wywiady

Wojciech Rodek: "Graliśmy na tych samych estradach, co najlepsze orkiestry świata"

      Zapraszam Państwa na drugie spotkanie z panem Wojciechem Rodkiem, znakomitym dyrygentem, dyrektorem Filharmonii im. Henryka Wieniawskiego w Lublinie. 29 kwietnia 2022 roku nasza rozmowa dotyczyła głównie programu i przygotowań do wieczornego koncertu w Filharmonii Podkarpackiej im. Artura Malawskiego w Rzeszowie. Ten wieczór udał się nadzwyczajnie. W pierwszej części wysłuchaliśmy wspaniale wykonanego Koncertu skrzypcowego D-dur op. 77 Johannesa Brahmsa. Podziwialiśmy rewelacyjną grę solistki Aleksandry Kuls i świetnie współpracującą z nią Orkiestrę Symfoniczną Filharmonii Podkarpackiej pod batutą Wojciecha Rodka. Niezwykle pięknie zabrzmiała też w części drugiej wieczoru III Symfonia Es-dur op. 55 „Eroica” Ludwiga van Beethovena. Trzeba podkreślić, że dyrygent stworzył własną, bardzo oryginalną kreację tego dzieła i przez cały czas inspirował orkiestrę. Podobnie jak w pierwszej części, publiczność słuchała III Symfonii Beethovena z zapartym tchem. To był niezapomniany koncert.

       Nie będziemy podczas tego spotkania rozmawiać już o świetnym koncercie w Rzeszowie, ale skupimy się przede wszystkim na Pana pracy w Filharmonii im. Henryka Wieniawskiego w Lublinie. Wielkim wydarzeniem w Pana działalności oraz Orkiestry Filharmonii Lubelskiej było trwające dwa miesiące tournée po Stanach Zjednoczonych, które z podziwem śledziło wielu melomanów w Polsce. To wielkie przedsięwzięcie, do którego przygotowywaliście się ponad rok.

       - To prawda. Przygotowania trwały nawet dłużej, niż Pani wspomniała. Półtora roku przed wyjazdem mowa była o 40 koncertach, ale ostatecznie odbyło się 30 koncertów, a byliśmy tam 54 dni.
Bardzo dziękuję, że pani śledziła nasze tournée i udostępniała przesyłane przez nas posty oraz zdjęcia, bo bardzo nam zależało na tym, żeby jak najwięcej informacji o wykonywanych przez nas koncertach docierało do polskich melomanów. To nam bardzo pomagało w tej trasie, która była bardzo trudna.
Dla mnie to tournée było trudne z przyczyn organizacyjnych, ponieważ od początku byłem za nie odpowiedzialny, bo prowadziłem wszystkie rozmowy i przygotowywałem wszystkie dokumenty, a to jest bardzo skomplikowana sprawa.
       Najtrudniejszą z nich było zdobycie zgody amerykańskich związków zawodowych na przyjazd orkiestry z zagranicy. Tego nie ma nigdzie w świecie, a w Stanach Zjednoczonych to jest. Trzeba było udowodnić, że orkiestra jest tego warta – zaprezentować jej nagrania, pokazać jej historię i to był długi, skomplikowany proces.
Kiedy to się udało, to drugim i też niezwykle trudnym elementem było przejście testów covidowych dzień przed wylotem. Niepokoiłem się bardzo, bo gdyby się okazało, że kilka osób ma wynik dodatni przed wylotem, to nie wiem, co byśmy wtedy zrobili. Wszystkie koncerty zostały zakontraktowane oraz sprzedane i trzeba było je zagrać. Moja odpowiedzialność polegała na tym, że mam przywieźć orkiestrę.
Było przynajmniej pięć takich przeszkód, kiedy powinienem powiedzieć – rezygnujemy i nie jedziemy, ale do końca byłem bardzo uparty i starałem się, aby wszystko szło do przodu. Uważałem, że trzeba zaryzykować, bo bez ryzyka nic się nie uda.
       Tym bardziej „smakowało” wszystko, co wydarzyło się później, bo kiedy już byliśmy w Stanach Zjednoczonych, to wszystko odbyło się zgodnie z planem, bez żadnych przeszkód, bez chorób i nieprzewidywanych wypadków. To była nagroda za te półtora roku niepewności przed samym wyjazdem.
Prawdę mówiąc, to dopiero jak wróciliśmy i wylądowaliśmy w Polsce, to odetchnąłem z ulgą, że wróciliśmy wszyscy zdrowi i wszystko, co było wielkim znakiem zapytania z powodów organizacyjnych oraz pandemicznych, się udało.

       Wspominać będziecie to tournée bardzo długo.

       - Z pewnością, bo 30 koncertów, w bardzo różnych ośrodkach, wspaniałych salach i wielu z nas, także ja, po raz pierwszy mogliśmy spędzić dwa miesiące w Ameryce. Mogliśmy obserwować kulturę amerykańską, o której wiele słyszeliśmy i czasem obserwowaliśmy ją tylko na ekranach. Obcowanie z nią na co dzień było często szokujące.
       Bardzo dobrze, że to tournée się odbyło. Jesteśmy dowartościowani jako muzycy, bo graliśmy na tych samych estradach, co najlepsze orkiestry świata. Oceniano nas bez żadnej taryfy ulgowej, recenzje były wspaniałe i chyba najpiękniejszym zwieńczeniem był telefon z agencji Colubia Artists Music, że absolutnie wszędzie, gdzie występowaliśmy, chcą nas jeszcze raz usłyszeć. Mamy ponowne zaproszenie i w 2026 roku, czyli za cztery lata zaplanowana jest kolejna nasza podróż do Stanów Zjednoczonych. W międzyczasie będą w USA występować orkiestry z Afryki Południowej, Tajlandii, Ukrainy, a kolejną będzie znowu polska, czyli nasza. To jest olbrzymi sukces.
       Udowodniliśmy, że jesteśmy orkiestrą, którą warto zaprosić i mam nadzieję, że nasze kolejne tournée, które ma też trwać dwa miesiące, odbędzie się już w spokojniejszych warunkach – bez pandemii i wojny. Oby tak było.
To, co przeżyliśmy w Ameryce, to jest paliwo na wiele lat.

       Przygotowaliście chyba co najmniej kilka programów.

        - Owszem, przygotowaliśmy w sumie 91 utworów takich kompozytorów, jak: Ludwig van Beethoven, Johannes Brahms, Piotr Czajkowski, Edward Grieg, Gioacchino Rossini, Franz Schubert, ale i tak orkiestra nie ma okazji powtarzać tak często tych samych utworów. Za każdym razem słuchała nas nowa publiczność i nigdy nie graliśmy tego samego utworu tak samo. To było wspaniałe, bo na co dzień, podobnie jak inne polskie orkiestry, pracujemy cztery lub pięć dni, dajemy koncert i przygotowujemy nowy. Nie mamy możliwości powtórzyć kilka razy jednej uwertury, symfonii albo koncertu.

                                                                                                                 Sara Dragan - skrzypce, fot. Mikołaj Kołodziejczyk

Sara Dragan fot. Mikołaj Kołodziejczyk

       W programach koncertów prawie zawsze był utwór polskiego kompozytora.

        - Wraz ze skrzypaczką Sarą Dragan i pianistą Tomaszem Ritterem wykonywaliśmy II Koncert skrzypcowy d-moll Henryka Wieniawskiego i II Koncert fortepianowy f-moll Fryderyka Chopina. Graliśmy także utwór Witolda Lutosławskiego.
       Chcieliśmy pokazać, że Henryk Wieniawski – nasz patron, był z Lublina i to wzbudzało największe sensacje. Amerykanie ze zdziwieniem pytali: „Jesteście orkiestrą im. Henryka Wieniawskiego, gracie jego utwory i ten Wieniawski jest z tego miasta, co wy? Wow!” (śmiech).
Dodam jeszcze, że nasze tournée odbyło się w 150-tą rocznicę tournée Henryka Wieniawskiego w Stanach Zjednoczonych. To był zbieg okoliczności, ale wszędzie podkreślaliśmy – w Nowym Jorku, czy Indianapolis, że tu 150 lat temu grał także Henryk Wieniawski.

       Kto decydował o wyborze solistów?

        - Organizatorom bardzo zależało, aby byli to laureaci konkursów Wieniawskiego i Chopina, natomiast ja postanowiłem, żeby dać możliwość młodym ludziom pokazać się w świecie, bo to dla nich wielka szansa. Mieli możliwość spotkać najważniejsze osobistości świata muzyki, a przede wszystkim są znakomici i związani z Lublinem. Oprócz wymienionych koncertów Wieniawskiego i Chopina, Sara Dragan grała także Koncert skrzypcowy D-dur Beethovena i Koncert skrzypcowy D-dur Czajkowskiego, a Tomasz Ritter występował z Koncertem fortepianowym a-moll Edwarda Griega.

                                                                                                                 Tomasz Ritter - fortepian, fot. Mikołaj Kołodziejczyk

Tomasz Ritter fot. Mikołaj Kołodziejczyk

       Podczas dwumiesięcznej nieobecności orkiestry Filharmonia Lubelska prowadziła działalność.

        - Tak, bo część muzyków naszej orkiestry została na miejscu, doangażowaliśmy muzyków i koncerty symfoniczne odbywały się normalnie.
Teraz pracujemy bardzo intensywnie. Muszę się pochwalić, że są wymierne efekty tego wyjazdu do Stanów Zjednoczonych. Przed nami trzy wielkie sesje nagraniowe dla amerykańskiej wytwórni. Będziemy nagrywać zarówno utwory minionych epok, jak i muzykę współczesną. To jest jeden z efektów „ubocznych” całego wyjazdu, ale bardzo potrzebnych. Orkiestra otrzyma środki finansowe, które umożliwią te nagrania, a dzięki temu będziemy pojawiać się w świecie i rozwijać artystycznie. To ważne wyzwanie.

        Wracając jeszcze do tournée w Stanach Zjednoczonych, trzeba podkreślić, że nie były to koncerty dla Polonii. Graliście dla amerykańskiej publiczności i otrzymywaliście honoraria.

        - Zdradzając „kuchnię” powiem, że po naszej stronie były koszty podróży do Stanów Zjednoczonych, dotyczy to wszystkich zagranicznych artystów, którzy tam występują. Kiedyś maestro Antoni Wit zdradził mi, że Amerykanie są jedynymi, którzy nie płacą za podróż. Uważają chyba, że Ameryka jest takim zwieńczeniem kariery, że każdy musi do nich przyjechać za własne pieniądze. Musieliśmy zorganizować przewiezienie ludzi i instrumentów do Ameryki. Natomiast wszystkie wydatki na miejscu były po ich stronie – hotele, transport i prawdziwe honoraria za każdy koncert. Columbia Music Artists zapewniała nam także na każdy koncert fortepian marki Steinway model D. Uważam, że to było uczciwe.

       Wasza trasa koncertowa rozpoczęła się na Florydzie.

       - Tak, wylądowaliśmy na Florydzie, potem ruszyliśmy na północ. Wystąpiliśmy w 17 stanach wschodniej i centralnej części USA, m.in. w Stanie Nowy Jork, Bostonie, Illinois, okolicach Chicago, Oklahoma, aż po Cansas.

         Orkiestra Symfoniczna Filharmonii im. Henryka Wieniawskiego w Lublinie, fot. Mikołaj Kołodziejczyk

Orkiestra Symfoniczna Filh. Lubelskiej fot Mikołaj Kołodziejczyk

       Ukończył Pan już 45 lat, czyli już nie można o Panu mówić „młody dyrygent”, tylko trochę dostojniej – dyrygent średniego pokolenia. Pracuje Pan jako dyrygent już ponad 20 lat i doświadczeń w każdym gatunku muzyki klasycznej ma Pan mnóstwo.

       - Kiedy pomyślę o wszystkich wydarzeniach z moim udziałem, o wszystkich ludziach, orkiestrach, utworach, jest to niezwykły bagaż doświadczeń i on przekłada się również na to, co robię w tej chwili.
Teraz pracuję zupełnie inaczej niż w pierwszej dekadzie, czy nawet 5 lat temu. Czuję coraz większą odpowiedzialność, a nie coraz mniejszą. Każdy występ kosztuje mnie coraz więcej pracy, nie fizycznej, ale artystycznej. Sam dla siebie podnoszę poprzeczkę coraz wyżej.

       To dobrze, bo to chyba na tym polega, że człowiek przez cały czas się rozwija.

        - Owszem, ale coraz mniej jestem zadowolony z efektów, coraz więcej niedoskonałości słyszę, coraz krytyczniej patrzę na efekty mojej pracy.
W czasie pandemii robiliśmy dużo nagrań i to się przekładało na odbiór tego, co słyszałem i na krytykę. Z tej krytyki rodzą się tylko lepsze rzeczy. Dzięki tym doświadczeniom, według mnie, stałem się lepszym dyrygentem.

       Czy wraz z tymi doświadczeniami uświadamia Pan sobie, że jest jeszcze mnóstwo wspaniałej muzyki do wykonania, że w czasie jednego życia nie jest Pan w stanie sięgnąć po wszystkie partytury.

        - Właśnie, to co kiedyś było jeszcze pewnikiem, że kiedyś jeszcze tym wszystkim zadyryguję, okazuje się nieprawdą. Czasami też z różnych powodów tego nie zrobię.
Ponieważ kiedyś studiowałem język rosyjski i filologię słowiańską, to byłem specjalistą od oper Nikołaja Rimskiego-Korsakowa. Tych oper nikt w Polsce nie wystawia i wielkim moim marzeniem było, aby kiedyś dyrygować tymi operami.
       Teraz mamy wojnę i bojkot rosyjskiego repertuaru. Nie chcę się wypowiadać, czy słuszny. Nie jestem człowiekiem, który lubi odpowiedzialność zbiorową, bo ludzie są różni. Trudno mówić, że jeden naród jest zły, a drugi dobry. Uważam, że w każdym narodzie są ludzie dobrzy i źli. Bardzo nie lubię uogólniać i dla mnie nie wszystko jest czarno-białe.
W związku z tą sytuacją, ja nie wyobrażam sobie, żebym kiedykolwiek zrealizował moje marzenie, bo tych oper jest dużo, okazji nie ma w ogóle i w tej sytuacji politycznej nie mogę ich ujmować w moich planach.
Ta muzyka jest nadal ukryta w partyturach, które leżą w bibliotekach, a jej bogactwo pozostaje nieodkryte.

       Mówiliśmy o muzyce rosyjskiej, a przecież wiele dzieł do odkrycia jest także w naszej rodzimej muzyce.

       - To prawda. Niedawno w Lublinie odbyło się estradowe wykonanie opery „Janek” Władysława Żeleńskiego. Przywróciliśmy ją do życia, nagraliśmy ją i przygotowaliśmy materiał na płytę. Pewnie wiele osób w Polsce nawet nie wie, że istnieje taka opera, a ona jest doskonała i nie ustępuje operom europejskim z tego czasu. Jest po prostu od początku do końca porażająco piękna i takich oper jest jeszcze bardzo dużo.
To jest nasz plan na najbliższy czas, żeby tę nieznaną, ale bardzo dobrą muzykę polską wyciągać z archiwów, przypominać i nagrywać, ale do tego trzeba też środków finansowych.
       Mam nadzieję, że Filharmonia w Lublinie zdobędzie wreszcie te środki, że ten wyjazd do Ameryki również przełoży się na to, że zostaniemy zauważeni i docenieni również w kraju. Uważam, że zasługujemy na to i jesteśmy już w tej chwili ostatnią filharmonią po prawej stronie Wisły, która nie jest współprowadzona przez Ministerstwo Kultury, a to powoduje, że jesteśmy od razu na straconej pozycji, bo my musimy na wszystko zarobić.
W czasach, kiedy była pandemia i teraz, kiedy publiczność bardzo oszczędnie przychodzi do filharmonii, nie mamy na czym zarobić i musimy ograniczać swoje ambicje. Nie chcemy tego robić, wręcz przeciwnie, mamy apetyt na więcej od strony artystycznej i do tego potrzebne nam są odpowiednie środki. Mam nadzieję, że uda nam się je zdobyć.

        Wojciech Rodek - dyrygent, dyrektor Filharmonii im. H. Wieniawskiego w Lublinie, fot. Mikołaj Kołodziejczyk

Wojciech Rodek fot. Mikołaj Kołodziejczyk

       Jest Pan dyrektorem Filharmonii Lubelskiej i odpowiada Pan za wszystko, w tym także za wszystkie wykonywane programy, ale jest to także ogromna odpowiedzialność, również finansowa.

       - Tak, muszę powiedzieć, że 80 %, a może nawet więcej mojej działalności, to są sprawy administracyjno-finansowe, a nie artystyczne. Aż taki procent, bo to jednak jest prowadzenie przedsiębiorstwa. Ono musi być rentowne, trzeba dbać o to, co gramy, jak się to sprzedaje, a działalność artystyczna jest niejako dodatkiem. Z działalności artystycznej mało kto mnie będzie rozliczał. Patrzy pani na mnie ze zdziwieniem – oczywiście, że działalność artystyczna jest ważna, ale niestety, żyjemy w czasach, kiedy łatwiej przeliczyć kilka banknotów, niż przeżyć kilka stron partytury, czy usłyszeć utwór i stwierdzić, czy był dobry, czy zły. Obecnie rzadko na koncerty przychodzą krytycy, mało jest znawców, którzy nas docenią. Na szczęście ciągle przychodzą spragnieni melomani i trzeba o nich dbać, oferując im w programach koncertów to, z czego będą dumni i zadowoleni.

       Dla każdego dyrygenta, nawet bardzo doświadczonego, ciągle jest wielkim wyzwaniem, jak osiągnąć dobry efekt pracy i jednocześnie zadowolić muzyków. Sprawić, aby chętnie i efektywnie pracowali.

        - Dokładnie określiła pani ten problem. To jest ciągłe balansowanie na granicy tego, ile można wymagać, jak długo musi trwać próba, jak dawkować ciężka pracę w połączeniu z lekką i jak spowodować, żeby muzycy chętnie grali. Muzyk musi chcieć grać. Powiedziałem, że musi, chociaż niektórzy nienawidzą tego słowa, bo tego wymaga publiczność. Musimy grać bardzo dobrze i dyrygent jest tym, który musi stworzyć dobrą atmosferę, żeby każdy dał z siebie to, co najlepsze.
        Jeśli coś się czasem nie uda? To przecież jest żywa muzyka i czasem nie wszystko jest doskonałe, ale z tych niewielkich niedoskonałości tworzą się rzeczy niepowtarzalne. Tego można doświadczyć tylko podczas koncertu. Chcemy na próbach stworzyć atmosferę pewnego napięcia, które podczas koncertu pozwoli nam wszystkim stworzyć wartość, której nie da się opisać.
        Chciałbym, żeby zawsze tak było, ale ma pani rację, że to jest bardzo trudne. Trzeba sprostać oczekiwaniom muzyków, bo nie oszukujmy się, niektórzy oczekują pewnego spokoju – po co grać trudne utwory, po co grać tak szybko, po co grać tak głośno albo po co grać tak cicho (śmiech).
Ale, jeśli wytłumaczymy dlaczego tak ma być, dlaczego trzeba robić tak albo inaczej – to wtedy osiągniemy porozumienie i pewien spokój w zespole. Zespół musi być przekonany, że to czego oczekuje dyrygent, jest prawdziwe.
        Są także dyrygenci, którzy oczekują rzeczy nierealnych i podcinają zespołowi skrzydła, a nie wolno tego robić. Są momenty, kiedy traci się zaufanie i czasem wystarczy nawet jedno głupie słowo, uwaga i nagle tworzy się ściana. Czasem nie da się już odzyskać dobrej atmosfery do pracy. Nie wolno ludzi obrazić, bo to jest rzecz niewybaczalna.
         Sztuka rodzi się tylko w porozumieniu, w zaufaniu, bo samo granie jest tak trudne, że nie potrzeba żadnych negatywnych bodźców.
Wyzwanie jest duże i wspólnie musimy stworzyć drużynę, która zmierza do finału, jakim jest koncert, ale do tego potrzebna jest dobra atmosfera w pracy. Taka atmosfera panowała w tym tygodniu w Sali Filharmonii Podkarpackiej i dlatego nasz koncert się podobał i zostaliśmy tak gorąco przyjęci przez publiczność.

