Najważniejsza w życiu jest wyłącznie miłość.
Zapraszam na spotkanie z Zygmuntem Kuklą, Rzeszowianinem z urodzenia, dyrygentem, aranżerem, kompozytorem i od wielu lat jednym z najbardziej rozpoznawalnych muzyków dla bardzo szerokiego grona publiczności, od sal filharmonicznych poczynając po estrady festiwali i imprez rozrywkowych.
Niedawno pojawiłeś się po latach w Rzeszowie i nagrywałeś z Orkiestrą Filharmonii Podkarpackiej oraz zespołem PECTUS. Powiedz coś o tej sesji.
- To jest bardzo ciekawy projekt, który wymyślił Tomek Szczepanik – lider zespołu PECTUS, ponieważ on napisał muzykę do nieznanych powszechnie tekstów Wojtka Młynarskiego. Teksty te Wojtek pisał przez lata, ale nigdy ich nie opublikował i nigdy nikt nie skomponował do nich muzyki, a niedawno zajął się tym Tomek i nawet zostały one nagrane na płycie.
Powstał też pomysł, aby te utwory zaaranżować i nagrać z towarzyszeniem orkiestry symfonicznej. Na razie nagraliśmy trzy utwory z Orkiestrą i mam nadzieję, że będzie kontynuacja, bo uważam, że to jest bardzo ciekawy projekt.
Jest to muzyka rozrywkowa grana symfonicznie (bez sekcji rytmicznej), bardzo interesująca, a do tego jeszcze teksty są świetne.
Czy często masz okazję dyrygować orkiestrami symfonicznymi?
- W czasie tego nagrania nie dyrygowałem, tylko grałem na fortepianie. Nie było dyrygenta, bo nagrane utwory zaaranżowane są na kwintet smyczkowy, dwóch perkusistów i niewielką sekcję instrumentów dętych drewnianych: dwa flety, obój, dwa klarnety i dwa fagoty oraz fortepian.
Chciałem, aby tym świetnym tekstom towarzyszyła kameralna muzyka.
Pytałaś, czy często dyryguję orkiestrami symfonicznymi i muszę się przyznać, że ostatnio dyrygowałem chyba ponad piętnaście lat temu. Z Sinfonią Varsovią nagrywaliśmy wtedy muzykę do filmu Agnieszki Holland Julie Walking Home (Julia wraca do domu). Nagrywałem też w Polską Orkiestrą Radiową, ale to wszystko już dawne czasy.
Jak ten projekt z utworami do tekstów Wojciecha Młynarskiego będzie kontynuowany i jeśli będzie potrzebny większy skład, to wtedy stanę za pulpitem dyrygenta.
Ostatnio na nagraniach online najczęściej widzimy dosyć małe składy orkiestr symfonicznych, każdy muzyk kwintetu smyczkowego siedzi przy oddzielnym pulpicie, z własnym materiałem nutowym.
- Nie wiem, co ty o tym myślisz, ale dla mnie nie ma to większego sensu, ponieważ sekcja dęta siedzi tak jak siedziała, a dotyczy to tylko kwintetu smyczkowego. Później w garderobach już się nie da stosować tych odległości. To, co widzimy na estradzie, ma tylko znaczenie wizerunkowe w związku z panującą sytuacją, ale tak musi być.
Podziwiam panią dyrektor Martę Wierzbieniec, że w tych warunkach prowadzi działalność i z tego, co opowiadali mi muzycy, w Filharmonii Podkarpackiej sporo się dzieje.
Jest kilka orkiestr, które przestały funkcjonować lub prawie nic nie robią, a w Rzeszowie są nagrania i ciągle coś się dzieje.
Dzięki temu Orkiestra Filharmonii Podkarpackiej zdobędzie takie umiejętności, jak orkiestry radiowe, które regularnie nagrywają. Orkiestry filharmoniczne nie czują się komfortowo grając do kamer i do mikrofonów, bo one są przyzwyczajone do występów dla publiczności, która je inspiruje.
