Bardzo dziękuję za spotkanie i poświęcony mi czas.

Z prof. Romanem Lasockim – jednym z najwybitniejszych współczesnych polskich skrzypków i pedagogów rozmawiała Zofia Stopińska 19 października 2018 roku.

Polecam Państwu także przeczytanie opublikowanego już wcześniej wywiadu z młodą skrzypaczką Martą Gębską, zatytułowanego "Przez muzykę do gwiazd". Przed rozmową z młodą Artystką - wychowanką prof. Romana Lasockiego, znajdą Państwo więcej informacji na temat koncertu, który odbył się 19 października 2018 roku w Filharmonii Podkarpackiej.

Koncert "Muzyczne dekady wolności" pod batutą Dawida Runtza

        „Muzyczne dekady wolności” to tytuł uroczystego koncertu, który rozpocznie się 11 listopada 2018 roku o godzinie 16.00 w Filharmonii Podkarpackiej im. Artura Malawskiego w Rzeszowie. Wydarzenie to przybliżymy Państwu wspólnie z dyrygentem Dawidem Runtzem.

        Zofia Stopińska: Przygotowuje Pan Orkiestrę Symfoniczną Filharmonii Podkarpackiej i Chór Wydziału Muzyki Uniwersytetu Rzeszowskiego do wykonania bardzo ważnego koncertu, bo z okazji 100-lecia odzyskania przez Polskę niepodległości i stąd w programie będą wyłącznie dzieła polskich kompozytorów – od utworu patrona naszej Filharmonii poczynając, poprzez utwory Henryka Mikołaja Góreckiego i Andrzeja Panufnika, po utwory Wojciecha Kilara i Krzysztofa Pendereckiego.

        Dawid Runtz: Tak, program koncertu składa się wyłącznie z kompozycji polskich. Jest to dla mnie wyjątkowo ważne wydarzenie, bowiem będzie to mój pierwszy koncert złożony wyłącznie z dzieł kompozytorów polskich. Układając programy koncertów staram się włączać utwór lub utwory polskich twórców, zwłaszcza jeżeli są to koncerty za granicą. Na przykład w niedalekiej przyszłości zadyryguję ponownie w Hong Kongu orkiestrą Hong Kong Sinfonietta. W styczniu tego roku otrzymałem tam dwie nagrody na międzynarodowym konkursie dyrygenckim i cieszę się, że będę miał okazję powrócić do tego wspaniałego zespołu. Okazało się, że nie tylko mnie zależało na polskim akcencie, ale również organizatorzy zażyczyli sobie, abym zadyrygował utwór Polaka. To był niezwykle miły gest ze strony orkiestry i zaproponowałem „Kołysankę” Andrzeja Panufnika.

        Utwór Andrzeja Panufnika zabrzmi podczas niedzielnego koncertu w Filharmonii Podkarpackiej. Uważam, że program tego wieczoru jest przemyślany i bardzo dobrze ułożony.

        - Tak, koncert rozpoczyna się bardzo uroczyście „Fanfarami dla Niepodległej” skomponowanymi przez Krzysztofa Pendereckiego, następnie wykonamy „Trzy utwory w dawnym stylu” Henryka Mikołaja Góreckiego oraz „Uwerturę tragiczną” Andrzeja Panufnika. Po przerwie zaprezentujemy publiczności myślę, że dawno nie grany utwór patrona Filharmonii – Artura Malawskiego, zatytułowany „Hungaria”. To niezwykle wymagająca kompozycja dla całej orkiestry, głównie za sprawą częstych zmian rytmicznych i metrycznych wpisanych w żywiołowe tempa. „Victoria” Wojciecha Kilara, przeznaczona na orkiestrę symfoniczną i chór, w bardzo hymnicznym i uroczystym charakterze zakończy nasze obchody 100-lecia niepodległości w Filharmonii Podkarpackiej.

        Sala Filharmonii Podkarpackiej będzie z pewnością wypełniona po brzegi, bowiem trzech z tych kompozytorów ma związki z Podkarpaciem: Artur Malawski urodził się i rozpoczął naukę muzyki w Przemyślu, a Krzysztof Penderecki w Dębicy, zaś Wojciech Kilar jako młody chłopiec mieszkał w Rzeszowie niecałe dwa lata, ale to tutaj jego nauczyciel fortepianu Kazimierz Mirski uświadomił mu, że powinien zająć się kompozycją.

        - Również z tego względu ten koncert może być bardzo interesujący dla melomanów, którzy mają szanse podczas jednego wieczoru poznać trzy zupełnie inne propozycje muzyczne, trzech różnych kompozytorów, którzy byli w jakiś sposób związani z tym regionem.

