wywiady

Krzysztof Polnik w gronie finalistów konkursu "Młody Muzyk Roku 2020"

            Zapraszam Państwa na spotkanie z Krzysztofem Polnikiem, utalentowanym i wielce utytułowanym akordeonistą Zespołu Państwowych Szkół Muzycznych im. Artura Malawskiego w Przemyślu, który na co dzień pracuje pod kierunkiem pana Dariusza Baszaka.
            8 listopada tego roku podziwialiśmy Krzysztofa Polnika w TVP Kultura podczas wielkiego finału konkursu Młody Muzyk Roku 2020, który odbył się w nowej Sali koncertowej Zespołu Państwowych Szkół Muzycznych Nr 1 w Warszawie.

             Rozmowę rozpocznę od gratulacji, bo udział w finale tego konkursu był wielkim osiągnięciem.
             - Bardzo dziękuje. Cieszę się, że znalazłem się w gronie finalistów.

             Z pewnością nie wszyscy śledzili zmagania konkursowe na wszystkich etapach, dlatego proszę, abyś opowiedział, jak przebiegał ten konkurs.
             - Pierwszy etap, czyli eliminacje do konkursu zostały przeprowadzone przez Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Ten etap odbywał się bez naszego udziału, bez prezentacji umiejętności.
             Wybranych zostało dziesięciu uczestników, którzy brali udział w półfinale, podczas którego mieliśmy już możliwość zaprezentowania naszych umiejętności.
Przesłuchania półfinałowe były nagrywane dla TVP Kultura i 18 oraz 25 października o godzinie 20 były emitowane, a w każdym występowało pięciu uczestników. Ja występowałem w pierwszym z wymienionych terminów. Wykonałem wtedy Sonatę c-moll Domenica Scarlattiego oraz Finał Rapsodii dońskiej Wiaczesława Siemionowa.
             Po zakończeniu przesłuchań drugiego półfinału zostały ogłoszone wyniki, a ostatnim etapem był finał, który odbył się 8 listopada również o 20:00 i transmitowany był na żywo przez telewizję. Ja zagrałem Finał Sonaty h-moll Mikołaja Czajkina.

             Myślę, że emocji było bardzo dużo, bo to występ konkursowy przed kamerami połączony z transmisją, a do tego każdy chciał zagrać jak najlepiej. Ciekawa też jestem, czy już uczestniczyłeś w konkursie, podczas którego każdy uczestnik gra na innym instrumencie.
             - Brałem już kiedyś udział w takich konkursach, podczas których uczestnicy grali na różnych instrumentach. Pamiętam międzynarodowy konkurs w Kownie, ale nie był on tak medialny, jak konkurs Młody Muzyk Roku.
             Udział w tym konkursie był dla mnie wielkim wyróżnieniem, ale towarzyszące nam już podczas półfinałów kamery, mikrofony i ekipa techniczna oraz jury, sprawiły, że na początku doznałem wprost małego szoku, bo było to moje pierwsze doświadczenie tego rodzaju.
             Wcześniej uczestniczyłem w programach telewizyjnych, ale nie na taką skalę i dlatego byłem trochę zestresowany. Po próbie do nagrań udało mi się już oswoić z tym wszystkim i opanować wielkie emocje, i w półfinale wystąpiłem już na dobrym poziomie, ale adrenaliny nie brakowało, bo miałem świadomość, że przed telewizorami oglądają mnie setki tysięcy widzów, a do tego nie można zapomnieć, że to wciąż konkurs.
To wszystko sprawiało, że była to niesamowita przygoda, ale zdecydowanie przeważały pozytywne emocje.

              Trzymaliśmy za Pana kciuki, ale oceniające Wasze występy jury w składzie: Klaudiusz Baran – akordeonista i bandoneonista, rektor Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina, Alina Mleczko – saksofonistka, solistka i pedagog oraz Emilia Karolina Sitarz – pianistka i pedagog, członkini zespołów Kwadrofonik i Lutosławski Piano Duo, zadecydowało, że Młodym Muzykiem Roku 2020 został perkusista Jan Pieniążek. Jednak udział w finale i doświadczenia są nie do przecenienia.
              - To prawda, ale muszę podkreślić, że występ przed tak znakomitym wykonawcą i pedagogiem gry na akordeonie, jak prof. Klaudiusz Baran, był dla mnie wielkim wyzwaniem, ponieważ każda najmniejsza pomyłka czy techniczna niedokładność została przez niego na pewno zauważona. Z drugiej strony znam prof. Klaudiusza Barana z wielu innych konkursów i wiem, że jest bardzo sprawiedliwy w ocenach i jednocześnie niezwykle życzliwy dla młodych muzyków. To mnie dopingowało.

              Konkurs Młody Muzyk Roku jest jednym z niewielu w Polsce, gdzie przed kamerami mogą się zaprezentować i rywalizować młodzi wykonawcy muzyki klasycznej.
              - Być może jest to nawet jedyny ogólnopolski konkurs, współorganizowany przez Telewizję Polską we współpracy z Ministerstwem Kultury i Dziedzictwa Narodowego oraz Instytutem Muzyki i Tańca.
              Oczywiście, jest dużo konkursów na konkretne instrumenty, w tym akordeon, i tu można wspomnieć nasz Przemyski Festiwal Akordeonowy, który odbywa się co dwa lata, a w tym roku z powodu pandemii został odwołany. Konkursów nie brakuje, natomiast jeśli chodzi o Telewizję Polską i połączenie wszystkich instrumentów w muzyce klasycznej, ten konkurs jest ewenementem.

              Przed rozmową wynotowałam dziesięć konkursów, w których otrzymałeś I nagrodę lub Grand Prix i są to:
- Grand Prix Ogólnopolskich Przesłuchań Centrum Edukacji Artystycznej;
- I miejsce w Ogólnopolskim Konkursie Akordeonowym Centrum Edukacji Artystycznej;
- I miejsce w 42. International Accordion Prize w Castelfidardo we Włoszech;
- I miejsce w 24. Międzynarodowym Festiwalu Muzyki Akordeonowej w Przemyślu;
- Grand Prix 20. Międzynarodowych Spotkań Akordeonowych w Sanoku;
- I miejsce w XI Międzynarodowym Konkursie Akordeonowym w Popradzie na Słowacji;
- I miejsce w VIII Międzynarodowym Festiwalu Akordeonowym „Harmonika Fest” w Tivat w Czarnogórze;
- I miejsce w Ogólnopolskim Konkursie Akordeonowym w Słupcy;
- I miejsce na Akkordeon wettbewerb w Klingenthal w Niemczech;
- I miejsce na Międzynarodowym Konkursie Akordeonowym w Wilnie na Litwie.
Nie pamiętam, czy doszedł do skutku planowany wyjazd na akordeonowe mistrzostwa świata w Chinach?
              - Byliśmy w Chinach, ponieważ to było w czasie wakacji 2019 roku. Podczas tego wyjazdu zdobyłem także wiele cennych doświadczeń, nie mówiąc już o wrażeniach. Ten konkurs różnił się od wszystkich dotychczasowych. Nie zapomnę nigdy tej długiej, męczącej podróży kilkoma różnymi samolotami, tamtejszego, bardzo różniącego się od naszego klimatu, różnic kulturowych oraz reakcji tamtejszej publiczności.
              To były 72. Mistrzostwa Świata w grze na Akordeonie w Shenzen. Jurorzy pracowali w kilku grupach, które w tym samym czasie przesłuchiwały uczestników w różnych kategoriach wiekowych. Otrzymałem tam wyróżnienie i było to V miejsce, czyli zaraz za podium. Konkurencja była ogromna i mogłem się przekonać, że tradycje gry na akordeonie w wielu krajach świata są równie silne jak u nas.

              Liczyłeś, w ilu konkursach brałeś udział?
              - Nie liczyłem, ale mogę powiedzieć, że „na oko” wystąpiłem do tej pory w około 35 konkursach i chyba w 25 z nich udało się zdobyć I miejsce. Konkursy są świetnym narzędziem dydaktycznym, służącym do porównania swoich umiejętności z innymi muzykami. Motywują do pracy nad nowym programem i do ćwiczenia. Uważam, że konkurs nie jest celem sam w sobie. Wygrany konkurs jest tylko znakiem, że idziemy w dobrym kierunku. Myślę, że takie zdrowe podejście sprawia, że konkursy są rozwijające.

              Niedługo pewnie wyfruniesz spod skrzydeł pana Dariusza Baszaka.
              - To prawda. Pan Dariusz Baszak jest moim nauczycielem, wychowawcą oraz mistrzem i na pewno takim pozostanie w moim sercu na zawsze.
W tym roku szkolnym będę już kończył szkołę, bo jestem w klasie maturalnej. Mam nadzieję, że zdam maturę oraz egzaminy wstępne na uczelnię, a marzy mi się Uniwersytet Muzyczny Fryderyka Chopina w Warszawie. Jestem pewien, że nawet po zakończeniu nauki w klasie pana Dariusza Baszaka, będziemy nadal w stałym kontakcie.

              W czasie pandemii i obowiązujących ograniczeń nie jest łatwo przygotowywać się do konkursów, do egzaminów.
              - Niestety, panujące warunki bardzo różnią się od tych, kiedy normalnie, regularnie uczęszczaliśmy do szkoły. Wtedy mogliśmy się spotykać z moim nauczycielem na lekcjach nawet codziennie, jeśli była taka potrzeba. Wielkim wyróżnieniem jest dla mnie, że Pan Baszak zawsze poświęca mi wiele czasu.
              Tak naprawdę praca zdalna na instrumencie nie ma większego sensu, ponieważ wiele szczegółów, nad którymi trzeba się pochylić, za pomocą sprzętu elektronicznego bywają nieuchwytne, a często nawet niesłyszalne.
Na szczęście będąc dyplomantem, mogę mieć lekcje instrumentu w szkole. To jest ogromnie ważne.
              Sytuacja zmienia się bardzo dynamicznie i nie jesteśmy w stanie nic przewidzieć, bo nie wiadomo, co wydarzy się za miesiąc, a już na pewno, co będzie za pół roku.
Może do tego czasu sytuacja epidemiczna pozwoli, aby matury, dyplomy i egzaminy wstępne na uczelnie odbyły się tradycyjnie.

              Gdyby nie fakt, że jesteśmy zamknięci w domach, miałbyś z pewnością dużo koncertów publicznych.
              - Kto wie? Konkurs Młody Muzyk Roku 2020 ma na celu wyłonić jednego, najlepszego muzyka w tym roku i pewnie większość oczu jest skupiona na zwycięzcy. Jednak udział w finale mógłby skutkować różnymi propozycjami koncertowymi albo innej współpracy. Niestety, w tej sytuacji jest to bardzo ograniczone.
              Staram się w mediach społecznościowych, które mam okazję prowadzić na Facebooku, Instagramie czy niedługo na stronie internetowej, nad którą pracujemy, staram się ten sukces promować, aby pamiętano o mnie, kiedy sytuacja wróci do normy.

              Mam nadzieję, że uda Ci się zostać studentem wymarzonej uczelni i rzucisz się w wir pracy. Życzę Ci, aby spełniły się wszystkie Twoje plany i marzenia. Jednocześnie mam nadzieję, że będziesz pamiętał o rodzinnych stronach, gdzie wielu melomanów czeka na Twoje występy.
              - Jak mógłbym zapomnieć. Jeśli tylko będę zapraszany, to zawsze będę się starał występować, zwłaszcza dla grona osób związanych z przemyską Szkołą Muzyczną i innymi instytucjami kulturalnymi.

Zofia Stopińska

Trzy dekady z muzyką Karola Szymanowskiego

            Ostatnio często sięgam po wydaną przez DUX Recording Producers płytę z utworami fortepianowymi Karola Szymanowskiego w wykonaniu Joanny Domańskiej. Znakomite kreacje tak mnie zainteresowały, że postanowiłam nawiązać kontakt z wykonawczynią, aby porozmawiać przede wszystkim o zawartości srebrnego krążka.

            Zofia Stopińska: Na płycie znajdują się młodzieńcze utwory Karola Szymanowskiego.
            Joanna Domańska: Tak, trzy pierwsze pozycje w kolejności to: 9 Preludiów op. 1, Wariacje b-moll op. 3 i 4 Etiudy op. 4 czyli pierwsze opusy fortepianowe Szymanowskiego. Jedynie Fantazja C-dur op. 14 wymyka się chronologii - powstała po I Sonacie i Wariacjach h-moll na polski temat ludowy. Mimo, że w momencie tworzenia Fantazji Szymanowski miał dopiero 23 lata - to utwór można określić jako przełomowy w rozwoju kompozytora. Szymanowski dotarł w nim do granic systemu dur-moll i zdał sobie sprawę z konieczności zmiany swojego myślenia kompozytorskiego. Ślad tych przemyśleń młodego kompozytora znajdujemy w korespondencji z kuzynem Henrykiem Neuhausem - pierwszym wykonawcą Fantazji.

             To są utwory skomponowane w rodzinnej Tymoszówce i podczas studiów w Warszawie.
             - Trudno określić, gdzie kolejne preludia czy etiudy powstawały. Lata studiów u Zygmunta Noskowskiego Szymanowski dzielił pomiędzy Warszawę i rodzinną Tymoszówkę, dokąd przyjeżdżał na wakacje. Najwcześniejsze preludia mogły być pisane także w Elizawetgradzie, gdzie Szymanowski ukończył szkołę realną i dokąd rodzina Szymanowskich przenosiła się na zimę. Natomiast nie ma wątpliwości co do miejsca powstania Fantazji - na rękopisie widnieje napis: Lipiec Sierpień 1905, Tymoszówka

Domańska Tymoszówka dom

fot Biblioteka Uniwersytecka w Warszawie

            Utwory fortepianowe Karola Szymanowskiego często wykonywane są w salach koncertowych, ale płyt z tą twórczością jest niewiele.
            - Nie mogę się zgodzić z tym stwierdzeniem. Pierwszą płytę z utworami Karola Szymanowskiego nagrałam w 1995 roku i wtedy faktycznie tych nagrań nie było dużo. Jednak przez ostatnie ćwierć wieku utwory Karola Szymanowskiego coraz częściej zaczęły się pojawiać na płytach. Można jedynie dyskutować, czy wszystkie z tych nagrań oddają wiernie ducha muzyki Szymanowskiego.

            To już jest czwarta Pani płyta z utworami fortepianowymi Karola Szymanowskiego.
            - To jest trzecia płyta solowa, bo na jednej z płyt zostały nagrane „Harnasie” w transkrypcji Grażyny Bacewicz na dwa fortepiany, partię drugiego fortepianu wykonywał Andrzej Tatarski.

            Znane są powszechnie opinie, że na wczesne utwory fortepianowe Karola Szymanowskiego wpływ miała przede wszystkim twórczość Fryderyka Chopina i Aleksandra Skriabina, a w Wariacjach op.3 kompozytor nawiązywał do kompozycji Johannesa Brahmsa i Franza Liszta.
             - Tak, takie podejście do utworów z wczesnego okresu twórczości Karola Szymanowskiego można spotkać w większości opisów muzykologicznych i pracach teoretycznych. Wszyscy doszukują się wpływów innych kompozytorów na Szymanowskiego co moim zdaniem sugeruje, że Szymanowskiemu brakowało inwencji i musiał podpierać się pomysłami innych. Rzeczywiście, takie dalekie wpływy pobrzmiewają w jego muzyce. Uważam jednak, że znakomite wzory poprzedników zostały tak twórczo przetworzone przez genialną wyobraźnię młodego kompozytora, że jest to jak najbardziej osobista i oryginalna wypowiedź Karola Szymanowskiego.

             Kiedy zafascynowała Panią muzyka Karola Szymanowskiego, bo to niełatwa dla wykonawców, szczególnie dla pianistów, muzyka?
             - Zgadzam się. Opanowanie utworu Karola Szymanowskiego wymaga więcej czasu niż przygotowanie np. sonaty Mozarta, przede wszystkim ze względu na opanowanie pamięciowe.
Na początku lat 90-tych ubiegłego stulecia rozpoczynałam pracę pedagogiczną w Akademii Muzycznej w Katowicach i jedna ze studentek przygotowywała się na konkurs, a w programie był utwór patrona naszej uczelni, Karola Szymanowskiego. Sama nigdy wcześniej nie grałam jego utworów. Przygotowując ze studentką część z „Masek”, stwierdziłam, że jest to tak ciekawa i tak fascynująca muzyka, że postanowiłam włączyć utwory Karola Szymanowskiego do swojego repertuaru. Od tego czasu nie rozstaję się z Szymanowskim.

             Polecając nową płytę, pragnę także przedstawić Panią czytelnikom portalu „Klasyka na Podkarpaciu”.
Z pewnością rozpoczynała Pani naukę gry na fortepianie w rodzinnych Gliwicach.
             - Tak, tam ukończyłam szkołę muzyczną I i II stopnia, później rozpoczęłam studia u prof. Jana Hoffmana w Akademii Muzycznej w Krakowie, a po dwóch latach przeniosłam się do Katowic i studia ukończyłam w klasie prof. Andrzeja Jasińskiego, otrzymując dyplom z wyróżnieniem. Do tej pory jestem związana z Akademią Muzyczną w Katowicach. Teraz już jako profesor.
Może jeszcze powinnam wspomnieć, że niedługo po ukończeniu nauki w Akademii, jako stypendystka rządu francuskiego studiowałam przez rok w Paryżu. Na przełomie 1986/1987 roku pracowałam pod kierunkiem Livii Rév, znakomitej pianistki węgierskiej. To był bardzo ważny dla mnie czas: w Paryżu - światowej stolicy kultury - mogłam obcować ze sztuką na najwyższym poziomie. Wykorzystałam ten czas, słuchając koncertów najznakomitszych artystów, odwiedzając muzea i galerie.

             Kiedyś z wielkim powodzeniem uczestniczyła Pani w międzynarodowych konkursach muzycznych?
             - To było jeszcze w czasie studiów. Zdobyłam nagrodę na jednym z najbardziej liczących się konkursów: Konkursie im. Marguerite Long – Jacques Thibaud’a w Paryżu w 1981 roku. Rok później w Konkursie Brahmsowskim im. Alessandro Casagrande w Terni we Włoszech otrzymałam I nagrodę. W tym samym roku zostałam laureatką Estrady Młodych Festiwalu Pianistyki Polskiej w Słupsku, a w 1985 roku brałam udział w Konkursie Chopinowskim.
             Udział w konkursach wpisuje się do notek artystycznych, ale teraz - z perspektywy czasu oceniam, że ważniejsze było prezesowanie i praca organizacyjna w Towarzystwie Muzycznym im. Karola Szymanowskiego, której poświęciłam ponad 10 lat. Ta praca zakończyła się wielkim sukcesem, bo udało mi się doprowadzić do powstania Międzynarodowego Konkursu Muzycznego im. Karola Szymanowskiego w Katowicach.
             Pierwsza edycja Konkursu odbyła się w 2018 roku i obejmowała aż 5 kategorii: fortepian, skrzypce, śpiew, kwartet smyczkowy i kompozycję. Rok wcześniej Towarzystwo obchodziło 40. rocznicę działalności, co udało się uczcić zorganizowaniem w Zakopanem Międzynarodowej Konferencji „Karol Szymanowski w kulturze XX i XXI wieku”, na którą przyjechały znakomitości z kraju i z zagranicy. Stwierdziłam, że moja kadencja prezesa kończy się w dobrym czasie, że udało się osiągnąć zamierzone cele i od 2019 roku Towarzystwo Muzyczne im. Karola Szymanowskiego prowadzi Arkadiusz Kubica.

Joanna Domańska koncert

Profesor Joanna Domańska podczas koncertu, fot.Karolina Sałajczyk

             Zapytałam o konkursy, bo przecież one miały wpływ na pracę artystyczną i z pewnością także na zaproszenia do wykonania koncertów w różnych ważnych ośrodkach muzycznych, nie tylko w Polsce, ale także za granicą.
             - Ma pani rację, że na początku mojej kariery, kiedy jeszcze nie zajmowałam się twórczością Karola Szymanowskiego, rozwijała się tak, jak to się dzieje zwykle u laureatów konkursów. Były zaproszenia na zagraniczne występy, było mnóstwo recitali i koncertów z orkiestrami.
             W miarę upływu czasu, szczególnie jak zaczęłam się zajmować działalnością w Towarzystwie Muzycznym im. Karola Szymanowskiego, ograniczyłam ilość podróży koncertowych.
Zaczęłam zajmować się muzyką kameralną. Wspólnie z Romanem Widaszkiem i Tadeuszem Tomaszewskim utworzyliśmy Trio Śląskie w bardzo ciekawym, niespotykanym składzie: fortepian, klarnet i waltornia. Udało nam się zrealizować dużo projektów, szczególnie dotyczących muzyki współczesnej.
             Cieszę się, że rozmawiamy o nowej płycie z utworami fortepianowymi Karola Szymanowskiego, ponieważ jest to moja pierwsza produkcja solistyczna od czasu, kiedy przestałam być prezesem Towarzystwa Muzycznego im. Karola Szymanowskiego. Prace organizacyjne zajmowały mi wiele czasu i energii, stąd brakowało mi go na ćwiczenie.

             Pewnie już trochę czasu upłynęło, ale ja ciągle pamiętam znakomitą płytę Tria Śląskiego z utworami Ignacego Feliksa Dobrzyńskiego, Wojciecha Kilara i Franciszka Lessla.
             - To miło, że pani pamięta tę płytę. Została nagrana w 2011 roku i od razu odniosła duży sukces, bo była nominowana do Fryderyków w dwóch kategoriach. Później jeszcze nagraliśmy płytę z utworami niemieckiego kompozytora Carla Reinecke. Trzecia nasza płyta jest płytą monograficzną z utworami Mikołaja Góreckiego (syna Henryka Mikołaja Góreckiego), które zostały skomponowane specjalnie dla nas. Ta płyta także była nominowana do nagrody Fryderyk w 2019 roku.

