"Kocham Rzeszów. Tu wszystko się zaczęło"
Wszystkim, którzy pamiętają, przypominam, a pozostałym czytelnikom przedstawiam pana Bartosza Urbanowicza, śpiewaka obdarzonego przez naturę cudownym głosem basowym, Rzeszowianina z urodzenia, mieszkającego od lat w Niemczech, gdzie jest solistą Nationaltheater Mannheim. Umówiłam się z panem Bartoszem Urbanowiczem na rozmowę telefoniczną.
Natychmiast po uzyskaniu połączenia usłyszałam głos mojego rozmówcy.
- Witam serdecznie. Wszystkiego dobrego w nowym roku.
Dziękuję i również życzę, aby przede wszystkim dopisywało zdrowie Panu i całej rodzinie oraz aby 2022 rok obfitował w ciekawe propozycje w Pana działalności artystycznej.
- Dziękuję serdecznie. Właśnie siedzimy u mnie w domu z przyjacielem tenorem Irakli Kakhidze, słuchamy fragmentów różnych oper i przez pół dnia rozważamy, jaka jest nasza sytuacja w tym pandemicznym czasie. Nie tylko zdrowie jest nam bardzo potrzebne, ale także potrzebujemy szczęścia i samozaparcia, żeby w tej dziwnej sytuacji, w której znaleźli się artyści teatrów operowych, jakoś współistnieć.
Mój przyjaciel powinien dzisiaj śpiewać w spektaklu „Traviaty” w Finlandii, gdzie miał zakontraktowanych około dziesięciu spektakli, zaśpiewał dwa i niestety reszta została odwołana. Jest bardzo rozgoryczony i nawet dzisiaj rozmawiał ze swoją agentką, prosząc ją, żeby żadnych podobnych propozycji mu w najbliższym czasie nie załatwiała. Przez półtora miesiąca przygotowywał się do występów, najpierw pracował sam, a potem miał mnóstwo prób, zaśpiewał dwa spektakle i koniec.
Proszę powiedzieć, jak teatry operowe w Niemczech działają, bo niedawno otrzymałam post z Pana zdjęciem zrobionym tuż przed spektaklem.
- Różnie, a mówię tak, ponieważ wszystko zależy od tego, w jakim landzie teatr się znajduje. Ja śpiewam w Nationaltheater Mannheim i u nas w Badenii-Wirtembergii możemy grać spektakle dla 500 osób maksymalnie na widowni. Te osoby muszą być zaszczepione, a oprócz tego muszą mieć test i przez cały spektakl muszą być w maskach.
Te szybkie testy (schnelltesty) są darmowe i przed każdym większym budynkiem użyteczności publicznej stoją takie budki, gdzie można taki test zrobić w ciągu 15 minut, ale jest to uciążliwe.
Dlatego pomimo, że na naszych spektaklach może być 500 osób na widowni, to zwykle jest ich mniej.
Sporo jest ludzi, którzy się po prostu boją i ograniczają wyjścia z domów do minimum.
Na szczęście spektakle się odbywają.
- Gramy w sumie przez cały czas bez żadnych przerw i prawie codziennie odbywają się spektakle.
Czy w czasie tej pandemii było tak w waszym teatrze, że spektakle były wcześniej rejestrowane i odtwarzane albo widownia była pusta i transmitowane były w czasie realnym?
- Dosyć długo, bo chyba przez pół roku mieliśmy taką sytuację. W naszym teatrze powstał taki projekt White-Wall-Oper i w tym momencie mamy już chyba ponad 10 produkcji, w których jest jedna scenografia - biała ściana z paroma otworami na okna i drzwi, na której wyświetlane są różne projekcje video, w zależności od spektaklu. Oczywiście wykonujemy je w kostiumach.
W ramach tego projektu śpiewałem m. in.: „Il barbiere di Siviglia”, „Zauberflöte”, „Madame Butterfly”, „Hänsel und Gretel” .
Wszystko kręci się wokół tej jednej scenografii, opery zostały skrócone do półtorej godziny, wszystko jest vidovane i wykonawcy oraz publiczność muszą przez te półtorej godziny jakoś wytrzymać.
Dzięki temu, że te spektakle zostały skrócone i na scenie musimy zachować odstęp 1,5 metra, mogliśmy grać w czasie, kiedy inne teatry były zamknięte. Na początku na widowni mogło być tylko 250 osób, później 300, a teraz 500 osób, a na widowni jest ponad 1200 miejsc.