Zofia Stopińska

Wojciech Rodek: "Sztuka rodzi się tylko w porozumieniu i w zaufaniu"

         Zapraszam Państwa na spotkanie z panem Wojciechem Rodkiem, znakomitym dyrygentem, którego działalność obserwuję i podziwiam od kilkunastu lat. Artysta pochodzi z Opolszczyzny. Urodził się w 1977 roku w Brzegu. Gry na fortepianie uczył się od 8 roku życia w PSM I st. w Namysłowie i w PSM II st. we Wrocławiu. W latach 1998-2003 studiował dyrygenturę w klasie prof. Marka Pijarowskiego w Akademii Muzycznej we Wrocławiu, gdzie debiutował w 2000 roku z Orkiestrą Symfoniczną AM. Ukończył również Filologię Słowiańską na Uniwersytecie Wrocławskim. Studiował w Instytucie Języka Rosyjskiego im. Puszkina w Moskwie. W 2005 roku wygrał konkurs na stanowisko asystenta Antoniego Wita w Filharmonii Narodowej w Warszawie, gdzie pracował w latach 2005-2007. Prowadzi klasę dyrygentury w Akademii Muzycznej we Wrocławiu. Posiada tytuł doktora sztuki. Laureat II nagrody na III Przeglądzie Dyrygentów im. Witolda Lutosławskiego w Białymstoku (2002). W 2011 roku został wyróżniony Teatralną Nagrodą Muzyczną im. Jana Kiepury w kategorii: Najlepszy Dyrygent. W 2015 roku odznaczony medalem „Zasłużony Kulturze-Gloria Artis”.
Od 2005 roku związany z Filharmonią Lubelską jako dyrygent i dyrektor artystyczny. Był kierownikiem muzycznym Gliwickiego Teatru Muzycznego, dyrektorem artystycznym Filharmonii Dolnośląskiej, dyrektorem artystycznym Teatru Wielkiego w Łodzi.

        Rozmawiamy w Rzeszowie, gdzie pracuje Pan z Orkiestrą Symfoniczną Filharmonii Podkarpackiej przygotowując koncert, który odbędzie się już dzisiaj - 29 kwietnia 2022 roku. Program wypełnią dwa wielkie dzieła.

        - Kiedy rozmawialiśmy o programie, wiadomo było, że w pierwszej części znajdzie się Koncert skrzypcowy D-dur op. 77 Johannesa Brahmsa. Zastanawialiśmy się z panią Dyrektor Wierzbieniec, co do tego dołożyć.
Zwykle poszukuje się utworów, które są dla orkiestry rozwijające i jednocześnie zachęcające publiczność do przyjścia na koncert. To nie jest takie proste, bo zwłaszcza w czasach po covidowych obserwujemy, że ludzie trochę zapomnieli przychodzić do filharmonii i teraz, kiedy już można przychodzić bez ograniczeń, to z tego nie korzystają. Dlatego musi być coś, co przyciągnie publiczność na koncert.
        W związku z trwającą wojną rozpatrywaliśmy także opcję wypełnienia tej części utworami ukraińskimi, ale ostatecznie zdecydowaliśmy się na pewne dzieło, które jest uniwersalne i jest o wojnie. Trudno zaprzeczyć, że III Symfonia Es-dur op. 55 „Eroica” Ludwiga van Beethovena, ze swoją historią powstania, ze swoją historią dedykacji i jej wycofaniu – jest symfonią o Napoleonie. Kim był Napoleon? Dla Beethovena była to wielka nadzieja, że jest to ten, który rozbije układ mocarstw i wprowadzi wolność, równość, braterstwo, demokrację. Okazało się, że był tylko człowiekiem.
        To samo dzieje się teraz, kiedy wydawało się, że nie będzie już nigdy wojny, że wojna jest niepotrzebna, wszystko rozgrywa się w przestrzeni wirtualnej. Przepływ towarów, przepływ usług, pieniędzy odbywa się w taki właśnie sposób, i że właściwie ziemia w tej chwili nie jest nikomu potrzebna. Okazuje się, że tak nie jest. Ludzie są brutalni, zdolni do największych morderstw.
Beethoven też to zobaczył i chyba dla niego szczególnie – dla idealisty, którym pozostał do końca życia, bo to słychać w jego utworach – dla niego to musiał być szok.
Jego III Symfonia była z jednej strony peanem na rzecz Napoleona, ale z drugiej strony, kiedy słuchamy najbardziej tragicznych kart tej symfonii – marsza żałobnego, to nie był on na chwałę Napoleona. Beethoven doskonale wiedział, ile ludzi ginie i to był marsz żałobny dla tych wszystkich, którzy stracili życie.
        To jest moja ulubiona symfonia. Wielu twierdzi, że to jest najlepsza symfonia w historii muzyki. Sam Beethoven twierdził, że III Symfonia jest jego najlepszą symfonią, a ja za każdym razem, kiedy mam nią dyrygować, to jestem bardzo szczęśliwy, bo to jest dzieło ponadczasowe. Każdy takt, każdy fragment tej symfonii jest po prostu nieśmiertelny. Mam nadzieję, że w Rzeszowie przedstawimy ją w trochę innym świetle, bo ja nie podążam za modą innych muzyków, nie gram jej bardzo szybko, tylko zupełnie inaczej. Kiedy byłem jeszcze dzieckiem, z czarnej płyty słyszałem wykonanie pod batutą Otto Klemperera, które mną wstrząsnęło. To jest nagranie z 1959 roku i za każdym razem, kiedy go słucham, jest ono dla mnie wielką tajemnicą. Coś się narodziło i nie wiadomo jak, i nie da się tego powtórzyć, nie sposób zanalizować, dlaczego tak się stało.
To się dzieje także na koncertach i dlatego koncerty w filharmoniach są tak ważne i wspaniałe, bo nie wiemy, co się wydarzy.

        Z wielkim zainteresowaniem Pana słucham, bo byłam przekonana, że jednak prawie wszystko przygotowuje się podczas prób, bo one odbywają się zgodnie z harmonogramem.

        - To prawda, że pracujemy podczas prób, ale nie wiemy, jak nam się to wszystko uda. Przygotowując koncert, to wszystko tak naprawdę przestaje mieć znaczenie – czy próby były długie, czy krótkie, czy pracowaliśmy intensywnie, czy też mniej intensywnie. Nie, bo mamy koncert i podczas tego koncertu może się zdarzyć wszystko. Najlepiej przygotowany może się nie udać, albo mniej przygotowany może być znakomity. To jest magia dźwięku, magia żywej muzyki. Mam nadzieję, że podczas tego koncertu uda nam się coś takiego osiągnąć.
Za każdym razem jest takie dążenie, żeby podczas tego koncertu stało się coś niezwykłego, żeby wibracje instrumentu, wibracje samej muzyki wypełniły salę i trafiły do publiczności, żeby wszyscy odebrali to w sposób bardzo osobisty.

        Jestem przekonana, że dla publiczności wielkim wydarzeniem będzie spotkanie z Aleksandrą Kuls, solistką tego wieczoru.

         - Jestem tego pewny.

        Wiem, że znacie się od wielu lat. Pani Aleksandra Kuls występowała w Filharmonii Lubelskiej pod Pana batutą jako młoda skrzypaczka, a było to wiosną 2012 roku.

         - Tak i wystąpiliśmy z tym programem razem nawet w Filharmonii Narodowej w Warszawie. Bardzo dobrze pamiętam ten koncert i byliśmy pod olbrzymim wrażeniem. Nie widzieliśmy się kilka lat i jestem bardzo ciekawy, jak zagra dla rzeszowskiej publiczności, zwłaszcza, że gra Koncert skrzypcowy D-dur op. 77 Johannesa Brahmsa. Dla wielu, obok Koncertu skrzypcowego D-dur op.61 Ludwiga van Beethovena, to jest król wśród koncertów skrzypcowych.
         Muszę powiedzieć, że za każdym razem stawiamy sobie znak zapytania - czym jest ten koncert? Ten koncert różni się od wielu innych, zwłaszcza tych, które powstały wcześniej, bo jest partia skrzypiec i akompaniament orkiestry. Koncert Brahmsa jest wielką symfonią i skrzypek musi być bardzo dojrzały, żeby osiągnąć tę równowagę pomiędzy solo a orkiestrą i stworzyć razem z orkiestrą wielką kreację, a czasu jest zawsze mało.

         Dla dyrygenta Koncert skrzypcowy D-dur Brahmsa jest także wielkim wyzwaniem, ponieważ orkiestra może łatwo zagłuszyć solistę.

          - Ma pani rację. Chcę zwrócić uwagę, że solista jest nie tylko, kiedy gramy koncert – często soliści są także podczas wykonywania symfonii. Ja bardzo lubię określenie, że powinniśmy ich trochę „oświetlić”, dać im kontekst. Jeśli gra solo flet, obój, czy klarnet lub waltornia, to musimy dać im dobre tło, żeby brzmieli jak najlepiej, a nie po prostu grać głośno i nie zwracać na nic uwagi. Zwykle zwracam na to uwagę podczas prób, bo proporcje są dla mnie bardzo ważne.
          Podobnie jest podczas wykonywanie koncertu. Solista musi być świetnie „oświetlony”, dobrze słyszalny, ale są momenty, kiedy to on akompaniuje, a jego partię przejmuje ktoś z orkiestry lub cała orkiestra. Solista także musi rozumieć tę współpracę z zespołem, z którym występuje. Nie znoszę pantomimy, kiedy solista gra, a w ogóle go nie słychać. W Koncercie skrzypcowym Brahmsa jest to bardzo łatwe. Dlatego ta czujność z każdej strony jest konieczna, żeby osiągnąć równowagę, a z tej równowagi staje się forma, staje się utwór, no i emocje, ponieważ emocje wyzwalają się pod wpływem doskonałości, przemyślenia konstrukcji i techniki. Nie można tego wszystkiego zastąpić jedynie emocja, bo ona będzie błaha i często nieprawdziwa.
           Niedawno poznałem wspaniałe określenie Sergiu Celibidache dotyczące interpretacji i jestem pod ogromnym wrażeniem, że ktoś ubrał w słowa to, o czym od dawna myślałem, ale nie potrafiłem tego zrobić. Sergiu Celibidache stwierdził, że nie ma interpretacji, bo w muzyce są fakty. Coś w tym jest – w muzyce są fakty, a interpretacja polega na odczytaniu tych faktów. Celibidache powiedział, że jak idziemy pod górę, to nie możemy udawać, że idziemy w dół, a muzyka na tym polega, czasem melodia idzie w dół, czasem w górę, czasem się zaczyna, a czasem się kończy. Nie można o tym nie myśleć. Dopiero z tego powstaje interpretacja, ale żeby powstała, musimy poznać wszystkie fakty.
           Po to też są próby. Czasem jakiś utwór gramy wolniej, jakiś fragment utworu, przyglądamy się każdej nutce, każdej konstrukcji, każdemu akordowi i dopiero z tego powstaje całość. Nie można tylko przegrywać utworu w całości i udawać, że skoro od początku do końca udaje się zagrać to jest dobrze. Nie, wtedy właśnie pomijamy wiele faktów.
Dodam jeszcze, że sztuka rodzi się tylko w porozumieniu, w zaufaniu, bo samo tworzenie sztuki jest tak trudne, że nie trzeba dodatkowych negatywnych bodźców. Wyzwanie jest duże i wspólnie musimy tworzyć drużynę, która zmierza do finału, którym jest koncert, ale do tego jest dobra atmosfera w pracy.

           Wiem, że nasi Filharmonicy lubią z Panem pracować i chyba ta atmosfera jest od początku dobra.

            - Ja też bardzo lubię z nimi pracować. Zastanawiam się, z czego to się bierze. Znamy się już tyle lat, wykonaliśmy wspólnie wiele koncertów, mamy wiele wspomnień, niesamowitych. Może dlatego, że za każdym razem podchodzę do sprawy uczciwie i muzycy też – po prostu ciężko pracujemy i staramy się o dobry efekt. Cieszę się, że przez tyle lat nam się to udaje – ani oni się nie zmieniają, ani ja. Zawsze jesteśmy uczciwi wobec siebie i wobec sztuki.

           To jest dobra puenta pierwszej części naszej rozmowy. Dziękuję bardzo, a do lektury części drugiej zaproszę Państwa za kilka dni. Dzisiaj zapraszamy na koncert.

            - Bardzo dziękuję. Serdecznie Państwa zapraszam o 19.00 do sali Filharmonii Podkarpackiej.

Zofia Stopińska

Zdzisław Magoń: "Cieszę się, że mamy nową energię do pracy"

       Ciągle jestem pod wrażeniem koncertu, który odbył się 2 kwietnia 2022 roku w Sali Balowej Muzeum-Zamku w Łańcucie w 17-tą rocznicę śmierci Papieża – Polaka, w wykonaniu Chóru i Orkiestry Kameralnej „Nicolaus” z Kraczkowej pod batutą Zdzisława Magonia.
       Pierwszy koncert papieski w wykonaniu „Nicolausa” odbył się 2 kwietnia 2006 roku, w pierwszą rocznicę śmierci Jana Pawła II, a w jego programie znalazła się Msza G-dur Franciszka Schuberta. Później, każdego roku przygotowywali nowe programy, a sala balowa wypełniała się publicznością, która entuzjastycznie przyjmowała artystów z Kraczkowej. Przez minione dwa lata koncerty nie mogły się odbywać z powodu pandemii, dlatego na XV Koncert w hołdzie Świętemu Janowi Pawłowi II czekaliśmy dwa lata, ale warto było.
       Wspólnie z panem Zdzisławem Magoniem, pomysłodawcą, założycielem i dyrygentem Chóru i Orkiestry Kameralnej „Nicolaus” przedstawimy Państwu ten zespół i opowiemy o jego działalności.

       Organizowane przez „Nicolausa” koncerty w hołdzie Papieżowi - Polakowi są związane z działalnością założonego przez Pana zespołu.

        - Mało tego, te koncerty zadecydowały o formule zespołu. Zakładając niewielki chór, myśleliśmy tylko o tym, aby ładnie śpiewać podczas różnych uroczystości w kościele. W niedługim czasie okazało się, że stać nas na coś więcej i tak zaczęliśmy się rozwijać.
Koncerty, które odbywają się zawsze 2 kwietnia w Sali Balowej Muzeum - Zamku w Łańcucie, sprawiają, że zespół nabiera dużo energii i chęci do pracy. Staramy się zawsze przygotować coś ciekawego, w czym uczestniczą wszyscy. Nie polega to jedynie na tym, że ja wymyślam program, a cały zespół się podporządkowuje. Nie! Angażują się wszyscy, nie tylko w przygotowanie programu, ale również w organizację całego wydarzenia.

        Jak słuchamy Was i oglądamy na scenie, to podziwiamy i oklaskujemy artystów. Publiczność nie wie, że nie macie zaplecza technicznego i wszystko trzeba przed koncertem przygotować.

        - W poniedziałek po koncercie pojechałem rano do Sali Balowej, poskładałem i przygotowałem wszystko do transportu a kilku naszych chłopaków zjawiło się następnego dnia rano, aby wszystko przenieść, przewieźć i ostatecznie zakończyć wydarzenie. Myślimy także o następnych zadaniach, które nas czekają również od strony logistycznej.

        Trzeba także podkreślić, że na te kwietniowe koncerty czeka Wasza wierna publiczność. Nawet gdybyście nie przygotowali afiszy i zaproszeń, to 2 kwietnia o 18.00 Sala Balowa byłaby wypełniona.

        - Te zaproszenia są po to, żeby nie przychodziło zbyt dużo osób. Musimy przestrzegać wymogów gospodarzy. Podczas tego koncertu na widowni mogło znajdować się tylko 250 osób, a wcześniej stawialiśmy 440 krzeseł. Wypełnione były wszystkie wnęki, nie było przejścia przez środek.
        Teraz przygotowaliśmy 250 zaproszeń i ubolewam, że nie mogli wejść wszyscy, którzy chcieli, natomiast cieszę się, że począwszy od pierwszego koncertu, ludzie lubią przychodzić na to wydarzenie. To także motywuje do pracy i sprawia nam dużo radości.

        Chóry i wszelkie większe zespoły zaczynają koncertować po okresie pandemii. Przez ostatnie dwa lata nie było warunków do pracy.

         - Niestety, nas także to dotknęło. W tym okresie wielu śpiewaków i muzyków zrezygnowało z pracy w zespole, jednak w ostatnich miesiącach pojawiło się sporo nowych chętnych i nie było widać wielkiego ubytku w naszym zespole. Ilość chórzystów jest prawie taka sama, ale brakuje nam przynajmniej pięciu basów. Przybyło trochę tenorów, bo jest ich dziesięciu, a po pandemicznej przerwie zostało nam zaledwie trzech, ale także chętnie widzielibyśmy jeszcze kilku.
        Musieliśmy dużo pracować, aby osiągnąć poziom zespołu, który śpiewał jeszcze trzy lata temu. Bardzo się cieszę, że wszyscy nowi artyści Nicolausa są nie tylko zdolni, ale także chętni, pracowici i widać, że uczestnictwo w zespole sprawia im wiele radości. Cieszę się bardzo, że w dużym stopniu dzięki nim udało się ten jubileuszowy, bo 15-ty koncert zorganizować i wykonać.

        Wiele osiągnęliście i teraz musi Pan myśleć, żeby pokazać szerokiemu gronu publiczności efekty Waszej pracy. Publiczne występy mobilizują do dalszej pracy, a brawa publiczności są jedynym honorarium za ciężką pracę.

        - Staram się organizować koncerty w różnych ośrodkach, nie tylko na Podkarpaciu, ale przyznam, że nie jest to łatwe. Może organizatorzy boją się zapraszać tak liczne zespoły. Jak proponuję koncerty – piszę emaile czy telefonuję, to zazwyczaj otrzymuję odpowiedzi, aby ponowić propozycję za kilka miesięcy. Przed pandemią nie było tych problemów.
        Planujemy wyjazd na taki relaksacyjny festiwal, podczas którego oprócz występów będzie czas na odpoczynek. To jest uzależnione od sytuacji za naszą wschodnią granicą, bo na razie jest tragicznie i niebezpiecznie. W naszym zespole są głównie młodzi ludzie i nie wszyscy są pełnoletni. Dlatego też organizacja wyjazdu zagranicznego wiąże się z ogromną odpowiedzialnością.
       Planowaliśmy, że wyjedziemy pod koniec lipca, teraz myślimy o ostatniej dekadzie sierpnia. Mamy w planie podróż do północnej Macedonii. Wystąpimy w Katedrze Najświętszego Serca Pana Jezusa w Skopje z Mszą C-dur KV 66 Wolfganga Amadeusza Mozarta, a później wykonamy festiwalowy koncert z nieco lżejszą muzyką, w którym znajdzie się również muzyka polska – z odrobiną repertuaru w stylistyce zespołów Mazowsze czy Śląsk.

       Słyszałam, że podczas wyjazdów zagranicznych często organizatorzy i publiczność nie wierzą Wam, że jesteście zespołem amatorskim.

        - To prawda, najczęściej z takim niedowierzaniem spotykaliśmy się we Włoszech, również kiedy występowaliśmy w Katedrze w Salzburgu. Pojechaliśmy tam na zaproszenie dyrektora artystycznego katedry prof. Jonosza Czifry i prof. Heriberta Metzgera, organisty, którym zależało, aby polski zespół wykonał muzykę sakralną Józefa Elsnera w przeddzień rozpoczęcia prestiżowego Festiwalu Salzburskiego, w którego organizację obaj Panowie są mocno zaangażowani. O tym, że mamy w repertuarze dzieła Elsnera, już wówczas można było bardzo łatwo znaleźć informację za pośrednictwem Internetu. Wykonaliśmy Mszę e – moll op.62 na SATB, chór mieszany i orkiestrę symfoniczną. Piękne i niezapomniane wydarzenie i ogromne przeżycie dla nas wszystkich.
Słuchając nas na próbie i podczas koncertu, zdecydowanie nie dawali wiary, że jest to zespół funkcjonujący w miejscowości, która wtedy liczyła 3 800 mieszkańców, że nie wszyscy tworzący nasz zespół muzycy mają dyplomy uczelni czy szkół muzycznych.
W kilka tygodni po przyjeździe z Salzburga otrzymałem specjalne podziękowanie za koncert i życzenia, aby młodzież naszej uczelni dalej się tak pięknie rozwijała.

       Spotkałam kilka razy małe zespoły kameralne działające w niewielkich miejscowościach i śpiewające lub grające muzykę klasyczną. Nie znam natomiast tak dużego zespołu działającego w Polsce.

