Tomasz Lis: "Ubóstwiam Wolfganga Amadeusza Mozarta i Johanna Sebastiana Bacha"
Zapraszam na spotkanie z Tomaszem Lisem, wybitnym solistą i kameralistą. Artysta koncertował między innymi w Wigmore Hall, Barbican Centre, St. John's Smith Square, LSO St. Luke's, The Warehouse i Towarzystwie imienia Fryderyka Chopina w Londynie. Jego recitale odniosły wielki sukces na Cheltenham Music Festival, Mostly Mozart Festival, Chelsea Schubert Festival i London Festival of American Music. Jest pierwszym pianistą reprezentowanym przez Fundację im. Felicji Blumental.
Tomasz Lis jest pomysłodawcą i wykonawcą europejskiej premiery utworów amerykańskiego kompozytora Johna Harbisona do słów Czesława Miłosza. Towarzyszyła mu wybitna wokalistka brytyjska młodego pokolenia Nadine Mortimer – Smith.
Rozmowa z Tomaszem Lisem zarejestrowana została 29 maja w Muzeum-Zamku w Łańcucie, w przerwie koncertu, po wykonaniu przez Artystę dwóch koncertów fortepianowych Wolfganga Amadeusa Mozarta w tonacji C-dur – nr 13 i 25.
Bardzo Panu dziękuję za wspaniałe wykonanie dwóch koncertów Wolfganga Amadeusza Mozarta. Myślę, że gdyby Mozart słuchał Pana gry, byłby zadowolony. Po raz pierwszy wystąpił Pan w sali balowej łańcuckiego Zamku?
Po raz pierwszy jestem w Łańcucie. Bardzo żałuję, że pałac jest zamknięty, bo z chęcią bym go zwiedził, a udało mi się tylko parę komnat zobaczyć. To cudowne miejsce i mam nadzieję, że kiedyś tu wrócę.
Jak układała się Panu współpraca z Polish Art Philharmonic i Michałem Maciaszczykiem?
Bardzo dobrze się współpracowało. Przed pierwszą próbą z orkiestrą spotkaliśmy się z dyrygentem przy kawie i już podczas tej rozmowy dobrze się rozumieliśmy i już wtedy wiedziałem, że muzycznie będziemy na podobnych falach. Orkiestra jest młoda, ale wszyscy grają z entuzjazmem, bardzo precyzyjnie, pięknie frazują, a to jest bardzo potrzebne w wykonywaniu dzieł Mozarta.
Publiczność słuchała Waszej gry z wielką uwagą, czy Pan czuł pozytywne fluidy płynące w kierunku sceny?
Publiczność ma duży wpływ na grających, ale czasami trudno odczytać jednoznacznie jej reakcje. Dzisiaj od początku bardzo miło się grało i była odpowiednia chemia. Jestem szczęśliwy, że tak gorąco zostaliśmy przyjęci przez łańcucką publiczność.
Dlaczego tak rzadko pojawia się Pan na polskich estradach koncertowych?
Szczerze mówiąc, bardzo rzadko. Nie bywam w polskich filharmoniach, ale to już nie do mnie pytanie, dlaczego tak się dzieje. Ostatnio mam dużo propozycji koncertów w Wielkiej Brytanii i wielu innych krajach.
Tomasz Lis - fortepian, Polish Art Philharmonic dyryguje Michael Maciaszczyk, fot. Damian Budziwojski / Filharmonia Podkarpacka
Już dawno wyjechał Pan z Polski, bo jak się domyślam, chciał Pan studiować za granicą.
Minęło już 25 lat od mojego wyjazdu do Londynu. Chciałem już w czasie studiów być w środku tego całego „cyklonu artystycznego”, agentów, sal koncertowych, przez które przewija się ogromna ilość ludzi. Sama atmosfera tych miejsc jest niezwykle inspirująca. Takie miejsca jak Londyn, Paryż czy Nowy Jork są wyjątkowe – człowiek nasiąka tą atmosferą i inspiruje się nieskończenie. Również rynek muzyczny jest tam o wiele większy, stąd jest więcej możliwości zaistnienia czy realizowania różnych pomysłów w tej branży.