Z pewnością wykonawcy czują obecność publiczności na widowni. I to bardzo pomaga.
- Oczywiście, że tak. Mimo, że na nas skierowane są mocne światła i my nie widzimy widowni, to jednak czuje się reakcje ludzi: czasem uśmiechy, są brawa i zupełnie inaczej się gra niż do kamery.
Dzisiaj chyba nie wyobraża sobie Pan pracy w innym zawodzie.
- Przyznam szczerze, że nie. Kiedy zaczęła się pandemia i pozamykano wszystkie teatry, to siedziałem w domu i nie wiedziałem, co dalej ze sobą począć. Oczywiście chodziłem do teatru i dzięki Irakliemiu i innym moim przyjaciołom spotykaliśmy się i śpiewaliśmy, żeby nasze gardła nie zardzewiały. Nie wiem, jak by to było, gdyby ta sytuacja potrwała dłużej, bo nie wyobrażam sobie innej pracy.
Moja żona pracuje w amerykańskiej firmie biotechnologicznej i jak zaczęła się pandemia, to została od razu wysłana do pracy w domu i tak jest do tej pory. Dzieci także bardzo długo uczyły się zdalnie.
Cztery osoby siedziały przy komputerach i do tego byłem ja bez żadnego zajęcia. Nie było wesoło.
Nie wiem, czy przypomina sobie Pan nasze spotkanie w Sanoku podczas Festiwalu im. Adama Didura? To było chyba niedługo po Pana debiucie na scenie operowej
- Oczywiście, że przypominam sobie. Przyjechałem wtedy z Teatrem Wielkim w Poznaniu z „Wolnym strzelcem” Carla von Webera, ale debiutowałem trochę wcześniej w Operze Śląskiej w Bytomiu, w operze „Borys Godunow” Modesta Musorgskiego, w której grałem partię Warłama.
Później pamiętam, że śpiewaliśmy cały „Czarodziejski flet” Wolfganga Amadeusza Mozarta na Zamku w Pszczynie. To był spektakl w ramach naszego Wydziału Wokalno-Aktorskiego Akademii Muzycznej w Katowicach, prowadzony przez pana Sławomira Pietrasa, dyrektora Teatru Wielkiego w Poznaniu, który usłyszał mnie w roli Sarastra i zaproponował mi pracę w Poznaniu. Będąc jeszcze na studiach, śpiewałem w Poznaniu w operze „Gracze” Dymitra Szostakowicza.
Bardzo miło wspominam dyrektora Sławomira Pietrasa jako „szefa”, bo bardzo mi pomógł na początku kariery. Nie pozwalał mi na śpiewanie ogromnych partii w momencie, kiedy mój głos nie był jeszcze dobrze ułożony. Był po prostu dobrym dyrektorem i bardzo miło wspominam ten poznański okres.
Wtedy jeszcze nie myślał Pan o wyjeździe za granicę, bo już zaczął Pan odnosić poważne sukcesy w Polsce i o tym rozmawialiśmy.
- Po studiach przez pięć lat pracowałem w Teatrze Wielkim w Poznaniu, następnie przez dwa lata w Operze Krakowskiej, kolejne dwa lata w Operze Wrocławskiej. Już w pierwszym roku pracy w Operze Wrocławskiej razem z żoną doszliśmy do wnioski, że jeżeli będzie taka możliwość, to powinniśmy wyjechać za granicą. W podjęciu tej decyzji utwierdziła mnie kolejna sytuacja. Było przesłuchanie w San Diego Opera w Kalifornii w Stanach Zjednoczonych, śpiewałem prywatnie przesłuchanie dla dyrektora opery. Chciał mi zaproponować rolę, ale ja nie miałem wtedy odpowiedniej wizy umożliwiającej na zatrudnienie w Stanach Zjednoczonych.
Pan dyrektor radził mi, abym zatrudnił się w jakimś dobrym niemieckim teatrze operowym i wtedy moja kariera ruszy do przodu. To był poważny bodziec, aby wyjechać do Niemiec.
Musiał Pan startować w przesłuchaniach do niemieckich teatrów.
- Trochę tych przesłuchań dobrych i nieco gorszych miałem, ale udało mi się dostać do świetnego teatru w Mannheim. Jest to jeden z lepszych teatrów, powiedzmy klasy A w Niemczech. Dobrze się tutaj pracuje.
Chyba też nieźle się żyje, bo pracując w Nationaltheater Mannheim może Pan zadbać o siebie i o rodzinę.