        - Ja też przyznam się, że szukałem, ale nie znalazłem drugiego takiego zespołu. Szukałem też zespołu, który tak jak my, w rocznicę śmierci Św. Jana Pawła II, występuje ze specjalnym, uroczystym koncertem i nie znalazłem.
        To, że jesteśmy dla wielu niespodzianką, jest miłe i sympatyczne. Aktualnie pracujemy nad nowym repertuarem w pomieszczeniach dawnej plebanii, a z całością mamy próby w kościele.
        Organizuję też zgrupowania, bo wtedy mam wszystkich, którzy grają i śpiewają dany program. Przed koncertami kolęd mieliśmy zgrupowanie w pięknym ośrodku CARITASU. Mieliśmy do dyspozycji selektywną pod względem akustyki salę, w której wszystko było słychać. Mniejsze świetlice do zajęć sekcyjnych. Prawdziwy komfort pracy. Niestety przed 2 kwietnia nie było takiej możliwości, wszystkie ośrodki zostały zamienione na noclegownie dla naszych gości z Ukrainy.
        Przyznam się, że miałem mnóstwo obaw związanych z tym koncertem, zbyt mało prób w których uczestniczyli wszyscy wykonawcy. Ale taki to jest urok pracy zespołu amatorskiego.

        Na szczęście wszystko się udało i trzeba jeszcze gdzieś ten program kilka razy wykonać.

        - Bardzo bym chciał, żeby Chór i Orkiestra Kameralna „Nicolaus” wystąpili z koncertem w sali Filharmonii Podkarpackiej. Wybieram się z taką propozycją do Pani Dyrektor i mam nadzieję, że może niedługo będziemy mogli zagrać także dla rzeszowskich melomanów.

        Wspominał Pan o rozwoju chóru, ale trzeba podkreślić, że coraz więcej bardzo dobrych instrumentów ma Wasza orkiestra do dyspozycji, ale nie wszyscy grają na własnych instrumentach.

         - To prawda, szczególnie chodzi tu o instrumenty dęte, bo mamy kopie puzonów barokowych, mamy trąbki clarino, obój, flety, dwa kontrabasy, dwie altówki i instrumenty do prowadzenia zajęć, czyli fortepian, keyboard, komputer, ekran multimedialny, który służy do wyświetlania nut. Mamy też możliwość posłuchania wybitnych wykonań utworów, które przygotowujemy. W mediach znalazłem tylko dwa wykonania Mszy C-dur KV 66 Wolfganga Amadeusza Mozarta, które posłużyły nam za wzorzec wykonawczy. Planujemy również powrót do kiedyś wykonywanego Requiem Mozarta. Na zasadzie odskoczni wróciliśmy do jego fragmentów i mogę powiedzieć, że Msza C-dur jest bardziej wymagająca dla mojego zespołu niż Requiem.
W częściach Credo i Gloria są wymagające fugi, instrumenty smyczkowe mają sporo technicznego, ale obowiązkowo lekkiego grania. Mało znany, rzadko wykonywany, a jakże piękny utwór. Cieszę się, że udało się go włączyć do naszego repertuaru.

        W geście solidarności z Ukrainą zorganizowaliście zbiórkę pieniędzy. Trzeba podkreślić, że macie tam także wielu przyjaciół, głównie we Lwowie.

        - Występowaliśmy tam wiele razy. O honorowy patronat i uczestnictwo w wydarzeniu poprosiliśmy Metropolitę Lwowskiego Arcybiskupa Mieczysława Mokrzyckiego i początkowo mieliśmy potwierdzenie, że przyjedzie. Jednak w dniu koncertu, przed południem, bardzo źle się poczuł i zawiadomił, że niestety nie może przyjechać.
        Bardzo mi zależało, aby pod każdym względem zarówno organizacyjnym, jak i artystycznym XV jubileuszowy koncert był wzorcowy i w pełni udany. Po dwuletniej pandemicznej przerwie w nim upatruję nabrania energii i siły napędowej do dalszej pracy Nicolausa. Zawsze solidnie przygotowywaliśmy się do występu w Sali Balowej 2 kwietnia i później udawało nam się z powodzeniem występować na pięknych festiwalach muzycznych, wyjeżdżaliśmy za granicę, koncertowaliśmy w przepięknych miejscach w Polsce i Europie. W ostatnich dwóch latach bardzo nam tego koncertu brakowało i to dotyczy wszystkich, którzy przetrwali w zespole.
        Cieszę się z nowej energii do pracy. Już w najbliższym tygodniu czeka nas wiele pracy. Przed nami do zaśpiewania całe Triduum Paschalne w kościele w Kraczkowej. Staramy się wywiązywać z obietnicy, danej na początku naszej działalności ks. proboszczowi Mieczysławowi Biziorowi, że będziemy ładnie śpiewać w naszej parafii. W związku z tym przygotowujemy śpiew a capella – najpierw Triduum Paschalne, a w Wielką Niedzielę zaśpiewamy już pieśni wielkanocne. Wykonamy też przepiękne fragmenty z Mszy Rezurekcyjnej - Gloria Tibi Trinitas ks. Wojciecha Lewkowicza.
W okresie Świąt Wielkanocnych mamy sporo pracy, ale zawsze efekty są zadowalające.

        Myślę, że po Wielkanocy pomyśli Pan o kolejnych koncertach „Nicolausa”.

        - Czynię starania, aby w niedzielę – 24 kwietnia wystąpić w Sanktuarium w Tuchowie. Być może, że powtórzymy tam koncert papieski.

        Życzę Panu oraz wszystkim, którzy tworzą Chór i Orkiestrę Kameralną „Nicolaus” wielu sukcesów, o których z radością poinformujemy oraz dziękuje za poświęcony czas i miłe spotkanie.

        - Ja również bardzo dziękuję.

 

Zofia Stopińska

   

Chętnie wracam w rodzinne strony

       Bardzo długą i gorącą owację zgotowała publiczność wypełniająca 1 kwietnia 2022 roku salę Filharmonii Podkarpackiej. W czasie tego wieczoru zabrzmiało Requiem d-moll KV 626 Wolfganga Amadeusza Mozarta.
       Wykonawcami tego wyjątkowego i zarazem ostatniego dzieła genialnego twórcy byli: Orkiestra Filharmonii Podkarpackiej, przygotowany przez prof. UR Bożenę Stasiowską Chrobak Chór Instytutu Muzyki Uniwersytetu Rzeszowskiego oraz soliści: Becca Conviser – sopran, Magdalena Niedbała-Solarz – mezzosopran, Paweł Skałuba – tenor i Piotr Kwinta – bas. Dyrygował Jiři Petrdlik.
       Przed koncertem mogłam porozmawiać z panem Pawłem Skałubą, który w Rzeszowie rozpoczynał swą muzyczną drogę. Zapraszam do przeczytania tej rozmowy.

        Pana działalność artystyczna zatacza coraz to szersze kręgi, chociaż przez ostatnie dwa lata ograniczeń było sporo.

        - W czasie pandemii w każdej dziedzinie było sporo ograniczeń i niestety, w pierwszej kolejności były zamykane teatry i filharmonie, ale miejmy nadzieję, że już to nie wróci i będzie coraz lepiej.

        To wcale nie oznacza, że artyści zawiesili na cały czas pandemii swoją działalność, bo były także okresy, kiedy ograniczano restrykcje.

         - Zgadza się, na przykład przyjechałem do Krakowa i zaśpiewałem w Operze Krakowskiej „Carmen” - pierwszy raz w życiu bez chóru na scenie. Spektakle „Carmen” w Teatrze Wielkim – Operze Narodowej zostały odwołane w przeddzień zaplanowanego pierwszego przedstawienia. W przyszłym tygodniu wracają te spektakle. Ciągle jeszcze plany teatrów ulegają zmianom.
        W czasie próby w Filharmonii Podkarpackiej rozmawialiśmy i dowiedziałem się, że na przykład Chór Instytutu Muzyki, który wystąpi w Requiem Mozarta, nie śpiewał praktycznie dwa lata, bo nie mogli się spotykać. Wiadomo, że nie da się prowadzić zajęć z takim zespołem online. To nie są studia, polegające na wysłuchaniu wykładu, przeczytaniu książki i opanowaniu określonego materiału. W tym wypadku niezbędny jest bezpośredni kontakt z pozostałymi wykonawcami i osobą prowadzącą chór.

        Od momentu otwarcie teatrów i filharmonii śpiewa Pan nieustannie.

         - To prawda i dzięki Bogu zdrowie mi dopisuje. Dzięki temu mam także zaszczyt gościć w Rzeszowie i śpiewać w swojej ukochanej sali, tuż koło mojej szkoły, w której się uczyłem. Takie powroty w rodzinne strony są dla mnie bardzo ważne.
         Oprócz tego zapraszam serdecznie do Krakowa. W kwietniu śpiewam w Operze Krakowskiej w spektaklach „Traviaty”. Miejmy nadzieję, że w czerwcu nic się nie wydarzy, bo zaplanowany mam udział w „Strasznym dworze” na Wawelu, a pod koniec czerwca zapraszam na „Toscę” z Operą Krakowską. Spektakl wzorowany będzie na realizacjach, które odbywały się w Rzymie i innych miastach – pierwszy akt odbędzie się w kościele, a pozostałe części mają być wystawione na Skałce.
Całość ma się odbyć w jednym dniu. Miejmy nadzieję, że pogoda nam dopisze i przyznam się, że jestem bardzo ciekawy, jak to wydarzenie nam się uda.

         Ostatnio dość często jest Pan zapraszany do Teatru Wielkiego – Opery Narodowej w Warszawie.

         - Owszem, w przyszłym tygodniu wystąpię w trzech spektaklach opery „Carmen” jako Don Jose.

         Te zmiany wiążą się ze zmianami w kalendarzu koncertowym.

          - Tak, bo na przykład wiem, że pan Mariusz Treliński w Warszawie przygotowywał spektakle „Borysa Godunowa”, ale zostały one odwołane, a w tym czasie wystawiana będzie, odwołana wcześniej, „Carmen”. Tych zmian jest sporo i trzeba być elastycznym. Jak się decydowałem na ten zawód, to nie miałem pojęcia, że muszę mieć tyle samodyscypliny i być aż tak elastycznym, żeby funkcjonować. Nic tak naprawdę do końca w dzisiejszych czasach zaplanować się nie da.

         Zagląda Pan czasami do swojej pierwszej opery – Opery Bałtyckiej?

         - Tak, ale ostatnio byłem niestety zmuszony odmówić, bo się przeziębiłem. Miałem śpiewać partie Radamesa w „Aidzie”, ale myślę, że „co się odwlecze, to nie uciecze” i jeszcze kiedyś zaśpiewam Radamesa. Śpiewałem w Gdańsku w „Traviacie” i w „Strasznym dworze”. Chcę podkreślić, że jestem pod wielkim wrażeniem inscenizacji Marka Grzesińskiego i serdecznie te spektakle polecam. Brałem udział w szesnastu inscenizacjach „Strasznego dworu”, nawet aktualnie śpiewam również w spektaklach tej opery Moniuszki w Warszawie.

         Przed tygodniem miałam przyjemność rozmawiać z maestro Wojciechem Michniewskim i wspominaliśmy m.in. przygotowania i premierę opery „Madame Curie” Elżbiety Sikory. Pan również występował w tych spektaklach i później w nagraniach. Ciekawa jestem Pana wrażeń.

         - Prawykonanie odbyło się w Paryżu, w sali UNESCO, niedaleko Panteonu, w którym pochowana jest Maria Skłodowska-Curie. Reżyserem tej opery był także Marek Grzesiński. Wspomniała Pani o nagraniach DVD i szczerze mówiąc egzemplarz, który otrzymałem, leży na półce zafoliowany, stąd nie mogę powiedzieć, jak wyszło samo nagranie, ale wspomnień mam mnóstwo. Śpiewałem partie Piotra Curie, męża Marii, który był wielkim wsparciem dla żony. Niestety, pewnego dnia wyszedł zdenerwowany i zginął w wypadku drogowym.
         Jak powiedział Marek Grzesiński, praca z kompozytorem, który żyje, wcale nie jest taka łatwa (śmiech).
Opowiem anegdotę z Paryża, z próby w sali UNESCO. Tam jest zupełnie inna akustyka niż w salach filharmonicznych, czy teatrach operowych, bo betonowe ściany sprawiają, że jest długi pogłos.
Pani Elżbieta Sikora zaznaczyła w librettcie, że potrzebna jest specjalna blacha. Opera Bałtycka specjalnie tę blachę zamawiała i nie było to łatwe, bo jest to bardzo rzadki instrument. Jak perkusista zagrał na tej blasze, pani Elżbieta Sikora przerwała i powiedziała do Marka Grzesińskiego: „Wiesz Marku, chyba to nie pasuje tutaj”.
Pamiętam, że Marek Grzesiński odwrócił się w moim kierunku i powiedział: „Boże, nigdy więcej z żyjącym kompozytorem. Trzy miesiące czekaliśmy na tę blachę i miała być bardzo ważna, a teraz mamy jej nie wykorzystać”.
         Uważam, że muzyka w „Madame Curie” jest bardzo interesująca, a zobrazowana przez Marka Grzesińskiego tworzy swój klimat. Bardzo ważną rolę odgrywa chór, bo komentuje wydarzenia na scenie. Jak będzie okazja, gorąco tę operę polecam.

         Nie wiem, czy Pan się ze mną zgodzi, bo ja uważam, że bardzo rzadko kompozytorzy tworzą nowe opery.

          - Tak, bo ten gatunek przede wszystkim publiczności, ale także szefom teatrów operowych i wykonawcom, kojarzy się ciągle z Verdim, Rossinim, Puccinim czy Wagnerem. My jeszcze mamy „Króla Rogera” Szymanowskiego, który tak naprawdę jest na świecie wykonywaną operą. Współczesnych kompozytorów tip-top operowych, takich jak byli w XIX wieku, nie ma.
         Ze współczesnych kompozytorów możemy jeszcze wymienić Krzysztofa Pendereckiego, którego opery są czasem wystawiane. W Gdańsku była wykonywana „Czarna maska” i „Król Ubu”, ale nie są to pozycje, na które publiczność „wali drzwiami i oknami”. Są to propozycje dla słuchacza, widza wysmakowanego, który zna już cały repertuar operowy i potrzebuje innego doświadczenia. Żeby to nastąpiło, to niezbędna jest edukacja, której praktycznie w szkołach nie ma – mówię tu o szkołach ogólnokształcących. Niestety, muzyka klasyczna, a szczególnie opera jest gatunkiem, który trzeba poznać i potrzebuje przygotowania słuchacza do odbioru.

         Miał Pan wielkie szczęście, że trafił Pan do pedagogów śpiewu, którzy występowali na scenach i brali udział w spektaklach operowych, a także potrafili przekazać swoje doświadczenia uczniom.

          - Ma pani rację, bo taką znakomitą nauczycielką była śp. Anna Budzińska, takim fenomenalnym pedagogiem jest prof. Piotr Kusiewicz, a do tego w czasie studiów miałem szczęście często spotykać maestro Jana Kusiewicza, który wprawdzie nie uczył, ale był świetnym tenorem i śpiewał wszystkie największe partie w operach Verdiego, Pucciniego, Moniuszki…
         Moja pierwsza śp. profesorka Anna Budzińska mówiła, że jestem „w czepku urodzony”, bo ja miałem szczęście spotykać w garderobach i na scenach ludzi, którzy byli ikonami. Wymienię tylko Bogdana Paprockiego, Leonarda Andrzeja Mroza, Krystynę Szostek-Radkową, Floriana Skulskiego, a było ich wielu. Od każdego się bardzo dużo nauczyłem.
         To nie było tak, jak dzisiaj się odbywa, że młodzi śpiewacy wchodzą do teatru, przychodzą tylko na swoje próby. Nie przychodzą na próby starszych kolegów czy rówieśników. Nawet jak się nie śpiewa, należy przyjść, usiąść na widowni i posłuchać, popatrzeć, czegoś się nauczyć – jak się powinno robić, ale także jak się nie powinno robić, bo to też jest bardzo potrzebne. Ja tak robiłem.
Szczycę się tym, że byłem i jestem zaprzyjaźniony z wieloma znakomitymi artystami i każdemu z młodszych kolegów tego życzę.

         Jest Pan już na tyle doświadczonym śpiewakiem, że mógłby Pan dzielić się swoją wiedzą z młodymi ludźmi, którzy marzą o tym zawodzie. Czy myślał Pan o tym?

         - Patrząc na moich kolegów, którzy będąc doskonałymi, w pełni sił śpiewakami podejmowali pracę w akademiach muzycznych, pomyślałem, że nie będę ich naśladował. Uważam, że ta dodatkowa praca wymaga wiele uwagi, czasu, indywidualnego podejścia do każdego człowieka. To nie są studia, że wystarczy pójść na zbiorowe zajęcia w sali wykładowej i wszystkiego się nauczyć.
         Oczywiście, jestem po doktoracie, mam za sobą trzy lata pracy w roli asystenta, jestem namawiany przez profesora Piotra Kusiewicza, aby rozpocząć pracę na Wydziale Wokalno-Aktorskim Akademii Muzycznej w Gdańsku, ale uważam, że dopóki mój kalendarz jest zapełniony i czuję, że mogę jeszcze występować na scenie i coś dobrego dawać publiczności z siebie, to postanowiłem, że nie będę się śpieszył do wykonywania zawodu nauczyciela. Nie wyobrażam sobie, żeby tylko firmować studenta nazwiskiem i podpisywać się w indeksie, a nie pracować z tym człowiekiem.
         Pamiętam, że w czasie mojej nauki w Szkole Muzycznej II stopnia w Rzeszowie, z Anną Budzińską - moją nauczycielką śpiewu, mogłem porozmawiać o wszystkim, nie ograniczało się to tylko do rozmów o muzyce i to było bardzo ważne. Muzyka, to co prezentujemy na scenie i potrafimy ludziom przekazać, bierze się z życia, a nie z wyciągu fortepianowego. To ludzi interesuje i to wyróżnia śpiewaka od muzyków, którzy są obok nas na scenie. Zawsze mam bardzo osobisty stosunek do partii, które wykonuję i nie zamierzam tego zmieniać.

         Przed przyjściem do Filharmonii, zaglądałam na Pana stronę internetową i zauważyłam, że ma Pan w repertuarze bardzo dużo różnorodnych utworów.

          - Tak, nawet dzisiaj podczas śniadania rozmawialiśmy z koleżanką, że rozpoczynałem od śpiewania oratoriów i mam w repertuarze ponad trzydzieści pozycji z tego gatunku, które już wykonałem. Trochę szkoda, że teraz dosyć rzadko mam okazję występować z tym repertuarem.
         W wielu filharmoniach, również w Filharmonii Podkarpackiej, już dawno zostały zlikwidowane chóry, chcąc sięgać po duże formy wokalno – instrumentalne dyrektorzy tych placówek muszą nawiązywać współpracę z chórami, które działają w innych, nieraz bardzo odległych miastach.
         Dawniej także śpiewacy specjalizowali się w formach oratoryjno-kantatowych i operowych. Teraz każdy jest przekonany, że może zaśpiewać wszystko. Ja uważam, że nie każdy powinien dotykać opery i nie każdy powinien brać się za oratorium, ponieważ są to dwa różne światy.

         Najlepszym przykładem może być maestra Stefania Woytowicz, która była wielką śpiewaczką, ale prawie wyłącznie występowała w wielkich formach oratoryjno-kantatowych.

          - Ze współcześnie występujących znakomitych śpiewaczek możemy wymienić Urszulę Kryger, Jadwigę Rappe. Oczywiście, że występowały czasami w repertuarze operowym, ale to nie było, tak jak w moim przypadku, że śpiewam prawie wyłącznie repertuar operowy, a oratoria są epizodami. Jestem zapraszany do wykonań Requiem Giuseppe Verdiego, Requiem Wolfganga Amadeusza Mozarta czy IX Symfonii Ludwiga van Beethovena, a już nie wracam do Bacha i wielu utworów tego gatunku skomponowanych przez innych znakomitych kompozytorów. Poza tym nie wykonuje się zbyt często tych utworów, bo potrzebne są duże, świetnie przygotowane chóry, dobry skład solistów i dobrzy dyrygenci.

         Niedawno oklaskiwała Pana także publiczność Teatru Studio Buffo. Ciekawa jestem, jak ta współpraca wygląda?

