Maria Korecka-Soszkowska: "Jestem niepoprawną optymistką"
Proponuję Państwu spotkanie z prof. Marią Korecką Soszkowską – znakomitą pianistką i pedagogiem. Żałuję, że tym razem rozmawiamy przez telefon, ale postanowiłam nie czekać na lepsze czasy, a zmobilizowała mnie świetna nowa Pani płyta z Mazurkami dwóch wielkich polskich kompozytorów – Fryderyka Chopina i Karola Szymanowskiego. Niedawno utwory te zostały nagrane przez specjalistów wytwórni DUX Recording Producers.
- Wszystko zostało zrealizowane w tym roku, już w czasie pandemii. Nagrania zostały utrwalone w marcu tego roku. Zawsze, jak zaczyna się wokół dziać coś złego, to zaczynam namiętnie uprawiać muzykę. Taki już mam charakter.
Zachwyciła mnie Pani bardzo osobistą interpretacją mazurków Szymanowskiego.
- Kocham muzykę Karola Szymanowskiego i bardzo żałuję, że nie gram wszystkich jego utworów fortepianowych, chociaż sporo ich mam w programie. Kiedyś nagrałam już 9 Preludiów op. 1, które bardzo się podobały, mam w programie Wariacje b-moll op. 3, kilka etiud, z „Masek” najczęściej grałam Serenadę Don Juana.
Chcę także powiedzieć, że dość późno sięgnęłam po utwory Karola Szymanowskiego, bo moja generacja, nawet jak byłam studentką u prof. Henryka Sztompki utworów Szymanowskiego niewiele grała.
Pierwszym utworem Karola Szymanowskiego, po który sięgnęłam był Mazurek nr 13, dedykowany Annie i Jarosławowi Iwaszkiewiczom. Bardzo mnie ten utwór zainteresował, ale przyznam się, że nie rozumiałam go w sposób właściwy będąc młodą dziewczyną (to było chyba na pierwszym roku studiów, a może nawet jeszcze w średniej szkole muzycznej).
Miłość do muzyki Karola Szymanowskiego przyszła z czasem. Kocham muzykę etniczną i to nie tylko polską, ale także innych krajów i czuję pierwotną wartość muzyki opartej na podłożu ludowym. Kiedy Szymanowski zwrócił się ku muzyce podhalańskiej, to odczułam te rytmy w jego mazurkach i nie przeszkadzały mi rozmaite zawiłości, które stały się dla mnie zrozumiałe.
Tak też staram się je grać, aby przekaz był czytelny dla słuchacza.
Czasem słyszę wykonania, w których jest wielki hałas współbrzmień, natomiast umyka moim zdaniem najważniejsze. U Szymanowskiego, w każdym z jego utworów zawsze jest ukryta jakaś myśl melodyczna i należy ją wydobyć w różnych wariantach kolorystycznych. To jest bardzo interesujące.
Z 20 Mazurków op. 50 wybrała Pani 12.
- Tak. Bardzo żałuję, że mi się jeszcze jeden zeszyt nie zmieścił, ale chciałam pokazać różnicę pomiędzy mazurkami Chopina i Szymanowskiego i dlatego nie mogłam zamieścić całego cyklu. Na płycie znalazło się jedenaście mazurków Fryderyka Chopina z trzech opusów: 4 Mazurki op. 33, 4 Mazurki op. 47, 3 Mazurki op. 50 oraz 12 Mazurków op.50 Karola Szymanowskiego z trzech zeszytów (I,II,III).
Mazurki Chopina, które Pani zamieściła na płycie, powstały w czasie pobytu kompozytora za granicą, na przestrzeni sześciu lat,ja bym je nazwała „mazurkami tęsknoty”. Nawet, jeśli mają one taneczną formę i durową tonację, to w każdym można znaleźć melancholijną nutę.
