wywiady

Po Konkursie w Rzeszowie mogę już myśleć o tym, że zostanę pianistą.

           Miło mi przedstawić Państwu młodego pianistę Eryka Parchańskiego. Spotykaliśmy się prawie codziennie w Filharmonii Podkarpackiej w czasie trwania I Międzynarodowego Konkursu Muzyki Polskiej im. Stanisława Moniuszki w Rzeszowie (20-27.09.2019 r.). Brał udział w Konkursie w Kategorii I – pianiści. Ponieważ regulamin nie przewidywał ograniczeń ze względu na wiek uczestników, a wszyscy pianiści zaprezentowali się podczas I etapu świetnie, Jury postanowiło, że zostają zakwalifikowani do II etapu. W II etapie Eryk Parchański świetnie zagrał Kołysankę i Walc es-moll Stanisława Moniuszki, Mazurki op. 50 Karola Szymanowskiego oraz Wariacje i fugę es-moll op. 23 Ignacego Jana Paderewskiego. W prezentacji finałowej, jako jedyny uczestnik, bardzo interesująco zaprezentował Fantazję polską gis-moll op.19 Ignacego Jana Paderewskiego.

           Dopiero podczas prezentacji finałowej pomyślałam, że jesteś chyba najmłodszym z uczestniczących w Konkursie pianistów i po sprawdzeniu okazało się, że to prawda. Bardzo się cieszę, że znalazłeś się w finale konkursu, bo to duże osiągnięcie.
           - Dla mnie ten Konkurs był ogromnym doświadczeniem. Udało mi się uczestniczyć we wszystkich etapach i wykonać cały program, który przygotowałem. Usłyszałem bardzo dużo miłych słów, które motywują mnie do dalszej pracy. Upewniłem się także, że zrobiłem duże postępy, wiem, że przede mną jeszcze wiele, ale mogę już myśleć o tym, że zostanę pianistą.

          Jak długo grasz na fortepianie?
          - W porównaniu do innych biorących udział w konkursie pianistów, gram bardzo krótko, bo uczę się grać dopiero dziesięć lat, teraz rozpocząłem jedenasty rok nauki.

          Gra na fortepianie jest z pewnością Twoją pasją, nawet jeśli sam nie wybrałeś tego instrumentu, to pokochałeś go i ta miłość jest trwała.
          - To prawda, że jak byłem dzieckiem, nie miałem wielkiego wpływu na wybór instrumentu, na którym chcę grać, ale rozpoczynając naukę w szkole muzycznej II stopnia byłem świadomy, że chcę zostać pianistą. Wykonywanie muzyki sprawia mi ogromną przyjemność.

          Pomyślałam, że Twoje osiągnięcia są z pewnością także zasługą dobrych nauczycieli, którzy pracowali z Tobą nad aparatem gry, wybierali odpowiednie programy, itd.
          - To wszystko prawda, chociaż w trakcie nauki zmieniłem miejsce zamieszkania, szkołę i profesora. Różnie bywa także z wyborem programu. Dla właściwego rozwoju trzeba grać odpowiednie utwory, ale często można sięgać po te, o zagraniu których się marzy i wtedy przyjemność jest jeszcze większa.

          Aktualnie jesteś uczniem Zespołu Szkół Muzycznych w Kielcach w klasie fortepianu pana Artura Jaronia.
          - Tak, mam wielkie szczęście, bo mój Profesor pracuje ze mną wytrwale i poświęca mi wiele czasu. Nie dotyczy to tylko przygotowań do konkursów, ale także codziennej pracy. Zacząłem trzeci rok jestem w klasie Profesora Artura Jaronia i trudno byłoby nawet policzyć godziny, które mi poświęcił. Profesor poświęca wiele czasu wszystkim uczniom, ale oczywistym jest, że w większym stopniu tym, w których widzi potencjał i tymi którzy wykazują wytrwałość do ciężkiej pracy.
Jestem bardzo wdzięczny Profesorowi, że otacza mnie tak wielką opieką.

           To nie jest Twój pierwszy konkurs i pewnie uczestnicząc w konkursach wiele można się nauczyć. Miło jest zdobywać nagrody, ale to chyba nie jest najważniejsze.
           - Brałem udział w wielu konkursach i udawało mi się często być laureatem. Jestem laureatem I nagród w XXIII Ogólnopolskim Turnieju Pianistycznym im. Haliny Czerny-Stefańskiej w Żaganiu, XIV Ogólnopolskim Konkursie pianistycznym w Koninie, a także w Międzynarodowych Konkursie Pianistycznym im Petera Toperczera w Koszycach i VIII Międzynarodowym Konkursie Pianistycznym im. Maurycego Moszkowskiego „Per Aspera ad Astra”. Ponadto zdobyłem II nagrodę w Międzynarodowym Konkursie „Kaunas Sonorum” w Kownie, XV Ogólnopolskim Festiwalu Pianistycznym „Chopinowskie Interpretacje Młodych” w Koninie-Żychlinie i w XV Konkursie Pianistycznym im. Haliny Czerny-Stefańskiej i Ludwika Stefańskiego w Płocku. Z kolei na I Międzynarodowym Konkursie Chopinowskim „Gloria Artis” w Wiedniu otrzymałem Grand Prix.
Wszystkie te konkursy są organizowane z myślą o uczniach szkół muzycznych.
           Międzynarodowy Konkurs Muzyki Polskiej im. Stanisława Moniuszki w Rzeszowie to pierwszy konkurs z otwartą kategorią i rywalizowałem również z pianistami, którzy ukończyli już studia i prowadzą ożywioną działalność artystyczną.
          Wracając do pani pytania, to chcę powiedzieć, że dla mnie najważniejsza jest praca przed konkursem. Cieszę się, że udało mi się przygotować tak duży i wymagający program w dość krótkim czasie. Bardzo się rozwinąłem, moje pojęcie o muzyce i o występach także się zmieniło.
Nagrody bardzo się przydają, bo pomagają młodym pianistom zaistnieć, ale najpierw trzeba nauczyć się grać.

           Stając w szranki konkursowe każdy uczestnik powinien być przygotowany, że może być różnie. Czasem nasza kondycja zależy od pory dnia, jurorzy mają także różne upodobania, ten Konkurs dla pianistów był trzyetapowy i w finale grałeś z orkiestrą, z którą musiałeś współpracować. Takich konkursów, podczas których gra się z towarzyszeniem orkiestry, jest niewiele.
            - To prawda, ale w konkursach, które mają rangę największych, najczęściej w finałach gra się koncerty z towarzyszeniem orkiestry, bo to jest ważna część działalności artystycznej. Występ z tak wielkim „organizmem”, jak orkiestra, bardzo się różni od występu solowego.

           Na co dzień pilnie uczysz się w szkole i dużo ćwiczysz, ale bardzo często także występujesz.
           - Występuję wszędzie, gdzie mnie o to poproszą i mam możliwość , gram na wielu koncertach i „koncercikach”, ale dzięki temu zawsze mam szanse „ograć” program.

           Jak będziesz wspominał Konkurs w Rzeszowie?
            - Jak już powiedziałem, to był pierwszy tak duży konkurs, po raz pierwszy podczas konkursu grałem z towarzyszeniem orkiestry. Na szczęście poradziłem sobie zarówno z ogromnym programem, jak i z występem z orkiestrą w finale. Będę ten Konkurs wspominał bardzo dobrze, bo występy dostarczyły mi wiele radości, a o to przecież także chodzi.

          Gratuluje Ci udziału w I Międzynarodowym Konkursie Muzyki Polskiej im. Stanisława Moniuszki w Rzeszowie, masz szanse przyjechać za dwa lub cztery lata, już jako bardziej doświadczony pianista.
           - Z taką nadzieją opuszczam piękne miasto, bo mój Profesor zachęca mnie do udziału w różnych warsztatach, festiwalach w Polsce i za granicą, do pracy z różnymi znakomitymi, sławnymi profesorami i te spotkania korzystnie wpływają na mój rozwój.
Mam także nadzieję, że jeszcze nie raz będę miał okazję występować na Podkarpaciu.

Zofia Stopińska

Oratorium „Kazimierz Pułaski” w 250-tą rocznicę konfederacji barskiej

           Najpierw 28 września w Strzyżowie, a dzień później w Przemyślu, wykonane zostało Oratorium „Kazimierz Pułaski”. Teksty to dzieło Moniki Partyk, a muzykę skomponował Włodzimierz Korcz. Pomysłodawcą tych wydarzeń jest prof. dr hab. Grzegorz Oliwa, który w ten sposób postanowił przypomnieć, co działo się na tych ziemiach 250 lat temu. Jak powstał ten pomysł?

           - Już dość dawno, przeglądając różne historyczne dokumenty, znalazłem informację, że w 2019 roku będzie 250-ta rocznica konfederacji barskiej. Były Starosta Strzyżowski, pan Robert Godek, miał pomysł, żeby powstał pomnik Kazimierza Pułaskiego w Strzyżowie. Wprawdzie ten pomysł został odsunięty w czasie, ale informacje na temat wydarzeń na tych ziemiach funkcjonowały w przestrzeni publicznej. Z konfederacją barską był związany Kazimierz Pułaski i prawdopodobnie był obecny w Strzyżowie, gdzie zebrały się ponownie, rozbite siły konfederackie. Na niektórych sztandarach konfederacji barskiej był umieszczany wizerunek Matki Bożej Strzyżowskiej.
          Na podstawie tych faktów i hipotez zrodził się pomysł, żeby powiązać wszystkie te wydarzenia (prawdziwe oraz legendy). Pomyślałem wtedy o powstaniu dzieła słowno-muzycznego, które by te wydarzenia opisywało. Oratorium, które o nich mówi, a jednocześnie w pierwszym numerze tego oratorium pojawia się w tekście modlitwa do Matki Bożej Strzyżowskiej, jest nie tylko znakomitym prezentem, ale też dziełem historycznym, które wiąże te ważne wydarzenia ze Strzyżowem.

           Pewnie także wiedział Pan doskonale, do kogo zwrócić się o stworzenie tego dzieła.
           - Współpracując z Włodzimierzem Korczem już od ponad 15-tu lat i wystawiając wcześniejszej oratoria do słów Ernesta Brylla, później także Moniki Partyk, zawsze marzyłem, żeby takie wydarzenie mogło mieć swą premierę w Strzyżowie, ale wcześniej z powodów finansowych i organizacyjnych nie było to możliwe, a teraz stało się faktem.

           Państwowa Szkoła Muzyczna I stopnia im. Zygmunta Mycielskiego w Strzyżowie była głównym organizatorem tego wydarzenia, ale odpowiednie środki finansowe trzeba było zgromadzić.
           - Tak, Szkoła była wnioskodawcą projektu, który złożyłem do Instytutu Muzyki i Tańca w Warszawie, do programu Zamówienia kompozytorskie 2019. Otrzymaliśmy dofinansowanie i koszty powstania utworu zostały pokryte oraz niewielka część została na organizację i na wykonanie tego dzieła. Pozostałą kwotę związaną z honorariami i organizacją dzieła trzeba było zdobyć. Dzięki życzliwości, zrozumieniu i dużemu wkładowi pracy Burmistrza Strzyżowa Waldemara Góry, ks. Jana Wolaka, proboszcza parafii Farnej w Strzyżowie, Starosty Strzyżowskiego Bogdana Żybury oraz wielu lokalnym firmom, te środki udało się zdobyć i doszło do wykonania tego Oratorium – myślę, że z pożytkiem dla wszystkich słuchaczy.

           Już w sferze planów trzeba było myśleć o wykonawcach. Na szczęście miał Pan bazę na terenie Podkarpacia w postaci chóru i orkiestry.
           - W momencie pisania wniosku musiałem mieć wstępną zgodę kompozytora – Włodzimierza Korcza i wtedy już rozmawialiśmy o wykonawcach.
Decyzję Instytutu Muzyki i Tańca otrzymaliśmy dość późno, bo dopiero pod koniec marca i na napisanie dzieła czasu było niewiele, ale wiedziałem na pewno, że Monika Partyk napisze tekst Oratorium i wezmą w nim udział znakomici artyści, z którymi Włodzimierz Korcz już współpracuje od wielu lat: Alicja Majewska, Olga Bończyk, Łukasz Zagrobelny, Grzegorz Wilk. Ci świetni artyści dodają blasku temu Oratorium. Każdy z nich ma swoje partie solowe, są także duety i kwartety. Wiadomo było, że jeszcze będzie potrzebna orkiestra i chóry, bo w tej formie wielkie partie zbiorowe są niezbędne. Włodzimierz wiedział, że mam do dyspozycji chóry, które już od dłuższego lub krótszego czasu prowadzę: Strzyżowski Chór Kameralny, Podkarpacki Chór Męski, który prowadzę od sześciu lat i od roku prowadzę także Chór „Akord” Związku Nauczycielstwa Polskiego i Samorządowego Centrum Kultury w Mielcu. Z połączenia tych trzech chórów powstał prawie 60-osobowy, bardzo dobry zespół chóralny mieszany, który umożliwia mi realizację takich wielkich dzieł wokalno-instrumentalnych, a do współpracy zaprosiłem też Przemyską Orkiestrę Kameralną.

          Czasu na przygotowanie dzieła było niewiele, stąd praca musiała być bardzo efektywna.
          - Owszem, najpierw próby odbywały się z każdym z chórów oddzielnie, bo każdy z nich ma swój terminarz, miejsce i czas prób, ale później, dzięki pomocy organizacyjnej naszego kolegi chórzysty Grzesia Darłaka z Sędziszowa, mogliśmy odbyć kilka wspólnych prób w połowie drogi między Strzyżowem a Mielcem – czyli w Centrum Kultury w Sędziszowie. To także był znakomity i bardzo potrzebny dla nas wszystkich czas. Kilka dni przed wykonaniem mieliśmy wspólne próby chórów i orkiestry w Powiatowym Centrum Kultury i Turystyki w Wiśniowej. To także bardzo miłe i przyjazne miejsce, dodam, że w tym miejscu urodził się i mieszkał przez pewien czas Zygmunt Mycielski.

           Oratorium to duża, uroczysta forma instrumentalno-wokalna. Pan Włodzimierz Korcz jest wielkim mistrzem w tym gatunku, ale nie są to dzieła łatwe, o czym mieliście się okazję przekonać.
          - Przede wszystkim Włodzimierz dostał znakomite teksty, co podkreślał już w czerwcu, jak tylko pierwsze fragmenty otrzymał od Moniki Partyk.
Temat nie był łatwy, bo z historycznego punktu widzenia jest on bardzo kontrowersyjny. Przedstawienie go nie było proste, bo trzeba było zachować równowagę pomiędzy polityką, religią, przedstawić wszystko obiektywnie i ciekawie. Trzeba podkreślić, że Monice się to znakomicie udało, co dało też Włodzimierzowi asumpt do napisania wyjątkowej muzyki, podkreślającej charakter każdej z części. Te części są obrazami poszczególnych sytuacji, które mogły się wydarzyć podczas konfederacji barskiej.
           Są pokazane pewnie postaci: księdza Marka, Józefa Sawy-Calińskiego, Kazimierza Pułaskiego, jest pokazany Iwan Drewicz – żołnierz, który był dezerterem i potem katował konfederatów barskich, są pokazane matki, które traciły swoich synów podczas walki. To Oratorium mieni się różnymi barwami, różnymi obrazami.
           Monika napisała także narracje, które wprowadzają słuchacza w daną scenę, w daną sytuację, która mogła się wydarzyć 250 lat temu. Te teksty przedstawiał znakomicie pan Andrzej Ferenc, aktor z Warszawy.
Tworzą one znakomitą opowieść o tamtych czasach, jednocześnie zostawiając słuchacza (zwłaszcza w ostatnim numerze z pytaniem – co to było ten wasz Bar?), z retorycznymi pytaniami – po co to wszystko było, czy to coś przyniosło Polsce?
           Wiele rozmawialiśmy na ten temat z solistami, z chórzystami, instrumentalistami i kompozytorem. Okazuje się, że te pytania, postawione tyle lat temu, pozostają ciągle aktualne. Ciągle nie jesteśmy w stanie na nie odpowiedzieć.

          Wykonanie Oratorium „Kazimierz Pułaski” dostarczyło wszystkim wielu wspaniałych przeżyć artystycznych, ale pewnie dla wielu obecnych miało także wielkie wartości poznawcze, bo nie wiem, czy w szkole, podczas lekcji historii, poznali wydarzenia i osoby związane z konfederacją barską.
           - Z pewnością tak, nawet podczas pierwszych prób wiele osób przyznawało się, że coś słyszało o konfederacji barskiej, postać Kazimierza Pułaskiego jest bardziej znana, choć trudna do przyporządkowania do konkretnych sytuacji w Polsce. O tym, że uratował życie Jerzemu Waszyngtonowi i dlatego jest nazywany bohaterem walk o wolność dwóch narodów, polskiego i amerykańskiego, także nie wszyscy pamiętali. Amerykanie z atencją odnoszą się do tej postaci i pomników Kazimierza Pułaskiego oraz szkół jego imienia w Stanach Zjednoczonych jest bardzo dużo.
To Oratorium z pewnością rozbudziło ciekawość u wielu osób, które postanowiły o tych czasach poczytać, czegoś więcej się dowiedzieć.