          - Współpraca z Januszem Józefowiczem i Januszem Stokłosą trwa już dosyć długo. Wszystko zaczęło się od „Koncertu trzech tenorów” w Sali Kongresowej w Warszawie. Debiutowała w tym programie także Natasza Urbańska, a później było widowisko "Ca Ira", w reżyserii Janusza Józefowicza, do którego muzykę napisał lider grupy Pink Floyd Roger Waters, było ono realizowane na terenie Międzynarodowych Targów Poznańskich.
Już na początku okazało się, że „nadajemy na podobnych falach”. Chcę podkreślić, że zawsze mam bardzo duży dystans do tego, co robię i im się to podoba.
Zawsze śpiewam swój repertuar, żeby ktoś nie pomyślał, że wygłupiam się i zabieram za coś, czego nie powinienem dotykać.
         W Buffo zarówno z wokalistami, jak i tancerzami mam bardzo dobry kontakt, a dla Janusza Józefowicza i Janusza Stokłosy mam zawsze swoją propozycję, którą wspólnie dopasowujemy do całego programu.
Ostatnio, kiedy byłem w Warszawie, bo śpiewałem w „Strasznym dworze” Stanisława Moniuszki w Operze Narodowej, Janusz Józefowicz zorganizował koncert na rzecz Ukrainy i mogłem w nim także uczestniczyć.
         Najbardziej lubię u Józefowicza próbę przed koncertem, kiedy panuje pozorny rozgardiasz. Widząc inscenizację i w jakim ten wieczór zmierza kierunku, że akcja rozgrywa się na stacji metra, zaproponowałem inny strój dla siebie. Chciałem wyjść w jakimś płaszczu i zaśpiewać „Carusa” – piosenkę napisaną w 1986 roku przez włoskiego piosenkarza i kompozytora Lucio Dallę, która jest dedykowana Enrico Caruso, włoskiemu śpiewakowi operowemu, nazywanemu „królem tenorów”. Piosenka „Caruso” mówi o tęsknocie za domem i bardzo do tego programu pasowała.

          Publiczność pamięta z pewnością także pana z koncertów „Trzech Polskich Tenorów”, w których trzeba było wykazać się wszystkimi swoimi umiejętnościami wokalnymi i aktorskimi.

          - Tak, a przy tym nie zniszczyć muzyki, bo wzorowaliśmy się na trzech wielkich tenorach: Carreras, Domingo, Pavarotti. Programy były „z przymrużeniem oka”, ale zaśpiewane uczciwie, bez większych udziwnień. Wszystko opierało się na repertuarze operowym, latyno-amerykańskim i neapolitańskim. Mam miłe wspomnienia z tych występów.

          Już Pan powiedział, że miłe wspomnienia towarzyszą Panu podczas każdego powrotu do Rzeszowa, pomimo, że ostatnio w tych stronach rzadko Pan bywa.

          - Rzadko, bo brakuje mi czasu. Bardzo chcę i staram się bywać w rodzinnych stronach jak najczęściej. Zdarza się, że jak jestem w Krakowie, wsiadam do samochodu, wyjeżdżam na autostradę i przyjeżdżam przynajmniej na chwilę do siostry, ale to jest jednak duża odległość.

          Tym razem występuje Pan w „Requiem” Mozarta w Filharmonii Podkarpackiej, ale myślę, że niedługo będziemy mogli Pana oklaskiwać w innym repertuarze.

          - Zapraszam serdecznie na razie do Krakowa albo do Teatru Wielkiego w Warszawie, ale może w przyszłym sezonie będę gościć także w Rzeszowie. Zbliża się lato i zapraszam także nad morze. Bardzo pani dziękuję za miłą rozmowę.

Zofia Stopińska

 

 

 

Z maestro Wojciechem Michniewskim nie tylko o dyrygowaniu

      Na długo pozostanie w pamięci melomanów koncert, który odbył się 25 marca w Filharmonii Podkarpackiej. Program wypełniła muzyka różnych epok i stylów. Wieczór rozpoczęła Muzyka żałobna na orkiestrę smyczkową Witolda Lutosławskiego. Pierwszą część wypełniły jeszcze dwa dzieła kompozytorów francuskich: Danse sacree et profane na harfę i smyczki Claude Debussy’ego oraz Morceau de Concert op. 154 na harfę i orkiestrę Camille Saint-Saënsa, a część drugą wypełniła VII Symfonia A-dur op. 92 Ludwiga van Beethovena. Partie solowe w dwóch środkowych utworach pięknie wykonała Paulina Maciaszczyk, a Orkiestra Filharmonii Podkarpackiej wystąpiła pod batutą maestro Wojciecha Michniewskiego, jednego z najwybitniejszych polskich dyrygentów naszych czasów. Świetnie zabrzmiały utwory z udziałem harfy, ale ja jestem pod ogromnym wrażeniem wspaniale wykonanych dzieł, które stanowiły ramy koncertu. Niezwykle wymownie zabrzmiała tego wieczoru Muzyka żałobna Lutosławskiego, ale wszystkich zachwyciło wykonanie VII Symfonii Beethovena. Owacja publiczności była tak długa i gorąca, że artyści na bis powtórzyli część II Symfonii.
     Bardzo się cieszę, a jednocześnie czuję się zaszczycona, że Maestro Wojciech Michniewski zgodził się na rozmowę i mogę Państwa zaprosić na spotkanie z tym wyjątkowym Artystą.

      Program koncertu był Pana pomysłem?

       - Część solistyczna nie jest moim pomysłem, solistkę i jej program odziedziczyłem z nadania Filharmonii Podkarpackiej; dwa pozostałe utwory zaproponowałem sam.

      Z moich wyliczeń wynika, że już ponad pół wieku pracuje Pan z batutą w ręku. Dobrze policzyłam?

       - Spokojnie tak można powiedzieć, to prawda.

      Początkowo ta działalność toczyła się w dwóch nurtach. Działał Pan także prężnie jako kompozytor. Pana „Szeptet” na 2 soprany, 2 mezzosoprany, 2 alty i kulturystę w 1975 roku zdobył nagrodę włoskiego Radia i Telewizji „PRIX RAI”.

      - Owszem, komponowałem coś. Głównie jestem przywiązany do naszych dokonań kolektywnych – razem z Elżbietą Sikorą i Krzysztofem Knittlem, w ramach grupy KEW – Krzysztof, Elżbieta, Wojciech.
Interesowała nas wtedy głównie muzyka eksperymentalna, muzyka na taśmę, we współpracy ze Studiem Eksperymentalnym Polskiego Radia. Ale nie tylko. Tworzyliśmy również kompozycje kolektywne, które były muzyką instrumentalną.
Organizowaliśmy też sami koncerty. Pamiętajmy, że był to czas, kiedy wszystko było sterowane odgórnie, a my w tych koncertach zamieszczaliśmy takie utwory, które chcieliśmy usłyszeć, nie patrząc na to, czy to komuś się podoba, czy nie.To miało także swoje znaczenie i chyba w jakimś stopniu pomagało „otworzyć drzwi” innym organizatorom koncertów w zakresie niezależności w tym, co dajemy ludziom usłyszeć i dlaczego.
      Natomiast potem, kiedy zacząłem bardzo aktywnie zajmować się dyrygowaniem, już nie było czasu. Ja nie jestem Krzysztofem Pendereckim, który potrafił podczas jednego lotu samolotem, trwającego parę godzin, zrobić notatki do całej symfonii. Ja potrzebowałem zawsze dużo czasu do tego, żeby się oderwać od dyrygowania. Bardzo poważnie podchodziłem do utworów, którymi dyrygowałem i zawsze ogromnie silnie je sobie uwewnętrzniałem. Tak jest zresztą do dzisiaj. W związku z tym, żeby coś napisać, najpierw musiałbym mieć dużo czasu, żeby się „oczyścić” z tej muzyki, która mi akurat siedzi w głowie, a związana jest z dyrygowaniem. Dopiero później mógłbym zabierać się do pisania. Jeśli nie komponuje się systematycznie, to samo pisanie, „wdrożenie się” do niego, także wymaga pewnego rozruchu, czyli miałbym bardzo długie przestoje jako dyrygent, a na to nie mogłem sobie pozwolić. Dlatego komponowanie w sposób naturalny zeszło na dalszy plan. Zdarzało się, że pisałem jeszcze muzykę do filmu, czy dla potrzeb teatru, ale to jest prostsze, bo dostaje się konkretne zamówienie i wiadomo, czemu ta muzyka ma służyć. Wtedy nie trzeba tak bardzo zmagać się z samym sobą.

      Myślę, że nagrody w konkursach dyrygenckich miały duży wpływ na Pana decyzję o ostatecznym wyborze zawodu. Czy uczestniczył Pan w konkursach jeszcze w czasie studiów dyrygenckich?

       - W czasie studiów nie byłem na żadnym konkursie, ale zaraz po studiach uczestniczyłem w paru. Dostałem wyróżnienie na Ogólnopolskim Konkursie dyrygenckim w Katowicach, co uważałem za ogromną krzywdę. Chyba troszkę tak było, bo powód tego, że nie dostałem żadnej nagrody, był dosyć absurdalny. Natomiast w 1977 roku wygrałem Międzynarodowy Konkurs Dyrygencki im. Guido Cantellego w Mediolańskim Teatro alla Scalla. To wtedy był jeden z najważniejszych konkursów dyrygenckich na świecie. Zdobyłem wtedy I nagrodę i Złoty Medal, a w dodatku nie przyznano II nagrody, co podkreślało dystans pomiędzy pierwszą nagrodą , a pozostałymi. I nie znaczyło to, że nie przyznano II nagrody bo wszyscy inni byli słabi i dlatego łatwo było mi wygrać.
W tym konkursie uczestniczyli naprawdę świetni dyrygenci, którzy potem zrobili duże kariery. W następnym roku dostałem jeszcze brązowy medal na Międzynarodowym Konkursie Dyrygenckim im. Ernesta Ansermeta w Genewie.

      Jestem przekonana, że te konkursy otworzyły Panu drzwi do wielu sal koncertowych.

       - Trochę otworzyły, ale nie zanadto. Powodów było kilka i nie chcę tego tematu rozwijać. Starczy, jeśli powiem, że jestem fatalny w kontaktach biznesowych ze światem. Nie potrafiłem zrozumieć, że sztuka i na przykład dyrygowanie, to jest taki sam towar, jak sprzedawanie sardynek w puszkach.
Potrzebny do tego jest menedżer, trzeba prowadzić marketing, bo to jest rynek. Wtedy nie potrafiłem tego dostrzec, a później, jak już dostrzegłem, to nie potrafiłem utrzymywać powierzchownych kontaktów „biznesowych” z agentami. Musiałbym znaleźć człowieka, z którym bym się zaprzyjaźnił, który byłby czymś więcej niż tylko sprzedającym mnie pośrednikiem handlowym. To było i jest bardzo trudne, nie znalazłem takiego agenta do dzisiaj.
      Uważam, że i tak dzięki konkursom otrzymałem dużo propozycji koncertowych, ale na pewno, gdyby to zdarzyło się w innym czasie, i jeszcze gdybym ja sam lepiej potrafił się tym zająć, można by było te nagrody znacznie lepiej zdyskontować.

       W latach 1973-78 związany był Pan z Filharmonią Narodową, później był Pan dyrektorem artystycznym Teatru Wielkiego w Łodzi, kierownikiem muzycznym sceny współczesnej w Warszawskiej Operze Kameralnej, był Pan etatowym dyrygentem Polskiej Orkiestry Kameralnej, która w tym czasie przekształciła się w znaną dziś Sinfonię Varsovię, a w latach 1987-1991 był Pan dyrektorem naczelnym i artystycznym Filharmonii Poznańskiej.

        - To prawda. W 1991 roku podjąłem decyzję, że nie chcę już być dyrektorem żadnej orkiestry i pozostałem temu wierny, nie przyjmując propozycji kierowniczych stanowisk.

       Pana działalność przez cały czas toczy się w dwóch nurtach, bo prowadzi Pan bardzo dużo koncertów symfonicznych, ale także często dyryguje Pan spektakle operowe i jest szczególnie ceniony za interpretacje oper współczesnych. Często proszony jest Pan o przygotowanie prapremier oper.

        - Też, ale nie tylko. Ja bardzo lubię operę, mało tego, uważam, że wbrew temu, co się sądzi i co się widzi, dyrygent, który chciałby być dobrym dyrygentem operowym, musi być dużo lepszym i elastyczniejszym dyrygentem od dyrygenta, który prowadzi tylko koncerty symfoniczne.
To jest naprawdę dużo bardziej złożone działanie, wymagające bardzo wysokich kwalifikacji dyrygenckich, a niestety, często jest tak, że z operą wiążą się dyrygenci trochę bardziej „belferscy”, schematyczni. Można się spotkać z opinią, że spektakl jest prostszy do zadyrygowania, ale jest to bardzo mylne wyobrażenie.
W każdym razie bardzo lubię dyrygować spektaklami operowymi.

      Przyzna Pan jednak, że bardzo mało jest dyrygentów, którzy chcą przygotowywać i prowadzić prapremiery spektakli operowych, a Pan to robi. Czy przygotowuje Pan nadal współczesne spektakle w Operze Bałtyckiej?

       - Od pewnego czasu już nie, współpraca z Operą Bałtycką jakoś przestała się dobrze układać, a szkoda, bo dobrze się tam pracowało. Zrobiliśmy tam kilka rzeczywiście wartościowych premier. Wymienię tylko światowe prawykonanie „Madame Curie” Elżbiety Sikory, które miało miejsce w Sali UNESCO w Paryżu. Później powtórzyliśmy ten spektakl w Polsce.
Bardzo dobrze pamiętam premierę „Króla Ubu” Krzysztofa Pendereckiego, w świetnej inscenizacji Janusza Wiśniewskiego.
      Jeśli chodzi w ogóle o nową muzykę, to lubię pracę nad nią, bo to jest wyzwanie zarówno dyrygenckie jak i intelektualne. Przede wszystkim jest to zawsze żywa propozycja, która do pewnego stopnia jest propozycją otwartą. Nie odnosimy się tylko do pewnego istniejącego już stylu wykonawczego – na przykład muzyki Beethovena – tylko dostaję coś, gdzie ode mnie zależy, jak ja sam to zinterpretuję. Na ogół są to prawykonania i nie ma żadnych wzorców. Ja wyznaczam pewien, być może, standard tego, jak należy tę muzykę rozumieć. To jest bardzo ciekawe i lubię to robić.

      Czy kontaktuje się Pan z twórcą?

        - Zawsze staram się o to, jeżeli kompozytor żyje. Czasami jest to też współpraca polegająca na tym, że proponuję jakieś „własne” rozwiązania. Wtedy zastanawiamy się z twórcą, czy można by to, co napisł zrobić trochę inaczej. Takie małe korekty się zdarzają i to jest wspaniałe.
      Ja jestem fanatykiem pracy z muzyką nową, z muzyką, która wykracza poza sferę przyzwyczajeń. Fanatykiem w sensie wartości, jaką to niesie dla osobistego rozwoju każdego muzyka, również orkiestr. Orkiestry i muzycy indywidualni – soliści, którzy poradzą sobie z wyzwaniem związanym z przygotowaniem bardzo skomplikowanego, złożonego, z początku niezrozumiałego albo trudno zrozumiałego utworu napisanego współcześnie – takiego, który stawia pewne własne wzorce estetyczne, pewne własne rozwiązania, muzyczne i techniczne – jeżeli przez to się przebrnie, wówczas inaczej człowiek kontaktuje się też z muzyką klasyczną, inaczej do niej podchodzi, jakby bardziej wielowymiarowo.
      Boleję nad tym, że w procesie edukacji młodego muzyka, zwłaszcza w Polsce, muzyka nowa zajmuje naprawdę nieproporcjonalnie mało miejsca.

      Pan o tym dobrze wie, bo bierze Pan w tym procesie udział i rozumiem, że pewne normy są z góry narzucone. Prowadzi Pan klasę dyrygentury w Akademii Muzycznej w Bydgoszczy. Trzeba podkreślić, że grono pedagogiczne tworzą znakomici muzycy, którzy są świetnymi pedagogami.

       - Akademia w Bydgoszczy to jest bardzo miłe miejsce, bardzo miła jest ucząca tam ekipa profesorska. Jest tam sporo wspaniałych mistrzów i artystów, wszystko o ile to możliwe jest nastawione nie na produkcję, tylko na wartości. Jest klimat odchodzących już trochę relacji mistrz-uczeń, klimat dzielenia się z młodszymi wiedzą, doświadczeniem, owymi wartościami wreszcie.

      Nie wyobrażam sobie zajęć z dyrygentury prowadzonych online.

       - Próbowaliśmy to robić przymuszeni sytuacją COVIDową. Sprawdzało się w dużym stopniu, jeżeli student mógł się spotykać z dwoma pianistami, z którymi zwykle pracujemy. Wtedy moja obecność online dawała co najmniej 90% tej skuteczności, jaką osiągałbym, gdybym tam naprawdę był. Wszystko widziałem i słyszałem, studenci widzieli i słyszeli mnie, mogłem tak samo reagować i robić uwagi. Natomiast praca z nagraniem, kiedy bezpośrednie kontakty, w tym kontakt z dwójką pianistów, były zawieszone, stawała się nieporozumieniem. Studenci dyrygentury muszą pracować z jakimś „ciałem instrumentalnym, reagującym na to, co oni robią.

      Chyba się Pan ze mną zgodzi, że mamy wielu młodych utalentowanych dyrygentów, ostatnio wiele miejsca w różnych relacjach poświęca się sukcesom młodych polskich dyrygentek. Czy zgodzi się Pan ze stwierdzeniem, że następuje feminizacja w zawodzie dyrygenta? Dużo kobiet studiuje w Pana klasie?

       - Było parę dziewczyn. Jedna z nich sama zrezygnowała z kontynuowania tych studiów. Jedną życie zmusiło do tego, żeby zaczęła pracować jako pianistka, bo równolegle kończyła też fortepian, a jedna - uważam bardzo uzdolniona - uczy i pracuje jako dyrygent z różnymi zespołami i chórami. Mam też jedną nową studentkę na pierwszym roku.
      Natomiast niewątpliwie jest coś „na rzeczy” z taką figurą kobiety dyrygenta. Jestem absolutnie jak najdalszy od dyskryminacji płciowej, ale według mnie jakiś problem tu jest. O wiele mniej kobiet zajmuje się dyrygenturą, a naprawdę dobre dyrygentki trafiają się rzadziej niż dobrzy dyrygenci.

      Ja jednak zauważam duży postęp, ponieważ pamiętam jak przed laty maestro Jerzy Maksymiuk mówił, że nie uznaje kobiet dyrygentek, chyba, że jest to Agnieszka Duczmal. (śmiech).
W tej chwili kilka polskich dyrygentek zrobiło karierę. Powiem tylko, że Ewa Strusińska, Marzena Diakun, Marta Gardolińska szefują sławnym placówkom muzycznym w Görlitz, Madrycie, Paryżu . Coraz częściej dyryguje za granicą Anna Duczmal- Mróz (córka Agnieszki Duczmal).

       - Bardzo im kibicuję, co nie znaczy, że zmienia to moją optykę. Dyrygent to jednak ktoś taki, kto musi być figurą bardzo silną. Myślę, że kobiety, które są w sposób naturalny silne, są rzadkie, a kiedy już są takie, to są silne wewnętrznie, niekoniecznie umieją tę siłę łatwo manifestować, uzewnętrzniać.
Natomiast nasze doświadczenie kulturowe sprawia, że taka mocna figura bardzo związana jest z figurą męską. Mówię żartobliwie, że jak się rysuje kobietę wygrażającą wałkiem, to jest to zawsze dowcip o teściowej, o żonie-satrapie albo o czymś jeszcze mniej mądrym.
Kobieta komuś wygrażająca, jest w naszym standardzie kulturowym elementem zabawnym, śmiesznym.
      Natomiast dyrygent, chociaż nie musi być groźny i od razu kogoś bić, ale w pewnym sensie jest kulturowo w geście, w sposobie bycia, zachowania się figurą władczą. Jest mało kobiet, które mają to z natury. Słysząc słowo: „kobieta”, myślimy o kimś uśmiechniętym, miłym i łagodnym, raczej skłonnym do wycofania się, żeby było miło, a nie o kimś, kto jest postacią twardą, despotyczną, walczącą o swoją rację w sposób bardzo zdecydowany. W naszym stereotypie kulturowym to się nie mieści i z tego względu myślę, że kobiety jako dyrygentki mają przede wszystkim znacznie trudniej.

