wywiady

Z prof. Krystyną Makowską - Ławrynowicz nie tylko o łańcuckich Kursach

        Mieszkańcy Łańcuta przyzwyczaili się już, że w lipcu we wspaniałym Zamku i otaczającym go rozległym parku oraz w znajdującej się w nim, pięknie położonej Szkole Muzycznej, słychać dźwięki muzyki. Licznie przybywający turyści z zaciekawieniem przyglądają się i słuchają, jak ćwiczą i przygotowują się do koncertów młodzi ludzie, którzy w przyszłości pragną zostać mistrzami w zakresie gry na instrumentach smyczkowych.
        Po raz 44 odbywają się w Łańcucie Międzynarodowe Kursy Muzyczne – wprawdzie tegoroczna edycja w najbliższych dniach przejdzie do historii, ale przed jubileuszowymi Kursami, które odbędą się w przyszłym roku, pragnę przedstawić Panią prof. Krystynę Makowską-Ławrynowicz – znakomitą pianistkę i kameralistkę, zawiązaną z Uniwersytetem Muzycznym Fryderyka Chopina w Warszawie, która jest od 2005 roku dyrektorem artystycznym i naukowym Kursów.

        Zofia Stopińska: Jest Pani trzecią osobą, która kieruje łańcuckimi Kursami. Założycielem Kursów oraz pierwszym kierownikiem artystycznym i naukowym był w latach 1975-1992 prof. Zenon Brzewski – znakomity skrzypek i pedagog, który traktował tę wspaniałą imprezę jak swoje dziecko. Później, zgodnie z jego wolą, kontynuował to dzieło Pani mąż, prof. Mirosław Ławrynowicz – wychowanek prof. Brzewskiego, świetny skrzypek, również związany z Akademią Muzyczną w Warszawie.

        Krystyna Makowska-Ławrynowicz: W 1992 roku przyjechaliśmy razem z prof. Zenonem Brzewskim na Kursy do Łańcuta i mąż prowadził klasę skrzypiec, a ja akompaniowałam uczestnikom oraz profesorom, którzy występowali w Sali Balowej. Profesor już wiosną tego roku zaczął chorować, często zdarzało się, że miał trudności z prowadzeniem zajęć na uczelni i wówczas prosił mojego męża, aby go w tym wyręczał. Po przyjeździe do Łańcuta, dosłownie po kilku dniach, choroba zaczęła mocno postępować i Profesor prosił, aby mąż zawiózł go do szpitala do Katowic. Postanowiłam im towarzyszyć w tej podróży i wiele rozmawialiśmy także na temat Kursów. Profesor stwierdził wówczas, że jedyną osobą, która może poprowadzić je pod jego nieobecność – nie mówiło się wtedy jeszcze o najgorszym, bo wydawało się, że to będzie tylko chwilowa niedyspozycja – jest mój mąż. Kiedy powrócił po operacji do Warszawy i spotkaliśmy się na początku sierpnia, był bardzo zadowolony i podkreślił, że Kursy zostały znakomicie przez męża poprowadzone. Niestety, choroba mocno postępowała i w lutym 1993 roku pożegnaliśmy prof. Zenona Brzewskiego. Po śmierci Profesora wszyscy, którzy byli bardzo blisko związani z Kursami, stwierdzili, że jedyną osobą, która może kontynuować dzieło Profesora i przejąć funkcję dyrektora artystycznego i naukowego Kursów – jest Mirek. Przyjmując obowiązki mąż poprosił mnie o pomoc i właściwie organizowaliśmy Kursy wspólnie. Pan Władysław Czajewski – dyrektor Muzeum-Zamku w Łańcucie, który przez cały czas towarzyszył Profesorowi, także nas wspierał pełniąc nadal funkcję przewodniczącego Komitetu Organizacyjnego Międzynarodowych Kursów Muzycznych.

        Poznałam Państwa w Łańcucie podczas Kursów o wiele wcześniej, było to chyba tuż po Waszym wielkim zwycięstwie na Międzynarodowym Konkursie Muzycznym Bayerischer Rundfunk w Monachium, w kategorii duo skrzypce – fortepian. Pamiętam, że prof. Zenon Brzewski mówił o Waszym sukcesie i działalności z wielką satysfakcją, i dumą.

        - W 1975 roku otwieraliśmy te Kursy i to było wkrótce po tym konkursie. Chcę podkreślić, że był to bardzo trudny konkurs, bo musieliśmy wykonać 12 sonat na skrzypce i fortepian. Musiały one pochodzić z różnych epok, od klasyki poprzez romantyzm aż do współczesności. Profesor towarzyszył nam podczas podróży oraz całego konkursu w Monachium i bardzo przeżywał każdy etap, podtrzymując nas na duchu. Podkreślał, że występ w pierwszym etapie jest wielkim sukcesem i nie musimy się martwić, jeżeli na tym nasz udział się zakończy. Przeszliśmy do drugiego etapu, później drżącą ręką żegnał nas, kiedy wychodziliśmy na estradę, aby grać w finale, a jak się udało wygrać, to Profesor cieszył się razem z nami i podkreślał, że było to marzeniem jego życia.

        Młodzi ludzie nawet sobie nie wyobrażają, a starsi już zapomnieli, jak trudno było w tamtych latach wyjechać za granicę. Pomysł zorganizowania Międzynarodowych Kursów w Polsce, z udziałem najlepszych mistrzów, był przedsięwzięciem bardzo śmiałym i trudnym do zrealizowania.

        - Dlatego już wcześniej prof. Zenon Brzewski, który był wielkim autorytetem w zakresie gry na skrzypcach, spotykał się i przeprowadził wiele rozmów z tak znakomitymi światowej sławy artystami i nauczycielami gry skrzypcowej, jak: Wolfgang Marsnercher z RFN, Jean Fournier z Francji czy Lew Raaben z Petersburga, bo chciał stworzyć międzynarodowe kursy w Polsce, aby nasza utalentowana młodzież, która nie miała szans wyjeżdżać z kraju, mogła pracować latem pod kierunkiem najlepszych mistrzów. Pierwszy Kurs udało się prof. Zenonowi Brzewskiemu zorganizować w 1975 roku, a my byliśmy „świeżo upieczonymi” laureatami wielkiego międzynarodowego konkursu i rozpoczynaliśmy ten Kurs recitalem w Sali Balowej Muzeum-Zamku w Łańcucie.
Później byliśmy jeszcze kilkakrotnie na łańcuckich Kursach, ale z przerwami, ponieważ mieliśmy wtedy bardzo dużo propozycji koncertowych i bez przerwy podróżowaliśmy. Pod koniec życia prof. Brzewskiego byliśmy przez rok wykładowcami w Bilkent University w Ankarze w Turcji i Profesor także otrzymał zaproszenie rok później, był bardzo zainteresowany wyjazdem, ale z powodu choroby nie było to możliwe.

        Od początku na Kursy do Łańcuta przyjeżdżali także uczniowie prof. Zenona Brzewskiego.

        - Zawsze, bo Profesor wykształcił wielu wybitnych skrzypków, chociaż w pierwszym Kursie uczestniczyło kilkunastu studentów i kilku profesorów. Te liczby szybko rosły i wkrótce było już kilkudziesięciu uczestników, a później ponad stu itd. Przed każdymi kolejnymi Kursami towarzyszyła nam wielka niepewność, czy będziemy mieć odpowiednie dotacje i dlatego postanowiliśmy zwiększyć liczbę uczestników, aby dzięki temu dalej zapraszać znakomitych pedagogów zagranicznych. Chętnych nie brakowało i pamiętam, że za życia mojego męża Mirosława był taki Kurs, na którym było ponad 600 uczestników podczas dwóch turnusów. W tym roku mamy również ponad 500 uczestników i to jest także rekordowa liczba, ale nam nie o liczbę chodzi, a o wysoki poziom, i to się udaje. Osoby, które przyjeżdżają do nas na Kursy, przedstawiają swoją grą bardzo wysoki poziom. Właściwie nie zdarza się już, aby pojawiali się u nas młodzi ludzie, którzy mają problemy z aparatem gry i aby trzeba było robić korekty. Owszem, niektórzy pracują także w tym kierunku, ale tylko po to, żeby wzbogacić swój warsztat.

        Na Międzynarodowe Kursy Muzyczne im. Zenona Brzewskiego w Łańcucie przyjeżdżają także nauczyciele, którzy uczą gry na instrumentach smyczkowych i mogą także doskonalić swoje umiejętności.

        - Od lat prowadzimy w ramach naszych Kursów kursy metodyczne dla nauczycieli, którzy przyjeżdżają ze wszystkich ośrodków z Polski, nawet z tych najmniejszych, doskonalą swoje umiejętności, bo mogą obserwować wszystkie lekcje prowadzone przez pedagogów z różnych krajów i mają do wyboru szkołę rosyjską, niemiecką, szwajcarską, francuską, włoską...
Mają specjalne zajęcia, prowadzone przez wspaniałych profesorów, mają możliwość muzykowania i dzięki tej wiedzy mogą coraz lepiej uczyć młodzież. Wiadomo, że do nauki w szkołach artystycznych wiedza książkowa jest niewystarczająca, trzeba samemu posiąść umiejętność gry na danym instrumencie. Temu służą między innymi nasze kursy metodyczne.

        Podczas ostatnich kilkunastu lat zauważyłam, że coraz to młodsi uczestnicy przyjeżdżają na łańcuckie Kursy i bardzo często wprost zadziwiają swym talentem, pracowitością i wysokim poziomem wykonawstwa.

        - Ważne jest także to, że Kursy odbywają się latem, kiedy młodzież nie jest obciążona przedmiotami ogólnokształcącymi, we wszystkich pomieszczeniach budynków, w których odbywają się zajęcia, rozlega się muzyka, wszyscy ćwiczą – można powiedzieć: harują, i dlatego nawet najmłodsi uczestnicy uświadamiają sobie, że należy ćwiczyć, bo tak robią wszyscy.
Wszyscy uczestnicy mogą także grać w orkiestrach i zespołach kameralnych i od najmłodszych lat robią to z radością. To wspólne muzykowanie jest bardzo ważnym elementem edukacji.

        Rozmawiamy już pod koniec Kursów, kiedy codziennie odbywa się po kilka koncertów, bo każdy pedagog ze swoją klasą przygotowuje koncert. Te koncerty odbywają się w Auli im. Zenona Brzewskiego w Szkole Muzycznej albo w Sali Kasyna Urzędniczego i codziennie wieczorem słuchamy muzyki w Sali Balowej Zamku.

        - To nie wszystko, bo koncertujemy także poza Łańcutem. W niedzielę odbył się koncert kameralny w Kościele Parafialnym w Żołyni, a 19 lipca nasi uczestnicy wykonali piękny koncert w Markowej. Nasze Kursy promieniują.

        Wyrosła Pani w domu, w którym często rozbrzmiewała muzyka.

        - To prawda, bo moja mamusia jako młoda osoba, jeszcze niezamężna, tańczyła w Balecie Opery Narodowej. Stąd w domu był także fortepian, przy którym Mamusia często zasiadała i grała. Bardzo mi się to podobało i postanowiłam także grać na tym instrumencie. Często także śpiewałam jakieś zasłyszane melodie i nasza sąsiadka, która była nauczycielką fortepianu, słysząc te moje popisy przez ścianę, nalegała, abym rozpoczęła naukę gry na tym instrumencie. Tak się to wszystko zaczęło.

        Po ukończeniu szkół muzycznych I i II stopnia rozpoczęła Pani studia w klasie świetnej pianistki prof. Marii Wiłkomirskiej.

        - Później była aspirantura w Wiedniu u prof. Dietera Webera.

        Trzeba było wielu zabiegów, aby pojechać doskonalić swoje umiejętności w Szwajcarii, Niemczech i Austrii, a Pani się udało.

