wywiady

Bardzo się cieszę, że jednak mogę realizować swoje pasje

            Ostatnią tegoroczną premierą w Operze Śląskiej w Bytomiu, która odbyła się 14 grudnia 2019 roku, był „Napój miłosny” Gaetana Donizettiego, jedna z najpiękniejszych oper komicznych. Dzieło urzeka cudowną muzyką oraz ciekawym, zabawnym, wielowątkowym librettem, które daje wielkie pole do popisu reżyserowi. Pani Karolina Sofulak, reżyserka „Napoju miłosnego”, skrzętnie z tej możliwości skorzystała i umiejscowiła akcję we współczesnym świecie, a konkretnie w hotelu, w którym rządzą kobiety – szefową jest główna bohaterka Adina, a wszystko nadzoruje Gianetta. Natomiast Nemorino, drugi główny bohater, zatrudniony jest na najmniej ważnym stanowisku.
Nie zmienia to faktu, że jest to nadal komedia oparta na gagach sytuacyjnych i łatwowierności bohaterów, a publiczność świetnie się bawi razem z kompozytorem i librecistą.
           Soliści, Orkiestra, Chór oraz balet Opery Śląskiej, pod dyrekcją sprawującego kierownictwo muzyczne Francka Chastrusse Colombiera, wykonali wspaniałe widowisko komediowe, które w najbliższych tygodniach często będzie wystawiane. Wszyscy, którym uda się kupić bilety, będą mogli spędzić sylwestrowy albo pierwszy wieczór 2020 roku w Operze Śląskiej, zachwycając się „Napojem miłosnym” Donizettiego.
Oto wykonawcy partii solowych premierowego wieczoru:
Adina – Gabriela Gołaszewska;
Nemorino – Andrzej Lampert;
Belcore – Stanisław Kuflyuk;
Doktor Dulcamara – Adam Woźniak;
Gianetta – Anna Noworzyn-Sławińska;
Asystentka doktora Dulcamary – Michalina Drozdowska;
Windziarz – Gabriel Ravenscroft.
           Podziwiałam wszystkich, ale przez cały czas moją uwagę zwracał rewelacyjny w partii doktora Ducamary Adam Wożniak. Z pewnością nie tylko mnie zachwycił pięknym, barytonowym głosem i doskonałą grą aktorską. Dlatego poprosiłam Artystę, aby poświęcił mi kilkanaście minut po spektaklu i mogę Państwa zaprosić do przeczytania wywiadu.

           Przede wszystkim chcę Panu podziękować i pogratulować wspaniałej kreacji roli doktora Dulcamara w premierowym spektaklu „Napoju miłosnego” Gaetana Donizettiego. Doktor Dulcamara jest w tym spektaklu szarlatanem, ale zamiast wędrownego lekarza-szarlatana spotykamy eleganckiego magika, pojawiającego się w hotelach w poszukiwaniu publiczności oraz chętnych do nabycia jego specyfików, czyniących cuda. Interesując się problemami bohaterów, potrafi w łatwy sposób zarobić spore pieniądze. To bardzo trudna rola zarówno pod względem wokalnym, jak i aktorskim.
           - To prawda, ale nie myślałem o niej w ten sposób, bo to mogłoby skutkować nerwową atmosferą i emocjonalnymi uprzedzeniami. Nie jest to prosta rola, ale starałem się z nią zaprzyjaźnić i zrobić wszystko, żeby była moja.

           Grany przez Pana bohater – doktor Dulcamara prawie zawsze przebywa na scenie otoczony osobami zainteresowanymi jego specyfikami, ale swoją obecność rozpoczyna od popisowej arii.
           - Kiedy przyszedłem na pierwszą próbę, dyrygent powiedział o niej: „Ta aria jest bardzo trudna”, a ja mu odpowiedziałem – zależy, dla kogo, bo specjalnie sobie wmawiałem, że to nie jest trudne, aby była jedynie pozytywna emocja, bez spięć i nerwowości. Myślę, że dlatego udało mi się dobrze zaśpiewać tę arię i dobre emocje towarzyszyły mi do końca spektaklu.

          „Napój miłosny” należy do najbardziej popularnych oper i może dlatego wymaga od realizatorów, i wykonawców solidnego przygotowania. Dużym wyzwaniem dla wszystkich był pomysł reżysera, aby go uwspółcześnić.
           - Przygotowania zajęły nam prawie osiem tygodni. Inspiracje kinem Wesa Andersona, a w szczególności filmem „Grand Budapest Hotel”, są na pierwszy rzut oka widoczne. Konwencja hotelowa i przybycie hipnotyzera do tego hotelu jest, według mnie, bardzo dobrym i ciekawym pomysłem. Ja się w tym bez problemu odnalazłem.

           Często Pana oklaskujemy na scenie Opery Śląskiej w Bytomiu i sądzę, że jest Pan z tym Teatrem związany w sposób szczególny.
           - Owszem, jestem solistą tego Teatru, związanym z nim stałą umową. Oczywiście, zdarza się, że występuję gościnnie w innych teatrach, ale to jest moja macierzysta scena. Na Śląsku czuję się świetnie i nie chciałbym się przenosić do żadnego innego teatru.
Jest to miejsce z ogromnymi tradycjami, piękny klasyczny teatr z duszą, z ludźmi, którzy są przemili, przesympatyczni. Po kilku latach pobytu tutaj przekonałem się, że Ślązacy są naprawdę wyjątkowi.
           Wcześniej śpiewałem w różnych teatrach i ciągle podróżowałem. Chyba najwięcej czasu spędzałem wówczas w samochodzie i kiedy otrzymałem propozycję etatu w Operze Śląskiej, bardzo się z niej ucieszyłem. To pozwoliło mi na „złapanie oddechu” i osiągnąłem pewną stabilizację, którą lubię.
Często mam i przyjmuję propozycje występów w innych teatrach, ale wybieram tylko te, które mi odpowiadają.

           W macierzystej Operze jest Pan angażowany do większości spektakli.
           - Tak się złożyło, że kilku solistów starszego pokolenia odeszło na emeryturę i trzeba ich zastąpić. Niedawno odszedł Włodek Skalski, bardzo dobry baryton, który śpiewał tutaj bardzo dużo. Na przykład w „Zemście nietoperza” śpiewałem rolę Franka, ale teraz będę przygotowywał rolę, w której on występował. Mówiąc szczerze, jestem trochę podniecony i zestresowany, bo Falke jest tak naprawdę tytułowym nietoperzem. Włodek ma wrodzoną ogromną elegancję i łatwość bycia na scenie, a ja tego nie mam i będę musiał się naprawdę przyłożyć, żeby robić wszystko podobnie jak on. Na szczęście są też role odziedziczone po różnych śpiewakach, którzy w Operze Śląskiej śpiewali, z którymi nie mam żadnego problemu.

           Opera Śląska od dawna znana jest z tego, że ma bardzo różnorodną ofertę programową.
            - Ta bardzo duża różnorodność repertuaru bardzo mi odpowiada. Aktualnie mało który teatr gra tyle i jednocześnie tak różnorodnych przedstawień. Głosy barytonowe mają w tym repertuarze wielkie pole do popisu – wymienię tylko opery „Moc przeznaczenia”, „Nabucco”, „Tosca”, „Halka” „Straszny dwór”.

           Soliści, podobnie jak cały zespół Opery Śląskiej, nie mogą narzekać na brak pracy i ciągle muszą się rozwijać.
            - Nie ma innego wyjścia. Jak ktoś chce funkcjonować w tym zawodzie, musi znaleźć pasję, musi pracować, nawet jak czasami są trudne sytuacje, nie może się poddawać. Moim zdaniem one budują artystę, który musi wiedzieć, co odrzucić, a co wybrać, żeby pójść dalej.

           Ciekawa jestem, kiedy zapadła decyzja, że zostanie Pan śpiewakiem? Kto Panu uświadomił, że ma Pan głos, który należy kształcić, rozwijać?
           - Pochodzę z rodziny, w której nikt się muzyką nie interesował. Kiedy w szkole podstawowej powiedziałem, że chcę grać na fortepianie, to wszyscy byli bardzo zaskoczeni, myśleli, że dziecko zwariowało. Mieszkaliśmy w Poznaniu, gdzie prężnie działała szkoła chóralna Jerzego Kurczewskiego, w szkołach podstawowych każdego roku organizowała przesłuchania młodych chłopców, którzy chcieli śpiewać w chórze. W wyniku takich przesłuchań stwierdzono, że mam talent, który warto rozwijać, ale moja mama się nie zgodziła, twierdząc, że będę miał zepsute dzieciństwo.
I tak skończyło się to szkolą muzyczną, którą sam sobie wybrałem, ale zacząłem się w niej uczyć bardzo późno, bo miałem już 18 lat. Pianistą nie mogłem już niestety zostać, bo to było za późno, ale został śpiew i bardzo się cieszę, że jednak mogę realizować swoje pasje, o których marzyłem będąc małym chłopcem.

           Miałam szczęście podziwiać i oklaskiwać Pana w większości wymienionych przed chwilą spektakli, a były to „Moc przeznaczenia”, „Nabucco”, „Straszny dwór” i „Halka”, a dzisiaj był Pan rewelacyjnym doktorem Dulcamarą. Myślę, że w tej roli czeka Pana jeszcze wiele wspaniałych wieczorów w Operze Śląskiej.
           - Ja też jestem przekonany, że tak będzie, czuję, że jeszcze wiele nowych ciekawych elementów sam znajdę. To był spektakl premierowy – dopiero początek. Przyznam się, że często mam żal do krytyków, że przychodzą tylko na premierę i tyle. Nie pojawiają się jeszcze raz, na przykład na dwudziestym przedstawieniu, żeby zobaczyć, jak rola danego śpiewaka się zmieniła, jak dojrzała i jak wykonuje ją po tych dwudziestu występach. Wiadomo bowiem, że rola ewoluuje i się zmienia.

Jestem pod wielkim wrażeniem pierwszego Pana występu, a po tych słowach myślę, że chętnie wybiorę się za jakiś czas do Opery Śląskiej na spektakl „Napoju miłosnego” Gaetana Donizettiego, ale koniecznie z Pana udziałem. Dziękuję Panu za poświęcony mi czas i do zobaczenia!

Zofia Stopińska

Z Gabrielą Gołaszewską - w Sanoku i w Bytomiu

           Miło mi przedstawić panią Gabrielę Gołaszewską, świetną młodą sopranistkę, którą w tym roku miałam okazję podziwiać i oklaskiwać dwukrotnie – najpierw we wrześniu w Sanoku, podczas Festiwalu im. Adama Didura oraz niedawno w Operze Śląskiej w Bytomiu, podczas spektaklu premierowego opery „Napój miłosny” Gaetano Donizettiego. Miałam także ogromne szczęście, że zarówno w Sanoku, jak i w Bytomiu, mogłam przez kilka minut porozmawiać z Artystką i te rozmowy Państwu polecam.
          Pierwsza została zarejestrowana 22 września przed spektaklem opery „Straszny dwór” w Sanockim Domu Kultury. Pragnę jeszcze dodać, że 22 września w Sanockim Domu Kultury spektakl „Strasznego dworu” Stanisława Moniuszki udał się nadzwyczajnie. Wszyscy soliści śpiewali świetnie, ale skupiłam uwagę na kreującej partie Hanny Gabrieli Gołaszewskiej, która była znakomita zarówno pod względem wokalnym, jak i aktorskim. Wspaniały debiut!
           Świetnie spisali się także chór i orkiestra Opery Śląskiej, pod batutą doskonale prowadzącego cały spektakl Macieja Tomasiewicza. Natychmiast po ognistym mazurze, kończącym spektakl, publiczność powstała i długo oklaskiwała wykonawców.

           Po raz pierwszy występuje Pani w ramach Festiwalu im. Adama Didura w Sanoku.
           - To prawda, wczoraj śpiewałam tutaj po raz pierwszy, zostałam bowiem zaproszona do udziału w Koncercie Laureatów IV Międzynarodowego Konkursu Wokalistyki Operowej im. Adama Didura w Bytomiu. Dzisiaj wystąpię na tej scenie po raz drugi i będzie to mój debiut w roli Hanny. Bardzo się cieszę, że mam możliwość wziąć udział w takim wydarzeniu.

          Ostatnio uczestniczyła Pani z powodzeniem w konkursach wokalnych.
          - Tak, w maju 2019 roku udało mi się zająć I miejsce w XVIII Międzynarodowym Konkursie Sztuki Wokalnej im. Ady Sari w Nowym Sączu, otrzymałam także kilka nagród specjalnych, a wśród nich nagrodę Dyrektora Opery Śląskiej. Współpraca w ramach tej nagrody trwa, z czego bardzo się cieszę i mam nadzieję, że będę mogła jeszcze występować z Operą Śląską w przyszłości.

          W czerwcu tego roku ukończyła Pani studia licencjackie w Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina w Warszawie. Aby występować jako solistka w spektaklach operowych, trzeba mieć przygotowany wcześniej repertuar.
          - Na szczęście szybko się uczę i mam nadzieję, że mój repertuar będzie się ciągle powiększał. Tak jak pani zauważyła, ukończyłam dopiero studia licencjackie i będę się dalej kształcić na Wydziale Wokalno-Aktorskim Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina w Warszawie. Pewnie nie będzie łatwo pogodzić produkcji, w których mam zamiar wziąć udział, ze studiami, ale mam nadzieję, że wszystko się uda. Czeka mnie bardzo pracowity okres.
           Studiuję w klasie dr hab. Jolanty Janucik, która jest prodziekanem naszego Wydziału. Profesor Jolanta Janucik jest wspaniałym pedagogiem, poświęca swoim studentom bardzo dużo czasu i dlatego wielu jej wychowanków może się pochwalić licznymi osiągnięciami.

           Kto i kiedy powiedział Pani, że ma Pani bardzo dobry głos, który warto rozwijać?
           - Kończyłam szkołę muzyczną I stopnia w klasie fortepianu, natomiast szkołę II stopnia kontynuowałam w klasie rytmiki. Otrzymaliśmy, jako zadanie domowe, napisać piosenki i wykonać je podczas małego koncertu, a ponieważ już wtedy śpiewałam dużo utworów jazzowych i rozrywkowych, bo zawsze mnie to fascynowało, jedna z nauczycielek po tym koncercie powiedziała mi, że mam predyspozycje do śpiewania muzyki operowej i klasycznej.
           Pomyślałam, że warto spróbować i wzięłam udział w rekrutacji na wydział wokalny. Pomimo, że sama w to nie wierzyłam oraz nie byłam wielką fanką muzyki operowej, dostałam się. Z czasem ta muzyka coraz bardziej mnie fascynowała. W wieku 18 lat rozpoczęłam studia na Wydziale Wokalno-Aktorskim Uniwersytetu Muzycznego. Mam nadzieję, że ukończę te studia i będę śpiewaczką.

           Rozpoczął się czas ciężkiej pracy, bo już ma Pani sporo propozycji udziału w spektaklach operowych, a studia także wymagają ogromnego wysiłku i czasu. Oprócz pracy nad głosem, trzeba się uczyć języków i opanować wiedzę z różnych dziedzin muzyki.
           - To wszystko prawda i studia są bardzo ważne, chociaż najwięcej można się nauczyć na scenie. Ta praktyczna wiedza jest najbardziej użyteczna, bo w teorii nawet nie zawsze się mówi o wszystkim, co dotyczy występów na scenie. Przeważnie starsi koledzy w teatrze operowym dzielą się swymi doświadczeniami, a przede wszystkim praca z reżyserem i dyrygentem jest nie do przecenienia. Tej wiedzy nie zdobędzie się na żadnej uczelni.

           Czy do tej pory trafiała Pani wyłącznie na osoby, które były przyjazne i starały się Pani pomóc?
           - Tak, mam wyłącznie miłe wspomnienia z dotychczasowej pracy w teatrach operowych i mam nadzieję, że nadal tak będzie. Pracę w teatrze operowym trudno opisać słowami. Sprawia mi ona ogromną radość i mogę powiedzieć, że jestem już uzależniona (śmiech).

           Na scenie w trakcie spektaklu czuje Pani obecność publiczności, czy całą uwagę skupia Pani na współpracy z pozostałymi solistami i dyrygentem?
           - Podczas pierwszego wykonania pilnuje się przede wszystkim muzyki, słowa, kontaktu z dyrygentem, ale z każdym następnym spektaklem jest coraz łatwiej, coraz bardziej wcielam się w postać, którą gram na scenie.

           Wiem, że musi Pani teraz iść do garderoby i przygotować się do występu na scenie. Kończymy tę rozmowę z nadzieją, że niedługo się spotkamy, jeśli nie na Podkarpaciu, to może w Operze Śląskiej?
           - Mam nadzieję. W grudniu ma być premiera opery „Napój miłosny” Gaetano Donizettiego, w której będę miała możliwość śpiewać partie i wcielić się w role Adiny. To opera komiczna, bardzo zabawna i polecam ją gorąco.

           Szanowni Państwo, 14 grudnia na deskach Opery Śląskiej w Bytomiu odbyła się premiera opery komicznej Gaetano Donizettiego „Napój miłosny”. Skorzystałam z zaproszenia i pojechałam na to wydarzenie. Po bardzo udanej, oklaskiwanej na stojąco przez publiczność premierze, w Sali Koncertowej im. Adama Didura odbyło się bardzo miłe spotkanie, podczas którego pan Łukasz Goik – Dyrektor Opery Śląskiej przedstawił zaproszonym gościom realizatorów i wykonawców partii solowych tego spektaklu.
           Wykonawcami byli: Soliści, Orkiestra, Chór oraz Balet Opery Śląskiej. Dyrygował Franck Chastrusse Colombier, a partie solowe śpiewali: ADINA - Gabriela Gołaszewska, NEMORINO - Andrzej Lampert, BELCORE - Stanisław Kuflyuk, DOKTOR DULCAMARA - Adam Woźniak, GIANETTA - Anna Noworzyn-Sławińska, ASYSTENTKA DR. DULCAMARY - Michalina Drozdowska, WINDZIARZ - Gabriel Ravenscroft.
           Realizatorzy:
Kierownictwo muzyczne: Franck Chastrusse Colombier;
reżyseria: Karolina Sofulak;
choreografia / ruch sceniczny: Monika Myśliwiec;
scenografia / reżyseria świateł: Katarzyna Borkowska;
kostiumy: Ilona Binarsch;
kierownictwo chóru: Krystyna Krzyżanowska-Łoboda;
kierownictwo baletu: Grzegorz Jakub Pajdzik;
asystent dyrygenta: Piotr Wacławik;
asystent reżysera: Bernadeta Maćkowiak;
asystent scenografa / kierownik produkcji: Dagmara Walkowicz-Goleśny;
korepetytor solistów: Larisa Czaban, Michał Krivoruchko.