- To prawda, chociaż może nie we wszystkich jest ona zauważalna, ale na przykład w m.in. Mazurku e-moll op.41 nr 1 ta tęsknota wprost rozrywa serce.
Z kolei Mazurek cis-moll op. 50 nr 3 nazywam „bachowskim”, bo Chopin użył w nim zabiegów polifonicznych. Od początku w różnych głosach pokazuje się główny motyw, który dopiero później przechodzi w rytm mazura. Dlatego część o tanecznym charakterze gram trochę szybciej niż sam wstęp.
Według mnie mazurki dają wykonawcy duże pole do popisu. Starałam się nagrać je w sposób prosty i nadać właściwą kolorystykę poszczególnym utworom.
Z kolei ja uważam, że bardzo dobrym pomysłem było zestawienie późnych mazurków Chopina z mazurkami Szymanowskiego. W ten sposób widać najlepiej, że Szymanowski przejął od Chopina jedynie formę. Podkreśla to z pewnością bardzo osobista interpretacja Wykonawczyni.
- Mazurki Szymanowskiego pobudzają mnie emocjonalnie, ale nie można stracić poczucia, że to jest mazurek i ten rytm musi być czytelny, natomiast bardzo różnią się od mazurków Chopina. Tę różnicę chciałam pokazać melomanom, zamieszczając na jednej płycie mazurki Chopina i Szymanowskiego.
Chcę jeszcze powiedzieć, co łączy w mazurkach Chopina i Szymanowskiego – żaden z nich nie zacytował konkretnej melodii ludowej. Obaj na różne sposoby nawiązują do melodii ludowych, ale żaden z nich nie cytował. To są własne pomysły Chopina i Szymanowskiego.
Zastanawiałam się, która to już Pani płyta została wydana, bo ja pamiętam jeszcze czarne krążki z utworami Fryderyka Chopina.
- To były inne czasy. Wszyscy nagrywaliśmy w Polskich Nagraniach, a na pierwszej mojej płycie znalazły się utwory Juliusza Zarębskiego. Bardzo rzadko wykonawcy zamieszczali utwory tego kompozytora na płytach. Pamiętam, że wkrótce po ukazaniu się płyty, zgłosił się do mnie pewien dziennikarz ze Szwajcarii, który koniecznie chciał propagować utwory Zarębskiego i rozprowadzać tę płytę w Szwajcarii, ale wtedy wydawało się to niemożliwe. Jak już powiedziałam – to były inne czasy. Dla Polskich Nagrań nagrałam też płytę z utworami Fryderyka Chopina.
Moja pierwsza płyta kompaktowa, która wydana została w DUX-ie, była bardzo interesująca i może dlatego nakład został już wyczerpany. Na drugiej były między innymi wspomniane Preludia op. 1 Karola Szymanowskiego oraz Tryptyk góralski Artura Malawskiego. Dla DUX-u nagrałam też kilka płyt w utworami Chopina.
Jak byłam przez kilka lat kierownikiem Katedry Fortepianu w Akademii Muzycznej w Łodzi, to zorganizowałam nagranie trzech płyt, na których znalazło się kilka utworów w moim wykonaniu, ale przede wszystkim utwory w wykonaniu członków Katedry.
Uważamy Panią za Artystkę bardzo związaną z Podkarpaciem, chociaż urodziła się Pani we Lwowie.
- To prawda, ale w Rzeszowie spędziłam najbardziej istotne lata życia. Chociaż jak moi rodzice uciekli ze Lwowa do Polski, to zamieszkaliśmy u mojej babci (matki mojej mamy) w Strzyżowie.
Jak opuszczaliście Lwów, była Pani chyba malutka dziewczynką. Czy zapamiętała Pani lwowskie mieszkanie albo najbliższe otoczenie domu we Lwowie?
- Nie mogłam nic zapamiętać, bo miałam zaledwie trzy miesiące. Pierwsze urodziny obchodziłam już w Strzyżowie.