        - To nie było proste, ale często życiem kierują przypadki. Tak można nazwać fakt, że mogłam pojechać do Szwajcarii na kurs do prof. Mario Steinera – ucznia Dinu Lipatti. Prof. Mario Steiner przyjechał do Warszawy, aby uczestniczyć w zebraniu Stowarzyszenia Polskich Artystów Muzyków, zainteresował się odbywającym się w pobliżu koncertem i w ten sposób przyszedł na mój recital. Po zakończeniu koncertu przyszedł do mnie z gratulacjami i powiedział, że chce mnie zaprosić na swój kurs w Szwajcarii, i poprosił o moje dane. To było w grudniu, później była długa, długa cisza, nikt się nie odzywał i już nawet sobie pomyślałam, że zakpił sobie ze mnie. Był chyba już marzec, kiedy zadzwonił do mnie ktoś z Ministerstwa Kultury i poprosił, abym przyszła, bo czeka na mnie zaproszenie na kurs. W ten sposób uczestniczyłam w kursie, który przyniósł mi dużo satysfakcji i nawet złotego Tissota wygrałam na tym kursie.

        Nagrody otrzymywała Pani już wcześniej, bo będąc studentką brała Pani udział w różnych konkursach. Jest Pani laureatką konkursów pianistycznych m.in. im. Roberta Schumanna w Zwickau w 1969 r., Festwochen w Wiedniu w 1972 r., Ludwiga van Beethovena w Wiedniu w 1973 r. oraz Bayerischer Rundfunk w Monachium w 1974 r. – to były bardzo owocne lata, bo każdego roku odnosiła Pani sukcesy.

        - Szczególnie owocny był pobyt w Wiedniu. Wprawdzie nie było łatwo dostać się do klasy prof. Dietera Webera - znakomitego pedagoga, u którego chciałam studiować, bo egzamin zdawało ponad stu pianistów z całego świata, ale udało się. Wprawdzie po pierwszej lekcji stwierdził, że jestem już ukształtowaną pianistką i on nie wie, dlaczego chcę dalej studiować, a jednak bardzo dużo się u niego nauczyłam, zwłaszcza w kierunku muzyki klasycznej takich twórców, jak Beethoven, ale nie tylko, bo wspaniale interpretował także Chopina oraz twórców późniejszych epok. Podczas tego pobytu uczestniczyłam w wiedeńskich konkursach. Otrzymałam też zaproszenie od znakomitego dyrygenta Hansa Swarowsky’ego na kurs dla dyrygentów, podczas którego wykonywałam trzy koncerty fortepianowe: Beethovena, Schumanna i Chopina. Była to dla mnie znakomita praktyka, ponieważ zazwyczaj przed koncertem z orkiestrą odbywają się tylko dwie próby i koncert. Natomiast tam grałam te trzy koncerty codziennie z orkiestrą pod batutami różnych dyrygentów. To było dla mnie fantastyczne przeżycie i najlepsza nauka.

        W pewnym momencie zaczęła Pani grać dużo muzyki kameralnej.

        - To się na dobre zaczęło po Międzynarodowym Konkursie Muzycznym ARD w Monachium, kiedy z mężem zaczęliśmy występować jako duet, a wszystko przebiegło błyskawicznie, ponieważ w marcu prof. Jean Fournier zauważył nas podczas kursów w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej w Warszawie, kiedy słuchał w naszym wykonaniu sonat Debussy’ego i Francka. Zapytał, czy nie chcemy wybrać się na Konkurs ARD i podał nam program, który trzeba było na tym Konkursie wykonać. Stwierdziliśmy, że zaryzykujemy i spróbujemy nauczyć się do września 12-tu sonat. Zabraliśmy się ostro do pracy i cały czas (od marca do września) poświęciliśmy na naukę. Nie było łatwo, męża palce bolały od pracy, bo ćwiczyliśmy codziennie od rana do wieczora.

        Państwo byli już wtedy małżeństwem?

        - Tak, bo pobraliśmy się w 1973 roku.

        W tym samym roku rozpoczęła Pani pracę na Uniwersytecie Muzycznym w Warszawie.

        - Na początku, przez trzy lata, byłam asystentką prof. Marii Wiłkomirskiej, która wkrótce przeszła na emeryturę. W tym samym czasie wygraliśmy z mężem Konkurs w Monachium, a na naszej Uczelni utworzona została Katedra Kameralistyki Fortepianowej, pod kierunkiem prof. Jerzego Marchwińskiego, który zaproponował mi, abym została jego asystentką, i tak w moim życiu zaistniała na dobre. Dalszy mój rozwój naukowy związany był ściśle z Katedrą Kameralistyki Fortepianowej – w 1979 roku otrzymałam tytuł adiunkta, a w 1990 stanowisko docenta. Od lutego 1992 roku byłam profesorem nadzwyczajnym, a od grudnia 2010 roku jestem profesorem zwyczajnym Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina w Warszawie.

        Prowadząc ożywioną działalność artystyczną, pedagogiczną i organizacyjną musiała Pani jeszcze dbać o rodzinę. Sporo czasu trzeba było poświęcić córce Joannie, która poszła w Pani ślady, została pianistką i rozwija swoją karierę pianistyczną

        - Nigdy nie było to dla mnie ciężarem. Jak Joasia była małym dzieckiem, to zajmowała się nią moja Mama, bo myśmy bardzo dużo koncertowali w Polsce i w różnych krajach na świecie. Najczęściej dawaliśmy ponad 200 koncertów w ciągu roku, a do tego przez cały czas prowadziliśmy działalność pedagogiczną. Mirek prowadził klasę skrzypiec nie tylko w Akademii Muzycznej, ale także w szkołach II stopnia – ostatnio w Ogólnokształcącej Szkole Muzycznej II stopnia im. Zenona Brzewskiego w Warszawie. Miał także swoją Orkiestrę Jennes Musical, która dwukrotnie była nagradzana na konkursach w Belgradzie. Z tą Orkiestrą koncertowaliśmy nie tylko w Polsce, ale także bardzo często za granicą – pamiętam kilkakrotne tournée po Finlandii, Niemczech i Francji (podczas jednego tournée we Francji daliśmy 49 koncertów). Jak Joasia ukończyła 10 lat, często zabieraliśmy ją ze sobą, żeby była z nami. Pamiętam, że często zadawała wówczas dziwne pytania – na przykład: „Mamusiu, dlaczego tutaj są same Pewexy?” (śmiech).

        Spokojnie można było wyjeżdżać na długie tournée i prowadzić ożywioną działalność pedagogiczną, bo nad wszystkim w domu czuwała Pani Mama.

        - Tak, Mama umożliwiała nam zajmowanie się właściwie wyłącznie pracą. Była nieszczęśliwa, jak nas nie było w domu. Pamiętam, że jak w latach 1999-2005 byłam prorektorem ds. kontaktów zagranicznych Akademii Muzycznej Fryderyka Chopina, z przekąsem radziła, żebym łóżeczko polowe zainstalowała sobie w gabinecie, bo po co wracać do domu o północy i wychodzić o siódmej rano. W tym czasie często także wyjeżdżałam za granicę na różnego rodzaju konferencje i zebrania, podczas których wiele się dyskutowało o różnych formach współpracy pomiędzy uczelniami muzycznymi .
Prawie wszyscy byli wówczas zgodni, że najlepszą formę znaleźli do kształcenia młodych muzyków Polacy i Rosjanie. Na wszystkich stopniach szkolnictwa muzycznego w Polsce są nie tylko zajęcia z zakresu gry na instrumencie, ale także przedmioty bardzo rozwijające utalentowaną muzycznie młodzież – jak kształcenie słuchu, rytmika, historia muzyki i inne. W krajach zachodnich tego nie było.

        Z czasem zmienia się nasze życie zawodowe i rodzinne. Wiem, że jest Pani szczęśliwą babcią i bardzo kochają Panią wnuki i pewnie poświęca im Pani dużo czasu...

        - Wnuki to dla babci najsłodsze istoty na świecie. Teraz młodszy wnuk jest już na tyle duży i samodzielny, że może częściej być u babci, bo mamy często nie ma w domu, ponieważ koncertuje na wszystkich kontynentach. Starszy wnuk zadomowił się u mnie na dobre, a młodszy też coraz częściej mówi, że przeniesie się do babci.

        Czy zaplanowała już Pani urlop?

        - Szczerze mówiąc nie, bo czeka mnie wiele obowiązków i mam nadzieję, że zdrowie będzie mi dopisywać. Z panem Krzysztofem Szczepaniakiem – przewodniczącym Stowarzyszenia „Międzynarodowe Kursy Muzyczne im. Zenona Brzewskiego w Łańcucie” myślimy już o przyszłorocznej 45. edycji. Serdecznie zapraszam na to wydarzenie uczestników i sympatyków naszych Kursów.

 Z prof. Krystyną Makowską - Ławrynowicz - znakomitą polską pianistką, kameralistką oraz dyrektorem artystycznym i naukowym Międzynarodowych Kursów Muzycznych im. Zenona Brzewskiego w Łańcucie rozmawiała Zofia Stopińska 23 lipca 2018 roku.

Tu jest moje miejsce, do którego najchętniej powracam

        Zapraszam Państwa na spotkanie z prof. Piotrem Kusiewiczem - jednym z najwybitniejszych polskich artystów muzyków i pedagogów śpiewu, który wspólnie ze znakomitym organistą Markiem Stefańskim wystąpił 14 lipca w Jarosławskim Opactwie i 15 lipca w Kościele św. Krzyża w Rzeszowie. Koncerty odbyły się w ramach cyklu „Muzyka organowa w Jarosławskim Opactwie” i 27. Festiwalu „Wieczory Muzyki Organowej i Kameralnej w Katedrze i Kościołach Rzeszowa”.
        Program koncertów był bardzo ciekawy i różnorodny – od muzyki dawnej poczynając – na utworach współczesnych kompozytorów kończąc. Miałam przyjemność podziwiać i oklaskiwać Artystów w wypełnionym po brzegi Kościele św. Krzyża w Rzeszowie, a ponieważ jestem pod ogromnym wrażeniem tego występu, rozmowę z prof. Piotrem Kusiewiczem rozpoczynam od pytania o program tego wieczoru.

        Zofia Stopińska: Wysłuchaliśmy pięknych utworów, które stanowiły wielkie wyzwanie przede wszystkim dla śpiewaka. Podczas koncertu wykorzystana została także przestrzeń świątyni. Z pewnością sporo czasu Wam zajęły przygotowania.