           Pomimo, że pani Gabriela Gołaszewska była, można powiedzieć nawet, oblegana, bo prawie wszyscy chcieli jej pogratulować i podziękować za wspaniały śpiew i wielkie umiejętności aktorskie, znalazła kilka minut, aby porozmawiać ze mną o tym, co wydarzyło się w czasie niecałych trzech miesięcy, bo tyle dzieliło nas od spotkania w Sanoku.

           Chyba Pani nawet nie przypuszczała, że czas dzielący nas od 22 września będzie tak bardzo wypełniony pracą, bo oprócz studiów na Wydziale Wokalno-Aktorskim w UMFC występowała Pani w spektaklach operowych i koncertach.
           - Tak, po debiucie w Sanoku, w roli Hanny w „Strasznym Dworze” Stanisława Moniuszki, wystąpiłam w Operze Śląskiej, a później Teatrze Wielkim – Operze Narodowej w Sali Kameralnej odbył się jeszcze studencki nasz projekt w reżyserii prof. Ryszarda Cieśli, dziekana Wydziału Wokalno-Aktorskiego UMFC. Mam w planach udział w „Strasznym dworze” w przyszłym sezonie.

          W Operze Bałtyckiej wystąpiła Pani w „Kandydzie” Leonarda Bersteina.
          - Owszem, wystąpiłam w roli Kunegundy i bardzo się cieszę z tego zaproszenia, ale tych, którzy chcą się wybrać i zobaczyć ‘Kandyda” w Operze Bałtyckiej informuję, że już w styczniu zaplanowane są spektakle. Ja w rolę Kunegundy na deskach opery Bałtyckiej wcielę się dopiero 8 marca i zapraszam serdecznie.

           W tym sezonie brała Pani także udział w kilku ważnych, dużych koncertach.
           - 14 września odbył się koncert inaugurujący 75. sezon artystyczny Opery Śląskiej i ogromnie się cieszę, że znalazłam się w gronie solistów tego wieczoru. Wspomniałyśmy już o Koncercie Laureatów IV Międzynarodowego Konkursu Wokalistyki Operowej im. Adama Didura w Bytomiu, który odbył się podczas tegorocznego Festiwalu im. Adama Didura w Sanoku,            Fundacja „Pomóż Im” zaprosiła mnie do udziału w wyjątkowym koncercie charytatywnym „Wielkie Głosy – Małym Bohaterom z Białostockiego Hospicjum”, który odbył się 26 listopada 2019 r. w Operze i Filharmonii Podlaskiej w Białymstoku. Gwiazdami koncertu byli wybitni polscy śpiewacy: Artur Ruciński (baryton), Remigiusz Łukomski (bas) i Jacek Laszczkowski (tenor). Obok tak sławnych śpiewaków znalazły się dwie młode sopranistki: Ewelina Osowska i ja. Wystąpiła z nami Orkiestra Opery i Filharmonii Podlaskiej pod batutą Wojciecha Semerau-Siemianowskiego. Koncert był niezwykłym wydarzeniem dla miłośników muzyki klasycznej. Program wypełniły najsłynniejsze utwory operowe Pucciniego, Mozarta, Bizeta, Khrennikova i Donizettiego. Cały dochód z koncertu przeznaczony został na rzecz podopiecznych Białostockiego Hospicjum dla Dzieci. Dla mnie było to wielkie wyróżnienie.

           Przez cały czas prowadzi Pani „życie na walizkach”.
           - Tak, ale bardzo mnie to cieszy, bo ekscytujące jest takie życie wypełnione podróżami.

           W Pani kalendarzu na 2020 rok jest już sporo zajętych terminów:
           - Duże wyzwania są jeszcze przede mną. Już we wtorek zaczynam próby do opery „Don Bucefalo” Antonio Cagnoni’ego w reżyserii Pawła Szkotaka, pod kierownictwem muzycznym Massimiliano Caldi’ego w Operze Bałtyckiej w Gdańsku, a premiera zaplanowana jest na 31 stycznia. Niedługo wystąpię w Krakowie, a także zaproszona jestem do kilku projektów w Operze Śląskiej (wśród których jest także „Łucja z Lammermooru” Gaetana Donizettiego).

          Trzeba jednak chociaż trochę się oszczędzać, żeby nie przemęczyć tego pięknego głosu, który dzisiaj brzmiał cudownie w każdym rejestrze.
          - Jesteśmy po dwóch miesiącach prób, a ponadto, jak już wspominałyśmy, były inne spektakle i koncerty. Mam prawo być trochę zmęczona, ale mój głos na szczęście jeszcze nie. Chcę także podkreślić, że w Operze Śląskiej jest wspaniała, przyjazna, sprzyjająca pracy atmosfera, która z pewnością ma także wpływ dobrą kondycję wykonawców. Ciekawa jestem, co powie na ten temat i o dzisiejszej premierze moja Pani Profesor, Jolanta Janucik, która była na spektaklu i jest na tym spotkaniu.

           Mam nadzieję, że usłyszy Pani wiele ciepłych słów, bo premiera była doskonała, a Pani czuła się przez cały czas swobodnie, pewnie na scenie i wszystko było bardzo precyzyjnie wykonane. Serdecznie gratuluję i dziękuję za ten wspaniały wieczór, życzę, aby miło Pani spędziła Święta Bożego Narodzenia i aby był czas na odpoczynek, a w 2020 roku życzę wielu sukcesów.
           - Dziękuję bardzo. Pani i czytelnikom „Klasyki na Podkarpaciu” życzę wszystkiego dobrego na Święta i na nadchodzący 2020 rok. Mam nadzieję, że niedługo się spotkamy. Pozdrawiam Państwa serdecznie.

Zofia Stopińska

Zawód artysty nie jest łatwy i wymaga wielkiego zaangażowania

           To już tradycja, że w pierwszej dekadzie grudnia, przez kilka dni, salę koncertową Filharmonii Podkarpackiej wypełnia najmłodsza publiczność, aby posłuchać muzyki i zobaczyć ciekawe widowisko, które przygotowali gospodarze, oraz spotkać się ze Świętym Mikołajem.
           Tegoroczne Mikołajki w Filharmonii odbywały się od 2 do 6 grudnia, a wystawiany był jeden z najpiękniejszych baletów Piotra Czajkowskiego „Jezioro łabędzie”. Towarzyszącą zespołowi baletowemu Orkiestrą Symfoniczną Filharmonii Podkarpackiej dyrygował Wojciech Rodek, znakomity dyrygent, dyrektor naczelny Filharmonii Lubelskiej. Artysta chętnie zgodził na rozmowę i spotkaliśmy się 5 grudnia po pierwszym spektaklu.

          Nie po raz pierwszy spotyka się Pan w Rzeszowie z dziećmi, które z różnych stron Podkarpacia przyjeżdżają na mikołajkowe spektakle.
          - Jest mi bardzo miło, że mogę w okresie Mikołajek być w Rzeszowie i sprawiać wspaniały prezent dzieciom. Uważam, że to jest coś niezwykłego, bo tyle tysięcy dzieci z całego regionu może przyjechać do Filharmonii i zobaczyć prawdziwy balet w wykonaniu znakomitych tancerzy. Zespół baletowy tworzą bowiem tancerze najwspanialszych polskich teatrów operowych, którzy wspólnie przygotowali spektakl „Jezioro łabędzie” Piotra Czajkowskiego w wersji odpowiedniej dla dzieci. Wiadomo, że widowisko nie może trwać za długo i artyści postarali się, aby w czasie 1 godziny i 10 minut opowiedzieć wszystkie wątki tego baletu, ale, co najważniejsze, niektóre dzieci po raz pierwszy mają szansę zetknąć się z tańcem klasycznym, a przede wszystkim z brzmiącą na żywo muzyką.

          Wielokrotnie rozmawiałam z artystami, którzy przygotowywali koncerty dla dzieci i zawsze podkreślali, że dla dzieci trzeba nawet lepiej przygotować się do koncertu czy spektaklu niż dla dorosłych, bo najmłodsi są bacznymi obserwatorami i usłyszą oraz zobaczą to, czego nie zauważą dorośli.
           - To jest prawda i zawsze tak jest. Poza tym dzieci bez żadnego skrępowania przekazują swoje emocje. Kiedy im się podoba, biją brawo, kiedy im się coś nie podoba – nie ma braw. Im młodsze dzieci, tym bardziej spontanicznie reagują. Słyszę to podczas spektakli. Bywa tak, że brawa rozlegają się dopiero po pewnym czasie – po czterech numerach, czasem po pięciu, ale są też spektakle, podczas których jesteśmy gorąco oklaskiwani od początku, po każdym numerze, i to oznacza, że te dzieci reagują wspaniale. Poza tym treść libretta „Jeziora łabędziego” jest czasami nawet straszna, ale na szczęście kończy się szczęśliwie, tak jak to powinno być w każdej bajce. Dzieci wszystko bardzo przeżywają. Jak rozpoczyna się spektakl, to czasem widzę jeszcze jakieś komórki w ręce i rozmowy, ale nie trwa to długo i w sali panuje już cisza, pełne skupienie i prawie nikt się nie rusza na widowni. Po spektaklu niektóre dzieci podchodzą i zaglądają do kanału. Zawsze staram się z nimi chwilę porozmawiać i kiedy pytam – przyjdziecie jeszcze? Najczęściej słyszę odpowiedzi – tak, przyjdę wiele razy, ktoś mówi – ja jeszcze przyprowadzę rodziców, bo bardzo mi się podobało.
          To dowodzi najlepiej, że muzyka klasyczna, balet czy opera nie są gatunkami niepotrzebnymi. Trzeba tylko dać szanse wszystkim z tym się zetknąć, a z tym jest największy problem, bo przecież mamy rzesze naszych rodaków, którzy takiej szansy nie mają.
Jeśli rodzice nie zabiorą dziecka na koncert, to bywa tak, że szkoła także o to nie zadba. Często się zdarza, że te większe ośrodki, w których są filharmonie i teatry operowe, znajdują się bardzo daleko.
          Jestem zachwycony, że do Filharmonii Podkarpackiej może przyjechać grupa baletowa i z towarzyszeniem orkiestry może przedstawić prawdziwe widowisko – piękne stroje, dekoracje, światło...

           Bardzo jestem ciekawa, czy słuchał Pan muzyki klasycznej, kiedy był Pan w wieku dzieci zasiadających na widowni?
           - Moja starsza siostra grała na skrzypcach i muzyka klasyczna rozbrzmiewała w naszym domu. Pamiętam też dzień, w którym do domu „przyjechało” pianino, bo w tamtych czasach na pianino trzeba było mieć przydział. Rodzice odkładali pieniądze na pianino i z tym nie było problemu, ale trudno było je kupić w sklepie. Ponieważ moja siostra uczyła się grać, można było kupić pianino.
          To był bardzo ważny dla nas dzień. Od tamtej pory zacząłem siadać do tego pianina i próbowałem coś grać, uczyłem się nut i powiedziałem rodzicom, że chcę się uczyć w szkole muzycznej.
           Jak często bywa u dzieci, zapał bardzo szybko minął, nie chciało mi się ćwiczyć, ale miałem wspaniałego nauczyciela, którego darzyłem wielkim szacunkiem. Mogę powiedzieć, że nawet troszkę się go bałem, pomimo, że nigdy nie krzyczał, nie podnosił głosu i może dlatego starałem się zawsze przygotowywać i ćwiczyć wszystko, co miałem zadane, aby grać na lekcji bardzo dobrze.
Mieszkaliśmy w małej miejscowości, mój ojciec był wojskowym i właściwie byliśmy „odcięci” od reszty świata. Do szkoły muzycznej jeździłem 15 kilometrów, często, kiedy w mroźne zimy wracałem do domu, była już prawie noc, a od przystanku autobusowego szedłem jeszcze 2 kilometry piechotą, bo nie mieliśmy samochodu. Trudno to może sobie wyobrazić, ale były takie czasy, że niewiele osób stać było na kupno samochodu.
          Pamiętam też w wieku 11 lat pierwszą wizytę w filharmonii. To był dla mnie przełom i ja wierzę, że każda pierwsza wizyta w filharmonii może być przełomem dla wielu dzieci i młodych osób.
Pamiętam, jak wtedy prof. Mieczysław Gawroński dyrygował V Symfonią Beethovena i przybliżał dzieciom ten utwór. Zrobił to tak, że wysłuchałem z wielkim zainteresowaniem nie tylko pierwszej części, bo okazało się, że pozostałe części były też piękne.
           Skoro piąta Symfonia Beethovena okazała się tak cudowna, a dowiedziałem się, że jest ich dziewięć, to ciekawy byłem, jak brzmią inne. Zacząłem kupować kasety. Ile razy byłem we Wrocławiu, musiałem wejść do sklepu muzycznego i zawsze coś kupowałem. Po Beethovenie przyszła kolej na fascynacje Koncertem fortepianowym Czajkowskiego i muzyką tego kompozytora, a później innymi kompozytorami. Uczyłem się wszystkich nowych utworów prawie na pamięć i próbowałem nawet w trakcie słuchania dyrygować. Ta pasja dyrygencka zaczęła się rozwijać już wtedy.

          Czyli już wtedy marzył Pan, aby grać na tak dużym instrumencie, jakim jest orkiestra.
           - Marzyłem o tym, a pierwszą partyturę kupiłem w Opolu, jak miałem 12 lat i był to Koncert e-moll Chopina. Jak przyjechałem z tą partyturą do domu, to zaraz włączyłem nagranie tego utworu – partie solowe grał Eugen Indjic, a Orkiestrą Filharmonii dyrygował Kazimierz Kord i słuchając, stwierdziłem, że nie potrafię tym Koncertem dyrygować, bo wykonawcy grają nierówno. Fascynowała mnie ta muzyka tak bardzo, że w końcu zacząłem się uczyć dyrygowania.

           Studiował Pan dyrygenturę w latach 1998-2003 w klasie prof. Marka Pijarowskiego w Akademii Muzycznej we Wrocławiu, stąd moje stwierdzenie, że jest Pan już dyrygentem średniego pokolenia. Świadczy o tym też Pana doświadczenie, bo wprawdzie aktualnie sporo dyryguje Pan koncertami symfonicznymi, ale wcześniej przeważały w Pana działalności różne inne formy sceniczne: opera, operetka, balet, musical...
           - Mogę powiedzieć, że właściwie wychowałem się w teatrze operowym, bo przecież już śp. Marek Tracz, który miał własną operę, zrobił kiedyś przesłuchania na dyrygenta i wybrał mnie. Jeździłem z jego teatrem po całej Europie dość długo.
            Pięć lat spędziłem w Gliwickim Teatrze Muzycznym, który zawsze był wypełniony publicznością, a w tej chwili już nie istnieje i nie mogę zrozumieć, dlaczego. Publiczność go kochała. Realizowane tam były opery, przedstawienia baletowe, ale przede wszystkim operetki i musicale. W czasie 70-ciu lat działalności powstał tam wspaniały zespół. Panowała tam także znakomita atmosfera i ten śląski etos pracy był wszechobecny.
           Później spędziłem trzy lata w Teatrze Wielkim w Łodzi. Tam było zupełnie inaczej, bo ten Teatr targany był namiętnościami działaczy związkowych, polityków, solistów. Niedawno Kazimierz Kord napisał w swoich wspomnieniach, że kiedy pracował w Teatrze Wielkim w Warszawie, odnosił wrażenie, iż ma do czynienia z układami, których nie da się ułożyć. Często tak jest w dużych teatrach, w których pracuje kilkaset osób i nie da się pogodzić interesów wszystkich grup: solistów, orkiestry, chóru, baletu... Zdobywa się tam jednak wiele niezwykłych doświadczeń, które bardzo mi się przydają teraz, kiedy jestem po raz pierwszy dyrektorem naczelnym filharmonii. Mogę mieć pewien dystans do pewnych zachowań artystów, które są przewidywalne.
          Zawód artysty nie jest łatwy, wymaga wielkiego zaangażowania, za którym powinna iść odpowiednia płaca, a w naszym kraju nie ma wynagrodzenia za dobrą pracę dla artystów. Jest to poważny problem, bo artyści muszą bardzo dużo pracować, dodatkowo uczyć w szkołach i od rana do wieczora są zajęci. Chwała tym, którzy w orkiestrach symfonicznych, w teatrach grają pełni zapału, ale są też tacy, którzy już tego zapału nie mają i trudno jest ten zapał wskrzesić. To także jest rola dyrygenta, który musi tak pracować z orkiestrą, żeby muzycy grali nie tylko dobrze, ale także pięknie, a to już wypływa z duszy.
          W Rzeszowie prowadzę spektakle baletowe i zdarza mi się także nadal dyrygować spektaklami operowymi. W dodatku moja żona jest śpiewaczką i śpiew operowy jest dla mnie chlebem powszednim.

           Pan także pracuje bardzo dużo i do tego w odległych miejscach. Jest Pan dyrektorem naczelnym Filharmonii im. Henryka Wieniawskiego w Lublinie, a w Akademii Muzycznej we Wrocławiu prowadzi Pan działalność pedagogiczną. Regularne i częste podróże są wpisane w Pana kalendarz.
           - Kiedyś mi to przeszkadzało, ale już się z tym pogodziłem, stwierdziłem, że trzeba polubić podróże.
Zaangażowanie w Lublinie powoduje, że wielu propozycji po prostu nie przyjmuję, bo nie mam czasu. Mam stałe obowiązki, które chcę i muszę traktować poważnie. Wiosną i jesienią najczęściej jestem w Lublinie, natomiast w okresie zimowym mogę trochę więcej czasu poświęcić na gościnne występy.
           Niezwykle ważna jest dla mnie także działalność pedagogiczna, bo chcę przekazać to, co już potrafię i podzielić się swoimi doświadczeniami z młodymi ludźmi, a także pomóc im w dostępie do orkiestry, w rozpoczęciu kariery. Wielu młodych dyrygentów mogło pracować z orkiestrami w Gliwicach, Lublinie i Łodzi. Bardzo się cieszę, że mogłem im pomóc i są już teraz dobrymi, cieszącymi się uznaniem dyrygentami. Zawsze jednak starałem się i nadal to czynię, aby angażować dyrygentów, którzy stawiają sobie najwyżej poprzeczkę. Zapewnienie orkiestrze bardzo dobrych dyrygentów, to jest moja recepta na to, żeby orkiestra chciała grać dobrze i pięknie.