Wiem, że to właśnie w Strzyżowie Pani mama zauważyła szczególne zainteresowanie swej córeczki muzyką klasyczną i postanowiła ten talent rozwijać.
- Zaczęłam uczyć się grać jak miałam 5 lat i to była zasługa mojej mamy.
Najpierw uczyłam się u pani Władysławy Durskiej, która była świetną, chociaż wymagającą nauczycielką. Była bardzo piękną, elegancką i wytworną damą, która także pochodziła ze Lwowa.
Później zostałam przeniesiona do pani profesor Janiny Stojałowskiej. Często o niej myślę i bardzo serdecznie ją wspominam. Była uczennicą znakomitego pianisty Ignacego Friedmana.
Także była wytworną damą pochodzącą ze Lwowa, gdzie była uznawana za świetną nauczycielkę gry na fortepianie. Wprawdzie nie mówiła lwowską gwara, ale pewne wschodnie naleciałości słyszało się w jej mowie. Zamiast „wiesz ty” – zawsze mówiła: „wisz ty”. Do dzisiaj to pamiętam i się wzruszam. Zaczęłam jeździć z mamą do szkoły muzycznej, jak miałam 6 lat, a wyjechałam niedługo po Ogólnopolskim Konkursie Mozartowskim w Katowicach, który odbył się w 1956 roku i na którym otrzymałam wyróżnienie.
Jednak sporo lat spędziłam w Rzeszowie. Jeszcze się uczyłam grać na skrzypcach u pana Swobodziana. To była także wielka postać. Dzisiaj nie ma takich ludzi. Oni mieli inny stosunek do życia. Wszyscy byli uciekinierami, którzy musieli zostawić swoje domy i cały swój dotychczasowy dorobek. Dziękowali Bogu, że przeżyli, wszystkie trudy znosili z uśmiechem i kochali muzykę nad wyraz. Podczas lekcji dawali z siebie naprawdę wszystko. Wprawdzie po trzech latach przestałam uczyć się grać na skrzypcach i dzisiaj już nic nie pamiętam, ale z pewnością były te lekcje ważne dla mojego rozwoju muzycznego...
Od początku fortepian był najważniejszym, wymarzonym instrumentem.
- Od piątego roku życia. Pani prof. Stojałowska była bardzo niezadowolona, kiedy dowiedziała się, że wyjeżdżamy do Krakowa, bo ojciec otrzymał tam przydział na mieszkanie, ponieważ chciała mnie przygotowywać do Konkursu Chopinowskiego... Myślała o tym poważnie, kiedy byłam w pierwszej klasie Szkoły Muzycznej II stopnia w Rzeszowie. Już wtedy grałam I część Koncertu e-moll Chopina a także Etiudę gis-moll „tercjową”.
Słyszałam, że zwrócił na Panią uwagę prof. Henryk Sztompka.
- Tak, podczas ogólnopolskiego Konkursu Mozartowskiego dla Dzieci i Młodzieży w Katowicach. Już wtedy prof. Sztompka zaproponował, że będzie mnie uczył w średniej szkole. Wprawdzie wtedy mieliśmy już w planie przenosiny do Krakowa, ale ja uczyłam się jeszcze w Rzeszowie.
Jak zamieszkaliśmy w Krakowie i przeniosłam się do tamtejszej średniej szkoły muzycznej, to przez cały czas uczyłam się u prof. Sztompki .Studiowałam w jego klasie przez 8 lat
Z perspektywy wielu lat, jak na to patrzę, to widzę, że wszyscy bez większych urazów psychicznych przeszliśmy przez całą powojenną transformację.
Gdyby nie było wojny, to pewnie mieszkałabym we Lwowie, bo to wspaniałe miasto, które później poznałam i nic takiego nie spotkałoby ani mnie, ani moich rodziców, którzy musieli od zera zaczynać po raz drugi i przez wiele lat żyć w biedzie.