        Piotr Kusiewicz: Słusznie zauważyła Pani, że układ programu był prawdziwym wyzwaniem dla śpiewaka przede wszystkim pod względem jego różnorodnego doboru. Znalazły się w nim kantyczki z XIII wieku, miniaturowe dzieła Bacha, pieśni Mozarta, Schuberta i Vierne’a. Osobną część programu stanowiły unikatowe dzieła polskich kompozytorów II p. XX wieku – wspaniałego Henryka Mikołaja Góreckiego oraz zupełnie nieznanego twórcy z Gdańska, Stanisława Kwiatkowskiego. Program koncertu układałem z Markiem Stefańskim, znakomitym polskim organistą-wirtuozem, z którym łączy mnie współpraca artystyczna od blisko 25 lat. Staram się zawsze, aby utwory wokalne korespondowały z dziełami organowymi pod względem epok, form, tematów, a nawet układu tonacji. Bardzo lubię wykorzystywać przestrzeń świątyni. Swoje występy zaczynam monodią średniowieczną, śpiewając początek w miejscu niewidocznym dla słuchaczy. Rozchodzi się tajemniczy głos, który powoli zbliża się do prezbiterium. W pewnym momencie publiczność zauważa idącą postać przyodzianą w białą szatę. Przekonałem się, że dzięki temu wywołuję nastrój prawdziwego sacrum przy kontemplowaniu muzyki religijnej, a nie popisu wokalnego. Po zakończonym śpiewie odzywają się organy. Publiczność nie reaguje oklaskami, tylko w ciszy przechodzi do odbioru utworu instrumentalnego. W swoim programie zaproponowałem dzieła nieczęsto wykonywane i na ogół nieznane. Wychodząc naprzeciw oczekiwaniom słuchaczy, dedykuję specjalnie dla nich pieśni bardzo znane – Ave Verum Mozarta czy Ave Maria Schuberta. Tutaj chciałbym zaznaczyć, że Schuberta śpiewam zawsze po polsku. Narodziny tego tekstu mają swoją historię. Został on napisany przez więźniarkę obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu, a śpiewała inna więźniarka – śpiewaczka operowa Maria Bielicka. Miało to swoją wymowę, która jest czytelna do dnia dzisiejszego. W zaproponowanym koncercie mogłem po raz pierwszy zaprezentować pieśni Stanisława Kwiatkowskiego – wieloletniego organisty Bazyliki Archikatedralnej w Gdańsku-Oliwie. Cieszę się, że ujrzały ono światło dzienne, a publiczność przyjęła je wręcz entuzjastycznie.

        Przez całe swoje życie jest Pan związany z Gdańskiem – tam się Pan urodził, ukończył studia w Akademii Muzycznej na dwóch kierunkach – w klasie fortepianu i śpiewu, a także tam znajduje się Pana dom. Jednak koncerty na Podkarpaciu były dla Pana również sentymentalnym powrotem w rodzinne strony.

        - Każdy mój przyjazd na Podkarpacie jest szczególnie sentymentalnym powrotem w rodzinne strony mojego ojca Jana, który przyszedł na świat 97 lat temu w Rzeplinie koło Pruchnika. Mam tutaj liczną rodzinę Kusiewiczów i Maliczowskich, przyjaciół, ze znakomitym, doskonale znanym artystą Jackiem Ściborem i jego nadzwyczajną rodziną. Po odejściu mojego ojca, przed trzema laty, mieszkam sam, ale dzięki wspomnianym rodzinie i przyjaciołom czuję, że właśnie tu jest moje miejsce, do którego najchętniej powracam.

        Pana Ojciec przeszedł do historii polskiej wokalistyki jako „Maestro wysokiego c”, a Matka była świetną pianistką. Odziedziczył Pan zdolności po rodzicach i pewnie dlatego został Pan śpiewakiem i pianistą. Co zadecydowało, że jednak znamy Pana przede wszystkim jako znakomitego śpiewaka – czy to Ojciec pragnął, aby syn także śpiewał, czy wpłynęły na tę decyzję sukcesy na Międzynarodowym Konkursie Wokalnym w Karlowych Varach (1980 rok – I nagroda i dwa wyróżnienia), co z pewnością zaowocowało propozycjami koncertów i propozycjami udziału w spektaklach operowych w Polsce i za granicą.

        - Miałem szczęście znaleźć się w rodzinie o tradycjach muzycznych. Ojciec bardzo chciał, abym został pianistą lub dyrygentem. Konkurs w Karlowych Varach przekonał mnie, że droga wokalisty jest dla mnie przeznaczona. Świadczy o tym fakt, że po roku nauki śpiewu wygrałem Międzynarodowy Konkurs Wokalny oraz przyznano mi dwa wyróżnienia: za najlepsze wykonanie utworu patrona konkursu oraz najlepsze wykonanie pieśni kompozytora XX w. Po powrocie do kraju miałem szansę pojawienia się na wielu estradach krajowych filharmonii, z Filharmonią Narodową na czele. W tamtych czasach organizowano koncerty promujące młodych muzyków, którzy byli laureatami konkursów muzycznych. Znana osobowość II Programu Polskiego Radia, entuzjastka młodych talentów – Zofia Jaźwińska nazwała mnie w swojej audycji Polacy laureatami międzynarodowych konkursów „cudownym dzieckiem polskiej wokalistyki”... Ten komplement był wielce zobowiązujący. Tak więc pozostałem na tej właśnie drodze.

        Czy od początku Pana działalności artystycznej interesowała Pana szeroko pojęta muzyka wokalna? Mam tu na myśli zarówno: operę, dzieła oratoryjno-kantatowe, a także różne formy wokalistyki kameralnej i muzykę współczesną, bo często kompozytorzy powierzają Panu prawykonania swoich utworów.

        - Muzyka wokalna, szczególnie operowa, znalazła się w centrum moich zainteresowań od najwcześniejszych lat dzieciństwa. Mój ojciec zaprowadził mnie na przedstawienie operowe, kiedy miałem 3 lata. To zrobiło na mnie ogromne wrażenie, które pamiętam do dzisiaj. Kiedy miałem 4 lata zacząłem naukę gry na fortepianie. Takie były przewidywania na przyszłość. Mimo lat poświęconych pianistyce, muzyka wokalna zawsze była w centrum moich zainteresowań i pasji. Zbierałem płyty z nagraniami gwiazd operowych, dzieł scenicznych, jak również pieśni. Nie myślałem jednak o przyszłości jako śpiewak. Stało się to po ukończeniu studiów pianistycznych w klasie jednego z najznakomitszych pedagogów polskich – prof. Zbigniewa Śliwińskiego. Moje przygotowanie instrumentalne bardzo przydało mi się w śpiewie. Dzięki temu studia wokalne u znakomitego basa Opery Bałtyckiej prof. Jerzego Szymańskiego ukończyłem w trzy lata. Umiejętność czytania nut oraz słuch absolutny pozwoliły mi sięgać po utwory współczesne, wręcz awangardowe. Szybko zaistniałem na estradach jako wykonawca dzieł m. in.: Witolda Lutosławskiego, Krzysztofa Pendereckiego, Wojciecha Kilara, Henryka Mikołaja Góreckiego, Konrada Pałubickiego, Andrzeja Panufnika, Krzysztofa Baculewskiego, Grażyny Pstrokońskiej-Nawratil, Krzysztofa Szwajgiera, Marcina Błażewicza, Pawła Łukaszewskiego, Piotra Mossa. Często byłem prawykonawcą tych dzieł, m.in. na Festiwalu Muzyki Współczesnej Warszawska Jesień.

        Starał się Pan także promować muzykę polską za granicą i trzeba podkreślić w tym miejscu, że na przełomie XX i XXI wieku brał Pan udział w wykonaniu opery Król Roger Karola Szymanowskiego pod dyrekcją Charlesa Dutoit w Paryżu, Montrealu, nowojorskiej Carnegie Hall oraz Tokio. Proszę opowiedzieć o tych spektaklach.

        - Wspomniane przez Panią wykonania Króla Rogera były w formie prezentacji koncertowej. Charles Dutoit – jeden z najwybitniejszych mistrzów batuty światowego formatu, zaprosił do tych wykonań wspaniałych polskich śpiewaków – Wojciecha Drabowicza (niestety, nieżyjącego już barytona), Zofię Kilanowicz, Ryszarda Minkiewicza, Jadwigę Rappé i Roberta Gierlacha. Dla mnie jest trudnym do zwerbalizowania przeżycie tych naszych wspólnych wykonań ponadczasowego dzieła Karola Szymanowskiego. Byliśmy bardzo szczęśliwi, że w tym właśnie składzie zaśpiewaliśmy na scenie Teatru Wielkiego w Warszawie. Dyrygował wówczas Maestro Jacek Kasprzyk.

        W dorobku artystycznym ma Pan także liczne nagrania dla firm fonograficznych polskich i zagranicznych, bo na 35 płytach CD utrwalone są z Pana udziałem różnorodne gatunki muzyki (m.in. również piosenki).

        - Moja działalność artystyczna znajduje swoje odzwierciedlenie na płytach CD i DVD. Mam zarejestrowaną polską muzykę dawną, liczne dzieła oratoryjne, pieśni, opery oraz piosenki z pogranicza pop-jazz. Dużym sentymentem darzę koncert jubileuszowy Hanny Banaszak, podczas którego śpiewaliśmy razem fragment Requiem Mozarta (!). Wydarzenie to zostało opublikowane na DVD. Chciałbym jeszcze wspomnieć o ogromnej niespodziance, która spotkała mnie w styczniu br. Polskie Radio wydało płytę CD z nagraniem operetki Karola Szymanowskiego Loteria na mężów czyli narzeczony nr 69. W nagraniu tym wziąłem udział wśród największych gwiazd polskiej wokalistyki: Wiesława Ochmana, Marcina Bronikowskiego, Rafała Bartmińskiego, Ewy Biegas, Urszuli Kryger, Adama Kruszewskiego, Anny Lubańskiej i Krzysztofa Szmyta. Narodową Orkiestrą Symfoniczną Polskiego Radia w Katowicach dyrygował Michał Klauza.

        Wiem, że odnosił Pan także sukcesy jako pianista. Często także zasiadał Pan do fortepianu, aby towarzyszyć znanym polskim śpiewakom. Czy nadal tak bywa?

        - Jako pianista-solista od ukończenia studiów występowałem rzadko. Najważniejszym dla mnie wydarzeniem na tym polu było wykonanie Koncertu fortepianowego H. M. Góreckiego w Filharmonii Szczecińskiej. W pierwszej części wieczoru śpiewałem Kantatę solową na tenor J. S. Bacha, w drugiej grałem wspomniany koncert. Tym sposobem spełniłem marzenie swojego życia – występ na estradzie w podwójnej roli śpiewaka i pianisty.
Wiele razy występowałem na koncertach i konkursach wokalnych ze śpiewakami: Jerzym Mechlińskim, Urszulą Mitręgą, Jadwigą Rappé. Miałem ogromny zaszczyt i przyjemność wystąpić przed laty z Krystyną Szczepańską, Bogdanem Paprockim, Jerzym Kuleszą, Stefanią Toczyską, Małgorzatą Wilk. Na szczególne wspomnienie zasługują występy z moim ojcem Janem Kusiewiczem, prof. Jerzym Szymańskim oraz niezapomnianymi śpiewaczkami, gwiazdami gdańskiej sceny operowej Marią Zielińską i Heleną Mołoń, której rodzina mieszka w Jarosławiu.

        Ważnym nurtem w Pana działalności jest praca pedagogiczna. Jest Pan profesorem śpiewu i kierownikiem Katedry Wokalistyki Akademii Muzycznej w Gdańsku, ale także uczy Pan śpiewu solowego w kilku innych placówkach. Tej działalności poświęca Pan sporo czasu i energii, a wśród Pana wychowanków są znani śpiewacy.

        - Od 40 lat jestem związany pracą pedagogiczną z Akademią Muzyczną w Gdańsku. W międzyczasie 13 lat wykładałem w AM w Bydgoszczy, 7 lat w AM w Krakowie. Od 5 lat prowadzę też klasę śpiewu w Akademii Sztuki w Szczecinie. Doczekałem się 65 absolwentów, z których znakomita większość pracuje w zawodzie. Wśród nich znajdują się m.in.: wspaniały, wybitny polski tenor z Podkarpacia Paweł Skałuba, tenor o międzynarodowej sławie Ryszard Minkiewicz, baryton znany ze scen operowych Leszek Skrla, wybitni polscy kontratenorzy Marcin Ciszewski i Piotr Olech. Od roku pod moim kierunkiem pracuje niezwykle utalentowana sopranistka Iga Caban, która odnosi sukcesy na międzynarodowych konkursach wokalnych, scenach i estradach.

        Czy prof. Piotr Kusiewicz ma czas na wypoczynek i realizację swoich pasji pozamuzycznych?

        - Moje życie wypełnione jest pracą. Potrafię znaleźć czas na chwile oddechu, nawet w okresie szczególnego jej natężenia. W chwili obecnej, po koncertach w Jarosławiu i Rzeszowie, odpoczywam z przyjaciółmi w Bieszczadach.