          Kolegiata Niepokalanego Poczęcia NMP i Bożego Ciała w Strzyżowie okazała się pod każdym względem znakomitym miejscem do wykonania dzieła. Wszystko, co otaczało wykonawców i słuchaczy, dodawało blasku temu Oratorium i wrażenia się potęgowały.
          - Chcieliśmy podczas wykonania Oratorium pokazać również bardzo piękne, odnowione już kilka lat temu mury świątyni, polichromie, ołtarze, wszystkie elementy wystroju wnętrza, które są także naszym dziedzictwem. Nie chcieliśmy, aby wrażenia wzrokowe odrywały uwagę od słów i od muzyki, ale żeby je w jakiś dyskretny sposób dopełniały. Myślę, że udało nam się wszystko połączyć.

           Mam nadzieję, że jeszcze nie raz wystąpicie w tym Oratorium, bo jest to dzieło o wielkich wartościach estetycznych, kulturotwórczych i edukacyjnych.
           - Oczywiście, że naszym marzeniem jest, aby Oratorium „Kazimierz Pułaski” mogło być jeszcze wykonane w innych miejscach na Podkarpaciu – w Krośnie, Mielcu i w Rzeszowie, bo jeden z numerów Oratorium zatytułowany jest: „Tam, gdzie Pobitno” i mówi o miejscowości, teraz już dzielnicy Rzeszowa, gdzie odbyła się jedna z walk konfederatów. Podczas strzyżowskiej premiery była też obecna pani dyrektor Muzeum Kazimierza Pułaskiego w Warce i rozmawialiśmy, że może w przyszłości także w miejscu urodzenia Kazimierza Pułaskiego przedstawimy to Oratorium.

           W sali Zamku Kazimierzowskiego w Przemyślu były zupełnie inne warunki niż w strzyżowskiej kolegiacie.
           - Wiadomo, że przestrzeń akustyczna starego kościoła jest bardziej przyjazna. Na wrażenia publiczności wpływało również oświetlenie, podkreślające piękno wnętrza strzyżowskiej świątyni. Dla nas, wykonawców, występ w Przemyślu było bardzo ważny, bo pozwolił nam jeszcze głębiej wejść w utwór, pewne rzeczy trzeba było wykonać trochę inaczej, może nawet lepiej. Premiera niesie ze sobą dodatkowy ładunek emocji, ale też wiadomo, że kolejne wykonania dają nam, artystom, pewien dystans do tego, co robimy, pozwala wykonać utwór lepiej, trochę inaczej go zinterpretować. Jestem także bardzo zadowolony z wykonania Oratorium 28 września w sali Zamku Kazimierzowskiego w Przemyślu, gdzie również zostaliśmy bardzo dobrze przyjęci przez publiczność.

           Jest już może pomysł utrwalenia Oratorium „Kazimierz Pułaski”?
           - Mamy odzew od słuchaczy, bo nie tylko mnie kilka osób pytało: „Kiedy będzie płyta?”. Dla wielu osób może się to wydawać całkiem proste – był koncert, można go było nagrać i wydać na płycie czy na DVD. My wiemy, że nie jest to takie proste i oczywiste, ale myślimy o nagraniu.

           Myślicie o nagraniu w studiu, które można później udoskonalić na różne sposoby, czy może jednak nagranie z dwóch, trzech koncertów?
           - Dobre pytanie, czy „dopieszczone”, wycyzelowane nagranie studyjne, czy być może kompilacja kilku nagrań koncertowych, które niosą ze sobą być może ryzyko pewnych niedoskonałości wykonawczych, ale z drugiej strony koncert ma swoją niepowtarzalną atmosferę, ładunek emocjonalny i to po prostu słychać na nagraniach.
           Na razie próbujemy wszystko przygotować organizacyjnie, bo to jest także duże wyzwanie finansowe, ale może uda nam się zainteresować odpowiednie organizacje, fundacje, które zajmują się promocją kultury w Polsce i za granicą.
           Dwa etapy zostały zrealizowane – powstanie dzieła i wykonanie, teraz czas na utrwalenie tych wyjątkowych momentów, które już za nami, na trochę dłużej, aby można było sięgnąć po nagranie i cieszyć się wrażeniami słuchowymi w dogodnym dla każdego czasie.

Z prof. dr hab. Grzegorzem Oliwą - dyrygentem i pomysłodawcą  Oratorium "Kazimierz Pułaski" rozmawiała Zofia Stopińska  w październiku 2019 roku.

Z Magdaleną Betleją przed Finałem XXXVI Przemyskiej Jesieni Muzycznej

           O zorganizowanym ruchu muzycznym w Przemyślu można mówić począwszy od lat 60. XIX wieku. W listopadzie 1865 roku odbyło się pierwsze posiedzenie Tymczasowego Wydziału, czyli zarządu Towarzystwa Muzycznego, a w roku następnym rozpoczęło ono działalność. Niektórzy badacze dziejów miasta podają za „Monografią” Hausera, rok 1862, jako początek owej działalności. Tak czy inaczej, jest to na pewno najstarsze z przemyskich stowarzyszeń kulturalnych i jedno z najstarszych Towarzystw Muzycznych w Polsce.
          W przyszłym roku minie 155 lat od pierwszego posiedzenia Towarzystwa Muzycznego w Przemyślu i pewnie będzie to okazja do wspomnień o świetności i latach, w których działalność była znikoma. Na szczęście w Przemyślu nigdy nie brakowało ludzi z pasją, kochających muzykę, i tak jest do dzisiaj.
          To samo można mówić o jednej z najważniejszych imprez muzycznych na Podkarpaciu, organizowanych przez Towarzystwo Muzyczne w Przemyślu, czyli Przemyskiej Jesieni Muzycznej, która jako impreza cykliczna kontynuowana jest od 1984 roku.
          Od kilkunastu lat każda edycja przygotowywana jest z niezwykłą starannością, a towarzyszy jej temat wiodący, wokół którego budowany jest cały program.
          Tegoroczna jest najlepszym tego przykładem, a rozmawiam na ten temat z panią Magdaleną Betleją, dyrektorem Festiwalu i Prezesem Towarzystwa Muzycznego w Przemyślu.

          Kończy się już trwająca od 29 września XXXVI Przemyska Jesień Muzyczne, która w tym roku odbywa się pod niezwykle inspirującym tytułem „Dźwięki baśni”.
          - Każdego roku staramy się pomyśleć o wspólnym temacie, który po pierwsze – przyciągnie publiczność, a po drugie skłoni do refleksji, do poszukiwań muzyki, która wiąże się z tematem. Bywa też tak, że zgłaszają się do nas różne osoby z gotowymi tekstami czy z gotowymi pracami literackimi, albo obrazami. Przemyska Jesień Muzyczna inspiruje nie tylko muzyków, ale także artystów uprawiających inne gatunki sztuki.

          Program tegorocznej edycji Jesieni był bardzo różnorodny. Rozpoczęła bardzo ambitna, uroczysta forma, bo Oratorium „Ballada o bohaterach”. Z różnych względów na inauguracje przyszły tłumy melomanów.
           - Tak faktycznie było. Wcześniej chcę zaznaczyć, że zaplanowaliśmy w tym roku sześć koncertów, a zazwyczaj było ich trochę więcej, ale w tym roku te koncerty mają większą siłę oddziaływania. Każdy z nich jest inny, przeznaczony dla innej grupy odbiorców.
Inauguracja była faktycznie bardzo mocnym akcentem. Oratorium „Ballada o bohaterach” skomponował Włodzimierz Korcz do libretta Moniki Partyk.
          Wystąpiły trzy połączone chóry: Strzyżowski Chór Kameralny, Podkarpacki Chór Męski i Chór „Akord” z Mielca. Wystąpiła też Przemyska Orkiestra Kameralna. Całością dyrygował Grzegorz Oliwa, a solistami byli znakomici artyści polskiej sceny: Alicja Majewska, Olga Bończyk, Łukasz Zagrobelny i Grzegorz Wilk. Oratorium utrzymane było w tonie patriotyczno-sakralnym, ale momentami pojawiały się elementy wręcz humorystyczne. Włodzimierz Korcz stworzył nie tylko piękną, wartościową muzykę, ale w sposób genialny połączoną z tekstem opowiadającym o działaniach Kazimierza Pułaskiego i Konfederacji Barskiej, z historią, która wydarzyła się na podkarpackiej ziemi.

           Po wielkim koncercie, który odbył się na Zamku Kazimierzowskim, kolejne wieczory miały charakter kameralny i odbywały się w Sali Towarzystwa Muzycznego. Były one równie piękne i ciekawe. Koncert, który odbył się w Międzynarodowym Dniu Muzyki, zatytułowany został „Śmierć i dziewczyna”.
          - Wykonawcą drugiego koncertu był Kwartet Amelior w składzie: Gabriela Opacka – skrzypce I, Ada Kwaśniewicz – skrzypce II, Wojciech Witek – altówka i Jacek Francuz – wiolonczela.
           Zespół wspaniale się zaprezentował. Głównym punktem był tytułowy Kwartet smyczkowy d-moll „Śmierć i dziewczyna” D 810 Franza Schuberta, ale także przepięknie wykonany został I Kwartet smyczkowy op. 37 Karola Szymanowskiego i pewnie długo będę pod ogromnym wrażeniem tego wykonania.
Życzę tym znakomitym, młodym muzykom, aby współpracowali ze sobą na stałe, bo wiem, że różnie toczą się losy młodych muzyków i nie zawsze mogą grać razem z powodów organizacyjnych.

           Kolejny koncert odbył się 4 października i został zatytułowany „Barka na oceanie – scena młodych”. – Przyjechał do nas ze swoimi studentami Michał Dziad, pochodzący z Przemyśla pianista, absolwent Akademii Muzycznej w Krakowie w klasie prof. Andrzeja Pikula. Michał Dziad prowadzi obecnie klasę kameralistyki w macierzystej uczelni i przyjechali z nim dwaj jego studenci: Olech Malovichko i Radosław Goździkowski, którzy tworzą duet. W ich wykonaniu usłyszeliśmy kilka utworów z różnych gatunków muzyki: 3 preludia na klarnet i fortepian, Preludia taneczne Witolda Lutosławskiego Tema con variazioni oraz Introdukcję i Rondo op. 72 Charlesa-Marii Widora. Natomiast Michał Dziad wystąpił ze skrzypaczką Martyną Kaszkowiak, studentką pierwszego roku AM w Krakowie. W ich wykonaniu usłyszeliśmy kompozycję Karola Szymanowskiego Narcyz z cyklu Mity op. 30 oraz Sonatę na skrzypce i fortepian Claude Debussy’ego.

           Promująca młodych utalentowanych wykonawców Scena młodych wpisana jest w kalendarz każdej Przemyskiej Jesieni Muzycznej.
           - Owszem, bo młodzi wykonawcy bardzo tego potrzebują. Dzięki takim koncertom mogą zaprezentować się na scenie. Potrzebne są im także takie koncerty przed konkursami, bo mogą wykonać program, z którym później wystąpią na prestiżowych konkursach. Scena młodych jest bardzo ważnym koncertem w programie Festiwalu i nigdy z niej nie zrezygnujemy, bo stanowi ona pomost pomiędzy tym, co my aktualnie robimy, a tym, co będzie się kiedyś działo w naszej muzyce.

           W niedzielę, 6 listopada, odbył się koncert zatytułowany „Zaczarowany ogród” i był to niezwykły wieczór, w którym znane dzieła wielkich mistrzów przeplatały się ze słowem.
           - Głównymi bohaterami byli wykładowcy Akademii Muzycznej w Krakowie: Monika Wilińska-Tarcholik i Sławomir Cierpik, świetni pianiści, którzy od wielu lat tworzą wspaniały duet fortepianowy i grają najczęściej na cztery ręce. Zaproponowany przez nich program był baśniowy do głębi, bo usłyszeliśmy I i II Suitę Peer Gynt Griega, Suitę z baletu Dziadek do orzechów Czajkowskiego, Moja matka gęś Ravela i Dance Macabre Saint-Saënsa. Swoje utwory literackie, stworzone do wybranych utworów muzycznych, zaprezentowały dwie młode debiutantki: Anna Betleja i Anna Tarcholik. Publiczności bardzo się ten mariaż muzyki z literaturą podobał.

            Do tego koncertu można by także było dodać podtytuł: Scena młodych.
            - Oczywiście, tym bardziej, że młodzi ludzie zajmujący się twórczością literacką nie mają możliwości przedstawienia swoich utworów. Moja córka pisze wspaniałe opowiadania, zdobywa nagrody literackie, ale nie ma ich gdzie zaprezentować. Zarówno Anna Betleja, jak i Anna Tarcholik kształcą się w szkołach muzycznych i często muzyka inspiruje je do pisania utworów literackich. Uważam, że połączenie literatury i muzyki było dobrym pomysłem.
Trzeba się także zastanowić nad połączeniem muzyki z innymi nurtami sztuki – z poezją i malarstwem.
           Na plakacie tegorocznej Jesieni Muzycznej widnieje dzieło pana Henryka Lasko, które autor zatytułował „Przed baśniowym koncertem”. Ten obraz zdobi zarówno foldery, plakaty i jest baśniowym elementem przyciągającym publiczność. Pan Henryk Lasko podarował swoje bardzo oryginalne dzieło naszemu Festiwalowi.

           Na obrazach pana Henryka Lasko najczęściej widzimy przedstawiony na różne sposoby rodzinny, piękny Przemyśl, ale często także jego twórczość dotyka muzyki.
           - Zdradzę, że nie ma w tym nic dziwnego, bo jego córki są muzykami i z pewnością w domu muzyka rozbrzmiewała, a także nadal rozbrzmiewa bardzo często. Trudno, aby wrażliwa dusza malarza była obojętna na uroki muzyki. Synkretyzm sztuk nie jest żadną nowością i jestem przekonana, że powinniśmy do tego jak najczęściej wracać.

           Ciekawym połączeniem słowa i muzyki były koncerty zorganizowane 12 i 13 października z myślą o dzieciach. Trudno będzie opowiedzieć, co się działo w sali Towarzystwa Muzycznego w sobotę wieczorem i w niedzielne popołudnie. Sala była wypełniona po brzegi przede wszystkim dziećmi, chociaż byli także rodzice, babcie i opiekunowie (śmiech).
           - Wszyscy jesteśmy dziećmi, kto ma duszę dziecka, ten się zawsze będzie czuł dzieckiem. To także świadczy o wrażliwości i cieszę się bardzo, że także dorosłe osoby były naszymi gośćmi.
           Jak się pani przekonała, atmosfera była wspaniała, brakowało miejsc i trzeba było dostawić wszystkie krzesła, które znajdowały się w innych naszych pomieszczeniach. To jest niezwykła radość dla organizatorów, jeżeli brakuje miejsc i jest zainteresowanie, a dzieci słuchają i wspaniale odbierają.

            Jestem zachwycona reakcją dzieci, które chętnie włączały się i współpracowały z wykonawcami, a kiedy trzeba było, słuchały z wielką uwagą. Warto podkreślić, że wykonawcy mieli świetny pomysł na pokazanie bajki muzycznej „Piotruś i wilk” Sergiusza Prokofiewa. Dzieci wiele skorzystały podczas prezentacji instrumentów, a świetnym urozmaiceniem były efekty wizualne oraz fakt, że część dzieci mogła uczestniczyć w wykonaniu krótkiego utworku, grając na instrumentach perkusyjnych.
           - Jestem przekonana, że taki odbiór muzyki pamięta się bardzo długo. Zdarza się często, że po takim koncercie zachwycone dzieci kontynuują swoje zainteresowania. Jestem tego przykładem, bo pamiętam koncerty z dzieciństwa i pamiętam, że kiedy mnie coś urzekło, to zawsze próbowałam dowiedzieć się czegoś więcej na ten temat. Chciałam poznać instrument, który mnie zafascynował, opowieść literacką i różne zagadnienia związane z tym, co usłyszałam i zobaczyłam na scenie.
           Rafał Paśko wszystko świetnie wyreżyserował i poprowadził. Wykonanie Kwintetu Dętego Filharmonii Podkarpackiej było wspaniałe, ale musi być do tej muzyki także bardzo dobry narrator, ktoś, kto wszystko dzieciom opowie krótko i zwięźle. Niezbędne jest także nawiązanie dobrego kontaktu z dziećmi, a Rafał Paśko nawiązał go już w pierwszych słowach.
Nie miał łatwego zadania, bo były dzieci w wieku przedszkolnym, szkolnym, a część dzieci uczy się w szkołach muzycznych i ich reakcja była poparta wiedzą o muzyce.

