Maestro Kazimierz Pustelak - Wspomnienia z młodości
Kazimierz Pustelak na scenie Teatru Wielkiego w Warszawie ( w operze Traviata) fot z archiwum TWON

Maestro Kazimierz Pustelak - Wspomnienia z młodości

            Z Maestro Kazimierzem Pustelakiem rozmawiałam niecałe pięć miesięcy temu jeszcze w jubileuszowym, bo 90-tym roku urodzin Mistrza, a poprosiłam o drugie spotkanie na życzenie czytelników z Podkarpacia, z rodzinnych stron Pana Profesora. Wiele osób zwróciło mi uwagę, że w poprzednim wywiadzie pominęliśmy okres dzieciństwa i młodości, czyli czas spędzony w domu rodzinnym.

           Trzeba podkreślić, że od pokoleń w Pana rodzinie dbano o kształcenie dzieci, co nie było takie powszechne, ponieważ wiązało się to z dużymi kosztami. Wyobrażam sobie, ile wyrzeczeń i pracy kosztowało dziadków wykształcenie dwóch synów, którzy wybrali stan duchowny.
             - Nie było łatwo także moim rodzicom. Jak mieszkałem z nimi, to po lekcjach pomagałem im w pracy. Z gimnazjum wracałem do domu około trzeciej godziny, jadłem zostawiony przez mamę posiłek, a następnie dołączałem do nich, żeby im trochę pomóc.
W czasie moich studiów oprócz tego, że musieli mi pomagać finansowo, to jeszcze dwie ręce, które były potrzebne do pracy w polu ubyły. Musieli ciężko pracować, bo ziemię trzeba było obrobić, a jeszcze do tego były trzy krowy i konik. Pracowali w „świątek i piątek”, bo na wsi także w niedziele jest dużo pracy.

             Pewnie nie było czasu na rozrywki i spotkania z rówieśnikami.
             - Jak wracałem z pola około 19.00 wiosną i wczesną jesienią, to jeszcze było jasno, wtedy pędziłem na boisko siatkówki, które zrobiliśmy sobie z kolegami niedaleko dworu, żeby trochę pograć. Mieliśmy nawet drużynę, która była zrzeszona w Ludowym Zespole Sportowym i z innymi drużynami z okolicznych wiosek uczestniczyliśmy w zawodach.
             Również w ramach lekcji wychowania fizycznego w gimnazjum miałem dobre wyniki w sporcie. Bardzo wysoko skakałem. W zawodach międzyszkolnych z całego województwa skoczyłem, jak na tamte czasy, bardzo wysoko, bo 186 centymetrów bez wcześniejszych treningów. W skokach w dal miałem też niezłe wyniki, wahające się od 5 metrów i 60 centymetrów do 6 metrów 50 centymetrów.
Bardzo szybko biegałem, bo 11:03 na 100 metrów, to był znakomity czas. Namawiano mnie także, abym wybrał ten kierunek, ale ja już wtedy byłem zainteresowany śpiewem.

             Kiedy Pan zainteresował się muzyką, a szczególnie śpiewem?
              - Chociaż w mojej rodzinie nie było muzyków, ja od dziecka lubiłem śpiewać. W szkole powszechnej kilka razy otrzymałem zadanie, aby coś zaśpiewać i już wtedy mówiono, że mam dobry głos. Brałem też udział w przedstawieniach i czasami trzeba było coś zaśpiewać.
Kiedyś rodzice zapytali mnie, co bym chciał robić w swoim życiu, to odpowiedziałem, że chciałbym pracować w takim teatrze, w którym się nie mówi, tylko śpiewa, chociaż nie wiedziałem, że taki teatr istnieje.