      Zawsze mówię dziewczynom, które chcą być dyrygentkami i z nimi pracuję: nie możecie powtórzyć schematu mocnego gestu dyrygenta, bo on może być śmieszny i nieskuteczny w wykonaniu kobiety. Trzeba znaleźć swój sposób na wyrażenie gestem siły. Taki, który będzie autentyczny. Myślę, że to jest podstawowe zadanie dla kobiety, która zamierza być dyrygentem. Musi znaleźć swój słownik gestów, który jest słownikiem gestów silnych, gestów zdecydowanych, gestów nakazujących w taki sposób, żeby one były naturalne i przekonujące. Od każdej kobiety wymaga to oddzielnej pracy nad znalezieniem samej siebie. Tu nie ma standardów, nie ma stereotypu, podczas gdy u mężczyzny jest. Mężczyzna grożący pięścią jest prawdziwy – kobieta grożąca pięścią wygląda karykaturalnie. Kobieta musi to zrobić inaczej i takie sposoby trzeba dla siebie znaleźć. Pamiętam bardzo dobrze konkurs w Katowicach, w którym uczestniczyła dyrygentka z Chin. Była malutką, drobną dziewczyną, która w ogóle nie podnosiła głosu, robiła małe ruchy, ale one były niezwykle nasycone wewnętrzną koncentracją; czasem mówiła krótkimi, trochę syczącymi zdaniami. Nie było to nieuprzejme, ale widać było ogromne zdecydowanie i stanowczość. To był jej sposób, bardzo skuteczny.

      Mówiąc krótko, dostrzegam pewien problem z kobietami-dyrygentkami i bardzo dobrze, że jest grupa dziewczyn, którym udało się znaleźć taki sposób, że są skuteczne i osiągają sukcesy.

      Mamy ograniczony czas na rozmowę i pewnie innym razem jeszcze porozmawiamy na ten temat, ale muszę jeszcze powiedzieć, że niepokoi mnie to, że większość młodych, utalentowanych polskich dyrygentów i dyrygentek pracuje za granicą.

      - Ja już mówiłem, że kiedyś nie potrafiłem dostrzec tego, że sztuka jest handlem, towarem do sprzedawania. Ona dzisiaj jest trzy, a może nawet cztery razy bardziej towarem do sprzedawania, niż w czasach, w których ja sobie nie mogłem z tym poradzić, ale to ma też dobre strony, bo w tej chwili wystarczy, że zdolna dyrygentka znajdzie dobrego menedżera – handlowca, który będzie wiedział, jak ją polecić, sprzedać i ona odniesie sukces.  Dzisiaj to jeszcze bardziej zależy od marketingu i aktywności kogoś, kto się opiekuje artystą, niż zależało to kiedyś. Jest też na to dużo więcej szans, bo na świecie jest więcej orkiestr i teatrów operowych. Chociaż też o wiele większa ilość chcących zaistnieć na rynku dyrygentów, nawet jeśli tylko dobrych, lub nawet przeciętnych. Jednak sprzedać można wszystko. A w Polsce ilość zespołów orkiestrowych jest sztywna, ilość możliwości pracy w związku z tym limitowana.

     Myślę, że po wielu latach nieobecności wyjedzie Pan z Rzeszowa z dobrymi wrażeniami i niedługo zechce Pan wrócić, aby przygotować z naszymi filharmonikami koncert.

      - Zdecydowanie, ja miałem zawsze dobre wspomnienia z Rzeszowa, a teraz wyjadę ze świetnymi wrażeniami. Pracuję tutaj z orkiestrą, która jest otwarta na współpracę nad tym, żeby było dobrze. Nie traktuje tego jako przymus, jako coś, co się jej narzuca. Nie, wszyscy muzycy chętnie pracują, mają ochotę docierać do tego, co w utworze ważne, co nie jest tą najbardziej oczywistą warstwą. To jest fantastyczne i mam nadzieję, że otrzymam zaproszenie i będę mógł przygotować kolejny koncert z Orkiestrą Filharmonii Podkarpackiej już za kilkanaście miesięcy.

      Bardzo dziękuję za poświęcony mi czas i rozmowę. Mam nadzieję, że niedługo będziemy mogli spotkać się ponownie.

       - Ja również bardzo dziękuję. Do zobaczenia.

Zofia Stopińska

 

 

 

Organy - to była miłość od pierwszego słyszenia

        Miło mi zaprosić Państwa na spotkanie z ad. drem hab. Arkadiuszem Bialicem – organistą, pedagogiem, animatorem życia muzycznego oraz pierwszym polskim laureatem Grand Prix de Chartres – jednego z najbardziej prestiżowych konkursów organowych na świecie.
Rozmowa została zarejestrowana 20 marca 2022 roku przed koncertem w ramach I Przeworskiego Festiwali Muzyki Kameralnej i Organowej.

        Po raz pierwszy zasiadł pan przy organach kościoła pw. Ducha Świętego w Przeworsku?
         - Tak, po raz pierwszy, ale już słyszałem o tym instrumencie od mojego studenta krakowskiej Akademii Muzycznej, który pochodzi z tych okolic i wiedziałem, że tutaj jest zabytkowy kościół o wyjątkowo pięknej akustyce. Byłem pełen wielkich nadziei, że brzmienie instrumentu jest adekwatne do miejsca. Przekonałem się, że ten instrument posiada potencjał, ale wymaga poważniejszego remontu i być może dzięki temu festiwalowi uda się ten remont niedługo przeprowadzić.

        Wystąpi Pan jako solista i kameralista ze świetnym trębaczem Bartoszem Gaudynem, a program koncertu jest bardzo różnorodny, bo oprócz dzieł twórców epoki baroku – m.in. Dietricha Buxtehudego, Johanna Sebastiana Bacha i Carla Böhma, są także fragmenty utworów Césara Francka i Antonina Dvořaka.

         - Można powiedzieć, że ten rok jest rokiem Césara Francka z uwagi na 200. rocznicę urodzin kompozytora i dlatego nie mogło zabraknąć jego utworów w programie, ale chcemy zaprezentować publiczności repertuar przekrojowy, poczynając od kompozytorów XVIII wieku przez dzieła Francka, aż po muzykę Dvořaka.

         Z pewnością wcześniej znał Pan dyspozycję organów znajdujących się w tej świątyni, ale dzisiaj szybko trzeba było wszystko zarejestrować i sprawdzić, jak utwory brzmią. Wiem, że ten etap przygotowań do koncertu jest bardzo ważny.

          - Zdecydowanie tak, bo to, co widać, patrząc na dyspozycję, jest tylko jakimś wyobrażeniem, które sobie można wytworzyć, ale przecież każdy instrument jest inny. Zawsze spotykamy się z jakimś zaskoczeniem. Zasiada się do instrumentu, jest głos o nazwie cymbel, a po włączeniu okazuje się, że to klarnet, czyli zupełnie inna rodzina głosów i piszczałek. Dużym zaskoczeniem było to, że głos o nazwie kornet jest tutaj bardzo ciekawy, ładnie brzmiący i zastąpię nim mixturę, która nie brzmi zbyt dobrze.
         Wiadomo, że organy starają się naśladować instrumenty orkiestrowe, w tym instrumenty takie jak trąbka, ale instrument o nazwie trąbka posiada cała paletę możliwości brzmieniowych, dynamicznych i wspólne granie z dobrym trębaczem, a takim jest Bartosz Gaudyn, jest bardzo inspirujące.

         Nie mamy za dużo czasu, ale chcę Pana zapytać o poszczególne nurty Pana działalności. Już ponad dwie dekady często występuje Pan jako koncertujący organista na wielu renomowanych festiwalach w Hiszpanii, Francji, Niemczech, Rosji, Słowacji, Szwajcarii, Ukrainie i Włoszech oraz na większości znaczących festiwali w Polsce. Ostatnio, pomimo czasu pandemii, koncerty także się odbywały.

         - Owszem, koncerty przez cały czas się odbywały, ale ten rok jest dla mnie wspomnieniem udziału w Międzynarodowym Konkursie Organowym w Chartres, gdzie otrzymałem nagrodę Grand Prix dokładnie 20 lat temu. To jest okazja do dokonania pewnych podsumowań.
Na pewno w czasie pandemii było mniej koncertów, ale dzięki temu bardziej się docenia kontakt z publicznością. Odnoszę wrażenie, że z ilości w jakość i intensywność przeżyć to się zamieniło.

         Wspomniał Pan o najważniejszym konkursie w Chartres, ale myślę, że wcześniejsze osiągnięcia, w tym m.in. III nagroda na Schweizer Orgelwettbewerb w 1998 roku oraz II nagroda w Międzynarodowym Konkursie Organowym im. Jana Pieterszoona Sweelincka w Gdańsku w 2000 roku, także przyniosły Panu wiele propozycji koncertowych.

         - To prawda. Teraz pracując ze studentami, staram się nakreślić jakiś plan konkursowy i od kilku lat mam satysfakcję, że moi studenci wygrywają konkursy, na razie w Polsce, ale od kilku dni wiem, że mój pierwszy absolwent uczelni warszawskiej zakwalifikował się do finału dużego konkursu w Atlancie w Stanach Zjednoczonych i jest w grupie 6 najlepszych z 72 organistów z całego świata. Mocno trzymam za Krzysia Augustyna kciuki i czekamy na wyniki finału.

         Wracając do Pana konkursów, które wymieniliśmy. Czy one odbyły się jeszcze w czasie studiów u prof. Józefa Serafina?

         - Wszystkie odbyły się w trakcie studiów, z tym, że studia w Akademii Muzycznej w Krakowie u prof. Józefa Serafina zakończyłem w 2000 roku, czyli konkurs w Gdańsku był ostatni we współpracy z prof. Józefem Serafinem. Natomiast przygotowując się do konkursu w Chartres, przez cały czas korzystałem ze zdobytej wcześniej wiedzy u prof. Serafina, ale już wtedy byłem na studiach solistycznych w Hochschule fűr musik und Darstellende Kunst we Frankfurcie nad Menem u prof. Daniela Rotha.

          Będąc młodym organistą, miał Pan szczęście pracować pod kierunkiem wielkich osobowości, które w świecie muzyki organowej odgrywają wiodącą rolę.

          - To prawda, że miałem wielkie szczęście do ludzi. Bardzo się cieszę, że trafiłem do Freiburga i do Frankfurtu, do tych dwóch miejsc, gdzie miałem możliwość spotkać wybitne osoby.
Mówiłem już o Krakowie i studiach u prof. Józefa Serafina, którego wszyscy znamy. We Freiburgu pracowałem pod kierunkiem prof. Zsigmonda Száthmary, wielkiego autorytetu w dziedzinie wykonawstwa muzyki współczesnej, i u Daniela Rotha, którego nie trzeba chyba przedstawiać, to organista bazyliki Saint-Sulpice w Paryżu, spadkobierca tradycji Marcela Dupré i Charlesa Marii Widora. Najlepsi mistrzowie i wiele inspirujących doświadczeń. Każdemu studentowi polecam wyjazd zagraniczny, chociażby na kilka miesięcy, żeby zobaczyć, jak wygląda świat poza naszym krajem. Jak się buduje karierę, to wszystko jest bardzo istotne.

           Wiele czasu i uwagi poświęca Pan działalności pedagogicznej.

            - Owszem, bo kontakt ze studentami dwóch uczelni – Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina w Warszawie i Akademii Muzycznej im. Krzysztofa Pendereckiego w Krakowie jest bardzo inspirujący i bardzo sobie go cenię.
            Pogodzenie pracy w dwóch uczelniach jest nie tyle trudne logistycznie, ale kontakt, który określamy jako relacja mistrz – uczeń i budowanie indywidualnych relacji ze studentami jest tu najistotniejsze. Uważam, że rzeczą wtórną jest to, na której uczelni ten student jest.
Konieczność przejazdu z Krakowa do Warszawy, która wydaje się może trudna, jest teraz bardzo komfortowa i wygodna.

            Grał Pan na wielu różnych instrumentach w Polsce oraz za granicą i w pewnym momencie zainteresował się Pan także budownictwem organowym.

            - Muzycy często interesują się także tym, jak powstaje dźwięk i jak go kształtować. W grupie pianistów Krystian Zimerman był wybitnym badaczem i znawcą.
Pojawił się też nurt wykonawstwa historycznego, który też bezpośrednio wiąże się z instrumentami. Dla mnie ta przygoda zaczęła się od współpracy z kolegami organmistrzami przy remoncie kilku instrumentów w Krakowie i później to zainteresowanie dojrzewało we mnie. Cały czas jest to jeden z istotnych elementów mojej działalności, ale nie najważniejszy.
Najważniejszymi zawsze będą działalność pedagogiczna i koncertowa, ale trzeba także robić, ile się da, żeby stan polskiego instrumentarium był coraz lepszy, żeby świadomość studentów była jak najwyższa, odnośnie tego, co stanowi wartość historyczną, artystyczną i jak należy się z tymi instrumentami się obchodzić, jak o nie dbać.

            Wiele Pan działa na polu upowszechniania muzyki organowej. Trzeba podkreślić, że był Pan dyrektorem artystycznym najstarszego krakowskiego festiwalu muzycznego Dni Muzyki Organowej w Krakowie.

             - To był kilkuletni, ale bardzo istotny epizod w moim życiu, kiedy byłem dyrektorem tego festiwalu. Mam nadzieję, że ten festiwal nadal będzie się rozwijał i mam nadzieję, że z moim udziałem, ponieważ w tym momencie jest on organizowany we współpracy z Filharmonią Krakowską i zobaczymy, jak będzie wyglądała przyszłość tego festiwalu po zmianie dyrekcji Filharmonii Krakowskiej.
Miałem przyjemność zaprosić wielu wspaniałych organistów i dyrygentów, stąd te ostatnie lata były bardzo atrakcyjne dla publiczności, a przede wszystkim udało się uratować ten festiwal, ponieważ on był na prostej drodze do tego, żeby nie był już organizowany.

            Jest Pan prezesem Fundacji Ars Organi im. Bronisława Rutkowskiego. Myślę, że ta fundacja pomaga w organizacji wielu projektów.

             - Oczywiście. Ona także może skupiać ludzi, którym na sercu leży dobro muzyki organowej, żeby chociażby przypomnieć o istnieniu takich instrumentów, jak organy Śliwińskiego w Kolegiacie w Bieczu, które były przez wiele lat zapomniane.
            Poprzez organizację tam koncertu, udało się doprowadzić do niewielkiego remontu, ale także do przywrócenia świadomości tamtejszej społeczności, że mają taki ważny wspaniały instrument u siebie.
Także szereg innych instrumentów w różnych miejscach dzięki tej działalności uzyskało szansę na to, żeby lepiej funkcjonować i żeby się doczekały zasadniczego remontu.

            Nigdy Pana nie pytałam, kiedy zafascynowały Pana organy?

            - To była miłość od pierwszego słyszenia. Pierwszy raz zafascynowałem się organami podczas wakacji, kiedy instrument w Jastrzębiej Górze był strojony. Byłem wtedy dzieckiem, ale fascynujące dla mnie było to, że ktoś stuka młotkiem i zmienia się brzmienie oraz barwa dźwięku. Wtedy postanowiłem, że będę grał na organach, nie znając, jak to wszystko funkcjonuje. Mój dziadek był skrzypkiem, tato jest gitarzystą i kompozytorem, stąd z organami nie miałem bliższego kontaktu, ale jako dziecko postanowiłem, że będę grał na organach i tak się też stało.
             Pierwszy raz usiadłem do instrumentu, jak zdałem egzamin wstępny do klasy organów do liceum muzycznego. To było po ukończeniu szkoły muzycznej I stopnia w klasie fortepianu. Kontynuowałem także równolegle naukę gry na fortepianie.

            Powróćmy jeszcze na zakończenie do sztuki rejestracji utworów przed koncertem. Do czego można tę pracę porównać?

             - Sztuka nadania brzmienia utworom jest podobna do sztuki orkiestracji. Są kompozytorzy, którzy pozostawili nawet po sobie traktaty, jak należy instrumentować. Takie wskazówki można znaleźć w szkołach instrumentacji Rimskiego-Korsakowa czy Ravela. To wszystko jest niezwykle cenne.
            W przypadku organistów również ma to ogromne znaczenie, ale zawsze trzeba wejść w bliską interakcję z instrumentem. Nie da się tego zaprogramować wcześniej. Zwykle ten proces rejestracji jest bardzo inspirujący, ale czasem jest to sztuka kompromisu, żeby pewnych głosów, które niekoniecznie dobrze brzmią, po prostu nie wykorzystywać podczas koncertu, ale nie zawsze jest łatwo zastąpić je innymi głosami.

            Potrzebna jest także ogromna wyobraźnia, bo trzeba myśleć o tym, co usłyszy publiczność.

            - To jest jeszcze inna kwestia związana z akustyką wnętrza i z odsłuchem. Słuchacz powinien mieć lepszy obraz dźwiękowy od organisty.

            Bardzo Panu dziękuję za poświęcony mi czas. Myślę, że to miejsce Pana zainspirowało i zechce Pan wrócić do Przeworska jako wykonawca koncertów w kolejnych edycjach Przeworskiego Festiwalu Muzyki Kameralnej i Organowej.

            - Z przyjemnością powrócę do Przeworska. Chcę jeszcze powiedzieć, że zawsze chętnie wracam na Podkarpacie, ponieważ rodzina mojego taty wywodzi się z Hyżnego koło Rzeszowa i ten zakątek Polski jest dla mnie bardzo ważny i bliski sercu.

Zofia Stopińska

Organizatorzy i wykonawcy koncertu:ks. prał. Tadeusz Gramatyka, Wioletta Fluda-Tkaczyk - dyrektor Festiwalu, Arkadiusz Bialic - organy, Bartosz Gaudyn - trąbki. fot. Wiktor Janusz

Przeworsk organizatortorzy i wykonawcy

 

 

 

 

Spotkanie z Jakubem Kuszlikiem

         Najlepszy polski uczestnik XVIII Międzynarodowego Konkursu Chopinowskiego, laureat IV nagrody, a także nagrody Polskiego Radia za najlepsze wykonanie mazurków - Jakub Kuszlik, wystąpił 3 marca w Sali Koncertowej Zespołu Państwowych Szkół Muzycznych w Jarosławiu, w drugim wieczorze Festiwalu Muzyki Fortepianowej im. Marii Turzańskiej.
Z towarzyszeniem Orkiestry Symfonicznej Filharmonii Podkarpackiej im. Artura Malawskiego w Rzeszowie pod batutą Pawła Kos-Nowickiego, wykonał I Koncert fortepianowy e-moll op.11 Fryderyka Chopina.
         Wykonanie zachwyciło jarosławską publiczność, stąd owacja na stojąco trwała bardzo długo, a Artysta podziękował dwoma mazurkami z op. 30, a po długich brawach zabrzmiał jeszcze Walc a-moll op. 34 nr 2 Fryderyka Chopina, zaś na pożegnanie wysłuchaliśmy Rapsodii op.119 nr 4 Johannesa Brahmsa.
Bardzo się ucieszyłam, że po zakończeniu koncertu Jakub Kuszlik zgodził się na rozmowę i mogę zaprosić Państwa do lektury.

 1        Nie miał Pan za dużo czasu na próbę w Jarosławiu, ale sądzę, że jest Pan zadowolony ze współpracy z Orkiestrą Filharmonii Podkarpackiej i dyrygentem Pawłem Kos-Nowickim.

         - To prawda, że na próbę z orkiestrą było niewiele czasu, ale wykorzystaliśmy go bardzo dobrze i pracowaliśmy w wielkim skupieniu. Jak pani z pewnością zauważyła podczas koncertu, współpraca z orkiestrą i dyrygentem była bardzo dobra. Zostaliśmy także bardzo dobrze przyjęci przez publiczność i dlatego mogę potwierdzić, że jestem zadowolony.

        Może jeszcze należy podkreślić, że Maria Turzańska, patronka tego festiwalu, była uczennicą Teodora Leszetyckiego, słynnego pianisty i pedagoga mieszkającego w Wiedniu, który urodził się w Łańcucie, gdzie jego ojciec uczył muzyki u hrabiego Alfreda Potockiego. Maria Turzańska była świetną pianistką, ale po wyjściu za mąż zamieszkała w Jarosławiu i wkrótce – dokładnie w 1903 roku założyła jarosławską Szkołę Muzyczną im. Fryderyka Chopina, którą prowadziła do wybuchu II wojny światowej.