           Jestem przekonana, że o tych koncertach jeszcze długo będzie głośno, a później trzeba będzie się zastanowić nad koncertami związanymi z edukacją muzyczną.
            - Ja już wiem, że takie koncerty powinny się odbywać w ramach tego Festiwalu. Także w tym roku zamierzamy robić „Poranki muzyczne”. Bardzo bym chciała, aby one zagościły na stałe w sali Towarzystwa Muzycznego. Mamy bardzo dogodną lokalizację, bo mieścimy się w centrum miasta, w pobliżu kościołów, do których w niedziele uczęszczają całe rodziny. Później udają się do cukierni, na lody, na spacery i jestem przekonana, że w niedziele, w przedobiedniej porze, byłoby duże zainteresowanie koncertami dla dzieci.

            Teraz trwają ostatnie przygotowania do zakończenia XXXVI Przemyskiej Jesieni Muzycznej i ponownie wystąpi Przemyska Orkiestra Kameralna, która znakomicie się spisała podczas inauguracji, a teraz czeka Was może nawet trudniejsze wyzwanie, bo spektakl opery „Halka” Stanisława Moniuszki.
            - Tych dwóch wydarzeń nie da się porównać, bo to innego rodzaju muzyka. Nad „Halką” pracujemy już od dłuższego czasu, bo jest to duże dzieło i trudno je przygotować w czasie kilku prób. Nasza „Halka” została znakomicie zaaranżowana przez Mikołaja Majkusiaka na orkiestrę smyczkową, solistów i chór.
Reżyseruje pani Sabina Zapiór z wiedeńskiego stowarzyszenia Passion Artists.
Partie solowe wykonają:
Sabina Zapiór – Halka;
Tomasz Tracz – Jontek;
Łukasz Skrobek – Janusz;
Leszek Solarski – Stolnik;
Katarzyna Guran – Zosia;
Rafał Paśko – narrator;
Anna Sienkiewicz – słowo.
Wystąpią także: Przemyski Chór Kameralny i Przemyska Orkiestra Kameralna pod dyrekcją Grzegorza Cholewińskiego.
Godnie uczcimy Rok Stanisława Moniuszki, bo dwukrotnie wykonamy „Halkę”, bo już w sobotę (19 października) o 18:00 wystąpimy w Miejskim Ośrodku Kultury w Przeworsku na zakończenie XXXVI Przemyskiej Jesieni Muzycznej, a 20 października o 18:00 w Centrum Kulturalnym w Przemyślu.

            Na tak wielkie przedsięwzięcie, jak XXXVI Przemyska Jesień Muzyczna, trzeba było zgromadzić spore środki finansowe.
            - Owszem, ale w tym roku Festiwal został dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego, pochodzących z Funduszu Promocji Kultury w ramach programu „Muzyka”, realizowanego przez Instytut Muzyki i Tańca. Otrzymaliśmy także dofinansowanie z Urzędu Marszałkowskiego Województwa Podkarpackiego i z Urzędu Miejskiego w Przemyślu.
          Mamy już także pewne pomysły na przyszły rok, bo listopad już za pasem i trzeba pisać wnioski o dofinansowanie na rok przyszły.
Mam nadzieję, że za niecały rok będziemy się cieszyć kolejną edycją Przemyskiej Jesieni Muzycznej.

Studia wiele uczą, ale najważniejsza jest praktyka.

           Byłam pod wielkim wrażeniem spektaklu opery „Straszy dwór” Stanisława Moniuszki, w reżyserii i inscenizacji Wiesława Ochmana, przygotowanym dziesięć lat temu z okazji 65-lecia Opery Śląskiej w Bytomiu. Okazuje się, że dobrze przygotowane dzieło po latach może zachwycić tak samo, jak na premierze. Nie pytałam, kto z wykonawców partii solowych brał udział w premierze bytomskiej, ale z pewnością nie wystąpiły wówczas panie: Gabriela Gołaszewska, która debiutowała w Sanoku w partii Hanny, ani Anna Borucka, kreująca partie Jadwigi.
           Twórcy i wykonawcy bardzo dobrze odnaleźli się na trochę mniejszej od bytomskiej scenie Sanockiego Domu Kultury. Słowa uznania należą się także chórowi i orkiestrze Opery Śląskiej oraz baletowi za ognistego mazura. Słuchając i obserwując to, co się dzieje na scenie, miałam także możliwość obserwować pracę dyrygenta Macieja Tomasiewicza, który od niedawna współpracuje z Operą Śląską. Artysta przez cały czas panował nad wszystkim, co się działo zarówno na scenie, jak i w kanale orkiestrowym. Wszystkie gesty były pewne i czytelne, co z pewnością miało wpływ na bardzo dobry efekt końcowy.

          Dlatego po zakończeniu spektaklu pobiegłam za kulisy z gratulacjami i poprosiłam pana Macieja Tomasiewicza o rozmowę.

           - Bardzo się cieszę, że spektakl się podobał i dziękuję za miłe słowa. Powiem szczerze, że dyrygowanie dziełem scenicznym jest pewnym wyzwaniem, bo na scenie są soliści, chór, balet, a towarzyszy im orkiestra. Całość musi dobrze zabrzmieć i dyrygent musi dbać o to, aby wszyscy czuli się komfortowo. Dlatego staram się zawsze tak opanować całą partyturę, żeby rzadko się nią posługiwać i być na bieżąco ze wszystkim, co się dzieje i jeśli sytuacja tego wymaga, wspomóc solistów, chór lub orkiestrę.

          W Sanoku są inne warunki niż w Operze Śląskiej i spektakl musiał zostać do nich dostosowany.
           -Tutaj jest dużo mniejsza scena i dlatego pewne rozwiązania musiały być zastosowane i trzeba było niektóre sceny zrealizować inaczej. Jak pani sama widziała, nie było żadnych problemów w czasie spektaklu, wszyscy artyści znakomicie wykonali swoje role, a co najważniejsze, „Straszny dwór” bardzo spodobał się publiczności. Z wielką radością wyszedłem na scenę i kłaniałem się razem z solistami i chórem, dziękując za długą, gorącą owację.

          Jest Pan młodym człowiekiem i chyba niedawno kończył Pan studia dyrygenckie. Czy wówczas już Pan wiedział, co będzie przeważało w Pana działalności – muzyka symfoniczna czy operowa?
          - Absolutnie nie. Od tamtego czasu niewiele się zmieniło, bo nie chcę się w żadnym wypadku zamykać na jeden rodzaj muzyki, na muzykę sceniczną albo orkiestrową, tylko chciałem działać w każdym gatunku muzyki i tak do dzisiaj pozostało. Uprawiam także muzykę kameralną, bo prowadzę Orkiestrę Kameralną „Archetti” Miasta Jaworzna, jestem dyrygentem Polskiej Młodzieżowej Orkiestry Symfonicznej w Bytomiu i Młodzieżowej Orkiestry Symfonicznej im. Karola Szymanowskiego w Katowicach. Mam szczęście pracować z zespołami operowymi w Polsce i mam nadzieję, że tak pozostanie.

          Przez cały czas miał Pan szczęście do mistrzów – dyrygentów, z którymi mógł Pan współpracować, asystując im.
          - To prawda, bo studia wiele uczą, ale najważniejsza jest praktyka. Ja miałem szczęście, bo mogłem obserwować, jak pracują nad spektaklami operowymi Michał Klauza, Bassem Akiki, Tadeusz Kozłowski, asystowałem Jackowi Kasprzykowi, który dyrygował koncertowymi wykonaniami oper. Obserwowałem pracę Gabriela Chmury, Mirosława Jacka Kasprzyka i Szymona Bywalca. Jako asystent dyrygenta współpracowałem z Narodową Orkiestrą Symfoniczną Polskiego Radia w Katowicach i z Teatrem Wielkim w Łodzi. Dyrygowałem koncertami Orkiestry Akademii Beethovenowskiej, Orkiestry Opery i Filharmonii Podlaskiej oraz orkiestrami Filharmonii: Kaliskiej, Śląskiej, Świętokrzyskiej, Zielonogórskiej oraz Śląskiej Orkiestry Kameralnej.
To wszystko było bardzo ciekawe i dużo się nauczyłem.

          Pan Łukasz Goik, dyrektor Opery Śląskiej, ze smutkiem mówił, że teraz będzie Pan rzadziej bywał na Śląsku.
          - Tak chyba będzie. Mogę się pochwalić, że wygrałem konkurs na asystenta dyrektora artystycznego Filharmonii Narodowej, którym jest Andrzej Boreyko. To dla mnie wielka nobilitacja i bardzo się cieszę, że mogłem stanąć w szranki ze znakomitymi młodymi polskimi dyrygentami, a Maestro zwrócił na mnie uwagę i stwierdził, że chce ze mną współpracować. To jest dla mnie wielkie, może nawet największe wyróżnienie.

           Pewnie czeka Pana dużo ciężkiej pracy, ale także wiele się Pan nauczy, pozna Pan znakomitych mistrzów batuty pracując w Filharmonii Narodowej, ale myślę, że nie zerwie Pan kontaktów z zespołami, z którymi do tej pory Pan pracował.
           - Mam nadzieję, bo ogromnym sentymentem darzę wszystkie zespoły, z którymi współpracowałem. Mam takie szczęście, że wszędzie ta praca przebiegała harmonijnie, a jestem związany ze Śląskiem dość mocno sentymentem i jeśli tylko będzie taka możliwość, to bardzo chętnie będę tam wracał.

           Miałam nadzieję, że porozmawiamy dłużej, ale musimy już kończyć rozmowę, bo już większość wykonawców przebrała się i czeka na Pana w autokarze, ponieważ wracacie jeszcze dzisiaj do domu. Życzę powodzenia w realizacji wszystkich planów i mam nadzieję, że będzie okazja do następnych spotkań na Podkarpaciu, bo chyba chętnie będzie Pan do nas wracał.
           - Wyjeżdżam z najlepszymi wrażeniami i jak tylko będzie taka możliwość, to bardzo chętnie powrócę w te strony.

Z panem Maciejem Tomasiewiczem, świetnym dyrygentem młodego pokolenia, który dyrygował spektaklem opery „Straszny dwór” Stanisława Moniuszki w czasie XXIX Festiwalu im. Adama Didura rozmawiała Zofia Stopińska 22 września 2019 roku w Sanoku.

Zaproszenie na III Rzeszowską Jesień Muzyczną

           Czas, który dzieli nas od rozpoczęcia III Rzeszowskiej Jesieni Muzycznej, można policzyć już w godzinach, bo impreza rozpoczyna się 5 października 2019r.
           Pomysłodawcą tego wydarzenia jest pan Grzegorz Mania, absolwent Akademii Muzycznej w Krakowie w klasie fortepianu prof. Stefana Wojtasa (dyplom z wyróżnieniem) i Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie (studia prawnicze). Doskonalił swoje umiejętności w zakresie gry na fortepianie w Guildhall School of Music and Drama w Londynie, a na Uniwersytecie Jagiellońskim uzyskał tytuł doktora nauk prawnych za pracę poświęconą muzyce w prawie autorskim.
          Grzegorz Mania występuje jako solista i kameralista w kraju i za granicą. Jest doświadczonym i wszechstronnym muzykiem-kameralistą. Współpracuje z wieloma znakomitymi solistami, wspólnie z pianistą Piotrem Różańskim współtworzy duet Zarębski Piano Duo. Pan Grzegorz Mania jest Prezesem Zarządu Stowarzyszenia Polskich Muzyków Kameralistów.

          Zofia Stopińska: Organizatorem wszystkich edycji Rzeszowskiej Jesieni Muzycznej jest reprezentowane przez Pana Stowarzyszenie Polskich Muzyków Kameralistów.
          Grzegorz Mania: Organizatorami są także: Wydział Muzyki Uniwersytetu Rzeszowskiego oraz rzeszowscy Dominikanie, którzy dołączyli do nas w tym roku. Bardzo się z tego cieszymy, bo fundusze nam pozwoliły na to, żeby zaprosić również orkiestrę kameralną i rozpoczynamy nasz Festiwal koncertem w świątyni. Możemy pokazać, że muzyka kameralna może pięknie brzmieć także w innych wnętrzach, bo tak naprawdę ona nie wywodzi się z sal koncertowych.
          Cieszę się, że dwa koncerty tegorocznego Festiwalu odbędą się w Kościele oo. Dominikanów.
Tam w sobotę, 5 października o 20:00, inaugurujemy III Rzeszowską Jesień Muzyczną, a wystąpi orkiestra kameralna Extra Sounds Ensemble. Ten zespół kiedyś grał bardzo często z Nigelem Kenndy’m , a solistkami będą skrzypaczki Alicja Śmietana i Maria Sławek. Podczas tego wieczoru zabrzmią dzieła kompozytorów różnych epok, od baroku poczynając, aż po wiek dwudziesty.

           Drugi koncert odbędzie się w następnym dniu i tak będzie w sumie przez trzy październikowe weekendy.
           - Bardzo się cieszę, że ten Festiwal wzrastał z każdym rokiem. Zaczynaliśmy od trzech koncertów, podczas drugiej edycji w ubiegłym roku udało się zorganizować pięć koncertów, a w tym roku będzie ich w sumie sześć.
Postanowiliśmy, że w niedziele koncerty rozpoczynać się będą o 16:00, tak, aby po obiedzie był czas na popołudniową kawę, spacer i na koncert.

           Już 6 października o 16:00, w sali koncertowej Wydziału Muzyki Uniwersytetu Rzeszowskiego rozpocznie się recital wokalny.
           - Bardzo się cieszę, że mamy w ofercie recital wokalny, bo moją ambicją jest, aby te recitale pojawiały się w każdej edycji Festiwalu. Uważam, że za mało jest recitali pieśniowych w Polsce. W tym roku zachęcam podwójnie dlatego, że wykonawczyni jest fantastyczna i nie odmówiłem sobie przyjemności grania z nią. Pani Hanna Hipp jest wspaniałą mezzosopranistką, która podbija światowe sceny operowe. Śpiewała w mediolańskiej La Scali, regularnie wraca do Covent Garden Theatre i zawsze gorąco jest oklaskiwana na tych scenach za cudowny śpiew i genialne aktorstwo.
          W Rzeszowie Hanna Hipp wystąpi z bardzo ciekawym repertuarem. Koncert rozpoczniemy od pieśni Stanisława Moniuszki, ale później pojawią się pieśni Francois’a Poulenca, który skomponował cykl „8 polskich pieśni”, ale właściwie są to jego autorskie aranżacje bardzo popularnych pieśni – m.in. „Płynie Wisła, płynie”, „Jezioro”, „Polska młodzież”. Są to patriotyczne „hity” przefiltrowane przez język muzyczny Poulenca. Bardzo rzadko można usłyszeć na estradach te pieśni do polskich tekstów, napisane przez francuskiego kompozytora. W programie znajdą się także nieznane, cudowne pieśni ludowe Benjamina Brittena, oraz bardzo popularne cykle pieśni Maurycego Ravela i Manuela de Falli.

          Udało się Panu zaprosić do Rzeszowa znakomitych wykonawców, bo oprócz świetnych artystów zajmujących się wyłącznie wykonywaniem muzyki kameralnej, wystąpią także wspaniali soliści, którzy grać będą wspólnie.
          - To prawda, bo 19 października o 20:00 rozpocznie się drugi koncert w Kościele oo. Dominikanów w Rzeszowie, gdzie odbędzie się klasyczny recital kameralny, a wystąpi znany ze świetnych kreacji muzyki polskiej „Messages Quartet” w składzie : Małgorzata Wasiucionek – skrzypce, Oriana Masternak – skrzypce, Maria Shetty – altówka i Beata Urbanek-Kalinowska – wiolonczela.
Usłyszymy kwartety smyczkowe Stanisława Moniuszki, Władysława Żeleńskiego oraz Johannesa Brahmsa.
          W następnym dniu (20 października) o 16:00 spotkamy się w sali koncertowej Wydziału Muzyki UR, aby posłuchać jednego z najlepszych polskich duetów fortepianowych – „Ravel Piano Duo”, który tworzą Agnieszka Kozło i Katarzyna Sokołowska. Ten Duet ma w repertuarze ogromną ilość utworów, a w Rzeszowie wykonają kilka arcydzieł. Będzie Fantazja f-moll Franza Schuberta, ale w programie przeważać będą mało znane utwory polskich kompozytorów: Stanisława Moniuszki, Władysława Żeleńskiego i Zygmunta Noskowskiego.