- To prawda. W Polsce też zarabiałem dosyć dobrze, ale tutaj żyjemy bardzo spokojnie i wygodnie. Dodam, że moja rodzina nie jest mała, bo mam trójkę dzieci, czyli w sumie pięć osób.
Jeśli dobrze pamiętam, to najstarsze dziecko jest już pełnoletnie.
- Tak, syn już jest pełnoletni, córka ma 13 lat i najmłodszy syn skończył 11 lat.
Czy w Pana rodzinie byli muzycy?
- Moja babcia była bardzo zdolną pianistką i nawet brała udział w Konkursie Chopinowskim, później uczyła w Szkole Muzycznej w Bielsku Białej i często towarzyszyła młodym muzykom podczas różnych koncertów. Niestety ciężko chorowała i nie mogła pracować, ale uczyła grać na fortepianie mojego tatę i mojego wujka. Mój tato gra na fortepianie dzięki babci, natomiast moja mama śpiewała przez całe swoje życie. Śpiewała w różnych zespołach, m.in. w Zespole „Śląsk”.
Ponieważ mój tato często grał w domu na fortepianie, ja będąc dzieckiem podśpiewywałem mu i rodzice wkrótce stwierdzili, że mam bardzo dobry głos i mógłbym się w tym kierunku rozwijać. Zachęcali mnie do występów na różnych koncertach, akademiach szkolnych i w konkursach dziecięcych. W momencie, kiedy ukończyłem szkołę podstawową i dostałem się do liceum ogólnokształcącego w Rzeszowie, rodzice poszli do Szkoły Muzycznej II stopnia przy ulicy Chopina i poprosili nauczycielkę śpiewu panią Annę Budzińską, aby mnie przesłuchała i stwierdziła, czy mogę się kształcić i w przyszłości zostać śpiewakiem operowym. Okazało się, że powinienem uczyć się śpiewu i wkrótce zostałem uczniem tej szkoły.
Bardzo dobrze znałam panią Anię Budzińską i pamiętam, jak był Pan jej uczniem. Nigdy nie zapomnę, jak cieszyła się Pana postępami i pierwszymi sukcesami.
- To była cudowna osoba i bardzo miło ją wspominam. Poświęcała mi wiele czasu, a przede wszystkim cierpliwości, bo głos miałem dobry, ale do najgrzeczniejszych uczniów nie należałem.
Pani Ania bardzo mi pomogła w kształtowaniu mojego głosu i troszkę poukładała tego totalnie zwariowanego młodzieńca. Była zawsze ciepła, zawsze życzliwa, zawsze uśmiechnięta i zawsze chętna do pomocy. Poświęcała mi bardzo dużo czasu, bo oprócz lekcji w szkole muzycznej często zapraszała mnie do swojego domu i tam mieliśmy lekcje śpiewu. Pamiętam też, że w trakcie wakacji też wielokrotnie przyjeżdżałem do niej, aby podszlifować mój warsztat. Bardzo mi pomogła i zawsze ją będę miło wspominał.
Wtedy uczył się Pan śpiewu klasycznego, ale jednocześnie występował Pan z zespołami rockowymi i nie było to korzystne dla Pana głosu. Tych dwóch nurtów nie da się łączyć.
- Nie da się i szczerze mówiąc, w tej chwili już prawie nie pamiętam, jak się śpiewa rockowo (śmiech).
Zdarza się, że czasem ktoś prosi mnie o utwory Franka Sinatry czy Elvisa Presley’a, ale są one już bliższe do repertuaru operowego od tych rockowo-popowych, które śpiewałem będąc nastolatkiem.
Myślę, że nie bez znaczenia w Pana artystycznej drodze jest fakt, że ma Pan piękny, szlachetnie brzmiący głos basowy. Deficyt na basy jest powszechnie znany.
- Tak, ale nie w Niemczech, ponieważ do Niemiec przyjeżdża cały świat. Każdy chce śpiewać w Niemczech, bo jest tu bardzo dużo teatrów od klasy A do D, stąd zapotrzebowanie na dobre głosy jest ogromne, ale też konkurencja jest przeogromna.`
Jak czasami jadę na przesłuchanie do innego teatru, to do jednej partii potrafi być nawet piętnastu bas-barytonów. Ważne też jest to, że chyba jeszcze tylko w Niemczech, Polsce i w Austrii są teatry, które zatrudniają solistów na umowę stałą. W innych krajach są to z reguły teatry stagione, które organizują casting na całe przedstawienie i do następnego spektaklu angażują innych artystów na tych samych zasadach.