Słyszałam, że Pan złożył podanie do trzech uczelni.
Tak, do trzech, bo nie wiedziałem, do której się dostanę lub w której dostanę stypendium. Zdałem do dwóch, ale zdecydowałem się na Royal Academy of Music w Londynie, bo tam mi przyznano stypendium.
Świetna uczelnia, ale stypendium było poważnym argumentem, chociaż pewnie nie wystarczało na utrzymanie się w Londynie.
Oczywiście, że nie wystarczało, chociaż miałem pełne stypendium. Bez rodziców nie byłoby mowy o zagranicznych studiach, które trwały cztery lata, a życie w Londynie do tanich nie należy.
Miał Pan wielu mistrzów, bo studiował Pan u Krystyny Filipowskiej w Poznaniu, a w Londynie w klasie Martina Rozcoe oraz Ronana O’Hory i Grahama Johnsona, w londyńskiej Giuldhall School of Music And Drama, gdzie otrzymał Paz stopień Master of Arts. Którzy mistrzowie mieli największy wpływ na Pana rozwój?
Była to na pewno Krystyna Filipowska, pod jej kierunkiem studiowałem w Szkole Muzycznej przy ul. Solnej w Poznaniu, a potem Graham Johnson najbardziej i pewnie też Ronan O’Hora. Wtedy już byłem dojrzalszy jako artysta i człowiek, stąd ich uwagi i nakreślenie kierunku mojego działania było bardziej przejrzyste. Jak się ma 18 lat, to nie jest to takie proste.
Sądzę, że grał Pan dzisiaj utwory swojego ulubionego kompozytora.
To prawda, ubóstwiam Wolfganga Amadeusza Mozarta i Johanna Sebastiana Bacha, ale Mozarta kocham i mógłbym całe życie spędzić, grając jego koncerty fortepianowe. To jest muzyka, która nieskończenie mnie zachwyca.
Jednak nie zamyka się Pan w kręgu muzyki minionych epok, bo interesuje Pana także muzyka nowa i włącza Pan do swoich koncertów dzieła kompozytorów współczesnych, takich jak: John Harbison, Peter Lieberson, Sven Ingo Koch, John Musto, William Bolcom, André Previn, Peter Childs, Libby Larsen i Maciej Zieliński. Zdarzało się, że powierzano Panu premierowe wykonania utworów.
Zgadza się. Muzyka współczesna jest szalenie istotna, oczywiście pod warunkiem, że jest dobra, ale też wymaga wspaniałych wykonawców. Jest to ważne, żeby ją promować, bo jest wielu wybitnych współczesnych kompozytorów. Nie możemy wyłącznie słuchać standardowego repertuaru, zresztą organizatorzy koncertów proszą często o bardzo różnorodny repertuar i trzeba te życzenia spełniać.
Miałem to szczęście, że dosyć dużo dobrej współczesnej muzyki grałem i nadal robię to z przyjemnością – zwłaszcza z wokalistami.
Jest Pan artystą bardzo kreatywnym i realizuje Pan wiele autorskich pomysłów.
Wynika to z wielu moich zainteresowań i w niektórych się sprawdzam. Szukam zawsze innych dróg inspirujących, bo bycie tylko solistą nie jest najłatwiejsze, a wszystkie inne rzeczy też są ciekawe – sztuka wizualna, kameralistyka, muzyka współczesna. Lubię je łączyć, bo uważam, że jest to immanentna rzecz – nic nie powstawało w odosobnieniu i wszystkie się łączyły (malarstwo, architektura, kuchnia i wiele innych), były wynikiem czasów, w których powstawały . To jest bardzo fascynujące i wpływa na wykonanie muzyki.
Wypełniona publicznościa sala balowa Muzeum-Zamku w Łańcucie, a na scenie Tomasz Lis - fortepian i Polish Art Philharmonic, fot Damian Budziwojski / Filharmonia Podkarpacka
Podobno lubi Pan także zapowiadać swoje koncerty i nawiązywać w ten sposób bliższy kontakt z publicznością.