             Należy także podkreślić, że wszystkie płyty z utworami Karola Szymanowskiego, które Pani nagrała, były nominowane do Nagród Polskiego Przemysłu Fonograficznego Fryderyk. Mam nadzieję, że nowy, czwarty już krążek, także znajdzie się wśród nominowanych płyt.
             - Tak, dodam jeszcze, że płyta zawierająca dzieła z drugiego, impresjonistycznego okresu twórczości Szymanowskiego została doceniona nagrodą Pizzicato Supersonic Award 2008. Mam nadzieję, że moja najnowsza płyta również zyska uznanie krytyki... Wydaje mi się, że w utworach, które nagrałam na tej płycie, zbliżyłam się bardzo do ducha kompozycji Karola Szymanowskiego.

              Działa Pani intensywnie w dwóch nurtach – artystki koncertującej, i pedagogicznym. Rozmawiamy w czasie pandemii, kiedy działalność koncertowa jest mocno ograniczona.
              - Ale przy okazji tego niedobrego czasu, skoro nie można było grać, to zajęłam się pracą naukową i mam nadzieję, że jeszcze w tym roku ukaże się nakładem Centrum Edukacji Artystycznej moja książka poświęcona problemom wykonawczym we wczesnych utworach fortepianowych Karola Szymanowskiego.
              Książka zawiera przemyślenia, do których dochodziłam latami studiując tę muzykę i wielokrotnie wykonując. Wydały mi się ważne i warte zebrania w całość. Dobrze by było, gdyby młodzi pianiści częściej grywali piękne utwory Karola Szymanowskiego. Dlatego też wydawcą książki jest Centrum Edukacji Artystycznej, które ma pod opieką szkoły muzyczne I i II stopnia. Wprawdzie w szkołach I stopnia w procesie pedagogicznym można wykorzystać tylko dwie miniaturki Szymanowskiego, ale już w starszych klasach szkoły średniej można grać Preludia op.1 oraz niektóre z etiud, które znajdują się na mojej najnowszej płycie, a co zdolniejsi uczniowie porywają się nawet na Wariacje op. 3.

              Dlatego zarówno książka, jak i najnowsza płyta mają także ogromne wartości pedagogiczne.
              - Książka jest pomyślana jako swoisty poradnik, wskazujący sposoby rozwiązania problemów technicznych i wyrazowych w Preludiach i Etiudach. W różnych źródłach szukałam informacji, jak sam Szymanowski sobie wyobrażał wykonanie swojej muzyki, jak grać jego utwory. Okazuje się, że tych informacji jest niewiele i nie są ogólnie dostępne. Ten fakt był dodatkowym impulsem, do zebrania wszystkiego w jedną całość tak, by osoby zainteresowane (uczniowie czy pedagodzy) mogły wszystko znaleźć w jednym opracowaniu.

              Będąc w Zakopanem, Karol Szymanowski zatrzymywał się zawsze w willi Atma przy ulicy Kasprusie, która dzisiaj jest jedyną placówką muzealną, gromadzącą pamiątki po kompozytorze. Odbywają się tam także koncerty, a ostatnio, w dobie pandemii, publiczność miała okazję słuchać muzyki przez otwarte okna na wolnym powietrzu. Wiem, że Pani tam także występowała.
              - W tym roku nie grałam w Atmie, ale wielokrotnie tam występowałam w latach poprzednich. Atma jest miejscem magicznym, w którym ciągle duch kompozytora się unosi. Zarówno wykonawcy, jak i publiczność są zawsze pod wielkim wrażeniem tego miejsca.
              Chcę jednak podkreślić, że Karol Szymanowski spędził pierwszą połowę swojego życia, do roku 1919, na Ukrainie. Tam już melomani zapuszczają się bardzo rzadko. Po dworze Szymanowskich w Tymoszówce nie pozostało nic. Można zobaczyć jezioro i rozejrzeć się po okolicy, którą oglądał Szymanowski. Natomiast w Elizawetgradzie, pan Aleksander Polaczok – prezes Stowarzyszenia Polonia im. Karola Szymanowskiego, od wielu lat stara się doprowadzić do odbudowy dawnego domu rodziny Szymanowskich i stworzyć tam muzeum oraz salę koncertową. Kilka razy byłam w tamtych okolicach i chodziłam śladami Szymanowskiego. To było dla mnie wielkie przeżycie - szczególnie, jak stanęłam nad brzegiem tego jeziora.
              Na Ukrainie spotkałam ludzi, którzy kultywują pamięć Karola Szymanowskiego – wspomniany już pan Polaczok od ponad dwudziestu lat każdego roku organizuje festiwal poświęcony twórczości Szymanowskiego, o czym dowiedziałam się ze zdumieniem kilka lat temu. Z polskiej perspektywy zawsze wydawało się, że festiwal w Zakopanem jest jedynym poświęconym twórczości naszego wielkiego kompozytora. Okazuje się, że na Ukrainie, w małej ojczyźnie Karola Szymanowskiego, także każdego roku jesienią rozbrzmiewa jego muzyka (kompozytor urodził się 3 października).

Domańska Tymoszówka okolice

fot. Biblioteka Uniwersytecka w Warszawie

             Jak minie pandemia i będzie można swobodnie podróżować, to z pewnością będzie wiele okazji do współpracy z organizatorami festiwalu na Ukrainie.
              - Wykonawcy stamtąd często byli za mojej prezesury zapraszani do udziału w festiwalu w Zakopanem i można powiedzieć, że ta współpraca już jest kontynuowana. Muzykolodzy polscy są zapraszani na konferencje do Kropywnickiego (to kolejna nazwa Elizawetgradu, po zmianie z Kirowogradu). Konferencje te tematycznie poświęcone są niebywałemu wprost zjawisku, jakim było nagromadzenie talentów muzycznych w spokrewnionych ze sobą rodzinach Blumenfeldów, Neuhausów i Szymanowskich. Rodziny te mieszkały i działały w Elizawetgradzie i okolicach.

               Planów artystycznych na najbliższe lata ma Pani wiele.
               - Głównym planem jest dokończenie nagrania wszystkich utworów Karola Szymanowskiego. Płyta, która niedawno się ukazała, przybliżyła mnie do tego celu. Zostało mi jeszcze do nagrania około 90 minut muzyki. Muszę się tych utworów nauczyć, bo do tej pory ich nie wykonywałam i mam nadzieję, że uda mi się je nagrać, żeby powstał następny komplet nagrań utworów fortepianowych Karola Szymanowskiego.
               Z polskich wykonawców taki komplet w latach 90-tych ubiegłego wieku nagrał Jerzy Godziszewski, a wcześniej na czarnych płytach wydany był komplet nagrany przez Andrzeja Stefańskiego. Komplety dzieł fortepianowych Karola Szymanowskiego zostały nagrane także przez pianistów angielskich: Martina Roscoe i Martina Jonesa oraz pianistki Sinae Lee i Anu Vehvilainen. Jeśli mi się uda dokończyć ten projekt, to znajdę się w niewielkim gronie pianistów, którzy dokonali tego wyczynu - bo tak można określić nagranie wszystkich utworów fortepianowych Karola Szymanowskiego.

              Życzę Pani tego z całego serca, a na razie polecamy bardzo interesującą, najnowszą płytę z utworami fortepianowymi Karola Szymanowskiego. Zachęcamy do sięgnięcia po płytę nie tylko miłośników muzyki Karola Szymanowskiego, ale szerokie grono melomanów, bo to są piękne utwory przeznaczone dla wszystkich, którzy pragną posłuchać dobrej muzyki.
               - To prawda. W pierwszym okresie twórczości Karol Szymanowski tworzył muzykę „wpadającą w ucho” bardzo przyjazną dla publiczności. Późniejsze kompozycje, mimo że znacznie bardziej wymagające dla słuchacza, również zachwycają swoją pięknością - oczywiście pod warunkiem, że są dobrze wykonane.

               Zarówno ta płyta, jak i poprzednie zostały nagrane i wydane przez wytwórnię DUX.
               - Tak i planuję, że komplet utworów fortepianowych Karola Szymanowskiego zostanie także wydany przez DUX Recording Producers.

Joanna Domańska okładka

Domańska Okładka Teksty

Z prof. Joanną Domańską, wybitną interpretatorką dzieł Karola Szymanowskiego rozmawiała Zofia Stopińska w listopadzie 2020 roku.

Nie sztuka grać na nastrojonych skrzypcach

            Zofia Stopińska: Nasz gość, Pan Profesor Krzysztof Jakowicz, jest artystą kochanym przez publiczność. Gdziekolwiek się pojawi, koncerty gromadzą komplety publiczności, ale szczególną sympatią obdarza Pana publiczność na Podkarpaciu. Koncerty w Pana wykonaniu w Rzeszowie, Krośnie, Przemyślu, Leżajsku, a przede wszystkim na Muzycznym Festiwalu w Łańcucie zawsze gromadziły tłumy.
            Krzysztof Jakowicz: Jestem szczęśliwy, że tak wielu melomanów przychodzi na moje koncerty. To jest chyba największe szczęście dla artysty, jeśli może swoją sztuką dzielić się z innymi. Jest to największy sens tego, co robimy.

            Wystąpił Pan w tym roku w ramach 59. Muzycznego Festiwalu w Łańcucie.
            - W tym roku zaproszono mnie do Łańcuta, ale niestety, Festiwal odbywał się bez udziału publiczności, a ja jednak bardzo lubię grać dla publiczności, lubię mieć kontakt z publicznością, bo wtedy współtworzymy koncert wspólnie.
            Tym razem Muzyczny Festiwal w Łańcucie był nagrywany i dlatego powstał fantastyczny moim zdaniem pomysł, żeby pokazywać różne wnętrza Zamku. Z towarzyszeniem pana Roberta Morawskiego grałem w bardzo pięknym wnętrzu, ale akustyka była kiepska, bo po prostu brakowało w nim pogłosu takiego jak w sali balowej.
            Było to dla mnie trudne doświadczenie, bo zamiast publiczności postawiono kamery i trzeba było rozpocząć nagranie w momencie, w którym ekipa była gotowa do pracy.
Teraz myślę, że należało nagrać wcześniej dźwięk w sali balowej, a później użyć go jako playback i nagrać obraz w wybranej sali.
Nie jestem w pełni zadowolony ze swojego występu, ale oczywiście jestem bardzo rad i szczęśliwy, że mnie zaproszono na tegoroczny Festiwal.

            Pamięta Pan, ile razy występował Pan na łańcuckich festiwalach?
            - Nie liczyłem, ale na pewno kilka, a może nawet kilkanaście razy, bo zapraszano mnie do Łańcuta prawie od początku Festiwalu. Nie wiem, czy pani pamięta, ale występowałem w Łańcucie z zespołem Con Moto Ma Cantabile, którym kierował Tadeusz Ochlewski, a dyrektorem Festiwalu był Stanisław Michalek. Jest to z jednej strony powód do zachwytu, a jednocześnie do zadumy, jak życie szybko mija.
Jest to piękne, wspaniałe miejsce i obyśmy jak najszybciej wrócili do koncertów z udziałem publiczności, które są nierozłącznie związane z muzyką i ze sztuką.

            Festiwal jest świętem i to jest piękny czas, ale kontakt z muzyką i sztuką jest nam potrzebny na co dzień.
            - Kultura powinna nam towarzyszyć codziennie, bo to jest rzecz nieodzowna do tego, by być człowiekiem. Dlatego smucą mnie politycy wszystkich opcji, którzy o kulturze prawie nie mówią albo w swoich wystąpieniach traktują kulturę pobłażliwie.
            Kiedyś grałem dla kardiologów, a później w rozmowie powiedziałem: Przywracacie ludziom zdrowie i to jest wspaniałe, ale później ci ludzie nie bardzo wiedzą, co z tym zdrowiem robić. Ja na pewno wiem – ja mam grać.

            W ostatnich miesiącach uczestniczył Pan w kilku bardzo interesujących projektach.
            - Owszem, ale wcześniej chcę powiedzieć, że jestem zachwycony koncertem Jurka Maksymiuka w ramach Festiwalu Beethovenowskiego. Przyjaźnimy się od wielu lat i należę do jego wielbicieli. Ten występ można byłoby nazwać „Maksymiuk skondensowany”. Wszystko, co najlepsze w Jego talencie zabłysło. Dyrygował trochę inaczej niż przed laty, ale dynamika i rozumienie muzyki pozostało, a nawet zostało pogłębione. Wielki ukłon w Jego stronę.
            Pytała pani, co się u mnie dzieje. Grałem sporo różnych koncertów – recitali solowych i kameralnych z Robertem Morawskim. Zostałem zaproszony do wykonania Koncertu skrzypcowego nr 5 KV 219 Wolfganga Amadeusza Mozarta w Kielcach, który znalazł się w programie inauguracji sezonu Orkiestry Symfonicznej Filharmonii Świętokrzyskiej.
Koncert odbył się pomiędzy pandemiami, bo po siedmiu miesiącach Filharmonia Świętokrzyska wznowiła działalność, ale następnego dnia ją przerwała. Miałem szczęście zagrać dla kilkudziesięciu osób w pięknej sali Filharmonii.
            Bardzo mnie wzruszyło spotkanie z młodym, może dziesięcioletnim człowiekiem, który z trudem mnie poznał w maseczce i zapytał: „To pan grał? Gratuluję pańskiej osobowości!”, a na moje pytanie, czy mama podpowiedziała mu, co ma powiedzieć, stanowczo stwierdził: „Nie, mówię to od siebie”.
            Ostatnio gramy z Władkiem Kłosiewiczem „Cztery pory roku” Vivaldiego. Koncerty odbywają się również w małych miejscowościach, jak Ojrzanów, Mikołajki czy Wejsuny.
Często przychodzą na nie ludzie, którzy po raz pierwszy uczestniczą w koncercie muzyki klasycznej i odkrywają tę muzykę.
Muzyka Vivaldiego jest bardzo dobra dla takiej publiczności. Bo jest to prosta, komunikatywna i zwięzła muzyka, bo każdy z koncertów trwa około 10 minut i składa się z trzech części: szybkiej, wolnej, szybkiej.
Prawdopodobnie Vivaldi napisał sonety do każdej części „Czterech pór roku”.

             Często te sonety zamieszczane są w programach koncertów lub czytane przed każdą częścią.
             - To prawda. Ja natomiast postanowiłem zrobić eksperyment i zacytowałem fragmenty sonetów nie Antonia Vivaldiego, tylko Jeremiego Przybory. Na przykład o wiośnie:

„Kto sprawił, że ptaszek zaśpiewał?
To wiosna! To wiosna!
Że krzewy zakwitły i drzewa?
To wiosna! To wiosna!
Kto tyle uczynił zieleni?
To wiosna! To wiosna!
Na ławkach rozrzucił tych leni?
To wiosna!
Kto smutki roztapia i śniegi?
Kto sypie fiołki? I piegi?
Kto wiatrem tak psoci sukienkom i każe się wstydzić panienkom?
Kto puścił gołąbka w zaloty?
To wiosna! To wiosna!
Kto tyle uczucia wlał w koty?
To wiosna! To wiosna!”

Bardzo się to ludziom podobało i mnie się także podoba. Piękne są także słowa piosenki Jeremiego Przybory o lecie: 

„Czas pachnieć lipowym alejom!
Już lato! Już lato!
Ogórki i jabłka stanieją!
Już lato! Już lato!
Przycichły ulice bez dzieci - już lato! Już lato!
Jak leci ten czas, jak on leci!
Już lato!
Z rzek słońce dobywa mielizny, wciąż piwa krtań wzywa mężczyzny.
Wciąż lodu się pragnie i chłodu, i lekkiej bielizny od spodu!”

Przy okazji jesieni zacytowałem fragment, który dopiero po przeczytaniu uzmysławiamy sobie, skąd my to znamy:

„Minął sierpień, minął wrzesień – znów październik i ta jesień rozpostarła melancholii mglisty woal...
Nie żałuję letnich dzionków – róż, poziomek i skowronków,
lecz jednego, jedynego jest mi żal...”
Zazwyczaj wtedy włącza się publiczność ze słowami:
„Addio, pomidory!”

            To jest najlepszy dowód, że artysta powinien być na bieżąco z różnymi gatunkami sztuki i potrafić harmonijnie je łączyć.
             - À propos „na bieżąco”, to przypomina mi się prof. Tadeusz Wroński, który jest moim mistrzem i przewodnikiem duchowym do dzisiaj. Zawsze powtarzał mi: „Krzysiu, musisz oczywiście grać na skrzypcach, ale także rozwijać swoje zainteresowania, bo wtedy twoja sztuka będzie pełniejsza”.
Stosowałem się do tych słów i z pewnością dlatego do dzisiaj interesuje mnie malarstwo, poezja, teatr, film...
Ostatnio sudoku zacząłem rozwiązywać, bo to bardzo rozwija moje szare komórki, które coraz bardziej rozumieją Bacha.

             Pod koniec września zasiadał Pan w jury VI Międzynarodowego Konkursu im. Tadeusza Wrońskiego na Skrzypce Solo.
              - Dzięki uporowi Sławka Tomasika mieliśmy cudowną edycję tego konkursu, który wymyślił profesor Tadeusz Wroński. W czasach pandemicznych jest to osiągnięcie niebywałe. Słowa podziękowania kieruję do wszystkich, dzięki którym Sławek uzyskał spore fundusze na ten konkurs i na wysokie nagrody. Nasze pieniądze (podatników) zostały dobrze wydane, ponieważ pojawiła się grupa fantastycznych, młodych, zdolnych ludzi, którzy grali utwory na skrzypce solo Johanna Sebastiana Bacha, Beli Bartoka, Niccolo Paganiniego, Henryka Wieniawskiego i innych kompozytorów, w sposób zachwycający.
              Udział w trzyetapowym konkursie na skrzypce solo można porównać jedynie z wyczynami alpinistów. W grupie laureatów i wyróżnionych znaleźli się Japończycy, Chińczycy i spora grupa Polaków.
              Zachwycające jest też to, że II nagrodę otrzymała Aleksandra Kuls, studentka, a obecnie już asystentka Kai Danczowskiej, znana już 29-letnia skrzypaczka, matka dwojga dzieci (trzecie w drodze), i ona została uznana największą osobowością Konkursu.
              Wśród laureatów znalazł się także bardzo młody, bo 13-letni Mateusz Izdebski, który jest bardzo utalentowany. Trzecią nagrodę otrzymała świetna Sara Dragan, którą pamiętam doskonale jako 9-letnią dziewczynkę z konkursu we Wrocławiu. Roksana Kwaśnikowska - laureatka IV nagrody na tym Konkursie otrzymała kiedyś I nagrodę w Konkursie Młodzieżowym im. Profesora Tadeusza Wrońskiego w Tomaszowie Mazowieckim. Z tego samego konkursu zapamiętałem Wiktora Dziedzica z Koszalina, bardzo zdolnego młodego skrzypka, który także bardzo dobrze zaprezentował się w tym roku podczas warszawskiego konkursu. Wyróżnionego na tym konkursie Jana Pietkiewicza pamiętam również z Tomaszowa jako laureata I nagrody, zaś wyróżniona Wiktoria Białostocka z Krakowa w ubiegłym roku zdobyła II nagrodę w Międzynarodowym Konkursie Skrzypcowym im. Georga Philippa Telemanna. Utalentowanych skrzypków było wielu i wymieniając z pamięci, na pewno kogoś pominąłem.

              Trzeba także podkreślić, że pomysłodawcą tego Konkursu i organizatorem pierwszej edycji był profesor Tadeusz Wroński, który do jury zaprosił światowej sławy skrzypków. Ich oceny tego wydarzenia były bardzo entuzjastyczne.
              - Starczy, jeśli zacytuję słowa, które wypowiedział sławny skrzypek Ruggieri Rici, który był w gronie jurorów podczas pierwszej międzynarodowej edycji: „Konkurs Tadeusza Wrońskiego jest jedynym prawdziwym konkursem skrzypcowym na świecie dlatego, że to jest konkurs na skrzypce solo”. Można dyskutować na ten temat, natomiast trudność polega na tym, że uczestnik jest przez cały czas na estradzie sam i jeszcze jest zaznaczone koło, które ogranicza występującemu możliwość poruszania się ze względu na nagrania.
              Grający nie tylko musi perfekcyjnie zagrać wszystkie nuty, ale o czymś opowiedzieć za pomocą muzyki. Obowiązkowo trzeba grać bardzo trudne technicznie kaprysy Paganiniego czy Wieniawskiego, uwzględniając ich walory artystyczne. Gra się utwory Telemanna, które tylko z pozoru są proste. Grając Bacha, trzeba rozumieć sens polifonii, a wiadomo, że na skrzypcach polifonię jest bardzo trudno uzyskać. Ponadto sonaty Ysaye’a są dla większości skrzypków pokusą, żeby sobie pohasać, a w muzyce musi być jednak porządek i dyscyplina, choćby dlatego, żeby słuchacz zrozumiał, co mamy mu do przekazania. Do tego dochodzi piekielnie trudna Sonata Bartoka, którą zazwyczaj odczytuje się przez kilka tygodni, bo zapis jest bardzo skomplikowany. Przez cały czas trzeba pracować, mając już obraz końcowy utworu.
              Ponadto trudne jest zestawienie różnych stylów, a wykonawca jest sam na estradzie nawet przez 40 minut. Już sam udział w konkursie świadczy o wielkich umiejętnościach i ambicjach uczestników.

              Panie Profesorze, proszę nam opowiedzieć o Profesorze Tadeuszu Wrońskim. Jakim był człowiekiem?
              - Profesor Wroński był człowiekiem wielkich talentów, niezwykłej dobroci i ogromnie sprawiedliwym. Był ojcem nas wszystkich, bo ogarniał swoim intelektem i wszechstronną myślą wszystkich skrzypków, niezależnie czy to byli jego uczniowie, czy wychowankowie innych pedagogów.
Był także współzałożycielem SPAM-u, wielkim, bezinteresownym społecznikiem i często się zdarzało, że uczył Polaków za darmo.
Był wielkim wizjonerem i naukowcem, bo będąc wybitnym skrzypkiem, zajmował się także astrologią, psychologią, pisał eseje.
Odnosiło się wrażenie, że robił wszystko bez wysiłku, z potrzeby serca. Był także inspiratorem i autorem wielu zdarzeń, które trwają do dzisiaj.
Profesor Tadeusz Wroński był także wielkim patriotą, bo mógł zostać na stałe w Stanach Zjednoczonych, gdzie został zaproszony na czas nieograniczony, a On jednak zrezygnował z tego i wrócił do Polski.
Ta postać bez przerwy inspiruje, jest świetlana, czysta, nieskazitelna.