Z prof. Piotrem Kusiewiczem - jednym z najwibitniejszych polskich  artystów muzyków i pedagogów śpiewu rozmawiała Zofia Stopińska 20 lipca 2018 roku.

Muzyczne pasje prof. Juliana Gembalskiego

        W poniedziałek, 16 lipca, w Bazylice OO. Bernardynów w Leżajsku koncertowali w ramach Międzynarodowego Festiwalu Muzyki Organowej i Kameralnej dwaj wybitni polscy wirtuozi: skrzypek – Krzysztof Jakowicz i organista Julian Gembalski. Utwory organowe przeplatały się z dziełami skomponowanymi na skrzypce solo. Koncert rozpoczęły utwory organowe Johanna Sebastiana Bacha – Fantasia: Komm, Heiliger Geist BWV 651, Fantasia con imitazione h-moll BWV 563 oraz Preludium i fuga h-moll BWV 544.
Po dziełach Bacha zabrzmiały dwie piękne fantazje na skrzypce solo skomponowane przez innego niemieckiego mistrza – Georga Philippa Telemanna. Bazylikę leżajską wypełniły szlachetne dźwięki skrzypiec Krzysztofa Jakowicza, który wykonał X Fantazję D-dur i III Fantazję f-moll.
Później znowu zabrzmiały organy – tym razem Julian Gembalski sięgnął po efektowną Partitę C-dur, którą skomponował czeski mistrz Jan Křtitel Kuchař, ramę obrazu z muzyką minionych epok stanowiło dzieło Johanna Sebastiana Bacha przeznaczone na skrzypce solo – I Sonata g-moll BWV 1001 w mistrzowskiej kreacji Krzysztofa Jakowicza.
Na finał wieczoru mogliśmy podziwiać Juliana Gembalskiego w roli improwizatora, a zabrzmiała złożona z trzech części Sonata sacra.
Po koncercie Pan Julian Gembalski zgodził się na krótki wywiad, w którym pytałam mistrza o różne nurty jego działalności.

        Zofia Stopińska: Znany Pan jest przede wszystkim jako organista wirtuoz.

        Julian Gembalski: To prawda, bo gram bardzo dużo. To jest moja wielka pasja, ćwiczę ciągle nowe utwory i pasjonują mnie dawne dzieła organowe. Przez cały czas także dużo nagrywam. Aktualnie przygotowuję dwie kolejne płyty. Większość nagrań powstaje na Górnym Śląsku i jest to pierwszy, najważniejszy obszar moich działań, chociaż teraz mam w planie nagrania na terenie Wielkopolski.

        Kilka minut temu, na zakończenie koncertu, mogliśmy podziwiać Pana umiejętności w zakresie improwizacji.

        - Improwizuję na każdym koncercie i robię to od wielu lat, bo działalność koncertową rozpocząłem jako student w 1972 albo w 1973 roku. Od tego czasu improwizacja mnie pasjonuje – może dlatego, że czuję się wówczas kompozytorem.

        Studiował Pan w Akademii Muzycznej w Katowicach, zarówno na Wydziale Instrumentalnym, jak i na Wydziale Kompozycji i Teorii. W obu specjalnościach otrzymał Pan dyplomy z wyróżnieniem.

        - Ostatnio sporo komponuję, ale najmniej piszę utworów organowych, bo na tym instrumencie improwizuję. Uważam, że improwizatorzy muszą posiadać także zmysł kompozytorski, bo improwizacja jest kompozycją, tylko, że ona nigdy nie jest zapisana, a poza tym przestaje istnieć, kiedy wybrzmi ostatni dźwięk, bo taka jest jej natura. Improwizacja jest dziedziną twórczą tożsamą z kompozycją, ale ma inne reguły utrwalania – nie zapisuje się jej, można ją jedynie nagrać.

        Myślę, że do dzisiejszej improwizacji tematy miał Pan zapisane na papierze nutowym albo przynajmniej ustalone.

        - Tak, bo podałem w programie tytuł improwizacji „Sonata sacra”. Zawsze improwizacja łączy czynnik czysto intuicyjny z tym intelektualnym, czyli musi być jakaś myśl, żeby jej słuchać tak samo, jak utworu napisanego. W improwizacji nie ma miejsca na chaos, bo improwizacja jest sztuką szeregowania, układania dźwięków w określonym porządku i dlatego wybrałem trzy tematy gregoriańskie, które są w trzech różnych nastrojach – medytacyjnym, temat do fugi (czyli utworu polifonicznego, w którym użyłem współczesnego języka muzycznego) i na zakończenie pojawił się Hymn do Najświętszego Sakramentu, a więc typ narracji, który jest dynamiczny i uroczysty. Wcześniej przemyślałem ten cykl i nawet zapisałem, ale cały zapis zmieścił się w sześciu linijkach.

        Dość często spotykam się ze stwierdzeniami, że można się nauczyć improwizować. Moim zdaniem niewiele da się wyćwiczyć. Trzeba po prostu mieć ten dar.

        - Zgadzam się z panią i chcę podkreślić coś, co wynika z mojej praktyki pedagogicznej, że coraz częściej spotykam młodych ludzi obdarzonych wielkim talentem improwizatorskim. Aktualnie mamy studenta, który wspaniale improwizuje i ma już na swoim koncie kilka wygranych konkursów improwizatorskich. Moi dwaj asystenci także świetnie improwizują. Trzeba mieć wrodzony dar improwizacji, a później go doskonalić, natomiast od zera – trudno nauczyć. Na improwizację składa się wiele elementów – myślenie harmoniczne, wyobraźnia harmoniczna, kontrapunktyczna i dobra technika, bo można mieć świetne idee, a nie mieć techniki i wówczas także nie można improwizować.

        Chcę teraz zapytać o Pana kompozycje – jakie gatunki dominują, na jakie instrumenty Pan pisze? Miałam kiedyś okazję słuchać podczas koncertu skomponowanych przez Pana pieśni.

        - Utworów organowych skomponowałem kilka, bo w większości piszę utwory kameralne, w tym bardzo dużo pieśni. Z pewnością była pani na koncercie, podczas którego występowałem z panią Elżbietą Grodzką-Łopuszyńską, z którą nadal współpracuję i dla niej dużo piszę. Niedługo, bo 30 września w Gostyniu, będziemy mieli prawykonanie mojego utworu na trio w składzie: sopran, skrzypce i organy. Mój brat jest skrzypkiem i często w trójkę występujemy podczas koncertów. W Gostyniu, podczas festiwalu „Musica Sacromontana”, wykonamy po raz pierwszy publicznie „Antyfony Maryjne” – pięcioczęściowy utwór na sopran, skrzypce i organy. Dla pani Elżbiety Grodzkiej-Łopuszyńskiej napisałem już ponad czterdzieści pieśni oraz utwór kameralny Salve Regina na sopran, organy i perkusję oraz Laudate Dominum – poświęcone pamięci prof. Józefa Świdra – mojego Profesora. Ten utwór przeznaczony jest na sopran, skrzypce, instrumenty perkusyjne i organy, przy czym na instrumentach perkusyjnych gra zarówno sopranistka, jak i ja. To jest dość awangardowa kompozycja, ale miała już kilka wykonań. Dla mojego brata skomponowałem dwie sonaty skrzypcowe, a niedługo będziemy wykonywać trzecią, bo brat jest świetnym skrzypkiem i współpracujemy razem często. Rodzinne muzykowanie to jest na Śląsku tradycja.

        Sadzę, że ważnym nurtem w Pana działalności jest praca pedagogiczna. Od kiedy pamiętam, uczy Pan – jest Pan profesorem Akademii Muzycznej w Katowicach, gdzie prowadzi Pan klasę i kieruje Katedrą Organów i Muzyki Kościelnej.

        - Uczę już od czterdziestu lat. Wychowałem pięćdziesięciu absolwentów, dwunastu na studiach podyplomowych i ośmiu ma tytuły doktorów. Sporo młodych ludzi ukończyło pod moim kierunkiem studia.
Chcę jeszcze podkreślić, że mamy bardzo dużo zdolnej młodzieży, są pracowici, oddani muzyce i bardzo dobrze się z nimi pracuje. Czasami zdarza się ktoś, komu brak wytrwałości i chęci do pracy, ale oni zwykle nie studiują długo. Większość naszych studentów to pasjonaci, którym staram się przekazać jak najwięcej, podobnie jak swoim wnukom, bo ja już także jestem dziadkiem. Niezwykle fascynuje mnie zaangażowanie moich studentów i chęć nauczenia się jak najwięcej. Na tym bowiem polega istota uczenia, że młody człowiek przychodzi uczyć się do kogoś, kto ma większe doświadczenie. Nie każdy może uprawiać sztukę, naszymi studentami są ludzie wybrani i ta świadomość dodatkowo obliguje mnie do pracy.

        Jest Pan także wielkim pasjonatem organów, który kilkanaście lat temu założył pierwsze w Europie Środkowej Muzeum Organów.

        - Studiując kiedyś teorię, a później muzykologię we Francji, zdałem sobie sprawę, że wiedza o instrumencie musi towarzyszyć organiście, bo ona, w odróżnieniu od innych instrumentów, jest rozległa. Fortepian jest zawsze taki sam, a grając w różnych miejscach, za każdym razem zasiadamy przy innym instrumencie i dlatego ta bogata historia, a także organy jako część naszego europejskiego dziedzictwa – obliguje do tego, żeby tę historię badać i ja to robię od wielu lat. Bardzo dużo także publikuję, zwłaszcza na temat organów śląskich. Sprawuję też funkcję Archidiecezjalnego Wizytatora Organów i Organistów, czyli dbam o organy w Archidiecezji. Efektem tego jest nie tylko muzeum, ale także konferencje naukowe; wychowałem paru młodych organistów, którzy także mają pasję naukową, czyli prowadzą również prace badawcze. Mam wiele publikacji na ten temat. Projektuję także nowe instrumenty – ostatnim moim projektem są organy dla NOSPR-u w Katowicach. Będzie to największy instrument w polskich salach koncertowych. Przetarg na budowę instrumentu wygrała firma ze Słowenii i już pracujemy nad szczegółami tego projektu – w 2021 roku instrument zabrzmi. To będzie wielkie wydarzenie.

        Tych działań jest wiele i pracy Panu nie brakuje.

        - Faktycznie, jestem ciągle zajęty. Jak wracam do domu z pracy, to zwykle zasiadam do komputera i robię jakieś opracowania, czytam nową literaturę, albo idę do archiwum. Nie ukrywam, że mam bardzo pracowite i ciekawe życie, ale ostatnio, kiedy „dobijam” siedemdziesiątki, czuję już zmęczenie. Dawniej mogłem do rana siedzieć i robić na przykład dokumentację, aby ją oddać w zaplanowanym terminie. Teraz często mówię – poczekajcie, ja muszę też odpocząć.

        Ciekawa jestem, czy instrumenty, które znajdują się w Muzeum Organów, grają?

        - Część z nich brzmi – mamy siedem instrumentów grających, ale mamy także sporo destruktów, a także gromadzimy wszystko, co dotyczy organów, bo Muzeum ma też cel badawczy, naukowy. Nawet jak gdzieś znajdę jedną piszczałkę z organów, których już nie ma, to ona jest bardzo cenna.
Te instrumenty, które grają, cieszą swoim dźwiękiem, ale są też instrumenty milczące, które znalazły się w Muzeum, bo inaczej znalazły by się na śmietniku. Nawet z tego terenu mam dwa instrumenty w magazynie, o których powiedziano mi, że są zupełnie zniszczone, nie nadają się do konserwacji i jak ja ich nie wezmę, to zostaną spalone. Wziąłem je, zostały zakonserwowane i leżą, czekają na lepsze czasy, a czasem służą celom badawczym. Tak jest z każdym instrumentem. Chcę podkreślić, że brakuje nam pieniędzy na przywracanie ich do życia. Jeżeli parafia nie ma stu tysięcy na renowację, to ja ich też nie mam, ale ja ten instrument zakonserwuję i złożę w magazynie, niech czekają na lepsze czasy.