           Wspaniałymi wydarzeniami będą z pewnością koncerty, które zakończą III Rzeszowską Jesień Muzyczną.
           - W sobotę, 26 października o godz. 18:00, w sali Wydziału Muzyki odbędzie się wyjątkowy koncert, który chyba nie zdarzyłby się nawet w Warszawie w takim składzie. Podczas tego wieczoru wystąpią: skrzypkowie Jakub Jakowicz i Maria Sławek, altowiolistka Katarzyna Budnik- Gałązka, wiolonczelista Bartosz Koziak i pianista Krzysztof Książek. Trudno sobie wyobrazić lepszych muzyków. Trzeba także podkreślić, że kwintet fortepianowy dość rzadko gości na scenach, a w tym składzie wystąpi chyba po raz pierwszy i to wydarzenie będzie miało miejsce w Rzeszowie. Rewelacyjnie zapowiada się program, bo najpierw usłyszymy dwa kwartety fortepianowe: Gustava Mahlera i Franka Bridge’a , później zabrzmi Kwintet fortepianowy Johannesa Brahmsa.
           Zakończy Festiwal w niedzielę (27 października) o 16:00 recital Kai Danczowskiej, która z radością przyjęła zaproszenie do Rzeszowa. Maestra Kaja Danczowska przyjedzie razem z córką Justyną. Koncert będzie wyjątkowy również ze względu na program, bo usłyszymy kapitalną Sonatę tureckiego kompozytora Fazila Say’a, Sonatę Philippa Glassa, a ponieważ w tym roku mamy okrągłe rocznice urodzin i śmierci Grażyny Bacewicz, stąd w programie pojawi się także Partita tej kompozytorki.
Zapraszam serdecznie na wszystkie koncerty III Rzeszowskiej Jesieni Muzycznej.

Z Panem Grzegorzem Manią – pianistą, kameralistą, prawnikiem i Prezesem Zarządu Stowarzyszenia Polskich Muzyków Kameralistów rozmawiała Zofia Stopińska

Festiwal Muzyczny im. Jana Kusiewicza w Jarosławiu

          Ze wspaniałymi wrażeniami wróciłam z sobotniego koncertu pierwszej edycji Festiwalu Muzycznego im. Jana Kusiewicza w Jarosławiu, który odbywa się z inicjatywy dwóch panów: Starosty Jarosławskiego Tadeusza Chrzana oraz urodzonego w tym pięknym mieście tenora i pedagoga dr hab. Jacka Ścibora, Dyrektora Artystycznego i Programowego Festiwalu.
Zaproszenie gospodarzy przyjął prof. dr hab. Piotr Kusiewicz, syn Patrona Festiwalu
Impreza zaplanowana została w dniach 27 – 29 września 2019 roku i odbywa się w Zespole Państwowych Szkół Muzycznych w Jarosławiu.

           Festiwal rozpoczął „Wieczór z Primadonną”, a jego główną bohaterką była wspaniała sopranistka Katarzyna Oleś-Blacha, która wystąpiła z towarzyszeniem pianistki Marty Mołodyńskiej-Wheeler. Ostatni dzień dedykowany jest dzieciom, które zostały zaproszone przez Organizatorów na Poranek Muzyczny „Chopin, Moniuszko i inne chłopaki czyli nasza kadra artystyczna”
           Najbardziej owocna w wydarzenia była sobota 28 września (drugi dzień Festiwalu), bowiem już o 10:00 przed południem rozpoczęły się Mistrzowskie Lekcje Śpiewu – dedykowane uczniom klas wokalnych szkół muzycznych Podkarpacia, prowadzone przez prof. dr hab. Piotra Kusiewicza, śpiewaka, pianistę i pedagoga – profesora śpiewu w Akademii Muzycznej w Gdańsku i w Akademii Sztuki w Szczecinie.
           O 18:00, rozpoczęła się pierwsza część festiwalowego wieczoru – „Jan Kusiewicz we wspomnieniach syna”. Była to bardzo interesująca prelekcja połączona z prezentacją multimedialną.
           Część druga, zatytułowana została „Kontynuatorzy Sztuki Wokalnej Maestro Jana Kusiewicza”, której gospodarzem był również prof. Piotr Kusiewicz. Ta część wieczoru rozpoczęła się świetnym występem zaproszonych gości z Czech – sopranistki Olgi Procházkovej, której towarzyszył František Šmid zasiadający przy organach i fortepianie. Artyści wykonali pięć ulubionych utworów Maestro Jana Kusiewicza – m.in.: „Ave Maria” G. Donizettiego (w duecie z Piotrem Kusiewiczem) i słynną arię „Miesiączku, powiedz mi” z opery „Rusałka” A. Dvořaka.
           Środkowe ogniwo wypełniły występy studentów prof. Piotra Kusiewicza z klas śpiewu w Akademii Muzycznej w Gdańsku i Akademii Sztuki w Szczecienie. Z towarzyszeniem pianistów Jadwigi Zieniewicz i Krzysztofa Figla śpiewali: Piotr Gryniewicki – tenor, Michał Komorek – bas, Damian Zaborowski – tenor, Jakub Borowczyk – kontratenor (wspaniała aria z opery „Tankred”) i Chińczyk Jingxing Tan - tenor (aria z opery G. Donizettiego „Córka pułku” (w której aż 9 razy trzeba zaśpiewać „wysokie c”).
          Na zakończenie wystąpiła Iga Caban – sopran, która także uczyła się śpiewu u prof. Piotra Kusiewicza, a od niedawna jest solistką opery w Genewie. Artystka z towarzyszeniem pianisty Krzysztofa Figla, rewelacyjnie wykonała wielką scenę Eleonory z opery „Trubadur” G. Verdiego (z oddali towarzyszył jej Jingxing Tan w roli Manrica). Wieczór zakończył ognisty Czardasz z operetki „Cygańska miłość” F. Lehara w wykonaniu Igi Caban i pianisty Krzysztofa Figla.
Z pewnością wypełniająca salę publiczność, tak jak ja, długo nie zapomni tego wieczoru.

          Pragnę także zaprosić Państwa do przeczytania wywiadu zarejestrowanego w Jarosławiu w marcu 2017 roku, który przybliży wszystkim znakomitego Patrona nowego Festiwalu Muzycznego w Jarosławiu

           Pamięci Maestro Jana Kusiewicza  - Maestro Jana Kusiewicza wspomina syn prof. Piotr Kusiewicz

           Zofia Stopińska: W ramach VI Dni Muzyki Fortepianowej im. Marii Turzańskiej w Jarosławiu, mamy wieczór poświęcony pamięci jednego z najwybitniejszych tenorów XX wieku - Jana Kusiewicza w 95. rocznicę urodzin. Pana Ojciec przeszedł do historii polskiej wokalistyki jako „Maestro wysokiego c”. Na Podkarpaciu, a szczególnie w Jarosławiu i okolicy Jego życiorys i działalność powinny być znane, bo przecież urodził się niedaleko stąd.
          Piotr Kusiewicz: Dlatego zostałem tutaj zaproszony. Te strony zawsze były bliskie mojemu Ojcu i podkreślał to w wielu wywiadach, których często udzielał. Ze szczególnym sentymentem przywoływał w pamięci pani wizytę w Gdańsku i rozmowę nagraną dla Radia Rzeszów. Zawsze się ożywiał, kiedy była mowa o Rzeszowie, a szczególnie gdy wspominało się Jarosław. Jestem bardzo szczęśliwy, a jednocześnie czuję się zaszczycony, że na tak ważnym festiwalu jak „Dni Muzyki Fortepianowej im. Marii Turzańskiej”, jeden z wieczorów został poświęcony pamięci mojego Ojca. Niedługo będą dwa lata, jak odszedł, w wieku prawie 94. lat.          Do końca Jego myśli zawsze wędrowały w okolice Jarosławia, czyli do Rzeplina – małej wioseczki, której parafia jest w Pruchniku. Od dziecka miałem zakodowane dwie miejscowości – Rzeplin i Jarosław. Większość ludzi rozmawiających z Ojcem, nie uświadamiała sobie, gdzie ten Rzeplin jest, a nawet często zniekształcano nazwę i mówiono Rzepin. Ojciec reagował natychmiast – „... nie, nie, nie, to żaden Rzepin, to jest Rzeplin, piękna wioska koło Jarosławia, w przedwojennym województwie lwowskim”. Przecież to wszystko zupełnie inaczej wtedy wyglądało. Ojciec z rodziną wyjechał z Rzeplina jak miał 2 latka, to był rok 1923. Wyjechali do Torunia, ponieważ tam była możliwość osiedlenia się i pracy. Pomimo, że był małym dzieckiem, to jednak zapamiętał pewne obrazy z Rzeplina, o których często mówił. Pamiętał rzekę, wielkie drzewa, najbliższe domy i osoby, które się nim zajmowały. Wrócił do Rzeplina jak miał 77 lat. Miałem wówczas koncert w Filharmonii Rzeszowskiej, śpiewałem w „Stworzeniu Świata” – Haydna. Zaproponowałem rodzicom, aby wybrali się ze mną do Rzeszowa. Nie trzeba ich było długo namawiać, ponieważ moja Mama jak usłyszała, że gdzieś jedziemy, to już była spakowana i gotowa do wyjścia. Tato specjalnie nie lubił dalekich podróży, ale jak usłyszał, że jedziemy w jego rodzinne strony, zgodził się natychmiast. W Rzeszowie spotkaliśmy się z nieodżałowanej pamięci prof. Anną Budzińską, która przysłała nam na studia do Gdańska, wspaniałego Pawła Skałubę. Paweł był z nami przez cały czas pobytu w Rzeszowie. Dysponował on samochodem i podróżowaliśmy po tych pięknych rejonach. Pojechaliśmy oczywiście do Rzeplina i ojciec chodząc po miejscach, które pamiętał z dzieciństwa – mówił : „... mój Boże, to jest strumyczek, a kiedyś wydawało mi się, że to jest wielka rzeka. Te wszystkie przestrzenie są takie malutkie, a zapisały mi się w pamięci, jako ogromne, baśniowe...”. Byliśmy również w Pruchniku. Odwiedziliśmy tam proboszcza księdza kanonika Kazimierza Trelkę. Weszliśmy do kościoła, stanęliśmy przy chrzcielnicy, gdzie Ojciec przed laty był chrzczony i zaśpiewaliśmy „Ave Maria” – Donizettiego w tercecie – Tato z Pawłem śpiewali partię tenorową, a Ja „robiłem” za podwójnego barytona. Ta wizyta w Rzeplinie bardzo poruszyła mojego Ojca. Chociaż mieszkał tam krótko, ale zawsze powracał myślami do tego okresu. Związany był też bardzo z Toruniem, ponieważ rodzina zamieszkała w tym mieście na stałe. Tam chodził do szkoły, tam zaczął śpiewać w chórze w Katedrze Świętych Janów. Tam też zastała ich wojna i stamtąd został zabrany do obozu koncentracyjnego w Stutthofie. Po wojnie wrócił do Torunia, gdzie pracował w Urzędzie Miejskim – śmiał się, że był „dygnitarzem miejskim”, ale jednocześnie chodził do szkoły muzycznej. Od 1950 roku, zaczęła się jego droga związana z Gdańskiem w którym mieszkał do końca życia.

           W wywiadzie, który miałam zaszczyt i przyjemność z panem Janem Kusiewiczem przeprowadzić przed laty - wielki tenor powiedział skromnie, że głos dała mu Bozia. Tutaj należy podkreślić, że nawet najsławniejsi tenorzy, nie mieli na zawołanie „wysokiego c” i nie potrafili z taką lekkością śpiewać o każdej porze dnia i nocy.
          - Ja myślę, że to był dar, który otrzymał właśnie od Boga. Był osobą wierzącą, ale nie starał się, aby wszyscy go w kościele widzieli. Skromniutko i cichutko zawsze siadał na chórze, gdzie nikt go nie rozpraszał. Nikt nie wiedział, że Kusiewicz śpiewa też w kościele.

          Wspaniały głos uratował panu Janowi życie w obozie koncentracyjnym.
          - Ojciec wiele razy opowiadał, że w obozie kazali im różne piosenki śpiewać jak szli do pracy, albo po apelach. Kiedyś śpiewali ludową piosenkę „ Wyganiała Kasia wółki”. Sami mężczyźni, a więc śpiewali dość nisko. Ponieważ dla Ojca to było stanowczo za nisko, śpiewał oktawę wyżej. Usłyszał to oczywiście sztubowy i kazał mu odejść na bok. Powiedział mu: „...dam ci dodatkową porcję jedzenia, abyś miał siłę do śpiewania”. Sztubowy był Kaszubem z pochodzenia. Myślę o tym często, bo przecież to były czasy, kiedy ludzie byli zmuszani do robienia różnych rzeczy. My tych czasów nie rozumiemy i osądzamy tych ludzi, a ja jestem wdzięczny temu człowiekowi, że dzięki niemu Ojciec miał jedną pajdę chleba, czy trochę brukwi więcej i jakoś przetrwał do końca wojny. Inne zdarzenie miało miejsce przy egzekucji. Wieszano więźniów, a chwilę wcześniej jeden z „opiekunów” powiedział do Ojca : „Teraz im coś zaśpiewaj – najlepiej jakieś tango”. Ojciec popatrzył na tych zmasakrowanych ludzi i zaśpiewał arię kościelną „Pieta Signore”, która przez całe lata była przypisywana Alessandro Stradelli. Skomponował ją faktycznie Louis Niedermeyer, a opera z której ta aria pochodzi była zatytułowana „Stradella”. Nie chodzi jednak o to. Kiedy ojciec skończył, padło pytanie: „Takiego tanga to jeszcze nie słyszałem – o czym ty śpiewałeś?” Ojciec powiedział zgodnie z prawdą – „Panie, zlituj się nad tymi ludźmi i okaż im łaskę”. Nie wiadomo, czy piękny śpiew, czy utwór sprawiły, że nie otrzymał żadnej kary.Ojciec był w obozie do ostatniej chwili jego istnienia. Kiedy obóz likwidowano, tysiące więźniów pędzono w kierunku Wejherowa. Kiedy znaleźli się w tamtejszym więzieniu, w nocy zauważono jakieś przewinienie i pomimo, że ktoś się przyznał i został zastrzelony. Wiadomo było, że na tym się nie skończy. Wszystkim kazano stanąć pod murem. Był środek nocy, więźniów oświetlono reflektorami, a Ojciec stał w pierwszym rzędzie. Pomyślał wtedy: „Mój Boże, niewiele lat przeżyłem (miał niecałe 24 lata), a trzeba się pożegnać z życiem”. Lufy karabinów były wymierzone w więźniów i czekano na komendę. W tym momencie na kilka sekund zgasło światło – zrobiło się ciemno. Wiedziony jakimś instynktem samozachowawczym Ojciec, padł natychmiast na ziemię i za sekundę poleciały salwy – ciała innych znalazły się na nim. Zazwyczaj, po takich egzekucjach sprawdzano, czy ktoś żyje i dobijano żywych. Ponieważ Rosjanie byli blisko, Niemcy tym razem nie mieli na to czasu. Kiedy nastała cisza, Ojciec po jakimś czasie wygrzebał się i poszedł do najbliższej wioski. Miał darowane życie. Nigdy nie sądził, że będzie długo żył. W obozie robiono na nim ćwiczenia pseudo – medyczne - z klatki piersiowej wyrwano mu jakiś nerw. Skutek tego był taki, że zrobiły mu się zrosty na lewym płucu. Podczas badań lekarskich, po prześwietleniu, te zrosty były widoczne i zwykle stawiano diagnozę, że ma gruźlicę. To była jednak tylko część obumarłego płuca. Pomimo to śpiewał tak długo i zadziwiał siłą swojego głosu. Zaraz po wojnie mówił, że pożyje góra dwadzieścia lat, dożył 94. , a odszedł w spokoju – w Niedzielę Zmartwychwstania Pańskiego o godzinie 4.30 we śnie. Kiedy lekarz – prof. Leszek Bieniaszewski stwierdził zgon – powiedziałem : panie profesorze, cieszę się, że Ojciec radosne Alleluja zaśpiewa Panu Zmartwychwstałemu. Uważam bowiem za wielki dar, że w tym dniu mógł odejść z tego świata.