              Pamięć o Profesorze Tadeuszu Wrońskim jest kultywowana przez jego uczniów na różne sposoby. Są trwałe pomniki – między innymi w Tomaszowie Mazowieckim działa Szkoła Muzyczna im. Tadeusza Wrońskiego oraz Młodzieżowy Konkurs Jego imienia, a w Warszawie odbywa się wspomniany już Międzynarodowy Konkurs im. Tadeusza Wrońskiego na Skrzypce Solo.
              - Ten Konkurs daje ogromne szanse młodym skrzypkom. Myślę, że w każdym zawodzie, a szczególnie w naszym, jeśli ktoś utalentowany zostanie zauważony, to tym samym dostanie impuls i jest w stanie rozwinąć się jak kwiat.
              Trzeba podkreślić, że młodzież grająca na skrzypcach, to są ludzie bardzo wrażliwi. Dlatego taki sam talent, który zostanie niezauważony, może zgasnąć.
Konkurs pozwala na to, żeby na przykład wyjątkowo utalentowany trzynastolatek „dostał wiatr w żagle”, który może go daleko ponieść.
              Ten konkurs przypomina mi pierwszy Międzynarodowy Konkurs Skrzypcowy im. Henryka Wieniawskiego, który odbył się przed wojną. Tam także uczestnikami byli niesłychanie zdolni ludzie w różnym wieku – Dawid Ojstrach miał chyba 29 lat, Bronisław Gimpel miał także już około 28 lat, zwyciężyła 16 letnia Ginette Neveu, Boris Goldstein miał 14 lat, w jego wieku był także Jozef Hasyd, a Ida Haendel miała może 11 lat.
              To była fantastyczna grupa ludzi i właściwie każdemu z nich należała się pierwsza nagroda. Tak uważam, bo ja cenię nade wszystko talent i osobowość, stąd w mojej ocenie w tym konkursie było co najmniej pięciu laureatów pierwszej nagrody.
Jurorzy muszą niestety wyłonić jednego zwycięzcę. Z moich obserwacji wynika, że niektórzy zdobywcy pierwszych nagród mają przez całe życie roszczeniową postawę. Uważają, że im się wszystko należy, bo wygrali wielki międzynarodowy konkurs, kiedy tymczasem to jest tylko sygnał, że w tym momencie ktoś został oceniony jako pierwszy, ale to nie jest patent na najlepszego skrzypka na świecie. Trzeba ciągle się rozwijać, ciągle pracować.
              W tym miejscu powrócę do wskazówek moich profesorów – Tadeusza Wrońskiego i Josefa Gingolda, którego także kocham i nazywam moim „muzycznym ojcem”.
Parę lat temu Mieczysław Szlezer z Krakowa powiedział mi, że: „Józio uważał ciebie za swojego najzdolniejszego studenta”. Z uśmiechem zapytałem, dlaczego dopiero teraz mi o tym mówi, bo gdybym o tym wiedział, to czułbym się zobowiązany ćwiczyć dłużej. Tak samo jak zobowiązaniem było to, że Profesor Wroński, który każdemu swojemu uczniowi stawiał horoskop, powiedział: „Krzysiu, ty naprawdę zaczniesz grać tak dobrze, jak sobie wyobrażasz, dopiero po sześćdziesiątce”. Dlatego ja nie „zawiesiłem skrzypiec na kołku”, tylko ciągle ćwiczę, ciągle gram i ciągle mam nadzieję, że jutro będę grał lepiej niż dzisiaj. Przepraszam, rozgadałem się (śmiech).

              Pomyślałam dzisiaj przed rozmową, że może najbardziej dotyczy to pianistów, ale także innych solistów, również skrzypków – wszyscy ćwicząc, przygotowując się do koncertów jesteście sami. Najczęściej tylko dzień przed koncertem jest próba z orkiestrą, druga próba w dniu koncertu, wieczorem występujecie przed publicznością.
              - Tak to wygląda. To jest bardzo podobne do pandemicznej kwarantanny. Jak się ćwiczy parę godzin, to nie wychodzi się z domu. Skrzypkowie mają jeszcze dodatkową pracę nad kształtowaniem dźwięku. Palce lewej ręki muszą być stawiane bardzo dokładnie, bo nawet ułamek milimetra jest ważny. Prawa ręka, która za pomocą smyczka tworzy dźwięk, także musi być ćwiczona. Smyczek musi być posłuszny naszej wyobraźni.
              Uważam, że najłatwiej mają artyści grający na akordeonie, bo mają gotowy dźwięk. Nie muszą go kształtować tak jak my. Dzięki klawiaturze basowej mają harmonię, a do tego mają (jak ja to nazywam) zmarszczki, czyli miech, dzięki któremu mają naturalne legato, które nawet na fortepianie nie jest osiągalne. Mają cały szereg elementów, które są już gotowe, natomiast my je najczęściej musimy znajdować, a czasami ich nie znajdujemy, bo tak jesteśmy zajęci techniką, że gubimy obraz wykonywanego utworu, natomiast oni są na bieżąco ze swoją wyobraźnią, ponieważ mają do dyspozycji taki warsztat, takie możliwości na akordeonie, że mogą wykonywany utwór właściwie tylko rzeźbić. Mając odpowiednią technikę, pozostają sam na sam z muzyką.
              Jak uczyłem, to chodziłem na egzaminy akordeonistów, bo moim zdaniem oni grali w pewnym sensie najlepiej z nas wszystkich, ponieważ od początku do końca mogli realizować swoją wizję utworu. Oczywiście, tutaj także talent decyduje o tym, że jeden miał tę wizję bogatszą, a drugi uboższą, ale mogą ją najwyżej ulepszać, bo ona nie ulega zapomnieniu czy deformacji z powodu kłopotów technicznych.
              My mamy tylko cztery struny, cztery palce lewej ręki i smyczek w prawej ręce. Mamy jeszcze dobry albo zły instrument i to jest też w przypadku skrzypiec bardzo istotne, dlatego, że jak już się dobrze gra, to wspaniały instrument jeszcze inspiruje do szukania coraz ciekawszych brzmień.

              Pan Profesor ostatnio gra na instrumencie swojego mistrza profesora Tadeusza Wrońskiego.
              - Tak, to są skrzypce, które mi podarował Profesor. Nie jest to ani stradivarius, guarnerius, guadagnini czy amati, one nawet nie mają kartki. Przez krótki czas grał na nich mój syn, ale teraz ja gram na tym instrumencie i jest on dla mnie wyjątkowy, bo łączy mnie z profesorem Wrońskim. Przez świadomość, że On miał je codziennie w ręku, przedłuża się więź z moim Mistrzem.
Myślę, że kiedyś w przyszłości będziemy rozmawiać o skrzypcach.

              Uważam, że największym przyjacielem skrzypka jest pianista, bo przecież to pianista towarzyszy skrzypkowi podczas większości recitali i koncertów kameralnych. Trzeba powiedzieć, że miał Pan i nadal ma szczęście grać ze znakomitymi pianistami. Starczy, jeśli wymienię: Krystynę Borucińską, Krzysztofa Jabłońskiego, długo towarzyszył Panu Waldemar Malicki, a ostatnio występuje Pan z Robertem Morawskim – znakomitym pianistą, który kocha muzykę kameralną i dlatego jedynie czasami występuje jako solista.
              - Powinienem wymienić jeszcze Joasię Bocheńską, z którą nagraliśmy m.in. bardzo piękną płytę z polskimi miniaturami, wydaną przez Polskie Nagrania. Joanna Bocheńska to świetna pianistka, która mieszka w Szwajcarii. W klasie profesora Wrońskiego towarzyszyła nam pani Maria Jurasz, z którą nagrałem także moją pierwszą płytę. Wspomniana Krysia Borucińska towarzyszyła mi przez lata, to nadzwyczaj wrażliwa pianistka, artystka i człowiek. Z Krzysiem Jabłońskim także trochę grałem, zwłaszcza w Kąśnej Dolnej. Teraz gram ze świetnym Robertem Morawskim. Grywam także czasem z Hadrianem Filipem Tabęckim, moim zięciem, ale na ogół są to tanga i muzyka filmowa.
              Już mówiłem, że ostatnio gram z Władkiem Kłosiewiczem, który jest jednym z najwspanialszych klawesynistów na świecie i szkoda, że nie docenionym należycie w Polsce. Może dlatego, że klawesyn nie jest u nas popularnym instrumentem, a może dlatego, że on jest niesłychanie wrażliwym człowiekiem, który nie zabiega o sławę i nie reklamuje się. Jestem szczęśliwy, że mogę z nim grać. Był moment, że grałem z Jurkiem Maksymiukiem w czasie studiów. Występowaliśmy na ogół w Polsce ale pamiętam, że graliśmy nawet w czeskiej Pradze „Mity” Karola Szymanowskiego.

              Trzeba podkreślić, że ma Pan szczęście, bo otaczają Pana wyjątkowi ludzie.
              - Mogę powiedzieć, że jestem szczęściarzem, bo spotykam wspaniałych ludzi, wspaniałych artystów, którzy mnie inspirują i dostarczają mi ciągle nowych materiałów do przemyśleń.
Niedawno zadzwonił Jurek Maksymiuk i w trakcie rozmowy poprosił, abym czegoś posłuchał – i zagrał mi na swoim rozstrojonym pianinie fragment środkowej części koncertu klawesynowego Bacha.
Teraz ten fragment gramy często z Władkiem Kłosiewiczem na bis. Dla mnie jest to komentarz do wszechświata. U Bacha są matematyczne zależności, a w świecie stworzonym przez Stwórcę także ona są.
              Ponieważ dane mi było poznać i spotykać się z profesorem Michałem Hellerem, jednym z najważniejszych żyjących Polaków, to wiem z wiarygodnego źródła, że we Wszechświecie istnieją zależności matematyczne. Ostatnio jak idę czasami na spacer do parku i jestem sam, to jak sobie zanucę ten fragment Bacha, to wszystko mi się zgadza – to, co widzę, co słyszę, co czuję. To jest totalny zachwyt nad światem, pomimo, że żyjemy w trudnych czasach, ale przecież nie ma życia bez kłopotów. Teraz te kłopoty są wyjątkowo uciążliwe. Świat nie potrafi sobie z nimi poradzić, ale może jakoś przetrwamy. Tyle pokoleń przetrwało, to i my pewnie przetrwamy. Musimy tylko bardziej doceniać sztukę i korzystać z tych wspaniałych rzeczy, które nam zostawiają geniusze, którzy de facto mają rację – czyli Einstein, genialni kompozytorzy, jak Mozart, Beethoven..., malarze - Modigliani, czy nasz Malczewski (można długo wymieniać), czy tacy geniusze, jak Kopernik czy ksiądz prof. Heller...
To jest ta mniejszość, która mnie wciąż zachwyca, która jest wciąż za mało doceniana przez nas wszystkich.

              Jestem przekonana, że powinniśmy znać i cenić geniuszy, powinniśmy dbać o swój rozwój, ale także dbać o siebie najlepiej jak potrafimy, bo przecież skrzypek musi dbać także o zdrowie i kondycję fizyczną.
               - Ja to również robię. Codziennie się gimnastykuję, jak jestem w Warszawie, to codziennie jestem na basenie i płynę co najmniej 400 lub 500 metrów, bo ze zdziwieniem stwierdziłem, że skończyłem już osiemdziesiąt lat, ale ponieważ od pewnego czasu codziennie obchodzę urodziny, to co za różnica czy to jest osiemdziesiąt, czy sześćdziesiąt. Cieszę się tym, że mogę się ciągle dzielić z ludźmi tym, co umiem. Cieszę się swoją rodziną, swoimi bardzo utalentowanymi wnukami, swoją wspaniałą Żoną, wymagającą, kompletnie różniącą się ode mnie, ale jednak rozumiejącą mnie, oraz moimi dziećmi, które są zachwycające. Moją córką, która ma trójkę cudownych dzieci i jest matką wszech czasów, ale także z wielkim zapałem uczy gry na skrzypcach dzieci i młodzież, a uczniowie ją uwielbiają. Dumny jestem także z mojego syna, który jest szalenie utalentowanym skrzypkiem (o czym chyba wszyscy Państwo wiecie).
               Dla mnie najważniejsze jest, że kiedy często rozmawiam o moich dzieciach, to wszyscy podkreślają, że zarówno córka, jak i syn są wspaniałymi ludźmi. To jest chyba największe szczęście, jakie człowieka może spotkać.

               Panie Profesorze, gratuluję serdecznie, życzę dużo zdrowia i zapału do pracy, aby jeszcze długo Pan dla nas grał na skrzypcach.
               - Żartobliwie skończę tę rozmowę. Profesor Tadeusz Wroński zawsze mówił: „Panie Krzysiu, niech Pan pamięta, że nie sztuka grać na nastrojonych skrzypcach”. Czasami się zdarza, że skrzypce się w czasie koncertu rozstroją i trzeba wtedy myśleć tak, jakby były nastrojone, wówczas intuicyjnie niektóre dźwięki podwyższamy lub obniżamy i publiczność nie odczuwa tego, że skrzypce są rozstrojone.
Życzę Państwu nastrojonych skrzypiec i dobrego nastroju w każdej sytuacji, bo nasze życie trwa teraz, w tym momencie. Cieszmy się chwilą. Wszelakiego dobra Państwu życzę.

Z Profesorem Krzysztofem Jakowiczem, jednym z najwybitniejszych polskich skrzypków wszechczasów, rozmawiała Zofia Stopińska w listopadzie 2020 roku.

IV Rzeszowska Jesień Muzyczna była wyjątkowa

           IV Rzeszowska Jesień Muzyczna przeszła już do historii, ale warto ją powspominać i podsumować, bo była piękna i z wielu względów wyjątkowa. Naszym gościem jest pan Grzegorz Mania, znakomity pianista, kameralista, prawnik i prezes Stowarzyszenia Polskich Muzyków Kameralistów, które jest organizatorem tego festiwalu.

           Zofia Stopińska: Osiem świetnych koncertów muzyki kameralnej to był wspaniały prezent dla miłośników muzyki kameralnej. To była spora dawka muzyki, która rzadko rozbrzmiewa na estradach koncertowych, nawet w dużych ośrodkach muzycznych. Trzeba podkreślić, że w dzisiejszych czasach trudno zorganizować nawet pojedynczy koncert, a co dopiero festiwal.
             Grzegorz Mania: Ma pani rację, można powiedzieć, że w dzisiejszych czasach organizacja festiwalu z udziałem publiczności to jest szaleństwo. Mam dużo pozytywnej energii po tym Festiwalu. Cieszę się, że udało się wszystkie koncerty zrealizować bez większych problemów. Mimo pandemii tylko jeden koncert wymagał zmiany programu i wykonawców, a pozostałe odbyły się zgodnie z zapowiedziami.
             Planowaliśmy sześć, a udało się w czasie pandemii zorganizować osiem.
Tradycyjnie rezydentem Festiwalu jest zespół kameralny, którego trzon tworzy jedenastu muzyków, czasem dołącza klawesynista. EXTRA SOUNDS ENSEMBLE to bardzo energetyczny zespół złożony z muzyków, którzy bardzo często występowali z Nigelem Kennedim. Zespół gra bardzo różnorodną muzykę, od utworów z epoki baroku, po dzieła współczesne. Przekonali się Państwo, że wykonuje także dużo utworów zaaranżowanych przez Alicję Śmietanę, liderkę zespołu. W ubiegłym roku słuchaliśmy w jej aranżacjach utworów Szymanowskiego, a w tym roku był Chopin i słuchaliśmy dzieł fortepianowych w wersji na zespół kameralny. Ponieważ jestem pianistą, to w uszach mam wersje oryginalne, ale te opracowania były naprawdę bardzo ciekawe i sądząc z reakcji, bardzo się podobały publiczności.

            Podczas inauguracji w programie EXTRA SOUNDS ENSEMBLE znalazły się utwory znanych kompozytorów, bo jedynie Andrea Falconieri nie jest znany, ale o Antonio Vivaldim czy Beli Bartoku każdy słyszał. Ale zostały wybrane utwory, które są dość rzadko wykonywane.
            - Zgadzam się z Panią. Na drugi dzień wystąpił kwartet fortepianowy w którym sam miałem okazję grać z wielką przyjemnością, bo występowałem ze wspaniałymi muzykami. Na skrzypcach grała Anna Maria Staśkiewicz, na altówce Katarzyna Budnik i na wiolonczeli Marcin Zdunik.
Bardzo się cieszę, że mogliśmy zagrać dwa arcydzieła: Kwartet fortepianowy Es-dur Roberta Schumanna oraz Kwartet fortepianowy Władysława Żeleńskiego. Dzieło Schumanna dość rzadko jest wykonywane, a Kwartet Żeleńskiego jest utworem mało znanym nawet w Polsce, nie mówiąc już o zagranicy.
Dlatego cieszę się, że w tym roku koncerty były nagrywane i retransmitowane w Youtube i dzięki temu mogły trafić do trochę szerszego grona odbiorców.

            Tydzień później (10 i 11 października) odbyły się znowu dwa znakomite koncerty. Pierwszy w sali Instytutu Muzyki Uniwersytetu Rzeszowskiego, a drugi w sali kameralnej Filharmonii Podkarpackiej.
            - Tak, w sobotę wystąpiły sopranistka Magdalena Molendowska i pianistka Julia Samojło, który już gościły podczas drugiej edycji naszego Festiwalu. Tym razem chciały zaprezentować publiczności nową płytę z pieśniami Zygmunta Stojowskiego, ale także zaprezentowały inny program bardzo przekrojowy. Oprócz pieśni Stanisława Moniuszki, były także pieśni Władysława Żeleńskiego, znakomity, właściwie nieznany cykl „Biblia cygańska” Mieczysława Weinberga do słów Juliana Tuwima oraz współczesnego kompozytora Pawła Szymańskiego. Z wielką przyjemnością słuchaliśmy tych utworów.
            Następnego dnia w Filharmonii Podkarpackiej mieliśmy niecodzienny zespół, bo Trio Stroikowe, ale najpierw każdy z instrumentów dętych prezentował się w duecie z fortepianem. Na początku Damian Lipień wykonał na fagocie Koncert Michała Spisaka, a na fortepianie grał Jacek Tosik-Warszawiak. Później klarnecista Piotr Lato grał bardzo dowcipną, eklektyczną Sonatę Stefana Kisielewskiego, a oboista Maksymilian Lipień wykonał z towarzyszeniem fortepianu Epitafium Witolda Lutosławskiego. Później zabrzmiała Suita na trio stroikowe Aleksandra Tansmana, wspaniałe dzieło o którym niewiele osób słyszało. Planujemy to zmienić i może nawet uda nam się utrwalić to dzieło na płycie.

            Bardzo intersująca była trzecia seria koncertów tegorocznej Rzeszowskiej Jesieni Muzycznej. W sobotę, w kościele oo. Franciszkanów wystąpiło Polish Violin Duo w składzie Marta Gidaszewska i Robert Łaguniak. Duet został zaproszony przez Stowarzyszenie Polskich Muzyków Kameralistów podczas ubiegłorocznego Międzynarodowego Konkursu Muzyki Polskiej im. Stanisława Moniuszki w Rzeszowie.
            - Cieszę się, że duet wrócił do Rzeszowa, gdzie w ubiegłym roku wygrał Konkurs Muzyki Polskiej w kategorii zespołów kameralnych. Zastanawiałem się jak dwoje skrzypiec zabrzmi w akustyce dominikańskiej świątyni, a tymczasem rozbrzmiały one fenomenalnie, wypełniając całe wnętrze kościoła..
Przygotowali bardzo ciekawy program, bo oprócz muzyki polskiej, czyli dzieł Henryka Wieniawskiego, Grażyny Bacewicz, Romualda Twardowskiego i Michała Spisaka znalazła się bardzo ciekawa, oryginalna Suita Georga Philippa Telemanna. To jest świetny duet, widać że ogromną przyjemność sprawia im wspólne granie i ten entuzjazm udziela się publiczności.
            Następnego dnia w Instytucie Muzyki, który od początku nas gości, odbył się inny niż planowaliśmy koncert. Miało być trio fortepianowe, ale jeden z muzyków przebywał na kwarantannie i musieliśmy w ciągu dwóch dni zmienić program. Zdecydowaliśmy się wystąpić z altowiolistką Katarzyną Budnik i tylko dlatego, że kiedyś graliśmy już te utwory mogliśmy je sobie dosyć szybko przypomnieć i koncert się odbył. Wykonaliśmy Sonatę Ludwiga Philippa Scharwenki i ostatnie dzieło Dymitra Szostakowicza – Sonatę op. 147. Ten utwór przeznaczony na altówkę i fortepian kompozytor tworzył jako podsumowanie swego życia i stąd jest w nim mnóstwo autocytatów, są też w części III nawiązania do Sonaty „Księżycowej” Ludwiga van Beethovena. To jest wstrząsające dzieło, które wymownie zabrzmiało w czasie pandemii.

            Tak zakończył się planowany przez Pana na początku Festiwal, ale odbyły się jeszcze dwa dodatkowe koncerty.
            - Te nadzwyczajne koncerty mogły się odbyć dzięki dotacji od Województwa Podkarpackiego. Pierwszy z nich uświetnił konsekrację dominikańskiego kościoła. Na tę okazję wystąpiła z koncertem orkiestra Extra Sounds Ensemble z Alicją Śmietaną i słuchaliśmy jej autorskich aranżacji pieśni i utworów fortepianowych Fryderyka Chopina i wystąpiła z tą Orkiestrą Hanna Hipp – fantastyczna polska mezzosopranistka.
            Na finał IV Rzeszowskiej Jesieni Muzycznej zabrzmiało monumentalne Requiem d-moll Wolfganga Amadeusza Mozarta, ale zaaranżowane przez Marcina Zdunika na sekstet smyczkowy. Rzeszowska publiczność mogła usłyszeć muzykę, która zazwyczaj stoi za słowami jako tło. To dzieło zawsze porusza do głębi.
Wykonawcami byli: Anna Maria Staśkiewicz i Maria Sławek na skrzypcach, Katarzyna Budnik i Kamil Walasek grali na altówkach, a na wiolonczelach grali Tomasz Strahl i Marcin Zdunik. Wyśmienity skład.