        Na tych licznych pasjach cierpi z pewnością rodzina. Dzisiaj wyjątkowo przyjechał Pan do Leżajska z żoną.

        - Tak faktycznie jest, ale moja żona bardzo dba o dom, zajmuje się wnukami, prowadzi domowe rachunki i ja jestem wolny od domowych trosk, bo pochłania mnie praca, ale dzięki temu więzy rodzinne mamy bardzo silne, bo na Śląsku rodzina stawiana jest zawsze na pierwszym miejscu. Wczoraj odwiedziły nas dzieci, wnuki i bardzo dbamy o bliskie kontakty, bo nie można tylko pracować.

        Niedawno pan Robert Kabara – wyśmienity skrzypek, który urodził się w Przemyślu i bardzo długo związany był z krakowskim środowiskiem muzycznym, a od pewnego czasu prowadzi Śląską Orkiestrę Kameralną – powiedział mi, że jest szczęśliwy, bo trafił do środowiska ludzi bardzo uczciwych, pracowitych, osiągających dzięki temu szybko sukcesy.

        - Grałem z nim niedawno, ale przy najbliższej okazji podziękuję mu za te słowa. Znam go jako prawego człowieka oraz świetnego skrzypka i bardzo dobrego dyrygenta. Ciszę się, że tak powiedział o naszym środowisku.

        Podczas koncertu w Leżajsku starał się Pan pokazać możliwości i urodę nie tylko dużego instrumentu. Ostatnio organiści niechętnie zasiadają do tych mniejszych instrumentów i wiele osób, które przychodzą na koncerty, po prostu nie wie, że na chórze znajdują się trzy niezależne instrumenty.

        - Celowo wybrałem na drugi utwór Bacha, który ma delikatniejszą fakturę, mniejszy instrument, co pozwoliło mi nie tylko go pokazać, ale również nie robić dużych przerw przy przerejestrowywaniu. Przygotowałem sobie wcześniej na nim rejestrację, stąd tylko przeskoczyłem i zagrałem drugi utwór, a później wróciłem i wykonałem na dużych organach, z bogatą rejestracją, jedno z ostatnich dzieł Bacha – preludium i fugę h-moll. Brzmienie i moc tego instrumentu w pełnej krasie mogłem pokazać także w ostatniej improwizacji, mogłem zastosować nietypowe połącznia i barwy.

        Publiczność z wielką ciekawością rozglądała się, próbując zlokalizować bęben ukryty na ścianie bazyliki, tuż obok prospektu po prawej stronie.

        - Te wszystkie ciekawostki można pokazać było tylko w improwizacji, bo w innych utworach, które grałem, nie było to przewidywane. Sądzę, że tutejsi barokowi organiści dużo improwizowali, bo w epoce baroku każdy organista improwizował – na przykład podczas Te Deum, te wszystkie ciekawostki, jak ptaszki, kukułka czy bęben, można było eksponować – dzisiaj bardzo rzadko się ich używa.

        Bazylika leżajska jest miejscem niezwykle inspirującym, do którego chętnie się wraca.

        - To prawda. Ja jestem zafascynowany tą Bazyliką od zawsze. Tyle razy tu już byłem, a dzisiaj chodziliśmy z żoną oczarowani, wpatrywaliśmy się w stalle, figury i malarstwo, które tyle przedstawiają, tyle mówią, tak fascynują. W obliczu tak wspaniałych rzeczy człowiek doświadcza swojej małości, bo cóż może więcej – tylko stać i podziwiać. Jestem zafascynowany ludźmi, którzy to wszystko tworzyli. Zostawili po sobie wspaniałą sztukę, świadczącą o ich ogromnym talencie, wyobraźni i umiejętnościach. Te piękne stalle czy prospekt organowy robili Bernardyni i oni rzezali Panu Bogu ku chwale, najlepiej jak potrafili, nie śpieszyli się i dzisiaj my możemy stanąć w oniemieniu, osłupieniu i można tylko Pana Boga chwalić, bo słów brakuje.
Patrząc na te wspaniałości zawsze myślę sobie, że powinni tutaj przyjeżdżać ludzie z całego świata i podziwiać te dzieła, bo czasami mamy niepotrzebne kompleksy, a w Polsce w XVII wieku tworzono dzieła nadzwyczajne. Chwalą się swoimi zabytkami Francuzi czy Niemcy, ale kiedy moi przyjaciele – organiści z tych krajów czasami przyjeżdżają tutaj, to są zaszokowani widząc cały wystrój leżajskiej Bazyliki i takie instrumenty – to cieszy.

        Wiem, że jutro jeszcze Państwo tutaj wstąpicie.

        - Tak, zostajemy i przed południem będziemy w bazylice i klasztorze, a także zaprosił nas mój przyjaciel z czasów studenckich o. dr Efrem Obruśnik – Dyrektor Muzeum Prowincji Ojców Bernardynów, aby nam pokazać bogate zbiory znajdujące się w Muzeum.

        Mam nadzieję, że na następny koncert w Pana wykonaniu leżajska publiczność nie będzie czekać tak, jak tym razem, aż trzy lata.

        - Z wielką przyjemnością przyjadę tutaj znowu i będzie okazja do kolejnego spotkania.

Z prof. Julianem Gembalskim – wybitnym polskim organistą i pedagogiem rozmawiała Zofia Stopińska 16 lipca 2018 roku w Leżajsku.

Zrobiłam wszystko, żeby grać na wymarzonym instrumencie

        Wspaniałym koncertem rozpoczął się 30 czerwca 21. Mielecki Festiwal Muzyczny. Wykonawcami byli: Orkiestra Kameralna Polskiego Radia „Amadeus” pod batutą Agnieszki Duczmal i flecista Łukasz Długosz. Koncert prowadzili: dyrektor SCK Joanna Kruszyńska i Piotr Wyzga – nauczyciel PSM w Mielcu.
Wspaniała muzyka w mistrzowskich kreacjach wzruszała i poruszała najgłębsze emocje słuchaczy.
        Wieczór rozpoczęła Etiuda b-moll op. 4 nr 3 Karola Szymanowskiego w aranżacji Agnieszki Duczmal.
Drugim utworem było Divertimento – Mikołaja Góreckiego (syna Henryka Mikołaja Góreckiego). Warto podkreślić, że utwór został skomponowany z myślą o Orkiestrze Amadeus.
Pierwszą część zakończył Koncert na flet i orkiestrę e-moll op. 57 – Saveria Mercadantego. To wspaniałe arcydzieło daje przede wszystkim możliwość popisu soliście i mogliśmy się zachwycać rewelacyjną grą Łukasza Długosza, który upewnił nas, że należy do ścisłej światowej czołówki flecistów.
        Część druga inauguracyjnego wieczoru należała w całości do Amadeusa. Agnieszka Duczmal zaproponowała mieleckiej publiczności własne opracowanie jednego z najpiękniejszych kwartetów smyczkowych – Kwartetu nr 1 „Z mojego życia” Bedřicha Smetany. To wspaniałe dzieło, przeznaczone na kwartet smyczkowy, zostało w sposób mistrzowski opracowane na orkiestrę smyczkową, która zachwycała nas wspaniałym brzmieniem, ale także, dzięki licznym solówkom, mogli się popisać swoimi umiejętnościami pojedynczy muzycy – przede wszystkim koncertmistrzowie.
        Orkiestra Kameralna Polskiego Radia „Amadeus” pod batutą Agnieszki Duczmal pożegnała mielecką publiczność krótkimi, zabawnymi utworami, w których orkiestra mogła się dodatkowo popisać wirtuozerią.
        Maestra Agnieszka Duczmal znalazła także czas na obszerny wywiad i mam nadzieję, że chętnie go Państwo przeczytają.

        Zofia Stopińska: Spotykamy się w bardzo ważnym roku zarówno dla Pani, jak i dla Orkiestry, bo mija 50 lat Waszej działalności. Na razie bardzo pracowicie spędzacie ten jubileuszowy rok, bo w ostatnich dwóch miesiącach koncertowaliście w Japonii i Meksyku, zagraliście koncert w Leżajsku, pojechaliście do Czech i dzisiaj Waszym koncertem rozpoczyna się 21. Mielecki Festiwal Muzyczny. Kiedy będzie czas na urlop i jubileuszowe świętowanie?

        Agnieszka Duczmal: Dzisiaj gramy ostatni w tym sezonie koncert. Orkiestra będzie w lipcu odpoczywać, ale już w sierpniu rozpoczynamy pracę i z pierwszym koncertem w nowym sezonie wystąpimy na Festiwalu „Chopin i jego Europa”. Przygotowujemy się już także do finału naszego 50-lecia, które odbędzie się w październiku w Poznaniu i w Warszawie. Stworzyliśmy jubileuszowy festiwal „50 lat w 100-leciu”. Rozpoczniemy go koncertem 7 października – w niedzielę w Poznaniu. Drugi koncert odbędzie się tydzień później, również w niedzielę – 14 października także w Poznaniu, a trzeci koncert odbędzie się w Filharmonii Narodowej w Warszawie – we wtorek 16 października, a ostatni koncert – niespodziankowy odbędzie się 21 października, bo dokładnie 50 lat temu wykonaliśmy pierwszy koncert.

        W połowie lutego odebrała Pani na uroczystej gali Nagrodę 100-lecia ZAIKS i na początku marca trafiła do Pani rąk następna nagroda „Fryderyk” za całokształt twórczości – to piękne podsumowanie 50-ciu lat działalności.

        - Rzeczywiście, to było wzruszające dla mnie i niespodziewane, bo dowiedziałam się prawie w ostatniej chwili o tych nagrodach i właściwie dopiero wtedy zaczęłam poważnie myśleć o tych pięćdziesięciu latach. Skoro mnie nagradzają, to oznacza, że minął już kawał czasu i co nieco musiałam zrobić, skoro inni to zauważyli, bo ja mogę mówić dużo o wspaniałej działalności mojej Orkiestry i o tym, co robię, ale to muszą dostrzegać inni ludzie, którzy odbierają naszą pracę uszami i oczami. Celowo powiedziałam oczami, bo łączymy wielokrotnie muzykę z plastyką, z tańcem, ze słowem i pokazujemy, jak wielki wpływ mają na siebie różne sztuki.

        Wróćmy jeszcze na chwilę do początków. Pamięta Pani pierwszy koncert swojej orkiestry?

        - Pamiętam, odbył się w auli obecnej Akademii Muzycznej w Poznaniu i odbył się na otwarcie sympozjum laryngologów, bo organizował je między innymi doktor Pol, który był naszym laryngologiem na uczelni. Podczas jednej z rozmów z nim pochwaliłam się, że założyłam orkiestrę i przygotowujemy pierwszy program, a on natychmiast powiedział: „Ach, to wspaniale się składa, bo organizuję sympozjum i może na otwarcie zagralibyście”. Wkrótce otrzymaliśmy oficjalne zaproszenie i wykonaliśmy wówczas utwory Wolfganga Amadeusza Mozarta i Arcangelo Corelliego.

        Kiedy w nazwie orkiestry pojawiło się słowo „Amadeus”?