         - Takie lokalne historie są bardzo piękne i ciekawe. W Bochni szkołę muzyczną założył Jerzy Żurawlew, który w 1927 roku zainicjował także Międzynarodowy Konkurs Pianistyczny im Fryderyka Chopina w Warszawie. Okazuje się, że w takich niewielkich ośrodkach pojawiały się często wspaniali artyści, którzy inicjowali kontynuowane do dzisiaj tradycje muzyczne.

        Jarosław jest zdecydowanie jednym z najpiękniejszych i najbardziej klimatycznych miast południowo-wschodniej Polski. Był czas na spacer po śródmieściu?

         - Na to także nie było zbyt dużo czasu, ale zobaczyłem Rynek i otaczające go piękne zabytkowe kamienice oraz pokaźnych rozmiarów Ratusz, synagogę i cerkiew greckokatolicką. Mogłem wejść do środka cerkwi i zachwyciłem się jej pięknym wnętrzem. Wyjątkowym miejscem jest także otoczone murami opactwo ss. Benedyktynek.

         Pewnie jeszcze ciągle są Panu bliskie przeżycia z XVIII Konkursu Chopinowskiego. Czy przystępując do tego konkursu spodziewał się Pan, że znajdzie się Pan w gronie laureatów?
         - Niczego się nie spodziewałem. Szedłem na konkurs absolutnie bez żadnych oczekiwań. Chciałem po prostu jak najlepiej zagrać. Chciałem sprawdzić swoje możliwości. Tak naprawdę marzyłem, żeby wejść do półfinału. Jak się dowiedziałem, że jestem w finale, to kompletnie zaniemówiłem na godzinę, a już IV nagroda? Mogę powtórzyć to, co mówiłem zaraz po konkursie, że nadal w to nie wierzę. Cały czas jeszcze do mnie to nie dociera.

         Otrzymał Pan także nagrodę za najlepsze wykonanie mazurków. Wielu osobom, nawet melomanom, wydaje się, że mazurki Fryderyka Chopina są łatwe, a przecież to nieprawda.
          - Według mnie to jest podchwytliwa muzyka, które wydaje się bardzo prosta, ale trzeba znaleźć odpowiedni klucz i dobrze zrozumieć styl tej muzyki, aby znaleźć sposób na to, żeby powtarzalność fraz i motywów muzycznych urozmaicić ze smakiem, a jednocześnie, żeby były one ciekawe i niepretensjonalne.

         Zarówno podczas konkursu, jak i dzisiejszego koncertu udowodnił Pan, że grając utwory Fryderyka Chopina, jest Pan indywidualistą.
         - Myślę, że warto słuchać innych nagrań tylko po to, żeby się inspirować, ale w żadnym wypadku nie naśladować innych wykonawców.

         Chyba się Pan przekonał, że Konkurs Chopinowski w Warszawie jest jednym z najtrudniejszych konkursów pianistycznych na świecie i trzeba się do niego długo przygotowywać.
          - To prawda. Z odpowiednim wyprzedzeniem zacząłem przygotowania do tego konkursu, ale jak się dowiedziałem o przesunięciu terminu, to stwierdziłem, że chcę pograć trochę innej muzyki, aby nie stracić „świeżości”, jeszcze się czymś innym zainspirować i czegoś nowego się jeszcze nauczyć. Natomiast powróciłem do konkursu kilka miesięcy przed jego rozpoczęciem.
         Chcę podkreślić, że wiele utworów znałem, bo grałem je wcześniej. Na przykład, wykonywany dzisiaj na bis Walc a-moll op. 34, grałem jako dziesięciolatek, ale sporej części utworów musiałem się nauczyć, chociaż wielokrotnie słyszałem je podczas różnych koncertów oraz grali je koledzy.

          Pochodzi Pan z Bochni, w której uroczyście świętowano Pana sukces w Konkursie Chopinowskim.
          - Tak, niedawno odbył się koncert, podczas którego zostałem Ambasadorem Miasta Bochni. Wydaje mi się, że zainteresowanie muzyką klasyczną w moim rodzinnym mieście bardzo wzrosło i bardzo mnie to cieszy, bo może ja także przyczyniłem się troszkę do promocji tej pięknej muzyki.

          Wiem, że dwa dni przed koncertem w Jarosławiu, miał Pan zaplanowany występ w Kijowie. Ten koncert nie mógł się odbyć, bo tam trwa wojna.
          - Ta wiadomość była dla mnie szczególnie bolesna, znam wielu Ukraińców, którzy studiowali w Bydgoszczy, z wieloma spotykałem się w czasie trwania konkursów, kursów. Miałem szczęście, że wojna nie zastała mnie w Kijowie, bo nie wiem, czy mógłbym dotrzeć na koncert do Jarosławia.

          Ciekawa jestem, kiedy rozpoczął Pan naukę gry na fortepianie i czy sam wybrał Pan ten instrument?
           - W zasadzie to nie ja wybrałem, tylko moi rodzice, którzy po prostu posłali mnie do szkoły muzycznej. Zacząłem się uczyć i tak zostało.

          Miał Pan także dożo szczęścia, co spotkał Pan dobrą nauczycielkę, która dostrzegła, że jest Pan zdolny, zainteresowała Pana instrumentem i robił pan duże postępy w grze na fortepianie, a po ukończeniu szkoły muzycznej i stopnia, mógł Pan kontynuować naukę w krakowskiej szkole muzycznej w klasie pani Olgi Łazarskiej.
          - Ma pani rację, że ten początkowy etap jest bardzo ważny i bardzo się cieszę, że te dobre podstawy otrzymałem w Państwowej Szkole Muzycznej I st. w Bochni w klasie fortepianu Agaty Zając, a później uczyłem się w Państwowej Szkole Muzycznej II st. im. Władysława Żeleńskiego pod kierunkiem Olgi Łazarskiej oraz w Akademii Muzycznej im. Feliksa Nowowiejskiego w Bydgoszczy w klasie Katarzyny Popowej-Zydroń.
Będąc uczniem, dość szybko zacząłem grać coraz trudniejsze i bardziej skomplikowane, rozbudowane utwory. Sprawiało mi to coraz więcej radości, którym z jednej strony trzeba było, ale z drugiej strony miałem ochotę poświęcać coraz więcej czasu na ćwiczenie.

          Czy codziennie Pan ćwiczy?
           - Staram się, ale czasem zdarza się, że podróże nie pozwalają na to, ale systematyczność jest bardzo ważna. Trzeba rozwijać się i dbać o palce, chociaż czasami krótka przerwa jest bardzo pomocna dla rąk – szczególnie, kiedy pojawiają się jakieś kontuzje, natomiast najważniejsza jest systematyczność.

           Ostatnio najczęściej jest Pan proszony o wykonywanie utworów Fryderyka Chopina, ale ma Pan w repertuarze dzieła innych kompozytorów.
            - Mam nadzieję, że coraz częściej będę miał okazję prezentować się też w innym repertuarze, który jest równie piękny jak muzyka Chopina.

           Czy wykonywał Pan również muzykę kameralną?
           - Powiem szczerze, że nie przepadam za wykonywaniem muzyki kameralnej, chociaż zdarzało się, ale kameralistyka nigdy nie była moim „konikiem”. W graniu solowym zawsze ceniłem to, że jest to bardzo indywidualny i dość intymny sposób wyrażania myśli artystycznej. W kameralistyce denerwowało mnie to, że nie mam pełnej swobody nad kreowaniem narracji utworu. Na pewno nie jestem urodzonym kameralistą.
Jest bardzo dużo pięknych utworów kameralnych i na pewno czasem także będę grał dzieła kameralne, ale najpełniej odnajduję się jako solista.

02           Powinniśmy koniecznie jeszcze zachęcić Państwa do sięgnięcia po nowiuteńka płytę, która ukazała się ostatnio nakładem Polskiego Radia. Pragnę także zwrócić uwagę czytelników, że jest to nagranie dokonane podczas koncertu.
            - Jest to nagranie zarejestrowane podczas recitalu, który odbył się 10 listopada 2021 roku w Studiu Koncertowym im. Witolda Lutosławskiego w Warszawie, z okazji czwartej rocznicy powstanie Polskiego Radia Chopin. Na płycie znajdują się późne dzieła Johannesa Brahmsa – 7 Fantazja op. 116 i 4 Klavierstücke op. 119 oraz Mazurki op. 30 i Sonata h-moll op. 58 Fryderyka Chopina.

            To debiutancka Pana płyta. Będą następne?
            - Zobaczymy. Mam nadzieję…

            Wiem, że w marcu gra Pan recitale w Polsce, a później daleki wyjazd.
            - Tak, jadę do Vancouver w zachodniej Kanadzie i także występuję tam z recitalem. Później mam zaplanowane koncerty w Sofii, Brukseli oraz w Szwajcarii. To są najbliższe koncerty poza Polską.

            Koncertował Pan już kilkakrotnie odległych krajach, bo między innymi w USA, Japonii, Wietnamie, Niemczech, Włoszech, Grecji, Norwegii i Islandii. Trzeba tu wspomnieć, że w listopadzie 2018 pianista wystąpił Pan z ogromnym sukcesem w Lincoln Center w Nowym Jorku. Często stawał Pan w szranki konkursowe i pewnie trudno byłoby wymienić wszystkie konkursy, w których Pan z powodzeniem uczestniczył.
            - Faktycznie, nie potrafię w tej chwili wymienić wszystkich konkursów, ale pamiętam, że otrzymałem
II nagrodę w X Międzynarodowym Konkursie Pianistycznym im. Ignacego Jana Paderewskiego w Bydgoszczy w 2016 roku, rok później byłem półfinalistą Konkursu Beethovena w Bonn, w 2019 roku zdobyłem II nagrodę w Hilton Head International Piano Competition w Nowym Jorku, a w czerwcu 2019 III nagrodę w Top of the World International Piano Competition w Tromsø w Norwegii. Później przygotowywałem się do udziału w Konkursie Chopinowskim.
            Większość muzyków, którzy chcą zaprezentować swoje umiejętności dla szerokiego grona publiczności, jednak są skazani na udział w konkursach, które są może dość nieprzyjemną formą występowania, ale tak już ten świat wygląda.
            Trzeba jednak podkreślić, że w najważniejszych konkursach pianistycznych, a takim jest warszawski Konkurs Chopinowski, już znalezienie się w trzecim etapie jest w stanie zagwarantować dużą ilość koncertów. Ponadto obecność publiczności sprawia, że podczas konkursu panuje festiwalowa atmosfera. Ja przynajmniej tak traktowałem udział w konkursie Chopinowskim, a ponadto jest to wielkie święto muzyki, podczas którego można posłuchać genialnych wykonań muzyki Fryderyka Chopina.

            Miejmy nadzieję, że wkrótce będzie okazja do kolejnych spotkań. Jeszcze raz dziękuję za wspaniały wieczór.
            - Ja także dziękuję za miłą rozmowę.

Zofia Stopińska

 

        Jakub Kuszlik i Orkiestra Filharmonii Podkarpackiej pod batutą Pawła Kos-Nowickiego żegnają się z jarosławską publicznością.

Kuszlik 1

 

 

 

 

Dla mnie najważniejsza jest pedagogika

         Proponuję tym razem rozmowę z prof. Waldemarem Wojtalem, wybitnym polskim pianistą i pedagogiem, zarejestrowaną po zakończeniu VI Międzynarodowego Podkarpackiego Konkursu Chopinowskiego, który odbył się od 10 do 12 marca w budynku najstarszej szkoły muzycznej w Rzeszowie – dzisiaj jest to Zespół Szkół Muzycznych nr 2 im. Wojciecha Kilara.
         Warto na wstępie przypomnieć, że pierwszy konkurs muzyczny w tej szkole odbył się w 1947 roku pod nazwą „Konkurs Młodych Talentów”, a laureatami byli ówcześni uczniowie szkoły:
- I miejsce zdobył Adam Harasiewicz – zwycięzca Międzynarodowego Konkursu Pianistycznego im. Fryderyka. Chopina w Warszawie w 1955 roku;
- II miejsce – Wojciech Kilar – światowej sławy kompozytor i od 2003 roku patron ZSM nr 2 w Rzeszowie.
         W 1980 roku odbył się pierwszy, regionalny Dziecięcy Konkurs Chopinowski, który w kolejnych latach zataczał coraz to szersze kręgi i w tym roku odbyła się już VI edycja konkursu o randze międzynarodowej.
         Organizatorami Konkursu byli: Centrum Edukacji Artystycznej oraz Zespół Szkół Muzycznych nr 2 im. Wojciecha Kilara w Rzeszowie. Konkurs jest członkiem Alink-Argerich Foundation, a także jest wspierany przez Narodowy Instytut Fryderyka Chopina.
Decyzją Organizatorów VI edycja Konkursu odbyła się online.
Przesłane nagrania oceniało Jury w składzie: prof. Andrzej Jasiński, prof. Waldemar Wojtal, prof. Mariola Cieniawa i prof. Izabela Darska-Havasi.

         Podczas poprzedniej V edycji Międzynarodowego Podkarpackiego Konkursu Chopinowskiego był Pan także jurorem.

         - Tak, trzy lata temu byłem także członkiem jury i wspominam nadzwyczaj miło to wydarzenie i jego dobrą, niezwykłą atmosferę. To jest bardzo ważne, ale najważniejszy jest oczywiście poziom konkursu. Byłem bardzo zaskoczony wysokim poziomem wykonań i sprawiło mi to olbrzymią satysfakcję.
Ubolewam, że tym razem nie można było przeprowadzić konkursu w warunkach realnych, tylko trzeba było bazować na nagraniach.

          Można także znaleźć pozytywną stronę tego międzynarodowego wydarzenia. Być może nie wszyscy mogliby przyjechać, z powodu toczącej się niedaleko wojny, a mogli przesłać nagrania

          - Ma pani rację, ale sądzę też, że nie wszystkim udało się te nagrania zrobić z powodu sytuacji, jaka panuje obecnie i żal, że nie ma publiczności, że uczestnicy nie mogą się nawzajem posłuchać, nie mogą bezpośrednio skonfrontować swoich umiejętności. Podczas przesłuchań wszystkie nagrania były transmitowane w Internecie, ale nagranie nie daje pełni obrazu. Przyczyny są proste – nagrania są dokonywane na różnych instrumentach i różnym sprzętem. Jest to także wielkie wyzwanie dla jurorów, bo my musimy sobie wyobrazić, jakby to brzmiało, gdyby wykonawca znalazł się w sali koncertowej.
           W poprzedniej edycji do Rzeszowa przyjechało 67 uczestników, a na tegoroczny konkurs przysłano 66 nagrań - to tak czy siak sporo.
Najmniej liczna była druga grupa, czyli jeszcze dzieci w wieku 13 – 14 lat, cieszy natomiast, że zgłosiło się dużo uczestników w grupach starszych. Im starsza grupa, tym poziom wymagań rośnie i zwykle mniej zgłoszeń się pojawia. Chcę jeszcze powiedzieć, że tym razem w grupach starszych poziom był naprawdę wysoki, co zresztą odzwierciedlają nagrody i sporo nagród przyznaliśmy ex aequo.

           Ten konkurs jest monograficzny, czy zdaniem Pana jest trudniejszy od innych, w których wykonywane są utwory różnych kompozytorów, bo według mnie jest trudniejszy.

            - Na pewno ma pani rację, ale na taki konkurs przyjeżdżają osoby, którym bliska jest muzyka patrona, czyli w tym przypadku muzyka Fryderyka Chopina. Jeżeli ktoś czuje tę wrażliwość i jest w stanie przekazać całą gamę różnego typu odcieni emocjonalnych właściwych tej muzyce, to na pewno czuje się w tym repertuarze świetnie, natomiast jeśli ktoś woli poruszać się w ramach klasycznych, to na ten konkurs nie przyjedzie.
           Jest to trudny konkurs zarówno dla uczestników, jak i dla oceniających, szczególnie w przypadku najmłodszych uczestników, mamy do czynienia z bardzo krótkim programem. Wtedy zazwyczaj słuchamy tylko dwóch utworów, które są z założenia kontrastujące, ale w przypadku poczatkujących pianistów, trudno mówić o rzeczywistym kontraście. Niełatwo też stwierdzić, jak dalece predyspozycje zarówno do wykonywania muzyki Chopina, jak i czysto pianistyczne są udziałem tych młodych muzyków. Stąd życie to weryfikuje i nie wszyscy, którzy są w tej chwili dostrzeżeni, zostaną na estradzie. Część z nich z pewnością się wykruszy, ale było kilka takich talentów, które na pewno znajdą miejsce na estradzie i jeszcze nieraz o nich usłyszymy.

           Na podstawie tego, co Pan Profesor powiedział, sądzę, że poziom tegorocznej edycji był w sumie dobry.

           - Absolutnie tak, o czym świadczą właśnie wspomniane już nagrody ex aequo. Mieliśmy kłopot, jak docenić tych młodych artystów nie krzywdząc nikogo, ponieważ każdy z nagrodzonych reprezentuje jakieś walory, które warte są zauważenia. Bardzo trudno jest docenić, czy sprawność techniczna jest bardziej w cenie i należy ją promować bardziej niż, na przykład, wrażliwość na kolor dźwięku albo umiejętność kształtowania formy muzycznej.
           Różne są aspekty, które wpływają na wysokość oceny, ale ta ocena jest wypadkową ocen wszystkich jurorów. Spojrzenia są różne, ale nie było odstępstw i w większości przypadków głosowaliśmy bardzo podobnie. Pracowaliśmy w bardzo życzliwej atmosferze.

           Nasze spotkanie jest okazją, aby porozmawiać o Pana działalności artystycznej i pedagogicznej. Szukałam informacji o Panu w różnych źródłach, a z tego, co znalazłam, wynika, że szkołę muzyczną II stopnia ukończył Pan w Gdańsku, a później uzyskał Pan dyplom z wyróżnieniem w gdańskiej Akademii Muzycznej im. Stanisław Moniuszki w klasie prof. Zbigniewa Śliwińskiego. Czy wszystko, co związane z muzyką, zaczęło się w Gdańsku?

           - Nie, bo jestem z urodzenia Wielkopolaninem i prawie całą średnią szkołę uczyłem się w Poznaniu i na ostatni rok przeniosłem się do Gdańska do prof. Zbigniewa Śliwińskiego, wiedząc, jak dalece jest profesjonalnym pedagogiem i marząc o tym, żeby uczyć się w Jego klasie. Profesor zdecydował, że może się mną zaopiekować już w ostatniej klasie szkoły średniej (stąd rok średniej szkoły w Gdańsku) i później studia.
           Po studiach otrzymałem stypendium i odbyłem studia podyplomowe w Paryżu u Vlado Perlemutera oraz Suzanne Roche, później powróciłem do Gdańska. Może nie jest trafne spostrzeżenie, że cała moja działalność jest skupiona wokół Gdańska. To, co jest najważniejsze dla mnie, to nie tyle region, ile zakres działalności. Dla mnie najważniejsza jest pedagogika. Od wczesnej młodości marzyłem o tym, żeby pracować z młodymi ludźmi i wspólnie z nimi odkrywać piękno w muzyce. To mi się udaje zarówno na poziomie akademickim, jak i średnich szkół. Był czas, ze pracowałem też poza Gdańskiem, bo przez dziesięć lat prowadziłem także zajęcia w Akademii Sztuki w Szczecinie.
           Dla mnie najważniejszy jest kontakt z młodością, bo dzięki pracy z młodymi studentami, także się uczę. To nie jest proces jednostronny. Dzięki pracy z młodymi, udaje mi się zachować wrażliwość i sprawność intelektualną.
           To za każdym razem jest wielkie wyzwanie, bo bardzo ważne jest, kto przychodzi na studia, ale jeszcze ważniejsze jest, kto je kończy i otrzymuje dyplom. Im mniej można się było spodziewać, a osiągnięte zostały niespodziewane rezultaty, tym większa moja radość.

           Wykształcił Pan wielu pianistów i większość z nich pracuje w zawodzie.

            - Tak, to jest bardzo ważne i bardzo dużo osób pracuje też na uczelni, zarówno w Katedrze Fortepianu, jak i w Katedrze Kameralistyki. Mam tę satysfakcję, że mogą i chcą się dalej rozwijać, a otoczenie akceptuje ich pracę. Wielu moich wychowanków z sukcesami uczestniczyło w licznych międzynarodowych konkursach pianistycznych i koncertują, ciesząc się uznaniem publiczności.