- Pewnie masz rację, chociaż ja jestem przyzwyczajony do mikrofonów i kamer, bo 90 procent mojej pracy zawodowej to praca dla telewizji i ta publiczność jest bardzo daleko, albo nie ma dla nas takiego znaczenia. Wszystko robimy dla potrzeb telewizji i do tego już jestem przyzwyczajony. Myślałem o tym podczas nagrania w Rzeszowie. Rodzaj emocji i koncentracja jest bardzo podobna. Może dla solistów śpiewanie czy granie do pustej sali jest trudne, ale dla dyrygenta, a przynajmniej dla mnie, nie ma to aż takiego znaczenia. Dla mnie jest bardzo ważne, żeby dobrze zagrać.
Wracając do nagrania w Filharmonii Podkarpackiej, to chcę jeszcze dodać, że muzycy podczas gry mieli słuchawki i to z pewnością była dla nich nowość. Musieli się przyzwyczaić do zupełnie innego słuchania – nie siebie i kolegów siedzących obok, tylko słuchania całego zespołu. Orkiestra Filharmonii Podkarpackiej bardzo dobrze sobie z tym poradziła. Byłem miło zaskoczony.
Ponieważ nie było dyrygenta, nie było sekcji rytmicznej, to grali do metronomu, który mieli także w słuchawkach. To były piosenki, w których dyscyplina time’owa musi być utrzymana, wszystko musi być bardzo precyzyjnie wykonane. Słyszałem później zmontowany już dźwięk i uważam, że wszystko bardzo się udało.
Ciekawa jestem, jak wyglądało Twoje spotkanie z Filharmonikami Podkarpackimi po latach. Jak byłeś dzieckiem, to biegałeś do Filharmonii do rodziców. Teraz już nie ma tamtych muzyków. Przy pulpitach siedzą Twoi rówieśnicy albo młodsi muzycy.
- Dokładnie tak jest. W pierwszych skrzypcach spotkałem Monikę Stępień (nazwisko panieńskie) i oboistę Pawła Raka, moich kolegów z klasy w Liceum Muzycznym w Rzeszowie. Trochę starszym kolegą był klarnecista Robert Mosior.
Wydaje mi się, że jeszcze niedawno byłem na każdym koncercie Orkiestry Filharmonii Podkarpackiej, chodziłem też na próby i siedziałem na widowni, kiedy rodzice byli zajęci. Od tego czasu minęło wiele lat, ale sala po remoncie wydaje mi się taka sama i czuję, że ten sam duch się w niej unosi.
Jest też pewna trudna dla mnie bariera. Moja kochana Mama już nie żyje, odeszła niespodziewanie, a kiedyś była dla mnie wzorem jako muzyk i nauczyciel.
Ja także ceniłam Twoją Mamę, którą poznałam w Szkole Muzycznej. Była świetną wiolonczelistką, przez wiele lat była koncertmistrzem grupy wiolonczel i nauczycielką gry na tym instrumencie, a ja uczennicą. Byłam zaszczycona, że obdarzyła mnie sympatią, a później przyjaźnią. Poznałam też Jej męża Andrzeja, a jeszcze później Ciebie. Mama niewiele mówiła o Twoich różnych zainteresowaniach i wyborach. Muzyka otaczała Cię zawsze. Byłeś synem wiolonczelistów, a uczyłeś się grać na fortepianie. Czy sam wybrałeś ten instrument?
- Tak, ukończyłem również liceum muzyczne w klasie fortepianu, ale muszę powiedzieć, że nigdy Rodzice nie namawiali mnie do nauki gry na wiolonczeli. Może raz trzymałem w ręku wiolonczelę. Dobrze wiedzieli, że to bardzo trudny instrument.
Odkąd pamiętam, w domu było pianino, na którym próbowałem coś grać. Później zapisali mnie, o ile dobrze pamiętam, do przedszkola muzycznego, które mieściło się przy ul. 1 Maja (dzisiaj Sobieskiego) i do szkoły muzycznej I stopnia też poszedłem na fortepian.
Zapytam Ojca, dlaczego nigdy nie było nawet mowy o nauce gry na wiolonczeli.
Kiedy stało się oczywiste, że oprócz muzyki klasycznej chcesz się zajmować jeszcze innym gatunkiem muzyki?