          Powiedzmy teraz o związkach pana Jana Kusiewicza z Operą Bałtycką, bo był jednym z pierwszych śpiewaków tej Opery.
          - Ojciec i Jerzy Szymański - znakomity gdański bas, pochodzący z Torunia i późniejszy mój profesor – pojechali na konkursowe przesłuchania do Bydgoszczy i tam zostali zauważeni. Otrzymali propozycję pracy w nowo utworzonym Studio Opery Bałtyckiej. Od 1 stycznia 1950 roku, Ojciec został tam już zaangażowany i pierwszą jego partią operową, był Leński w „Eugeniuszu Onieginie”. Dyrektorem Studia Operowego i późniejszej Opery Bałtyckiej był Zygmunt Latoszewski - legenda polskich dyrygentów, wspaniała postać. Dostać się pod jego skrzydła było wielkim szczęściem, ponieważ można było szlifować swoje umiejętności dzięki jego wskazówkom. Stopniowo Ojciec wchodził w różne przedstawienia. Pojawił się w roli Stefana w „Strasznym dworze”, później była „Halka”, „Faust”. Tych oper było dwadzieścia pięć i trudno mi wymienić je chronologicznie. Kazimierz Wiłkomirski, który również tam działał i przygotowywał „Cyrulika sewilskiego” w 1952 roku. Obsadził Ojca w roli Almavivy. Przed premierą była prezentacja opery w formie koncertowej. Wydarzenie to zostało nagrane przez Radio Gdańsk. Niezapomniana red. Wanda Obniska dbała aby wszystkie ważne wydarzenia były zarejestrowane. Dzięki temu, mam to nagranie jak Ojciec śpiewał Almavivę. Zdarzyło się to jeden raz w jego życiu. Dyrekcja powierzała mu, zgodnie z predyspozycjami, role cięższego gatunku. Do partii Almavivy trzeba mieć bardzo lekki głos, operować sprawną koloraturą , natomiast frazy Verdiego, Pucciniego czy Moniuszki są inne. Ojciec miał kolegów, którzy dysponowali lżejszymi głosami i wytłumaczył dyrektorowi, żeby im dać szansę. Tak się też stało.

          Pewnie będąc jeszcze dzieckiem, wielokrotnie podziwiał Pan swego Ojca śpiewającego różne partie podczas spektakli operowych.
          - Pamiętam, że po raz pierwszy byłem w operze, kiedy miałem 3 lata. To był „Eugeniusz Oniegin”. Ojciec wówczas nie śpiewał i razem siedzieliśmy na widowni. Po raz pierwszy znalazłem się w świątyni sztuki. Zobaczyłem ciemną widownię i rozjaśnioną scenę, na której był domek z oknami, z drzwiami, a przed nim, jakaś pani sprzątała liście. To był bardzo malowniczy obraz, dzisiaj kojarzę go z płótnami Chełmońskiego. Wkrótce Ojciec zabrał mnie na „Cyrulika sewilskiego”. Rozynę śpiewała cudowna Bogna Sokorska. Miałem wówczas 4 lata, siedziałem bardzo poważny w pierwszym rzędzie, z uwagą śledziłem całą operę. Kiedy wróciłem do domu, powtarzałem bardzo znany motyw z Uwertury. Rodzice wówczas stwierdzili, że mam pamięć muzyczną, poczucie rytmu i dobry słuch. Pamiętam, że była na tym spektaklu jakaś ważna delegacja z Warszawy i jej członkowie siedzieli tuż za nami, w drugim rzędzie. Jeden z panów, który nazywał się Stefan Jędrychowski w przerwie zwrócił się do mnie z pytaniem: „Nie jesteś chłopczyku zmęczony? Nie chce ci się spać?”. Bardzo poważnie stwierdziłem wówczas – proszę pana ja jestem w operze, tu się nie śpi. To były lata 50-te. Następną dekadę nazywam „złotym okresem Opery Bałtyckiej”. W 1967 roku Ojciec wrócił z rodzinnych odwiedzin w Kanadzie i przywiózł mi mały, przenośny magnetofon szpulowy. Zacząłem na nim nagrywać opery. Przede wszystkim te, w których Ojciec brał udział. Dyrekcja Opery nie miała nic przeciwko temu. Teraz pewnie nie było by to możliwe. Nagrałem kilkanaście oper w ciągu paru lat i proszę sobie wyobrazić, że one stanowią dla mnie bezcenny materiał dźwiękowy z tamtego okresu. Robię teraz z tych nagrań płyty – portrety muzyczne gwiazd opery bałtyckiej z jej złotego okresu. Zdążyłem przygotować CD Heleny Mołoń, która także pochodzi z tych rejonów. Wprawdzie urodziła się w Drohobyczu, ale rodzina przeniosła się do Jarosławia i do dzisiaj tutaj mieszka. Przedstawicielem rodu jest pan doktor Maciej Mołoń wspaniały i ceniony w Jarosławiu stomatolog. Pani Helena Mołoń ukończyła 100 lat 27 stycznia. Była wielka uroczystość z tej okazji. W prezencie, przygotowałem płytę z jej nagraniami, głównie pochodzącymi z moich taśm. Wprawdzie są to nagrania amatorskie, ale odświeżone przez pana Mariusza Zaczkowskiego – mojego serdecznego przyjaciela, który jest znakomitym realizatorem dźwięku, brzmią bardzo dobrze. Doskonaląc te nagrania, pan Mariusz pomaga mi zachować pamięć o artystach, którzy przed laty byli gwiazdami Opery Bałtyckiej. Dzięki temu można się cieszyć ich sztuką, na której ja się wychowałem. Swoją świadomość, smak muzyczny, doświadczenie i wiedzę – budowałem słuchając tych osób, obcując z nimi. To jest mój dług wobec nich. Jest to praca czasochłonna - trzeba materiał opracować, wytłoczyć płytę , zaprojektować i przygotować odpowiednią szatę graficzną. Te wszystkie komponenty nie są tanie, ale jak taka płyta trafia do rąk zainteresowanych – dziwią się : ”Gdzie to zostało wydane”. Mam tych płyt kilkanaście. Zebrałem między innymi nagrania mojego profesora – Jerzego Szymańskiego, znakomitej Urszuli Szerszeń, świetnej Aliny Kozłowskiej, a w tej chwili kończę płytę Marii Zielińskiej, która też była wielką damą gdańskiej sceny i w przyszłym tygodniu kończy 93 lata . Chcę jej też zrobić niespodziankę. Ta kolekcja powstaje dzięki temu, że ja chodziłem i nagrywałem, nie przypuszczając nawet, że kiedyś to się przyda. To jest bezcenny materiał. Nieważne, że jest niedoskonały pod względem technicznym, ale pan Mariusz robi wszystko, aby to brzmiało z najmniejszym uszczerbkiem dla głosu, bo wiadomo, że jak się poprawia dźwięk, redukuje szumy, to często odbywa się to kosztem głosu. On potrafi tak to zrobić, że głos nie cierpi a nagrania zyskują na jakości.

          Pana Matka była świetną pianistką.
          - Moja Mama całe życie była w cieniu Ojca i do dzisiaj pozostaje w cieniu - nawet ja wspominam o niej w drugiej kolejności – może dlatego, że nie żyje już osiemnaście lat ( w maju będzie osiemnaście lat jak odeszła). Miała zaledwie 69 lat – mogła jeszcze żyć, ale nieuleczalna choroba jaką jest rak żołądka, skróciła jej życie. Mama była dziewięć lat młodsza od ojca. Spotkali się w Średniej Szkole Muzycznej w Gdyni – Orłowie. Mama była w klasie fortepianu, a ojciec w klasie śpiewu, natomiast babcia pracowała w Operze w księgowości. Była kiedyś taka sytuacja, że Opera jechała z koncertem do pobliskiego Władysławowa. Tato miał wówczas śpiewać i babcia postanowiła zabrać Halusię, bo tak mówiła o swojej córce, na ten koncert. Jak opowiadała mi Mama, zafascynował ją głos Ojca, śpiewał tak pięknie, że aż ją za serce ściskało. Niedługo spotkali się po zajęciach w szkole muzycznej, do której razem chodzili i Ojciec poprosił, aby mu coś zagrała. Tak się zaczęło... Na wspólne muzykowanie, Mama zaprosiła Ojca do domu, ona grała na fortepianie, a on śpiewał. Postanowiła też czymś poczęstować młodego atrakcyjnego tenora. Pięknie potrafiła nakryć i przyozdobić stół, ale nie miała serca do przygotowywania potraw, a babci nie było w domu. Jak ojciec mi po latach opowiadał o tej wizycie - Mama znalazła jakieś śledzie w słoiku, które jeszcze nie były przygotowane odpowiednio do jedzenia, zalała je tranem i podała. Tata zjadł, wprawdzie z trudem mu przez gardło przeszło, ale nie wypadało odmówić. Ledwo skończył jedną porcję, a na talerzu znalazła się druga. Do końca życia pamiętał jak jadł te śledzie. Później ich drogi się połączyły i byli razem.

          Odziedziczył Pan po rodzicach talent i jako mały chłopiec rozpoczął Pan naukę gry na fortepianie.
          - Byłem skazany na muzykę, chociażby dlatego, że jak Mama była w poważnym stanie, bardzo dużo ćwiczyła na fortepianie przygotowując się do dyplomu w Średniej Szkole Muzycznej. Już wtedy słuchałem muzyki. Wkrótce po moich narodzinach, Mama rozpoczęła studia i znowu godzinami ćwiczyła. Często sadzała mnie w dużym fotelu, zabezpieczała wokół poduszkami, abym nie wypadł i grała na fortepianie. Jak Ojciec wracał po próbie, to myślał, że dziecka nie ma w domu. Dopiero kiedy otworzył drzwi do pokoju, widział grającą żonę, a w fotelu Piotrusia, który zasłuchany i wpatrzony w mamę, przebierał paluszkami. Jak już wspomniałem, moje zdolności muzyczne zostały stwierdzone po powrocie do domu ze spektaklu „Cyrulika sewilskiego”. Rodzice zadecydowali, że powinienem zacząć naukę gry na fortepianie. Mama zaczęła mnie uczyć. Po pewnym czasie moją edukacją pianistyczą zajęła się prywatnie pani Celina Markowska – starsza, bardzo doświadczona pianistka. Jak byłem w trzeciej klasie szkoły podstawowej, rozpocząłem naukę w szkole muzycznej, a w następnym roku trafiłem do pionu ogólnokształcącej szkoły muzycznej. Tym sposobem, w jednym budynku uczyłem się do ukończenia studiów, bo w tam też była Wyższa Szkoła Muzyczna.

          Pan Jan Kusiewicz nie chciał, aby syn został śpiewakiem.
          - Ojciec chciał, abym został dyrygentem. Twierdził, że znam świetnie literaturę muzyczną, jestem zdolny i będę dobrym dyrygentem. Nie chciał żebym śpiewał, ale nie dlatego, że wyrośnie mu jakaś konkurencja. Mówił, że dla dobrego śpiewaka, to jest taki życiowy klasztor – tego nie wolno, tamtego nie wolno, cały czas trzeba dbać o formę, żyje się w ciągłym stresie – po co to mojemu synowi. Ale ja chciałem śpiewać i to było silniejsze od argumentów Ojca. Zacząłem uczyć się śpiewać u pani prof. Barbary Iglikowskiej po kryjomu - Ojciec nic o tym nie wiedział. Mama była wtajemniczona i finansowała mi te lekcje. Po jakimś czasie Tato się pogodził z tym, że jednak będę śpiewał i niedługo stał się entuzjastą tego co robię. Do końca życia towarzyszył mi w różnych koncertach, wyjeżdżaliśmy razem i bardzo cieszyłem się, kiedy jeździł ze mną. Wcześniej, jak jeszcze żyła moja Mama – to obydwoje ze mną podróżowali. Przez to, że żyli wówczas jakby moim tempem i moimi różnymi dokonaniami, było to znakomitym środkiem napędzającym ich samych. Nie czuli się ludźmi na bocznicy, na emeryturze, tylko uczestniczyli w moim życiu i nie wychodzili z tego zaklętego kręgu muzyki.

           Sporo czasu upłynęło od przejścia pana Jana Kusiewicza na emeryturę, ale do dzisiaj jest legendą Opery Bałtyckiej.
           - Jest pamiętany do dzisiaj w szczególny sposób. Kiedy zmarł, w czasie pogrzebowej mszy świętej, w Katedrze Oliwskiej, która jest naprawdę ogromną świątynią, wszystkie ławki były zajęte. Bardzo lubił i cenił Ojca śp. ks. Arcybiskup Tadeusz Gocłowski, który przewodniczył mszy świętej. Powiedział przepiękne, wzruszające kazanie. Było kilkunastu księży, których nie zapraszałem – przyszli z potrzeby serca. Znali i szanowali Ojca, bo często śpiewał w kościołach gdańskich. Poza tym ja przez dwadzieścia lat prowadziłem emisję głosu w Seminarium Duchownym w Oliwie i Kusiewiczowie są w tym środowisku znani.

          Powiedział Pan podczas wieczoru: „Sława sama się obroni, pamięć trzeba podtrzymywać”. Mam nadzieję, że jeszcze nie raz zostanie Pan poproszony o przyjazd na Podkarpacie, aby wspominać wspaniałego syna tej ziemi, wielkiego tenora Jana Kusiewicza i dzięki temu pozostanie także w pamięci następnych pokoleń.

Publiczność i jej obecność nadaje sens naszej pracy

„Carmina burana” Carla Orffa w wersji na chór mieszany, 2 fortepiany i zespół perkusyjny zakończyła 8 września 2019 roku 22. Mielecki Festiwal Muzyczny. Partie solowe śpiewali: Karina Skrzeszewska – sopran, Maciej Gallas – tenor i Maciej Bartczak – baryton, przy fortepianach zasiedli Agnieszka i Piotr Kopińscy, na instrumentach perkusyjnych grali Adam Bonk i Michał Żymełka, partie chóralne wykonali członkowie trzech chórów, a były to: Chór” Akord” ZNP i SCK w Mielcu, Podkarpacki Chór Męski i Strzyżowski Chór Kameralny, a dyrygował Grzegorz Oliwa. Gospodarzami wieczoru byli: Joanna Kruszyńska – dyrektor Festiwalu i dyrektor SCK w Mielcu oraz Piotr Wyzga – muzyk i pedagog.
Koncert zakończył się wielkim sukcesem, były gorące brawa, owacja na stojąco i nie obeszło się bez bisu.
Przed koncertem poprosiłam o krótką rozmowę panią Karinę Skrzeszewską, znakomitą polską śpiewaczkę, obdarzoną przez naturę niezwykłej urody sopranem. Bardzo się na to spotkanie cieszyłam, bo Artystka zawsze zachwyca mnie wspaniałym głosem i kreacjami aktorskimi.

          Zofia Stopińska: W 2008 roku zadebiutowała Pani rolą Łucji w „Łucji z Lammermoor” G. Donizettiego w Operze Śląskiej i odniosła Pani wielki sukces. Wkrótce gorąco była Pani oklaskiwana po wykonaniu Kantaty „Carmina burana”. Te występy zostały wysoko ocenione także przez recenzentów i uhonorowane prestiżową nagrodą Złotej Maski za najlepszą kreację wokalno-aktorską 2008 roku. Bardzo się cieszę, że dzisiaj wystąpi Pani w tej Kantacie w Mielcu.
          Karina Skrzeszewska: Tak, ale to już zamierzchłe czasy. Bardzo się ucieszyłam z tego nagłego zastępstwa w Mielcu, ponieważ w tym samym składzie z Grzegorzem Oliwą, Maciejem Gallasem i Maciejem Bartczakiem śpiewałam w Strzyżowie chyba osiem albo dziewięć lat temu. Z chęcią tutaj przyjechałam, żeby zaśpiewać, chociaż już się zarzekałam na zakończenie sezonu w Filharmonii i Operze Podlaskiej, że już więcej tego utworu nie będę śpiewać. Nie ma to nic wspólnego z możliwościami mojego głosu, bo zarówno wysoka kadencja, jak i In Trutina, która jest średnicowa i bardzo piękna, to wszystko jest do zaśpiewania i nie wykracza poza możliwości głosu bel cantowego, ale chciałabym już oscylować w stylistyce bardziej dramatycznego repertuaru. Gdyby to nie było zastępstwo, to podobnie jak w Filharmonii Łódzkiej, odmówiłabym występu. Kantatę "Carmina burana" zaśpiewałam ponad 30 razy, biorąc udział w 2 realizacjach scenicznych, wielu koncertach. Mój głos, inny niż 10 lat temu, predestynuje do wykonywania innego repertuaru.