        - Będzie Pani pewnie zdziwiona, ale tę nazwę zasugerował nam impresario niemiecki, który zaangażował nas na koncerty i kiedy usłyszał, jak gramy „Eine Kleine Nachtmusik” Wolfganga Amadeusza Mozarta, stwierdził, że powinniśmy przybrać imię „Amadeus”, bo nikt nie gra tak Mozarta, jak my. Tak się stało i później w niemieckiej prasie przeczytaliśmy, że Niemcy powinni się od nas uczyć grać Mozarta, co nas wówczas bardzo rozbawiło, bo polscy znawcy nie zauważali tego (śmiech).

        Utwory W.A. Mozarta towarzyszą Wam od początku działalności, bo nagraliście chyba wszystkie utwory tego kompozytora, napisane na skład kameralny, i nie tylko.

        - To prawda, że mamy w repertuarze wszystkie jego utwory skomponowane na orkiestrę smyczkową. Czasami także doangażowujemy kilku muzyków grających na instrumentach dętych i dzięki temu wykonaliśmy kilkakrotnie „Requiem” i inne msze Mozarta w Polsce, i za granicą. Od czasu do czasu nasz zespół się powiększa, bo wymaga tego program.

        Dzisiaj coraz częściej za pulpitem dyrygenckim stają dyrygentki, ale ponad 50 lat temu, kiedy Pani rozpoczynała studia, była Pani pionierką i chyba nawet kobiety w Polsce nie były przyjmowane na dyrygenturę.

        - Jest Pani w błędzie, bo mój Profesor – Witold Krzemieński, zanim przyjął mnie do swojej klasy, to najpierw wychował jedną dyrygentkę – panią Danutę Kołodziejską.

        Kiedy zaczęła Pani marzyć o dyrygenturze? Pytam, bo jest Pani córką dyrygenta i dyrektora Opery Poznańskiej.

        - To prawda, ale zawód mojego ojca nie miał wpływu na mój wybór. Kiedy byłam w drugiej klasie szkoły podstawowej, zaczęłam już świadomie słuchać muzyki i podczas koncertu symfonicznego zaczarowała mnie orkiestra jako genialny instrument. Nie byłam zachwycona nawet panem Jerzym Katlewiczem, który wspaniale wówczas dyrygował, tylko zafascynowało mnie to, że grał na takim wspaniałym instrumencie, który dawał wszelkie barwy, jakie można było sobie wyobrazić. Wtedy postanowiłam, że muszę grać na tym instrumencie i zostanę dyrygentem. To postanowienie przetrwało i było tak silne, że zrobiłam wszystko, aby studiować dyrygenturę i podczas studiów założyłam już orkiestrę, żeby grać na wymarzonym instrumencie.

        To trudny zawód – nikt Pani nie odradzał?

        - Nie, moi rodzice uważali, że zawodu i męża się dzieciom nie wybiera.

        Talent, praca i determinacja spowodowały, że wiele Pani zdziałała jako dyrygentka. Pierwszym wielkim sukcesem było wyróżnienie na IV Międzynarodowym Konkursie Dyrygenckim w Niemczech, podczas którego zwrócił na Panią uwagę sam Herbert von Karajan.

        - To było w 1975 roku. Pojechałam do Berlina Zachodniego na konkurs Herberta von Karajana i zdobyłam wyróżnienie. To było bardzo ważne osiągnięcie. Rok później zdobyłam wraz z moją Orkiestrą na Międzynarodowych Spotkaniach Młodych Orkiestr srebrny medal von Karajana. Te dwa fakty przyczyniły się do tego, że moje życie się tak, a nie inaczej ułożyło. Bez tych sukcesów nie udałoby mi się sprofesjonalizować mojej Orkiestry. Ówczesny dyrektor Ośrodka PRiTV w Poznaniu nie miałby argumentów na to, żeby etatową orkiestrę zorganizować przy tej instytucji. To dało nam możliwość kształtowania i rozwijania zespołu. Tak w 1977 roku narodziła się Orkiestra Kameralna Polskiego Radia Amadeus.

        Kolejnym ważnym wyróżnieniem był tytuł „La Donna del Mondo” – „Kobieta Świata” – to nagroda przyznawana pod patronatem UNESCO przez prezydenta Włoch za wybitne osiągnięcia kulturalne, naukowe i społeczne. Otrzymała ją Pani w 1982 roku.

         - Co najważniejsze, moja kandydaturę podali włoscy dziennikarze, którzy przyjechali na festiwal w Cita di Castello, na którym mieliśmy z Amadeusem koncerty. Tak ich zafrapowała moja osoba, że mając prawo do podania jednej kandydatury do tej nagrody – podali mnie. Resztę kandydatur podawali przedstawiciele różnych ambasad.

        Była Pani pierwszą kobietą, która dyrygowała na scenie mediolańskiej La Scali. Wiedziała Pani, że wystąpi tam Pani jako pierwsza kobieta z batutą?

        - Tak, jak jechałam tam, to już wiedziałam. To było działanie naszego impresariatu przy PRiTV, który miał kontakty z La Scalą. Dzięki temu zaproszono mnie z Orkiestrą i Towarzystwo Miłośników La Scali zaakceptowało poziom Orkiestry, i mogliśmy wykonać koncert, a dopiero później dyrektor La Scali poinformował mnie, że byłam pierwszą kobietą, która u nich dyrygowała, ale wiedziałam o tym wcześniej, bo powiedziała mi o tym garderobiana. Potem okazało się, że się wygadała. Dyrektor teatru zabronił swoim pracownikom, aby mnie o tym informować. Bał się, że się zestresuję i źle wypadnę. Powiedział mi też po koncercie, że jestem twardą kobietą (śmiech).

        Mówiłyśmy wyłącznie o zagranicznych wyróżnieniach, a przecież jest Pani ceniona i kochana w Poznaniu. Chyba bardzo rzadko się zdarza, aby miasto, w którym się mieszka i działa, przyznawało tytuł, który Pani posiada – Honorowy Obywatel Miasta Poznania.

        - To prawda, bo dzięki temu przekonałam się, że jestem cenioną osobą w moim mieście i bardzo mnie to cieszy. Prezydentowi Poznania i Marszałkowi Województwa Wielkopolskiego kultura i muzyka są bardzo bliskie – są widoczne efekty tego. Urzędowi Marszałkowskiemu podlegają: Filharmonia, Teatr Wielki w Poznaniu, Polski Teatr Tańca i nasza Orkiestra. To są jednak bardzo kosztowne instytucje. Kiedy nasza Orkiestra była zagrożona, to wziął ją pod swoje skrzydła. Teraz do tego duetu – Urząd Marszałkowski i Polskie Radio, dołączyło Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego, i mamy odpowiednie zabezpieczenie, które pozwoli nam się rozwinąć programowo przez najbliższe trzy lata.

        Nie wszyscy wiedzą, że przeżywaliście bardzo trudne momenty – przez pewien czas dach przeciekał i po prostu lało się Wam na głowy, przez pewien czas krążyły smutne wiadomości, że w Polskim Radiu są już przygotowane wypowiedzenia dla Amadeusa – nie żałowała Pani nigdy swojej wierności Orkiestrze? Mogła Pani zostać dyrygentką operową.

        - Na piątym roku studiów rozpoczęłam pracę w Filharmonii jako dyrygent-asystent i przez kolejny sezon byłam na tym etacie, później byłam przez dziewięć lat dyrygentem w operze. To były dla mnie wspaniałe lata pracy połączonej z nauką. Te doświadczenia wykorzystuję w mojej pracy dyrygenckiej z Amadeusem i innymi symfonicznymi orkiestrami. Jednak moja fascynacja tym zespołem i repertuarem kameralnym jest stała. Kocham również symfonikę i operę (od czasu do czasu dyryguję spektaklami i koncertami symfonicznymi), to jednak trwam przy moim Amadeusie, który nad życie kocham. Chcę jeszcze powiedzieć dwa zdania o moich wyskokach. Ostatnio byliśmy z koncertami w Meksyku i zostaliśmy tam wspaniale przyjęci. Jak kończyliśmy koncerty, to cała sala jednocześnie podrywała się, aby nas oklaskiwać na stojąco, bo zwykle podczas oklasków publiczność wstaje z miejsc pojedynczo, a w Meksyku wszyscy podrywali się jednocześnie z okrzykami i gromkimi brawami. To były niesamowite wrażenia. Ja później jeszcze zostałam w Meksyku i z orkiestrą symfoniczną w mieście Guadalajara, dyrygowałam trzema przedstawieniami baletowymi „Romeo i Julii” Prokofiewa. Dyrektorem występującego w tych spektaklach Joven Ballet de Jalisco w Guadalajarze jest pan Dariusz Blajer – wybitny polski tancerz i choreograf, którego przed laty uczucie zawiodło do Meksyku.

        Jest Pani bardzo miłą osobą, ale jednocześnie bardzo wymagającym dyrygentem. Ciekawa jestem, w jaki sposób zjednuje sobie Pani muzyków, że chcą pracować w tym zespole, bo skład Amadeusa zmienia się rzadko. Pani mąż – pan Józef Jaroszewski, całe swoje zawodowe życie gra pod Pani batutą na kontrabasie.

        - Można powiedzieć, że on nie ma wyjścia, bo jest moim mężem (śmiech).
Mówiąc poważnie: wielu muzyków w naszej Orkiestrze gra po 25-30 lat. Bardzo ich lubię i szanuję. Jestem bardzo wymagająca, ale z drugiej strony bardzo życzliwa i otwarta. Mamy pewne zasady, według których ta praca się odbywa i każdy nasz muzyk musi je szanować, a także musi szanować siebie i innych. Staramy się tolerować drobne wady kolegów, ale jeżeli nam coś doskwiera, to mówimy o tym. Moje drzwi są zawsze otwarte i jak ktoś ma problem, to może zawsze przyjść i porozmawiać. Jeśli ja mam jakieś zastrzeżenia, to także mówię.

        Nagraliście setki utworów, tysiące minut na potrzeby Polskiego Radia oraz wydaliście wiele płyt, ale sporo koncertujecie także na terenie Polski i za granicą – które podróże najbardziej utkwiły Pani w pamięci?

        - Tych podróży i koncertów było mnóstwo. Trudno mówić o ważności. Są takie miejsca, które bardziej łechcą człowieka – koncerty w Concertgebouw w Amsterdamie, wiedeński Musikverein czy Queen Elizabeth Hall w Londynie, czy innych słynnych salach, ale na pewno fascynujące są orientalne podróże, bo to jest coś innego niż to, co mamy na co dzień. W Europie czujemy się jak w Polsce i podróże koncertowe po naszym kontynencie nie są dla nas turystyczną atrakcją. Porównujemy tylko akustyki sal i reakcję publiczności. Zwykle są długie oklaski i owacje na stojąco. Natomiast jadąc po raz pierwszy do jakiegoś kraju czy regionu – tak jak teraz jechaliśmy do Meksyku, nie wiedzieliśmy, jak będziemy przyjęci i co poruszy wrażliwą strunę u tamtych słuchaczy, jakie będą sale, w jakich budynkach. Występowaliśmy w przepięknych salach i budynkach będących pozostałościami kolonialnymi – chciało się wchodzić do tych budynków.
W Japonii wprawdzie byliśmy już wiele razy, ale zawsze coś nas tam zaskakuje. Podczas poprzedniej podróży na naszym koncercie była cesarzowa, która później zaprosiła mnie na herbatę. To była dla mnie wielka atrakcja, bo żaden premier ani prezydent w Polsce mnie nie zaprasza, a cesarzowa Japonii mnie zaprosiła. Chciała ze mną porozmawiać i przygotowała się do tego spotkania, bo wiedziała sporo o utworach, które wykonywaliśmy. Graliśmy koncert fletowy cesarza Wilhelma, i zauważyła, że ten cesarz nie był zbyt przychylny dla Polaków. Wiele ciekawostek nas spotyka podczas takich podróży.

        Bardzo chętnie pracują z Wami wspaniali, światowej sławy muzycy i część z nich pojawi się pewnie na Waszym jubileuszu.