Dzisiaj młodzież nie ma pojęcie, jak wtedy było. Wiele rodzin znajdowało się w takiej sytuacji, jak moi rodzice, którzy zostali wypędzeni ze swoich ojczystych stron. To wszystko politycznie, społecznie, emocjonalnie jest tak skomplikowane, że ja chylę czoła przed każdym, kto zachował człowieczeństwo i empatię do innych ludzi. Ci wszyscy ludzie mimo tak wielu zranień mieli tak wiele dobrego do dania następnemu pokoleniu. To jest piękne.
Mimo tych ciężkich czasów, życie potrafiło okazywać także swoje piękne strony.
Może dlatego mam sentyment do Strzyżowa i Rzeszów jest w moim sercu.
Po ukończeniu Akademii Muzycznej w Krakowie wyjechała Pani na studia do Wiednia.
- Nie od razu, wcześniej przeniosłam się do Warszawy, bo poznałam swojego męża. Byłam już mężatką, jak pojechałam na studia do Wiednia. Niełatwo było sobie takie studia „wychodzić”, ale mąż mnie ciągle mobilizował, składałam podania i w końcu się udało.
Moje nazwisko było już wówczas znane, bo w 1965 roku startowałam w Konkursie Chopinowskim.
Dowodzi to najlepiej, że zainteresowanie Konkursem Chopinowskim było ogromne.
- To prawda. Jednak ja w tym konkursie nie miałam szczęścia. Nie dlatego, że ktoś mnie źle ocenił, tylko dlatego, że mój ukochany profesor Henryk Sztompka zmarł kiedy byłam na czwartym roku studiów. Trafiłam do klasy pani prof. Reginy Smendzianki, ale to była młoda, rozpoczynająca karierę pedagogiczną pianistka, a poza tym zajęta swoimi koncertami i nawet nie miała czasu być na moich konkursowych występach. Nie byłam przygotowana do tego konkursu i miałam szczęście, że znalazłam się w drugim etapie i otrzymałam dyplom honorowy. Prawdę mówiąc, nie miałam lekcji podczas choroby prof. Sztompki, później także lekcje odbywały się sporadycznie. To było straszne, przeżyłam ogromny stres i to też mnie wiele nauczyło.
W pierwszej turze eliminacji do których przygotowywał mnie jeszcze prof. Sztompka miałam bardzo wysoki wynik. Kiedy prof. Sztompka zachorował, to proponowano mi przejście do innego pedagoga, ale ja nie wyobrażałam sobie takiego braku lojalności wobec swojego wspaniałego pedagoga i byłam bez lekcji. Niestety, za wszystko się płaci. Takie jest życie.
Dwa lata później pojechała Pani do Szwajcarii na międzynarodowy „ Meisterkurs fűr moderne Klaviertechnik”oparty na formule konkursowej w St. Moritz i otrzymała I nagrodę.
- Później odnosiłam sukcesy w różnych konkursach, ale żaden z nich nie był tak ważny, jak Konkurs Chopinowski w Warszawie.
Spoglądając na to wszystko z perspektywy lat, mogę powiedzieć, że nie ma co żałować takich czy innych wydarzeń. Najważniejsze jest trwać w swojej pasji i starać się rozwijać, niezależnie, czy świat to doceni bardziej lub mniej. Trzeba po prostu pracować zgodnie z tym, co mówi Joga (zajmuję się Jogą jako systemem filozoficznym). Joga mówi: „ ...Pracuj, nie licząc na uznanie tej pracy, ale pracuj”. To jest bardzo mądre. Nie należy być wyrachowanym w tym, co się robi.
Każdemu życie przynosi dobre i złe rzeczy. W dojrzałym wieku zrobiłam się nieprawdopodobną optymistką. Jestem wdzięczna za każdy dzień życia.
Ma Pani szczęście do koncertów, bo wykonała Pani kilkaset recitali i koncertów symfonicznych, a rozpoczęła Pani działalność koncertową w 1962 roku.