          Pan także miał szczęście w momencie startu, bo w 2005 roku wygrał Pan konkurs na stanowisko asystenta Antoniego Wita w Filharmonii Narodowej.
           - To był rzeczywiście przełom w mojej karierze zawodowej, bo wszyscy mnie wówczas zauważali i zaczęli mnie zapraszać, ponieważ wiadomo, że asystentem tak wybitnego dyrygenta, jak Antoni Wit, nie może być byle kto. Bardzo dużo mu zawdzięczam, bo tych umiejętności i doświadczeń nie zdobędzie się w żadnej szkole. Profesor Marek Pijarowski świetnie uczył mnie fachu w Akademii Muzycznej, ale potem trzeba praktykować i tu już trzeba mieć szansę, a praca z Orkiestrą Symfoniczną Filharmonii Narodowej, która jest może nawet najlepszą orkiestrą w Polsce, jest najlepszą szansą. Im lepsza orkiestra, tym praca jest trudniejsza, bo są duże wymagania. Fakt, że orkiestra dobrze umie wykonać swoją partię, jest dopiero początkiem pracy, bo trzeba w tym momencie postawić sobie pytanie, jak to zrobić i każdy dyrygent musi znaleźć na to receptę. Powinien także przekonać muzyków, że ma rację i muzycy powinni mu zaufać, a to jest najtrudniejsze. Mogę stwierdzić, że zwykle mi się to udaje.
Antoni Wit był bardzo wymagającym szefem i wspaniałym dyrygentem, i bardzo się cieszę, że teraz często przyjeżdża do Lublina i pracuje z Orkiestrą, a każdy koncert jest wielkim wydarzeniem.

           W Rzeszowie Pan także musiał solidnie pracować z orkiestrą nad przygotowaniem się do spektaklu baletowego.
           - To jest bardzo trudne zadanie dla orkiestry filharmonicznej, ponieważ spektakl baletowy czy spektakl operowy wymagają od dyrygenta reakcji na to, co się dzieje na scenie. Reakcja dyrygenta musi się przełożyć na reakcję orkiestry. Chodzi tu o zakończenie ruchu czy śpiewu, a w balecie jest to szczególnie trudne, ponieważ orkiestra nie tylko nie widzi, ale także nie słyszy tancerzy, siedząc w kanale. Musi zaufać dyrygentowi, a przecież ten sam spektakl baletowy jest za każdym razem inny. Nie da się powtórzyć spektaklu tak samo, gra się inaczej, a muzycy muszą za tym podążać i to jest wielkie wyzwanie.

           Zastanawiał się Pan kiedykolwiek, co by Pan robił, gdyby nie był Pan dyrygentem?
           - Wiele razy. Kiedyś mój Ojciec (już świętej pamięci), mówił tak: „Jak ci nie wyjdzie, zawsze możesz się przyuczyć na ślusarza...”. Wziąłem sobie to do serca i Jego słowa są moją dewizą życiową. Nigdy nie pozwalam sobie na spadek morale, które bierze się z różnych źródeł, ale przede wszystkim z poczucia misji, obowiązku, a jednocześnie dawania przykładu. Jeśli nie mogę pracować na najwyższych obrotach, to potrafię zrezygnować, i wielokrotnie to robiłem.
           Podam tylko jeden przykład. Pracowałem w Filharmonii Dolnośląskiej w Jeleniej Górze i kiedy pani Zuzanna Dziedzic, osoba bardzo zasłużona dla tej instytucji, odeszła w wyniku przegranego konkursu, to ja także odszedłem. Wszyscy byli zdziwieni, dlaczego tak zrobiłem, a ja nie wyobrażałem sobie pracy z kimś innym, ponieważ ta Pani mi zaufała, zatrudniła mnie i kiedy odeszła, ja odszedłem razem z nią.
           Teraz pani Zuzanna Dziedzic przyjechała do Lublina i jest moim zastępcą, a to dla tej Filharmonii jest bardzo dobre, bo jej ponad 30-letnie doświadczenie na stanowisku dyrektorskim jest nie do przecenienia. To są doświadczenia, które trzeba przeżyć, nie można się tego nauczyć ani przeczytać w żadnej książce.
            Wracając jeszcze do Pani pytania. Zawsze marzyłem o tym, żeby nauczyć się dobrze kierować autobusem i wiem, że muszę spełnić to marzenie (śmiech).

           Na razie chyba nie będzie to możliwe. Na kilka dni odpoczynku może Pan i Rodzina liczyć tylko w Święta Bożego Narodzenia, bo później ma Pan zapełniony kalendarz.
           - Mam mnóstwo pracy. To jest ten czas, kiedy ja pół miesiąca jestem w Lublinie, a drugie pół przeznaczam na wyjazdy. Do Rzeszowa jechałem całą noc z Opery na Zamku w Szczecinie. W tym samym czasie przygotowujemy dwa koncerty jubileuszowe w Lublinie, bo Filharmonia świętuje 75-lecie, czeka mnie koncert w Narodowym Forum Muzyki we Wrocławiu. Odległości są duże, a wszystko dzieje się równolegle. Po Świętach nie będzie lepiej, ale ja uwielbiam dyrygować, to jest mój żywioł. Fakt, że jestem dyrektorem naczelnym, nie może spowodować, że przestanę dyrygować, bo gdyby miało tak być, to zrezygnowałbym z funkcji dyrektora. Dyrektorem naczelnym może być wiele osób, a dyrygentem niekoniecznie.
           Dobrze jest jednak łączyć te dwie rzeczy. Szczególnie jeśli chodzi o Filharmonię, bo doskonale rozumiem potrzeby muzyków i mogę wychodzić im naprzeciw.
Trzeba także angażować świetnych dyrygentów i solistów, a także dbać o salę wypełnioną publicznością. To się na szczęście w Lublinie udaje, bo zamierzamy nawet powtarzać koncerty ze względu na olbrzymie zainteresowanie. Już cała sala na powtórzenie naszego koncertu jubileuszowego jest wyprzedana, co najlepiej świadczy o tym, że jesteśmy potrzebni.

           Ciekawa jestem, jak Pan wypoczywa.
           - Nic nie robię wtedy (śmiech). Prawie nie mam takich dni, ale nawet jak mam, to nie potrafię nie robić nic i wtedy namiętnie gotuję – od rana do wieczora.
Jeśli tych dni jest więcej niż dwa, to ugotuję tak dużo, że nie ma kto tego zjeść. Najlepszą zachętą są słowa dzieci, które mówią, że nikt tak dobrze nie gotuje, jak tata. Żona także jest zadowolona, bo woli sprzątać niż gotować i dlatego doskonale się uzupełniamy.

          W ten sposób w święta rodzina jest zadowolona, bo wiadomo, kto wszystko ugotuje i przygotuje. Mam nadzieję, że w przyszłości zechce Pan przyjechać do Rzeszowa, aby  popracować z naszą Orkiestrą i wasza dobra współpraca będzie kontynuowana.
           - Mam nadzieję, że tak będzie. Od lat przyjeżdżam do Rzeszowa, wielokrotnie także byłem w lipcu w Łańcucie i pracowałem z dziećmi podczas Międzynarodowych Kursów Muzycznych im. Zenona Brzewskiego. Rzeszów jest mi bardzo bliski, Pamiętam, że po raz pierwszy byłem w Rzeszowie w 2006 roku i dyrygowałem spektaklem „Zemsta nietoperza” – Johanna Straussa. W czasie tych kilkunastu lat dyrygowałem wieloma różnymi koncertami i spektaklami. Wspaniałych wspomnień mam wiele. Cieszę się, że po remoncie Filharmonii Podkarpackiej są także możliwości wystawiania tu widowisk takich, jak te spektakle, które teraz realizujemy.

Z panem Wojciechem Rodkiem - znakomitym dyrygentem, dyrektorem naczelnym Filharmonii im. Henryka Wieniawskiego w Lublinie i pedagogiem Akademii Muzycznej we Wrocławiu rozmawiała Zofia Stopińska  5 grudnia 2019 roku w Rzeszowie

Marek Stefański: "Rosja jest moim ukochanym krajem w muzyczych podróżach"

            Należący do grona najbardziej aktywnych artystycznie polskich organistów Marek Stefański, powrócił z dwutygodniowej podróży koncertowej po Rosji. W wydanej w tym roku książce „Organy na krańcach świata”, która w całości ma formę rozmowy Artysty z Mateuszem Borkowskim, opowieść o podróżach do Rosji zajmuje sporo miejsca. Marek Stefański przyznaje, że od pierwszej podróży w 1999 roku Rosja jest Jego ukochanym krajem w muzycznych podróżach. Z każdej Artysta wraca z nowymi wrażeniami i doświadczeniami. Jak było tym razem, dowiedzą się Państwo pierwsi.

          Gdzie rozpoczęło się tym razem rosyjskie tournée?
          - Pierwszym etapem mojej tegorocznej zimowej rosyjskiej podróży był syberyjski nadbajkalski Irkuck. Po raz drugi przewodniczyłem tam jury II Międzynarodowego Konkursu Organowego o wdzięcznej nazwie „Bajkalska Toccata”. Jest to osobliwe wydarzenie w świecie muzyki organowej, bowiem odbywa się w głębi Rosji, jednocześnie w najpiękniejszym regionie Syberii, gdzie z jednej strony ogrom jeziora Bajkał spotyka się ze strzelistymi szczytami gór Sajany, z drugiej zaś rozpoczynają się stepy, wiodące przez Buriację wprost ku Mongolii. Irkuck jest obecnie prawdziwą metropolią, stolicą wschodniej Syberii, z siecią wyższych uczelni, przedsiębiorstw przemysłowych i biznesowych oraz liczoną w dziesiątki tysięcy liczbą młodzieży zjeżdżającej tutaj na studia z całej wschodniej Rosji. Organizatorem konkursu organowego był Muzykalnyj Oblastnyj Irkuckij Koledż im. Fryderyka Chopina, pełniący funkcję muzycznej uczelni dla obwodu irkuckiego, przy współpracy z Gubernatorską Filharmonią w Irkucku oraz Ministerstwem Kultury Irkuckoj Oblasti.

            W konkursowym jury wraz ze mną pracowali znamienici profesorowie i wirtuozi: Konstantin Volostnov z Konserwatorium im. P. Czajkowskiego w Moskwie, Natasza Baginska z Konserwatorium im. M. Glinki w Nowisybirsku oraz Saltanat Abighanowa z Narodowego Konserwatorium Kazachstanu w Nur-Sultan (tak obecnie nazywa się stolica Kazachstanu, dawniej Astana). Sekretarzowała Yana Yudenkowa, wykładowca gry organowej w irkuckim Koledżu, solistka irkuckiej filharmonii, inicjatorka i 'spiritus movens' całego przedsięwzięcia.

          Poziom konkursu był bardzo wysoki. Znakomita technika gry rosyjskich młodych organistów, zbudowana na rzetelnych studiach pianistycznych, wrodzona muzykalność, a także ogromna determinacja do pracy i samodyscyplina pozwalają na postawienie całkiem uzasadnionego pytania, czy oby przyszłość europejskiej organistyki nie będzie należała niebawem do muzyków ze Wschodu?...

          Zwycięzcą konkursu został student III roku Konserwatorium im. P. Czajkowskiego w Moskwie Andrej Szejko, którego będziemy gościć z koncertami w ramach Podkarpackiego Festiwalu Organowego w roku 2021. Na koniec kursu poprowadziłem dla jego uczestników kurs interpretacji muzyki organowej, dzieląc się i inspirując wzajemnie z muzyczną młodzieżą nie tylko wiedzą, lecz także doświadczeniami i przemyśleniami w zakresie wykonawstwa organowego. Wspólnie z pozostałymi członkami jury zagraliśmy także koncert otwierający owo syberyjskie święto muzyki organowej. Wykonawcami drugiego koncertu byli konkursowi laureaci.

           Czas spędzony w Irkucku był prawie w całości wypełniony pracą związaną z Konkursem, kursem i koncertem. Czy była okazja do spotkania z mieszkańcami polskiego pochodzenia?
          - Zupełnie przy okazji, będąc już w dalekiej Syberii, na zaproszenie Konsula Generalnego RP w Irkucku pana Krzysztofa Świderka, skutecznego promotora polskiej kultury w Rosji, tytana pomysłów i znakomitego ich realizatora, zagrałem w miejscowym kościele katedralnym koncert dla niewielkiej irkuckiej społeczności katolickiej, wywodzącej się z potomków syberyjskich zesłańcòw. Cieszyliśmy się i wzruszali wspólnym spotkaniem...

          Po opuszczeniu gościnnego Irkucka udałeś się już w kierunku zachodnim.
          - Z Irkucka udałem się do Tweru, pięknego miasta położonego pomiędzy Moskwą a St. Petersburgiem, gdzie od 15 już lat każdego roku wykonuję w miejscowej Filharmonii recital organowy. Jest to moja ulubiona sala koncertowa w Rosji. Choć niewielka (450 miejsc), jednak bardzo przyjazna muzyce organowej, niezwykle „przytulna” i przede wszystkim ze wspaniałą, wyedukowaną muzycznie i niezwykle gorącą w odbiorze muzyki publicznością.

           Tym razem do udziału w koncercie zaprosiłem znakomity filharmoniczny chór pod dyrekcją Maestro Andreja Krużkowa, dyrektora artystycznego filharmonii. Wspólnie wykonaliśmy monumentalną „Missa festiva” Akexandra Greczaninowa, dzieło łączące w swym muzycznym wyrazie i formie tradycje muzyczne Kościoła Prawosławnego i Katolickiego. Chór potwierdził niezrównaną jakość rosyjskiej szkoły wokalnej. W moim odczuciu trudno o lepszą interpretację tego utworu, a piana i pianissima chóralne okazały się wprost mistycznym, nieziemskim brzmieniem...

           Prawie zawsze Twoje rosyjskie podróże koncertowe wiodą przez Moskwę i trzeba podkreślić, że jesteś artystą dobrze znanym tamtejszej publiczności.
           - Na koniec zatrzymałem się w stolicy Rosji, w Moskwie, gdzie przy komplecie publiczności w pięknej neogotyckiej archikatedrze zagrałem recital organowy złożony z dzieł muzyki polskiej: Mikołaja z Krakowa, S. Moniuszki, M. Surzyńskiego i obowiązkowo, jak to w Rosji bywa, J. S. Bacha.

           Czas przeznaczony na zimową podróż po Rosji minął bardzo szybko, ale powróciłeś zachwycony i usatysfakcjonowany.
           - Były to obfite i bardzo intensywne 2 tygodnie muzycznej pracy i jednocześnie pięknej przygody, ale także pełne wielkiej satysfakcji i twórczej inspiracji... Kolejna podróż do Rosji, także w jej dalekie rejony, już na wiosnę przyszłego roku...

           Czytelnicy Klasyki na Podkarpaciu będą z pewnością usatysfakcjonowany, jeśli będą mogli przeczytać relację z kolejnej podróży. Dziękuję za rozmowę, którą zarejestrowaliśmy w trakcie powrotnej podróży z Rosji.

Z dr hab. Markiem Stefańskim, znakomitym organistą i pedagogiem urodzonym w Rzeszowie, Krakowianinem z wyboru, rozmawiała Zofia Stopińska 7 grudnia 2019 roku.

Rozumieją się nadzwyczajnie i kochają razem grać

          Tegoroczna Rzeszowska Jesień Muzyczna zakończyła się wspaniałym recitalem Kai Danczowskiej – jednej z najwybitniejszych polskich skrzypaczek. Artystka wystąpiła z córką Justyną Danczowską, która jest znakomitą, niezwykle utalentowaną pianistką.
          Gorącymi brawami na stojąco rzeszowscy melomani dziękowali za wspaniały występ wykonawczyniom finałowego koncertu. W programie znalazły się: Preludium i Rondo z Partity G. Bacewicz, Sonata na skrzypce i fortepian P. Glassa oraz Sonata na skrzypce i fortepian F. Say’a. Pomimo, że są to mało znane utwory, rzeszowska publiczność przyjęła je entuzjastycznie, a jej owację Artystki nagrodziły bisami i tak usłyszeliśmy: Humoreskę A. Dvořàka, Kujawiaka a – moll H. Wieniawskiego oraz Poemat Z. Fibicha.
           Cokolwiek napiszę o wirtuozerii Maestry Kai Danczowskiej, zabrzmi banalnie. Była rewelacyjna. Justyna Danczowska to wspaniała pianistka i kameralistka, zachwycająca znakomitą techniką, a zarazem delikatnym, subtelnym brzmieniem. Trudno sobie wyobrazić lepsze zwieńczenie III Rzeszowskiej Jesieni Muzycznej.

Dla mnie ten koncert miał ogromne wartości poznawcze, bowiem oprócz bisów jedynym utworem, który znałam, była Partita na skrzypce solo Grażyny Bacewicz, ale tak wspaniale wykonanych skrajnych części (Preludium i Rondo) tego dzieła, które rozpoczęły rzeszowski recital, nie słyszałam nigdy. Nigdy też nie słyszałam na żywo Sonaty na skrzypce i fortepian Fazila Say’a, tureckiego kompozytora i pianisty oraz Sonaty na skrzypce i fortepian amerykańskiego twórcy Philipa Glass’a. Czy często Panie zamieszczają w programach recitali muzykę XX i XXI wieku?
          Kaja Danczowska: Owszem, ostatnio dosyć często.
          Justyna Danczowska: Najpierw zachwyciłyśmy się Sonatą Fazila Say’a i łączyłyśmy ją z różnymi znanymi dziełami. Pamiętam nawet koncerty, podczas których zabrzmiała po Sonacie Beethovena i Kwintecie Mozarta.
Później, w wyniku zachwytu twórczością Philipa Glass’a, postanowiłyśmy sięgnąć po jego dzieło na nasz skład i okazało się, że jest piękna Sonata na skrzypce i fortepian.

Cudowny utwór, ale bardzo trudny.
           Kaja Danczowska: Słusznie Pani zauważyła, że jest to niełatwy utwór. Dość długo nad nim pracowałam, żeby go zagrać na koncertowym poziomie – tak jak dzisiaj.