        - Owszem, w Warszawie wystąpimy z Maximem Vengerovem, w Poznaniu na jednym z koncertów będziemy grać z Mischą Maisky’m, który występuje z nami podczas każdego jubileuszu. Będzie Daniel Hope – znakomity skrzypek i trzymamy w tajemnicy szczegóły ostatniego koncertu, który będzie miał trochę inny charakter.

        Czy Agnieszka Duczmal ma czas na realizowanie swoich pasji pozamuzycznych, bo słyszałam, że kiedyś chodziła Pani po górach.

        - Na pewne pasje mam czas – na przykład na czytanie, bo zawsze wieczorem przed snem sobie czytam i robię to w każdym wolnym momencie. Ostatnio podczas podróży wykorzystuję technikę, bo do jednego czytnika kilka książek wejdzie i bagaż jest o wiele lżejszy. Z chodzeniem po górach dałam już sobie spokój. Ostatnio nie mam czasu na dłuższy odpoczynek, bo stale coś jeszcze trzeba zrobić, biurokracja rośnie i jest mnóstwo prac związanych z działalnością Orkiestry. Jak Orkiestra ma urlop, to często „wyskakuję” nad jezioro, ale zwykle nie jestem tam długo, bo trzeba wrócić do miasta i coś załatwić.

        Od jakiegoś czasu słyszę, że przekazuje Pani pałeczkę, a raczej batutę córce – Annie Duczmal-Mróz, która jest znakomitą, cenioną i szanowaną dyrygentką zarówno w Polsce, jak i za naszą zachodnią granicą.

        - W pewnym momencie pomyślałam, że powinnam szukać następcy wśród dyrygentów młodego pokolenia, bo czas ucieka i nigdy nie wiadomo, kiedy piorun strzeli w człowieka, a nie chciałabym, żeby ta Orkiestra wpadła w ręce kogoś, dla którego nie będzie ona taka ważna, bo będzie tylko kolejnym stopniem w karierze. Rozglądałam się już dość długo i w pewnym momencie wspaniały Eiji Oue, który wychował Anię i stwierdził, że urodziła się, aby być dyrygentem, i potem w drodze konkursu została asystentem dyr. Antoniego Wita w Filharmonii Narodowej – zapytał mnie wprost – czego ja szukam, jak mam odpowiednią osobę pod bokiem i należy spróbować. Postanowiłam skorzystać z jego rady i wypróbować Anię, zlecając jej realizacje różnych projektów. Później poprosiłam koncertmistrzów na rozmowę i zapytałam, co Orkiestra sądzi o współpracy z Anią w roli stałego dyrygenta. Stwierdzili, że jest świetna i chętnie będą pracować pod jej batutą. Dlatego teraz dzielę się z nią różnymi projektami i widzę, że znalazła wspólny język z Orkiestrą, muzycy ją szanują, cenią jej pracę i świetnie reagują na jej gest i wrażliwość. Bardzo mnie to cieszy i jestem spokojna o przyszłość mojej Orkiestry.

        Bardzo się cieszymy, że 15 czerwca Orkiestra Kameralna Polskiego Radia Amadeus pod Pani batutą zainaugurowała Międzynarodowy Festiwal Muzyki Organowej i Kameralnej w Leżajsku, a dzisiaj rozpoczęła 21. Mielecki Festiwal Muzyczny. Zawsze zachwycacie nas wspaniałą muzyką i wykonaniem. Życzę Pani, aby pasja i emocje, które przekazuje Pani muzykom, oraz wielka życzliwość Pani nie opuszczały, żeby zdrowie dopisywało i abyśmy jeszcze wiele razy mogli Panią oklaskiwać i podziwiać.

        - Bardzo dziękuję. Chcę podkreślić, że z radością przyjeżdżam w te strony, bo zawsze tutaj pachnie mi górami, zawsze spotykam tu ludzi wrażliwych, którzy serdecznie nas przyjmują. Zawsze na Podkarpaciu jest mi miło i dobrze.

        Dziękuję za miłe spotkanie.

        - Ja również bardzo dziękuję.

Z wybitną polską dyrygentką Panią Agnieszką Duczmal rozmawiała Zofia Stopińska 30 czerwca 2018 roku w SCK w Mielcu.

Z Agnieszką Radwan-Stefańską nie tylko o koncercie w Leżajsku

        Podczas drugiego koncertu XXVII Międzynarodowego Festiwalu Muzyki Organowej i Kameralnej „Leżajsk 2018”, na słynnych organach Bazyliki OO. Bernardynów grali Agnieszka i Marek Stefańscy (prywatnie małżeństwo) i ciągle jestem pod wielkim wrażeniem tego wieczoru. Gorące brawa publiczności były podziękowaniem za wspaniałe wykonanie bardzo interesującego programu.
        O rozmowę poprosiłam panią Agnieszkę Radwan-Stefańską, a rozpoczniemy ją od przypomnienia Koncertu w Leżajsku. Pierwsze ogniwo stanowiły utwory kompozytorów angielskich – Samuela Sebastiana Wesley’a i Ralfa W. Williamsa w Pani wykonaniu, środkowa część należała do pana Marka Stefańskiego, który wykonał wspaniałe dzieła Johanna Sebastiana Bacha i jego ucznia Johanna Ludwiga Krebsa, a na zakończenie przy organach zasiadła ponownie Pani i zabrzmiało nieco nowsze dzieło amerykańskiego twórcy Williama Kirkpatrick’a oraz efektowny utwór francuskiego kompozytora Louisa Jamesa Alfreda Lefébure-Wely. Udało się Państwu pokazać zarówno urodę największych organów leżajskich, jak i bardzo ciekawy repertuar.

        Zofia Stopińska: Często występują Państwo wspólnie podczas jednego koncertu i czy macie w programie utwory, które wykonujecie na cztery ręce – siedząc na jednej ławce?

        Agnieszka Radwan-Stefańska: Jesteśmy ze sobą na co dzień w domu i w pracy. Jedyne towarzystwo, jakiego nie dotrzymujemy sobie nawzajem, to wspólne granie. Owszem, zdarza się tak, że oboje gramy podczas jednego koncertu. Nigdy jednak na cztery ręce. Zbyt dużo indywidualności w każdym z nas, by wspólnie grać

        Pani mąż skupia się głównie na działalności koncertowej i pedagogicznej, natomiast w Pani działalności tych nurtów jest więcej. Oprócz studiów w klasie organów prof. Joachima Grubicha w krakowskiej Akademii Muzycznej ukończonych z wyróżnieniem, doskonaliła Pani swoje umiejętności pod kierunkiem takich sław, jak prof. David Titterington czy Colin Tilney. Czas studiów był także owocny w sukcesy konkursowe. Pani jednak postanowiła ukończyć jeszcze podyplomowe studia z zakresu Zarzadzania Kulturą na Uniwersytecie Jagiellońskim, które bardzo przydają się Pani w pracy. Występuje Pani jako solistka, towarzyszy Pani innym solistom i zespołom, pracuje Pani zawodowo w Akademii Muzycznej w Krakowie, jest Pani dyrektorem artystycznym Letniego Festiwalu „Pieniny – Kultura – Sacrum” oraz prezesem Zarządu Fundacji Promocji Kultury i Sztuki, a także współpracuje Pani z Radiem Kraków. Proszę nam przybliżyć, chociaż w wielkim skrócie, wszystkie nurty Pani działalności.

        - Przybliżyła je Pani Redaktor bezbłędnie! W Akademii Muzycznej w Krakowie pracuję od sześciu lat. Na co dzień zajmuję się organizacją wydarzeń naukowo-artystycznych oraz promocją uczelni.
Festiwal w Krościenku n.D. to moje drugie, młodsze dziecko. Krościenko kocham od najmłodszych lat; przez dwa lata miałam okazję tam mieszkać, wówczas powstał pomysł powołania do życia wydarzenia związanego z kulturą wyższą – a dokładnie z muzyką organową. Udało się, w tym roku już dziewiąty raz będziemy mieli okazję spotkać się ze wspaniałymi artystami w malowniczych Pieninach na przełomie lipca i sierpnia. W Radio Kraków tworzymy wraz z kolegą, red. Mateuszem Borkowskim – muzykologiem, publicystą i krytykiem muzycznym – cykl felietonów Solo i w duecie. Poruszamy w nim tematy szeroko pojętej kultury muzycznej. Fundacja natomiast jest najmłodszym moim dzieckiem i wynikiem dotychczasowej działalności. Zebrała wszystko pod jeden dach, dzięki czemu znacznie ułatwiła nam działania w kierunku organizacji koncertów (Kraków, Rzeszów, Jarosław, Krościenko, a w najbliższym czasie, mam nadzieję, nie tylko te miasta) i propagowania muzyki organowej za granicą.

        Nie zapytałam jeszcze o najważniejsze sprawy – jest Pani żoną i matką, a często podczas dłuższej nieobecności męża także głową rodziny Stefańskich – to także dużo obowiązków, których nie można powierzyć obcym osobom.

        - Nie wyobrażam sobie powierzyć obowiązków domowych obcym ludziom. Lubię mieć wszystko pod kontrolą. Ale tak naprawdę nasze życie nie różni się od życia statystycznego Polaka. Jak to mówią: dzień jak co dzień: szkoła, praca, zajęcia pozalekcyjne, czas dla siebie. Każde z nas ma swoją przestrzeń do życia, pasję i aktywność zawodową. I mimo, że wraz z mężem działamy w jednej branży, wciąż uzupełniamy się doświadczeniem. A dużym wyzwaniem dla nas jest pasja naszego syna, który od dziecka chce zostać piłkarzem, a od niedawna komentatorem sportowym...

        Urodziła się Pani na Śląsku i z tym regionem była Pani związana do czasu studiów, skąd pomysł zorganizowania festiwalu w Krościenku – pięknej miejscowości turystycznej na terenie Małopolski?

        - Urodziłam się w Sosnowcu – mieście pięknym o każdej porze roku, jak często żartowaliśmy z przyjaciółmi. Czyli w Zagłębiu. Ślązacy musieli mieć do nas paszport, choć oni twierdzą, że to na odwrót. Spędziłam tam czas do 6 klasy szkoły podstawowej. Później wyjechałam kontynuować naukę do Krakowa i tak już tu zostałam. Z Krościenkiem, jak już wspominałam, związana jestem od dziecka. Coroczne wakacje, ferie, wspaniali przyjaciele, pierwsze młodzieńcze miłości... A potem historia zawraca koło i tak samo, jak ja jeździłam ze swoimi rodzicami w Pieniny, nasz Maks jeździ tam z nami. Może już na innej zasadzie, bo mamy własne cztery ściany, więc czujemy się tam wszyscy, jak u siebie w domu...

        Na jakie koncerty może nas Pani zaprosić w tym roku do Krościenka?

        - Najchętniej na wszystkie! A w tym roku aż na sześć! Zaczniemy jak zwykle weekendem inaugurującym Festiwal w połowie lipca – koncertem w starym i nowym kościele. Potem będziemy spotykać się co tydzień w soboty, aż do 18 sierpnia. A wśród wykonawców nie zabraknie wspaniałych wirtuozów organów: Bernharda Leonardy’ego z Niemiec, Maurizzio Corazzy z Włoch, Krzysztofa Dudy, Krzysztofa Karcza oraz Marka Stefańskiego. Podczas Festiwalu zagrają również: Edyta Fil – flet, Jacek Muzyk – waltornia. Jeden z koncertów wypełnią dzieła wokalne w wykonaniu młodej mezzosopranistki, pochodzącej ze Szczawnicy Ewy Walkowskiej oraz chóralne, które zaprezentuje Krakowski Akademicki Chór Organum – ambasador polskiej muzyki na świecie, pod dyrekcją Bogusława Grzybka. Podczas koncertu inauguracyjnego wystąpi Adam Woronowicz, prezentując teksty i prozę Wolność jest w nas. Tak więc wachlarz barw naszego festiwalu jest jak zawsze bardzo kolorowy...