        Po raz trzeci podjął się Pan współpracy z naszą Orkiestrą – to chyba oznacza, że po dwóch poprzednich koncertach był Pan zadowolony ze współpracy z naszą Orkiestrą.

        - Nasze poprzednie koncerty spotkały się z pozytywnym odbiorem publiczności, dobrze wspominam współpracę z Orkiestrą Filharmonii Podkarpackiej i dlatego z ogromną radością przyjąłem zaproszenie na kolejny koncert w Rzeszowie. W czerwcu 2019 roku będę znów u państwa występował, tym razem z IX Symfonią „Z Nowego Świata” Dvořaka.

         Od grudnia ubiegłego roku jest Pan pierwszym dyrygentem Polskiej Opery Królewskiej – co oznacza, że z tym zespołem pracuje Pan najczęściej - jak w tym czasie układała się praca, bo dyrygował Pan różnymi koncertami.

         - Funkcja pierwszego dyrygenta wiąże się oczywiście z wieloma obowiązkami. Tak jak pani wspomniała, najczęściej pracuję z Polską Operą Królewską, z którą wykonujemy różne dzieła, nie tylko operowe, ale także oratoryjne i symfoniczne. Cieszę się, iż wspomniała Pani o tym, że nasza instytucja wykonuje nie tylko opery. Uważam to za bardzo ważny atut i czynnik dla rozwoju Orkiestry, która może występować nie tylko w orkiestrionie, ale również na scenie. To wpływa niezwykle mobilizująco na muzyków i z pewnością rozwija zespół.

         Niedawno występowaliście w Zamku Królewskim w Warszawie z Łukaszem Długoszem, jednym czołowych flecistów naszych czasów.

        - To był mój pierwszy koncert symfoniczny, którym dyrygowałem w Zamku Królewskim, a w repertuarze znalazł się I Koncert fletowy Wolfganga Amadeusza Mozarta z Łukaszem Długoszem w roli solisty oraz Symfonia „Praska” tego kompozytora i myślę, że to był początek nowego nurtu naszego zespołu. Chcieliśmy w ten sposób pokazać, że oprócz wykonywania oper będziemy pojawiać się także na scenach, dlatego już w lutym Orkiestra Polskiej Opery Królewskiej wystąpi w Studiu Koncertowym Polskiego Radia im. Witolda Lutosławskiego w Warszawie ze znakomitym skrzypkiem Januszem Wawrowskim, a w programie znajdą się III Koncert skrzypcowy Wolfganga Amadeusza Mozarta i I Symfonia Ludwiga van Beethovena.

        Pewnie jeszcze towarzyszy Panu mnóstwo przeżyć po wykonaniu 2 listopada Requiem Wolfganga Amadeusza Mozarta .

        - Requiem Mozarta to dla mnie szczególnie ważne dzieło, które swą głębią i wyrazistością przekazu wywołuje chyba wszystkie możliwe emocje wśród wykonawców jak i odbiorców. Dyrekcja Polskiej Opery Królewskiej w ten sposób chce inaugurować każdy sezon artystyczny. Orkiestra, chór i soliści będą wykonywać Requiem Mozarta podczas mszy świętej w intencji zmarłych artystów. W tym roku Requiem wykonaliśmy w Archikatedrze św. Jana Chrzciciela w Warszawie.

        Bardzo często współpracuje Pan z różnymi polskimi oraz zagranicznymi filharmoniami i teatrami. Trudno pewnie byłoby mówić o wszystkich występach i dlatego zapytam tylko o tournée z Sinfonią Varsovią po Litwie.

        - Praca z tak wspaniałymi orkiestrami jak Sinfonia Varsovia dostarcza nie tylko przyjemności z wykonywania muzyki, ale ogromnej ilości wiedzy i doświadczenia. Podczas tego tournée występowaliśmy w Kłajpedzie i w Wilnie. Koncerty odbywały się w ramach 100. lecia odzyskania przez Polskę niepodległości, dlatego w programie nie mogło zabraknąć muzyki polskich kompozytorów – Koncert na orkiestrę smyczkową Grażyny Bacewicz i II Koncert skrzypcowy Henryka Wieniawskiego. W drugiej połowie koncert dopełniła VII Symfonia Beethovena. Dla mnie było to niezwykle ważne tournée i cieszę się, że nasze występy zostały tak dobrze przyjęte przez publiczność, a także otrzymały pochlebne recenzje.