              Jak wyglądały początki nauki śpiewu? To było w czasie nauki w rzeszowskim liceum.
              - Pani Zofia Stachurska była dyrektorką Szkoły Muzycznej w Rzeszowie, a także dodatkowo prowadziła chór w II Liceum Ogólnokształcącym, gdzie ja się uczyłem.
Bardzo polubiłem śpiewanie w chórze, bo występowaliśmy podczas różnych uroczystości i śpiewaliśmy nawet w teatrze. Kiedyś po próbie Pani Zofia Stachurska powiedziała: „Kaziu! Masz bardzo ładny głos i musisz uczyć się śpiewać!”. W ten sposób trafiłem pod skrzydła pani profesor Marii Świeżawskiej.
             Chcę jeszcze powiedzieć, że II Gimnazjum to jedna z najstarszych szkół w Rzeszowie. Założone zostało w 1903 roku decyzją cesarza Franciszka Józefa I.
Po wyzwoleniu naukę prowadzono początkowo w budynku przy ul. 3 Maja 13 (później bardzo długo mieściły się tam "Delikatesy"). W budynku II Gimnazjum (obecnie przy ulicy ks. Józefa Jałowego) znajdował się pod koniec wojny szpital Armii Radzieckiej. Ja zaczynałem naukę przy ulicy 3 Maja, ale w 1948 roku został ukończony remont właściwego budynku i tam się przenieśliśmy.
Chcę jeszcze podkreślić, że uczyli nas świetni przedwojenni pedagodzy; znakomici matematycy, fizycy i fenomenalny polonista. To było po prostu nadzwyczajne.

              Wielu z nich pochodziło ze wschodnich kresów.
              - To prawda, nawet moje pierwsza nauczycielka śpiewu, pani Maria Świeżawska, stamtąd pochodziła, chociaż przyjechała do Rzeszowa z Poznania. Stało się tak dlatego, że jej mąż był budowniczym lotnisk w przedwojennej Polsce. Najpierw budował lotnisko we Lwowie i długo tam mieszkali, a później przenieśli się do Poznania, gdzie budowane było kolejne lotnisko.
              W Poznaniu pani Maria Świeżawska zatrudniła się jako opiekun wokalny w Operze Poznańskiej. Dyrektorem tej Opery był, bardzo młody wówczas, Zygmunt Latoszewski. Państwo Świeżawscy uciekli z Poznania, ponieważ już na początku okupacji niemieckiej miasto zostało wcielone do Rzeszy. Przyjechali do Rzeszowa, ponieważ tam mieszkała siostra Pani Marii, która była pianistką i uczyła gry na tym instrumencie w Szkole Muzycznej. Początkowo zatrzymali się w domu siostry przy ulicy Zygmuntowskiej. Jej mąż był bardzo dobrym lekarzem chirurgiem i miał prywatną klinikę, również przy ulicy Zygmuntowskiej.
              Wkrótce pani Maria Świeżawska została zatrudniona w Szkole Muzycznej w Rzeszowie jako pedagog śpiewu.
Jak trafiłem do jej klasy, to od samego początku moje lekcje śpiewu trwały prawie zawsze dość długo. Pani Profesor najczęściej była zadowolona z moich postępów, ale zdarzało się także czasem, że miała uwagi do niektórych fragmentów utworów i starałem się, żeby na następny raz wszystko poprawić. Szybko się uczyłem, ale też byłem pilnym uczniem, bo nie opuściłem ani jednej lekcji.
              Wkrótce po rozpoczęciu nauki śpiewu brałem udział w półamatorskim konkursie wokalnym, bo uczestnikami byli zarówno uczniowie szkół muzycznych, jak i osoby śpiewające amatorsko. Znalazłem się w gronie finalistów tego konkursu, ale nie zdobyłem żadnego miejsca i po ogłoszeniu wyników zapytałem panią Adę Sari, dlaczego nie dostałem nagrody, a ona odpowiedziała, że zabrakło mi tylko pół punktu.
              Pragnę podkreślić, że bardzo dużo zawdzięczam pani profesor Marii Świeżawskiej, początki nauki śpiewu są bardzo ważne. Uczyłem się u niej niecałe dwa lata i potrafiłem już przyzwoicie śpiewać.