           Pan także jest laureatem znaczących konkursów i długo prowadził działalność artystyczną. Koncertował Pan z powodzeniem w Polsce i za granicą, m.in. w Bułgarii, Francji, Niemczech, Słowacji, Stanach Zjednoczonych, Szwajcarii, Włoszech i Ukrainie.

           - Tak, ale to nigdy nie było pierwszoplanowe w moich zainteresowaniach. To prawda, że komunikowanie się z publicznością sprawia wielką przyjemność.
Dla mnie element nieodwracalności jest ograniczający. Wiadomo, że to jest ten moment, kiedy trzeba wyjść, zagrać i sprawa zostaje zamknięta. Natomiast w pracy pedagogicznej to jest proces, który dotyczy co najmniej dwóch osób. Mało tego, to dotyczy też utworu, nad którym pracujemy – oczywiście, że w pracy wykonawcy to także ma miejsce, bo wystarczy posłuchać nagrań tych samych utworów, nagranych w różnym okresie życia wykonawcy i zauważymy, że one są różne. Jednak to jest zawsze robione w pojedynkę, a wspólny kontakt i świadomość, że można komuś pomóc, jest czymś, co dla mnie jest najważniejsze.
Powodzenie na estradzie daje ogromną satysfakcję i wzruszenie, ale w moim wypadku pedagogika jest bardzo świadomym wyborem.

          Dla wszystkich młodych pianistów, którzy marzą o karierze estradowej, udział w konkursach jest niezbędny, bo niewielu jest artystów, którzy zrobili kariery bez udziału w konkursach.

          - Zgadzam się z pani opinią, chociaż wolałbym, żeby było inaczej. Zdarza mi się być też po drugiej stronie tej bariery, czyli pełnić rolę recenzenta czy jurora i wiem, jak wiele czynników wpływa na odbiór wykonania, od czego to dokładnie zależy. Często od pory występu, że gra się rano, a nie popołudniu, gra się w otoczeniu określonych artystów, a innego dnia można by było zagrać w otoczeniu innych i to też wpływa na ocenę. Juror jest tylko człowiekiem i podlega różnym wpływom, chociaż stara się za wszelką cenę być maksymalnie obiektywny. Każdy z nas ocenia indywidualnie, lecz kryteria każdego z nas są jednak odmienne.
           Ocenianie innych jest bardzo odpowiedzialną pracą i miło jest, kiedy się kończy takie współzawodnictwo z poczuciem, że nie ma konfliktu pomiędzy werdyktem, a własnym poglądem na to wykonanie, ponieważ, jak już wspomniałem, werdykt jest sumą wszystkich ocen.

           Chcę jeszcze powrócić do pana działalności, ponieważ oprócz tego, że ma Pan swoją klasę, w przeszłości długo był Pan kierownikiem Katedry Fortepianu w Akademii Muzycznej w Gdańsku i dwukrotnie był Pan rektorem tej uczelni. Wiele czasu i energii musiał Pan poświęcić, bo przecież dzięki Pana staraniom Akademia Muzyczna przeniesiona została do nowej siedziby oraz zapoczątkował Pan budowę Sali koncertowej.

           - Rozmowę na ten temat zacznę od stwierdzenia, że nigdy nie przypuszczałem, że kiedykolwiek będę to stanowisko piastował. To zawsze było bardzo dalekie od moich zainteresowań.
Przede mną funkcję rektora pełnił prof. Roman Suchecki, świetny wiolonczelista i wspaniały człowiek, który darzył mnie przyjaźnią.
Pamiętam, że kiedyś wieczorem zatelefonował do mnie i poprosił, czy mogę mu pomóc, pełniąc funkcję prorektora do spraw nauki. Pomyślałem, że jeżeli ktoś w ten sposób ze mną rozmawia, to ja powinienem pomóc i zdecydowałem się podjąć to wyzwanie.
            Zapewne pani też należy do takiego grona ludzi, którzy jeżeli się decydują i biorą za coś, to chcą to zrobić najlepiej, jak potrafią. Tak też było w moim przypadku. Było wielkie wyzwanie przed społecznością akademicką, ponieważ pracowaliśmy w bardzo złych warunkach, od lat walczyliśmy o nową siedzibę i trzeba było to zrobić. Starałem się to zrobić, ale muszę bardzo wyraźnie podkreślić, że nie była to zasługa jednej osoby, ale całej grupy ludzi, którzy pomagali mi bardzo intensywnie, wspierali i w rezultacie udało się.
            Pierwszy etap, który jest najważniejszy, to zaplecze lokalowe, które udało się zorganizować. Natomiast cała reszta, czyli stworzenie takiej atmosfery twórczej pracy, która jest otwarta na kreację wszystkiego, co nowe, wartościowe – to jest proces, którego jedno pokolenie nie dokona.
To trwa. Ja jestem przekonany, że to się uda i bardzo wierzę we wszystkich młodych ludzi, którzy na uczelni zostają, licząc na to, że oni też będą traktować tę szkołę jako swój dom – tak jak dla mnie to zawsze był mój dom. Wierzę, że ta uczelnia będzie rozkwitać dalej.
            Chcę jeszcze podkreślić, że kierowałem Akademią Muzyczną w Gdańsku w dobrym czasie, bo był to czas przemian. Wtedy wszyscy byli pełni entuzjazmu i wiary w to, że będzie lepiej, że musi się to wszystko udać. Na swojej drodze spotkałem wiele osób – nie tylko ze społeczności naszej akademii, ale z władz miasta, ze środowiska Gdańska i nie tylko – życzliwych i utożsamiających się z tym sukcesem, który uczelnia mogła zrealizować, a który był sukcesem całego ośrodka, jakim jest Gdańsk i Trójmiasto. To był naprawdę fantastyczny czas.
            Z dużym wzruszeniem wspominam spotkanie z Ministrem Obrony, ponieważ ten obiekt był własnością MON-u. Kiedy zadzwoniłem do Warszawy w sprawie potwierdzenia terminu, okazało się, że spotkam się z ministrem Zbigniewem Okońskim, z którym razem kończyliśmy szkołę muzyczną.
Jak podpisywałem umowy notarialne, podczas przekazywania tych obiektów, to zastanawiałem się, na jakie ogromne sumy to wszystko opiewa, ale wszystko jest obecnie skupione w jednym miejscu i młodzież ma dobre warunki do pracy. Jeszcze są w planach kolejne rozbudowy, bo uczelnia się rozwija, powstają nowe kierunki i nawet tak duży obiekt też nie wystarcza.

            Wracając na zakończenie do tegorocznego VI Międzynarodowego Podkarpackiego Konkursu Chopinowskiego, zapytam jeszcze, czy organizatorzy stworzyli jurorom dobre warunki pracy?

            - Znakomite. Twierdzę, że atmosfera w tej szkole jest fantastyczna. Nie budynek jest elementem spajającym, tylko ludzkie serca i entuzjazm ludzi. Jestem pełen podziwu zarówno dla organizacji, jak i samej idei konkursu. Twierdzę, że konkurs się rozwija i jest uznawany nie tylko w Polsce jako ważny.
             Zaistniała sytuacja troszkę ograniczyła możliwości, ale kiedy wszystko już powróci do normy, Międzynarodowy Podkarpacki Konkurs Chopinowski będzie się rozrastał i stanie się jednym z najważniejszych konkursów chopinowskich dla młodzieży.

             Na stronie internetowej konkursu mogą Państwo posłuchać występów laureatów wszystkich kategorii wiekowych tegorocznej edycji. Gratulujemy wszystkim uczestnikom.
Panie Profesorze, bardzo dziękuję za spotkanie i poświęcony mi czas.

             - Miło mi było z panią porozmawiać i również bardzo dziękuję za spotkanie.

 Zofia Stopińska

plakat Konkurs Chopinowski 20223

 

 

 

 

 

 

Zawsze fascynowało mnie dyrygowanie

       Zapraszam Państwa na spotkanie z maestro Tadeuszem Wojciechowskim, znakomitym dyrygentem, wiolonczelistą i kameralistą. To spotkanie planowałam już od dawna. Po kilku latach spotkaliśmy się we wrześniu ubiegłego roku, podczas II Międzynarodowego Konkursu Muzyki Polskiej im. Stanisława Moniuszki w Rzeszowie, nie było czasu na dłuższą rozmowę i umówiliśmy się na spotkanie w pierwszych dniach lutego, bo Maestro miał dyrygować koncertem symfonicznym 4 lutego. Z powodów niezależnych od organizatorów ten koncert nie mógł się odbyć i dlatego zabiegałam o rozmowę na odległość, którą zapisałam na stronach Klasyki na Podkarpaciu.

        Już dawno nie dyrygował Pan Orkiestrą Filharmonii Podkarpackiej, ale wytrwali melomani miło wspominają koncerty rzeszowskiej orkiestry pod pana batutą. W latach 1998-2004 był Pan dyrektorem artystycznym naszej Filharmonii i Muzycznego Festiwalu w Łańcucie. Myślę, że pan także sympatycznie wspomina ten czas.

        - Tak, wspominam bardzo sympatycznie współpracę nie tylko z orkiestrą, ale również ze wszystkimi pracownikami Filharmonii Rzeszowskiej, bo nazwa Filharmonia Podkarpacka została nadana nieco później. W ostatnich latach nie mieliśmy wspólnych przedsięwzięć artystycznych, ale z planów, które mamy z panią dyrektor Martą Wierzbieniec, wynika, że to się zmieni i niebawem się u Państwa pojawię.
Miało się to odbyć w lutym, ale ze względu na skutki pandemii, bo duża część orkiestry była na początku lutego na kwarantannie, koncert nie mógł się odbyć. Przesunęliśmy ten koncert na koniec września i mam nadzieję, że tym razem nam się uda.

        Znany jest Pan jako dyrygent, ale wiem, że jako chłopiec współpracował Pan, jako członek chóru, z Teatrem Narodowym w Warszawie, kierowanym przez wybitnego reżysera Kazimierza Dejmka. Później uczył się Pan grać na wiolonczeli i można powiedzieć, że zrobił Pan karierę jako wiolonczelista. Nigdy nie pytałam, czy faktycznie wszystko zaczęło się od wiolonczeli?

        - Można tak powiedzieć, chociaż już wtedy myślałem o dyrygowaniu. Jako dzieciak grałem przez rok na skrzypcach, ale moja pani profesor powiedziała, że zbyt szybko ręka mi rośnie i będę miał problemy z graniem na skrzypcach. Wtedy zostałem „przekwalifikowany” na wiolonczelę i tak już pozostało. Wkrótce wiolonczela stała się moją pierwszą miłością, bo brzmienie tego instrumentu jest ciekawsze, głębsze od brzmienia skrzypiec. Bardzo się temu instrumentowi w okresie młodzieńczym oddałem i bardzo byłem z tego powodu szczęśliwy, ale ciągle fascynowało mnie dyrygowanie.
        Jako młody chłopak chodziłem na koncerty do Filharmonii Narodowej i nie tylko słuchałem muzyki – różnych koncertów, symfonii i wielkich form oratoryjnych, ale także bacznie obserwowałem występujących solistów, muzyków orkiestrowych i dyrygentów. Ciągle inspirowała mnie osoba dyrygenta, bo zauważyłem, że dyrygent „pociąga za sznurki” i ma możność wpływania na to, co słyszymy, na to, co się dzieje na estradzie podczas wykonywania dzieła. To także po latach miało wpływ, że poszedłem w tym kierunku.

        Z wiolonczelą był Pan długo związany, bo przecież ukończył Pan szkoły I i II stopnia na tym instrumencie oraz studia w Akademii Muzycznej w Warszawie w klasie prof. Andrzeja Orkisza, z powodzeniem uczestniczył Pan w konkursach, a także pojechał Pan po warszawskich studiach do Paryża, aby doskonalić umiejętności w tamtejszym konserwatorium.

        - Studia paryskie to był pewien epizod, który był zaplanowany nieco inaczej, bo wszystko odbywało się w trakcie moich studiów w Warszawie. Plan był taki, że będę kontynuował studia w Paryżu.
Ze względu na różne problemy czysto formalne – paszport, brak możliwości przyjazdu do Polski na krótko – jak wróciłem po roku do Polski, to się okazało, że mam problem z powrotem do Paryża i wtedy pozostałem w Polsce i dokończyłem studia wiolonczelowe, i rozpocząłem studia dyrygenckie. Ten czas spędzony w Paryżu był niezwykle pouczający dla mnie i bardzo ciekawy również artystycznie, bo jako wiolonczelista współpracowałem z kilkoma orkiestrami symfonicznymi, jako muzyk doangażowany, i dzięki temu miałem możliwość zetknięcia się z wieloma dyrygentami, a byli wśród nich bardzo sławni na całym świecie mistrzowie batuty. Ten okres był dla mnie kolejną inspiracją do tego, żeby po powrocie spróbować rozszerzyć swoje studia o Wydział Dyrygentury.

        Był Pan także członkiem kwartetu smyczkowego, którego występy cieszyły się dużym powodzeniem. Proszę przypomnieć także skład tego zespołu.

         - Owszem, byłem członkiem kwartetu smyczkowego, który prowadził znakomity i znany, szczególnie w Rzeszowie, skrzypek prof. Mirosław Ławrynowicz.
Do śmierci Mirosław był dyrektorem artystycznym Międzynarodowych Kursów Muzycznych w Łańcucie, doskonale kontynuował to wielkie przedsięwzięcie po swoim profesorze Zenonie Brzewskim. Przy okazji koncertów w Filharmonii Rzeszowskiej, które otwierały prowadzone przez niego kolejne edycje kursów, mieliśmy okazję powspominać naszą pracę w zespole kameralnym.
        Pytała pani o skład zespołu – pierwszym skrzypkiem był oczywiście Mirosław Ławrynowicz, na drugich skrzypcach grał Maciej Rakowski, który po rozwiązaniu kwartetu wyjechał do Londynu i przez wiele lat był członkiem English Chamber Orchestra, a altowiolistą u nas był Janusz Nosarzewski, który również wyjechał za granicę i bardzo długo był pierwszym altowiolistą orkiestry w Getyndze.
Mam wspaniałe wspomnienia z tej współpracy. Braliśmy m.in. udział w Konkursie Muzyki Współczesnej „Gaudeamus” w Rotterdamie w 1973 roku i zdobyliśmy III nagrodę, co dla nas, jeszcze studentów, było wielkim wyróżnieniem.
        Kameralistyka również mnie inspirowała i pociągała. Jak wróciłem z Paryża, założyliśmy Trio fortepianowe, które działało dość krótko, a w składzie tego zespołu były wybitne instrumentalistki – skrzypaczka Kaja Danczowski i pianistka Maja Nosowska, z którą długo współpracowałem jako student, ponieważ była etatową pianistką, która nam akompaniowała w klasie prof. Andrzeja Orkisza.

        Dość długo było tak, że studiując, równolegle pracował Pan w kilku miejscach. Był Pan także koncertmistrzem Polskiej Orkiestry Kameralnej w bardzo intensywnym okresie działalności tego zespołu. Koncertowaliście bardzo dużo w Polsce, Wielkiej Brytanii i Włoszech, nagrywaliście często dla wytwórni EMI. Jestem przekonana, że współpraca z założycielem tej orkiestry - Jerzym Maksymiukiem, miała duży wpływ na Pana osobowość i na rozwój.

        - Z mistrzem Jerzym Maksymiukiem znamy się całe lata, bo miałem przyjemność poznać go zaraz po ukończeniu szkoły muzycznej I stopnia. Już wtedy miał ukończone studia pianistyczne, rozpoczynał działalność jako dyrygent oraz był w trakcie studiów kompozytorskich i dyrygenckich.
        Teraz jak spotykamy się prywatnie, to wspominamy różne wydarzenia. Pamiętam, jak Jerzy Maksymiuk prowadząc orkiestrę młodzieżową, znając moje marzenia o dyrygenturze, pozwalał mi wziąć batutę do ręki i dyrygować pod swoją kontrolą. Umożliwił mi to w wieku 14 lat. Później spotkaliśmy się i współpracowaliśmy w Polskiej Orkiestrze Kameralnej, co zaowocowało pięknymi koncertami i nagraniami dla firmy EMI – pamiętam, że nagrywaliśmy divertimenta Mozarta, sonaty Rossiniego, symfonie Haydna.
         To był dla mnie bardzo intensywny okres, bo w tym czasie byłem już asystentem dyrygenta w Teatrze Wielkim. Musiałem jakoś łączyć wszystkie moje aktywności, ale ostatecznie skupiłem się na dyrygowaniu i później już coraz mniej czasu miałem na kameralistykę.

          Dyrygenturę studiował Pan u prof. Stanisława Wisłockiego, wybitnego dyrygenta i pedagoga, Rzeszowianina z urodzenia, który wychował wielu świetnych dyrygentów. Wtedy już Pan pracował jako zawodowy muzyk.

          - Pracowałem już zawodowo jako dyrygent, nie mając jeszcze ukończonych studiów na Wydziale Dyrygentury w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej w Warszawie, bo dyplom uzyskałem 1979 roku, a od grudnia 1976 roku już pracowałem w Teatrze Wielkim jako asystent dyrygenta.
W tym samym czasie kontynuowałem działalność jako prowadzący grupę wiolonczel w Polskiej Orkiestrze Kameralnej.

          Nagrody w konkursach dyrygenckich w Besancon i w Katowicach zdobył Pan jeszcze w czasie studiów dyrygenckich?

          - Tuż po studiach dyrygenckich brałem udział w Międzynarodowym Konkursie dla Młodych Dyrygentów i otrzymałem tam drugie miejsce i w Międzynarodowym Konkursie Dyrygentów im. Grzegorza Fitelberga w Katowicach, gdzie dostałem III nagrodę. Te konkursy zaowocowały wieloma propozycjami i moja działalność dyrygencka rozpoczęła się na dobre.
          W 1982 roku zostałem zaproszony do Duńskiej Opery Królewskiej w Kopenhadze, gdzie w latach 1983-1996 pełniłem funkcję głównego dyrygenta. W tym czasie występowałem w tak prestiżowych teatrach świata, jak Metropolitan Opera w Nowym Jorku, Teatro La Fenice w Wenecji, Teatro La Felice w Genui, Opera Królewska w Sztokholmie i Opera w Oslo.
          Po powrocie do Polski byłem dyrektorem Orkiestry i Chóru Polskiego Radia w Krakowie, a później zostałem zaproszony do objęcia stanowiska dyrektora Teatru Wielkiego Opery Narodowej w Warszawie.
Nie będę Państwa zanudzał swoim życiorysem, ale dużo było jeszcze tych aktywności, zanim dotarłem do Rzeszowa. Bardzo mile i pięknie wspominam ten sześcioletni okres, który po pewnej cezurze odradza się i będzie kontynuowany, a najbliższy koncert, jak już wspomniałem, mam zaplanowany pod koniec września.
W sensie repertuarowym to będzie podróż do przeszłości, bo będziemy grali utwory, które z zespołem Filharmonii Rzeszowskiej graliśmy dwadzieścia lat temu podczas tournée w Stanach Zjednoczonych.

          Nie możemy pominąć faktu, że we wrześniu 2009 roku został Pan dyrektorem artystycznym Polskiej Orkiestry Sinfonia Iuventus, która ma za zadanie przygotować młodych utalentowanych muzyków do pracy w orkiestrach.

          - Taki był cel stworzenia tego zespołu. Miał to być rodzaj stypendium dla młodych muzyków, którzy w czasie pracy w tej orkiestrze mieli się zapoznać z repertuarem polskich orkiestr oraz z problemami, z jakimi się spotkają jako zawodowi muzycy. Stworzenie tej orkiestry zaproponował maestro Jerzy Semkow, z którym również współpracowałem.
          Kiedyś po koncercie w Akademii Muzycznej im. Fryderyka Chopina w Warszawie, podczas którego wykonana została VII Symfonia Antona Brucknera pod batutą Jerzego Semkowa, Maestro zadał pytanie: „Co ci młodzi ludzie po studiach robią?” Odpowiedź była brutalna, ale prawdziwa, że często zmieniają zawód, bo nie mogą znaleźć pracy w swoim zawodzie.
Po namyśle Maestro Semkow zaproponował stworzenie orkiestry, która by przedłużała działalność muzyczną utalentowanych instrumentalistów, absolwentów akademii muzycznych, a jednocześnie przygotowywała do pracy w zespołach profesjonalnych, w sensie znajomości repertuaru orkiestrowego.
          Taki zespół został stworzony, a ja prowadziłem go przez sześć lat – najpierw jako dyrektor artystyczny, a potem jako dyrektor naczelny. Pierwszy nabór trwał przez ponad tydzień. Zgłosiło się około 300 osób z całej Polski, ale poziom, który nas interesował, pozwolił zakwalifikować tylko około 40 osób. Przesłuchania odbywały się regularnie co kilka miesięcy i ostatecznie stworzono 70-osobowy zespół, który był finansowany przez Ministerstwo Kultury. Przyjęci do orkiestry muzycy mogą grać w niej do ukończenie 30 lat. Jest duża rotacyjność, ale chodzi o to, aby jak największa ilość młodych muzyków przewinęła się przez ten zespół.
          Bardzo dobrze wspominam ten okres i przekonałem się, że mamy w Polsce wielu utalentowanych młodych muzyków, którym trzeba pomagać. Bardzo dobrze, że ten zespół nadal istnieje i młodzi ludzie mogą zdobywać doświadczenie i przygotowywać się do pracy w swoim przyszłym zawodzie.