         Przez cały czas związany jest Pan z Uniwersytetem Muzycznym Fryderyka Chopina w Warszawie. Po ukończeniu studiów dyrygenckich rozpoczął Pan tam pracę pedagogiczną, ale także rozpoczął Pan kolejny etap studiów na tej uczelni.

        - Tak jest nadal. Jestem w trakcie pisania pracy doktorskiej i myślę, że w przyszłym roku o tej porze będę mógł powiedzieć, że ukończyłem studia doktoranckie na Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina. Bardzo dużo czasu poświęcam na działalność artystyczną, co uniemożliwia mi systematyczną pracę nad doktoratem.

        W kwietniu tego roku miał Pan zaplanowane przesłuchania na asystenta Boston Symphony Orchestra - już samo zaproszenie było bardzo ważnym wydarzeniem w Pana karierze.

        - Przesłuchania na asystenta dyrygenta Boston Symphony Orchestra wygrał mój kolega z Tajwanu, który również stawał do tego konkursu. Oczywiście, że każdy z naszej czwórki chciał wygrać, ale mam ogromną satysfakcję, że moja praca oraz umiejętności zostały docenione i otrzymałem zaproszenie na Festiwal w Tanglewood w Stanach Zjednoczonych z Boston Symphony Orchestra. Dzięki temu odkryłem nowe spojrzenie na sztukę, na muzykę i poznałem wielu fascynujących artystów. W konkursie na asystenta może wygrać tylko jedna osoba, w przeciwieństwie do konkursów muzycznych, gdzie przyznawane są: I, II i III nagroda oraz wyróżnienia, ale czuję się wyróżniony faktem samego zaproszenia.

        Jest Pan reprezentowany przez Stowarzyszenie im. Ludwiga van Beethovena i pewnie wiele dobrego z tego faktu wynika.

        - Stowarzyszenie im. Ludwiga van Beethovena założone i kierowane przez panią Elżbietę Penderecką zajmuje się szeroko pojętą opieką nad swoimi artystami, a także często oferuje im prestiżowe koncerty w ważnych miejscach na mapie świata. Przede mną interesujące propozycje, na przykład w styczniu 2019 roku będę uczestniczył w projekcie z Orkiestrą Zagreb Philharmonic z Chorwacji, z którą odbędę tournée po Kuwejcie. Poprowadzę tam serię koncertów ze wspaniałym repertuarem, m.in. „Szecherezadę” Mikołaja Rimskiego-Korsakowa, „Koncert fortepianowy” Edvarda Griega, czy „Serenadę na smyczki” Piotra Czajkowskiego. Następnie wystąpię z Prague Philharmonic w Pradze. Stowarzyszenie dba o ciągły rozwój artystyczny swoich podopiecznych.

        Wiem, że dużo Pan pracuje nad tym poszerzaniem repertuaru. Czy ciągle Pan wozi ze sobą partytury aby w wolnych chwilach je studiować?

        - Z partyturami się nie rozstaję, lubię je mieć przy sobie. Kiedy powtarzam utwór w głowie i nagle czegoś nie pamiętam to sprawdzam. Uczenie się sprawia mi ogromną przyjemność. Ostatnio zauważam, że studiowanie partytur przychodzi mi łatwiej. Bardzo lubię grać partytury na fortepianie, lecz nie zawsze jest to możliwe. Często otwieram partyturę, czytam i jestem w stanie ją sobie przyswoić.

        Preferuje Pan tak jak prof. Antoni Wit – jeden z Pana mistrzów, uczenie się utworów na pamięć?

        - Myślę, że każdy profesjonalny dyrygent ma dobrze opanowaną partyturę, chociaż nie każdy musi dyrygować z pamięci. Jestem przekonany, że wnikliwe studiowanie i analizowanie utworu, pozwala na przyswojenie sobie dzieła do tego stopnia, że partytura jest zbędna. Nie jest to moim punktem honoru, żeby dyrygować bez partytury, ale w wielu kwestiach uwalnia mnie to. Nie skupiam się na przewracaniu kartek i mogę myśleć tylko o muzyce. Uwalnia też moje oczy, od wpatrywania się w nuty, mogę za to szukać kontaktu wzrokowego z grającymi muzykami.

         Bardzo się cieszę, że znany jest już kolejny termin Pana koncertu z Orkiestrą Filharmonii Podkarpackiej i odbędzie się on jeszcze w tym sezonie artystycznym.

        - Tak, będę dyrygował w Rzeszowie w czerwcu, a w programie znajdą się oprócz IX Symfonii Dvořaka, Bolero i Koncert na lewą rękę Ravela.

        Możemy także wybrać się do Warszawy na świetne spektakle i koncerty Polskiej Opery Królewskiej.