1 Pustelak Straszny dwór TWON

Kazimierz Pustelak w czasie spektaklu opery "Straszny dwór" Stanisława Moniuszki , fot. arch. TWON

              Maestro, bardzo bym chciała, abyśmy we wspomnieniach cofnęli się wstecz, do czasów II wojny światowej, ponieważ niewiele osób pamięta tamte straszne czasy, a dla większości młodych ludzi największym nieszczęśliwym wydarzeniem jest panująca aktualnie pandemia.
Pan miał kilka lat, jak wybuchła II wojna światowa.
              - Ma Pani rację, że niewiele ludzi pamięta tamte czasy. Jak wybuchła II wojna światowa miałem dokładnie 9 lat. Byłem uczniem III klasy szkoły powszechniej i przystępowałem do pierwszej komunii świętej.
              Pamiętam bardzo wzruszający moment, jakim był przemarsz polskich wojsk na wschód, bo tam, na terenie obecnej Ukrainy, mieli mieć mobilizację.
Wracaliśmy z bratem ze szkoły z Zaczernia do Nowej Wsi. Mieliśmy około cztery kilometry do pokonania. Żołnierze maszerowali, a bryczką jechali oficerowie. Zatrzymali się i pytali, dokąd idziemy.
              Zgodnie z prawdą powiedzieliśmy, że wracamy ze szkoły do domu. Zaproponowali nam, że nas podwiozą, byli bardzo rozmowni i mili.
Dopiero później, po latach, zrozumiałem, że będący w wieku naszych rodziców panowie oficerowie mieli rodziny i z pewnością dzieci, które musieli zostawić i dlatego siedząc obok nas w bryczce mogli chociaż przez chwilę poczuć jeszcze rodzinną atmosferę.

              Mieszkał Pan z rodzicami w Nowej Wsi, ale na początku wojny zostaliście zmuszeni do opuszczenia domu.
              - Jak wybuchła wojna w 1939 roku, to doskonale pamiętam, jak niemieckie samoloty latały wysoko, a wojska niemieckie wkroczyły z trzech stron. Od strony południowej z Czechosłowacji, która była wcześniej zajęta. Od zachodu i od północy z terenu Prus. W ciągu paru dni Niemcy zajęli całą Polskę. Ludzie uciekali na wschód. Mój tato pracował w policji i też został zmobilizowany i musiał pójść na wschód.
              Zostaliśmy w trójkę z mamą i jeszcze mieszkali z nami dwaj wynajęci do pracy młodzi chłopcy. Pamiętam, jak bardzo wytworna, elegancka pani z dwiema dziewczynkami także uciekała na wschód przed Niemcami. Zatrzymała się u nas i poprosiła o coś do zjedzenia. Mama zaprosiła je, aby usiadły na ławce koło stodółki i poczęstowała ich tym co miała: chleb, masło, kwaśne mleko. Dała im też trochę jedzenia na drogę. Podziękowały i poszły.
Wkrótce wróciły i pani powiedziała, że zgubiła u nas złoty zegarek i pierścionek. Pamiętała, że zdjęła te cenne rzeczy przed posiłkiem i zapomniała je wziąć. Szukaliśmy wszyscy długo, ale nic nie znaleźliśmy.
               Po kilku tygodniach wrócił tato, który jak się zorientował, że atakują nas również Rosjanie, to uciekał na stronę niemiecką, ponieważ Rosjanie polskich policjantów po prostu rozstrzeliwali. Z niewielką grupą naszych żołnierzy przeprawił się przez Bug i pewnej nocy wrócił do domu. Po kilku dniach kosił trawę niedaleko naszych zabudowań i zauważył, że coś w tej trawie leży. Okazało się, że to był złoty zegarek i piękny pierścionek z czerwonym dużym rubinem. Przykro nam było, że nie mogliśmy zguby oddać.
               Niedługo byliśmy razem w domu, bo tatę wezwano do ostatniej placówki do pracy, czyli do Raniżowa. Był tam przed wojną posterunkowym i odkrył szpiegowską siatkę niemiecką. Zakończyło się aresztowaniami szpiegów, a byli wśród nich zarówno mężczyźni, jak i kobiety.
Rodzice planowali przed wojną, że do Raniżowa się przeniesiemy, bo chcieli wybudować nowy dom dokładnie w miejscu, gdzie stał ten, w którym mieszkaliśmy. To była stara chałupa pod strzechą wybudowana jeszcze przez dziadków, a może nawet pradziadków.
               Jak tato został wezwany przez Niemców do Raniżowa, był pewien, że chcą go rozliczyć z tej sprawy aresztowania szpiegów. Na szczęście oni o tym nie wiedzieli, a chcieli go z powrotem przyjąć do pracy w policji niemieckiej. Odmowa różnie mogła się skończyć, ale tato powiedział wprost: „Ja jestem Polakiem, wy jesteście naszymi wrogami i dlatego nie mogę wam dobrze służyć, a źle służyć nie potrafię. Nie mogę przyjąć waszej propozycji”. Wysłuchali tych słów i puścili go do domu.