- Tak, ale wtedy nie miałem jeszcze nawet osiemnastu lat. Uważam, że trwanie w zawodzie jest moim powołaniem. Miałam zawsze bardzo dobrą pamięć, która do dzisiaj mnie nie zawodzi. Pamiętam, że kiedy ktoś mi zaproponował wykonanie Sonaty b-moll Chopina, to nauczyłam się jej w 10 dni i grałam. Dzisiaj pewnie nie zdecydowałabym się na takie wyzwanie, ale przez wiele lat szybko wszystko przyswajałam.
Tak jak pisał Artur Rubinstein, że posługuje się podczas grania nie tylko słuchem i dotykiem, ale także zapamiętuje tekst nutowy wzrokowo, to ja również doceniam aspekt wzrokowy przyswajania pamięciowego dzieła muzycznego .
Z pewnością miała Pani pamięć wyćwiczoną do granic możliwości, ucząc się od dziecka wielu utworów.
- Kiedyś miałam taki dar. Jak uczyłam się w gimnazjum, to zapamiętywałam całą stronę książki, którą czytałam. Dzięki temu miałam same piątki i byłam we wszystkim prymusem. Zdając maturę, byłam zwolniona z ustnych egzaminów zarówno z matematyki, jak i z polskiego.
Teraz już te umiejętności są trochę słabsze, ale ciągle jeszcze jestem pewna tekstu podczas grania.
Był taki czas w Pani działalności artystycznej, że dosyć często występowała Pani w Rzeszowie.
- Owszem, ta współpraca rozpoczęła się na początku lat 70-tych ubiegłego wieku, kiedy dyrygentem i dyrektorem artystycznym Orkiestry Filharmonii Rzeszowskiej został pan Stanisław Michalek. Poznaliśmy się w ciekawych okolicznościach. Na inaugurację sezonu do Rzeszowa zaproszona była zupełnie inna pianistka. Okazało się, że solistka źle się poczuła i poproszono mnie w ostatniej chwili, abym przyjechała zagrać w Przemyślu i Rzeszowie Koncert f- moll Fryderyka Chopina na inauguracji sezonu, który jeszcze do tego miał być nagrywany przez Polskie Radio.
Ja miałam ten Koncert w programie i w palcach, ale na przygotowanie się do koncertu nie było czasu.
Dyrektor Michalek zgodził się, abym już nie jechała do Przemyśla, tylko została w Rzeszowie i spokojnie przygotowała się do piątkowego koncertu. Tak też się stało, przez cały dzień siedziałam przy fortepianie i powtarzałam koncert. Podczas piątkowego koncertu zarówno Orkiestra, jak i ja zagraliśmy bardzo dobrze.
Dyrektor Stanisław Michalek był taki zadowolony, że zaproponował mi wykonanie kolejnych koncertów z orkiestrą Filharmonii Rzeszowskiej. Sporo koncertów symfonicznych zagrałam w Rzeszowie, a ostatni raz wystąpiłam pod batutą pana Józefa Radwana i uważam, że było to moje najlepsze wykonanie Koncertu a-moll Roberta Schumanna.
Później zmienił się dyrektor artystyczny w Rzeszowie i już mnie nie zapraszał, bo miał swoich ulubionych pianistów.
Natomiast wcześniej, szczególnie wówczas, kiedy dyrektorem był pan Stanisław Michalek, to w każdym sezonie grałam w Rzeszowie koncert symfoniczny. Uważam, że to był wspaniały dyrygent i człowiek dużego formatu. Chociaż już od wielu lat nie żyje, to ciągle go wspominam i uważam, że bardzo dużo Filharmonia Rzeszowska jemu zawdzięcza.
W tym czasie w programach koncertów pojawiało się sporo muzyki nowej, skomponowanej w XX wieku. Pani też grała sporo takiej muzyki.