            Z ogromną przyjemnością wysłuchałam retransmisji tego koncertu 29 października na Youtube.
            - Retransmisje to znak rozpoznawczy pandemii, ale rejestrację i późniejsze odtwarzanie koncertu chcemy zachować w przyszłych edycjach Festiwalu, bo chcielibyśmy mieć w archiwum te wspaniałe wydarzenia. To są często zespoły, które tworzą się specjalnie na ten Festiwal.
Ponadto tych retransmisji mogą słuchać melomani na całym świecie.

            Akustyka kościoła oo. Dominikanów w Rzeszowie jest dobra zarówno dla małych form kameralnych, jak i wielkich dzieł.
            - Owszem, ta świątynia ma świetną akustykę. Jeszcze nie testowaliśmy fortepianu w tej akustyce, ale może kiedy to się także zdarzy. Ta akustyka poprawia się jak kościół jest wypełniony publicznością, ale w tym roku mamy taki czas, że mogliśmy zaprosić niewielką publiczność, stąd ta akustyka była głęboka, pełna.

            Trzeba także podkreślić, że na wszystkie koncerty Rzeszowskiej Jesieni Muzycznej wstęp był wolny. W tym roku wymagana była jedynie rejestracja ze względu na pandemiczne ograniczenia.
            - Rejestracja pozwalała nam na kontrolę ilości publiczności, chociaż zdarzało się, że osoby rejestrowały się u nas i w ostatniej chwili rezygnowały z przyjścia na koncert i mieliśmy jeszcze miejsca. Może za rok nie trzeba się będzie rejestrować.
Korzystamy z dofinansowania Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego, tak samo będzie w przyszłym roku i dlatego wstęp wolny będzie także za rok. W tym roku pomogło nam także Województwo Podkarpacie i z te pomoc bardzo dziękuję w imieniu swoim w Stowarzyszenia.
Chcę także przekazać podziękowania od występujących muzyków, którzy byli wzruszeni zarówno obecnością, jak i reakcją publiczności. Muzycy w tych trudnych czasach także potrzebują kontaktu z publicznością i chociaż było mniej osób, to przyjęcie było zawsze gorące.

            Podczas tegorocznej, czwartej edycji festiwalu poświęconego muzyce kameralnej, prezentowane były publiczności przede wszystkim zapomniane, rzadko wykonywane arcydzieła polskich twórców. Prowadzone przez Pana Stowarzyszenie Polskich Muzyków Kameralistów stara się prezentować te skarby muzyki polskiej na różne sposoby. Przede wszystkim poprzez koncerty, ale także poprzez wydawnictwa. W czasie festiwalu otrzymałam płytę z nieznanymi utworami Zygmunta Stojowskiego w wykonaniu sopranistki Magdaleny Molendowskiej i pianistki Julii Samojło.
             - Jak pani pamięta utwory Zygmunta Stojowskiego wykonywane były podczas Festiwalu w Rzeszowie i na pewno pojawią się w następnych edycjach.
Wspominaliśmy, że mało znane są utwory Władysława Żeleńskiego, ale o Zygmuncie Stojowskim można powiedzieć, że historia wymazała go zupełnie. Jest to twórca znakomitych sonat wiolonczelowych czy skrzypcowych, znakomitych utworów fortepianowych, ale także nigdy nie nagrane wcześniej piękne pieśni. Mieliśmy w Rzeszowie możliwość wysłuchania kilku. Nawet miała być na koncercie potomkini Zygmunta Stojowskiego i chyba była. Jestem bardzo szczęśliwy, że udało nam się tę płytę nagrać przy wsparciu Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego oraz Instytutu Muzyki i Tańca. Nagraliśmy ją wspólnie z formą DUX i jest to jedna z aktywności Stowarzyszenia Polskich Muzyków Kameralistów. Już mogę zapowiedzieć, że trio, które nie mogło wystąpić w czasie tegorocznej edycji Rzeszowskiej Jesieni Muzycznej, we wrześniu nagrywało tria Władysława Żeleńskiego, Grzegorza Fitelberga i Apolinarego Szeluto i ten album będzie wydany w tym roku. Wykonawcy przyjęli już zaproszenie i wystąpią w przyszłym roku. Można będzie z pewnością wtedy sięgnąć także po bardzo ciekawy album w wykonaniu Tria fortepianowego w składzie: Michał Francuz (fortepian), Joanna Konarzewska (skrzypce), Rafał Kwiatkowski (wiolonczela).

             Pomysłów Wam nie zabraknie, bo na odkrycie czeka wielu znakomitych polskich kompozytorów.
             - Taki sam los jak Zygmunta Stojowskiego, spotkał wielu kompozytorów emigracyjnych, którzy zdecydowali się wyjechać z kraju i tworzyli gdzie indziej. Ignacego Jana Paderewskiego może to nie dotknęło tak mocno, bo był sławnym pianistą i odegrał istotną rolę jako mąż stanu, chociaż czasami odnoszę wrażenie, że zapomina się o jego twórczości. Natomiast o Stojowskim, który był bardzo znany w swoich czasach zupełnie się nie pamięta. To samo można powiedzieć o wielu innych kompozytorach, wymienię tylko Ignacego Friedmana, Józefa Hofrmanna i wielu późniejszych, którzy wyjechali z kraju i nawet działania władz zmierzały do tego, żeby ich zapomnieć. Dlatego zapomniany jest Roman Ryterband, niewiele wiemy o Romanie Palestrze.
Utwory wymienionych kompozytorów i wielu innych będziemy się starali zaprezentować Państwu w następnych edycjach Festiwalu.

             Wasza działalność skierowana jest także na edukację muzyczną i chyba nie trzeba nikogo przekonywać, jak bardzo jest to potrzebne.
             - Tak, to jest także ważny dla nas kierunek. Zarówna ja jak i cały zarząd jesteśmy przekonanie, ze jeśli chce się upowszechniać kulturę muzyczną, to te wszystkie elementy muszą być ze sobą połączone. Oprócz zdobywania publiczności - bawienia, zaciekawienia możemy także wychować swoją publiczność. Jestem przekonany, że tych sfer nie da się rozdzielić. Nie wystarczy tylko organizacja koncertów, musza to być szersze działania. Dlatego organizujemy dużo projektów o charakterze edukacyjnym, popularyzatorskim, organizujemy także projekty, które zmierzają do „uleczenia” szkolnictwa artystycznego. Mamy szeroki profil działalności, ponieważ uważamy, że te wszystkie elementy są ze sobą połączone.

             Wiem, że często docieracie do młodych ludzi, którzy na co dzień nie mają dostępu do muzyki klasycznej i uważam, że Wasza obecność w tych małych ośrodkach jest nie do przecenienia.
             - Boleję nad tym, że muzyka klasyczna – w tym muzyka kameralna jest aż w takim stopniu nieobecna. Wiąże się to w Polsce z szeregiem czynników; naszą historią, strukturą społeczną, różnymi wydarzeniami- moglibyśmy długo wymieniać.
             Niestety u nas tradycja towarzystw muzycznych, tych które rozwijałyby regularne serie koncertowe, organizowałyby koncerty kameralne, mniejsze, a bliższe ludziom – ta tradycja mówiąc delikatnie nie jest rozpowszechniona. Poza paroma ośrodkami jest po prostu martwa. Boleję nad tym, bo miałem okazję studiować, przebywać w różnych krajach i grać w różnych ośrodkach (czasem bardzo małych) na zaproszenie takich towarzystw, gdzie wspólnym wysiłkiem lokalnych społeczności można było zorganizować różne bardzo ciekawe wydarzenia. Tam sale były zawsze pełne, a entuzjazm publiczności udzielał się również wykonawcom.
             Mam nadzieję, że kiedyś część działań Instytutu Muzyki i Tańca będzie zmierzać w kierunku powoływania, stymulowania, pomagania lokalnym towarzystwom muzycznym.
W Polsce mamy bardzo dużo świetnych muzyków. Trzeba im tylko stworzyć możliwości koncertowania.

             Zachęcamy do odwiedzania strony Stowarzyszenia Polskich Muzyków Kameralistów, bo przeglądając wiele o Waszej działalności można się dowiedzieć i posłuchać ciekawych nagrań.
             - Serdecznie zapraszam na naszą stronę https://spmk.com.pl/
Pochwalę się tylko, że na naszym kanale Youtube dostępnych jest chyba ponad sześćdziesiąt filmików z pieśniami Stanisława Moniuszki. Stworzyliśmy cały portal z nagraniami oraz z zebranymi nagraniami archiwalnymi, a także z tłumaczeniami i transkrypcjami fonetycznymi, żeby nawet zagraniczni odbiorcy mogli wykonywać pieśni Moniuszki.
Jest to nasza wielka chluba, że ten projekt się udał i może być adresowany do wszystkich, również do zagranicznych odbiorców. Są tam różne fantastyczne nagrania, również świetnych młodych śpiewaków młodego pokolenia. Serdecznie Państwu te nagrania polecam.

             Spotkamy się z pewnością za rok, a może wcześniej?
             - Chodzą nam po głowie różne muzyczne plany, rozmawiałem o niektórych z rzeszowskimi Dominikanami, kto wie?, może wiosną pojawimy się z koncertami, a jesienią zorganizujemy duży festiwal. Mam nadzieję, że znowu uda się zorganizować osiem koncertów.

             Obiecujemy informować o wszystkich Waszych koncertach w Rzeszowie, a dzisiaj już dziękuję za rozmowę.
             - Ja również dziękuję serdecznie.

duoAccosphere na inaugurację XV Festiwalu "Ars Musica" w Iwoniczu

            27 września 2020 roku zainaugurowany został XV Jubileuszowy Festiwal Muzyki Organowej i Kameralnej „Ars Musica” w Iwoniczu, organizowany od samego początku przez Gminę Iwonicz-Zdrój, Gminny Ośrodek Kultury w Iwoniczu Zdroju i Parafię Rzymskokatolicką pw. Wszystkich Świętych w Iwoniczu. Od kilku lat dołączyła do tego grona także Parafia Rzymskokatolicka pw. Matki Bożej Uzdrowienia Chorych i Św. Iwona w Iwoniczu Zdroju i koncerty festiwalowe odbywają się także w tej świątyni.
             Dyrektorem Festiwalu jest jego pomysłodawca dr hab. Bartosz Jakubczak, a organizacją festiwalu zajmuje się pani Dorota Świstak – dyrektorka Gminnego Ośrodka Kultury w Iwoniczu-Zdroju.
             Jubileuszową edycję rozpoczął koncert zatytułowany „Akordeon – Muzyczny Kalejdoskop” w wykonaniu znakomitego duoAccosphere, które tworzą Alena Budziňáková ze Słowacji i pochodzący z Krakowa Grzegorz Palus.
Zapraszam do przeczytania rozmowy z wykonawcami zarejestrowanej po koncercie.

             Ponieważ rozmawiamy po raz pierwszy, dlatego pytam: kiedy się Państwo poznali?
             Grzegorz Palus: Nasza znajomość w zasadzie wiąże się z początkiem działalności duetu. Poznaliśmy się pod koniec 2009 roku, a na początku 2011 roku zaczęliśmy grać w duecie. Ja kończyłem wtedy studia w Akademii Muzycznej w Krakowie, a Alena rozpoczynała naukę w tej uczelni.

             Muzyczna edukacja u każdego z Was przebiegała inaczej.
             Alena Budziňáková: Częściowo tak, ale obydwoje studiowaliśmy w Krakowie, również obydwoje ukończyliśmy studia podyplomowe Konzertexamen w Hochschule für Musik w Detmold. Oprócz tego ja jeszcze studiowałam w Wiedniu, a Grzegorz jest absolwentem akademii w Kopenhadze.

             Grzegorz: Ze studiami w Detmold było tak samo, jak ze studiami w Krakowie – gdy ja byłem na ostatnim roku, Alena rozpoczynała naukę. Fakt, że studiowaliśmy w tych samych ośrodkach, pomaga nam też w naszej działalności duetowej. W każdym z tych ośrodków kontakt z profesorami zostawił na nas trwały ślad w postaci poczucia estetyki. To owocuje w naszej współpracy. Oczywiście, każde z nas wnosi także indywidualne cechy osobowości, ale rozumiemy się bardzo dobrze, chociaż to wcale nie oznacza, że zawsze zgadzamy się w 100 procentach. W najważniejszych kwestiach nigdy jednak nie mamy sprzecznych opinii. Każdemu z naszych profesorów zawdzięczamy bardzo dużo. Rozwój działalności duetu przypadł na okres trwania naszych studiów w Niemczech, w klasie pochodzącego z Podkarpacia prof. Grzegorza Stopy. Bardzo jesteśmy mu wdzięczni za wiele rzeczy, również związanych właśnie z naszą działalnością kameralną.

              Poznałam Pana już dość dawno jako wyróżniającego się młodego akordeonistę podczas konkursów akordeonowych w Sanoku.
              Grzegorz: Podkarpacie jest bardzo akordeonowym miejscem na mapie Polski, bo od lat są tutaj organizowane międzynarodowe festiwale w Sanoku i w Przemyślu. To są niemal obowiązkowe miejsca w życiu każdego akordeonisty. Już od najmłodszych lat miałem przyjemność tutaj występować, najpierw na przesłuchaniach konkursowych, a w późniejszych latach już kilkukrotnie mieliśmy przyjemność występować razem w tym regionie. Chcę podkreślić, że bardzo dobrze się tutaj czujemy, jesteśmy świetnie przyjmowani, a otaczające nas piękne krajobrazy dodają nam pozytywnej energii do dalszej pracy.

              Pamiętam Wasz koncert z Przemyską Orkiestrą Kameralną.
              Alena: Owszem, to było wyjątkowe wydarzenie w naszej dotychczasowej działalności, ze względu na to że mieliśmy przyjemność na jednym koncercie wykonać aż trzy koncerty podwójne. Miało to miejsce podczas koncertu zamykającego jubileuszowy, XXV Międzynarodowy Festiwal Muzyki Akordeonowej w Przemyślu w 2018 roku. Wykonaliśmy wtedy transkrypcje koncertu na dwa klawesyny c-moll BWV1060 Jana Sebastiana Bacha oraz prawykonania dwóch utworów, które powstały specjalnie na tę okazję. Pierwszym była nowa wersja Koncertu na dwa bajany i orkiestrę – "Pamięci Tych, którzy przyczynili się do zniesienia żelaznej kurtyny” słowackiego kompozytora Petera Machajdíka. Drugim był pierwszy w zbiorach polskiej literatury koncert na duet akordeonowy i orkiestrę smyczkową autorstwa Anny Sowy.

              Grzegorz: Bardzo rzadko pojawia się możliwość wykonania aż trzech koncertów z towarzyszeniem orkiestry w czasie jednego wydarzenia. Było to spore wyzwanie ale też wyjątkowe przeżycie, które miło wspominamy.

              Duet akordeonowy to chyba rzadkość.
              Alena: To prawda, aczkolwiek w Polsce działa kilka duetów akordeonowych, niektóre działają bardziej aktywnie, inne bardziej sporadycznie. Nasza działalność artystyczna skupia się przede wszystkim na pracy w duecie. Wprawdzie oprócz tego uczestniczymy także w innych projektach jako soliści, a także współpracujemy z innymi muzykami.

              Grzegorz: Duet akordeonowy jest pod wieloma względami jednym z trudniejszych składów kameralnych. Również w ujęciu międzynarodowym jest niewiele tego rodzaju formacji, które działałyby regularnie przez wiele lat.

              Od pewnego czasu mieszkają Państwo na stałe w Warszawie.
              Grzegorz: To prawda, nasze życie skoncentrowało się wokół Warszawy w ostatnich latach. Ja od 2016 roku pracuję na Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina. Od ubiegłego roku również Alena rozpoczęła pracę w szkołach muzycznych w Radomiu i Warszawie, co było decydującym impulsem do zmiany na stałe miejsca zamieszkania.
Opuściliśmy na dobre Małopolskę. Pewien sentyment pozostał, ale to właśnie w stolicy mamy szanse się dalej rozwijać i realizować swoje marzenia, co jest dla nas najważniejsze.

              Uniwersytet Muzyczny Fryderyka Chopina jest uczelnią, która ma szerokie kontakty z polskimi i zagranicznymi uczelniami. Prężnie działa w Warszawie Katedra Akordeonu i od lat jest ceniona. Chcę jeszcze zapytać o repertuar, ponieważ szczególnie w ostatnich dziesięcioleciach powstało dużo nowych kompozycji na akordeon. Pani Alena ma na swoim koncie bardzo dużo prawykonań utworów akordeonowych.
              Alena: Ostatnio miałam przyjemność wziąć udział w dużym wydarzeniu w ramach festiwalu „Warszawska Jesień” (24.09.2020), gdzie odbyły się prawykonania utworów pięciu polskich kompozytorek. Cały koncert zatytułowany był „Formy żeńskie”, a jego wykonawczyniami były również same kobiety. To był bardzo ciekawy projekt.
              Kilka utworów „prawykonywaliśmy” także w duecie. W tym roku nagraliśmy również płytę z repertuarem złożonym wyłącznie z utworów, które mieliśmy przyjemność prawykonywać zarówno w duecie, jak i w formacjach łączących duet z innymi instrumentami. Ta płyta powinna się ukazać w przyszłym roku, a znajdą się na niej utwory polskich kompozytorów, takich jak: Grzegorz Majka, Wojciech Ziemowit-Zych, jak też utwór wspomnianego już słowackiego kompozytora Petera Machajdika, pochodzącego z Ukrainy Wołodymyra Runczaka oraz łotewsko-polskiej kompozytorki Renaty Stivriny.

              Grzegorz: duoAccosphere ma równolegle kilka różnych projektów repertuarowych, złożonych zarówno z muzyki pochodzącej z dawnych epok, jak i współczesnych. Ich wybór zależny jest od miejsca w którym występujemy oraz rodzaju wydarzenia. Trudno powiedzieć, co bardziej nas interesuje. Odnajdujemy się dobrze zarówno w muzyce transkrybowanej, gdzie możemy rozwijać nowe pomysły brzmieniowe w odniesieniu do obsady duetu akordeonowego, jak i w muzyce współczesnej, współpracując także z kompozytorami. Myśle że szczególne miejsce w naszej działalności ma muzyka barokowa. W ostatnich latach sporo działaliśmy w tym kierunku, a jeden z efektów naszej pracy będzie możliwy do wysłuchania już w tym roku. Pracujemy właśnie nad wydaniem płyty z trzema koncertami Johanna Sebastiana Bacha na dwa klawesyny w naszej transkrypcji na duet akordeonowy i kwintet smyczkowy, grający na instrumentach historycznych. Jest to swego rodzaju eksperyment, w którym chcieliśmy wypróbować możliwości wynikające z połączenia naszych współczesnych akordeonów z brzmieniem instrumentów historycznych. To było niezwykle fascynujące dla nas doświadczenie. Płyta ukaże się nakładem wydawnictwa Chopin University Press.

               W porównaniu z violami czy klawesynem akordeon jest nowym instrumentem.
               Grzegorz: Tak, i dlatego też obecność akordeonu w repertuarze barokowym może być zaskakująca. Jest to również dla nas zawsze spore wyzwanie. Przy okazji nagrania płyty mieliśmy okazję współpracować ze znakomitym zespołem działającym na codzień w ramach orkiestry muzyki dawnej Capella Cracoviensis. Było to wspaniałe doświadczenie, z którego bardzo dużo się nauczyliśmy i ciekawi jesteśmy, jak ta płyta zostanie odebrana. To był jeden z najważniejszych naszych projektów w ostatnich latach.

               Wiele opracowań na duet akordeonowy robią Państwo sami, a najlepszy dowód mieliśmy podczas koncertu w Iwoniczu-Zdroju.
               Alena: Dokonując transkrypcji, staramy się zawsze jak najmniej ingerować w oryginalny zapis. Wspomniane koncerty Bacha wykonaliśmy wprost z oryginalnej, klawesynowej partytury, praktycznie nie dokonując żadnych zmian. W innych utworach bywają one często „kosmetyczne” w odniesieniu do pierwowzoru.

               Grzegorz: Często też przenosząc literaturę z innych składów, staramy się wprowadzić jakieś nowe elementy brzmieniowe, które możliwe są do wykonania na naszych instrumentach. Możliwość kształtowania dźwięków miechem, plastyczna dynamika, mnogość barw, to te atrybuty które daje nasza obsada, wzbogacając często brzmienie repertuaru pisanego przykładowo oryginalnie na dwa fortepiany. Często słyszymy opinie że nasze akordeony brzmią jak cała orkiestra. Myślę, że coś w tym jest. Lubimy także wykonywać repertuar pisany właśnie na obsady orkiestrowe. Transkrypcje tego rodzaju literatury również świetnie funkcjonują w podwójnej obsadzie akordeonowej.

               Uświadamia to słuchaczom, jak wielkie są możliwości akordeonu, które w opracowaniach pozwalają poruszać się wykonawcom w tych samych skalach.
               Alena: Tak, ale jednocześnie pozwalają wnosić coś innego.

                 Grzegorz: Sercem naszego instrumentu jest miech, który pozwala nam bardzo plastycznie kształtować dźwięk. Muszę podkreślić, że tej możliwości często zazdroszczą nam organiści, a nawet pianiści. Często słyszymy pytania, jak to się dzieje, że nasze instrumenty tak oddychają i mają tyle przestrzeni w dźwięku. To jest z pewnością dużym walorem akordeonu. Z drugiej strony są też i pewne problematyczne cechy naszych instrumentów, związane z brakiem naturalnego rezonansu w porównaniu do takich instrumentów jak klawesynem czy fortepianem. Staramy się naszą grą, sposobami artykulacyjnymi, pracą miechem odwzorować kwestie związane z wybrzmieniem dźwięku. Kosztuje nas to bardzo dużo pracy, dużo więcej niż muzyków, którzy grają na instrumentach, na które te utwory zostały skomponowane oryginalnie.