               Wyobrażam sobie, jak pozostali domownicy przeżywali ten wyjazd taty.
               - Bardzo się niepokoiliśmy, bo myśleliśmy, że już nie wróci, ale jak wrócił, radość była ogromna. Tuż przed wybuchem wojny niemiecko-radzieckiej Niemcy zaczęli budować lotnisko na terenie Jasionki i Nowej Wsi, ale płyta lotniska zaplanowana została pod samą Nową Wsią. Ta płyta była krótsza od tej, która jest teraz w Jasionce, może dlatego lądującym samolotom przeszkadzały pobliskie domy, stojące na wprost tej płyty i dlatego zostały one przeznaczone do wyburzenia.
               Pewnego dnia jak pasłem krowy, to zobaczyłem, że trzech mężczyzn mierzy nasz dom. Jeden z nich był Polakiem i tłumaczył. Zapytał mnie, gdzie są rodzice, a ja odpowiedziałem, że pracują w polu. Zapowiedział, że przyjdzie trochę później. Kiedy pojawił się po raz drugi, rodzice już byli i dowiedzieliśmy się, że nasze zabudowania, czyli dom mieszkalny, stajnia i stodoła muszą w ciągu trzech dni zniknąć, a sad zostanie wycięty, żeby zmieniła się topografia terenu. Faktycznie tak się stało.

               Jak to wyglądało w praktyce?
               - Przyjechali chłopi z trzech wsi, rozebrali wszystko i przewieźli do sąsiedniej wsi – do Zaczernia. Tam był kościół i szkoła, do której chodziliśmy się uczyć.
Trzeba było szybko poszukać miejsca, gdzie można było zamieszkać. Znaleźliśmy opuszczony dom, przy którym była także stajenka i stodoła. To gospodarstwo było do objęcia. Rodzice wydzierżawili je i tam mieszkaliśmy przez całą wojnę. W domu była jedna izba, piwnica i komora, w której była podłoga. W izbie nie było podłogi, a dużą część zajmowały piece – kuchenny i chlebowy, bo wtedy wypiekało się chleby.
               Wstawiliśmy tam nasze meble i mieszkaliśmy w tej izbie w czwórkę: rodzice, brat i ja. Izba była duża, ale zimą woda w nocy w wiaderku zamarzała. Na szczęście nie chorowaliśmy i tak przemieszkaliśmy całą wojnę w Zaczerniu.

               Po wojnie można było pomyśleć o lepszym domu.
               - Zaraz po wojnie zaczęliśmy czegoś szukać i okazało się, że w Miłocinie stał opuszczony dom, w którym była kiedyś karczma i tam przenieśliśmy się w 1948 roku. Potem rodzice wybudowali tam nowy własny dom i mieszkali w nim do końca życia, ale cośmy się w czasie wojny natułali, tośmy się natułali.