- Był taki czas, że grałam dużo utworów współczesnych kompozytorów, polskich i zagranicznych. Na początku, nawet jak ta muzyka była dla mnie mało przystępna, to zawsze starałam się znaleźć w niej piękno jakiegoś współbrzmienia lub przebiegu. Na szczęście nie trwało to długo i później już zawsze potrafiłam w sposób właściwy dostrzec walory każdego utworu.
Aktualnie, w dobie panującej pandemii, nie możemy słuchać Pani gry w salach koncertowych, ale odbywają się koncerty w sieci oraz można sięgnąć po płyty i nawet kiedy brak nam żywego kontaktu, to te nagrania budzą nasze emocje i wzruszają.
- Zawsze muzyka trafia do mojego serca i staram się przekazywać również moje uczucia w grze. Wielką radość sprawia mi wzruszenie publiczności. Zazwyczaj po koncercie sporo osób podchodziło i dziękowało za te wzruszenia.
Ucieszyłam się, jak pani powiedziała, że tyle emocji wzbudziły mazurki Chopina. Większość ze znajdujących się na mojej najnowszej płycie nastraja melancholijnie, ale niektóre - tak jak Mazurek D-dur op. 33, czy Mazurek G-dur op.50 pobudzają do tańca i szalonej zabawy.
Przez całe życie związana jest Pani z muzyką, ze sztuką.
- Związek ze sztuką jest wielkim boskim błogosławieństwem, dlatego, że człowiek grając muzykę, nie czuje się samotny ani stary, a często kiedy grając przypominam sobie wykonania sprzed lat, to czuję się młoda.
Ponadto artystą się bywa, nie jest się zawsze, ale kiedy się bywa tym artystą, to jest ogromne szczęście. Do tego nie jest potrzebna słynna sala koncertowa, bo to może zdarzyć się w domu, w jakiejś świetlicy czy w innym miejscu, a grając człowiek się odrywa od ziemi i to daje dużo szczęścia.
Miałam także szczęście do bardzo dobrych pedagogów i dzięki temu nie mam żadnych problemów technicznych, moje ręce nigdy nie zostaną uszkodzone poprzez granie, nie boli mnie kręgosłup od tego, że siedzę przy fortepianie. To jest odpowiednia technologia gry, której ostatni szlif dał prof. Dieter Weber w Wiedniu. Dzięki temu nigdy moje emocje nie są przyćmione przez walkę z materią i towarzyszą każdemu wykonaniu.
Dosyć późno zaczęła Pani uczyć, ale dzieliła się Pani swoją wiedzą i doświadczeniem do niedawna.
- Wszystko zaczęło się od krótkich spotkań pedagogicznych, ale tak naprawdę poważnie zajęłam się uczeniem pod koniec lat 80-tych ubiegłego wieku, kiedy przez dwa lata prowadziłam klasę fortepianu na Uniwersytecie Bilkent w Ankarze.
Ucząc przez pewien czas w Turcji, zaczęłam się zastanawiać, dlaczego nie uczę Polaków? Trudno było wtedy o pracę w polskich uczelniach muzycznych, a ja nie chciałam uczyć małych dzieci, bo byłam już na tyle dojrzałą pianistką, że chciałam przekazać to, co umiem na trochę wyższym pułapie.
Pojawiła się szansa złożenia wniosku o zrobienie przewodu w Akademii Muzycznej w Łodzi i po zdaniu egzaminu na adiunkta, zostałam przyjęta najpierw na pół etatu, a później na cały etat. W tej uczelni przeszłam wszystkie szczeble kariery naukowej od asystenta I stopnia do profesora tytularnego (2000) i profesora zwyczajnego (2007). W latach 2007 – 2014 pełniłam funkcję kierownika Katedry Fortepianu.
Nie byłam pedagogiem, który swoje cele stawiał wyżej niż studentów. Zawsze byłam dla nich i do dzisiaj mam z nimi serdeczne kontakty. Jestem zadowolona, że się nie zmarnowali i działają w zawodzie.