          Cieszę się, że po raz drugi będę Panią oklaskiwać już niedługo, bo 23 września wystąpi Pani w ramach Festiwalu im. Adama Didura w Sanoku z programem „Callas jakiej nie znacie...”. Czytałam bardzo pochlebne recenzje o tym projekcie i czekam na ten wieczór z niecierpliwością, z pewnością będzie wyjątkowy.
          - Ten program powstał z dwóch przyczyn. Maria Callas była i jest mi bliska nie tylko dlatego, że mam podobnie jak ona greckie pochodzenie, ale przede wszystkim jako wspaniala artystka, śpiewaczka, która wyznaczyła w teatrze operowym nowe trendy. Partie operowe, które posiadam w repertuarze i po które będę sięgać w przyszłości to te, w których brylowała Callas, jednak ona zadebiutowała w roli Santuzzy, śpiewała w jednym roku wagnerowską Izoldę, Elvirę w "Purytanach" i Toskę. Dziś wydaje się to niedorzeczne i nieprofesjonalne, ale kiedyś śpiewaczki śpiewały różnorodny repertuar. Ja podążam konsekwentnie od lirycznej koloratury w coraz to nowe rejony, wymagając gęstości, dojrzałości i dramatyzmu. W ostatnich latach śpiewałam partie tzw. "dużego belcanta": "Normę" i "Annę Bolenę" w Operze Krakowskiej, "Dona Carlosa" w Bydgoszczy i Niemczech, "Nabucco" w Gdańsku, Bytomiu i Wrocławiu. Obecnie szykuję się do kilku spektakli "Nabucco" w Niederbayern Landestheater, gdzie również wezmę udział w nowej realizacji opery "Maria Stuarda" Donizettiego, gdzie będę kreować parię Elżbiety.
           Wracając do programu „Callas jakiej nie znacie...”, z którym wystąpię w Sanoku, chcę podkreślić, że jest on napełniejszy, kiedy towarzyszy mi mój wspaniały kolega, znawca opery, krytyk muzyczny Marcin Maria Bogusławski – wykładowca na Wydziale Filozofii Uniwersytetu Łódzkiego. Marcin pięknie opowiada o Callas, o jej interpretacjach, o tym, co było jej fenomenem, dlaczego cieszyła się tak wielką popularnością, dlaczego mówiło się, że wprowadziła teatr do opery, jakim była naprawdę głosem. Nie opowiadamy o faktach z jej życia, bo o tym można sobie przeczytać. Staramy się skupić na tym, co charakteryzowało Marię Callas jako śpiewaczkę. Tę opowieść ilustrujemy ariami, które wykonywała – publiczność wysłucha arii m.in.z „Toski”, „Traviaty”, „Nabucco” i oczywiście „Normy”.

           Na „Normę” może Pani zaprosić do Opery Krakowskiej.
           - Tak. Zapraszam już niedługo, 29 września.

          Wracając do, jak to Pani określiła, zamierzchłych czasów, i Pani debiutu w Operze Śląskiej w „Łucji z Lammermoor”, to chyba w tym samym roku ta opera wystawiana była również na Festiwalu im. Adama Didura w Sanoku i pamiętam, jak przepięknie Pani śpiewała kilkunastominutową arię Łucji z III aktu w bardzo niewygodnej pozycji.
          - To faktycznie była piękna realizacja i w scenie obłędu reżyser dał mi całkowitą dowolność. Moje przygotowanie do roli Łucji i fakt, że wygrałam wtedy casting w Operze Śląskiej, zawdzięczam mojemu profesorowi Dariuszowi Grabowskiemu, który ze mną pracował nad tą partią. Uwielbiałam śpiewać Łucję, a moje ówczesne warunki głosowe dawały mi swobodę interpretacyjną. Posiadałam rozległą skalę sięgającą do „b3”, a to powodowało, że scenę obłędu z jej najbardziej karkołomnymi wysokimi dźwiękami wykonywałam w każdej pozycji.

          W kolejnych latach kariery Pani głos się rozwijał, przybywało pierwszoplanowych ról operowych i operetkowych, a aktualnie jest ich ponad 20, ale Pani głos przez cały czas brzmiał pięknie.
          - Faktem jest, że bazując na technice bel canto, śpiewaczki mogą cieszyć się długimi karierami i różnorodnym repertuarem. Głos dojrzewa, zmienia się wraz z nami. Podobnie jak dziewczyna zmienia się w dojrzałą kobietę, tak i jej głos nabiera nowych barw, gęstości, ciężaru. Pragnęłam, by role wykonywane przeze mnie na scenie były kompatybilne z moją osobowością i możliwościami. Ogromnie się cieszę, że mi się to udaje.

          Z pewnością już decyduje Pani sama o swoim repertuarze, ale znam śpiewaczki, które mają swoich doradców i jak mają jakieś wątpliwości, to udają się do nich po radę.
          - Ja też mam taką osobę i jest to prof. Dariusz Grabowski. Jesteśmy w stałym kontakcie, bo przecież przez cały czas głos jest eksploatowany, podlega różnym siłom, różnym zjawiskom. Nieodzowne jest „zewnętrzne ucho”, które jest w stanie wysłyszeć najdrobniejsze zmiany wówczas, gdy my sami często przyzwyczajamy się do nich. I ich nie zauważamy. Wtedy łatwo zboczyć z dobrej drogi i iść po ratunek dopiero, gdy z głosem jest bardzo źle.
Aby tego uniknąć, staram się pracować głosem w oparciu o prawidła techniki belcantowej oraz dbać o dobór właściwego repertuaru.

          Tak jak Maria Callas jest Pani Greczynką, specjalizuje się Pani w dużej mierze w podobnym do jej repertuarze. Czy to są powody, dla których czuje Pani bliskość tej wielkiej śpiewaczki?
          - Nie mogę powiedzieć, że jest mi do niej blisko. Ona w swoich czasach była jedyna, inna od pozostałych, a dzisiaj jest ikoną świata operowego i absolutnie nie chcę być nigdy porównywana do niej. Natomiast jej sposób patrzenia na operę jako na teatr, na sztukę w ogóle, jest mi bliski. Uważam, że publiczność przychodząca na spektakle operowe oczekuje nie tylko zachwytu pięknymi frazami i techniką wokalną, ale oczekują autentyzmu emocji, prawdziwych międzyludzkich interakcji, gry aktorskiej, która nada roli siłę dramatycznego wyrazu.

          Urodziła się Pani we Wrocławiu i tam przez cały czas mieszkają rodzice. Pierwsze lata pobytu Mamy w Polsce nie były łatwe.
          - Tato odszedł 3 lata temu. Mama nadal mieszka we Wrocławiu. Jak wielu Greków, którzy pojawili się w Polsce po wojnie domowej w Grecji, przyjechała tu jako 9-letnia dziewczynka i wychowywała się w domu dziecka. Dopiero po 8 latach, kiedy rozpoczęto kojarzyć rozdzielone rodziny, Mama odnalazła swoją mamę. Opowiadała, jak bardzo to było wzruszające i wyczekiwane spotkanie. Ponieważ moja Mama wyszła za mąż za Polaka, została w Polsce, natomiast reszta rodziny powróciła do Grecji i nadal tam mieszkają.
          Mama zawsze się udzielała artystycznie: statystowała w filmach, śpiewała, tańczyła i wszelka działalność sceniczna była jej bardzo bliska. Do dzisiaj chętnie uczestniczy w życiu kulturalnym, angażuje się w różne projekty. Nieuniknionym było, że pójdę w jej ślady. Najpierw przedszkole muzyczne, potem balet, nauka gry na gitarze, nauka śpiewu w ognisku muzycznym, średnia szkoła muzyczna, studia na Akademii Muzycznej. Wszystko zawsze krążyło wokół muzyki. Dziś opera stała się moim zawodowym światem.

           Dzięki Mamie poznała Pani grecką kulturę, muzykę, obyczaje, język...
          - Tak, Mama była nauczycielką języka greckiego i uczyła też inne dzieci. Później zaczęłam jeździć do Grecji, nauczyłam się języka, muzyka i greckie tańce ludowe są mi szczególnie bliskie. Każdego roku jeżdżę do Grecji w czasie wakacji, a w tym roku byłam również wiosną i chciałabym bywać tam coraz częściej.

          Pani córka interesuje się kulturą grecką, zna język?
          - Dużo słów rozumie, potrafi się porozumieć używając prostych zwrotów, ale myślę, że przyjdzie też taki moment, kiedy pojedzie sama do Grecji, że szybko się nauczy mówić, bo ma talent do języków.

          Na różne sposoby stara się Pani propagować grecką muzykę i sztukę.
          - Tak. Czuję się w obowiązku kultywować tradycje matczynej ojczyzny, a poza tym sprawia mi to wielką przyjemność. Stworzyłam specjalnie projekt „Hellada... mój dom ze snów”, podczas którego wykonuję greckie pieśni, a mama opowiada o Grecji i jej kulturze. Wielokrotnie występowałam w ramach różnych festiwali piosenki greckiej i kultury greckiej. Mam grono przyjaciół, którzy podobnie jak ja mają pontyjskie korzenie. Mój przyjaciel, wybitny artysta i scenograf, wykładowca na wrocławskiej ASP, Michał Hrisoulidis od wielu lat przybliża szerszemu gronu historię Greków Pontyjskich, ich kulturę, muzykę, tańce... Staram się zawsze go w tym wspierać i uczestniczyć w tych ważnych dla nas wydarzeniach. Świadomość naszego pochodzenia, zakorzenienia wypełnia ważna rolę w budowaniu naszej narodowej tożsamości. Odpowiada na pytanie: kim jesteśmy. Grecja jest krajem wielkiej historii i wielkich tragedii, słońca i nostalgii, patosu i lekkości. To wszystko zapisane zostało w muzyce z tamtych stron.

           Jest Pani związana na stałe z jakimś teatrem operowym w Polsce?
           - Dwa lata temu zakończyłam współpracę z Operą Śląską i od tamtej pory pracuję kontraktowo. W tym sezonie będę śpiewać w Niemczech. Już 1 października wyjeżdżam do Passau i tam spędzę czas do połowy lutego. Biorę udział w nowej produkcji „Marii Stuart”, oprócz tego śpiewam w „Nabucco”. Będę ponadto występować w Polsce, również na rodzimej wrocławskiej scenie, z czego się bardzo cieszę.

           Zawód śpiewaka to „życie na walizkach”, pewnie Pani bliscy są już do tego przyzwyczajeni.
           - Owszem. Od samego początku, czyli od ponad 10 lat bardzo dużo podróżowałam, w domu bywałam gościem. Jest to inny rytm życia i wymaga dobrej organizacji i pomocy ze strony bliskich.
          Mam ogromne wsparcie ze strony mojego partnera. A córka Sofija skończy w styczniu 15 lat i jest również bardzo samodzielną nastolatką. To, że mój dom może wspaniale funkcjonować bez mojej ciągłej obecności, daje mi wielki komfort w pracy.

           W tym sezonie możemy zaprosić Państwa tylko do Sanoka i Krakowa. Mamy nadzieję, że kiedyś jeszcze usłyszymy Panią także na Podkarpaciu.
           - Zapraszam 23 września do Sanoka na program „Callas, jakiej nie znacie...”, a wkrótce, bo 29 września do Krakowa na „Normę” – bardzo piękna inscenizacja w reżyserii Laco Adamika. Publiczność i jej obecność nadaje sens naszej pracy, dla nich śpiewamy i każde wzruszenie, każda radość wywołana na ich twarzach sprawia mi ogromną satysfakcję i wypełnia ciepełkiem serce.
           Bardzo chętnie wracam też do mniejszych ośrodków, gdzie dostęp do muzyki wykonywanej na żywo jest mniejszy niż w dużych miastach. Cieszę się, gdy widzę duże zainteresowanie muzyką klasyczną. Utwierdza mnie to w przekonaniu, że propagowanie sztuki jest bardzo ważne.

Zainteresowanie muzyką jest ogromne i to jest wspaniałe.

           Jest mi ogromnie miło, że mogę Państwu przedstawić artystkę urodzoną na Podkarpaciu – panią Dominikę Farbaniec.
Od dawna o tym myślałam, ale jak miałam okazję oklaskiwać panią Dominikę Farbaniec podczas koncertów w Krośnie, to po ich zakończeniu nie było okazji lub czasu na rozmowę. Będąc w lipcu przez kilka dni w Rymanowie-Zdroju, wysłuchałam koncertów w ramach Festiwalu im. Hanki Ordonówny i podczas jednego z nich śpiewała m.in. Pani. Udało nam się nawiązać kontakt, dzięki któremu spotykamy się w Rzeszowie.

          Zofia Stopińska: Ze wstydem muszę się przyznać, że nie wiem o Pani zbyt wiele, chociaż pochodzi Pani z jednego z najpiękniejszych zakątków Podkarpacia.
          Dominika Farbaniec: To prawda, mój rodzinny Rymanów-Zdrój jest jednym z najpiękniejszych uzdrowisk w Polsce. Ukończyłam Szkołę Muzyczną I stopnia w Krośnie, a później ukończyłam Akademię Muzyczną im. Karola Szymanowskiego w Katowicach w klasie śpiewu prof. Michaliny Growiec.

          Ciekawa jestem, kto i kiedy powiedział Pani, że ma Pani talent i głos, który należy kształcić.
          - Tą osobą była pani prof. Michalina Growiec, która odwiedzała często ten zakątek Podkarpacia, bo pochodzi z Jedlicza.
Podczas jednego z koncertów w Szkole Muzycznej w Krośnie usłyszała mnie i stwierdziła, że mam dobry głos i powinnam pójść w tym kierunku. Jak miałam 15 lat, zaczęłam jeździć na warsztaty wokalne do Krynicy-Zdroju, a po ukończeniu średniej szkoły ogólnokształcącej zdałam egzamin wstępny do Akademii Muzycznej w Katowicach i tam ukończyłam studia wokalne.

          Później postanowiła Pani ukończyć studia podyplomowe na kierunku związanym ze śpiewem.
          - Tak, ukończyłam Podyplomowe Studium z Logopedii i Emisji Głosu.

          Czy wtedy myślała już Pani o działalności, którą aktualnie Pani prowadzi?
          - Nie, bo nie wiedziałam wtedy, że przeprowadzę się do Warszawy. Planowałam, że będę działać na Śląsku i w Krakowie, ale stało się inaczej i w Warszawie mieszkam już blisko siedem lat.
          Tam prowadzę Agencję Muzyczną, która oprócz nauki śpiewu zajmuje się edukacją muzyczną i szeroko pojętym managementem artystycznym. Organizuje wydarzenia muzyczne – koncerty, pisze projekty artystyczne, współpracuje na polu muzycznym z firmami podczas działalności eventowej i staram się cały czas poszerzać ofertę oraz szukać pomysłów na dalszy rozwój.

          Interesuje mnie bardzo edukacja muzyczna, która obejmuje bardzo szeroki przekrój wiekowy, bo mogą się uczyć u Pani zarówno dzieci, młodzież, jak i osoby dorosłe. Jaki gatunek muzyki przeważa?
          - Stworzyłam Program Umuzykalniający – „Mała Estrada”, skierowany do dzieci w wieku przedszkolnym oraz szkolnym i to był mój pierwszy projekt, jaki udało mi się zrealizować w Warszawie. Są to zajęcia umuzykalniająco-wokalne dla dzieci, bo w tak młodym wieku nie można ingerować w głos. Często się o tym zapomina, niestety...
Ingerencja w głos może rozpocząć się dopiero w momencie, w którym dziewczyna bądź chłopak osiągną dojrzałość fizjologiczną.

           Mogą do Pani szkoły uczęszczać także dzieci, które mają kłopoty z wymową.
          - Tak, bo to wszystko się łączy. Artykulacja jest jednym z elementów prawidłowej emisji głosu i z czasem kłopoty z wymową znikają w sposób naturalny.
W swojej pracy (głównie z dorosłymi) wykorzystuję również elementy techniki Speech Level Singing – pracując zarówno nad swoim głosem, jak i podczas uczenia innych. Myślę jednak, że nie ma jednej dobrej metody, trzeba ciągle szukać, ponieważ głos zmienia się przez całe nasze życie.

           Czy dużo jest ludzi, którzy chcą się uczyć śpiewać?
           - Bardzo dużo. Aktualnie na antenach telewizyjnych programów promujących, na różne sposoby, talenty wokalne nie brakuje, więc zainteresowanie nauką śpiewu jest dużo większe. Trzeba także podkreślić, że ludzi utalentowanych jest w Polsce bardzo dużo.

          Wiele osób rozpoczynających naukę śpiewu nie zdaje sobie sprawy z tego, że strun głosowych nie można wymienić, często śpiewają bardzo trudne utwory, a później leczenie głosu trwa bardzo długo.
          - Myślę, że po wielu latach już mogę o tym powiedzieć. Jestem po ogromnych problemach z głosem. Musiałam długo pracować, żeby już nigdy tych problemów nie było. Na szczęście od dawna nie mam już żadnych problemów ze śpiewaniem. Mówię o tym, aby przestrzec wszystkich wokalistów i uświadomić im, że naprawdę trzeba być bardzo ostrożnym, zarówno jeśli chodzi o repertuar, który się śpiewa, jak i osoby, z którymi się współpracuje.
           Chrypa nie jest czymś normalnym. Jeżeli mamy nawet niewielkie problemy z głosem, to znaczy, że coś nie działa dobrze. Po latach mogę zdecydowanie stwierdzić, że można pracować bardzo dużo głosem i nie wpływa to niekorzystnie na jego działanie. Wręcz przeciwnie, poprawia się jego jakość, pod warunkiem, że aparat głosowy działa w sposób odpowiedni. Wtedy problemy pojawiają się, kiedy robimy dłuższą przerwę i kiedy jest rozluźnienie, ale jeśli jesteśmy w formie, to nie powinno być żadnych kłopotów.
          Wiele lat temu rozmawiałam na ten temat z foniatrą panią Alicją Różak-Komorowską (nieżyjącą już, niestety), która leczyła śpiewaków z całej Polski, a także z zagranicy i która zawsze powtarzała wszystkim śpiewakom, że podczas wysiłku głosowego, jeżeli jest zdrowy głos i technika jest odpowiednia, to nic nie powinno się nam dziać.
Teraz, już z własnego doświadczenia, mogę stwierdzić, że to prawda.