2. Kazimierz Pystelak z Heleną Szubert Słysz

Kazimierz Pustelak z Heleną Szubert-Słysz, fot. z albumu Kazimierza Pustelaka

               Jeszcze w czasie wojny ukończył Pan szkołę powszechną i zaraz po wojnie rozpoczął Pan naukę w gimnazjum w Rzeszowie
               - Początkowo chodziłem do Rzeszowa z Zaczernia. Trzeba było o szóstej, a najpóźniej wpół do siódmej wychodzić z domu, aby spokojnie zdążyć na lekcje. Chodziliśmy słabo utwardzonymi, bagnistymi drogami, zimą zaśnieżonymi, a jesienią i wczesną wiosną błotnistymi. Na czas zimy rodzice starali się wynająć mi jakiś pokój w Rzeszowie, żebym nie musiał codziennie tak się tułać. Później jak przeprowadziliśmy się do Miłocina, to już miałam blisko.
               Ojciec gospodarował na pięciohektarowym gospodarstwie i uznano, że byłem synem kułaka. Prawie wszyscy w szkole dostawali w ramach dożywiania ciepły posiłek, ale mnie to nie dotyczyło i musiałem przynosić ze sobą kawałek chleba (przeważnie z serem), czasem jakiś pomidor albo jabłko i tylko patrzyłem, jak chłopcy z Rzeszowa, którzy mieszkali niedaleko, zajadali coś ciepłego. To było bardzo przykre.

               Nie miał Pan później kłopotu z dostaniem się na studia?
               - Nie, bo w Krakowie uważano, że mój ojciec był średniorolnym chłopem. Po zdanym egzaminie na Wydział Rolny Uniwersytetu Jagiellońskiego dostałem się bez kłopotów i ukończyłem studia.

               Dlaczego będąc młodym, dobrze zapowiadającym się śpiewakiem wybrał Pan niezwiązane ze śpiewem studia?
               - Pochodziłem ze środowiska wiejskiego i postanowiłem wybrać bardziej praktyczny zawód i nawet po ukończeniu studiów powróciłem w rodzinne strony i pracowałem jako inżynier rolnik w Wojewódzkiej Radzie Narodowej w Rzeszowie.
               Ale nie zapomniałem o śpiewie, bo w czasie studiów dalej uczyłem się śpiewu prywatnie. Skontaktowałem się z profesorem Czesławem Zarembą i chodziłem do niego na lekcje śpiewu. Był wspaniałym nauczycielem i dał mi dobre podstawy do swobodnego śpiewania dźwięków wysokich.
               Później uczyłem się jeszcze śpiewu u pana Józefa Gaczyńskiego, który także był bardzo dobrym nauczycielem.
Trzeba podkreślić, że obaj mieli wielu zdolnych uczniów i młodzież bardzo chciała się kształcić, pomimo, że nie było jeszcze w Krakowie teatru muzycznego. Dopiero powstawały zręby opery i operetki.

               Po studiach powrócił Pan w rodzinne strony, aby podjąć pracę w wyuczonym zawodzie.
               - Owszem, ale coraz częściej mówiono, że jestem także młodym zdolnym śpiewakiem. Zostałem zaproszony do nagrania rozmowy i krótkiej części muzycznej dla Polskiego Radia Kraków.
W zorganizowaniu spotkania i nagrania pośredniczył pierwszy sekretarz organizacji partyjnej Wojewódzkiej Rady Narodowej w Rzeszowie.
Było z tym nagraniem trochę zamieszania, bo wprawdzie był tam niezbyt dobrze nastrojony fortepian, ale nie mieli akompaniatora. Na szczęście moja żona nieźle grała na fortepianie i dlatego można było zrealizować także część muzyczną. Na pewno śpiewałem wtedy bardzo popularną pieśń neapolitańską „Wróć do Sorrento”, ale nie pamiętam tytułów pozostałych utworów. To było moje pierwsze nagranie.
               Niedługo po tym nagraniu otrzymałem wezwanie do Wojskowej Komendy Uzupełnień i miałem być powołamy do wojska. Wtedy interweniował wspomniany sekretarz organizacji partyjnej w WRN, który poszedł do komendanta Wojskowej Komendy Uzupełnień i powiedział, że jestem bardzo potrzebny, bo śpiewam solo i z towarzyszeniem zespołu na różnych uroczystościach, reprezentując nasze województwo. W ten sposób uniknąłem służy wojskowej.