Słuchając koncertu, pomyślałam, że tylko Matka i Córka mogą stworzyć tak wyjątkowy duet, najlepszy na świecie. Chyba nie mogłaby sobie Pani pozwolić na taką swobodę z innym pianistą.
          Kaja Danczowska: No i chyba nie z każdą córką, bo to musi być córka niezwykle wrażliwa i nie tylko utalentowana, ale czująca podobnie do mnie, czyli w trochę zwariowany sposób.
          Justyna Danczowska: Oprócz wspólnej wrażliwości łączy nas wyjątkowa empatia i ja wiem, kiedy zabrzmi następna nuta w wykonaniu Mamy, chociaż tego nie powinnam wiedzieć. Za nami wiele lat wspólnego grania. Jak rozpoczynałyśmy współpracę, to obie byłyśmy dobrymi instrumentalistkami, ale wspólne oddychanie, wspólne frazowanie wcale nie było łatwe. Teraz wszystko jest oczywiste i doskonale wiemy, kiedy wstrzymać albo wziąć głębszy oddech.
           Kaja Danczowska: Dlaczego powiedziałaś, że nie powinnaś wiedzieć, kiedy przypada następna nuta?
           Justyna Danczowska: Bo to jest równoznaczne z przewidywaniem przyszłości. Polega to na intuicji, wyczuwaniu. Graliśmy kiedyś Kwartet na koniec czasu Oliviera Messiaena, w którym jedna z części napisana jest na wiolonczelę i fortepian. W składzie naszego kwartetu był wiolonczelista Bartosz Koziak, który grał tę część bardzo swobodnie, ale cały czas byliśmy razem. Po koncercie powiedział do mnie: „Nie wiem, jak to robiłaś, że byłaś tak bardzo ze mną, bo ja nie wiedziałem, kiedy zagram następną nutę, a ty wiedziałaś. Nie mogę uwierzyć, że było to możliwe”.
           Kaja Danczowska: Podobne wrażenia miałam dzisiaj w czasie wykonania na bis Kujawiaka a-moll Henryka Wieniawskiego. Nie wiedziałam, kiedy przypadnie to zachwianie, ta dowolność, to zakołysanie i opierałam się na Justynie, i dokładnie byłyśmy razem.
           Justyna Danczowska: Mam swoje sposoby, żeby to odgadnąć.
           Kaja Danczowska: W takich momentach wydaje mi się, że ty mnie prowadzisz. I to jest najcudowniejsze.

Pani Profesor, jest takie powiedzenie, że „niedaleko pada jabłko od jabłoni”, które Rodziny Danczowskich dotyczy szczególnie. Pani dziadek, Dezyderiusz Danczowski, był wybitnym, uznanym na świecie wirtuozem wiolonczeli, a Pani mama Beatrycze, choć z wykształcenia była historykiem sztuki, też pięknie grała na tym instrumencie. W trzecim pokoleniu Pani zamieniła wiolonczelę na skrzypce, chociaż w domu była świetna wiolonczela po dziadku. Łatwo było zostać skrzypaczką w domu wiolonczelistów?
           Kaja Danczowska: Mogę powiedzieć nawet, że bardzo trudno. Miałam już 26 lat i byłam koncertującą skrzypaczką, kiedy mama powiedziała: „Wiesz, graj na tych swoich skrzypcach”. Wcześniej ciągle mówiła: „Przejdź wreszcie na wiolonczelę, bo to jest piękny instrument”. Nie chciała, żebym grała na skrzypcach, a ja na przekór coraz więcej ćwiczyłam na skrzypcach. Nie prowadziłyśmy życia towarzyskiego, nie miałam się z kim spierać, więc się kłóciłam z mamą.

Pani Justyno, słuchając Pani dzisiaj, pomyślałam, że na pewno sama wybrała Pani sobie instrument.
           Justyna Danczowska: Wiem, że teraz są kilkuletnie dzieci, które mają świadomość osób dorosłych i same o sobie decydują, ale ze mną było inaczej. Trudno mi powiedzieć, jak to dokładnie wyglądało, ale nie był to tylko mój wybór. Zaczęłam grać na fortepianie, nie było żadnych planów związanych ze skrzypcami. W domu była wiolonczela po pradziadku i były plany, że będę na tym instrumencie grała, ale na planach się skończyło. Często teraz myślę, że dobrze się stało, bo nie muszę nosić tak dużego instrumentu. Dzięki temu, że zostałam pianistką, mogłam studiować u wielkiego Krystiana Zimermana.

Wielką wagę przywiązują Panie do pamiątek i dokumentów rodzinnych, podobno mają Panie ogromny zbiór dokumentów, a dużą część stanowią pamiątki i rękopisy związane z wieloletnią mentorką pani Kai Danczowskiej – wybitną polską skrzypaczką Eugenią Umińską – ten zbiór, a przede wszystkim wspomnienia spisane przez panią Kaję Danczowską o Profesor Eugenii Umińskiej, były materiałami do powstania książki „Eugenia Umińska – dama wiolinistyki we wspomnieniach Kai Danczowskiej”, autorstwa Katarzyny Marczak. Wydała je Akademia Muzyczna w Krakowie. To fascynująca książka nie tylko dla skrzypków, ale także dla muzyków.
           Kaja Danczowska: Jest to książka o miłości, która może zaistnieć pomiędzy nauczycielem i uczniem. Pomimo, że czytałam te listy Pani Profesor tyle razy i książka już wyszła, one wciąż mnie zdumiewają i bardzo poruszają.

Jest Pani „ulepiona” przez Profesor Eugenię Umińską.
           Kaja Danczowska: Dobrze pani to określiła. Osoby, które znały Panią Profesor (zmarła równo 40 lat temu), mówią: „Kaju, ty masz gesty Gieni, ty się tak samo ruszasz, zawieszasz głos w ten sam sposób”. Miło mi.

Profesor Eugenia Umińska traktowała Panią jak swoją drugą córkę. To jest zdumiewające, jak dużo można przejąć od ukochanej Profesorki w czasie 13-tu lat nauki, pomimo, że później, po udziale w pięciu wielkich międzynarodowych konkursach skrzypcowych, postanowiła Pani studiować u samego Dawida Ojstracha. Dostała Pani stypendium na 4 miesiące, a została Pani w Moskwie dwa lata. W tym czasie napisała Pani wiele listów do prof. Eugenii Umińskiej i otrzymywała Pani także odpowiedzi.
           Kaja Danczowska: Korespondowałyśmy bardzo często i te listy były dla mnie bardzo ważne. W Moskwie byłam na tzw. stażu, który polegał wyłącznie na kontaktach z Dawidem Ojstrachem. Ogromnie intensywnie ćwiczyłam i często miałam lekcje, i to Dawid Ojstrach dał mi ostateczny artystyczny szlif.

Pani Justyna Danczowska, po zwycięstwach w konkursach pianistycznych w Płocku, Szafarni i Krakowie oraz konkursie muzyki kameralnej w Neuchatel i w Zurychu, odbyła studia w Bazylei w mistrzowskiej klasie Krystiana Zimermana.
           Justyna Danczowska: Przez cztery lata studiowałam u najlepszego pianisty świata Krystiana Zimermana, a potem dwa lata w Zurychu u rosyjskiego pianisty Konstantina Scherbakova. Efekty przed chwilą Pani słyszała, a także rozmawiałyście o nich z Mamą.

Dlaczego wybrała Pani muzykę kameralną?
           Justyna Danczowska: To się stało samoistnie. Lubię i mam smykałkę do współgrania, do wyczuwania partnera muzycznego, odgadywania jego myśli i jego interpretacji. Jeszcze w szkole podstawowej wystąpiłam z kolegą i już wtedy poczułam, że w tej muzyce odnajduję się najlepiej. Oczywiście, trzeba najpierw nauczyć się bardzo dobrze grać na instrumencie, żeby być dobrym muzykiem-kameralistą. Dlatego kształciłam się w tym kierunku przez wiele następnych lat, ale kameralistyka była zawsze moją ulubioną formą muzykowania. Jak rozpoczęłam naukę u Krystiana Zimermana, to Mistrz od razu to dostrzegł, założył trio, w którym grałam i robił mi lekcje z utworami kameralnymi. Każda lekcja rozpoczynała się pytaniem: „Co dzisiaj chcesz grać?”, i mogłam wybierać: dzisiaj Trio Rachmaninowa lub dzisiaj Trio Beethovena, a kiedy indziej Trio Mendelssohna. W zasadzie to ja proponowałam temat lekcji, przynosząc nuty. Czasami Mistrz proponował, abym zagrała także coś solo i robiłam także repertuar solowy, ale jednak przez cały czas kameralistyka była na pierwszym planie. Krystian Zimerman uważał bowiem, że należy rozwijać w człowieku to, w czym jest najlepszy, a nie realizować z góry założony program. Jestem mu bardzo za to wdzięczna, bo mam do tej pory wpisane jego ręką uwagi w triach i sonatach.

Aktualnie nie tylko wspólnie występujecie, ale także pracujecie w jednej uczelni – Akademii Muzycznej w Krakowie.
           Kaja Danczowska: Tak, to jest wielka przyjemność.

Niełatwo się dostać do klasy prof. Kai Danczowskiej, bo wielu młodych skrzypków chce pod Pani kierunkiem doskonalić swe umiejętności i bardzo sobie tę możliwość cenią. Po koncercie podeszła do Pani jedna z wychowanek.
           Kaja Danczowska: Bardzo mnie wzruszyła moja studentka, a właściwie już absolwentka, która wykonała recital dyplomowy w czerwcu tego roku. Justyna z nią grała podczas tego recitalu i wszyscy obecni byli zachwyceni. Bardzo się cieszę, że Justyna gra z moimi studentami, bo wiele im pomaga i ja nie muszę już niczego pianisty uczyć.

Pani Justyna występuje nie tylko z Mamą, ale również z wieloma innymi muzykami.
           Justyna Danczowska: Tak i zawsze są to dobrzy muzycy. Często gram z wiolonczelistą Bartoszem Koziakiem, który chociaż jest Krakowianinem, uczy w Akademii Muzycznej w Bydgoszczy. Już niedługo będę grała koncerty ze skrzypaczką Orianą Masternak. Występujemy wspólnie z Agatą Szymczewską, która związana jest z Uniwersytetem Muzycznym Fryderyka Chopina w Warszawie. Występowałam również z Ilją Gringoltsem, Piotrem Pławnerem, Aleksandrą Kuls. Gram z wieloma znakomitymi muzykami.

Największym zaskoczeniem, pewnie nie tylko dla mnie, był moment podczas jubileuszu 40-lecia pracy twórczej Bogdana Toszy w Filharmonii Krakowskiej, zagrała Pani na skrzypcach fragment arcytrudnego 24 Kaprysu Paganiniego, kręcąc jednocześnie hula-hop. Ten filmik zrobił w Internecie furorę i wcale się nie dziwię, bo ja go także kilka razy oglądałam z niedowierzaniem, że tak można.
          Kaja Danczowska: Pomyślałam sobie, że jak ktoś ma jubileusz pracy artystycznej, to trzeba po poważnych przemówieniach i wręczeniu medali, pokazać coś wesołego, radosnego, żeby się każdy uśmiechnął. Spróbowałam w domu coś zagrać, kręcąc tym kółkiem i okazało się, że mi się udało! Jeśli ktoś chce mnie w tym naśladować, to radzę robić to z wielką uwagą. Gdy zahaczy się o hula-hop, to ze skrzypiec nic nie zostanie!

Już wspominałam wcześniej, że Panie rozumieją się nadzwyczajnie i kochają razem grać. Wasze dzisiejsze wspólne interpretacje były wspaniałe, wywarły na mnie ogromne wrażenie i pozostaną w mojej pamięci na zawsze.
           Kaja Danczowska: To jest dla nas najważniejsze, że koncert podobał się publiczności, a jeżeli wywarł na pani takie wrażenie, to jestem szczęśliwa i te słowa są największym komplementem.

Z prof. Kają Danczowską i dr Justyną Danczowską rozmawiała Zofia Stopińska 27 października 2019 roku w Rzeszowie

Julia Kociuban: "W mojej rodzinie wszyscy grają..."

           Preludium Symfoniczne „Polonia” op.76 Edwarda Elgara, I i II Suita „Peer Gynt” Edwarda Griega i Koncert fortepianowy f-moll op. 21 Fryderyka Chopina złożyły się na program koncertu, który odbył się 15 listopada 2019 roku w Filharmonii Podkarpackiej. Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Podkarpackiej wystąpiła pod batutą Massimiliano Caldiego, a partie solowe w Koncercie f-moll wykonała Julia Kociuban, jedna z czołowych pianistek swojego pokolenia. Tego wieczoru sala wypełniona była po brzegi publicznością, która gorąco oklaskiwała wykonania wszystkich utworów, a po Koncercie f-moll Julia Kociuban podziękowała publiczności za gorące brawa Walcem Fryderyka Chopina.
Zapraszam Państwa do przeczytania rozmowy z Julią Kociuban, którą zarejestrowałam po próbie w przeddzień koncertu.

           Koncert fortepianowy f-moll op. 21 Fryderyka Chopina to chyba utwór, o wykonanie którego jest Pani często proszona.
           - Kilka lat temu faktycznie tak było, zwłaszcza w 2010 roku, gdzie było bardzo dużo propozycji z prośbami o wykonanie koncertu Chopina bądź recitalu chopinowskiego. Teraz jest ich trochę mniej, jednak zawsze bardzo się na nie cieszę, ponieważ jest to jeden z moich ulubionych koncertów.

           Z pewnością ma Pani w repertuarze także koncerty innych polskich kompozytorów.
          - To prawda. Należą do nich m.in. bardzo rzadko wykonywane przez pianistów Fantazja polska gis-moll op. 19 Ignacego Jana Paderewskiego oraz Koncert fortepianowy Grażyny Bacewicz. Zawsze bardzo chętnie podejmuję się wykonania tych utworów i miło wspominam wszystkie koncerty, podczas których miałam okazję je zaprezentować.

          Jest Pani młodą artystką, ale na estradach koncertowych występuje Pani od wielu lat, stąd z pewnością ma Pani wiele utworów w swoim repertuarze.
           - Naukę gry na fortepianie rozpoczęłam w wieku 5 lat i oczywiście przez te wszystkie lata przybywa wciąż nowych utworów w moim repertuarze, zarówno koncertów, jak i utworów solowych oraz kameralnych. W zawodzie artysty jest to jednak naturalne, każdy z nas chce się rozwijać i przedstawiać publiczności interpretacje coraz to nowych utworów.

          Pochodzi Pani z krakowskiej rodziny o tradycjach muzycznych. Rodzice są muzykami i wszystkie dzieci także. Pani wybrała sobie największy instrument, którego nie trzeba nosić.
          - Ma pani rację, nie trzeba go nosić, ale z drugiej strony trzeba zawsze grać na instrumencie podstawionym, który jest w danej sali dostępny. My, pianiści, potrzebujemy zawsze trochę czasu, żeby odnaleźć się i zaznajomić się z nie swoim fortepianem, ponieważ każdy instrument jest inny. Podobno sama go sobie wybrałam, gdyż byłam bardzo zainteresowana największym "meblem" w domu. W mojej rodzinie wszyscy grają; mama jest pianistką, jeden brat jest wiolonczelistą i dyrygentem, a drugi skrzypkiem. Jak byliśmy młodsi, to często występowaliśmy w trio.

          Stąd od najmłodszych lat grała Pani muzykę kameralną.
          - Tak, to były wspaniałe czasy. Granie z rodzeństwem jest czymś absolutnie wyjątkowym, bo więzy krwi zawsze nas łączyły także w muzyce. Te czasy minęły już jednak bezpowrotnie, ponieważ cała nasza trójka mieszka w różnych miejscach i podąża w innym zawodowym kierunku. Rozpoczęcie na nowo wspólnej działalności kameralnej byłoby po prostu bardzo trudne. Ja dużo podróżuję, a na stałe mieszkam obecnie w Warszawie, gdzie po 7 latach przeprowadziłam się z Salzburga. Mówiąc prawdę, już nie mogę doczekać się Świąt Bożego Narodzenia, bo ostatnie pół roku było dla mnie bardzo intensywne pod względem koncertowym.

           Wreszcie może będzie czas na spotkanie z rodziną i będą to także Pani pierwsze święta z mężem – pianistą Ilyą Maximovem.
           - Tak, za tydzień minie dwa miesiące od naszego ślubu, więc tym bardziej nie mogę się doczekać pierwszych świąt jako małżeństwo.

          Nie było czasu na dłuższą podróż poślubną, ale coraz to częściej jesteście zapraszani na wspólne koncerty, bo występujecie także jako duet fortepianowy.
          - W podróż poślubną nie udało nam się jeszcze wyjechać w ogóle. Natomiast to prawda, w zeszłym roku rozpoczęliśmy grać razem jako duet. Mój mąż jest nie tylko cudownym człowiekiem, ale także świetnym muzykiem i pianistą. Nasze drogi nie tylko w życiu prywatnym, ale również zawodowym, zaczęły się splatać. Dzięki wspólnym występom mamy okazje do wspólnych podróży.

           Niedawno koncertowali Państwo wspólnie w Gdańsku i odnieśliście ogromny sukces.
           - Rzeczywiście, występowaliśmy na Gdańskiej Jesieni Pianistycznej i nasz koncert spotkał się z ogromnym uznaniem publiczności. Wykonywaliśmy fantastyczny program - rosyjskie balety na dwa fortepiany. Wszyscy tę muzykę uwielbiają, któż nie zachwyca się przecież „Dziadkiem do orzechów”. Ludziom ta muzyka kojarzy się ze świątecznym okresem i przekonaliśmy się już nie raz, że z wielką ochotą przychodzą również na koncerty, gdzie wykonujemy fragmenty ich ulubionego baletu w opracowaniu na dwa fortepiany.

           Jako duet fortepianowy gracie Państwo zarówno na dwóch fortepianach, jak i na cztery ręce – przy jednym fortepianie?
            - Podczas koncertów nie występowaliśmy jeszcze grając na cztery ręce, ale mamy takie plany, ponieważ otrzymujemy coraz więcej propozycji, a nie zawsze w miejscach, gdzie odbywają się koncerty, są dostępne dwa fortepiany.

           Pani mąż nadal związany jest z Universität Mozarteum w Salzburgu.
           - Owszem, jest asystentem naszego Profesora Pawła Giliłowa i regularnie jeździ do Salzburga, gdzie prowadzi zajęcia ze studentami, ale mieszkamy od tego roku w Warszawie. Dla mnie jest to duże ułatwienie, ponieważ już trzeci rok prowadzę działalność pedagogiczną, wykładając w Akademii Muzycznej im. Grażyny i Kiejstuta Bacewiczów w Łodzi. Łatwiej mi podróżować z Warszawy do Łodzi niż z Salzburga do Łodzi - tak było, kiedy rozpoczynałam pracę.

           Wracając jeszcze do czasów Pani nauki gry na fortepianie, trzeba stwierdzić, że miała Pani szczęście do świetnych pedagogów.
           - W Krakowie, do 15-tego roku życia, uczyła mnie Pani Olga Łazarska. Później trafiłam do klasy prof. Piotra Palecznego, u którego ukończyłam studia licencjackie w Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina w Warszawie. Na studia magisterskie i podyplomowe wyjechałam do prof. Pawła Giliłowa do Salzburga.