          Przekonała się Pani także, że zapotrzebowanie na muzykę jest ogromne, bo oprócz sal teatrów operowych i filharmonicznych, jest mnóstwo innych miejsc i okazji do wykonywania muzyki. Koncerty w niewielkich miejscowościach są bardzo ważne, bo odbywają się o wiele rzadziej niż w wielkich centrach muzycznych.
          - Zapotrzebowanie jest ogromne na muzykę w różnych aspektach. Często pewne ograniczenia wynikają z braku środków finansowych. Czasy dla sztuki są trudne, ale zainteresowanie muzyką jest ogromne i to jest wspaniałe.

          Różnorodność Pani działalności w zakresie edukacji i jednocześnie czynne uprawianie muzyki wymagają wielkiej dyscypliny, a jednocześnie wypełniają każdą wolną chwilę.
          - Tak, bo działam w różnych dziedzinach: występuję jako wokalistka, uczę, organizuję szkolenia (również wyjazdowe) i koncerty edukacyjne, a także zapewniam oprawę muzyczną różnych imprez. Zabiera mi to sporo czasu, ale Warszawa jest dobrym miejscem do takiej działalności.
Szczegółowe informacje na temat wszystkich moich działań można znaleźć w Internecie.      

          Słuchając kilka razy Pani śpiewu odniosłam wrażenie, że równie dobrze się Pani czuje śpiewając arie, pieśni, fragmenty musicali i filmów, a także piosenki. Czy któryś z wymienionych gatunków jest Pani najbliższy?
          - Musical jest chyba moją największą miłością, ale po latach pokochałam także ambitne piosenki z dobrymi tekstami.

          Świetnie się Pani czuje z towarzyszeniem orkiestry symfonicznej.
          - Owszem, bardzo lubię występować z orkiestrą symfoniczną. Działam w branży już ponad 10 lat i planuję poszerzyć repertuar.
Jesteśmy w trakcie nagrywania płyty z utworami do tekstów Karola Wojtyły. Planujemy wydanie krążka w przyszłym roku, na setną rocznicę urodzin naszego Papieża. Muzykę skomponował Jan Pałys, a śpiewa ze mną Adam Rymarz, wokalista z Krosna, który aktualnie mieszka w Łodzi.

          Czy często występuje Pani w rodzinnych stronach?
          - Czasami, ale najczęściej przyjeżdżam tutaj, aby odwiedzić moich Rodziców, a działam głównie w Warszawie. Czasem proszą mnie o radę pracownicy Gminnego Ośrodka Kultury w Rymanowie. Rozmawialiśmy już o przyszłorocznym Festiwalu Hanki Ordonówny, ale jeszcze nie pora, aby mówić o szczegółach.

          Na zakończenie chcę jeszcze powrócić do lipcowego koncertu w Rymanowie-Zdroju i zapytać, czy łatwo się śpiewa w rodzinnych stronach? Na koncercie było mnóstwo kuracjuszy, ale było także wiele osób, które dobrze Panią znają i pamiętają jako małą dziewczynkę.
          - Na szczęście jestem na takim etapie, że czuję się pewniej jeśli chodzi o sprawy techniczne, co zdecydowanie polepsza moje samopoczucie. ;)
Komfort działania jest wyższy, ale tak naprawdę wychodząc na scenę, przecież nigdy do końca nie wiemy, jak będzie.
Myślę, że pokora wobec piękna muzyki, dźwięków jest niezbędna do wykonywania tego zawodu!!!
Bardzo lubię wracać i śpiewać na Podkarpaciu, bo tutaj jest mój dom...

Z Panią Dominiką Farbaniec - śpiewaczką, nauczycielką i animatorką życia muzycznego rozmawiała Zofia Stopińska w sierpniu 2019 r.

Koncerty w takim miejscu pozostają niezapomniane.

           XIII Festiwal Muzyki Kameralnej „Bravo Maestro” zakończył 24 sierpnia 2019 r. w Sali Koncertowej Stodoła w Kąśnej Dolnej wspaniały „Maraton Wirtuozowski”, wypełniony popisami solowymi i kameralnymi Mistrzów.
          Wieczór rozpoczął się bardzo miłym akcentem, bowiem pan Ryszard Zabielny, zastępca dyrektora Centrum Paderewskiego w Kąśnej Dolnej, wręczył Łukaszowi Skubiszowi, uczniowi Ogólnokształcącej Szkoły Muzycznej w Tarnowie w klasie akordeonu Wiesława Kusiona, nagrodę im. Anny Knapik, przyznaną na Festiwalu Warsztaty z Mistrzami – Tydzień Talentów 2019. Laureat wystąpił przed publicznością, wykonując efektowne Divertimento, które skomponował Andre Astier, francuski kompozytor i akordeonista, działający w ubiegłym stuleciu.     Później gospodyni tego wieczoru pani Regina Gowarzewska zapowiedziała solowe popisy zaproszonych do „Maratonu Wirtuozowskiego” wspaniałych artystów, którzy sami mówili o utworach, jakie postanowili zaprezentować festiwalowej publiczności.
          Wystąpili kolejno: pianista Robert Morawski, altowiolista Michał Zaborski, akordeonista Klaudiusz Baran, skrzypek Mariusz Patyra, oboistka Joanna Monachowicz, wiolonczelista Tomasz Strahl i skrzypaczka Katarzyna Duda. Po wspaniałych kreacjach solowych lub z towarzyszeniem fortepianu i krótkiej przerwie rozpoczęła się fascynująca część kameralna.
          Z wymienionego grona wspaniałych polskich instrumentalistów poprosiłam o spotkanie ze znakomitym wirtuozem-skrzypkiem Mariuszem Patyrą, którego publiczność Festiwalu „Bravo Maestro” gorąco oklaskiwała po raz pierwszy.

           Zofia Stopińska: Jestem pod ogromnym wrażeniem dzisiejszego wieczoru i chcę Panu serdecznie podziękować, bo Pana gra, podobnie jak pozostałych wspaniałych Artystów, którzy dzisiaj wystąpili, przeniosła nas na ponad trzy godziny do wspaniałego świata muzyki.
Aż się nie chce wierzyć, że był Pan i występował w Kąśnej Dolnej po raz pierwszy.
          Mariusz Patyra: Tak, jestem pierwszy raz w Kąśnej Dolnej, ale o miejscu i tradycjach tego Festiwalu słyszałem już od samego początku. Dzisiaj prof. Tomasz Strahl powiedział, że uczestniczy w festiwalach „Bravo Maestro” od 1996 roku, czyli od pierwszej edycji. Ja tylko z opowiadań wiem, że odbywały się tutaj nie tylko koncerty, ale również kursy mistrzowskie, że przyjeżdżały tu takie znakomitości, jak Konstanty Andrzej Kulka, Vadim Brodski, Waldemar Malicki i długo można by było wyliczać, bo gościło tu wielu znakomitych muzyków.
           Jestem szczęśliwy, że mogłem tu przyjechać i zachwycam się tym magicznym miejscem, z dala od miejskiego zgiełku. Czuje się tutaj coś, co trudno opisać słowami. Trzeba tu po prostu przyjechać i zobaczyć otaczające nas piękno, powąchać, jak pachnie tutaj powietrze. Koncerty w takim miejscu pozostają niezapomniane.

          W pierwszej części wieczoru Artyści, którzy w nim uczestniczyli, przedstawiali się publiczności i uzasadniali wybór utworu, który wykonywali. Pan jako pierwszy Polak, który wygrał Konkurs im. Niccolò Paganiniego w Genui (2001 r.) i zdobył specjalną nagrodę za najlepsze wykonanie kaprysów Niccolò Paganianiego, wybrał arcytrudny Kaprys nr 24 a-moll op. 1 Paganiniego. Podkreślił Pan, że ten utwór towarzyszy Panu przez wiele lat. Miałam szczęście kilkanaście lat temu słuchać go w Pana wykonaniu na żywo, mam Pana nagranie tego Kaprysu, którego także wiele razy słuchałam, ale dzisiaj odebrałam go zupełnie inaczej. Oprócz wspaniałego popisu technicznego, była to zachwycająca, bardzo osobista kreacja muzyczna.
           - Strona muzyczna każdego utworu jest dla mnie zawsze bardzo ważna. Nie ma dwóch takich samych wykonań. Ten sam utwór wykonywany w różnych salach zabrzmi zawsze trochę inaczej. Każdego dnia słuchamy trochę inaczej muzyki, pomimo, że tekst jest ten sam.
Ja nigdy nie analizuję i nie porównuję swoich wykonań, każdy koncert jest dla mnie wyjątkowym przeżyciem i za każdym razem staram się zagrać jak najpiękniej. Uważam, że tak jest uczciwie. Nad warsztatem człowiek pracuje całe życie, natomiast dzisiaj, może dlatego, że niedawno grałem ten sam Kaprys z kwintetem w aranżacji Krzysztofa Herdzina, grając go solo bardziej delektowałem się tym czasem i dłużej chciałem się cieszyć tą chwilą, ponieważ Kaprys jest bardzo krótki i wariacje przechodzą jedna w drugą.
Czułem także, że publiczność słucha mojej gry z wielką uwagą i skupieniem, dlatego mogłem tą ciszą, tym czasem pomiędzy wariacjami operować i dać się trochę zapomnieć.

          Wspaniała była także druga część koncertu. Wszyscy jesteście znakomitymi solistami i indywidualnościami, a w tym ogniwie koncertu daliście się poznać jako wytrawni kameraliści.
           - Takie jednorazowe projekty są wspaniałe. Rzadko się zdarza, że spotykamy się w gronie przyjaciół bądź znajomych muzyków i łączymy się na scenie podczas trwania jednego utworu.
           Dzisiaj z Klaudiuszem Baranem i z Robertem Morawskim graliśmy słynne Oblivion Astora Piazzolli. To tango jest w różnych konfiguracjach wykonywane i za każdym razem jest cudownie odbierane przez publiczność. Dzisiaj było wyjątkowo nie tylko dlatego, że Klaudiusz grał na bandoneonie. Przed koncertem mieliśmy jedną krótką próbę, podczas której ustaliliśmy tylko, kto kiedy wchodzi z tematem. Był ustalony schemat, ale całe dopełnienie, wszystko, co działo się podczas wykonania przed publicznością, było sprawą chwili. Tego nie można było ani zaplanować, ani wyuczyć się, bo wtedy nie byłoby spontaniczne, nie byłoby prawdziwe.

            Rewelacyjne były także duety na dwoje skrzypiec Beli Bartoka w wykonaniu Katarzyny Dudy i Pana.
            - Wykonaliśmy pięć z czterdziestu czterech duetów. Przyznam się, że nie znałem wcześniej tych duetów. Przekonałem się, że są to wspaniałe, krótkie, żywiołowe utwory o bardzo interesującej kolorystyce, z typowymi dla rumuńskiej muzyki melodiami ludowymi i elementami perkusyjnymi. Harmonia w utworach Bartoka jest niepowtarzalna. Podczas gry wymienialiśmy się partiami pierwszych i drugich skrzypiec. Obydwoje byliśmy zafascynowani tą muzyką i jej kolorystyką.

          Przyznam się, że dzięki Panu poznałam przepiękny utwór Antonia Bazziniego, a publiczność zachwycona była utworem finałowym.
          - To można było przewidzieć, bo Czardasz Vittorio Montiego zawsze jest wspaniale odbierany, a dzisiaj wykonaliśmy go bardzo spontanicznie z Klaudiuszem Baranem i Robertem Morawskim. Wspomniane przez panią Scherzo fantastique op. 25 Bazziniego bardzo rzadko jest wykonywane, ale jak gram ten utwór, publiczność zawsze jest zachwycona, bo to przepiękne błyskotliwe dzieło.

           Wiem, że ma Pan trzy instrumenty: kopię skrzypiec Guarneri del Gesu z 1733 roku, skrzypce weneckiego lutnika z 1914 roku Giulia Degani oraz replikę „Il Cannone” z 1742 (na oryginalnych grał Paganini), zbudowaną w 2000 roku przez Johna B. Erwina z Dallas, którą zdobył Pan podczas Konkursu Niccolò Paganiniego za najlepsze wykonanie Kaprysów tego wielkiego wirtuoza. Może grał Pan dzisiaj na ostatnim z wymienionych instrumentów?
          - Dzisiaj grałem na kopii Guarneri del Gesu z 1733 roku, zbudowaną przez Christiana Erichsona w Hannoverze w 2003 roku. Na wspomnianej przez panią kopii „Il Cannone” gra moja studentka, która pilnie potrzebowała instrumentu.
Chcę się przy okazji pochwalić, że zacząłem uczyć w Akademii Muzycznej w Bydgoszczy i w ten sposób spełniło się moje marzenie, bo od wielu lat myślałem o nauczaniu.

           Ciekawa jestem, czy jako artysta, który nie ma żadnych problemów technicznych, potrafi Pan pomagać w rozwiązywaniu takich problemów swoim studentom.
           - W tym miejscu muszę zaprotestować, bo to nieprawda, że nie mam żadnych problemów. Nic nie przychodzi samo. Nauczyłem się mądrze ćwiczyć i jestem przyzwyczajony do tego ćwiczenia oraz ciężkiej pracy. Żeby dobrze grać i mieć siłę przekazu będąc na scenie, to trzeba mieć opanowany warsztat i cały czas pielęgnować oraz rozwijać swoje umiejętności.
           Wszystkie problemy rozumiem i tłumaczę studentom, jak sobie z nimi poradzić i jak sam ćwiczę. Nie mam żadnych tajemnic i moi studenci wiedzą, że wszystko im pokażę i wyjaśnię, w jaki sposób mogą najłatwiej zmierzyć się z konkretnym problemem. To jest bardzo ciekawa praca i wykonując ją sam także się dużo uczę.

           Uczy Pan w Polsce i na nasze szczęście coraz częściej występuje Pan w naszym kraju. Czy planuje Pan niedługo zamieszkać w Polsce na stałe?
           - Staram się jak najczęściej występować w Polsce i jeśli jestem z odpowiednim wyprzedzeniem zapraszany, to bardzo chętnie przyjeżdżam i gram.
O zamieszkaniu w Polsce na razie trudno mówić, bo z żoną i chłopcami mieszkamy w Hanowerze. Tam jest nasz dom i tam uczą się nasi chłopcy. Starszy syn jest dobrze zapowiadającym się muzykiem – saksofonistą. Gra na saksofonie altowym i sopranowym. Aktualnie jest na słynnych Letnich Torturach Muzycznych w Wadowicach, gdzie pracuje pod kierunkiem prof. Pawła Gusnara. Jest bardzo zadowolony i pełen entuzjazmu po pierwszych lekcjach z prof. Gusnarem. Młodszy syn rozpoczyna naukę gry na trąbce.

           Pan także niedawno prowadził kursy w Polsce.
           - Tak, niedawno prowadziłem klasę skrzypiec na Międzynarodowych Kursach Muzycznych w Nowym Sączu, zainicjowanych przez prof. Barbarę Halską, a w tej chwili uczę na Międzynarodowych Kursach Muzycznych w Wilanowie, które prowadzi pani Róża Paderewska. Zrobiłem sobie krótką przerwę na koncert w Kąśnej Dolnej i jutro rano wracam do Wilanowa.

           W najbliższych miesiącach ma Pan jakieś plany związane z Polską?
           - Tak, niedługo rozpoczyna się nowy rok akademicki w Akademii Muzycznej w Bydgoszczy, mam zaplanowany koncert w Filharmonii Opolskiej, gdzie wystąpię pod batutą Przemysława Neumanna i wykonam I Koncert skrzypcowy fis-moll Henryka Wieniawskiego. Bardzo się cieszę, że wykonam to dzieło, bo nie grałem go już dawno. Później wystąpię w Bydgoszczy z „moim” kwintetem, który tworzą moi studenci oraz absolwenci Akademii Muzycznej w Bydgoszczy. Wystąpimy tam w ramach Festiwalu Muzyki Kameralnej „Muzyka u Źródeł”. Na ten koncert także się bardzo cieszę, a w listopadzie ukaże się bardzo długo wyczekiwana, nie tylko przeze mnie, płyta. Jest to projekt zrealizowany wspólnie z Krzysztofem Herdzinem i Orkiestrą „Sinfonia Viva”. Nagraliśmy przepiękny materiał, który zaaranżował Krzysztof Herdzin na skrzypce i orkiestrę kameralną.
Chętnie o tej płycie opowiem w późniejszym terminie.

           Zostawię Panu adres i poproszę o przesłanie materiałów o tym krążku, które opublikujemy na portalu „Klasyka na Podkarpaciu”, gdzie jest specjalne miejsce na promocję nowych płyt.
           - Zrobię to z przyjemnością, bo to będzie bardzo ciekawe i oryginalne wydawnictwo.