               Z pewnością pamięta Maestro zespół, który działał wówczas przy Wojewódzkiej Radzie Narodowej?
                - To był zespół mandolinistów, który prowadził utalentowany muzycznie kolega Stafiej, z którym kiedyś chodziłem do jednej klasy w gimnazjum i śpiewałem w chórze prowadzonym przez panią Zofię Stachurską.
Ten zespół mandolinistów dużo koncertował i często występował z istniejącym również przy Wojewódzkiej Radzie Narodowej niewielkim, ale dobrze śpiewającym chórem. Często także mnie zapraszali na różne występy.
               Utkwił mi w pamięci wyjazd do Szklarskiej Poręby, bo to malowniczo położone miasteczko na Dolnym Śląsku i podróż w jedną stronę ówczesnym autobusem zajęła nam prawie cały dzień. Występowaliśmy tam latem w muszli koncertowej.
Zespół miał przygotowany bardzo duży repertuar, a ja śpiewałem z nimi dużo pieśni neapolitańskich, popularnych wtedy piosenek radzieckich i przede wszystkim polskich piosenek. Nasze występy bardzo się podobały, zawsze przychodziły na nie tłumy i gorąco byliśmy oklaskiwani.

3. Pustelak Falstaf arch. TWON

Kazimierz Pustelak z Urszulą Trawińską-Moroz na scenie Teatru Wielkiego w Warszawie (opera "Falstaf"), fot. arch. TWON

                To wszystko wydarzyło się, zanim rozpoczął Pan wielką zawodową karierę. Niełatwe to były czasy, ale oprócz talentu miał Pan ogromny zapał do pracy. Tak było przez całe zawodowe życie.
                - Trzeba było dużo pracować, bo dzięki temu można było coś osiągnąć i rozwijać się.
Jak zacząłem pracę w wymarzonym zawodzie, to przez cały czas pracowałem na trzech, a nawet czterech etatach.
W Krakowie zostałem zatrudniony jako solista Orkiestry i Chóru Polskiego Radia pod dyrekcją Jerzego Gerta. Wkrótce podpisałem umowę i zostałem solistą Teatru Muzycznego. Do tego doszła praca w Operze Krakowskiej i zapraszany byłem na koncerty symfoniczne.
Opanowałem bardzo różnorodny, ogromny repertuar i gdybym miał kolegę, to mógłbym się z nim podzielić.