           Od najmłodszych lat uczestniczyła Pani w konkursach muzycznych i atmosfera rywalizacji konkursowej jest Pani dobrze znana. Jeszcze może Pani startować w konkursach, bo przecież nie ukończyła Pani 30. roku życia. Z dotychczasowych doświadczeń może Pani powiedzieć, jak przystępować do konkursów, aby jak najwięcej się nauczyć? Wydaje mi się, że nie można jechać na konkurs wyłącznie po nagrodę.
           - Na pierwszym etapie nauki bardzo często jeździłam na konkursy, ale będąc dzieckiem, inaczej do nich podchodziłam. Z biegiem lat, kiedy nabrałam doświadczenia i zaczęłam inaczej myśleć zarówno o życiu jak i o graniu, to konkursy przestały być dla mnie przyjemnością. Od kilku lat przestałam na nie jeździć, ponieważ to zdecydowanie nie jest moja droga. Konkursy bardzo się zmieniły. Moim zdaniem zostanie laureatem niekoniecznie przekłada się dzisiaj na wszechstronne umiejętności występujących pianistów. Często o przyznaniu nagrody decydują inne czynniki. Dla mnie udział w konkursie wiązał się zawsze z ogromnym stresem. Muzyka to jest całe moje życie i czasem patrząc na to wszystko, było mi po prostu bardzo przykro.
           Wiele osób jeździ na konkursy bez większych obciążeń, myśląc kategoriami biorących udział w loterii - może się uda, a może nie. Ja, niestety, nie potrafiłam myśleć o nich w ten sposób. W pewnym momencie zrozumiałam, że to po prostu nie jest moja droga i będę starać się zajmować czymś, co jest mi bliższe i w moim odczuciu jest esencją zawodu artysty – komunikowaniem się z publicznością i dzieleniem się z nimi moimi emocjami i interpretacjami podczas koncertów.

           Tym bardziej, że ma Pani na swoim koncie wystarczającą ilość sukcesów konkursowych i na brak propozycji koncertowych nie może Pani narzekać, jest Pani znaną i cenioną pianistką.
           - Bardzo dziękuję, cieszy mnie to, że w ciągu ostatnich kilkunastu lat moja kariera wciąż się rozwija i że ciągle idę do przodu, gram koncerty, mam różne propozycje i wszystko toczy się w sposób naturalny.

           Koncertów będzie coraz więcej, bo jak już wspominałyśmy, od niedawna występujecie wspólnie z mężem Ilyą Maximovem i coraz częściej jesteście proszeni o zagranie w duecie.
           - Mam nadzieję, że tych koncertów będzie przybywać, bo jest to niesamowita przyjemność i mam na myśli nie tylko muzyczną stronę, ale także wspólne podróżowanie i przeżywanie koncertów. Jest z kim podzielić się szczęściem po udanym występie.

           W dzisiejszych czasach pianiści, tak jak wszyscy muzycy, muszą nie tylko znakomicie grać, ale również mieć bardzo duży repertuar i wykonywać wszystko, o co proszą organizatorzy koncertów. Pomimo to każdy ma swoją ulubioną, bliższą sercu muzykę. Pani także z pewnością także ma takie utwory.
           - Trudno mi będzie na to odpowiedzieć, bo jak pomyślę o utworach, które wykonuję podczas recitali czy w czasie koncertów z towarzyszeniem orkiestr, to ciężko jest mi wybrać ulubione utwory, czy kompozytorów. Ale ma pani rację, każdy artysta ma kogoś, kto jest bliższy sercu i w moim przypadku jest to Robert Schumann. Jego muzyka jest bardzo szczególna, osobista i niesłychanie emocjonalna. W mojej grze również bardzo dużo operuję emocjami, wkładam w to całe swoje serce, stąd pewnie Robert Schumann i jego muzyka są tak bliskie.

          Niedawno słuchałam płyty zatytułowanej „Chopin, Schumann, Bacewicz” i pomyślałam wtedy, że interpretacja Kreisleriany op. 16 Roberta Schumanna jest bardzo osobista, a przez to piękna i interesująca.
           - Bardzo dziękuję. Dobrze czuję się również wykonując utwory fortepianowe polskich kompozytorów XX wieku. W ubiegłym stuleciu powstało bardzo dużo wspaniałych dzieł, które nie są popularyzowane i rzadko goszczą na estradach koncertowych. Jest to dla mnie niezrozumiałe i bardzo bym chciała, żeby ta muzyka była częściej wykonywana. Staram się kolejne nowe utwory włączać do swojego repertuaru i grać je nie tylko w Polsce, ale także za granicą. Stąd II Sonata Grażyny Bacewicz na mojej pierwszej płycie, Sonata Witolda Lutosławskiego, którą ostatnio często wykonuję i na temat której pisałam doktorat na Akademii Muzycznej w Łodzi.

           Nie przypominam sobie koncertu w Pani wykonaniu w Filharmonii Podkarpackiej.
           - Niestety, nie występowałam jeszcze w Filharmonii Podkarpackiej, a zawsze bardzo chciałam, ponieważ moja mama pochodzi z Rzeszowa i spędziła tutaj całe swoje dzieciństwo i lata młodzieńcze. Wyjechała do Krakowa dopiero na studia.
          Bardzo się cieszę z zaproszenia Massimiliano Caldiego, z którym dobrze się znamy i kilkakrotnie razem występowaliśmy. Pierwszy koncert zagraliśmy wspólnie, kiedy miałam dwanaście lat.

           Może za jakiś czas znowu Pani wystąpi w Rzeszowie z koncertem, a może wcześniej zagracie wspólnie z mężem?
           - Byłoby wspaniale, ponieważ darzę to miasto szczególnym sentymentem – tutaj dużą część życia spędzili moi dziadkowie i urodziła się moja mama. Będzie to dla mnie szczególny wieczór. Bardzo pani dziękuję za rozmowę i mam nadzieję na ponowne spotkanie wkrótce.

Z panią Julią Kociuban rozmawiała Zofia Stopińska 15 listopada 2019 roku w Rzeszowie.

Zachwycajaca "PATMOS. MUSIC FOR ORGAN & PERCUSSION"

           Od wakacji, jak tylko mam chwilę czasu najczęściej wkładam, do odtwarzacza krążek zatytułowany PATMOS. MUSIC FOR ORGAN & PERCUSSION w wykonaniu dwóch znakomitych muzyków: organisty Bartosza Jakubczaka i perkusisty Miłosza Pękali. Uczestnicy Mistrzowskich Warsztatów Perkusyjnych, które odbędą się 28 i 29 listopada w Sanoku, spotkają się z dr hab. Miłoszem Pękalą, stąd wcześniej będziemy Państwu polecać ten krążek wspólnie z drugim z wykonawców, dr hab. Bartoszem Jakubczakiem.

           Urodził się Pan w przepięknym Sanoku, a później przez kilkanaście lat mieszkał Pan w Rzeszowie, skąd pochodzi pan Miłosz Pękala. Teraz mieszkacie w Warszawie i pracujecie w jednej uczelni.
           - To prawda, pochodzimy z Podkarpacie i pracujemy w Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina, gdzie Miłosz ma swoją klasę perkusji, a ja klasę organów.
Pomysł nagrania tej płyty rodził się dosyć długo w mojej głowie, ale od dawna chciałem nagrać taką płytę, której nie ma na rynku fonograficznym w Polsce.
           Bardzo chciałem nagrać tę płytę z Miłoszem i cieszę się, że zgodził się zrealizować ze mną ten projekt. Dzięki przychylności władz UMFC mogliśmy wydać płytę w Chopin University Press.Jego nakładem ukazują się nie tylko płyty, ale także książki i nuty. Jest to bardzo ważny nurt działalności naszej uczelni.

           Należy podkreślić, że przygotowanie tej płyty było przede wszystkim dla wykonawców wielkim wyzwaniem.
           - Owszem, bo repertuar nie jest łatwy. Jak już powiedziałem, nikt jeszcze w Polsce tych utworów nie nagrał, a jeden z nich został skomponowany przez polską kompozytorkę młodego pokolenia, Aleksandrę Chmielewską, z myślą o tej płycie. Jest także planowana publikacja nutowa jednego z utworów, które znajdują się na krążku. Jest to „Psalmodia na organy, kotły i wibrafon” Marka Jasińskiego. Mamy już zgodę licencyjną spadkobierców po kompozytorze i wydawnictwo niedługo się ukaże.
          20 marca tego roku wykonaliśmy podczas koncertu repertuar znajdujący się na płycie i była to premiera tego krążka. Koncert, podobnie jak nagranie, odbyły się w Sali Koncertowej Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina. To było jedyne miejsce, gdzie te nagrania mogły być zarejestrowane, bo gwarantowało nam dobry kontakt – musieliśmy się dobrze słyszeć i widzieć.

           Nagrana przez Was muzyka podoba mi się coraz bardziej, ale wymaga odpowiednich warunków. Przyznam się, że otrzymałam płytę tuż przed dłuższą podróżą samochodem i włożyłam do odtwarzacza, ale po kilku minutach zorientowałam się, że to nie jest muzyka do słuchania podczas jazdy samochodem. Tej muzyki należy słuchać w wyciszonym pomieszczeniu i dopiero wówczas można się zachwycić całą paletą barw.
           Można powiedzieć, że jest to muzyka nowa, bo dwa utwory powstały w 2007 roku, jeden w 2018 i kończąca płytę, rozbudowana pozycja Petra Ebena powstała w 1984 roku.
           - Poszukiwałem repertuaru, który prezentuje szeroki wachlarz współbrzmień przeróżnych instrumentów perkusyjnych z organami. Przed nagraniem Miłosz rozstawił wszystkie potrzebne instrumenty perkusyjne na scenie i niewiele pozostało wolnego miejsca.
           Najstarszym utworem jest Landscapes of Patmos Petra Ebena. Usłyszałem ten utwór podczas studiów w Londynie i wówczas postanowiłem, że muszę kiedyś włączyć go do swego repertuaru. Udało się to dopiero po latach. Twórczością Petra Ebena jestem zafascynowany od lat i nawet w 2004 roku w Pradze w Kościele św. Jakuba grałem czteroczęściowy cykl Laudes  w obecności Kompozytora. Było to dla mnie bardzo inspirujące spotkanie.
Landscapes of Patmos jest najbardziej klasyczną kompozycją znajdującą się na płycie. Utwór powstał na zamówienie Towarzystwa Bachowskiego w Heidelbergu z okazji 300. rocznicy urodzin Johanna Sebastiana Bacha, przypadającej w 1985 roku. Światowe prawykonanie utworu odbyło się 31 maja 1985 roku w Lutherkirche w Heidelbergu.
            Jak pani już wspomniała, mamy także dwie kompozycje z 2007 roku. Pierwszą z nich skomponował Marek Jasiński, który znany jest głównie jako twórca muzyki instrumentalno-wokalnej, najczęściej o tematyce religijnej. Jest to jednak ciągle kompozytor mało znany w Polsce. Przez wiele lat związany był z Akademią Muzyczną w Bydgoszczy i w Szczecinie.
My sięgnęliśmy po Psalmodię na organy, kotły i wibrafon Marka Jasińskiego.
           Także z 2007 roku pochodzi kompozycja Thierry’ego Escaich’a Ground II na organy i perkusję. Ten utwór powstał na potrzeby Międzynarodowego Konkursu Organowego w Paryżu. Cechuje go przede wszystkim niezwykła motoryczność, stąd pod względem rytmicznym jest on niezwykle trudny i sporo czasu musieliśmy poświęcić, aby go dobrze przygotować, ale w całości jest to kapitalna kompozycja. Jestem zafascynowany twórczością Escaich’a, który aktualnie jest kompozytorem bardzo cenionym na świecie.
           Mamy jeszcze na płycie kompozycję Aleksandry Chmielewskiej Letter from faraway island z 2018 roku. Bardzo mi zależy, aby promować twórczość młodych polskich kompozytorów. Taka sama idea przyświeca wydawnictwu Chopin University Press.
          Aleksandra Chmielewska w komentarzu do płyty wspomina, że konstrukcje melodyczne w dużej mierze opierają się na pentatonicznej skali slendro, jednej z dwóch najpowszechniej stosowanych skal w muzyce gamelanowej, nie brakuje też znamiennej dla muzyki azjatyckiej repetytywności.
          Ola wspomina także, że organy są kojarzone z kulturą europejską, natomiast przeróżne instrumenty perkusyjne z kulturą Azji. Efektem spotkania tych dwóch kultur jest bardzo ciekawe zjawisko, przede wszystkim pod względem brzmienia.

           Bardzo ciekawe i różnorodne brzmienia są nie tylko w tym utworze, ale także w pozostałych.
           - Wspomniała pani, że tej płyty nie da się słuchać w samochodzie. W pełni się z tym zgadzam, ponieważ wachlarz dynamiczny brzmienia organów i perkusji jest tak szeroki, że najlepiej słucha się tych utworów, kiedy wokół panuje cisza i mamy do dyspozycji dobrą aparaturę odtwarzającą.

          Podziwiam także realizatorów nagrań tej płyty, panów Jakuba Garbacza i Michała Berezę. Myślę, że wiele zawdzięczamy panu Jakubowi Garbaczowi, który sam jest organistą i dlatego nagrania są nie tylko selektywne, ale przez cały czas proporcje pomiędzy instrumentami są znakomicie wyważone. Możliwości dynamiczne organów i instrumentów perkusyjnych są ogromne. Rola realizatora była tu bardzo ważna.
          - To prawda. Podam tylko jeden przykład. W finalnej części V Landscepes of Patmos Petra Ebena, zatytułowanej Landscape with Horses, pojawiają się dwie melodie gregoriańskie: Dies irae, dies illa (W gniewu dzień, w tę pomsty chwilę) i Victimae paschali laudes (Niech w święto radosne Paschalnej Ofiary) jako symbol walki dobra ze złem. W czasie całej części te melodie się przeplatają. Dynamika organów jest w niektórych miejscach tak potężna, że momentami góruje nad brzmieniem instrumentów perkusyjnych. Ale piękno tej płyty polega na spojrzeniu na wszelkiego rodzaju barwy i połączeniu instrumentarium perkusyjnego z organami.

           Polecamy Państwu gorąco płytę „PATMOS. MUSIC FOR ORGAN & PERCUSSION”, bo można ją bez problemu nabyć. Cieszy fakt, że płyta ma także podkarpacki rodowód, ponieważ wykonawcy z tego pięknego regionu pochodzą.
           - Zarówno władze uczelni, jak i wydawnictwo dbają o to, żeby dystrybucja wszystkich produktów, które powstają i wydawane są przez Chopin University Press, UMFC, była kierowana do szerokiego kręgu odbiorców. Jest to nasza wizytówka, nasze wspólne dobro.
           Mamy wiele pomysłów i planów, ale za wcześnie, aby o nich mówić. Aktualnie sporo czasu zajmuje nam praca pedagogiczna. Budujemy swoje klasy, mamy już samodzielnych studentów i wszystko zmierza w dobrym kierunku. Obaj mamy plany koncertowe, a Miłosz nieprzerwanie koncertuje m. in. w duecie perkusyjnym "Pękala Kordylasińska Pękala" i w kwartecie "Kwadrofonik".

           Na zakończenie chcę jeszcze zamieścić dwa krótkie cytaty z okładki płyty, świadczące o Waszej harmonijnej i konstruktywnej współpracy.
„Wrażliwość na brzmienie oraz niesamowita kreatywność Miłosza sprawiły, że kolorowy świat dźwięków organów i perkusji okazał się jeszcze bardziej intrygujący i fascynujący” – Bartosz Jakubczak.
„Bartek jest wykonawcą, który rozumie, że współtworzenie sztuki wymaga patrzenia w jednym kierunku, a nie tylko na siebie nawzajem” – Miłosz Pękala.

Z dr hab. Bartoszem Jakubczakiem Zofia Stopińska rozmawiała w październiku 2019 roku w Rzeszowie.

Z Bartoszem Głowackim przed premierą płyty "Genesis"

           Już wkrótce, bo 22 listopada tego roku, ukaże się pierwsza solowa płyta Bartosza Głowackiego, znakomitego akordeonisty, który urodził się i rozpoczął swoją muzyczną drogę na Podkarpaciu. W ostatnich latach Bartosz Głowacki z sukcesami występuje w różnych ośrodkach muzycznych na świecie, ale w Polsce bywa rzadko. Płyta, która niedługo ukaże się nakładem wytwórni DUX, jest okazją do przedstawienia Artysty, który opowie o swojej działalności, sukcesach, planach i oczywiście zachęcimy Państwa do sięgnięcia po tę wyjątkową płytę.

          Zawsze podkreśla Pan, że pochodzi Pan z Zagórza, niewielkiego miasta malowniczo położonego w pobliżu ujścia Osławy do Sanu, nieopodal Sanoka. Co wpłynęło na Pana zainteresowania muzyczne w dzieciństwie – tradycje rodzinne, krajobraz i historyczne budowle, które zachowały się w Zagórzu?
           - Zagórz to piękna miejscowość, często nazywana bramą Bieszczad, obfita w niezwykłe krajobrazy. Jest bogata historycznie oraz posiada ruiny Klasztoru Karmelitów Bosych, które z roku na rok stają się coraz lepiej zagospodarowaną atrakcją turystyczną. Z ogromnym zainteresowaniem śledzę plany budowy Centrum Kultury przy tym obiekcie i mam nadzieję, że Zagórz doczeka się sali koncertowej i miejsca spotkań artystów, których jest w Zagórzu sporo. Na moje zainteresowania wpłynęła moja rodzina, która zapoczątkowała moją edukację muzyczną oraz fakt, że Państwowa Szkoła Muzyczna w Sanoku jest tak doskonałą instytucją muzyczną i jedną z najlepszych w całym regionie.

           Kto i kiedy stwierdził, że jest Pan muzycznie utalentowany i powinien się Pan kształcić?
           - Mój tato. Kiedyś miał krótką przygodę z akordeonem i, co ciekawe, uczył go prof. Andrzej Smolik, lecz akordeon nie był instrumentem, na którym grałem od początku. Aby mnie czymś zająć, kupił mi pianino elektryczne (popularny w tamtych czasach keyboard) i tak rozpocząłem przygodę z ogniskiem muzycznym w Zagórzu. Moim pierwszym nauczycielem był Pan Grzegorz Bednarczyk, który przekonał mnie do egzaminów wstępnych do klasy akordeonu.