       - Oczywiście, chociaż pragnę podkreślić, że Polska Opera Królewska w ramach swojego projektu „Opera w drodze”, była już w Rzeszowie w maju tego roku i w ramach Muzycznego Festiwalu w Łańcucie wykonywaliśmy „Wesele Figara”. Planowane są nasze kolejne występy.

        Bardzo dziękuję za spotkanie i zapraszamy 11 listopada o 16.00 na wspaniały koncert z okazji 100-lecia Odzyskania Niepodległości.

        - Dziękuję za rozmowę i serdecznie zapraszam na koncert.

Z Panem Dawidem Runtzem, znakomitym dyrygentem młodego pokolenia rozmawiała Zofia Stopińska 7 listopada 2018 roku w Rzeszowie.

Sądzę, że będą Państwo zainteresowani także innymi dokonaniami tego młodego, niezwykle utalentowanego dyrygenta i dlatego zamieszczam także krótką notkę biograficzną Artysty, zapraszając do przeczytania jej.

DAWID RUNTZ

        Od grudnia 2017 piastuje stanowisko pierwszego dyrygenta Polskiej Opery Królewskiej w Warszawie. W 2016 roku ukończył studia dyrygenckie na Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina w klasie Maestro Antoniego Wita, debiutując koncertem z Orkiestrą Filharmonii Narodowej w Warszawie. Wyjątkowym artystycznym osiągnięciem było ukończenie "Riccardo Muti Italian Opera Academy” w Rawennie, prowadzonej przez światowej sławy dyrygenta Maestro Riccardo Mutiego, obecnego dyrektora Chicago Symphony Orchestra. Współpracował ze znakomitymi polskimi orkiestrami takimi jak: Sinfonia Varsovia, Filharmonia Narodowa w Warszawie, Narodowa Orkiestra Symfoniczna Polskiego Radia w Katowicach, Polska Orkiestra Radiowa. W kwietniu 2018 roku otrzymał zaproszenie i zadyrygował Boston Symphony Orchestra podczas przesłuchań na asystenta BSO, a także wystąpił podczas 22. Wielkanocnego Festiwalu Ludwiga van Beethovena w Filharmonii Narodowej w Warszawie.

        W 2018 zdobył III nagrodę oraz nagrodę publiczności na 1st Hong Kong International Conducting Competition. W 2016 roku zdobył II nagrodę na VI Ogólnopolskim Konkursie Młodych Dyrygentów im. Witolda Lutosławskiego w Białymstoku. W 2013 roku został laureatem II nagrody I Ogólnopolskiego Konkursu Studentów Dyrygentury im. Adama Kopycińskiego we Wrocławiu oraz nagrody specjalnej.

        W roku 2015 otrzymał stypendium Ministra Nauki i Szkolnictwa Wyższego RP, a także stypendium Marszałka Województwa Pomorskiego. W latach 2008-2015 uzyskał stypendium Starosty Powiatu Wejherowskiego. Za osiągnięcia naukowe był wielokrotnym stypendystą Rektora Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina w Warszawie. Ponadto otrzymał dwukrotnie nagrodę Prezydenta Miasta Wejherowa za osiągnięcia w dziedzinie muzyki (2010, 2017), a także Nagrodę Remusa (2017) oraz Medal Róży (2018). Dawid Runtz jest laureatem Medalu Magna cum laude Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina w Warszawie (2018).

        W latach 2014-2017 współpracował z Teatrem Wielkim – Operą Narodową w Warszawie w charakterze dyrygenta-asystenta przy produkcjach wielu dzieł operowych.
W 2017 roku jako stypendysta Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego był asystentem Maestro Jacka Kaspszyka w Filharmonii Narodowej w Warszawie. W 2017 roku Dawid Runtz ukończył prestiżowe kursy dyrygenckie prowadzone przez Maestro Daniele Gatti z orkiestrą The Royal Concertgebouw Orchestra w Amsterdamie. W lipcu zadebiutował w Japonii podczas Pacific Music Festival w Sapporo, na zaproszenie dyrektora artystycznego festiwalu, wybitnego rosyjskiego dyrygenta Maestro Valerie’a Giergieva. W 2018 roku odbył tournée po Litwie z Orkiestrą Sinfonia Varsovia z okazji rocznicy 100-lecia odzyskania niepodległości Polski. W sierpniu wziął udział w prestiżowych kursach dyrygenckich w Tanglewood (USA) z udziałem Boston Symphony Orchestra.
        Dawid Runtz jest reprezentowany przez Stowarzyszenie im. Ludwiga van Beethovena.

      

Subskrybuj to źródło RSS