          Ma Pan w repertuarze ogromną ilość utworów i są to zarówno dzieła operowe, symfoniczne jak i wielkie formy oratoryjno-kantatowe. Czy jest muzyka, może gatunek, bliższy Pana sercu?

          - Jest ogromna ilość wspaniałych partytur, po które nie jest człowiek w stanie sięgnąć w ciągu całego życia. Odpowiem banalnie, mnie interesuje muzyka dobra, bo są także utwory nieco słabsze, których jeśli nie muszę, to nie zamieszczam w repertuarze swoich koncertów.
Wszystkie formy muzyki były mi bardzo bliskie i są mi bliskie. Jestem usatysfakcjonowany tym, że miałem możliwość od dzieciństwa stykać się ze wspaniałymi utworami oraz ze wspaniałymi wykonawcami.

          Czekamy na Pana w Rzeszowie pod koniec września i liczę na spotkanie, bo zawsze znajdzie się temat do ciekawej rozmowy.

          - Dziękując za zaproszenie do rozmowy, chcę przekazać moje najcieplejsze myśli całemu zespołowi Filharmonii Podkarpackiej – dyrekcji oraz wszystkim pracownikom i podziękować za ich życzliwość do mnie, bo różnie to w życiu bywa.
          Biorąc udział w pracach jury II Międzynarodowego Konkursu Muzyki Polskiej im. Stanisława Moniuszki w Rzeszowie, w kategorii zespołów kameralnych, spotkałem się z wieloma osobami pracującymi w Filharmonii Podkarpackiej i nasze kontakty były bardzo ciepłe, i pełne życzliwości. Bardzo się z tego cieszę i z radością pojawię się na scenie z Orkiestrą Filharmonii Podkarpackiej.

Z maestro Tadeuszem Wojciechowskim, znakomitym dyrygentem, wiolonczelistą i kameralistą rozmawiała Zofia Stopińska 10 marca 2022 roku.

Mistrz gitary - Krzysztof Meisinger

        Nadzwyczaj piękny koncert odbył się 25 lutego w Filharmonii Podkarpackiej. Ramy programu w wykonaniu Orkiestry Filharmonii Podkarpackiej, którą dyrygował Jiři Petrdlík, stanowiły dwa wspaniałe dzieła - Uwertura koncertowa „Bajka” Stanisława Moniuszki oraz II Symfonia C-dur Roberta Schumanna. W centrum uwagi publiczności było niezwykłej urody „Concierto de Aranjuez” Joaquina Rodrigo, czołowego hiszpańskiego kompozytora. Partie solowe w tym utworze wykonał Krzysztof Meisinger, jeden z najbardziej fascynujących i charyzmatycznych gitarzystów, znanych na całym świecie. Jego wspaniała, niezwykle osobista kreacja i znakomita współpraca z orkiestrą i dyrygentem sprawiły, że wykonane dzieło zostało entuzjastycznie przyjęte przez publiczność, podobnie jak "Asturias" Isaaca Albeniza – utwór wykonany na bis. Bardzo się cieszę, że Krzysztof Meisinger zgodził się na rozmowę po koncercie i mogę Państwa zaprosić na spotkanie z tym znakomitym artystą.

       Ogromnie się cieszymy, że po wielu wspaniałych koncertach w Polsce i na całym świecie, mogliśmy oklaskiwać Pana w Rzeszowie. Jeżeli czegoś nie przegapiłam, to chyba po raz pierwszy wystąpił Pan z Orkiestrą Filharmonii Podkarpackiej.

       - To prawda, że z Orkiestrą Filharmonii Podkarpackiej zetknąłem się po raz pierwszy jako muzyk, ale nie był to mój pierwszy koncert w tej sali, bo parę lat temu debiutowałem tutaj z Sinfonią Varsovią.
Pierwszy raz wystąpiłem także pod batutą maestro Jiři Petrdlika. To wspaniały dyrygent i praca z nim sprawiła mi dużo przyjemności. Bardzo mi miło, że zostałem zaproszony do wykonania tego koncertu.

      Jestem przekonana, że bardzo często jest Pan proszony o wykonanie „Concierto de Aranjuez” na gitarę i orkiestrę Joachino Rodrigo – bo to niezwykłej urody dzieło.

       - Tak, wielokrotnie ten koncerty grałem i wykonam go kilka razy w czasie najbliższych dwóch miesięcy w fantastycznych salach, a jedną z nich będzie wiedeńska Musikverein. Jest to utwór, którym Rodrigo mocno naznaczył gitarę, a stało się tak dlatego, że jest to utwór świetnie napisany, z przepiękną partią dla solowej gitary i dlatego ta muzyka nierozerwalnie się związała z gitarą.
      Wiele było prób dołączenia utworów do tego żelaznego repertuaru gitarowego, wiele koncertów zostało napisanych, albo w podobnym charakterze, albo w podobnej instrumentacji, ale jednak, jeżeli chodzi o repertuar gitarowy, „Aranjuez” jest tym numerem jeden.

       Ostatnie dwa lata zmieniły artystyczne plany chyba wszystkim muzykom - pewnie także i Pana to spotkało.

       - Oczywiście, nie obyło się bez konsekwencji, natomiast muszę powiedzieć, że w tym wszystkim można znaleźć równowagę, pewnego rodzaju działania, które były możliwe na ten czas.
Było może mniej koncertów, nie wszystkie dedykowane publiczności na żywo, ale kontakt z muzyką i z innymi muzykami był możliwy.
Była to pewnego rodzaju epoka, która jeszcze trwa, ale liczę na to, że to szybko się skończy i powoli będziemy wracać do równowagi, co zaowocuje co najmniej taką ilością koncertów, jaką mieliśmy dwa lata temu.

       Mieszka i działa Pan w Szczecinie, czyli w mieście najbardziej oddalonym od Rzeszowa, ale wiem, że odbyło się wiele zainicjowanych przez pana wydarzeń – między innymi w sierpniu 2021 roku udało się zorganizować piątą edycję „MEISINGER Music Festiwal”.

       - Już czwarta edycja, w 2020 roku, miała na celu pomagać wybitnym polskim artystom. W 2021 roku także był organizowany z tą myślą, ale mogliśmy sobie pozwolić na zaproszenie również artystów z zagranicy, chociaż do końca było to obarczone pewnego rodzaju ryzykiem.
       Teraz myślimy już o tegorocznej edycji, która jest już zaplanowana. Mamy pomysły, jak festiwal rozwijać. Bardzo mi zawsze zależy, żeby wszystko, co robię, rozwijało się w dobrym kierunku. Pracujemy, żeby festiwal nabierał rozmachu, poszerzał się jego zasięg i utrwalały się tradycje, które chcę, aby były z nim związane.
Cieszę się, że pomimo wielu przeciwności udało się zrealizować dwie poprzednie edycje, natomiast tegoroczna edycja zapowiada się jako najbardziej spektakularna z dotychczasowych. Będziemy na bieżąco informować o programie i przebiegu tegorocznej edycji.

       Być może nie wszyscy czytelnicy wiedzą o nagranych przez Pana płytach. Wszystkie są warte uwagi ze względu na znakomicie wykonane przez Pana partie solowej gitary, ale także ze względu na innych solistów czy orkiestry, które Panu towarzyszyły.

        - Tych płyt się sporo nazbierało. W tej chwili jestem „w stajni” jednej z najwybitniejszych wytwórni świata – mowa tutaj o brytyjskiej firmie CHANDOS.
Ostatnia płyta, która została tam wydana, i ku mojej wielkiej radości święci tryumfy na całym świecie, zatytułowana jest „Elogio de la guitarra”. Jest to płyta solowa, na której zamieściłem utwory, które zawsze chciałem nagrać. Mowa tutaj o utworach należących do żelaznego repertuaru gitarowego i także troszkę mniej znanych, takich jak: ”Capriccio Diabolico” Mario Castelnuovo-Tedesco, „Wariacjach na temat Sora” Miguela Llobeta, Joaquina Rodrigo „Inwokacji i tańcu” oraz utworze tytułowym „Elogio de la guitarra”.
Wszystkie te utwory sprawiły, że ta płyta stała się dla mnie pewnego rodzaju „kamieniem milowym”, ale nie poprzestajemy na tym, bo kolejne dwie płyty już są zaplanowane. Zarówno repertuar, jak i muzycy, którzy ze mną wystąpią, będą dla mnie czymś wspaniałym i już się bardzo cieszę na te dwie płyty.
        Natomiast z wcześniejszych płyt wymienię: „Melodia Sentimental” nagraną w londyńskiej Abbey Road Studio z orkiestrą Academy of St Martin in the Fields pod dyrekcją José Maria Florêncio, „ASTOR” z Sinfonią Varsovią, dwupłytowy album „Meisinger”, na którym zamieszczone jest chociażby „Concierto de Aranjuez” z Filharmonia Praską, Kwintety Boccheriniego nagrane z Kwartetem Filharmoników Berlińskich, muzyka Villi Lobosa nagrana wspólnie ze zjawiskową Sumi Jo. Trochę tych nagrań się uzbierało.

        Myślę, że należy jeszcze wymienić nagraną niedawno płytę z Agnieszką Rehlis.

        - Chodzi pani o płytę „Pieśni nocą śpiewane” z muzyką Bartłomieja Marusika. Jest to bardzo mi bliska emocjonalnie płyta. Z Agnieszką Rehlis, jedną z najlepszych śpiewaczek świata, planowaliśmy płytę duetową z ogólnodostępnym i dość popularnym repertuarem. Zostało nam jeszcze trochę czasu na płycie i 15 minut trzeba było czymś dopełnić. Poprosiłem Bartłomieja Marusika, mojego serdecznego przyjaciela, aby napisał kilka utworów na tę płytę. Obiecał, że zrobi to bardzo chętnie, bo ma już swoje ulubione wiersze Bolesława Leśmiana.
        Po kilku pierwszych pieśniach, które napisał i przesłał mi, zadzwoniłem do Agnieszki z propozycją, aby nagrać wyłącznie jego pieśni, które są tak piękne, tak wyjątkowe i tak nowe, że powinniśmy poświęcić im oddzielną płytę. Bartek Marusik pisze dość szybko i wkrótce mieliśmy komplet tych pieśni. Są absolutnie przepiękne, bardzo intymne w wyrazie, w słowie, w muzyce. Pojawiają się w nich echa muzyki Jana Sebastiana Bacha, pojawia się też muzyka Heitora Villi-Lobosa w nawiązaniu charakterologicznym, pojawia się też momentami piosenka aktorska. Jest to coś niesamowitego, coś, czego wcześniej nie było i coś, co sprawiło Agnieszce i mnie olbrzymią frajdę podczas nagrywania tej płyty.
        Niezwykle się cieszymy, że ta płyta była nominowana do zeszłorocznych Fryderyków. Zależało mi na tym nie ze względu na siebie, ale też i na tym, żeby nazwisko Marusik pojawiło się w szerszym obiegu muzycznym, bo jest to bardzo zdolny i niebywale interesujący kompozytor.

        Pana gra inspiruje także innych współczesnych twórców, którzy piszą dla Pana utwory.

        - Tak, co jakiś czas na moja skrzynkę mailową docierają utwory pisane przez kompozytorów, których nigdy w życiu nie spotkałem. Przysyłają mi utwory z dedykacją, z intencją, abym je kiedyś wykonał.
Niedawno otrzymałem partyturę koncertu na tematy z „Carmen”. Skomponowała ten niezwykle interesujący koncert Anna Segal. Utwór napisany jest na gitarę i orkiestrę smyczkową , fortepian i perkusję. Mam nadzieję, że niebawem będę mógł zaprezentować to przepiękne dzieło.
Bardzo mnie cieszą te nowe utwory na gitarę, bo repertuar na ten instrument ciągle jest troszeczkę ograniczony, natomiast każdy nowy utwór sprawia, że staje się jeszcze bogatszy.

        Długo trzeba by było wymieniać wszystkie wspaniałe sukcesy, które odnosił Pan i nadal odnosi na całym świecie. Wiadomo, że każdy kosztował sporo czasu i pracy, ale mają w nich udział także Pana mistrzowie. Nawet pierwszy nauczyciel, który zauważy talent i prawidłowo ustawi aparat gry, jest bardzo ważny, bo pozwala na szybki rozwój młodemu człowiekowi.

         - Oczywiście. Niedawno, bo miesiąc temu, miałem okazję zagrać po wielu latach dla mojego pierwszego nauczyciela, którym jest pan Bolesław Brzonkalik, który mieszka i pracuje w Głogowie, z którego pochodzę. Dla mnie osobiście było to wielkie wydarzenie, bo spotkaliśmy się na moim recitalu w Bystrzycy Kłodzkiej. Miałem okazję do wspomnień i satysfakcję z gry dla mojego pierwszego wybitnego pedagoga.
         Później tych mistrzów było kilku. Kolejnym pedagogiem, który wywarł na mnie ogromny wpływ, był Aniello Desiderio, włoski gitarzysta i pedagog, z którym przez cały czas pozostajemy w kontakcie. Chcę podkreślić, że była to dla mnie postać niebywale inspirująca, która otworzyła mi kolejne drzwi w pracy nad muzyką.
         Trzecim mistrzem jest Christopher Parkening, gitarzysta amerykański, który był protegowanym Andrésa Segovii. Christopher Parkening to człowiek emanujący własnym światłem, niesamowitą energią, a poza tym jest to legenda, która swoje doświadczenia, swoją pracę koncertową przekazuje obecnie młodym gitarzystom w Pepperdine University w Malibu. Spotkanie i praca z nim były czymś absolutnie wyjątkowym. Te skrzydła, które mam, to jest głównie jego zasługa, ale również pozostałych dwóch mistrzów, z którymi pracowałem i cały czas jesteśmy w kontakcie. Dzielenie się z nimi swoimi doświadczeniami, możliwość zapytania o radę albo przesłanie płyt i ich opinia są dla mnie bardzo ważne. Zawsze pamiętam o tym, skąd pochodzę i dzięki komu jestem, kim jestem.

        Możemy już Pana zaliczać do artystów średniego pokolenia, ma Pan dużo wiedzy i doświadczeń, czy nie najwyższa pora, aby dzielić się nimi z młodymi gitarzystami, którzy pragną zostać mistrzami?

         - Ja to już robię, prowadząc kursy.

         Mnie jednak chodziło o prowadzenie klasy gitary w Akademii Muzycznej.

          - Zastanawiałem się nad tym, bardzo lubię prowadzić różne kursy, a wyławianie niesamowitych talentów, na które trafiam w pracy z młodymi, sprawia mi wielką radość i mam ogromną frajdę, że mogę pomóc tym osobom. Chcę z nimi zawsze pozostawać w kontakcie i dawać im to, co najlepsze.
         Natomiast etatowa praca w Polsce, na uczelni wyższej w obecnym kształcie, absolutnie nie wchodzi w grę.

         Publiczność siedząca na widowni często nie zdaje sobie sprawy z tego, jak ważny dla każdego muzyka – solisty jest instrument. Pewnie niewiele osób wie, ile starań kosztowało Pana zdobycie wymarzonego instrumentu.

         - Takiej gitary nie można kupić w żadnym sklepie muzycznym, bo one oferują gitary szkolne, przeznaczone dla uczniów. Gitary przeznaczonej do gry solowej w sklepie się nie znajdzie, chyba, że w takich bardzo specyficznych kilku sklepach na świecie.
         Mój instrument był budowany dla mnie dość długo, bo przez dwa lata. W momencie, kiedy ten instrument trafił do mych rąk, a niebawem będzie to już siedem lat, to nie mam chęci dotykania innych instrumentów.
Niedawno prowadziłem kurs za granicą i kilku lutników przy okazji festiwalu gitarowego, który się tam odbywał, miało swoje wystawy i zostałem poproszony o poprowadzenie lekcji na innym instrumencie, żeby go przy okazji wypróbować. Muszę powiedzieć, że czułem się bardzo nieswojo, bo jednak instrument, na którym się gra, jest niezwykle ważny.
         Instrument, który mam, tutaj mowa o kopii gitary Ignacio Flety, którą zbudował dla mnie Andres Sterner, amerykański lutnik. Jak już powiedziałem, on ten instrument budował specjalnie dla mnie przez dwa lata i to była „miłość od pierwszego wejrzenia”, która trwa do dziś.
Poleciałem po ten instrument do Stanów Zjednoczonych, bo nie chciałem, żeby był do mnie wysłany.
         Dobrze pamiętam, że po dość długim locie, z dwiema przesiadkami, bardzo późno doleciałem do miejscowości, w której wtedy mieszkał Anders, bo w okolicach północy.
W pierwszej chwili powiedziałem, że nie chcę teraz dotykać tej gitary, bo chcę się wyspać i rano na niej coś zagrać. Anders wtedy powiedział – ona jest w tym pokoju i jak chcesz, możesz ją zobaczyć.
Oczywiście, że wziąłem ją do ręki, usiadłem i zacząłem na niej grać. Zobaczyłem, że Anders Sterner ma łzy w oczach, bardzo się wzruszył, że odbieram ten instrument osobiście, a po drugie, że stworzył coś, co żyje, co ma duszę, chociaż gitara, w przeciwieństwie do instrumentów smyczkowych, nie posiada duszy fizycznej, ale „duchową duszę” ten instrument ma.
         Od momentu, kiedy ten instrument trafił do mych rąk, nie mam chęci do dotykania innych instrumentów. Może nie jest to do końca normalne, ale ja czuję, jak ten instrument się rozwija, jak na mnie reaguje, jak ten instrument stał się mną, a ja nim. Ta gitara jest mi tak bliska, że nie mógłbym jej zamienić na cokolwiek innego.

         Bardzo się cieszymy, że z tym samym programem, który usłyszeliśmy dziś w Rzeszowie, wystąpicie 11 marca w Wiedniu. Słynna Goldener Saal Wiener Musikverein jest Panu dobrze znana, Orkiestrze Filharmonii Podkarpackiej i Jiřiemu Petrdlikovi również, stąd przygotowanie się do koncertu nie sprawi trudności.

         - Ma pani rację. Ja debiutowałem tam w zeszłym roku, z moją orkiestrą Poland baROCK. Koncert był fantastyczny, zakończony owacją na stojąco. Tam panuje niesamowita atmosfera – tam Muzy latają po sali. To jest sala, która sprawia, że grając daje się z siebie maksimum. Tam wszystko ożywa – muzyka staje się żywą istotą.
         Bardzo się cieszę na ten koncert, bo wykonanie „Concierto de Aranjuez” w takiej sali jest marzeniem wielu gitarzystów, a przy okazji zagranie go z tak znakomitą orkiestrą i tak świetnym dyrygentem, z pewnością sprawi mi ogromną radość.

         Ja także jestem przekonana, że będzie to dla wszystkich piękny, niezapomniany czas, a skoro tak dobrze Pan mówi o naszej orkiestrze, to może po tym debiucie będą następne wspólne występy na Podkarpaciu.

          - Ja z wielką radością tutaj przyjeżdżam, bo południe Polski jest czymś niesamowitym. Niedawno byliśmy z żona i synkiem na kilkudniowym wypoczynku na Dolnym Śląsku. Takie wyjazdy pokazują, że żyjemy w pięknym kraju, który ma historię na wyciągnięcie ręki i można tę historię chłonąć i przeżyć piękne chwile.
Tak samo jest w Małopolsce i na Podkarpaciu, gdzie z wielką radością chcę wracać.

Z Krzysztofem Meisingerem, światowej sławy polskim gitarzystą, po koncercie w Filharmonii Podkarpackiej rozmawiała Zofia Stopińska 25 lutego 2022 roku.

 

 

 

 

 

Subskrybuj to źródło RSS