           Kiedy Pan trafił do Państwowej Szkoły Muzycznej I i II stopnia w Sanoku, gdzie najpierw uczył się Pan u pana Grzegorza Bednarczyka, a później u prof. Andrzeja Smolika?
           - W 2000 roku rozpocząłem naukę na akordeonie w PSM w Sanoku u Pana Grzegorza Bednarczyka. Naszą współpracę wspominam świetnie, jest to pedagog z zamiłowaniem do muzyki, który potrafi inspirować młodego muzyka. W 2006 roku rozpocząłem II stopień Szkoły Muzycznej, zmianę akordeonu klawiszowego na ten z klawiaturą izomorficzną (akordeon guzikowy) oraz naukę u prof. Andrzeja Smolika, który jest ikoną sanockiego środowiska muzycznego i akordeonistyki. Świetny czas, który bardzo dobrze wspominam.

            Pogodzenie nauki w szkołach ogólnokształcących i w Szkole Muzycznej I i II stopnia z pewnością nie było łatwe – jak Pan godził wszystkie obowiązki związane z nauką oraz z udziałem w licznych konkursach akordeonowych?
           - Miałem dużo szczęścia, że zawsze trafiałem do szkół i pedagogów bardzo wyrozumiałych. Bardzo wcześnie wiedziałem, że chciałbym związać swoją karierę z muzyką i starałem się tak prowadzić swoją edukację, aby muzyka była na pierwszym miejscu. Najtrudniejszy okres był w liceum, gdzie materiał był już bardziej wymagający, a moje ciągłe wyjazdy na konkursy i koncerty nie pomagały. Na szczęście I Liceum Ogólnokształcące w Sanoku było pełne wyrozumiałych pedagogów, którzy dopilnowali, żebym zdał maturę, a zarazem poświęcał się muzyce.

            Jest Pan laureatem ponad 40 konkursów i festiwali w Polsce i wielu innych krajach. Słyszałam kiedyś stwierdzenie, że nie ma lepszej szkoły jak udział w konkursie – czy Pan się z nim zgadza?
            - I tak, i nie... Uważam, że najważniejsze jest odpowiednie podejście do konkursów zarówno ucznia, jak i osób w najbliższym otoczeniu, bez zbędnie wygórowanych oczekiwań. Ważne, aby podejść do konkursu ambitnie i jak najlepiej się do niego przygotować, ale również aby ewentualny zły występ nie był demonizowany, lecz traktowany jako lekcja na przyszłość. Rozumiem osoby negujące udziały w konkursach, argumentując opinie tym, że muzyka to nie sport. Zgadzam się z tym w 100 procentach, natomiast zdrowe podejście i świadomość własnej wartości pozwalają wyciągnąć jak najwięcej pozytywnego wpływu w karierze młodego muzyka.

            Które konkursy okazały się ważne w Pana Karierze artystycznej?
            - W mojej karierze najważniejsze były konkursy multi-instrumentalne, gdzie akordeon jest mniejszością i jury konkursu ocenia walory czysto muzyczne i brzmieniowe. Najważniejszymi takimi konkursami w mojej karierze były konkursy Młodego Muzyka Roku, Eurowizji Dla Młodych Muzyków, Bromsgroove Interational Music Competition oraz Royal Academy of Music Patrons Award w Wigmore Hall w Londynie.

           Pamiętam, jak cieszyliśmy się, kiedy Pan zdobył tytuł Młodego Muzyka Roku 2009 oraz jak kibicowaliśmy Panu podczas konkursu Eurowizja dla Młodych Muzyków w Wiedniu, gdzie reprezentował Pan Polskę. Czy z perspektywy czasu ocenia Pan, że były to ważne wydarzenia?
           - Były to jedne z najważniejszych wydarzeń w mojej wczesnej karierze. Do dziś pamiętam moją rozmowę z Panem Robertem Kamykiem, dyrektorem konkursu Młody Muzyk Roku, podczas naszej podróży powrotnej z Wiednia. Zasugerował rozważenie studiów za granicą i, jak widać, posłuchałem.
Samo doświadczenie podczas konkursów było niezwykle ważne. Możliwość wykonania świetnej kompozycji z orkiestrą przed tak dużą publicznością daje o wiele więcej w rozwoju niż godziny ćwiczeń.

           Po ukończeniu nauki w Sanoku, wyjechał Pan do Londynu na studia w Royal Academy of Music, które ukończył Pan w 2016 roku z wyróżnieniem w klasie Owena Murraya. To był chyba bardzo pracowity i niełatwy okres w Pana życiu – nowe miejsce, potrzebne były odpowiednie środki finansowe, ale znalazł Pan w Londynie przyjaciół, z którymi do dzisiaj Pan współpracuje.
           - Rozpoczęcie studiów w Royal Academy of Music w Londynie było niezwykle trudnym okresem. To dziwne, co powiem, ale w wieku 19 lat nie miałem żadnych obaw i nie zdawałem sobie sprawy z trudów, jakie mnie czekają. Nowe miejsce, inna kultura, język oraz uczelnia tak znana i wymagająca były wielkim wyzwaniem. Do tego dochodził najważniejszy czynnik, jakim są finanse. Koszty studiów w Londynie są ogromne i moje studia oraz pozyskanie środków były możliwe dzięki pomocy wielu osób i instytucji, tj. Joanna i Jakub Górski, MKiDN „Młoda Polska”, Camilla Jessel Panufnik, Fundacja Zygmunta Zaleskiego. Od 2015 roku jestem jednym z artystów w City Music Foundation, która wspiera muzyków w warsztatach z prawa, podatków, marketingu, promocji. Jest to również wsparcie, które jest bardzo ważne, a niestety bardzo często pominięte w edukacji muzycznej.

           Kiedy rozpoczął Pan działalność artystyczną w Londynie i jak ona się toczy?
           - W 2011 roku, gdy rozpocząłem studia, zacząłem powoli wdrażać się w londyńskim rynku muzycznym. Już w drugim miesiącu studiów miałem okazję zagrać z Philharmonia Orchestra podczas brytyjskich premier utworów współczesnych. Akordeon jest tu dużo mniej popularnym instrumentem niż w Polsce, więc nie jest to łatwy rynek i trudniej jest przekonać do siebie konserwatywnych promotorów. W ciągu tych 8 lat zagrałem w wielu ciekawych miejscach, współpracując ze świetnymi muzykami, więc uważam, że ciągle się rozwijam.

           Ważne miejsce w Pana działalności artystycznej zajmuje muzyka kameralna. Z kim Pan współpracuje? Czy gra Pan z polskimi muzykami i koncertuje Pan czasami w Polsce?
          - Akordeon z natury jest instrumentem bardzo dobrze odnajdującym się w muzyce kameralnej, często wykorzystywanym przez kompozytorów w muzyce współczesnej. Bardzo dobrze odnajduję się we współpracy z innymi muzykami i mam duże szczęście, że są to współprace w różnych stylach muzycznych. Tango, brazylijskie Choro, free jazz, muzyka baroku, współczesne opery. Od 2013 roku mam swój zespół Deco Ensemble. Poza tym współpracowałem z Nigelem Kennedy podczas nagrań jego płyty z autorskimi kompozycjami, brytyjską mezzosopranistką Lore Lixenberg, z którą tworzymy projekt łączący utwory Bacha, Purcella z muzyką współczesną Johnego Cage i Frédérica Acquaviva.
            Kolejne współprace to trasy koncertowe i materiały płytowe z wokalistką muzyki pop Tanitą Tikaram, koncerty z gitarzystą jazzowym Robertem Luftem oraz grupą Apartment House podczas wystawienia opery Henninga Christiansena w Nowym Jorku. W Polsce jestem dość rzadko, natomiast gdy wracam na Sanockie Spotkania Akordeonowe, często współpracuję z dr Elżbietą Przystasz, która niezwykle aktywnie działa w regionie. Zawsze jest to świetnie spędzony czas!

            Jakie plany artystyczne ma Pan na najbliższe kilka miesięcy?
            - Do końca roku kalendarz mam wypełniony koncertami jako członek orkiestry oraz produkcją opery. Natomiast na początku nowego roku skupię się na dość świeżym dla mnie jeszcze instrumencie, jakim jest bandoneon. Od 2016 roku jestem członkiem The London Tango Orchestra i właśnie kończymy nagrywanie drugiej płyty. Poza tym jadę do Paryża na warsztaty bandoneonu, przygotowując ciekawy projekt, który chcę nagrać na kolejnej płycie. Na razie nie chcę zdradzać szczegółów, gdyż nie mam jeszcze środków finansowych na ten projekt i nie chcę zapeszać.

           Czy mieszkanie w Londynie jest już miejscem, do którego wracając z koncertów myśli Pan – wracam do domu?
           - Nazywam go domem, gdyż mam do kogo wracać. Mieszkam z narzeczoną i dlatego zawsze w takich kategoriach myślę, ale nie jestem przywiązany na stałe do tego miasta. Londyn jest świetnym miejscem umożliwiającym stały rozwój i coraz to nowe doświadczenia. Jest to również miasto niezwykle uciążliwe i wymagające – mentalnie i finansowo. Rodziny dom w Zagórzu zawsze będę traktować jako dom przez duże „D”. Często myślę o Polsce i jak fascynującą mamy muzykę i kulturę. Coraz częściej myślimy nad przyszłością i ciągle nie jesteśmy jeszcze zdecydowani, gdzie zamieszkamy na stałe.

             W połowie ubiegłego roku nagrał Pan utwory na pierwszą solową płytę, która ukaże się nakładem wytwórni DUX 22-ego listopada tego roku. Gdzie i jak powstawały nagrania zamieszczone na krążku?
            - Nagrania powstały w pięknej kaplicy szpitala St Bartholomew's Hospital w Londynie w ciagu trzech dni. Wcześniej zagrałem tam kilka solowych koncertów i akustyka tego miejsca bardzo mi odpowiadała. Producentem i realizatorem nagrania jest Matthew Bennett, w duecie z reżyserem dźwięku Oscarem Torresem. Współpraca z nimi to istna przyjemność, w pełni rozumieliśmy się podczas nagrań.

            Jaki jest udział Fundacji im. Zygmunta Zaleskiego w wydaniu płyty?
            - Fundacja im. Zygmunta Zaleskiego jest sponsorem płyty. Jest to niezwykła instytucja z fascynującą historią, która wspiera wielu artystów oraz wiele instytucji na całym świecie, tj. Uniwersytet Warszawski czy Bibliotekę Polską w Paryżu. Polecam film o Zygmuncie Lubicz-Zaleskim „Z dala od orkiestry” w reżyserii Rafaela Lewandowskiego, opisujący Jego życie i twórczość.

             Płyta zatytułowana jest „Genesis” – słowo to można różnie przetłumaczyć. Dlaczego tak Pan zatytułował swoją debiutancką płytę?
             - Tytuł płyty „Genesis” w tym wypadku nie ma charakteru religijnego, raczej jest początkiem mojej dyskografii solowej, natomiast utwory zawarte na tej płycie obrazują kształtowanie się mojej osobowości w muzyce. Niektóre z tych utworów (De profundis Soffi Gubaiduliny czy Archipelago Gulag Victora Vlasova) towarzyszą mi od początku mojej kariery lub pracy z prof. Owenem Murrayem podczas studiów i zawsze chciałem je nagrać. Chciałem, aby ta płyta była spójna brzmieniowo, a zarazem zróżnicowana w stylach, od baroku i oryginalnej literatury akordeonowej po muzykę Astora Piazzolli.

           Uważam, że wybór utworów jest bardzo przemyślany: cudowne brzmienia w transkrypcjach utworów Scarlattiego i Rameau, przejmujące interpretacje utworów V. Trojana, S. Gubaiduliny, A. Pärta i V. Vlasova, i na zakończenia A. Piazzolla w duecie z przyjacielem R. Luft’em i orkiestrą kameralną pod dyrekcją E. P. Browna. Czuję, że to są utwory ważne dla Pana.
           - Bardzo dziękuje za miłe słowa! Ma Pani rację, album tworzą utwory, które są dla mnie ważne, a zarazem, pomimo różnorodności epok oraz kompozytorów, chciałem, aby tworzył on brzmieniową spójność. Starałem się w każdym z tych utworów wprowadzić moją osobistą interpretację i dźwięk. Utwory na tej płycie są dla mnie ważne, jak wspominałem, z racji tego, że często wykonywałem je na różnych estradach, ale decydując się na nagranie ich miałem przeczucie, że coś nowego i osobistego mogę w nich zawrzeć.
           W transkrypcjach barokowych brzmienie i charakter akordeonu dodają czegoś nowego. Tryle w L’egyptienne Rameau na akordeonie dodają pewnej świeżości, odmiennej do oryginalnej wersji w wykonaniu klawesynu. Pari Intervallo to kolejna transkrypcja grana na akordeonie, która po raz pierwszy będzie wydana na płycie. Estoński kompozytor Arvo Part jest niezwykłą postacią i jego muzyka mnie osobiście bardzo uspokaja. De Profundis towarzyszy mi od pierwszego roku studiów i jest to utwór, do którego uwielbiam wracać, gdyż za każdym razem w twórczości Sofii Gubaiduliny możemy doszukać się nowych interpretacji i cieszę się, że mogę dodać swoją do kanonu innych nagrań tego utworu. Archipelago Gulag jest utworem z bardzo trudnym przesłaniem emocjonalnym. Kompozytor maluje dźwiękiem historię sowieckich Łagrów. Do tego utworu zamówiłem animację, będzie ona dostępna na mojej stronie internetowej, wykonaną przez Panią Magdalene Suszek-Bąk, która pomoże publiczności w zobrazowaniu owych muzycznych obrazów. Album zamyka Koncert Podwójny Astora Piazzolli w wykonaniu świetnego gitarzysty, Roberta Lufta. Uważam, że gitara elektryczna, w odróżnieniu do gitary klasycznej, dodaje bardziej charakterystyczne dla muzyki tanga połączenie brzmień.

          Pierwsza solowa płyta Bartosza Głowackiego zatytułowana „Genesis” już wkrótce będzie dostępna w dobrych sklepach z płytami. Miałam szczęście wysłuchać wszystkich utworów, które znajdą się na tym krążku i z wielką niecierpliwością czekam na płytę. Nie mogę się doczekać momentu, kiedy zdejmę z płyty szeleszczącą folię, krążek włożę do odtwarzacza i z okładką w ręku skupię się wyłącznie na słuchaniu cudownej muzyki. Zachęcam, aby Państwo zrobili tak samo i zaręczam, że nikt nie pożałuje.

Z Bartoszem Głowackim, wybitnym polskim akordeonistą, rozmawiała Zofia Stopińska 12 listopada 2019 roku.

Z Łańcutem jestem związany emocjonalnie - mówi prof. Tomasz Strahl

          4 listopada 2019 roku w sali balowej łańcuckiego Zamku odbyła się uroczysta inauguracja obchodów 75 rocznicy powołania Muzeum-Zamku w Łańcucie. Po części oficjalnej odbył się krótki koncert, którego wykonawcami byli: Roman Lasocki - skrzypce i słowo, Tomasz Strahl - wiolonczela, Marta Gębska - skrzypce. Solistom towarzyszyli pianiści: Agnieszka Przemyk-Bryła oraz Grzegorz Skrobiński. Wybitny polski skrzypek Roman Lasocki wykonał Witolda Rudzińskiego - Ricercar sopra "Roman Lasocki" na skrzypce solo. W wykonaniu niezwykle utalentowanej młodej skrzypaczki Marty Gębskiej i pianisty Grzegorza Skrobińskiego wysłuchaliśmy Henryka Wieniawskiego - Fantazji na temat z opery Faust Charlesa Gounoda, zaś wspaniały wiolonczelista Tomasz Strahl i pianistka Agnieszka Przemyk-Bryła zachwycili nas świetnym wykonaniem Poloneza C-dur na fortepian i wiolonczelę Fryderyka Chopina.
Zapraszam do przeczytania krótkiej rozmowy, którą zarejestrowałam po zakończeniu uroczystości z prof. dr hab. Tomaszem Strahlem.         

          W czasie tak wielkiego święta Muzeum-Zamku w Łańcucie nie mogło zabraknąć muzyki, która rozbrzmiewa tutaj często oraz artystów, którzy z Łańcutem są związani od lat, a jednym z nich jest Pan.
          - Jestem niezwykle zaszczycony, że mogę uczestniczyć w tym wielkim wydarzeniu, ponieważ z Łańcutem jestem związany emocjonalnie od roku 1991, kiedy na zaproszenie prof. Zenona Brzewskiego, założyciela Międzynarodowych Kursów Muzycznych w Łańcucie, przyjechałem tu po raz pierwszy jako wykładowca i zawsze w lipcu prowadzę tutaj klasę wiolonczeli od 28 lat. Ponadto byłem na kilku, chyba pięciu edycjach Muzycznego Festiwalu w Łańcucie i na zaproszenie pani Dyrektor Marty Wierzbieniec jestem artystą obecnym w kalendarzu koncertowym Filharmonii Podkarpackiej w Rzeszowie. Jestem tutaj częstym gościem i niezwykle się cieszę, że mogłem brać udział w oprawie muzycznej dzisiejszej uroczystości, która jest ważnym wydarzeniem w historii tego miejsca.

           Mamy już listopad i pozostało niewiele czasu do końca roku kalendarzowego, który był dla Pana bardzo dobry, chociaż pracowity. Miałam szczęście kilka razy słuchać Pana koncertów.
           - Owszem, dobrze pamiętam, że graliśmy Koncert potrójny Bohuslava Martinu, z Maria Machowską i Agnieszką Przemyk, później 1 lipca podczas inauguracji Międzynarodowych Kursów Muzycznych w Łańcucie grałem Koncert na wiolonczelę Stanisława Moryto i prowadziłem w II turnusie Kursów klasę wiolonczeli i 17 lipca wystąpiłem w sali balowej Zamku razem ze swoimi wychowankami w ramach cyklu koncertów „Mistrz i uczeń”. Pamiętam, że spotkaliśmy się jeszcze w sierpniu w Kąśnej Dolnej podczas Festiwalu „Bravo Maestro”, gdzie także występowałem w czasie finałowego Maratonu wirtuozowskiego.
           Nie liczyłem dokładnie, ale w 2019 roku wykonałem już grubo ponad 40 koncertów, a przecież do zakończenia roku mamy jeszcze ponad półtora miesiąca i przede mną następne koncerty. W najbliższym czasie wystąpię w Filharmonii Łódzkiej z Konstantym Andrzejem Kulką i Krzysztofem Jabłońskim. Zaplanowane mam koncerty w ramach projektu „Z Klasyką przez Polskę”, jest to nowa inicjatywa zorganizowana przez Polski Impresariat Muzyczny w ramach Instytutu Muzyki i Tańca, dzięki wsparciu Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego Prof. Piotra Glińskiego i pod jego patronatem.
           Jest to nawiązanie do wspaniałych tradycji Krajowego Biura Koncertowego, aby grać muzykę klasyczną również w mniejszych ośrodkach muzycznych i liczba tych koncertów jest imponująca i jest to moim zdaniem ważny krok we właściwym kierunku.
Czeka mnie jeszcze także zorganizowane sesji naukowej. Rok 2019 jest niezwykle intensywny, a 2020 zapowiada się również bardzo dobrze.