Ciągły udział w castingach nie wpływa chyba dobrze na układ nerwowy.
- Przyznam szczerze, że to denerwuje, mimo, że agent się stara, aby tych przesłuchań było jak najmniej, to każdy dyrektor teatru angażując kogoś spoza swojego zespołu, nawet jak zna głos, to ciągle chce przesłuchań. Oprócz tego w Niemczech bardzo często zmieniają się obsady dyrektorskie. W momencie, kiedy do teatry przychodzi nowy dyrektor, to zmienia się cały pion zarządzający teatrem.
Kiedyś śpiewałem często także w pobliskim Heidelbergu i zapraszano mnie do wielu spektakli, bo znano mój głos. Teraz jest nowa dyrekcja i jeśli chcę tam śpiewać, to muszę jechać na przesłuchanie. Tak to wygląda.
Zarówno w Nationaltheater Mannheim, jak i wcześniej w Polsce występował Pan u boku doświadczonych, znanych na całym świecie śpiewaków. Dla przykładu powiem, że śpiewał Pan z takimi znakomitościami, jak Barbara Hendricks, Joanna Kozłowska czy Wiesław Ochman.
- Miałem takie szczęście. Zawsze się dziwię, kiedy w Polsce się mówi, że gdzieś za granicą jest lepszy poziom, ale to nieprawda, bo mamy w Polsce tak fenomenalnych solistów, bardzo dobre orkiestry i świetnych dyrygentów. Mamy także świetne teatry operowe oraz wybitnych reżyserów i dlatego uwielbiam przyjeżdżać do Polski. Bardzo żałuję, że przez pandemię teraz te kontakty się urwały, bo uwielbiam śpiewać w polskim języku, ale też bardzo mi brakuje polskiego języka na co dzień. Do tego stopnia, że cały czas się staram, żebym mógł coś po polsku zaśpiewać i kiedy mamy jakieś koncerty, to próbuję przemycić jakieś polskie pieśni czy polskie arie. Mamy piękną muzykę i powinniśmy się nią chwalić.
Gdzie Pan najczęściej w Polsce śpiewał?
- Ostatnio we Wrocławiu i w Krakowie. Ostatnim moim spektaklem w Krakowie był „Straszny dwór” Stanisława Moniuszki na Wawelu, a we Wrocławiu śpiewałem w „Halce” i w „Don Giovannim” Wolfganga Amadeusz Mozarta.
Pewnie ma Pan sporo planów na 2022 rok, są ambitne, ale pewnie trudno w tej sytuacji o nich mówić.
- Plany są, ale trudno się czymkolwiek chwalić w czasie, kiedy cały czas wszystko wokół jest odwoływane. Z cudownych propozycji w 2020 i 2021 roku prawie nic nie doszło do skutku. Jedyne co mi się udało zrealizować, to mój debiut w Deutsche Oper am Rhein w Düsseldorfie, gdzie wystąpiłem jako Bartolo w „Il Barbiere di Siviglia”. Brałem udział w kilku spektaklach ze świetnymi solistami, znakomitą orkiestrą i fantastycznym dyrygentem. Było jeszcze sporo spektakli i koncertów, ale trudno wiążąco mówić, co się wydarzy, nawet w najbliższych miesiącach. Miejmy nadzieję, że pandemia się niedługo zwinie, a nie rozwinie.
Ukończył Pan niedawno 40 lat i możemy powiedzieć, że połowę swego życia spędził Pan na scenie.
- To prawda, że tak się potoczyło moje życie, dzięki Bogu, dzięki moim rodzicom, którzy mocno mnie dopingowali, dzięki mojej żonie, która też zawsze mi pomagała i nadal mnie wspiera. Wiadomo, że żona śpiewaka operowego ma nieco „pod górkę”, bo my mamy wzloty i upadki, jesteśmy nerwowi przed każdym występem i niełatwo być żoną śpiewaka operowego.
Szkoda, że nigdy nie mogliśmy Pana oklaskiwać w Filharmonii Podkarpackiej.
- Przyznam się szczerze, że ja też bardzo żałuję. Nigdy nie było takiej możliwości, a bardzo bym chciał wystąpić w Filharmonii Podkarpackiej, bo urodziłem się w Rzeszowie, spędziłem tam młodzieńcze lata i kocham to miasto.
Z Bartoszem Urbanowiczem, bass-barytonem, solistą Nationaltheater Mannheim (Niemcy), Rzeszowianinem z urodzenia rozmawiała Zofia Stopińska