               Akordeon jest instrumentem, który dobrze brzmi w każdym pomieszczeniu, zarówno w salach koncertowych, jak i świątyniach. Mogą Państwo także podróżować z własnymi instrumentami.
               Alena: Akustyka świątyń, nawet tych dużych, bardzo służy akordeonowi, bo pozwala mu w pełni wybrzmieć. Ma to związek właśnie z brakiem naturalnego rezonansu akordeonu. Dlatego bardzo lubimy grać w pomieszczeniach w których dźwięk jest żywy, tak jak miało to miejsce w czasie dzisiejszego koncertu.

               Zostaliście dzisiaj bardzo ciepło przyjęci przez publiczność. Pomimo pandemii i faktu, że wiele osób nie ma odwagi przychodzić w miejsca, gdzie gromadzi się więcej osób i rezygnuje z udziału w koncertach. Dzisiaj było tyle osób, ile mogło przebywać w świątyni w warunkach pandemicznych.
               Grzegorz: Jesteśmy pod dużym wrażeniem zarówno frekwencji, jak i odbioru przez publiczność. Takie koncerty jak dzisiejszy sprawiają nam ogromną radość, bo po tym okresie zamknięcia, kilkumiesięcznej nieobecności na scenie, grając dla publiczności czujemy się jako spełnieni muzycy. Cieszymy się, że możemy występować i dzielić się ze słuchaczami naszymi emocjami. To był dopiero nasz czwarty koncert od marca. Licznie zgromadzona publiczność, która bardzo ciepło reagowała na nasze interpretacji, sprawiła że grało nam się znakomicie.

               Wracacie do Warszawy, czy jedziecie na kolejne koncerty?
               Grzegorz: Za dwa dni występujemy na Słowacji i na razie nie ruszamy się z regionu górskiego. Pozostajemy jeszcze jutro w tej okolicy, ale już pojutrze wystąpimy z słowackim Bardejovie.

               Wiem, że zdarzają się Wam także występy solowe, a także występujecie jako soliści z różnymi zespołami, ale jak już zostało powiedziane, skupiacie się głównie na grze w duecie. To wspaniałe, że możecie razem pracować i razem iść przez życie.
               Alena: Dla nas to także jest wyjątkowe, że rozumiemy się doskonale zarówno w życiu osobistym, jak i na scenie. Bardzo nam to ułatwia pracę. Możliwość wspólnych wyjazdów, wspólna obecności na scenie, jak też poznawanie i zwiedzanie nowych miejsc jest czymś wyjątkowym.

                 Grzegorz: Fakt, że nasze artystyczne i prywatne życie się ze sobą łączy, jest naszym najważniejszym skarbem. Mamy nadzieję, że przekłada się to również na sztukę, którą razem wykonujemy.

               Ta harmonia serc i płynącej muzyki jest niezwykła. Chcę Państwu serdecznie podziękować za cudowny koncert i pogratulować wspaniałych interpretacji zarówno solowych, jak i w duecie.
Mam nadzieję, że niedługo będziecie mieli okazję wystąpić w tych stronach.
               Grzegorz: Bardzo dziękujemy. Mamy nadzieję, że sytuacja epidemiczna nie odbierze nam przyjemności występów na scenie i dzielenia się muzyką z publicznością.

Zofia Stopińska

Bartosz Staniszewski: "Czuję, że muzycy są do mnie pozytywnie nastawieni"

             Drugi koncert sezonu artystycznego 2020/2021 odbył się w Filharmonii Podkarpackiej 16 października 2020 r. w wykonaniu Orkiestry Symfonicznej Filharmonii Podkarpackiej pod batutą Bartosza Staniszewskiego – dyrygenta-rezydenta.
Pan Bartosz Staniszewski współpracuje z Filharmonią Podkarpacką od kwietnia 2019 roku i tylko przerwa z powodu pandemii spowodowała, że moje wcześniejsze plany przedstawienia tego młodego artysty także się opóźniły i mogliśmy się spotkać dopiero w dniu poprzedzającym ten koncert.

             Spotykamy się w Rzeszowie, który Pan odwiedza od czasu do czasu, ponieważ jest Pan dyrygentem - rezydentem. Ciekawa jestem, na czym polega Pana współpraca z Filharmonią Podkarpacką.
             - „Dyrygent – rezydent” jest programem, który pozwala młodym dyrygentom zaistnieć na rynku muzycznym. Po moim koncercie dyplomowym, który miał miejsce w Rzeszowie, w kwietniu 2019 roku, orkiestra Filharmonii była do mnie przychylnie nastawiona, w związku z czym dyrekcja zgodziła się przedstawić moją kandydaturę do tego projektu. W drodze konkursu wybranych zostało kilka osób, które aplikowały do różnych instytucji, w tym ja. W ten sposób Filharmonia Podkarpacka otrzymała dofinansowanie z Instytutu Muzyki i Tańca, aby móc ze mną nawiązać współpracę.
             W ramach rezydentury poprowadzę dwa koncerty, a do trzech kolejnych będę przygotowywać orkiestrę. Czas tzw. pandemii spowodował jednak kilka zmian. Wedle pierwotnego planu rezydentury odbył się tylko jeden koncert, do którego przygotowywałem orkiestrę, pracując nad II Symfonią Mahlera. Było to w październiku ubiegłego roku. Kolejne wydarzenia miały mieć miejsce w marcu, kwietniu i w czerwcu. Niestety, wszystkie zostały odwołane.
Tak więc pierwszy koncert, który poprowadzę, odbędzie się w najbliższy piątek, a kolejny tydzień później. Zagramy wtedy „Bajkę” Moniuszki i V Symfonię Beethovena, a nagranie będzie retransmitowane do rzeszowskich szkół. Po tych dwóch projektach pozostaną mi już tylko asystowania, a więc moja praca będzie polegała na przygotowaniu orkiestry do koncertu, który poprowadzi inny dyrygent. Jest to dla mnie szczególnie wartościowe, gdyż będę mógł pracować z uznanymi dyrygentami, czerpać z ich doświadczenia, a przede wszystkim obserwować ich pracę podczas prób z orkiestrą.

             Kiedy postanowił Pan zostać dyrygentem?
              -Trudno tu wskazać konkretną datę, bo od szkoły podstawowej przez dwanaście lat uczyłem się grać na skrzypcach. Wydaje mi się, że w drugiej klasie licealnej Ogólnokształcącej Szkoły Muzycznej zacząłem interesować się dyrygenturą - oglądałem i słuchałem bardzo dużo rozmaitych nagrań, chodziłem też na wiele koncertów. W czasie wakacji wziąłem udział w kursie dyrygenckim w ramach Letniej Akademii Muzycznej. To jeszcze bardziej zwiększyło moje zainteresowanie tym kierunkiem. W maturalnej klasie właściwie byłem już pewien, że chcę zostać dyrygentem.

              Umiejętność gry na instrumencie smyczkowym chyba najbardziej się przydaje studentom dyrygentury i dyrygentom.
              - Jak najbardziej, bo trzon orkiestry stanowią właśnie instrumenty smyczkowe, choć sprawność w grze na fortepianie także jest ważna - przydaje się chociażby w rozczytywaniu partytur.

              Studiował Pan w Akademii Muzycznej w Krakowie w klasie dyrygentury prof. Jacka Rafała Delekty.
              - Z ogromnym sentymentem wspominam ten czas. Przez te pięć intensywnych lat bardzo wiele się nauczyłem i nie mam tu na myśli tylko dyrygowania. Studia te były rozwijające muzycznie w sensie ogólnym - znacznie poszerzyły wiedzę i zainteresowania.
              Cieszę się, że trafiłem do klasy prof. Delekty. Uważam, że to świetny pedagog. Przy pracy nad danym utworem wiele podpowiada swoim studentom, ale nigdy nie narzuca konkretnej interpretacji. Obserwując nas, próbował zrozumieć, w jaki sposób chcemy zinterpretować utwór i pomagał nam w osiągnięciu tych zamierzeń. Można powiedzieć, że przekazał nam „narzędzia” - niezbędne w naszym dyrygenckim warsztacie.

              Miał Pan okazję podczas studiów pracować z orkiestrami czy też lekcje dyrygowania odbywały się przy dwóch fortepianach?
              - Niestety, zajęcia polegały na tym, że mieliśmy do dyspozycji dwóch pianistów, grających na dwóch fortepianach. O ile same początki nauki dyrygowania, a co za tym idzie podstawowe kwestie techniczne nie wymagają tak złożonego „organizmu” jak orkiestra, to jednak przy zaawansowanym etapie nauki nie można porównywać pracy przy fortepianach do pracy z orkiestrą. Kiedy tylko nadarzała się okazja, brałem udział w kursach z orkiestrą. Miałem szczęście uczestniczyć wielokrotnie w warsztatach prowadzonych przez prof. Delektę - Międzynarodowych Kursach Dyrygenckich - podczas których pracowałem z Orkiestrą Akademii Beethovenowskiej. Nie był to jedyny mój kontakt z orkiestrą podczas studiów. Regularnie organizowałem koncerty ze swoim zespołem.

              Wspomniana współpraca z Orkiestrą Akademii Beethovenowskiej zaowocowała koncertem inaugurującym cykl „Jeszcze Polska Muzyka” w Europejskim Centrum Muzyki w Lusławicach.
              - Koncert w Lusławicach był dla mnie największym przeżyciem dyrygenckim w 2017 roku. Mogłem poprowadzić znakomitą orkiestrę w pięknej, doskonałej akustycznie sali wypełnionej publicznością. Był to jednocześnie koncert w ramach mojego dyplomu licencjackiego.

              Jest Pan współzałożycielem i dyrygentem Krakowskiej Orkiestry „Ardente” oraz współpracował Pan z Orkiestrą „Corda Cracovia”.
              - Z Orkiestrą „Corda Cracovia” koncertowałem tylko raz - w lipcu 2018 roku dyrygowałem koncertem inaugurującym 11. edycję cyklu „Wawel o zmierzchu”. Było to dla mnie niesamowite doświadczenie, nie tylko ze względu na wspaniały zespół i wyjątkowy program koncertu, ale chociażby z faktu, że występowaliśmy na przepięknie oświetlonym dziedzińcu arkadowym przed publicznością liczącą aż 1100 osób.
              Jak chodzi o Orkiestrę „Ardente” - została powołana w 2015 roku, kiedy byłem na pierwszym roku studiów. Wraz z przyjaciółmi ze szkoły muzycznej pomyśleliśmy, że miło byłoby raz na jakiś czas spotkać się i zagrać wspólnie koncert. Wielu z nas po ukończeniu liceum muzycznego wyjechało na studia do różnych ośrodków muzycznych w kraju i za granicą. Siłą rzeczy kontakt między nami stał się ograniczony.
              Pomysłowi stworzenia orkiestry sprzyjał też fakt, że w czasach licealnych bardzo lubiliśmy razem koncertować, przez co tworzyliśmy zgrany zespół. Wszyscy przyjęli pomysł z ogromnym entuzjazmem i jako „Ardente” zagraliśmy pierwszy koncert w czerwcu 2015 roku. Od tamtej pory występowaliśmy kilkanaście razy, a dotychczasowym szczytem naszych działań było tygodniowe tournée po północnej Francji, podczas którego graliśmy koncerty m. in. w Beauvais, Amiens i Paryżu.

              Nadal udaje się Wam kontynuować te spotkania i organizować koncerty?
              - Niestety, ze względu na inne moje obowiązki związane nie tylko z Rzeszowem, musiałem zawiesić organizowanie koncertów. Jestem jednak pewien, że w niedalekiej przyszłości orkiestra doczeka się reaktywacji.

              Ma Pan także doświadczenia operowe.
              - Nie było tych doświadczeń zbyt wiele. Poprowadziłem kilka spektakli na podstawie opery „Straszny dwór” Stanisława Moniuszki.

              Bliższe są Panu koncerty symfoniczne.
              - Myślę, że jest to związane przede wszystkim z możliwościami - więcej jest koncertów, bo o wiele łatwiej jest zorganizować koncert niż spektakl operowy, którego przygotowanie wymaga dużego zespołu wykonawczego (soliści, chór, balet, orkiestra), ogromnego nakładu pracy i odpowiednich środków finansowych.
Poza tym studia dyrygenckie kładły nacisk głównie na symfonikę, w związku z czym tej dziedzinie poświęciłem więcej uwagi.

              Dyrygował Pan także własną kompozycją.
              - Owszem, ale musimy powrócić do ostatniego roku nauki w Liceum Muzycznym. Dyrygentem naszej orkiestry był prof. Marceli Kolaska, który bardzo często pozwalał mi stawać przed orkiestrą i dyrygować. Zaowocowało to tym, że podczas jednego ze szkolnych tournée miałem możliwość poprowadzenia całego koncertu. Po pewnym czasie ośmieliłem się pokazać profesorowi pierwszą część mojej Symfonii. Ta kompozycja przypadła mu do gustu, dlatego też przekonał dyrekcję szkoły, aby została ona wykonana podczas koncertu „końcoworocznego”, który odbył się w Filharmonii Krakowskiej. W czerwcu 2014 roku miałem więc możliwość dyrygowania prawykonaniem autorskiej symfonii.

              Takie wydarzenie powinno Pana zmobilizować do komponowania kolejnych części Symfonii i innych utworów.
              - Niedługo potem rozpocząłem studia, przez co większość czasu poświęcałem dyrygenturze. Niemniej jednak napisałem kilka niewielkich utworów. Symfonii do tej pory nie dokończyłem, mimo, że minęło już kilka lat. Póki co skomponowane zostały trzy części. Pozostał jeszcze finał.

              Może jednak kiedyś będzie Pan poświęcał więcej czasu na komponowanie.
              - Być może, ale w dalszym ciągu komponowanie traktuję wyłącznie jako hobby. Postanowiłem poważnie traktować dyrygenturę i rozwijać się głównie w tym kierunku.

              Jak długo będzie Pan współpracował z Orkiestrą Filharmonii Podkarpackiej w ramach programu „Dyrygent – rezydent”?
              - Moja współpraca z rzeszowską orkiestrą dobiega już końca, bo zakończy się w listopadzie. Jak już wspomniałem, mam jeszcze w przyszłym tygodniu dyrygować koncertem, który zostanie nagrany, a następnie w planie są jeszcze trzy asystowania. Gdyby nie zmiana planów spowodowana tzw. pandemią, moja współpraca zakończyłaby się w czerwcu. Wszystko przesunęło się o pół roku.

              Co Pan robił w czasie tej przerwy?
              - Starałem się jakąś część każdego dnia poświęcać muzyce. Nie będę ukrywać, że ciężko było znaleźć do tego motywację. Czytałem dużo książek, słuchałem muzyki, uczyłem się nowych partytur. Poza tym zajmowałem się też rzeczami zupełnie niezwiązanymi z muzyką. Miałem to szczęście, że w przeciwieństwie do wielu moich kolegów i koleżanek-muzyków nie zostałem uwięziony w domu, tylko pracując jako kierowca podróżowałem przez cały ten okres po zachodniej Europie.

              Powrócił Pan do współpracy z Filharmonią Podkarpacką i mam nadzieję, że po jej zakończeniu pozostaną dobre wspomnienia i dobre kontakty.
              - Również mam taką nadzieję. Przyznam, że dobrze pracuje mi się z orkiestrą. Czuję też, że muzycy są do mnie pozytywnie nastawieni. Nikt nie wie, co będzie dalej, ale na pewno w celu dalszego rozwoju będę aplikować na rozmaite konkursy dyrygenckie. Udział w nich jest jedną z niewielu dróg wypromowania swojej osoby. Myślę także o rozwijaniu własnej orkiestry. W czasie studiów był to element, który dawał mi możliwość regularnej pracy z zespołem.

              Dużo Pan podróżuje, ale miejscem, do którego Pan zawsze wraca, jest Kraków.
              - Bardzo lubię podróżować i lubię też wracać do Krakowa. To jest moje rodzinne miasto, w którym zawsze dobrze się czuję.

              Poprowadzi Pan drugi w tym sezonie koncert Orkiestry Filharmonii Podkarpackiej. Czekałam na niego z niecierpliwością, bo w programie zostały zaplanowane wyłącznie dzieła polskich kompozytorów, ale nastąpiła zmiana w programie, ponieważ nie mogła przyjechać solistka Olga Zado.
              - Podczas wczorajszej próby otrzymaliśmy informację, że solistka nie przyleci do nas z Niemiec. Musieliśmy z panią dyrektor i panem koncertmistrzem szybko ustalić co wykonamy zamiast I Koncertu fortepianowego Ludomira Różyckiego. Stanęło na VII Symfonii Ludwiga van Beethovena, którą Orkiestra Filharmonii Podkarpackiej ma w repertuarze, a którą ja także kilka lat temu przygotowywałem.

              Ta nagła zmiana jest dla Pana dużym wyzwaniem.
              - Było to dla mnie zaskoczenie, tym bardziej, że poświęciliśmy już sporo czasu pracując nad koncertem fortepianowym. Z kolei do partytury VII Symfonii Beethovena nie zaglądałem co najmniej trzy lata. Pracując z orkiestrą, mam oczywiście większy komfort, kiedy sięgam po partyturę, którą wcześniej sobie na swój własny sposób opracuję. Wczoraj natomiast otrzymałem nuty z biblioteki i już po pięciu minutach trzeba było rozpocząć próbę. Na szczęście kilka lat wcześniej miałem tę symfonię na tyle dobrze przygotowaną, że wczorajsza praca nad utworem nie była problemem. Próba była owocna.

              Symfonie Ludwiga van Beethovena znane są większości melomanów doskonale, większość zna także Chaconne per archi Krzysztofa Pendereckiego, ale z pewnością większość nigdy nie słyszała Uwertury do opery „Ruiny Babilonu” Karola Kurpińskiego.
               - To bardzo interesujące zestawienie, ponieważ zarówno Uwertura Kurpińskiego, jak i VII Symfonia Beethovena zostały ukończone w 1812 roku. Słuchacze będą mieli pewien obraz tego, jakie kompozycje miały premierę w Warszawie, a jakie w tym samym czasie w Wiedniu.
              Większości melomanów Kurpiński kojarzy się głównie z Koncertem klarnetowym - rzeczywiście mało kto zna Uwerturę do zaginionej opery „Ruiny Babilonu”. Uważam, że to jedna z lepszych kompozycji tego kompozytora. Utwór bardzo żywiołowy, energiczny, o klasycznej budowie i instrumentacji. Słyszalny jest tu wpływ twórczości Haydna i Mozarta. Z kolei drugi temat uwertury - lekki i psotliwy w mojej ocenie - śmiało można by było przypisać Rossiniemu.

               Koncert odbędzie się 16 października i Chaconne per archi Krzysztofa Pendereckiego będzie hołdem oddanym papieżowi-Polakowi Janowi Pawłowi II.
               - Tak. Chaconne powstała w 2005 roku, jako ostatnia skomponowana część „Polskiego Requiem”. Założeniem kompozytora było poświęcenie tego wielkiego dzieła ludziom i wydarzeniom związanym z polską historią. Poszczególne części przypisane są m. in. wydarzeniom w grudniu 1970 roku, kard. Stefanowi Wyszyńskiemu, św. Maksymilianowi Kolbe, Powstańcom Warszawskim czy ofiarom zbrodni katyńskiej. Chaconne, skomponowana po śmierci papieża, dopełniła dzieło, powstające na przestrzeni aż 25 lat.

               Mam nadzieję, że będzie jeszcze w najbliższych tygodniach okazja do spotkania w Rzeszowie, a w niedalekiej przyszłości znowu zobaczymy Pana u nas na podium dyrygenckim. Bardzo dziękuję za miła rozmowę.
               - Ja również mam taką nadzieję i bardzo dziękuję.

               Rozmowa z Panem Bartoszem Staniszewskim została utrwalona przed koncertem. Podzielę się jeszcze wrażeniami z koncertu, który odbył się 16 października 2020 roku.
Orkiestra Filharmonii Podkarpackiej złożyła hołd Janowi Pawłowi II wykonaniem poświęconej jego pamięci Chaconne per archi, ostatniego skomponowanego ogniwa Polskiego Requiem Krzysztofa Pendereckiego. Niezwykle nastrojowo, szlachetnie i klarownie zabrzmiało to dzieło, nawiązujące do barokowej formy i jednocześnie przepełnione romantycznymi emocjami. Środkowe ogniwo koncertu stanowiła Uwertura do nie zachowanej opery Ruiny Babilonu Karola Kurpińskiego. To przepiękne dzieło, nawiązuje do stylu klasyków wiedeńskich, świadczy najlepiej, że Kurpiński był znakomitym kompozytorem. Uwertura ta bodaj po raz pierwszy zabrzmiała w sali Filharmonii Podkarpackiej, a żywiołowe, barwne wykonanie spotkało się z gorącym przyjęciem publiczności.
               Wieczór zakończyła VII Symfonia A-dur op. 92 Ludwiga van Beethovena, uznawana za jedno z najpogodniejszych jego dzieł. Wykonanie tej Symfonii nie było łatwym zadaniem dla Orkiestry Filharmonii Podkarpackiej, bo trzeba jeszcze dodać, że zgodnie z pandemicznymi wymogami zespół orkiestrowy został zmniejszony, a muzycy grający na instrumentach smyczkowych siedzieli przy oddzielnych pulpitach. Wielkie skupienie zespołu i niezwykła precyzja dbającego o każdy szczegół dyrygenta Bartosza Staniszewskiego (absolwenta Akademii Muzycznej w Krakowie w klasie prof. Jacka Rafała Delekty), sprawiły, że Siódma Beethovena zabrzmiała nadzwyczaj pięknie, a publiczność długo i gorąco oklaskiwała wykonawców.

Zofia Stopińska

Trudno znaleźć drugi taki duet.