Nawet jak się już przekaże pałeczkę następnemu pokoleniu, to artysta pozostaje nadal artystą.
- Powiem Pani, że to jest właśnie w sztuce wspaniałe, że artysta musi do końca życia pracować twórczo. Nie wiem, skąd się bierze u mnie tyle energii i chęci do działania. Nie poddaję się żadnym depresjom, bo to jest naturalne, że dzieją się wokół nas rzeczy dobre i złe. Cieszę się każdym dniem, codziennie ćwiczę i uczę się nowych utworów albo przypominam sobie te, które grałam przed laty.
Ostatnio sięgnęłam po utwory Emila Młynarskiego, Józefa Wieniawskiego, a podczas ostatniego koncertu online wykonałam trzy walce Stanisława Moniuszki.
Bardzo się dziwię, że tak dużo kompozycji z okresu Młodej Polski nie jest granych. Mam nadzieję, że znajdą się pasjonaci, którzy po nie sięgną.
Prowadząc przez tyle lat aktywną działalność koncertową miała Pani okazję zwiedzić kawał świata.
- Podróżowałam sporo po świecie, znam parę kontynentów, ale uważam, że szczęścia nigdzie nie można znaleźć, nawet w najpiękniejszym miejscu, jeżeli brakuje określonych emocji, które nas z tym miejscem wiążą.
Pani dom jest od wielu lat w Warszawie, a serce?
- Moje serce jest rozdarte. Pomimo, że nie pamiętałam Lwowa z dzieciństwa, to poznałam to miasto dzięki lwowskiemu dyrygentowi, z którym poznał mnie w Rzeszowie pan Stanisław Michalek. Dzięki tej znajomości zostałam zaproszona do Filharmonii Lwowskiej z Koncertem g-moll Mendelssohna. Później jeszcze chyba dwa albo trzy razy byłam we Lwowie dzięki koncertom organizowanym przez Krajowe Biuro Koncertowe. Poznałam trochę to miasto, ale czułam ogromne rozdarcie, że miasto, w którym się urodziłam, znajduje się w innym państwie. Nie dziwię się, że Wojciech Kilar, który spędził tam dzieciństwo, nie chciał tam jeździć.
Część mojego serca jest we Lwowie, bo tam się urodziłam, część pozostała w Rzeszowie, bo tam zaczęłam realizować moje muzyczne pasje i miałam wielu przyjaciół, a także w Strzyżowie, bo tam mieszkałam. Później był Kraków, a potem była Warszawa i na końcu Łódź, gdzie także kawałek serca zostawiłam. Kocham chyba całą Polskę. Cieszę się, jak rozwijają się duże i małe miasta.Cieszy mnie, że Rzeszów tak pięknie wygląda i zawsze jadę tam z wielką radością, bo przypomina mi się młodość. Jak po latach przyjechałam do Rzeszowa, to od pierwszej chwili poczułam, że to jest moje miejsce, to jest to powietrze. To było prawie 20 lat temu i może jeszcze klimat nie był tak skażony, ale dla mnie rzeszowskie powietrze było inne – lepsze.
Znamieniem mojego pokolenia jest to, że jesteśmy mimo wszystko wykorzenieni. Ja nie wiem nawet, gdzie jest pochowana matka mojego ojca, bo jak uciekaliśmy ze Lwowa, to ona była już bardzo leciwą kobietą i nie mogła udać się w taką podróż. Rodzice zostawili ją we Lwowie pod opieką sióstr zakonnych, które potem zawiadomiły ojca o jej śmierci. Ojciec jednak nie mógł tam nigdy pojechać. Dlatego doceniam każdy dzień, w którym mogę normalnie żyć, działać, grać…
Z prof. Marią Korecką-Soszkowską, wyśmienitą pianistką i znakomitym pedagogiem rozmawiała Zofia Stopińska 17 grudnia 2020 roku.