           Kompozytorzy często powierzają Panu prawykonania swoich utworów i w tym roku także takie wydarzenie się odbyło.
           - Prawykonałem utwór Mikołaja Góreckiego „Zaćmienie czasu” podczas Festiwalu Prawykonań 2019 w Narodowej Orkiestrze Symfonicznej Polskiego Radia w Katowicach. Autorką tego projektu jest pani dyrektor Joanna Wnuk-Nazarowa. Festiwal nadal trwa, rozwija się i jest fantastyczną platformą dla wszystkich nurtów polskiej muzyki współczesnej. Zespoły, na czele z Narodową Orkiestrą Polskiego Radia i Telewizji oraz wspaniała siedziba NOSPR, to miejsce szczególne i cieszę się, że w tym roku miałem zaszczyt uczestniczyć w tym Festiwalu.

           Często wykonuje Pan także muzykę kameralną.
           - Trudno mi nawet wymienić wszystkie koncerty, stąd może powiem o tych, które przede mną - wspomniałem już o koncercie z Konstantym Andrzejem Kulką i Krzysztofem Jabłońskim, jak również z Kwartetem Śląskim już niedługo, bo 14 listopada, zagramy Kwintet Władysława Maliszewskiego.

           Nie może Pan narzekać na nudę, bo podczas każdego występu gra Pan inny repertuar, od dzieł znanych utworów minionych epok po muzykę nową.
           - Owszem, ale chcę podkreślić, że szczególnie dużo gram muzyki nowej i bardzo się z tego cieszę, bo czas płynie i muzyka się też rozwija. Powstają nowe kompozycje i utwory napisane 20 czy 30 lat temu stają się klasyką. Jeszcze raz podkreślę, że bardzo mnie to cieszy.

           Od dawna podziwiam brzmienie wiolonczeli, na której Pan gra, aż trudno uwierzyć, że na instrumencie zbudowanym w Norymberdze w 1778 roku przez Leopolda Widhalma równie pięknie brzmią dzieła zupełnie nowe, jak utwory epok minionych.
           - Z tym instrumentem jestem już długo związany, bo gram na nim ponad 25 lat i był czas, aby go dobrze poznać i zaprzyjaźnić się z nim. Muszę jednak podkreślić, że sama wiolonczela nie gra. To rzeczywiście musi być połączenie ciała i duszy, bo ten sam instrument w rękach innego instrumentalisty zabrzmi inaczej. Nie tylko wiolonczela, ale musi być z nią zespolone ciało wykonawcy, dusza i umysł, aby osiągnąć najlepszy efekt. To nie da się zmierzyć i wyrazić. Myślę, że nauka ma duże pole do popisu, aby zbadać ten fenomen.
           Na pewno każdy instrument, a w tym przypadku wiolonczela, jest też dziełem pewnego artysty, pewnego modelu. Mamy na przykład instrumenty francuskie, niemieckie, włoskie, które mają swoją specyfikę. Ważny jest budowniczy i z pewnością rodzaj i wiek drewna, ale kropką nad „i” jest osoba grającego. Można instrument otworzyć, aby ten dźwięk był wolny, nieskrępowany i wtedy można go kształtować. Można także dźwięk stłamsić, zadusić i wówczas instrument protestuje – nie gra coraz lepiej, tylko coraz gorzej. To zależy, w czyich rękach się znajdzie.

          Od nowego roku akademickiego przybyło Panu także wiele obowiązków, bo jest Pan Dziekanem Wydziału Instrumentalnego Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina w Warszawie.
           - To prawda, bo w związku z nową organizacją przybyły mi fortepiany, klawesyn i organy. Połowa Uniwersytetu Muzycznego podlega pod Wydział Instrumentalny. Musiałem przytulić do swojego serca studentów z tych wymienionych dyscyplin. Przybyły nowe zadania, nowe wyzwania i nowe problemy. Świat coraz bardziej przyśpiesza, a w ślad za tym świat muzyki i edukacji artystycznej również bardzo poszedł do przodu. Musimy zawsze być w awangardzie i szybko podążać do przodu.

           Mam nadzieję, że to wszystko uda się harmonijnie pogodzić i w 2020 roku będziemy się także często spotykać podczas koncertów z Pana udziałem.
           - Ja także mam taką nadzieję i bardzo dziękuję za rozmowę.

Z prof. dr hab. Tomaszem Strahlem, jednym z najwybitniejszych wiolonczelistów, rozmawiała Zofia Stopińska 4 listopada w 2019 r. w Łańcucie.

Z Agatą Szymczewską nie tylko o Koncercie Mendelssohna

Wspaniałym koncertem zainaugurowała sezon artystyczny Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Podkarpackiej pod batutą Massimiliano Caldiego. Porywająco zabrzmiała Uwertura „Polonia” R. Wagnera. Z wielkim wyczuciem Orkiestra towarzyszyła rewelacyjnie grającej partie solowe Agacie Szymczewskiej w Koncercie skrzypcowym e-moll op. 64 F. Mendelssohna, stąd owacja po wykonaniu tego utworu była długa i gorąca, a Solistka obdarowała nas jeszcze cudownym wykonaniem Sarabandy z II Partity d-moll J. S. Bacha. W drugiej części koncertu słuchaliśmy bardzo interesującej kreacji Symfonii D-dur nr 104, ostatniej z cyklu dwunastu „symfonii londyńskich” J. Haydna. Zapraszam Państwa do przeczytania obszernego wywiady z panią Agatą Szymczewską, jedną z najwybitniejszych skrzypaczek naszych czasów.

          Rozmawiamy w Rzeszowie, przed inauguracją 65. Sezonu koncertowego Filh. Podkarpackiej – w pani wykonaniu usłyszymy Koncert skrzypcowy e-moll op. 64 – Feliksa Mendelssohna. Z pewnością ten utwór ma Pani w repertuarze od dawna, bo wykonanie tego dzieła jest zwykle marzeniem uczniów klas skrzypiec szkół muzycznych II stopnia.
          - Można powiedzieć, że moja historia z Koncertem e-moll Mendelssohna jest dość dziwna, gdyż był to jeden z najmniej lubianych przeze mnie koncertów skrzypcowych. Wiadomo, że w którymś momencie edukacji trzeba ten koncert „zaliczyć”. W szkołach muzycznych, na korytarzach, dzieci w przerwach między sobą się przechwalają: „...a ja już gram Mendelssohna, a ty jeszcze nie”. W mojej klasie już wszyscy grali ten koncert, a ja jeszcze grałam inne koncerty, bo jeszcze Pani nie zadała mi Mendelssohna. Byłam zrozpaczona, że będę grała ten koncert na szarym końcu. Dlatego byłam bardzo rozżalona i z wielką złością zaczęłam ćwiczyć ten koncert. Postanowiłam, że nauczę się go, zagram na egzaminie i nigdy więcej nie będę go grała. Tak rzeczywiście było, zaraz po wykonaniu Koncertu e-moll na egzaminie, zabrałam się za inny koncert.
          Po Konkursie Wieniawskiego, czyli mniej więcej po piętnastu latach mojej edukacji, okazało się, że ten znienawidzony przeze mnie Koncert e-moll Mendelssohna jest jednym z najczęściej zamawianych koncertów. Po raz pierwszy po długiej przerwie wykonałam go w Lahti w Finlandii, z towarzyszeniem świetnej Lahti Symphony Orchestra, którą dyrygował znakomity Mosche Atzmon. Po otrzymaniu zaproszenia, próbowałam zamienić Koncert e-moll na wszystkie możliwe koncerty, ale nie dało się i trzeba było zagrać Mendelssohna. Pamiętam, że jeszcze dwa dni przed koncertem w ogóle nie byłam pewna, jak to wszystko wyjdzie, ale mam z tamtego wydarzenia wspaniałe wspomnienia i chyba ten sukces spowodował przełom. Poczułam, że mogę się z Koncertem Mendelssohna zaprzyjaźnić i z uśmiechem na twarzy go wykonywać, i ten uśmiech nie znika mi do dzisiaj.

           To jest cudowny, pozornie tylko łatwy utwór, ale niewiele osób zdaje sobie sprawę, że aby wzbudzić zachwyt publiczności, solista, orkiestra i dyrygent muszą być w najlepszej formie i zadbać o najmniejsze detale. To jest w sumie bardzo trudny utwór.
           - Trudny, wymagający, jego wykonanie musi być spójne. W przypadku Koncertu e-moll Mendelssohna bez świetnego dyrygenta i bardzo dobrze grającej orkiestry, dla solisty granie nie sprawia przyjemności.
           Chcę powiedzieć, że po próbie jestem zachwycona, ponieważ maestro Caldi, z którym znam się od wielu lat, wspaniale prowadzi orkiestrę i bardzo podobnie wyczuwamy wiele fraz. Podkreślę, że Orkiestra Filharmonii Podkarpackiej w sposób wręcz wybitny poddaje się wszystkim sugestiom dyrygenta i moim. Starają się, słuchają, są bardzo czujni i od razu reagują. Praca z takim zespołem jest ogromną przyjemnością.

           Kilka dni temu była Pani w Rzeszowie i w sąsiednim budynku, gdzie mieści się ZSM nr 1, prowadziła Pani seminarium, w którym uczestniczyli nauczyciele i uczniowie klas skrzypiec ze szkół muzycznych naszego regionu – jak zobaczyłam harmonogram zajęć to pomyślałam, że trudno będzie umówić się na rozmowę – lekcje po śniadaniu – lekcje po przerwie na obiad...
Ktoś przysłał mi post z rozpoczęcia tego seminarium. Sala wypełniona była młodzieżą oraz dorosłymi – domyślam się, że byli to nauczyciele skrzypiec podkarpackich szkół muzycznych. Dotarły do mnie także komentarze młodych ludzi, którzy byli zachwyceni.
          - Bardzo się cieszę, że udało mi się znaleźć z nimi wspólny język, który jest kluczem do sukcesu. Umiejętność nawiązania nici porozumienia, tych samych priorytetów i celów, jest bardzo ważna. Czasami nasza droga do celu się różni, ale po to idziemy, żeby wymieniać się z innymi naszymi spostrzeżeniami. Jeśli to się udało, to jestem bardzo szczęśliwa.
           Takie seminaria są trudne, bo podzielenie się jak największą wiedzą i doświadczeniem w czasie dwóch dni jest praktycznie niemożliwe. Dlatego zawsze jestem zmuszona wybierać tematy, o których chcę mówić, czy problemy, z którymi wszyscy grający na instrumentach się borykamy i jak różne rozwiązania każdy z nas znajduje. Na poruszenie wielu kwestii zabrakło czasu, ale cieszę się, że to co się udało, zostało przyjęte z entuzjazmem.

           Przez cały czas trwania seminarium, aula Zespołu Szkół Muzycznych nr 1 w Rzeszowie była wypełniona?
           - Tak, przez cały czas było co najmniej 30-40 osób w sali. Byli nauczyciele, którzy uczą i mają już dziesiątki lat doświadczeń. To jest bardzo ciężka, mozolna i trudna praca, która wymaga ogromnej cierpliwości i wielkich umiejętności. Ci nauczyciele tak naprawdę mogliby ze mną podzielić się swoim doświadczeniem, a ja mogłabym się sporo nauczyć i dowiedzieć. Ale z drugiej strony moja działalność sceniczna oraz ogromne ilości repertuaru, które przerobiłam i fakt, że na co dzień mam styczność z występowaniem na scenie – dają mi ogromną siłę i pewność w tym, co robię. Kiedy dzielę się tym z ludźmi, którzy na co dzień tego nie doświadczają, to czuję równowagę.

           Udzielała Pani różnych rad młodym skrzypkom – nie tylko dotyczących samej gry, ale także na przykład tremy, jak sobie radzić z niepowodzeniami. Potrafiła Pani w krótkim czasie przekonać dziewczynkę, której coś się nie udało, mówiąc, że słuchali jej ludzie życzliwi i w pewnym momencie trema, i całe jej zdenerwowanie znikło, być może na zawsze.
           - Podzieliłam się swoim podejściem do występów. Kiedy wychodzę na scenę i widzę setki, a czasami tysiące ludzi, którzy źle mi życzą, którym zależy na tym, żebym się pomyliła i oni poczuli się lepsi ode mnie, to z takim przekonaniem nie byłabym w stanie zagrać nawet jednej nuty, strach tak by mnie sparaliżował, że chyba bym uciekła.
           Kiedy uczymy się, błędy są wkalkulowane w naszą naukę. Jeśli stojąc na scenie myślimy, że publiczność będzie te błędy, jak wędkarze, łowić, bardzo łatwo zniekształcić rzeczywistość. Myśleć, że ci ludzie źle nam życzą, że cieszą się naszymi porażkami.
           Ja jednak wierzę, że wszyscy ludzie z natury są dobrzy, bardzo życzliwi i bardzo ciepli, nawet jeśli sami o tym nie wiedzą. Zawsze w to wierzę, jak występuję publicznie.
           Jeśli widzę, że ktoś jest zestresowany taką sytuacją, to na bazie mojego doświadczenia staram się to wszystko „odkręcić” i uzmysłowić tej osobie, że nie ma się w sumie czego bać.

          Drugą połowę lipca spędziła Pani także w Łańcucie w roli profesora 45. Międzynarodowych Kursów Muzycznych w Łańcucie. Miałam przyjemność być na Pani koncercie w Sali Balowej z cyklu Mistrz i uczniowie – byłam zachwycona nie tylko Pani grą, ale także fantastyczną współpracą z zaproszonymi przez Panią bardzo młodymi uczestnikami. Ujęła mnie Pani szczególnie grając z małą dziewczynką, która, tak jak ja, ma na imię Zosia.
          - Uważam, że tak trzeba, bo gdzie ci najmłodsi mają zdobywać doświadczenia, jeśli nie w takich momentach, kiedy występują na scenie z kimś, przy kim mogą czuć się bezpiecznie, mogą czuć się dowartościowani i docenieni. Mają przed sobą wypełnioną do ostatniego miejsca salę, a wśród publiczności mnóstwo przyjaciół i znajomych, którzy im kibicują, bo tak jest na kursach.
           To są jedne z najpiękniejszych wspomnień, jakie można sobie wyobrazić jako dziecko, jako początkujący, młody artysta. Ja także wielokrotnie byłam zapraszana, może nie jako bardzo małe dziecko, ale jako studentka miałam możliwość występowania na scenie z Krystianem Zimermanem, Marthą Argerich, Mischą Maisky’im, Yurijem Bashnetem, Anne-Sophie Mutter, Maximem Vengerovem, Gidonem Kremerem i wieloma innymi świetnymi artystami. Byłam też brana pod skrzydła tych wielkich mistrzów i jeżeli nadarza się okazja, że mogę w jakikolwiek sposób oddać ten kredyt, który kiedyś został mi udzielony, to tylko w taki sposób, że teraz ten kredyt udostępniam dalej.
           Przecież Krystianowi Zimermanowi nie jestem w stanie w żaden sposób podziękować za wszystkie piękne chwile na estradzie, na próbach i podczas nagrań.
Trudno o tym wszystkim powiedzieć w dwóch zdaniach. Ja mogę Krystianowi Zimermanowi codziennie, do końca życia, wysyłać sms-y i e-maile z podziękowaniami za te doświadczenia, ale i tak w żaden sposób nie odda to tego, co czuję. Natomiast dla małej „Zosi”, która ze mną zagra np. w sali balowej Zamku w Łańcucie, ten występ będzie miał tak wielką siłę rażenia, jak dla mnie współpraca z Krystianem.

           Myślę, że nie przeszkadza Pani, kiedy od lat mówi się: Agata Szymczewska – zwyciężczyni Międzynarodowego Konkursu Skrzypcowego im. Henryka Wieniawskiego.(Śmiech).
           - Kiedyś bardzo mnie to denerwowało i myślałam, że rozszarpię na strzępy każdego, kto coś takiego powiedział. Każdy plakat z moim nazwiskiem i napisanymi małym druczkiem słowami: zwyciężczyni Konkursu Wieniawskiego, po prostu rwałam na malusieńkie strzępy ze złości. Chciałam w ten sposób udowodnić nie tylko sobie, ale także i całemu światu, że ja nie tylko wygrałam Konkurs Wieniawskiego, ale coś więcej jeszcze w życiu osiągnęłam.
           Natomiast teraz, po tylu latach, napawa mnie tak ogromna duma, jak widzę na plakacie: „Agata Szymczewska – zwyciężczyni Międzynarodowego Konkursu Skrzypcowego im. Henryka Wieniawskiego”, że staję przy tym plakacie i mówię – tak, to ja.

           Trzeba także podkreślić, że ten Konkurs miał i nadal ma duże znaczenie w Pani działalności artystycznej, bo otworzyły się przed Panią drzwi najsłynniejszych sal koncertowych.
            - To prawda. Już dawno stwierdziłam, że moje życie dzielę na: przed Konkursem i po Konkursie. Wszystko, co robiłam do października 2006 roku, miało zupełnie inny wymiar, a życie zmieniło się o 180 stopni, nabrało zupełnie innego tempa, odpowiedzialności i możliwości, które rzeczywiście ten Konkurs otworzył.

           Niedawno grała Pani II Koncert skrzypcowy Henryka Wieniawskiego podczas inauguracji sezonu artystycznego w Filharmonii Lubelskiej. Zauważyłam, że z radością Pani gra także inne popisowe utwory tego kompozytora. Trzeba także dodać, że Henryk Wieniawski był przede wszystkim wirtuozem i pewnie jego dorobek kompozytorski jest dość skromny.
          - Jeżeli porównamy dorobek Wieniawskiego i na przykład Chopina, to nie ma tych utworów zbyt dużo, aczkolwiek te, które skomponował, są wspaniałe.
Znowu muszę powiedzieć, że czas robi swoje. Im dalej od Konkursu, od października 2006 roku, to dystans do utworów Wieniawskiego, który wtedy był bardzo duży – zmniejszył się. Początkowo nie chciałam grać utworów Wieniawskiego, bo nie chciałam być kojarzona wyłącznie z Konkursem. Teraz przyszedł taki moment, że gram te utwory, nie dlatego, że muszę, tylko dlatego, że chcę, że są piękne. Bardzo lubi je także publiczność, bo zawsze widzę uśmiechnięte twarze.
Koncert d-moll Wieniawskiego jest bardzo trudny, ale piękny i ciekawy. Mam go prawie ćwierć wieku w repertuarze, a ciągle mnie czymś zaskakuje.