             Bardzo długo będę wspominać koncert, który odbył się 14 września 2020 roku w kościele pw. Matki Bożej Nieustającej Pomocy w Mielcu w ramach 23. Mieleckiego Festiwalu Muzycznego.
Wystąpili znakomici i cenieni artyści, gorąco oklaskiwani w Polsce i za granicą: Łukasz Długosz, najbardziej utytułowany w polskiej historii flecista, w opinii krytyki zagranicznej uchodzi za jednego z najwybitniejszych flecistów na świecie; Agata Kielar-Długosz, uznana polska flecistka, działająca prężnie jako solistka i kameralistka, oraz Marek Toporowski, klawesynista, organista i dyrygent, który jest jednym z najbardziej znanych wykonawców muzyki dawnej w Polsce.
             Cudownie zabrzmiały w akustyce mieleckiej świątyni znakomicie wykonane sonaty triowe: Antonio Vivaldiego, Georga Friedricha Haendla i Georga Philippa Telemana oraz dwa dzieła na organy – Batalha de 5.tom anonimowego portugalskiego twórcy oraz Koncert a-moll Johanna Sebastiana Bacha. Wszystkie utwory były gorąco oklaskiwane, ale na zakończenie publiczność powstała z miejsc i domagała się bisu. Artyści pożegnali się jednym z najsłynniejszych tematów, które skomponował Ennio Morricone – „Obój Gabriela” z filmu „Misja”
Po koncercie mogłam porozmawiać z panią Agatą Kielar-Długosz i panem Łukaszem Długoszem.

            Zofia Stopińska: Mieli już Państwo okazję wspólnie koncertować w poprzednich edycjach Mieleckiego Festiwalu Muzycznego.
            Łukasz Długosz: To już jest nasz trzeci występ w ramach Mieleckiego Festiwalu Muzycznego. Pamiętam, że jak byliśmy po raz pierwszy, wykonywaliśmy Koncert na dwa flety i orkiestrę Franciszka Dopplera i udało nam się wówczas połączyć dwa festiwale, bo kończyliśmy Międzynarodowy Festiwal Muzyczny im. Krystyny Jamroz w Busko-Zdroju i następnego dnia, z tą samą orkiestrą inaugurowaliśmy Festiwal w Mielcu. Ten koncert odbył się w 2007 lub 2008 roku.
Poprzednim razem grałem z Orkiestrą Kameralną Polskiego Radia Amadeus pod dyrekcją Agnieszki Duczmal. Bardzo ucieszyło nas zaproszenie na dzisiejszy koncert kameralny, bo występowaliśmy z Markiem Toporowskim, wybitnym klawesynistą, organistą, pianoforcistą i dyrygentem.

            Znają się Państwo doskonale, ponieważ często gracie razem.
            Łukasz Długosz: Podczas tych wspólnych koncertów pan Marek Toporowski gra zazwyczaj na klawesynie albo pianoforte. Dzisiaj mamy premierę z organami.
            Agata Kielar-Długosz: Wykonaliśmy program, który można zatytułować „Mistrzowie baroku” – Vivaldi, Bach, Haendel, Telemann. Krótko mówiąc, utwory czołowych przedstawicieli tego okresu.

            Wielu artystów występuje z pierwszymi koncertami po trwającej od marca przerwie, a Państwo już występowali z koncertami.
            Agata: Tak, zrealizowaliśmy już dużo różnych projektów, zarówno online, jak i z udziałem publiczności. Ja nagrałam utwory na kolejną płytę, tym razem towarzyszy mi wspaniały harfista z Kostaryki, Carlos Peña Montoya. Bardzo dużo się u nas dzieje i mamy dużo planów na przyszłość.

             Były miesiące, w których koncertów nie było i Państwo ten czas wykorzystali na realizację kolejnych płyt.
             Agata: Dokładnie tak. Dzięki rozluźnieniu kalendarza koncertowego, udało się zrealizować projekty nagraniowe, które dość długo czekały na realizację.
Kilka projektów, które były zaplanowane na późniejsze terminy, zostało - przez niepewną sytuację wywołaną pandemią-zrealizowanych wcześniej, n.p. koncerty impresaryjne „Z klasyką przez Polskę”, które wykonywaliśmy w tym samym składzie, co dzisiaj.
Niektóre zaplanowane koncerty z udziałem publiczności przekształciły w koncerty on-line albo z ograniczoną ilością publiczności i zainteresowanie nimi przeszło nasze oczekiwania. Najlepszym przykładem może być nasz koncert w Atmie, podczas którego były aż trzy prawykonania, a obejrzało go w Internecie ponad kilkanaście tysięcy osób. Na żywo graliśmy przy otwartych oknach i sporo publiczności słuchało nas siedząc wokół willi.

             Pan Łukasz zaproponował bardzo interesujący, innowacyjny projekt zatytułowany „Flautoforte”.
             Agata: „Flautoforte” jest jednym z nowatorskich projektów, który jest w ciągłej realizacji. Stworzona została platforma internetowa, na której można obejrzeć zamieszczane regularnie nagrania audio-video z utworami, które zostały skomponowane dla nas i my wykonaliśmy je po raz pierwszy. Ten repertuar ciągle się powiększa, ponieważ dołączamy kolejne utwory.
             Łukasz: Są to profesjonalne nagrania zarejestrowane przez osiem kamer z kamerą 360°, z pełną ekipą filmową i realizatorem dźwięku. Projekt wymaga zaangażowania całego sztabu osób. Na ten projekt potrzebne są odpowiednie środki finansowe.
Oprócz utworów, które nagrywamy, są zamieszczane również wywiady z kompozytorami, którzy opowiadają o utworze, o inspiracjach, o współpracy z nami.
My oprócz tego, że wykonujemy te utwory, również opowiadamy o technikach, które są wykorzystywane. Jest to platforma nie tylko audio-wizualna, ale jest to także platforma edukacyjna. Chcemy udowodnić, że muzyka współczesna jest piękna, interesująca, fascynująca... Chcemy inspirować kolejne pokolenia flecistów do kreatywnej wizji zawodowej oraz promować muzykę wspaniałych kompozytorów.

              Flet znakomicie komponuje się z innymi instrumentami. Pani Agata mówiła przed chwilą o nagraniach fletu z harfą. Przekonaliśmy się, że znakomicie brzmi także z organami.
              Łukasz: Z organistą Romanem Peruckim stworzyliśmy duet, który jest unikatowy. Bardzo często razem koncertujemy, nagrywamy płyty i mamy ogromny repertuar. Nasz duet inspiruje także współczesnych kompozytorów. Aktualnie pisany jest dla nas trzeci koncert na flet, organy i orkiestrę.
Wykonujemy te koncerty w kraju i zagranicą. Wprawdzie w tym roku pandemia zastopowała naszą intensywną działalność koncertową, ale Koncert na flet, organy i orkiestrę Piotra Mossa, inspirowany obrazem „Sąd Ostateczny" Memlinga, stał się wielkim hitem. Zostaliśmy zaproszeni do St. Petersburga, Berlina oraz do Filharmonii Narodowej w Warszawie.
Cieszę się bardzo, że ten utwór toczy się już własnym życiem i głośno jest o tej kompozycji.
W okresie pandemii dzwonili do nas inni wspaniali kompozytorzy z propozycją czy mogą dla nas napisać utwór. Niedługo będziemy mogli zaprosić melomanów na kolejne prawykonania, jednak dopóki nie mamy partytur, nie chcę wymieniać nazwisk, ale bardzo nas cieszy to zainteresowanie.

              W czasie tej kilkumiesięcznej przerwy słuchałam płyt i bardzo mi się spodobały nagrane przez Pana i Śląską Orkiestrę Kameralną pod batutą Roberta Kabary koncerty na flet i orkiestrę smyczkową Mieczysława Wajnberga.
              Łukasz: Bardzo się cieszę, że spodobały się pani te nagrania. Jest to światowa premiera fonograficzna tych koncertów. Cieszę się, że udało się je nagrać w 100-lecie urodzin Wajnberga. Nie są to utwory łatwe, bo mają skrajną stylistykę. Pierwszy koncert nawiązuje do stylistyki Dymitra Szostakowicza, który po wojnie, w bardzo ciężkich czasach, utrzymywał Mieczysława Wajnberga. Drugi koncert powstał ponad 25 lat później, prawie pod koniec życia kompozytora i jest to dzieło bardziej romantyczne, nawiązujące do harmonii. Warto o tym wiedzieć, słuchając nagrań.

               Byłam także zachwycona bardzo różnorodnymi nagraniami utworów Krzysztofa Baculewskiego.
               Łukasz: To był najbardziej wymagający projekt ostatnich czterech lat. Ten repertuar także został utrwalony po raz pierwszy i cieszę się, że powierzono mi nagranie tych utworów. Nie była to łatwa praca, bo czasu na nagrania było mało, a utwory są wspaniałe w formie, chociaż dość skomplikowane, ale pod reżyserską opieką Małgorzaty Polańskiej udało nam się wszystko pięknie utrwalić.
Cieszę się, że zwróciła pani uwagę na tę płytę, bo uważam, że muzyka Krzysztofa Baculewskiego powinna być znana szerszemu gronu odbiorców, a staramy się o to, włączając Jego utwory do naszego repertuaru koncertowego.

               Niedawno także ukazała się Wasza wspólna płyta, nagrana z Łomżyńską Orkiestrą Kameralną pod dyrekcją Jana Miłosza Zarzyckiego. To jest płyta nie tylko dla melomanów. Każdy chętnie jej posłucha.
               Agata: To jest już nasz drugi projekt. Pierwszy odniósł bardzo duży sukces, dostał nawet nominację do nagrody International Classical Music Awards 2018. Zachęcony sukcesami i dobrym przyjęciem płyty dyrektor Jan Miłosz Zarzycki zaprosił nas po raz kolejny do wspólnego projektu. Na płycie zatytułowanej „Flute Essentials” znajduje się bardzo różnorodny repertuar i są to hity muzyki klasycznej. Mam tu na myśli Koncert d-moll na 2 flety i orkiestrę smyczkową Johanna Sebastiana Bacha, czy trochę lżejsze utwory „Oblivion” i „Libertango” Astora Piazzolli. Udało nam się je połączyć z bardziej wyszukanym repertuarem, do którego należy z pewnością romantyczny „Nokturn” Franciszka Dopplera, oraz Koncertem napisanym dla nas przez Marcina Błażewicza. W nagraniach uczestniczył także pan Marek Toporowski realizując partie basso continuo.

               Część planów zrealizowali Państwo z wyprzedzeniem w czasie pandemicznej przerwy, ale wiele pracy przed Wami.
               Łukasz: Oczywiście, mamy dużo planów. Niedługo z profesorem Markiem Toporowskim planujemy nagrać utwory na płytę „Mistrzowie baroku” i tym razem fletom towarzyszył będzie klawesyn. Nagramy sonaty Johanna Sebastiana Bacha, Georga Philippa Telemanna, Georga Friedrich Haendla i Antonio Vivaldiego.
               Agata: Kolejnym projektem niedawno powstałym są koncerty wspaniałego niemieckiego kompozytora Enjotta Schneidera, który napisał dla nas specjalnie utwory na flet, a także na flety z towarzyszeniem orkiestry symfonicznej. Płyta ukazała się w Vergo Classic, to jest wydawnictwo Schotta.
               Łukasz: Mieliśmy niebywałą przyjemność współpracować z reżyserami dźwięku z Deutsche Grammophon, którzy przenieśli tę płytę na mistrzowski poziom reżyserii dźwiękowej i cieszymy się, że już płyta uzyskała liczne, bardzo pozytywne recenzje. Magazyn „Pizzicato” z Luxemburga, który nominuje do MIDEM Classical Awards, napisał bardzo pochlebną recenzję i mogę się pochwalić, że zostałem przez nich okrzyknięty jednym z najwybitniejszych współcześnie żyjących flecistów na świecie. Cieszę się, że w tak ważnym magazynie muzycznym zauważono trud i energię, które zostały włożone w produkcję tej płyty nagranej w styczniu tego roku.
Wydanych już zostało w sumie 38 moich płyt, a jeszcze niedługo ukażą się dwie kolejne.

               Podczas dzisiejszego koncertu, z wielką uwagą i przyjemnością słuchałam Waszej gry i w pewnym momencie pomyślałam – nie ma lepszych duetów od duetów małżeńskich. Trudno znaleźć drugi taki duet, który razem gra najtrudniejsze szybkie fragmenty, idealnie realizuje wszystkie ozdobniki...
               Agata: Jeśli dwoje ludzi dobierze się pod względem osobowościowym, to też łatwiej się porozumiewają na różnych polach, a w naszym przypadku na polu artystycznym.
               Łukasz: Kształciliśmy się w tych samych ośrodkach, pod kierunkiem tych samych wybitnych profesorów z Hochschule für Musik und Theater w Monachium oraz w Yale University w New Haven.
Bardzo często i długo rozmawiamy na temat estetyki, frazowania i przede wszystkim rodzaju dźwięku.
Postawiliśmy sobie za zadanie, grając duety, że słuchacz zamykając oczy, nie powinien wiedzieć, kto w danym momencie gra.
               Agata: Wykorzystują to często kompozytorzy, którzy nas słyszeli, wiedzą, na co nas stać i piszą dla nas coraz trudniejsze utwory.

               Dziękuję Państwu za wspaniały koncert i poświęcony czas na rozmowę. Mam nadzieję na kolejne spotkania.
               Łukasz: My również dziękujemy i zapraszamy w październiku na koncerty : 12 października wystąpimy w Stalowej Woli, a 17 października w Sanoku.

Zofia Stopińska

Jubileuszowo z Maestro Kazimierzem Pustelakiem - cz. II

             Zapraszam Państwa do przeczytania II części wywiadu z Maestro Kazimierzem Pustelakiem, urodzonym w Nowej Wsi niedaleko Rzeszowa, jednym z najwybitniejszych artystów powojennej sceny operowej, laureatem międzynarodowych konkursów wokalnych, wieloletnim solistą warszawskiego Teatru Wielkiego, twórcą niezliczonych kreacji tenorowych w repertuarze operowym i oratoryjno-kantatowym, uczestnikiem wielu nagrań radiowych i płytowych, zasłużonym pedagogiem wokalistyki.

           Występował Maestro prawie we wszystkich krajach Europy, także w Azji i Ameryce. Czy to były wyjazdy z Teatrem Wielkim, czy był Pan angażowany przez miejscowe teatry operowe?
            - Wtedy nas tak łatwo nie puszczali indywidualnie za granicę. Można powiedzieć, że byliśmy trochę zamknięci w kraju i może dlatego w polskich teatrach operowych był wtedy tak wysoki poziom. Występowałem na trzech kontynentach, wyjeżdżając z polskimi orkiestrami filharmonicznymi albo z Operą Warszawską. Można powiedzieć, że śpiewałem w całej Europie. Byłem w wielu bardzo ciekawych krajach na świecie, w których kwitło życie kulturalne i byliśmy wspaniale przyjmowani. Bardzo miło wspominam koncerty w Libanie, kiedy panował tam pokój. To był przepiękny kraj. Podobnie wspominam występy w Iranie oraz w dalekiej Korei Południowej.
            Jedynie w Ameryce występowałem na indywidualne zaproszenie. Zaproszeni byli także wtedy Bernard Ładysz i Stenia Woytowicz. Podczas trzech dużych koncertów w Kennedy Center śpiewaliśmy kantatę „Cosmogonia” Krzysztofa Pendereckiego z tamtejszą orkiestrą i zespołem chóralnym pod batutą amerykańskiego dyrygenta. Pamiętam, że mieszkaliśmy wtedy w słynnym hotelu Watergate.

            Często Maestro brał udział w wykonaniach dzieł Krzysztofa Pendereckiego?
             - Z Pendereckim objechałem też właściwie pół świata. Występowałem na wszystkich wielkich festiwalach muzycznych, jakie się odbywały w tamtych czasach. Śpiewałem m.in. w Edynburgu, Rotterdamie, Sztokholmie i nawet w Turcji. Trudno mi teraz wymienić wszystkie miasta i kraje.

             Dosyć rzadko przyjeżdżał Pan z koncertami w rodzinne strony.
             - Ma pani trochę racji, ale zdarzało mi się występować także w Rzeszowie. Na przykład śpiewałem podczas pierwszego, bardzo uroczystego koncertu w nowej siedzibie Orkiestry Filharmonii Rzeszowskiej im. Artura Malawskiego. Pamiętam, że występowałem z „Sonetami krymskimi” Stanisława Moniuszki.
Śpiewałem też wcześniej kilka razy w Rzeszowie, kiedy orkiestra miała swoją siedzibę w budynku Wojewódzkiego Domu Kultury. Rzeszów nigdy nie był dla mnie na marginesie.
             To już bardzo dawne czasy, ale pamiętam, jak wystawiano w Rzeszowie „Halkę” Stanisława Moniuszki. Wykonawcami głównych ról byli wtedy uczniowie z klasy pani Marii Świeżawskiej i naprawdę wszyscy bardzo dobrze śpiewali. Byłem już wtedy na studiach w Krakowie, ale przyjeżdżałem na próby z ciekawości, i słuchałem.
Wprawdzie zespół instrumentalny nie był jeszcze na takim poziomie, jak później, kiedy powstała Orkiestra Symfoniczna, ale było to nadzwyczajne wydarzenie w Rzeszowie. To była zachęta do dalszej działalności i później, jak do Rzeszowa przyjechali wykształceni dyrygenci, a przede wszystkim pan Janusz Ambros, to było już z kim pracować.

             Od 1971 roku zaczął Pan się dzielić swoją wiedzą i doświadczeniem ze studentami Państwowej Wyższej Szkoły Muzycznej w Warszawie, którzy chcieli zostać śpiewakami.
              - Zacząłem uczyć, bo od początku interesowało mnie, jakie są możliwości rozwijania głosu. Już w czasie pobytu w Krakowie proponowano mi pracę w szkole muzycznej, ale wtedy jeszcze nie byłem gotów. Natomiast w Warszawie zostałem zaskoczony. W Teatrze Wielkim Wyższa Szkoła Muzyczna wystawiała jakieś przedstawienie (nie pamiętam już nawet, co to było) i odbywały się próby, na które z ciekawości chodziłem.
              Zauważyła to pani dziekan i zapytała, czy nie zainteresowany jestem nauką śpiewu, a jak usłyszała, że od dawna mnie to interesuje, to zaproponowała, abym dołączył do grona nauczycieli śpiewu warszawskiej PWSM. Najpierw zdecydowałem się podpisać umowę na dwa lata (teraz to się nazywa umowa o dzieło), dostałem dwóch najgorszych studentów, których z radością pozbyli się pedagodzy – tenora o bardzo ładnym głosie, któremu nie chciało się pracować, ponieważ interesował go bardzo alkohol, oraz drugiego studenta, który chciał pracować, był prowadzony jako baryton, a ja stwierdziłem, że to jest tenor i wyprowadziłem go na tenora. Zaczął robić postępy i jak później przygotowywał się do jakiegoś konkursu, to pani profesor Olga Olgina z Łodzi stwierdziła, że bardzo prawidłowo śpiewa. Była nim zachwycona, bo śpiewał już poważne partie. Po studiach został zaangażowany do Opery Bydgoskiej, a później wyjechał za granicę i także śpiewał w teatrze operowym..
              Praca pedagogiczna dawała mi wielką satysfakcję, a do tego przez ostatnie kilkanaście lat mojej pracy na uczelni byłem dziekanem Wydziału Wokalno-Aktorskiego, a pełnienie tej funkcji wymagało dodatkowej energii i czasu.

              Wielokrotnie spotykałam śpiewaków, którzy uczyli się w klasie profesora Kazimierza Pustelaka, a kilku z nich pochodzi z Podkarpacia i wszyscy mówią z dumą, że bardzo dużo się u Pana nauczyli i wiele Panu zawdzięczają.
              - Miałem kilku studentów z Podkarpacia i zawsze znajdowali u mnie wsparcie, a do tego byli zdolni. Tak było w przypadku braci Cieślów. Najpierw studiował u mnie Ryszard Cieśla (baryton), a później Robert Cieśla (tenor). Obaj śpiewają i uczą. Aktualnie są już profesorami Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina w Warszawie. Przez kilka lat Dziekanem Wydziału Wokalno-Aktorskiego był Ryszard Cieśla, a od nowego roku akademickiego jego obowiązki przejął Robert Cieśla.
              Potem uczyłem dwóch braci Gierlachów, którzy śpiewają z powodzeniem w kraju i za granicą – Robert (bas-baryton), od pewnego czasu także uczy na Wydziale Wokalno-Aktorskim Warszawskiego UMFC, natomiast Wojtek (bas), prowadzi ożywioną działalność artystyczną.
Wymienieni moi wychowankowie, i jeszcze kilku innych, bardzo dobrze radzą sobie w życiu, bo są utalentowani i pracowici. Miałem jeszcze kilku bardzo zdolnych, ale pracowali o wiele mniej, a „bez pracy nie ma kołaczy”.

              Głos ludzki jest najpiękniejszym Instrumentem, ale bardzo wrażliwym i czułym. Łatwo go uszkodzić i najczęściej nie da się go już naprawić. Zarówno podczas nauki, jak i podczas pracy trzeba używać ten instrument z wielką rozwagą.
              - Oczywiście, że tak. Nie można szastać głosem, a oprócz tego trzeba się szanować i szanować ten zawód. Nie należy pić alkoholu, nie palić i wysypiać się dobrze. To są trzy najważniejsze zasady. Do tego wszystkiego należy cały czas pracować, bo człowiek całe życie się uczy.