- Pamiętasz nasze spotkanie w studiu Polskiego Radia w Rzeszowie, kiedy nagrywałaś szkolny big-band, który prowadziłem?
Oczywiście, byłam zaskoczona, że uczeń Liceum Muzycznego tak dobrze radzi sobie z dyrygowaniem.
- Zaprosiłaś nas na nagranie, ja wtedy byłem w przedmaturalnej klasie. To był moment przełomowy, bo ja już byłem zdecydowany na studia pianistyczne w Akademii Muzycznej w Krakowie i bardzo dużo ćwiczyłem, bo zależało mi, aby dostać się na studia.
Przed tym nagraniem posłuchałem kilku znanych amerykańskich big-bandów. Wprawdzie nie było to takie łatwe jak dzisiaj, ale znalazłem kilka płyt, słuchałem radia i ta swingująca muzyka tak mi weszła do głowy, że już nigdy nie wyszła do tego czasu.
Moja Mama nawet nie próbowała mi tego z głowy wybijać. Była bardzo dyskretna we wszystkich działaniach.
Pamiętam, że jak zdecydowałem się na studia na Wydziale Jazzu i Muzyki Rozrywkowej Akademii Muzycznej w Katowicach, koleżanka Mamy - Ania Ruszel powiedziała: „ Boże, Marysiu błagam cię, tylko nie do Katowic. Tam króluje głównie alkohol”. Trochę w tym racji było, ale przesadzała mocno.
Wydaje mi się, że za bardzo interesowała Cię muzyka. Zresztą nie miałeś za dużo czasu na życie towarzyskie, bo zająłeś się jeszcze aranżacją i prowadzeniem zespołu.
- Szybko przekonałem się, że aby coś dobrze zagrać, to najlepiej jak sam sobie napiszę te nuty. Jeśli ktoś nie jest aranżerem, to w muzyce rozrywkowej nie może być liderem zespołu, bo musiałby komuś zlecać aranżowanie i zespół nie miałby też charakterystycznego oblicza muzycznego. Każda orkiestra ma jednak swoje brzmienie.
Przyznam się, że czasami, jak jest tyle roboty, że sam nie zdążę zaaranżować, to komuś zlecam część pracy, ale to, co gramy, to w 90 procentach są moje aranżacje. To jest istota tej muzyki, że nawet tę samą piosenkę aranżuje się zupełnie inaczej, przeważnie na inny skład i kto inny ją śpiewa. Często pisze się także myśląc o wokaliście. Nadal mnie to bardzo interesuje.
Ciekawa jestem, dlaczego studiowałeś na Wydziale Zarządzania Uniwersytetu Warszawskiego.
- To były studia podyplomowe i trwały zaledwie rok. Chciałem mieć kontakt z innymi ludźmi i tematami. Bardzo mi się to później przydało, bo wiele było zajęć poruszających bardzo ciekawe zagadnienia, z którymi nigdy wcześniej nie miałem do czynienia. Szczególnie ciekawe były zajęcia z zarządzania kulturą i kwestie dotyczące funduszy europejskich, a to był 2003 i 2004 rok, kiedy wchodziliśmy do Unii Europejskiej. Były też zajęcia z motywacji, z inteligencji emocjonalnej czy mediacji. W prowadzeniu zespołów i trwającej przez rok pracy w Redakcji Rozrywki TVP bardzo to wszystko się przydało.
Pamiętam, że jak byłeś dyrygentem musicalu „Metro” Janusza Stokłosy, to organizowane były wyjazdy z Rzeszowa do Warszawy. Kiedy tam trafiłeś?
- „Metro” było na samym początku. Ja byłem wtedy na roku dyplomowym Akademii Muzycznej w Katowicach. Janusz Stokłosa szukał dyrygenta, bo już nie miał siły sam prowadzić ponad trzydziestu spektakli miesięcznie.
Polecił mnie dobrze ci znany Zbyszek Jakubek, zostałem przyjęty, zaakceptowany i zamieszkałem w Warszawie, a do Katowic jeździłem tylko na zajęcia.