           Bardzo ważnym nurtem w Pani działalności jest muzyka kameralna. Jest Pani nadal prymariuszką renomowanego zespołu Szymanowski Quartet (od 2014 r.). Nie wszyscy o tej działalności wiedzą.
           - Nie wiedzą, aczkolwiek też nietrudno się domyślić, dlatego, że repertuar solistyczny skrzypcowy (choć może dziwnie to zabrzmi), jest „ubogi”, bo ile koncertów można mieć w repertuarze – 50 może 60, a to jest „kropla w morzu” w kontekście literatury kameralnej. Jeżeli ktoś jako artysta zatrzymuje się na eksplorowaniu literatury z perspektywy wyłącznie repertuaru skrzypcowego, to prędzej czy później muzycznie „zginie marnie”. Nie da się tym wyżywić duszy artystycznej, nie da się być ciągle zaskakiwanym, ciągle nurtowanym przez muzykę, która jest bardzo znana, ograna, nawet momentami „wyświechtana” przez przeróżne interpretacje, które nas zalewają na wszystkich You Tube’ach, Facebookach i innych mediach społecznościowych.
          Tutaj z wielką pomocą przyszedł kwartet smyczkowy: kwartety Beethovena, Mozarta, Brahmsa, Bartoka... Mamy jeden Koncert skrzypcowy Beethovena, a kwartetów smyczkowych jest szesnaście. Życzę każdemu skrzypkowi, żeby zagrał chociaż pięć i wtedy będziemy mogli porozmawiać o Beethovenie: o jego języku muzycznym, o jego strukturze, o jego liniach melodycznych, strukturach harmonicznych, itd... Co to jest akcent muzyczny, sforzato, subito, forte... Nie da się tego zrobić, jeżeli mamy do dyspozycji wyciąg partii skrzypcowej koncertu, czy nawet dziesięciu sonat skrzypcowych, które są sonatami genialnymi, ale to i tak w kontekście pianistów, którzy mają ich trzydzieści dwie, znowu jesteśmy objętościowo „stratni”.

          „Szymanowski Quartet” to jest stała formacja, która osiągnęła bardzo wysoki poziom i należy do najlepszych kwartetów smyczkowych na świecie, ale ja ciekawa jestem spotkań ze sławnymi artystami, którzy są solistami, jak wymienieni już na początku rozmowy: Martha Argerich, Anne Sophie Mutter, Krystian Zimerman, Gidon Kremer, Maxim Vengerov, Mischa Maisky i Yuri Bashmet. Z pewnością pracujecie inaczej, przygotowując się do koncertów.
           - Różnie to bywa. Dzisiejsze czasy są trudne dla muzyków, pomimo że możemy wszędzie szybciej dotrzeć, szybciej wszystko zrobić i zapoznać się z danym utworem. Często się zdarza, że występując na różnych festiwalach, zlatują się wszyscy samolotami rano w dniu koncertu, bo w poprzednim dniu wieczorem grali w innym miejscu. Gdybyśmy żyli w czasach XIX-wiecznych, kiedy ta muzyka powstawała, nie byłoby możliwości, że można jednego dnia zagrać koncert w Madrycie, a drugiego dnia wystąpić w Atenach. Dzisiaj jest wszystko możliwe i rzeczywiście często się zdarza, że na potrzeby organizatorów spotykamy się w dniu koncertu na dwie godziny na próbie. Jak głęboko, jak daleko można zajść w przygotowaniach do takiego koncertu, kiedy czasu na znalezienie cyklu wspólnego oddychania, wspólnej wizji utworu, jest tak naprawdę „tyle, co kot napłakał”. Wielcy artyści mają to do siebie, że grają z jednej strony jak soliści, z drugiej strony jak kameleony. Potrafią się wpasować we wszystko, mają uszy dookoła głowy, wszystko słyszą i nie jest to żadnym problemem. Mam w pamięci sporo takich wspaniałych koncertów z ostatnich lat.
           Stały kwartet smyczkowy nie jest w stanie zagrać Kwartetu Beethovena, nawet jednej części, bez dwóch, trzech prób, długich prób. O każdej frazie, o każdej nucie, o wszystkim się dyskutuje, próbuje, wspólnie sprawdza różne opcje. Można tak wypracować każdą frazę, że będzie dokładnie taka, jak chcemy. Czasami też jest tak, że jest jeden, nazwijmy go, muzyczny przywódca i za nim wszyscy podążamy, bo nie mamy innej opcji. Gramy zawsze w jednej drużynie, bo inaczej się nie da grać muzyki kameralnej.

           Myślę, że praca nad utworami kameralnymi podczas prób jest także fascynującą, ale czasami bywa tak, że lepiej, jeśli coś rodzi się dopiero podczas koncertu.
           - To jest pewna podstawa, ale jak grać bez pewnej bez dozy spontaniczności czy kreacji pod wpływem chwili, czy nawet przypadku? Jest mnóstwo fraz, w które wkrada się przypadek, który jest jedną z lepszych rzeczy, bo to jest trochę tak jak w życiu. Gdybyśmy mieli zawsze podążać tymi samymi drogami, to prawdopodobnie byśmy nigdy nie zobaczyli, że na sąsiedniej ulicy rośnie przepiękne drzewo. Dopiero jak zamkną nam ulicę, którą zawsze chodzimy, to trzeba będzie obejść i dopiero wtedy możemy natrafić naprawdę na coś wyjątkowego.
           W muzyce jest bardzo podobnie. W momencie jeżeli zostanie nam odcięta droga do czegoś, co chcemy wykonać, to bardzo możliwe, że tak nas fraza pokieruje, że doświadczymy zupełnie czegoś innego, równie pięknego, a nawet jeszcze ciekawszego od tego, do czego jesteśmy przyzwyczajeni.

           Byłam na próbie przed tą rozmową i przez cały czas zachwycałam się brzmieniem Pani skrzypiec, które wyróżnia się od brzmienia orkiestry.
Zdaję sobie sprawę, jak ważny jest dla solisty instrument, wiem, że kilka razy zmieniała Pani skrzypce. Czy aktualnie gra Pani na wymarzonym instrumencie?
           - To są wymarzone skrzypce. Co ciekawe, podczas dziewięciu lat grania na Stradivariusie myślałam, że w życiu już nic lepszego nie jest w stanie mnie spotkać. I właśnie mnie spotkało coś niesamowitego, bo Stradivarius był pięknym instrumentem i miał prawie nieograniczone możliwości, ale nigdy nie był moim głosem – to nie były skrzypce, które grały moim głosem, miały moją duszę. Były momenty, że musiałam szukać kompromisu i poddawać się temu, co skrzypce mają do zaoferowania. To był instrument kapryśny, trudny w obyciu, nieco rozpieszczony – trudno to określić.
           Natomiast Nicolo Gagliano, który obok nas leży, to skrzypce, które są „moim” instrumentem, bo to jest mój głos, to jest moja dusza, to jest rodzaj dźwięku, który ja uwielbiam. Bardzo lubię także sposób gry, do której te skrzypce są predysponowane i mam tego świadomość, że na tym instrumencie sporo rzeczy bardzo dobrze mi wychodzi. Dzięki wielkiemu wsparciu Anne-Sophie Mutter (obecnej właścicielki Nicolo Gagliano) mogę na tym instrumencie grać. Co ciekawe, Koncert e-moll Mendelssohna, który zabrzmi w Filharmonii Podkarpackiej, Anne-Sophie Mutter właśnie na tych skrzypcach nagrywała z Herbertem von Karajanem, z Orkiestrą Filharmonii Berlińskiej w latach 80-tych ubiegłego stulecia, na jedną ze swoich debiutanckich płyt dla Deutsche Grammophon. Wszystkie utwory, które Anne-Sophie Mutter na tym instrumencie grała, czyli koncerty Mendelssohna, Brucha, Beethovena, Brahmsa... Ja mam poczucie, grając te utwory, że te skrzypce mają „kartę pamięci”, w której zapisane są wszystkie nuty i wystarczy tylko przyłożyć ręce i wszystko jest.
           Natomiast jak gram Koncert Karłowicza albo Koncert Szymanowskiego, który na tym instrumencie przez dziesiątki lat nie był grany (może to jest też kwestia podświadomości), to są gwarantowane długie, mozolne godziny, zanim ja na tym instrumencie wypracuję to, co bym chciała. W przypadku Mendelssohna biorę te skrzypce i wszystko jest tak, jak ma być. Drewno także żyje swoim życiem i domyślam się, że Anne-Sophie jako dziecko spędzała setki godzin ćwicząc te koncerty. Wierzę w to, że gdzieś w tych wszystkich „zakamarkach” drewnianych nuty te głęboko siedzą i tylko wystarczy je na wierzch wyprowadzić.

           Wiem, że gra Pani dużo muzyki współczesnej, wielu kompozytorów z całego świata prosi Panią o prawykonania swoich utworów. Czy przygotowując się do prawykonania współpracuje Pani z kompozytorem? Przed laty, przed prawykonaniem jednego z utworów, zapytałam Mistrza Wojciecha Kilara, czy miał dużo uwag podczas prób, odpowiedział: „...jak powierzyłem komuś prawykonanie, to już staram się nie ingerować...”.
           - Jest trochę inaczej, niż pani powiedziała w pierwszym zdaniu, bo w wielu przypadkach, może nawet w większości, to ja proszę kompozytorów o utwory. Bywa, że proszę, aby napisali dla mnie utwór, lub jest on już gotowy, chcę go zagrać i potrzebuję nut.
           Uważam, że jako artystka nie mogę żyć w czasach XIX i XX wieku, kiedy nastąpił największy rozkwit muzyki. Natomiast prawdziwe zrozumienie tego, co było wtedy, nadchodzi dopiero w zrozumieniu tego, co jest dziś. Mówiąc inaczej, żebym dobrze poznała i zrozumiała muzykę Mendelssohna, to muszę w pierwszej kolejności wiedzieć, co dzisiaj kompozytorzy piszą w czasach, kiedy ja żyję. Jak daleko wszystko zaszło albo jak blisko nam do tych dawnych czasów i dopiero wtedy, z tej perspektywy, XIX wiek nabiera określonego kształtu.

           Gdyby miała Pani możliwość spotkać się i porozmawiać z kompozytorem, który żył w minionych wiekach, to kogo by Pani wybrała: Mozart, Beethoven. Schubert, a może wymieniany dzisiaj często Mendelssohn?
           - Chyba najchętniej spotkałabym się z Karolem Szymanowskim. Chętnie spędziłabym z nim jedno popołudnie w Warszawie. Poszlibyśmy sobie na kawkę, gdzieś na Nowym Świecie posiedzieli. Poprosiłabym, żeby mi pokazał kilka miejsc, w których lubił bywać, poopowiadał o muzyce. Dla mnie byłoby to piękne doświadczenie. Prawdopodobnie nigdy to marzenie się nie spełni, ale byłoby to coś fascynującego.
           Teraz wracając do poprzedniego pytania. Nie mam możliwości porozmawiania z Karolem Szymanowskim, ale mogę porozmawiać z kompozytorami, którzy dzisiaj tworzą. Dla mnie ważne jest poznanie wcześniej tego człowieka i rozmowa na tematy nie związane z muzyką. To może być rozmowa o ostatnim meczu FC Barcelona albo dwóch medalach: Paweł Fajdek wygrał wczoraj w rzucie młotem, a dzisiaj rano okazało się, że Wojciech Nowicki też otrzyma brązowy medal na Mistrzostwach Świata w lekkiej atletyce w Doha.
          Podałam tylko przykład, bo rozmowa musi dotyczyć wspólnych zainteresowań i dopiero kiedy wiem, czym ten człowiek się pasjonuje, jakie ma spojrzenie na świat, co jest dla niego ważne, na tej bazie możemy przejść do rozmowy o muzyce.
           Współpraca z kompozytorami wygląda różnie. W większości przypadków jest tak, jak pani powiedziała: dostaję nuty do ręki i mogę z nimi robić, „co chcę”, trzymając się oczywiście tekstu, który jest zapisany. Są momenty, kiedy staram się ten tekst zmieniać, albo modyfikować, ale wtedy wszelkie propozycje tych zmian uzgadniam z kompozytorem i uzasadniam je.
           W początkowej fazie pracuję nad utworem sama i dopiero jak zarysuje się już pewna wizja, to wtedy proszę kompozytora, aby mogła mu ją przedstawić i zapytać o zgodę na zmiany. Zazwyczaj dostaję „zielone światło”, ale czasami zdarza się, że kompozytor ma jakiś pomysł, którego nie zapisał w nutach, bo uważał, że nie da się tego w inny sposób zagrać, a ja uważam inaczej. Wtedy proszę go, aby zapisał wszelkie szczegóły w nutach.

           Współczesna muzyka powinna być wykonywana na estradach i trzeba publiczność przekonać, że równie wartościowy i piękny jak Koncert Mendelssohna może być utwór skomponowany pół roku temu.
           - Tak, ale wówczas, oprócz kompozytora duża odpowiedzialność spoczywa na wykonawcach i nawet najwspanialsze dzieło można zagrać w taki sposób, że nikt po raz drugi nie będzie chciał go słuchać. Wieść się rozniesie po całym kraju, żeby żadna filharmonia nie wpadła na pomysł, aby ten koncert umieścić w repertuarze.
           W momencie, kiedy wykonawca jest przekonany do dzieła, podpisuje się pod nim, oddaje obie ręce do dyspozycji publiczności i stara się być bardzo przekonywujący, jest duża szansa na powodzenie.
           Ja sama równie często wzbraniam się przed muzyką współczesną. Lecz czasem warto pójść do filharmonii z nadzieją, że może będzie ciekawie i zaryzykować. Wtedy ta nasza otwartość na to, co nas spotka, zdejmuje z grających ciężar zadowolenia wszystkich za wszelką cenę. To nie jest nic złego, jeśli ktoś wychodzi z koncertu niezadowolony. Najgorzej jest, jak wychodzimy z koncertu i natychmiast zapominamy, że byliśmy na nim. Jeśli nasze emocje są negatywne, ale silne, to uważam, że jest to coś wartościowego, co jasno nam pokazuje, że to mi się nie podoba, tego nie lubię. Porównać to można z wyjściem do restauracji. W tej restauracji mi nie smakowało i pewnie do niej już nie wrócę, ale chętnie pójdę spróbować gdzie indziej.

           Coraz rzadziej ukazują się recenzje po koncertach, szczególnie w Polsce. Ale są recenzje, które mają dla młodych wykonawców wielkie znaczenie. Chyba napisane w londyńskim „The Times” i ciągle cytowane słowa, że gra Pani „z powagą, opanowaniem i mądrością muzyczną ponad swój wiek, brzmiąc momentami jak płomienna młoda Ida Haendel”, sprawiły Pani przyjemność.
          - Owszem, bardzo dużą przyjemność, tym bardziej, że miałam przyjemność poznać wspaniałą Idę Haendel podczas Konkursu Wieniawskiego. Pomyślałam wtedy, że wszystkie polskie damy wiolinistyki: Ida Haendel, Wanda Wiłkomirska i Kaja Danczowska łączy jedna cecha: są mniej więcej mojej postury. To są drobne kobiety, ale z niesamowitymi charakterami i siłą wewnętrzną, z niesamowitą dobrocią i otwartością na świat. Ida Haendel jest najstarsza z nich wszystkich i najdłużej odnosiła ogromne sukcesy na największych estradach świata. Pragnęłabym, aby radość z tego, co robię, zdrowie i wewnętrzna moc nigdy mnie nie opuściła.

           Wszystkie jesteście drobne, niezwykle utalentowane, pracowite i uparte, ale to wszystko są zalety naszych wielkich skrzypaczek. Czy zastanawiała się Pani, co by Pani robiła, gdyby nie została Pani skrzypaczką?
            -Tych pomysłów było co niemiara, ale moim wielkim marzeniem byłby sport. Wprawdzie nie wiem, jaki rodzaj sportu mogłabym uprawiać z moją budową ciała. Nordic walking jeszcze nie jest dyscypliną olimpijską, ale jak zostanie, to na pewno wezmę udział w zawodach. Na razie kibicuję aktywnie wielu dyscyplinom sportowym „na kanapie”. W sporcie wygrywa rzeczywiście najlepszy i zwycięzca może być tylko jeden.
            W muzyce nie mamy takich konkursów, że na przykład wybieramy najlepszego skrzypka na świecie, ale potrzeba rywalizacji w każdym z nas drzemie. Uważam, że taka rywalizacja szkodzi muzyce. Mówię to z perspektywy wygrania Konkursu Wieniawskiego, który otwiera zwycięzcy wiele drzwi, ale nie wiem, czy 25 września 2006 roku byłam gorszym artystą niż dokładnie miesiąc później, po ogłoszeniu werdyktu. Według mnie nic się nie zmieniło, a byłam traktowana jak inny człowiek. To nie jest zdrowe, bo stwarza sztuczną sytuację, że z dnia na dzień stajemy się kimś innym.
            Sportowcy trenując, dokładnie znają swoje wyniki oraz możliwości. To jest tylko kwestia predyspozycji w dniu zawodów, że muszę pokazać najlepsze swoje oblicze i na tle innych wypaść najlepiej. Cenię i szanuję wysiłek oraz poświęcenie sportowców: dieta, treningi, czas wolny, zdrowie – wszystko jest pod zawody. Jest to piękne. Cieszę się i płaczę, jak polscy sportowcy na arenach międzynarodowych zdobywają medale.
            Piękne jest także to, że w wywiadach po zawodach dziękują wszystkim kibicom, którzy ich wspierali. Odbieram to bardzo personalnie, że oni mi dziękują za siedzenie na kanapie, za trzymanie kciuków i okrzyki radości, kiedy zdobędą medal.
           Często też myślę, że jak stoję na scenie, to publiczność też mi kibicuje, też jest ze mną i ostatnim ukłonem po koncercie dziękuję im za to, że byli na koncercie, kibicowali mi, wspierali mnie i że dla nich mogłam w danym dniu jak najlepiej zagrać.

           Jestem przekonana, że koncert będzie wspaniały, wyjedzie Pani z najlepszymi wrażeniami i zechce Pani wracać na Podkarpacie.
            - Do Łańcuta na pewno, w Rzeszowie jest to mój długo wyczekiwany debiut, tym bardziej radosny, i miejmy nadzieję, że pierwszy, ale nie ostatni występ.

Z Agatą Szymczewską, jedną z najwybitniejszych skrzypaczek naszych czasów rozmawiała Zofia Stopińska 3 października 2019 roku w Filharmonii Podkarpackiej w Rzeszowie.

Subskrybuj to źródło RSS