              Jest Pan tenorem lirycznym, ale śpiewał Pan także partie dramatyczne.
               - Jak zacząłem występować na estradach filharmonicznych, to jak śpiewałem w Filharmonii Rzeszowskiej nawet muzycy się zakładali, czy będę tenorem, czy barytonem. Miałem taką skalę głosu, że z powodzeniem mogłem śpiewać partie barytonowe, bo schodziłem bardzo łatwo w dół, aż do A – to jest bardzo niski dźwięk. Rzadko się zdarza, aby tenor mógł śpiewać tak nisko, ale mogłem śpiewać także bez trudu wysokie dźwięki i chciałem być tenorem.
               Na początku byłem zdecydowanie tenorem lirycznym, najlepszym przykładem jest Leński w „Eugeniuszu Onieginie”. Po niedługim czasie zacząłem śpiewać partie bardziej wymagające – chociażby „Opowieści Hoffmanna” Jacques’a Offenbacha, to jest olbrzymia opera w trzech aktach z prologiem i epilogiem. Koleżanki sopranistki zazwyczaj zmieniały się, każdy akt śpiewała inna, aby głos był świeży. Ja się nie oszczędzałem, a już najlepiej śpiewało mi się epilog, który jest bardzo trudny, bo miałem rozgrzany głos i był tak elastyczny, że na wysokich dźwiękach mogłem robić, co chciałem zarówno w forte, jak i w piano.
Podobnie było w „Fauście” Charlesa Gounoda, gdzie jest 5 aktów. To są trudna opery.
               Pamiętam, że jak rozpocząłem współpracę z Operą Krakowską, „Eugeniuszem Onieginem”, to następną operą wystawianą z moim udziałem była „Madama Butterfly” Giacomo Pucciniego, w której pierwszoplanowa partia tenorowa Pinkertona jest także bardzo trudna. Miałem wtedy bardzo dużo innych obowiązków. Nauczyłem się tekstu muzycznego, byłem zaledwie na jednej próbie reżyserskiej i później już śpiewałem przedstawienie. Może się to wydawać wprost niemożliwe, ale bez problemu dałem radę. Podobnie było z „Rigolettem” Giuseppe Verdiego, które w Krakowie było bardzo długo w repertuarze.
               Bardzo lubiłem wszystkie te partie. Miałem bardzo efektowne i ładne kostiumy, w których dobrze się czułem. Kreowałem zawsze bardzo wyraźne postacie.
Lubiłem takich reżyserów, którzy nie narzucali mi każdego kroku na scenie, tylko po pewnych ustaleniach dawali mi swobodę i ja mogłem swobodnie poruszać się na scenie i kreować postać, w którą się wcielałem.
               Będąc solistą Teatru Wielkiego w Warszawie, przez wiele lat śpiewałem także gościnnie w Operze Krakowskiej. Śpiewałem „Fausta” w Warszawie i w Krakowie, gdzie reżyserował Józef Szajna, a wiadomo, że ten człowiek przeszedł piekło na ziemi. W każdym dziele, które reżyserował, zawarta jest cząstka jego przeżyć.
               Tym razem ze spektaklami „Fausta” w Krakowie związana była zabawna historia. Zatelefonował do mnie mój imiennik - Kazimierz Kord, który był wówczas dyrektorem Opery Krakowskiej i powiedział: „Ratuj mnie, Kazek, bo mam w poniedziałek premierę, a tenor mi nawalił. Proszę, przyjedź!”.
               Pojechałem do Krakowa w niedzielę i odbyłem próby z Józefem Szajną, który przedstawił mi swoją wizję Fausta, a ja mogę robić na scenie, co chciałem. Po spektaklu Józef Szajna powiedział do mnie: „Tak sobie to wyobrażałem. Stary Faust, pusta scena zastawiona jest łóżkami (bo akcja toczy się w szpitalu) i tylko łóżka z trupami przesuwane są z miejsca na miejsce. Taki jest koniec życia!”.
Potem ukazuje się piękna kobieta, która mówi, co może czekać Fausta, jeżeli podpisze z nią cyrograf. Faust waha się. Tutaj miałem pełną swobodę. Józef Szajna pochwalił mnie szczególnie za tę scenę. Bardzo lubiłem tego Fausta, czekałem na tę olbrzymią, bardzo trudną arię z wysokim C, ale tylko w Krakowie, natomiast nie lubiłem śpiewać Fausta w Warszawie.

               Pana wysokie C podziwiane było nie tylko przez publiczność, ale także przez wielu śpiewaków, również tenorów.
               - Wielokrotnie koledzy zadawali mi pytanie: „Skąd masz to wysokie C? Z kim nad nim pracowałeś?”.
Uśmiechałem się tylko, bo po przyjeździe ze stypendium w La Scali nie pracowałem już z żadnym pedagogiem. Wszystkie partie opracowywałem samodzielnie i do wszystkiego musiałem dojść sam. To miało olbrzymią wartość.
               Zawsze polecam, przede wszystkim młodym śpiewakom, żeby nie słuchali tych wszystkich nagrań, których jest teraz mnóstwo, aby nikogo nie naśladowali, bo każdy powinien być sam sobą. Jeśli już dobrze opanuje się jakąś partię, to można posłuchać nagrania, ale nikt nie powinien się uczyć na kimś, bo wtedy nie będzie oryginałem, a jedynie odbiciem kogoś innego. To lustrzane odbicie nigdy nie jest prawdziwe.
Dla młodych śpiewaków mam przestrogę, żeby nigdy nie kopiowali dobrych wykonawców. Zawsze trzeba być sobą.

               Panie Profesorze, czy śledzi Pan to co dzieje się na scenach operowych w ostatnich latach? Trudno mówić o ostatnich miesiącach, bo przez pandemię właściwie nic się nie działo.
                - Ostatnio nic się nie dzieje, a jeżeli nawet się coś dzieje, to są zmiany, które są nie do przyjęcia. Często bywaliśmy na przedstawieniach i wychodziliśmy po pierwszym akcie, bo nie było co oglądać i słuchać. Zmiany libretta, umieszczenie historii w innym czasie, to naprawdę nie są dobre pomysły. Moim zdaniem reżyserować spektakle powinni artyści, którzy pochodzą z danego kraju, którzy dużo przeżyli, którzy nie będą zmieniali ani czasu, ani epoki, ani historii. Teraz jest często inaczej – trudno, takie są czasy. Może w takim kierunku zmierza świat, ale jeżeli tak jest, to nie wróżę dużo dobrego przyszłości opery, a szczególnie młodym śpiewakom, bo na jakich wzorach mają się uczyć?

                Pana życie i działalność artystyczna wypełniona była ciężką pracą oraz bardzo ciekawymi przeżyciami związanymi z występami, podróżami i pracą pedagogiczną. Czy nigdy nie zastanawiał się Pan, aby je zapisać albo ktoś napisał o panu książkę?
                - Nie, chociaż są nawet tacy, którzy sami piszą wspomnienia. Ja po pierwsze nie mogę pisać, bo nie widzę. Jestem już prawie niewidomy, a oprócz tego zostaną po mnie nagrania. Jest ich bardzo dużo i jeśli ktoś zechce ich posłuchać, to może to zrobić.

                Nagrania są fantastyczne pod każdym względem, pomimo, ze niektóre zostały zarejestrowane kilkadziesiąt lat temu. Nie było możliwości montowania, a większość nagrań została zrobiona podczas koncertów czy spektakli.
                - Owszem, większość moich nagrań została zapisana podczas koncertów. Mam nawet takie nagranie, które chciałem powtórzyć, bo nie byłem z niego zadowolony, ale dyrektor Jerzy Gert był innego zdania, ponieważ uważał, że to jest świetne nagranie. Teraz wiem, że miał rację.
                Dużo nagrywałem i wiedziałem, jak to robić. Nie miałem tremy przed mikrofonami i osobami, które obsługiwały cały sprzęt, gdyż wszyscy byli bardzo przychylnie nastawieni do wykonawców. Zawsze miałem bardzo dobre relacje z realizatorami.

                Pana Córka czasami udostępnia niektóre nagrania w Internecie. Słucham ich z ogromną przyjemnością i podziwem.
                - Odzew na te nagrania jest olbrzymi. Za każdym razem jest po kilkadziesiąt tysięcy wejść. Ze wszystkich teatrów polskich i zagranicznych. Mamy dowody, że słuchali nas artyści z La Scali i z Metropolitan Opera w Nowym Jorku, z Hiszpanii, a nawet z Australii. Często piszą do mnie dzieci, a nawet wnuki solistów i dyrygentów, z którymi współpracowałem. Dzwonią do mnie reżyserzy, byli dyrektorzy teatrów operowych, aby mi pogratulować, porozmawiać o współpracy i powspominać dawne czasy.

                Czuje się Pan z pewnością spełnionym śpiewakiem i pedagogiem.
                - Mogę to potwierdzić, ponieważ zrobiłem w życiu tyle, ile mogłem, śpiewając przez kilkadziesiąt lat. Bardzo długo też uczyłem śpiewu w Akademii Muzycznej w Warszawie, a niedawno zostałem nawet Honorowym Profesorem Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina w Warszawie. Chyba w 2017 roku otrzymałem to zaszczytne wyróżnienie.

                Panie Profesorze, dziękuję bardzo za poświęcony mi czas, za miłą rozmowę i życzę dużo zdrowia.
                - Ja także bardzo dziękuję i serdecznie pozdrawiam.

Zofia Stopińska

Z Grzegorzem Manią o IV Rzeszowskiej Jesieni Muzycznej

           Z panem Grzegorzem Manią, znakomitym pianistą, pedagogiem, radcą prawnym reprezentującym Stowarzyszenie Polskich Muzyków Kameralistów, rozmawiamy o IV Rzeszowskiej Jesieni Muzycznej, która w tym roku odbywa się w październikowe soboty i niedziele.
           - Zapraszamy do Kościoła oo. Dominikanów w Rzeszowie, gdzie odbędą się cztery koncerty, trzy koncerty zaplanowaliśmy w sali Instytutu Muzyki Uniwersytetu Rzeszowskiego i jeden koncert odbędzie się sali kameralnej Filharmonii Podkarpackiej.

           Z wielką radością spoglądam na program tegorocznego Festiwalu i nazwiska znakomitych wykonawców. Tegoroczna edycja nosi podtytuł: „Zapomniana muzyka”.
           - Ten tytuł towarzyszy nam od początku i nawiązuje do idei Festiwalu na wielu płaszczyznach. Po pierwsze na płaszczyźnie czysto kameralnej i tu chcę zauważyć, że muzyka kameralna nie jest zapomniana, ale jest zdecydowanie za mało obecna i paradoksalnie pandemia trochę to pokazała, że muzyka może mieć większą przestrzeń w salach koncertowych. Nie duże orkiestry, a właśnie muzyka kameralna.
           Nawiązuje ten tytuł również do wykonawstwa muzyki polskiej, bo też od początku linia programowa Festiwalu polegała na tym, żeby do arcydzieł muzyki kameralnej dodać świetne dzieła polskich kompozytorów, często nieznane albo za mało znane, a na tym obszarze muzyka polska nie ma się czego wstydzić. Jest mnóstwo znakomitych dzieł i trzeba te piękne perełki pokazać.

           Bardzo często publiczność po wysłuchaniu po raz pierwszy nieznanego utworu, z niedowierzaniem przyjmuje informację, że jest to dzieło polskiego twórcy. Parę lat temu występująca w słynnej Złotej Sali Musikverein w Wiedniu Orkiestra Filharmonii Podkarpackiej wykonała na bis Poloneza Wojciecha Kilara. Po koncercie zachwyceni Wiedeńczycy zastanawiali się, skąd mogą pochodzić te rytmy. Jedni uparcie twierdzili, że to musi być utwór włoskiego kompozytora, a inni byli przekonani, że z pewnością są to hiszpańskie rytmy. Kiedy podeszłam i wyjaśniłam, że to są rytmy polskiego poloneza, a skomponował go Wojciech Kilar, popatrzyli na mnie z niedowierzaniem i udali się w kierunku garderoby dyrygenta, aby tę informację zweryfikować.
           - W ubiegłą niedzielę odbył się koncert, w programie którego znalazł się Kwartet fortepianowy Władysława Żeleńskiego. Marcin Zdunik opowiadał mi, że kiedy wykonali ten utwór w Berlinie, to jedna z muzykolożek tamtejszych podbiegła do niego, wykrzykując: „Toż to jest polski Brahms”.
To jest rzeczywiście arcydzieło, które nawet w Polsce jest za mało znane. Bardzo często nie potrafimy docenić talentu naszych kompozytorów, a na polu kameralistyki mamy polskich mnóstwo arcydzieł.

           IV Rzeszowska Jesień Muzyczna rozpoczęła się 3 października w kościele oo. Dominikanów, koncertem orkiestry kameralnej Extra Sounds Ensemble pod kierownictwem skrzypaczki Alicji Śmietany.
           - Alicja Śmietana występuje w roli liderki, mówimy, że jest to orkiestra kameralna, ale tak naprawdę jest to zespół kameralny, w którym gra jedenastu muzyków. Nawet jeśli wykonują utwory na orkiestrę smyczkową, to w pojedynczych obsadach.
           Podczas inauguracji publiczność wysłuchała trzech dzieł epoki baroku i jednego skomponowanego w XX wieku. Jak pani zauważyła, wykonawcy grając utwory barokowe, nawiązywali do żywiołowych interpretacji, dlatego, że wielu z nich grało wcześniej w orkiestrze Nigela Kennedy’ego i stąd to żywiołowe, energetyczne granie.
           Drugi koncert odbył się w Sali Instytutu Muzyki Uniwersytetu Rzeszowskiego, a wystąpił kwartet fortepianowy, w którym mam zaszczyt grać, a oprócz mnie tworzą go: Anna Maria Staśkiewicz (skrzypce), Katarzyna Budnik (altówka), Marcin Zdunik (wiolonczela).

           Przepraszam, że przerywam, ale trzeba podkreślić, że Pan jest jedyną osobą, która związana jest głównie z muzyką kameralną, a pozostali są wyśmienitymi, znanymi solistami.
            - Tak, ale dosyć często grają także kameralnie. Uwielbiają grać ze sobą i w trio grają bardzo często. Pięknie grają „Wariacje Goldbergowskie” Johanna Sebastiana Bacha albo „Inwencje trzygłosowe”, a tutaj połączyliśmy siły i wykonaliśmy cudowny, bardzo energetyczny Kwartet fortepianowy Roberta Schumanna oraz piękny, bardzo rozległy Kwartet fortepianowy Władysława Żeleńskiego, który jest absolutnym arcydziełem.

            Twórczość Władysława Żeleńskiego jest niesłusznie pomijana przez wykonawców.
            - Twierdzę, że jest kompozytorem skrzywdzonym przez historię. Za życia był cenionym twórcą, a nawet pod koniec życia określany był jako „książę polskich kompozytorów”. Wychował wielu kompozytorów, ale może dlatego, że trwał przy swoim stylu i nie interesowały go wszelkie „nowinki”, szybko o nim zapomniano, bo nastał czas w historii muzyki, kiedy te „nowinki” bardzo się liczyły.
            Bardzo się dziwię, że znam jedną szkołę muzyczną w Polsce jego imienia i jedną niewielką uliczkę w Krakowie. Władysław Żeleński zdecydowanie zasługuje na więcej, bo bardzo się przyczynił do odbudowy życia muzycznego w Krakowie. Dlatego się cieszę, że zagraliśmy w Rzeszowie Kwartet fortepianowy Władysława Żeleńskiego.

            Bardzo interesujące koncerty zaplanował Pan na najbliższy weekend.
            - W sobotę zawita do nas ponownie sopranistka Magdalena Molendowska, bo już raz w Rzeszowie wystąpiła, ale tym razem wystąpi z bardzo różnorodnym programem, od Moniuszki poczynając. Chcemy pokazać, że utwory Stanisława Moniuszki można wykonywać nie tylko w Roku Moniuszki. To jest bardzo dobry kompozytor pieśni i zasługuje na to, żeby go często przypominać. Wysłuchamy utworów Zygmunta Stojowskiego, bo Magda razem z pianistką Julią Samojło nagrały płytę z kompletem pieśni Zygmunta Stojowskiego i zrobiły to po raz pierwszy, przypominając kolejnego zapomnianego kompozytora. W programie recitalu znajdą się też pieśni bliższe naszym czasom.
Usłyszymy cykl pieśni Mieczysława Wajnberga. Program będzie bardzo różnorodny.
            W niedzielę o godzinie 15 w sali kameralnej Filharmonii Podkarpackiej wystąpi Trio stroikowe z fortepianem. To będzie także bardzo różnorodny koncert, bo wystąpi Trio stroikowe w składzie: Maksymilian Lipień (obój), Piotr Lato (klarnet), Damian Lipień (fagot), ale później każdy z nich będzie grał z prof. Jackiem Tosikiem-Warszawiakiem. W programie znajdzie się polska muzyka znakomitych kompozytorów naszych czasów: Stefana Kisielewskiego, Witolda Lutosławskiego, Michała
Spisaka, Aleksandra Tansmana. Zarówno Michał Spisak, jak i Aleksander Tansman to kompozytorzy, których dzieła powinny być o wiele częściej wykonywane.
Wykonawcy także są znakomici, bo bracia Lipieniowie są solistami Narodowej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia, a prof. Jacek Tosik-Warszawiak to znakomity pianista, który jest również związany z Instytutem Muzyki Uniwersytetu Rzeszowskiego.

            Kolejne koncerty odbędą się 17 i 18 października. Wykonawcy sobotniego koncertu: Marta Gidaszewska i Robert Łaguniak, tworzący Polish Violin Duo, podczas wywiadu, który przeprowadzałam w sierpniu, bardzo się cieszyli na ten koncert.
             - Ja też się cieszę, bo zrobili furorę podczas odbywającego się w ubiegłym roku Międzynarodowego Konkursu Muzyki Polskiej im. Stanisława Moniuszki w Rzeszowie. Rzadko się zdarza, żeby duet skrzypcowy zrobił takie wrażenie. Oni po prostu „wymietli” konkurencję. Profesor Krzysztof Meyer wspomniał mi, że wszyscy jurorzy ocenili ich najwyżej, bo po prostu byli świetni.           Cieszę się, że wracają do Rzeszowa i w sobotę (17 października) o 19.00 zagrają w kościele oo. Dominikanów. To będzie doświadczenie wręcz mistyczna, bo tam jest bardzo ciekawa akustyka i również bardzo łatwo w tym ascetycznym wnętrzu na skupienie się wyłącznie na muzyce. Polish Violin Duo wykona bardzo różnorodny program, który wypełnią utwory: Grażyny Bacewicz, Georga Philippa Telemanna, Henryka Wieniawskiego, Romualda Twardowskiego i Michała Spisaka.
            W niedzielę (18 października) usłyszymy dwa tria – ponownie Władysława Żeleńskiego i Grzegorza Fitelberga. To bardzo piękne utwory i do tego w znakomitym wykonaniu. Michał Francuz, który jest pianistą niezwykle wszechstronnym, ostatnio współpracującym z Bartłomiejem Niziołem w nagraniu kompletu sonat skrzypcowych. To są świetne nagrania. Oni przywrócili choćby Sonatę Żeleńskiego do obiegu, bo ten utwór potrzebował dobrego wykonania. W tym przypadku jest podobnie, bo uważam, że Trio fortepianowe Władysława Żeleńskiego to nie jest łatwy utwór i potrzebuje dobrych wykonawców. Oprócz Michała Francuza mamy Joannę Konarzewską, znakomitą skrzypaczkę, grająca z pasją, która jest koncertmistrzynią Orkiestry Filharmonii Krakowskiej, i fenomenalny Rafał Kwiatkowski, wiolonczelista, który porywa swą grą. Ja już te utwory słyszałam w wykonaniu wymienionych wykonawców, bo zostały one nagrane przez nasze Stowarzyszenie i pod koniec roku ukaże się płyta w tymi triami. 18 października o 18.00 będziemy mogli usłyszeć ten program na żywo w sali koncertowej Instytutu Muzyki Uniwersytetu Rzeszowskiego.

             Pozostał nam jeszcze jeden październikowy weekend.
             - Tak, ponieważ w tym roku udało nam się zorganizować jeszcze dwa koncerty nadzwyczajne dzięki wsparciu Województwa Podkarpackiego i te wydarzenia odbędą się w kościele Dominikanów.
             Cieszę się, że udało się znowu zaprosić Extra Sounds Ensemble, ale tym razem z cudowną śpiewaczką Hanną Hipp, która wykona pieśni Fryderyka Chopina, zaaranżowane przez Alicję Śmietanę na orkiestrę smyczkową, a na wielki finał 25 października 2020 o 15.30 wystąpi sekstet smyczkowy w bajecznym składzie: Anna Maria Staśkiewicz, Maria Sławek (skrzypce), Katarzyna Budnik, Artur Rozmysłowicz (altówki), Tomasz Strahl, Marcin Zdunik (wiolonczele). Normalnie w tym składzie na wiolonczeli występuje Rafał Kwiatkowski, natomiast tym razem zastąpi go równie znakomity wiolonczelista Tomasz Strahl.
             Autorska aranżacja Marcina Zdunika Requiem Wolfganga Amadeusa Mozarta, będzie swego rodzaju preludium do Święta Zmarłych. Marcin dokonał znakomitych aranżacji i słuchając przekonają się Państwo, że nie brakuje nam głosów i będzie to doświadczenie z serii muzyczno–mistycznych.

             Miejmy nadzieję, że pandemia nie przeszkodzi w realizacji IV Rzeszowskiej Jesieni Muzycznej, która rekompensuje miłośnikom muzyki kameralnej fakt, że ten nurt muzyki rzadko gości na rzeszowskich scenach koncertowych. Prowadzone przez Pana Stowarzyszenie Polskich Muzyków Kameralistów działa prężnie nie tylko w Rzeszowie i Krakowie.
             - To prawda, ale też muszę przyznać, ze byliśmy już ofiarami pandemii, bo mieliśmy już zaplanowany bardzo interesujący festiwal na Wielkanoc w Zielonej Górze, gdzie był pierwszy pacjent zarażony koronawirusem i bardzo szybko musieliśmy odwołać to wydarzenie.
Może dlatego, że działamy w małych składach, wirus nam planów do końca nie pokrzyżował. Udało się obronić i zrealizować najważniejsze nasze wydarzenia, w tym dwa festiwale w Krakowie i Rzeszowie.
             Wszystkie koncerty IV Rzeszowskiej Jesieni Muzycznej rejestrujemy, staramy się o jak najlepszą jakość rejestracji, a przede wszystkim dźwięku, i wszystkie będą transmitowane na YouToube.
Gdyby ktoś nie mógł albo się obawiał przyjść na koncert, to będzie mógł uczestniczyć w tych koncertach.