Ta orkiestra działa chyba tylko 5 lat, bo później, jak z Teatru Dramatycznego musical „Metro” przeniósł się do Studia Buffo, to już używane były pół-playbacki i już orkiestra nie była potrzebna.
Wtedy założyłeś swoją orkiestrę – słynny Kukla Band.
- Tak, ale to były ciężkie początki i dopiero w 1999 roku odbył się nasz prawdziwy debiut w Opolu. Wcześniej też trochę dyrygowałem, robiłem różne koncerty, programy dla Polsatu, ale to były ciągle trwające chyba siedem lat początki.
Ten debiut w 1999 roku był znaczący. Dostałem wtedy Nagrodę Dziennikarzy oraz operatorów i realizatorów telewizyjnych. Dopiero wtedy orkiestra Kukla Band stała się znana.
Zygmunt Kulka w czasie pracy ze swoją orkiestrą. fot. Marcin Wiśnios
Oglądając Twoją Orkiestrę na ekranie telewizyjnym lub na żywo podczas koncertu, nikt z nas nie zdaje sobie sprawy, ile pracy trzeba wcześniej włożyć, ile umiejętności trzeba mieć, aby dobrze kierować zespołem i porwać publiczność.
- Wszystko, co powiedziałaś, jest prawdą. Przyznam się, że bardzo mnie cieszy fakt, że ciągle mam pracę w Telewizji, bo wiadomo, że tam ciągle szuka się nowych twarzy. Nawet w programach, które pozostają pod tym samym tytułem, wymienia się prowadzących.
W międzyczasie powstawały nowe orkiestry, ale ja jednak kilka razy w roku coś dla telewizji robię i to jest duży sukces. Tak jak powiedziałaś, trzeba mieć rzadkie cechy – aby się publiczności spodobać, trzeba mieć charyzmę, ale trzeba być także bardzo pracowitym. Trzeba wszystko zrobić szybko, punktualnie i niezawodnie. Jak ktoś czegoś nie zdąży zrobić albo coś zrobi źle, to już się go nie zaprasza po raz kolejny. Tak to niestety wygląda, ale pewnie tak musi być.
Tak wygląda show-business. Dostaje się zlecenie i za trzy tygodnie musi się odbyć duży koncert.
Wcześniej trzeba na przykład zrobić dwadzieścia aranżacji, trzeba pracować dwadzieścia godzin na dobę i musisz to zrobić tak dobrze, aby wszystko efektownie brzmiało i podobało się wszystkim. Najpierw musi spodobać się wokalistom. Kiedyś, jak mi opowiadała Irena Santor, przychodziła na próbę, orkiestra grała, a ona musiała się dostosować do aranżacji, którą napisał pan Stefan Rachoń lub ktoś inny. Teraz wokalista słucha utworu już na etapie powstawania aranżacji i często trzeba się dostosować do jego wymagań. Dużo więcej jest pracy podczas tworzenia.
Przed naszą rozmową wpisałam Twoje nazwisko w wyszukiwarce i więcej znalazłam o Twoim hobby niż na temat muzyki i programów, które tworzysz.
- Tak jest zawsze. Jeśli kogoś zapraszają do jakiegoś „śniadaniowego” programu, to najciekawsze jest to, że lekarz jest „po godzinach” kominiarzem albo robi coś innego. Gdyby zaproszono muzyka i rozmawiano z nim o muzyce, to podobno dla widza byłoby to nudne. Takie programy mogą być emitowane w TVP Kultura albo w Programie II PR, ale nie w portalach internetowych czy w prasie.
Trzeba powiedzieć albo napisać coś, co jest ciekawe. Z dyrygentem nie można rozmawiać na tematy związane z dyrygowaniem.
Przepraszam, że Ci przerywam, ale nie bardzo rozumiem. To, że jesteś dobrym dyrygentem, świetnie aranżujesz i dużo pracujesz, jest nudne, a to że kierujesz autokarem przewożącym piłkarzy reprezentacji Anglii, to jest ciekawe?