                Przez wiele lat był Pan także cenionym pedagogiem, a nawet przez kilkanaście lat był Pan dziekanem Wydziału Wokalnego Państwowej Wyższej Szkoły Muzycznej w Warszawie (dzisiaj Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina). To wszystko wymagało wielu wyrzeczeń i to nie tylko Pana, ale również rodziny. Żona nie tylko prowadziła dom, ale także pomagała Panu.
                - Oczywiście, a do tego mieliśmy jeszcze małe dziecko, któremu trzeba było poświęcić wiele uwagi i czasu, a mnie najczęściej nie było w domu przez cały dzień, a nawet i dłużej, bo prawie w każdym tygodniu wyjeżdżałem na koncerty symfoniczne.
                Bardzo często śpiewałem w Filharmonii w Katowicach oraz z Wielką Orkiestrą Symfoniczną Polskiego Radia, zapraszany byłem do Poznania czy Bydgoszczy, a przede wszystkim występowałem w Filharmonii Narodowej w Warszawie.
                Nie wszystkie zaproszenia mogłem przyjmować, bo czas mi nie pozwalał, ale starałem się zawsze przyjmować zaproszenia z Rzeszowa. Pamiętam, że śpiewałem na otwarciu nowego budynku Filharmonii Rzeszowskiej, brałem udział zarówno w koncertach symfonicznych i indywidualnych koncertach z orkiestrą, jak i estradowych wykonaniach oper.
                Na zakończenie rzeszowskiego wątku powiem o zabawnej historii, która wydarzyła się, jak byłem jeszcze młodym śpiewakiem, przed koncertem arii operowych z Rzeszowską Orkiestrą Symfoniczną w Domu Kultury WSK (obecnie budynek Instytutu Muzyki Uniwersytetu Rzeszowskiego). Wcześniej jeden ze znanych śpiewaków poradził mi, że dobrze wpływa na ćwiczenie oddechu podnoszenie czegoś ciężkiego, a później wypuszczenie powietrza z płuc.
                Wszedłem do pustej sali tego Domu Kultury i zobaczyłem na estradzie stary duży fortepian. Pomyślałem, że podniosę go od tyłu w ramach zalecanych ćwiczeń. Był bardzo ciężki, jednak udało się mi go podnieść i w tym momencie upadła noga. Nie wiedziałem, co mam robić, ale wiedziałem, że nie utrzymam takiego ciężaru dłużej. Na szczęście usłyszałem kroki i natychmiast krzyknąłem, aby podstawiono leżącą nogę pod fortepian.
Wszystko dobrze się skończyło, bo gdybym upuścił fortepian, to z pewnością cała estrada by się zawaliła. Musiałem się ratować, żeby wszystko dobrze zaśpiewać, bo nie tylko byłem zmęczony, ale mój oddech był znacznie krótszy. To ćwiczenie zadziałało odwrotnie (śmiech).

5. Kazimierz PustelakTurandot2011TW ON 121 24

Kaziemierz Pustelak na scenie Teatru Wielkiego w Warszawie, fot. Juliusz Multarzyński

                Pracowite lata pełne sukcesów szybko mijały. W 1995 roku w Teatrze Wielkim Operze Narodowej świętował Pan 40-lecie działalności artystycznej.
                - Tak, śpiewałem wtedy całą partię Stefana w spektaklu „Straszny dwór” Stanisława Moniuszki, a po raz ostatni wystąpiłem na tej scenie w 2011 roku, śpiewając partie cesarza w operze „Turandot” Giacomo Pucciniego.

                Panie Profesorze, z okazji 91. Urodzin, które świętował Pan niedawno, bo 14 lutego pragnę złożyć Panu najserdeczniejsze życzenia: dużo zdrowia, radości i pogody ducha. Mam nadzieję, że niedługo będziemy mogli się spotkać i rozmawiać o wspaniałych spektaklach i koncertach z Pana udziałem, bo przecież było ich tak dużo, że trudno o wszystkich opowiedzieć w czasie dwóch krótkich spotkań.
Dziękuję bardzo za rozmowę i poświęcony mi czas.

W tym wywiadzie przybliżyliśmy Państwu głównie spędzone w rodzinnych stronach młodzieńcze lata Maestro Kazimierza Pustelaka. O zawodowej karierze Artysta opowiadał mi we wrześniu ubiegłego roku. Ten wywiad został opublikowany na stronie „Klasyki na Podkarpaciu” w dwóch częściach i pozwolę sobie podać linki do tych publikacji:
https://www.klasyka-podkarpacie.pl/wywiady/item/2598-jubileuszowo-z-maestro-kazimierzem-pustelakiem-cz-i
https://www.klasyka-podkarpacie.pl/wywiady/item/2603-jubileuszowo-z-maestro-kazimierzem-pustelakiem-cz-ii

Z Maestro Kazimierzem Pustelakiem, jednym z najwybitniejszych artystów powojennej polskiej sceny operowej rozmawiała Zofia Stopińska 16 lutego 2021 roku.