             Czy myśli Pan już o kolejnej edycji?
              - Mam różne plany, ale chcę pozostać przy podtytule „Zapomniana muzyka”. Chciałbym przypomnieć między innymi znakomity Kwintet Ignacego Friedmana. Tych kompozytorów jest wielu. Wymienię jeszcze tylko: Józefa Kazimierza Hoffmana, Zygmunta Stojowskiego oraz Ignacego Jana Paderewskiego, którego na szczęście dzięki karierze pianistycznej nie zapomniano kompletnie jako kompozytora. Najczęściej jednak tylko pianiści grają jego utwory, a tymczasem Sonata na skrzypce i fortepian Ignacego Jana Paderewskiego jest znakomitym utworem.
              Mogę śmiało już myśleć i planować, bo mamy dotację z Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego obejmującą jeszcze przyszły rok. Jak zdobędę dodatkowe środki, to będzie więcej koncertów

              Przy okazji rozmowy o muzyce możemy wspomnieć o przygotowanym przez Pana wydawnictwie, które stosunkowo niedawno się ukazało, a które przybliża w sposób zrozumiały artystom prawo autorskie.
              - To jest moje hobby. Bardzo lubię objaśniać prawo autorskie, bo wielokrotnie się przekonałem, że wiele osób się boi tego tematu i uważa je za niezrozumiałe. Być może to wynika nie z samego prawa, tylko z tego, jak je komunikujemy.
Udaje mi się przedstawiać je w sposób przystępny i przekonałem się, że wiele osób po rozmowie, i przeczytaniu o danym problemie w książce, przekonało się, że te przepisy można zrozumieć i nie są one aż takie straszne. Panuje przekonanie, że prawo autorskie jest bardzo opresyjne, nie pozwala na nic, a tymczasem można znaleźć kompromis.
              Cieszę się, że książka się ukazała, że jest czytana i da się ją czytać, bo to jednak jest rozprawa prawnicza, więc mogła być nieprzystępna. Jestem też dumny z tego, ze brałem udział w przedziwnym wydarzeniu – kampanii Polskiego Wydawnictwa Muzycznego dla dzieci o prawie autorskim.
              Pod tytułem: „Jesteś twórcą, masz prawo”, została nagrana seria ośmiu filmików – lekcji prowadzonych przez dzieci. Ja tylko na końcu byłem „gadającą głową”, która mówiła, co można, a co nie. Do tego były stworzone scenariusze zajęć dla nauczycieli i szkolenia w całej Polsce, żeby uczyć o prawie autorskim i znać je. Z pewnością coś z tego zostało, chociaż to jest „kropla w morzu”, ale Polskie Wydawnictwo Muzyczne zamierza robić kolejne edycje.
To także było ciekawe doświadczenie.

              Wracając na zakończenie do trwającej IV Rzeszowskiej Jesieni Muzycznej – zapraszamy na koncerty.
              - Zapraszamy w październikowe soboty i niedziele na przyjemne weekendy muzyczne albo w środy i czwartki (koncerty sobotnie w środy, a niedzielne w czwartki) na YouToube.
Mam nadzieję, że nasze rejestracje będą dobre i spełnią Państwa oczekiwania. Zapraszam przed ekrany albo przed monitory.

Z dr Grzegorzem Manią, pianistą, kameralistą, pedagogiem i prawnikiem rozmawiała Zofia Stopińska w październiku 2020 roku w Rzeszowie.

Jubileuszowo z Maestro Kazimierzem Pustelakiem - cz. I

          Z wielką radością zapraszam Państwa do przeczytania wywiadu z Maestro Kazimierzem Pustelakiem, jednym z najwybitniejszych artystów powojennej polskiej sceny operowej, o którym Jarosław Iwaszkiewicz pisał, że: „Głos mu się leje jak wino z amfory”. Przez długie lata Kazimierz Pustelak zachwycał publiczność polskich i światowych scen operowych oraz filharmonicznych niezwykłym głosem o pięknej barwie, cudownej lekkości i doskonałości również w wysokim rejestrze, i znakomitej technice. Publiczność i krytycy muzyczni podziwiali Artystę także za elegancję, kulturę i wyczucie stylów.

           Maestro, rozmawiamy w roku Pana 90. urodzin - proszę przyjąć ode mnie i za moim pośrednictwem od mieszkańców Podkarpacia najlepsze życzenia – dużo zdrowia na długie lata, aby każdy dzień przynosił wiele radości i aby cieszył się Pan miłością najbliższych.
           - Bardzo dziękuję za tak piękne życzenia. Cieszę się, że płyną one z moich rodzinnych stron, bo urodziłem się Nowej Wsi niedaleko Rzeszowa.

           Mieszkańcy Podkarpacia szczycą się tym, że pochodzi Maestro z naszych stron, a młodsi – szczególnie ci, którzy marzą o karierze śpiewaka albo śpiewaczki, z pewnością chcieliby dowiedzieć się, czy pochodzi Maestro z rodziny o tradycjach muzycznych i kiedy rozpoczął Pan naukę śpiewu?
           - W mojej rodzinie nie było muzyków, ale ja bardzo lubiłem śpiewać. Przed wojną uczęszczałem do szkoły powszechnej i otrzymałem zadanie, aby coś zaśpiewać. Wtedy okazało się, że mam dobry głos. Kiedyś rodzice zapytali mnie, co bym chciał robić w swoim życiu, to powiedziałem, że chciałbym pracować w takim teatrze, w którym się nie mówi, tylko się śpiewa, chociaż nie wiedziałem, że taki teatr istnieje.
           Po wojnie rozpocząłem naukę w II Liceum Ogólnokształcącym w Rzeszowie i wkrótce zapisałem się do chóru, a prowadziła go pani Zofia Stachurska, która była także dyrektorem Szkoły Muzycznej w Rzeszowie. Bardzo polubiłem śpiewanie w chórze, bo występowaliśmy podczas różnych uroczystości i śpiewaliśmy nawet w teatrze. Kiedyś po próbie Pani Zofia Stachurska powiedziała: „Kaziu! Masz bardzo ładny głos i musisz uczyć się śpiewać!”.
           Rok przed maturą trafiłem do Szkoły Muzycznej, a tam uczyła śpiewu pani Maria Świeżawska. Była świetną nauczycielką i bardzo dużo się u niej nauczyłem.
Przypomnę jeszcze wydarzenie, które dotyczy pani rodzinnych stron, a świadczy najlepiej, że w mojej rodzinie też się śpiewało. W młodości śpiewałem nawet w Handzlówce, gdzie proboszczem był mój stryj ks. Ludwik Pustelak. Niedługo po okupacji przyjechaliśmy do Handzlówki z Zaczernia (gdzie urodzili się zarówno ks. Ludwik, ks. Józef i ich młodszy brat oraz siostra), z przedstawieniem „Chata za wsią”. Byłem wtedy młodym chłopakiem ze wsi i miałem małą rólkę do śpiewania, a dziewczynę, która mnie uwodziła, grała moja ciotka – siostra ks. Ludwika (śmiech).
Nasze przedstawienie bardzo się Handzlowianom spodobało. Mogło to być w 1947 roku, a potem w pięknych lasach handzlowskich mieliśmy obóz harcerski. Miło wspominam te pobyty i tamte czasy.

           Marzył Pan o śpiewie, ale ukończył Pan studia na Wydziale Rolnym Uniwersytetu Jagiellońskiego i jako inżynier rolnik pracował Pan w Wojewódzkiej Radzie Narodowej w Rzeszowie.
           - Pochodziłem ze środowiska wiejskiego i postanowiłem wybrać bardziej praktyczny zawód. Dlatego zdałem egzamin na studia w Uniwersytecie Jagiellońskim na Wydziale Rolnym, ale o śpiewie nie zapomniałem i równocześnie uczyłem się śpiewu prywatnie u pana profesora Czesława Zaremby.
Był wspaniałym nauczycielem i po dwóch latach nauki byłem już ukierunkowanym śpiewakiem. Wiele pomógł mi także w doskonaleniu sztuki śpiewaczej pan Józef Gaczyński.
           Po ukończeniu studiów uniwersyteckich wróciłem jednak w rodzinne strony i tak jak pani powiedziała, pracowałem jako inżynier rolnik w Rzeszowie. Trwało to dwa lata, bo niespodziewanie otrzymałem telefon z Krakowa. Pojawiła się szansa, abym rozpoczął pracę w wymarzonym zawodzie.

           Debiutował Maestro w Krakowie, ale nie w operze, tylko w operetce i śpiewał Pan w „Krainie uśmiechu” u boku samej Iwony Borowickiej.
           - Owszem, rozpoczynałem w Krakowie, ale pojechałem tam na zaproszenie pana Jerzego Gerta, który kierował wówczas Orkiestrą i Chórem Polskiego Radia w Krakowie, a także był kierownikiem artystycznym Teatru Muzycznego w Krakowie. Po rozmowie miałem próbne nagranie i pamiętam, że śpiewałem wtedy arie z „Rigoletta” i „Strasznego dworu”. Mój krótki występ spodobał się i dyrektor Jerzy Gert zaproponował mi pracę.
           Powiedziałem szczerze, że bardziej interesuje mnie teatr operowy niż operetka. Aby mnie przekonać do operetki, dyrektor Gert dał mi zaproszenie na przedstawienie „Hrabiny Maricy”.
Operetki były wówczas wystawiane w budynku dawnej ujeżdżalni koni, którą dostosowano dla potrzeb teatru muzycznego – była scena, kanał dla orkiestry i duża sala na około tysiąc miejsc.
Poszedłem na ten spektakl i byłem zachwycony, bo przedstawienie było znakomite. Iwona Borowicka królowała, była po prostu fenomenalna. Była nie tylko znakomitą śpiewaczką, ale również tancerką i świetnie mówiła teksty. Mało jest aktorów teatrów dramatycznych, którzy by jej dorównali interpretacją słowa mówionego.
           Dyrektor Gert zapytał mnie po spektaklu o wrażenia. Zgodnie z prawdą odpowiedziałem, że bardzo mi się podobało i jestem gotów podpisać umowę. Podpisałem umowę od razu na dwa etaty. Zostałem solistą w Teatrze Muzycznym i w Zespole Orkiestry i Chóru Polskiego Radia w Krakowie.
           Jak już pani powiedziała, debiutowałem operetką „Kraina uśmiechu” Franza Lehára. Moje wynagrodzenie było dosyć dobre, bo otrzymywałem około czterech tysięcy pensji zasadniczej i oprócz tego otrzymywałem wynagrodzenie za nagrania. Na etacie Polskiego Radia miałem normę 20 minut nagrania miesięcznie, a operetka trwała zazwyczaj ponad 2 godziny. Dodam, że wszystkie wystawiane operetki były nagrywane. To mi się opłacało.

           Został Pan w krainie operetki dość długo, pomimo, że marzył Pan o operze. Pamięta Maestro swój debiut operowy?
            - Przez dwa lata byłem solistą w Teatrze Muzycznym, ale cały czas myślałem o operze, jak większość młodych śpiewaków. Zresztą później trochę zmieniły się warunki pracy, bo zlikwidowane zostały etaty solistów w Polskim Radiu i ta współpraca wyglądała zupełnie inaczej.
W tym samym czasie, a był to 1957 rok, otrzymałem propozycję z Teatru Operowego. Spektakle operowe wystawiane były dwa razy w tygodniu w Teatrze im. Juliusza Słowackiego w Krakowie.
            Tydzień przed premierą opery „Eugeniusz Oniegin” Piotra Czajkowskiego przyjechał na próbę pan z Ministerstwa Kultury, który był znawcą sztuki operowej i śpiewu. Od jego opinii zależało, czy dane przedstawienie ukaże się w przygotowywanej formie. Stwierdził, że brak jest Leńskiego, chociaż było co najmniej trzech wykonawców tej partii, ale żaden mu nie odpowiadał.
Wtedy ktoś stwierdził, że jest dobry, młody śpiewak w operetce i można go spotkać w porze obiadowej w Grandzie. Rzeczywiście tam zazwyczaj jadałem obiady. Zarabiałem nieźle i starałem się dobrze odżywiać, aby mieć energię do śpiewania.
            Podczas obiadu podeszło do mnie dwóch panów – pan Weber, dyrektor Krakowskiego Towarzystwa Operowego i pan z Ministerstwa Kultury. Przedstawili się, a później zapytali, czy w czasie dziesięciu dni nauczę się partii Leńskiego. Stwierdziłem, że mogę się nauczyć, ale nie zgodzi się na to mój dyrektor pan Gert.
Zapewnili mnie, że to już ich sprawa, aby dyrektor Gert się zgodził.

            Podjął się Pan bardzo trudnego zadania.
            - To prawda, musiałem szybko wziąć się do roboty, bo oprócz arii są tam trudne ansamble, duety, a do tego prawie od razu musiałem uczestniczyć w próbach scenicznych, szybko szyli mi kostiumy, ale podczas próby generalnej byłem już dobrze przygotowany. Wszystko poszło bardzo dobrze, premiera była nadzwyczaj udana, publiczność nagrodziła nas długimi brawami, ukazały się entuzjastyczne recenzje znakomitych znawców sztuki operowej. Mój występ bardzo się spodobał i pisano, że wreszcie mamy tenora lirycznego.
            To był początek mojej współpracy z Operą Krakowską. Mogłem się poświęcić pracy w operze, chociaż miałem jeszcze przez jakiś czas kontakt z operetką, bo miałem jeszcze zobowiązania jako wykonawca głównych partii.

            Był Pan już dobrze pod każdym względem przygotowany do śpiewania repertuaru operowego.
            - Ja też tak sądzę. Dla mnie ważną szkołą była praca w Polskim Radiu. Jak już wspomniałem, wszystkie spektakle były nagrywane, a później przesłuchiwaliśmy je. Na nagraniu słychać było wszelkie niedoskonałości, dlatego nauczyłem się dbałości o dokładność, nie tylko strony wokalnej, ale także muzycznej. Wiele zawdzięczam dyrektorowi Jerzemu Gertowi, bo dla młodego, „zielonego” śpiewaka była to znakomita szkoła, a oprócz tego szybko stałem się znanym śpiewakiem, ponieważ te operetki były retransmitowane w programach radiowych.
            U dyrektora Gerta poznałem także spory repertuar oratoryjny oraz dużo utworów polskich kompozytorów. Nagrywaliśmy także opery – na przykład utrwaliliśmy operę "Faust" księcia Antoniego Radziwiłła. Dzisiaj jest to nieznana opera, a szkoda, bo jest naprawdę piękna i trudna.
            Pamiętam nagranie Króla Davida Arthura Honeggera, to jest także bardzo trudne dzieło. Odbył się znakomity koncert w Filharmonii w znakomitej obsadzie śpiewaków, a wystąpiły m.in. takie gwiazdy, jak: Krystyna Szczepańska, Stefania Woytowicz. To było wyjątkowo piękne wydarzenie.W ten sposób rozpoczęła się na dobre działalność na polu muzyki oratoryjno-kantatowej.
            Pamiętam, jak podczas przygotowań potężnego dzieła „Weihnachtsoratorium” („Oratorium na Boże Narodzenie”) Johanna Sebastiana Bacha pod batutą Stanisława Wisłockiego, podeszły do mnie w przerwie panie Krystyna Szczepańska i Stefania Woytowicz, mówiąc: „Ty jesteś osesek, ale ponieważ masz bardzo ładny głos i jesteś wyjątkowo muzykalny, to proponujemy ci przejście na ty”. Bardzo mnie to ucieszyło.
            Potem prawie wszystkie filharmonie proponowały mi udział w koncertach oratoryjnych. Nie mogłem przyjąć wszystkich propozycji i wybierałem tylko niektóre, te naprawdę duże wydarzenia. Pamiętam, że śpiewałem w Filharmonii Narodowej podczas koncertu otwarcia gmachu Filharmonii po odbudowie i wykonywałem (jeśli dobrze pamiętam), „Pieśni kurpiowskie” Karola Szymanowskiego. Odnieśliśmy wspólnie z Chórem i Orkiestrą duży sukces.
Wykonywałem bardzo różnorodny repertuar.

            Występował Maestro często w koncertach oratoryjno-kantatowych, z recitalami pieśni, a repertuar operowy także był ogromny, bo ponad 70 partii.
            - Miałem także nie mniej partii muzyki oratoryjnej. Wspomniała Pani o recitalach, z którymi często występowałem, a przeważały w nich pieśni – szczególnie pieśni Stanisława Moniuszki, które są przepiękne. Jak wykonywałem pieśni Stanisława Moniuszki za naszą zachodnią granicą, to często zachwyceni melomani i krytycy nie mogli uwierzyć, że tej muzyki nie skomponował romantyczny kompozytor niemiecki.

            Wiem, że przez pewien czas przebywał Pan na stypendium we Włoszech.
            - Owszem, trafiłem tam w drodze konkursu, który odbywał się w Warszawie przy ulicy Nowogrodzkiej. Oceniało nas bardzo duże jury złożone z profesorów ze wszystkich uczelni i wszyscy popierali swoich uczniów. Byłem jedynym uczestnikiem, który nie miał swojego pedagoga w jury, ale wygrałem ten konkurs.
            W tym czasie dyrektorem Opery Warszawskiej był Jerzy Semkow, który tworzył zespół śpiewaków. Okazało się, że interesował się mną już wcześniej, a po wygraniu tego konkursu, zaproponował mi, że po powrocie ze stypendium zaangażuje mnie w Warszawie.
Musiałem nawet podpisać odpowiedni „cyrograf” w Ministerstwie Kultury w obecności dyrektora Jerzego Semkowa i dyrektora Departamentu Muzyki.

            Ciekawa jestem, jak długo trwał Pana pobyt w centrum doskonalenia śpiewaków operowych La Scali.
            - Na stypendium byłem około 9 miesięcy i muszę powiedzieć, że nauczyłem się tam bardzo dużo. Miałem zajęcia ze znakomitymi pedagogami. Studiowałem m.in. pod kierunkiem maestro Frigerio, jednego z największych włoskich znawców sceny i wokalistyki, a korepetytorem był bardzo życzliwy starszy pan, który przez wiele lat pracował z Arturo Toscaninim.
            Wszyscy zgodnie stwierdzili, że jestem już uformowanym śpiewakiem, gotowym do śpiewania na scenie i dlatego przygotowywałem partie operowe w całości (oczywiście na pamięć). Nauczyłem się w sumie partii tenorowych sześciu włoskich oper: „Cyrulika sewilskiego” Rossiniego, „Don Pasquale”, „Napój miłosny” i „Łucję w Lammeromooru” Donizettiego, „Rigoletto” i „Traviatę” Verdiego. Miałem próby sceniczne z reżyserami. Na jedną z nich przyszedł ówczesny kierownik artystyczny La Scali i po zakończeniu próby wszyscy zgodnie orzekli, że wcale nie śpiewam gorzej niż Gianni Raimondi, który był wtedy gwiazdą nr 1 w La Scali.
            Pod koniec mojego pobytu w Mediolanie otrzymałem kilka bardzo interesujących propozycji udziału w spektaklach operowych ze znanymi śpiewakami, nie tylko we Włoszech. Były już nawet plany związane z otwarciem nowego gmachu operowego w Sydney. Jednak ja chciałem wracać do Polski, bo w czasie mojego pobytu we Włoszech żona urodziła naszą córkę i bardzo chciałem być z rodziną w domu. Ponadto przecież podpisałem zobowiązanie, że po zakończeniu stypendium powrócę i będę śpiewał w Polsce.

            Po powrocie do kraju pożegnał się Pan z Krakowem i przeniósł się Pan do Warszawy.
            - Zaraz po powrocie z Mediolanu poszedłem od razu na Nowogrodzką do Opery Warszawskiej, aby spotkać się z dyrektorem Jerzym Semkowem. W sekretariacie dowiedziałem się, że pan Jerzy Semkow już nie jest dyrektorem, bo został zwolniony, a jego obowiązki pełni dyrektor z Opery Łódzkiej, który z kolei powiedział mi, że jest tylko na krótkim zastępstwie i obsada nowego sezonu zostanie zaplanowana dopiero po powołaniu nowego dyrektora.
            Szczerze mówiąc, ucieszyłem się, że nie będę się musiał przenosić z Krakowa do Warszawy, ale tak się nie stało. Na dyrektora w Warszawie został powołany Bohdan Wodiczko, który wkrótce zatelefonował do mnie i poprosił o szybki przyjazd na rozmowę, bo już planował zespół na otwarcie Teatru Wielkiego.
            Pojechałem na umówioną rozmowę i dyrektor Wodiczko zaproponował mi etat solisty i od razu mieszkanie tuż obok Teatru, w którym mieszkam do dziś. Warunki finansowe nie były w pełni satysfakcjonujące, ale i tak były to najwyższe stawki, jakie mogłem dostać. Dopiero po pewnym czasie wszystko zmieniło się na lepsze.
W ten sposób od sezonu 1961/1962 zostałem solistą Opery Warszawskiej i jeszcze dwa lata pracowaliśmy w budynku przy ulicy Nowogrodzkiej.

            Jaki repertuar preferował dyrektor Bohdan Wodiczko?
            - Będąc solistą, śpiewałem właściwie cały repertuar na mój głos. Dyrektor Bohdan Wodiczko wystawiał dużo nowych oper. Z polskiego repertuaru były to opery „Król Roger” Karola Szymanowskiego oraz „Straszny dwór” Stanisława Moniuszki, ale wystawiane były także tak wybitne dzieła, jak: "Persefona" i "Król Edyp" Igora Strawińskiego, „Don Carlos” Giuseppe Verdiego, „Kawaler srebrnej róży” Richarda Straussa czy „Zamek Sinobrodego” Beli Bartoka.

            Panie Profesorze, jeszcze przed wyjazdem na stypendium do Mediolanu uczestniczył Pan w Międzynarodowym Konkursie Wokalnym w Moskwie, zdobywając II nagrodę, a cztery lata później zdobył Pan I nagrodę w Międzynarodowym Konkursie Wokalnym w Tuluzie. To były ważne wydarzenia w Pana karierze.
            - Na ten konkurs pojechałem w 1957 roku z Krakowa. Po tym konkursie miałem dużo ciekawych propozycji, mogłem podpisać umowę i od razu tam zostać, ale wtedy miałem już na widoku stypendium w La Scali i nawet byłem już zakwalifikowany. Podobnie było po konkursie w Tuluzie w 1961 roku, kiedy byłem już zaangażowany do Opery Warszawskiej. Nie mogłem przyjąć żadnej oferty, ale to wszystko było ważne i miłe.

Szanowni Państwo!
Maestro Kazimierz Pustelak poświęcił mi dużo czasu, stąd wywiad jest bardzo obszerny i postanowiłam podzielić go na dwie części. W najbliższą sobotę (10 października 2020 roku) zapraszam do lektury II części wywiadu, która jest równie, a może nawet bardziej fascynująca jak część I.

Zofia Stopińska

Subskrybuj to źródło RSS