- Tak, to było w czasie naszego Euro w 2012 roku. Wiele o tym pisano, a Fakty TVN zrobiły reportaż, który trwał ponad 7 minut. Nigdy nie zrobiliby takiego reportażu o dyrygencie. Ciekawe jest to, że dyrygent kieruje autokarem, bo gdyby siedział za sterami samolotu, to już jest o wiele mniej interesujące.
Jedyne, co przeczytałam w tych newsy’ach i dotyczyło muzyki, to informacja, że potrafisz w sposób niekonwencjonalny zaskoczyć swoich elitarnych pasażerów, wykonując recital fortepianowy.
- To prawda, chociaż trudno mówić w czasie teraźniejszym w dobie pandemii, ale faktycznie tak było. Jak był fortepian w hotel lobby czy w restauracji, to wtedy grałem kilka utworów muzyki klasycznej – w większości Fryderyka Chopina. Robiłem to z przyjemnością i starałem się jak najlepiej.
Związana jest z tym zabawna historia, bo kiedyś na zakończenie tournée amerykańskiej grupy zagrałem taki mini recital. Wszyscy byli w szoku, że kierowca gra, bo nie wiedzieli, że tak naprawdę jestem muzykiem. Na pytanie, jak to jest możliwe – odpowiedziałem, że w naszej firmie każdy kierowca zna przynajmniej dwa lub trzy utwory Fryderyka Chopina i musi je zagrać na pożegnanie. Takie są wymagania pracodawcy.
Za miesiąc kolega wrócił w trasy i był bardzo zdenerwowany, bo pojechał z inną grupą amerykańską i na zakończenie poprosili, aby jak zwykle pożegnał się z nimi krótkim recitalem fortepianowym (śmiech).
Kiedyś Twój Tato opowiadał mi, że te marzenia o kierowaniu autokarem drzemały w Tobie od dzieciństwa. Nie interesowały Cię samochodziki, tylko autobusy.
- Było tak być może dlatego, że moi rodzice nigdy nie mieli samochodu i myśmy na wakacje, i weekendy jeździli autobusem. Jak byłem małym chłopcem, to uważałem, że to jest nasz rodzinny środek transportu. Bardzo te wyjazdy lubiłem i miłość do autobusów mi pozostała.
Możesz wykonywać dwa różne zawody – jesteś muzykiem i możesz pracować jako kierowca autobusu. W dobie pandemii nie ma wycieczek i muzycy także mają o wiele mniej pracy.
- To faktycznie jest zaskakujące, ale nie jest tak źle, bo jednak telewizja funkcjonuje i robimy nagrania i jakieś koncerty, ale cały biznes teatralny czy musicalowy leży zupełnie, bo ile spektakli można robić online. Ci ludzie są bez pracy, ale w jeszcze gorszej sytuacji są kierowcy autokarów turystycznych, ponieważ początkowo myśląc, że wszystko szybko się skończy, brali różne urlopy. To trwa już prawie rok i są kompletnie zagubieni. Większość firm upadła i już nigdy się nie podniesie.
Mój Ojciec zawsze mi z nutą smutku mówił, że nie pracuję na etacie. Tłumaczyłem, że w muzyce rozrywkowej etatów nie ma po zmianie ustroju. Wszystkie etatowe orkiestry zostały zlikwidowane (Maliszewski, Trzaskowski, Górny) i nic w zamian nie powstało. Tato nie mógł tego zrozumieć i nadal nie rozumie, jak może funkcjonować orkiestra, która nie ma siedziby, nie ma etatów i żadnego zabezpieczenia.
Muszę mu przyznać rację, bo mamy pandemię i Filharmonia Podkarpacka jednak ma etaty i dzięki temu muzycy mają pensje i są ubezpieczeni.
Jesteś już dojrzałym mężczyzną, który ukończył 50 lat i ma wiele różnych doświadczeń, to zapytam na zakończenie rozmowy: co tak naprawdę jest najważniejsze w życiu?
- Powiem krótko i szczerze – tylko i wyłącznie miłość. Cała reszta jest dodatkiem.
Z Zygmuntem Kuklą, dyrygentem, aranżerem i kompozytorem rozmawiała Zofia Stopińska w styczniu 2021 roku.