Bardzo to lubię i nawet ostatnio zacząłem prowadzić wykłady na różne tematy – głównie o operze, ale nie tylko. Lubię prowadzić swoje koncerty, bo to łamie barierę pomiędzy wykonawcą i publicznością, i oczywiście zbliża wykonawcę. Oczywiście, wszystko zależy też od miejsca, w którym się znajdujemy, bo myślę, że w Carnegie Hall bym nie opowiadał, chociaż trudno powiedzieć. W ostatnich latach taka forma koncertu jest coraz bardziej popularna.
Był Pan kiedyś korespondentem „Ruchu Muzycznego”.
Owszem i trwało to ponad trzy lata, a redaktorem naczelnym „Ruchu Muzycznego” był wówczas pan Ludwik Erhardt, którego znałem bardzo dobrze. Pisałem recenzje z koncertów i oper, które wykonywane były w Londynie.
Co Pana inspiruje?
Właściwie wszystko. Robię sporo rzeczy i nigdy nie jest tak, że jestem kiedykolwiek znudzony, bo na przykład gram 50 koncertów z tym samym programem. Nigdy tak nie było i nie będzie. Gram koncerty z orkiestrą, recitale, mam wykłady, komentuję wydarzenia kulturalne, dla telewizji robię programy o różnych wybitnych polskich postaciach historycznych i o malarstwie. Bardzo często bywam w galeriach – do The National Gallery chodzę prawie co tydzień. To wszystko mnie interesuje. Życie jest za krótkie na to wszystko, ale trzeba próbować…
Znajduje Pan czas na odpoczynek, a jeżeli tak – to jak Pan odpoczywa?
Oczywiście, że znajduję. Po prostu wyjeżdżam na wieś, polską lub angielską i tam mam „święty spokój”. Przyroda, odłączenie się od ludzi, od cywilizacji, od zgiełku miast, koją nerwy. Wtedy po prostu nic nie robię.
Na ten czas rozwodzi się Pan także z fortepianem?
Tak, nawet na dwa, trzy tygodnie. Bardzo tego potrzebuję, bo jak jest tak dużo różnych koncertów, jak na przykład teraz, to marzę już o sierpniu, kiedy będę miał trochę spokoju.
Najwięcej czasu spędza Pan przy fortepianie?
Ostatnio tak, trochę udzielam się w telewizji i piszę, ale przede wszystkim gram.
Miejmy nadzieję, że często będzie Pan do Polski wracał.
Oczywiście, w Polsce bywam dosyć często, każde święta spędzam w gronie najbliższej rodziny, czasem przyjeżdżam także na wakacje. Odkrywam Polskę na nowo, bo przed pandemią Covid-19 prowadziłem też firmę turystyczną dla Anglików „z wysokiej półki” , żeby im pokazywać, jaki wspaniały kraj mamy. Tę działalność przerwał Covid-19, a teraz nie mam na to czasu, ale Polska jest pięknym krajem, a najlepszym przykładem tego jest Łańcut, że jest co pokazywać.
Wschodnia ściana Polski zupełnie się zmieniła w ostatnich latach, to nie jest absolutnie „Polska B” – zresztą, jeśli chodzi o ludzi, to nigdy nią nie była. Teraz Infrastruktura bardzo się poprawiła i jest dużo przepięknych miejsc do zwiedzania.
Szkoda, że dzisiaj mamy ograniczony czas na rozmowę i musimy ją już kończyć, bo za chwileczkę rozpoczyna się część druga i biegniemy posłuchać cudownej Symfonii g-moll nr 40 Wolfganga Amadeusza Mozarta. Mam nadzieję, że niedługo przyjedzie Pan na Podkarpacie i wtedy będzie więcej czasu na rozmowę.
Ja też mam taką nadzieję. Może przyjadę do Rzeszowa z kolejnymi koncertami Mozarta albo innym programem. Dziękuję Pani za miłą rozmowę. Do zobaczenia.
Zofia Stopińska