           Jeszcze raz dziękuję za wspaniały koncert i za rozmowę.
           - Ja także bardzo dziękuję, bardzo mi było miło rozmawiać z panią w ten letni sobotni wieczór na tarasie Dworku Ignacego Jana Paderewskiego w Kąśnej Dolnej.

Do historii przechodzą tylko wielcy artyści

          Przed nami jeszcze tylko jeden koncert w ramach XV Jubileuszowego Festiwalu Żarnowiec, który odbędzie się 15 września 2019 roku o 19.00 w Kościele Parafialnym w Jedliczu w wykonaniu Festiwalowej Orkiestry Kameralnej i solistów Opery Śląskiej w Bytomiu. Podobnie jak w latach ubiegłych, Festiwal organizowany jest przez Muzeum Marii Konopnickiej w Żarnowcu oraz Towarzystwo Operowe i Teatralne, a Dyrektorem Artystycznym Festiwalu jest pan Marek Wiatr, śpiewak, malarz, pedagog i zasłużony animator kultury.
         W ramach jubileuszowej edycji odbyły się już cztery koncerty na terenie Muzeum Marii Konopnickiej w Żarnowcu – jeden w Sali „Lamusa” i trzy na plenerowej scenie przed dworkiem Marii Konopnickiej.
Dzisiaj w centrum naszych zainteresowań będzie wydarzenie, które zainaugurowało Festiwal.
          5 września sala w budynku „Lamusa” wypełniła się po brzegi publicznością, a nawet w ostatniej chwili została udostępniona publiczności sąsiednia sala wystawowa.
Koncert inauguracyjny wypełniły najsłynniejsze arie, duety i tercety z oper „Halka” i „Straszny Dwór” Stanisława Moniuszki oraz pieśni tego kompozytora, m.in. „Dziad i baba” czy „Czaty”. Z towarzyszeniem pianistki Haliny Mansarlińskiej śpiewali je znakomicie soliści związani w Operą Śląską w Bytomiu: Justyna Dyla – sopran, Włodzimierz Skalski – baryton i Bogdan Kurowski – bas.
           Gościem specjalnym tego wieczoru był Pan Juliusz Multarzyński – wybitny polski artysta fotografik, inżynier, menadżer kultury i wydawca, którzy przygotował eksponowaną w sali „Lamusa” wystawę fotografii z różnych realizacji oper Krzysztofa Pendereckiego.
Pan Juliusz Multarzyński przybliżył także publiczności nową książkę, przygotowaną wspólnie z panem Adamem Czopkiem, zatytułowaną „Maria Fołtyn – życie z Moniuszką”.
          To był bardzo interesujący, pełen emocji wieczór, który został gorąco przyjęty przez publiczność. Później był czas na oglądanie wystawy i rozmowy z panem Juliuszem Multarzyńskim.
Następnego dnia, przed spektaklem opery „Rigoletto” G. Verdiego, miałam okazję porozmawiać z panem Juliuszem Multarzyńskim i zapraszam do lektury.

           Zofia Stopińska: Dostępna w budynku „Lamusa” wystawa poświęcona jest operom Krzysztofa Pendereckiego i możemy na niej oglądać niewielką część zdjęć utrwalonych przez Pana podczas spektakli oper Mistrza wystawianych w Polsce.
          Juliusz Multarzyński: Krzysztof Penderecki skomponował do tej pory cztery opery i miałem przyjemność fotografować polskie wykonania.
Pierwsze zdjęcia zrobiłem w 1988 roku w Teatrze Wielkim w Łodzi, gdzie wystawiane były „Diabły z Loudun”.
Od tego momentu śledziłem wszystkie kolejne realizacje oper Krzysztofa Pendereckiego w Polsce. Dwukrotnie wystawiany był „Raj utracony” – najpierw w Warszawie, a później w Operze Wrocławskiej. Operę „Czarna maska” przygotował kilkanaście lat temu zespół Opery Krakowskiej i niedawno Opera Bałtycka.
Były pamiętne dwa spektakle „Króla Ubu” z 1993 roku w Operze Krakowskiej i w Teatrze Wielkim w Łodzi. Ta opera wystawiana była kilka razy w Teatrze Wielkim w Warszawie, w Operze Bałtyckiej w Gdańsku, a ostatnia realizacja „Króla Ubu” odbyła się w Operze Śląskiej w Bytomiu.

          Pan Włodzimierz Skalski, artysta tej Opery, pokazywał mi siebie na jednej z fotografii i wspominał fantastycznego reżysera pana Krzysztofa Nazara, podkreślając, że współpraca z nim była rewelacyjna.
          - To prawda, ponieważ ten spektakl wystawiany w Operze Krakowskiej był jednym z najładniejszych, jeśli chodzi o oprawę plastyczną i reżyserię. To był bardzo dobrze przygotowany spektakl.

          Spektakle prowadzone były przez różnych dyrygentów, czy zdarzyło się, że dyrygował Krzysztof Penderecki?
          - Nie przypominam sobie spektaklu pod batutą Kompozytora. Natomiast na wszystkich Maestro Penderecki był i patrzył dosyć surowym okiem. Ostatni spektakl „Króla Ubu” w Bytomiu tak mu się spodobał, że postanowił zaprosić wnuczkę i przyjechali wspólnie na kolejny spektakl.

          Jak oglądałam wczoraj eksponowane na wystawie piękne, kolorowe zdjęcia, pomyślałam, że fotografowanie w trakcie spektaklu wymaga ogromnych umiejętności i jest bardzo trudne.
          - Większość zdjęć robię podczas prób, ale nie zawsze jest to możliwe. W czasie spektaklu nie można się przemieszczać i absorbować swoją osobą publiczności, ale są takie momenty, że można parę fotografii zrobić. Starczy, jak ze spektaklu mam cztery albo pięć dobrych fotografii, a nie 128 na przykład (śmiech).
Zawsze można zrobić zdjęcie, które trwa troszkę dłużej niż tylko czas ekspozycji w gazecie, czy na jakimś portalu internetowym.

          Ma Pan ogromne zbiory zdjęć i takich tematycznych wystaw mógłby Pan zaproponować bardzo dużo.
          - Pewnie tak, ale staram się robić te wystawy dla osób wybitnych i bardzo znanych, bo to zostaje. Tak jak wczoraj, podczas otwarcia tej wystawy, mówiłem, że wszyscy dyrektorzy, wszyscy politycy, wszyscy uzurpatorzy zostają zapomniani, a do historii przechodzą tylko wielcy artyści i dlatego wcześniej zajmowałem się przygotowaniem specjalnych wystaw o Giuseppe Verdim, Ryszardzie Wagnerze, a z naszych polskich artystów o Marcelinie Sembrich-Kochańskiej i nie można pominąć największego naszego kompozytora i ambasadora polskiej kultury na świecie aktualnie – Krzysztofa Pendereckiego.

           Drugim powodem, dla którego musiałam się z Panem spotkać, jest nowa książka, której autorami są pan Adam Czopek i Pan. Książka zatytułowana „Maria Fołtyn – życie z Moniuszką” ukazała się w bardzo dobrym czasie, bo w Roku Stanisława Moniuszki, ale być może to szczęśliwy zbieg okoliczności, bo książka dokumentująca przebogatą działalność artystyczną Marii Fołtyn, zawierająca ogromną ilość fotografii i tak starannie wydana, musiała powstawać długo.
          - To prawda, książka powstawała długo. Na zbieranie informacji o pani Marii Fołtyn trzeba było dużo czasu. Mnie jest trudno powiedzieć, przez ile lat Adam Czopek, z którym tę książkę przygotowywaliśmy, ale myślę, że co najmniej przez 20 lat zbierał materiały o Marii Fołtyn, zbierał materiały o Stanisławie Moniuszce. Z pewnością wiele informacji miał w swoich zbiorach, bo jest znanym dziennikarzem, publicystą muzycznym i kolekcjonerem.
           Bardzo ważny był fakt, że obaj znaliśmy bohaterkę naszej książki. Poznałem panią Marię bardzo dawno, bo bodajże w 1986 albo w 1987 roku i miałem wówczas okazję fotografować jej spektakl „Hrabiny” Stanisława Moniuszki w Teatrze Wielkim w Warszawie. Mogę powiedzieć, że od tego czasu przypadliśmy sobie do gustu. Pani Maria mnie zaakceptowała i nigdy nie mówiła mi, co i jak mam robić, a jeśli już miała jakieś uwagi, to dotyczyły one drobiazgów.
Fotografowałem wiele spektakli w jej reżyserii, a później byłem obecny przy wszystkich konkursach, które ona prowadziła i stąd miałem duży materiał fotograficzny i mogłem go wykorzystać w książce.

          Książka wydana jest bardzo starannie, w twardych okładkach na dobrym papierze, mówiąc krótko – przyciąga wzrok. To wszystko musiało kosztować.
           - To prawda, złożyliśmy wniosek do Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego o pomoc w wydaniu książki, udało się pozyskać środki. Mamy Rok Moniuszkowski i chwała Stanisławowi Moniuszce, ale również chwała pani Marii Fołtyn za to, że wiele lat swojego życia poświęciła na promowanie Moniuszki zarówno w Polsce, ale również za granicą.
Chyba do tej pory nikt tak nie promował twórczości Stanisława Moniuszki za granicą, jak pani Maria Fołtyn i nawet jeżeli w Roku Moniuszkowskim są zaplanowane jeden czy dwa spektakle w Operze w Wiedniu, to jest niewiele wobec tego, co zrobiła pani Maria Fołtyn.

           Sam tytuł książki „Maria Fołtyn – życie z Moniuszką” jest intrygujący, a jeszcze za życia pani Marii Fołtyn nazywano ją żartobliwie: „Wdowa po Moniuszce”. Maria Fołtyn naprawdę żyła z muzyką Stanisława Moniuszki.
           - Oczywiście, że tak. Sama się śmiała z powiedzenia, że jest „Wdową po Moniuszce”. Mówiła też, że nie chciałaby mieć takiego męża czy partnera jak Stanisław Moniuszko, bo uważała, że był nudny, ale doceniała jego muzykę. To wynikało też z tego, że doceniała naszą kulturę, twórczość Stanisława Moniuszki jest kwintesencją naszej kultury sarmackiej i nie tylko. O tym trzeba pamiętać i w ten sposób patrzeć na Stanisława Moniuszkę i jego muzykę.

          Skupiliśmy się głównie na latach, kiedy pani Maria Fołtyn była reżyserem, ale wcześniej była wybitną śpiewaczką. Wykonywała również główne partie w operach Stanisława Moniuszki i bardzo często sięgała po jego pieśni. Z ogromnego zbioru pieśni tego kompozytora większość pozostaje nieznana. Mogę podać przykład z wczorajszego koncertu, wiele osób było zdziwionych, że pieśń „Czaty” to kompozycja Stanisława Moniuszki do tekstu Adama Mickiewicza. Wiele jeszcze jest do zrobienia w popularyzacji nurtu pieśniarskiego Moniuszki.
          - Już trzy płyty zostały wydane, a czwartą przygotowuje do wydania żona Włodka Pawlika. Jeśli tylko spotka ją pani w Sanoku, to proszę z nią porozmawiać. Moniuszko skomponował prawie 170 pieśni i tylko część została nagrana.

          Spotykamy się w Żarnowcu po raz drugi, bo podczas ubiegłorocznej edycji przywiózł Pan przepiękną wystawę i bardzo ciekawą książkę poświęconą jednej z największych polskich śpiewaczek Marcelinie Sembrich-Kochańskiej (współautor: M. Komorowska). W tym roku mamy równie zajmującą książkę, dokumentującą działalność artystyczną Marii Fołtyn. Wiele czasu zajęło Panu przygotowanie do publikacji zdjęć z różnych archiwów, robionych na starych aparatach?
          - To prawda, że niektóre zdjęcia wymagały renowacji, kadrowania, bo tak się złożyło, że zamieściliśmy bardzo dużo zdjęć prywatnych bądź bardzo osobistych pani Marii Fołtyn. Nie wiem, czy to był przypadek, że kiedyś pani Maria udostępniła mi swój zbiór fotografii i pozwoliła je zeskanować, mówiąc, że może się do czegoś przydadzą. Ja też pomyślałem, że mogą się przydać i tak się stało.

           Fotografowanie jest Pana pasją i mamy szczęście, że skupił się Pan na muzyce poważnej, przede wszystkim na operze i balecie. Oprócz tego promuje Pan wymienione dziedziny sztuki na różne sposoby, a jednym z nich jest portal internetowy „Maestro”. Zachęcam Państwa do odwiedzania tego portalu (www.maestro.net.pl). Jest Pan współautorem innych wydawnictw. Należy Pan do Fotoklubu Rzeczypospolitej Polskiej Stowarzyszenie Twórców, działa Pan w Stowarzyszeniu Polskich Artystów Fotografików, Związku Autorów i Kompozytorów Scenicznych oraz Międzynarodowej Federacji Sztuki Fotograficznej. Pana działalność jest dostrzegana i nagradzana, ale większość czasu zabiera Panu praca.
          - Staram się, jak mogę, bo sprawia mi to wielką przyjemność, a poza tym spotykam miłych ludzi, bardzo aktywnych i „nawiedzonych”, ale w sensie pozytywnym. Stąd się to wszystko bierze.

          Jestem przekonana, że obdarzył Pan sentymentem Żarnowiec, bo to piękne urokliwe miejsce, bo wprawdzie jest ono na uboczu i wymaga pilnie nakładów finansowych na przywrócenie mu dawnej świetności, ale...
          - Tak, ale przede wszystkim wymaga promocji, bo jak mówię moim znajomym, że jadę do Żarnowca, bo mam tam wystawę, to wszyscy myślą, że to jest Żarnowiec na Wybrzeżu, gdzie jest projektowana elektrownia jądrowa.
           Prawie nikt nie wie, że tu jest Muzeum Marii Konopnickiej. To jest dziwne, bo jestem przekonany, że Konopnicką zna prawie każdy Polak, ale gdzie jest jej Muzeum i że napisała „Nie rzucim ziemi, skąd nasz ród”, czyli „Rota” jest autorstwa Marii Konopnickiej, to nie każdy wie.
Wszyscy, którzy decydują o polskiej kulturze, powinni przywiązywać większą uwagę do tego typu obiektów. Mam nadzieję, że o patriotyzmie będziemy nie tylko mówić, ale będziemy go młodym ludziom wpajać i ich uświadamiać, na czym on polega.

          Spotkałam się wielokrotnie ze stwierdzeniami, że Maria Konopnicka otrzymała w darze od narodu na 25-lecie pracy dworek położony na rubieżach, prawie „na końcu świata”. Tak się teraz stało, ale w tamtych czasach była to Galicja i z Żarnowca Maria Konopnicka nie miała daleko ani do Krakowa, ani do Lwowa.
           - Oczywiście, niedaleko mieszkał przecież, bo w Odrzykoniu, Aleksander Fredro, a niedaleki Lwów był jednym z największych ośrodków kulturalnych również w czasach monarchii Austro-Węgierskiej, do której te ziemie należały. W dawnej Rzeczypospolitej większym ośrodkiem była tylko Warszawa.
Odwołujemy się do historii poprzez zniekształconą trochę soczewkę.

          To już może temat na inną rozmowę, ale stąd pochodzi wielu artystów, którzy występowali na światowych scenach.
           - Wracając do postaci Marii Fołtyn, Moniuszki i jego opery „Halka”, bo to była szczególna opera dla pani Marii, a pierwsza powojenna Halka – Wiktoria Calma (z domu Kotulak) pochodziła z tych stron. Ta artystka wyjechała do Włoch i przyjechała dopiero na 50-lecie Opery Śląskiej. Z tego pobytu mam jej zdjęcie z Bogdanem Paprockim. Nie wiem, czy Pani wie, że Wiktoria Calma pochowana jest w Gdańsku, gdzie mieszkał ktoś z jej bliskiej rodziny. Twórca Opery Śląskiej w Bytomiu, światowej sławy bas Adam Didur także urodził się niedaleko stąd. Trzeba to pamiętać i mówić o tym młodym Polakom.

          Do następnego Festiwalu w Żarnowcu jeszcze cały rok albo tylko rok. Jeśli pan Marek Wiatr, dyrektor artystyczny Festiwalu Żarnowiec, zaprosi Pana, to Pan znajdzie czas i przyjedzie na następną edycję.
          - Oczywiście, że tak. Pana Marka Wiatra podziwiam i szanuję za to, co robi. Uważam, że jego działalność w tym środowisku jest nie do przecenienia.

Z panem Juliuszem Multarzyńskim – artystą fotografikiem, inżynierem, menadżerem kultury i wydawcą rozmawiała Zofia Stopińska 6 września 2019 roku w Żarnowcu na Podkarpaciu.

Subskrybuj to źródło RSS