        W większości świątyń instrumenty organowe zbudowane są na chórach, najczęściej niedostępnych dla publiczności. Czy tak oddalona publiczność potrafi w jakiś sposób Was inspirować?

        - Pierwszorzędną inspiracją podczas koncertów w kościołach są ich wnętrza. Na ogół mamy do czynienia z piękną architekturą, wystrojem i wspaniałymi organami. Wszystkie te wartości łączy np. leżajska bazylika. A publiczność stanowi wówczas dopełnienie całości. Koncerty w kościołach mają swoją specyfikę, niosą w sobie coś z metafizyki i na ogół słuchacze pięknie wpisują się w tę niecodzienną rzeczywistość.

        W Leżajsku nie była Pani po raz pierwszy, jak wspomina Pani poprzednie koncerty i z jakimi wrażeniami wyjechała Pani po koncercie 16 czerwca br.?

        - Byłam w Leżajsku 3 razy. Za pierwszym, podczas inauguracji organów po ich generalnym remoncie, kiedy wspólnie z dwiema koleżankami, pod dyrekcją prof. Józefa Serafina prawykonałyśmy w tym miejscu I. cz. Koncertu na troje organów Taduesza Machla. Utwór ten został specjalnie napisany z myślą o leżajskich organach. Potem byłam raz jeszcze, grając z mężem podczas leżajskiego festiwalu. Ten ostatni koncert był bardzo spontaniczny. Najpierw mieliśmy grać cały recital, potem się okazało, że w części kameralnej wystąpi Marcin Wyrostek z zespołem. Stąd ta zmiana programu. I w sumie dobrze się stało, bo na próbę przed koncertem mieliśmy zaledwie pół godziny czasu...
Wrażenia, jak zwykle, bardzo pozytywne. Tym bardziej, że tak naprawdę koncert był tylko preludium do weekendu, jaki spędziliśmy u wspaniałych przyjaciół w Lutczy...

Z Panią Agnieszką Radwan - Stefańską  rozmawiała Zofia Stopińska 6 lipca 2018 roku.

Wspólna gra jest przyjemnością dla muzyka w każdym wieku

        Zofia Stopińska: Z Panem Jakubem Jakowiczem – znakomitym polskim skrzypkiem, rozmawiamy w wyjątkowym miejscu, bo siedzimy na ławce w parku otaczającym dwór w Kąśnej Dolnej, który jest jedyną zachowaną na świecie posiadłością Ignacego Jana Paderewskiego – światowej sławy pianisty, kompozytora i męża stanu. Spotykamy się w ostatnim dniu Festiwalu Tydzień Talentów, który od kilku lat funkcjonuje w formule „Warsztatów z Mistrzami”. Wspólnie z ojcem – Krzysztofem Jakowiczem, prowadzili Panowie warsztaty dla młodych skrzypków i było mnóstwo pracy, bo podczas zajęć młodzież przygotowywała się do koncertów, a Panowie musieli znaleźć także czas na przygotowanie się, bo również występujecie ze sporym programem.

        Jakub Jakowicz: Cudownie się tutaj pracuje, bo panuje tu atmosfera skupienia, na którą z pewnością ma wpływ otaczająca nas przyroda. W takich warunkach nie tylko gra się lepiej, ale również słucha samego siebie. Współczesny tryb życia utrudnia rozwijanie tej umiejętności. Przebywanie tu ma zbawienny wpływ na umysł i zmysły. Prowadziliśmy tutaj z ojcem kurs z młodymi skrzypkami, ale atmosfera kąśnieńska sprawiała, że traktowaliśmy te zajęcia bardziej jak spotkania z młodszymi kolegami. Miałem okazję zobaczyć i przypomnieć sobie, jak młodzi ludzie zmagają się z materią skrzypcową. Praca z utalentowanymi młodymi ludźmi odgrywa ważną rolę w moim zawodowym życiu.

        Z pewnością nie po raz pierwszy Pan tutaj jest.

        - Tak, bywałem tu wielokrotnie podczas Festiwali „Brawo Maestro”, na „Mistrzowskich Wieczorach”. Ostatnio miałem dość dużą przerwę w pobytach w Kąśnej Dolnej i dlatego zmiany, które tutaj w tych latach nastąpiły, bardzo mnie cieszą, wokół jest po prostu bardzo pięknie, kiedy spojrzałem na alejkę, w której się znajdujemy, wyglądała tak, że od razu chciało się w nią wejść. Słyszałem, że to dopiero wstęp do dalszego rozwoju tego miejsca. Udoskonalona została Sala Koncertowa Stodoła, bo zamontowana została klimatyzacja, pozwalająca schłodzić ją w czasie upałów i podgrzewać, kiedy jest zimno. Koncerty mogą się w niej odbywać od wczesnej wiosny do później jesieni.

        Wspomniał Pan o postępach młodych, utalentowanych skrzypków, którzy uczestniczyli w Warsztatach, a przecież Pan także zaczynał działalność koncertową bardzo wcześnie, bo w jedenastym roku życia.

        - To prawda, w tym zawodzie zaczyna się bardzo wcześnie, gdyż technika bazuje na zdobywanych latami nawykach. Jest wielką sztuką uczyć dziecko tak, żeby było zainspirowane muzyką i występami. Nauka nie może polegać wyłącznie na treningu i stwierdzeniach, że trzeba, musisz oraz pytaniach, ile ćwiczyłeś dzisiaj. Są sposoby, żeby zaciekawić, żeby zainspirować i spowodować wewnętrzną motywację do pracy. Uczeń powinien mieć radość z tego, że gra coraz lepiej. Wierzę, że taką postawę w każdym da się zaszczepić. Ja miałem to szczęście, że dużo w domu grałem wspólnie z rodzicami i to była wielka zachęta do ćwiczenia- wspólna gra jest przyjemnością dla muzyka w każdym wieku, a dla dziecka jest idealnym uzupełnieniem czasu bycia z instrumentem. Jako dziecko grałem z rodzicami, bardzo wcześnie zacząłem także grać w trio fortepianowym z inspiracji mojej matki, która uwielbia kameralistykę i sama przez wiele lat grała w triu (wraz z Krystyną Borucińską i Barbarą Marcinkowską tworzyły Trio Warszawskie). Z perspektywy czasu myślę, że to było dla mnie chyba nawet ważniejsze od występów solowych, bo sprawiało mi więcej przyjemności.

        Będąc już wybitnym skrzypkiem średniego pokolenia, nadal z zapałem gra Pan muzykę kameralną.

        - Najlepszym przykładem będzie dzisiejszy koncert, podczas którego gram z uczestnikami, w duecie z ojcem oraz wspólnie ze znakomitym pianistą Robertem Morawskim.

        Jest także dość duża grupa muzyków, z którymi często Pan występuje.

        - Moim partnerem duetowym jest od lat pianista Bartosz Bednarczyk, z którym ostatnio nagraliśmy płytę z utworami Franza Schuberta. Znajduje się na niej pierwsze nagranie w dziejach polskiej fonografii niezwykłego utworu Schuberta – Fantazji C-dur na fortepian i skrzypce. Do nagrania tego dzieła przymierzaliśmy się dosyć długo i teraz cieszymy się z rezultatu. Płyta jest wydana przez Polskie Radio, oprócz Fantazji C-dur znajdują się na niej jeszcze Sonata a-moll oraz Rondo h-moll – zapraszam Państwa serdecznie do wysłuchania.

        Prowadzi Pan intensywną działalność artystyczną – jeśli nie występuje Pan jako solista, to gra Pan w różnych formacjach kameralnych.

        - Tak, ciągle coś się dzieje. Ten rok był rokiem nagrań. Ze względu na setną rocznicę odzyskania przez Polskę niepodległości, łatwiej było pozyskać pieniądze na nagrania muzyki polskiej i nagraliśmy jej sporo. Bardzo dużo się też dzięki temu nauczyłem, bo cały czas obcowałem ze studiem nagraniowym i słuchałem siebie, zastanawiając się, co poprawić. Taka praca bardzo inspiruje. Mam wielkie szczęście grać stale ze znakomitymi muzykami. Pod egidą Narodowego Instytutu Fryderyka Chopina pracujemy, można powiedzieć, w stałym gronie, którego spiritus movens jest Marcin Zdunik. W tym gronie są również: Katarzyna Budnik-Gałązka – altowiolistka, pianista Paweł Wakarecy, wiolonczelista Andrzej Bauer i Anna Maria Staśkiewicz – skrzypaczka, koncertmistrzyni Sinfonii Varsovii. Wspólnie nagraliśmy m.in. Kwartet fortepianowy Żeleńskiego (fantastyczny, trochę brahmsowski utwór, który czeka na odkrycie za granicą) oraz Kwintet z dwoma wiolonczelami Dobrzyńskiego. Z Tomaszem Strahlem zarejestrowaliśmy napisany dla nas przed laty Concerto lendinum Sławomira Czarneckiego (w tym roku obchodzimy jubileusz pracy twórczej kompozytora). Z Bartoszem Bednarczykiem przygotowujemy cały komplet Sonat Grażyny Bacewicz. Płyta ukaże się w przyszłym roku, z okazji roku Grażyny Bacewicz. Oprócz tych prac nagraniowych było dużo przeróżnych koncertów, m.in. w Filharmonii Szczecińskiej pod batutą Jacka Kaspszyka zagrałem pierwszy raz Koncert D-dur Emila Młynarskiego, przepiękny, wymagający koncert, zupełnie niegrywany.

        Jestem bardzo ciekawa, jak Pan rozpoczyna pracę nad nowym utworem. Jeśli jest to utwór żyjącego kompozytora, to można go poprosić o wskazówki. Natomiast jeśli jest to utwór twórcy minionych epok, to szuka się jakiegoś klucza, bo chyba do każdego utwory trzeba znaleźć klucz.

        - Oczywiście, ale to też jest wiedza trochę tajemna, bo tak naprawdę nie da się tego przeczytać w książkach. Oczywiście istnieją traktaty barokowe, szkoły gry na instrumentach, opracowania utworów, ale kluczowa wiedza jest w naszym zawodzie przekazywana – mistrz przekazuje ją uczniowi. Jest to bardzo ciekawe, że niesiemy ze sobą historię związaną z mistrzami, u których się uczyliśmy. Ja jestem uczniem mojego ojca, ale można powiedzieć, że jestem też uczniem jego mistrzów: prof. Tadeusza Wrońskiego, który studiował u Jarzębskiego, a ten u Barcewicza, oraz prof. Josefa Gingolda, który uczył się m.in. u Eugène Ysaÿe’a. Odczytywanie nowych utworów bazuje w zasadzie na doświadczeniu, które wynieśliśmy z kontaktu z mistrzami, podczas lekcji lub wspólnej gry. W tym zawodzie w zasadzie wszystko polega na jakiejś intuicji i na rozumieniu spraw przez doświadczenie, obcowanie z inspirującymi muzykami i ich sztuką. Trzeba także mieć dużo wiedzy na temat epoki, stylu, życia kompozytora, bo to wszystko wpływa na interpretację, na postrzeganie nastrojów muzycznych, pomaga w otwarciu się na pomysły, które kierowały kompozytorem. Im więcej mamy wiedzy, tym lepiej pracuje nasza wyobraźnia – w dialogu z tym, co jest przez kompozytora pozostawione. Bardzo ważna jest też umiejętność odczytywania zapisu, który jest w naszym zawodzie kluczową umiejętnością. Trzeba także wiedzieć, że w każdej epoce ten zapis się różnił.

        Czy słucha Pan nagrań innych wykonawców?

        - Zazwyczaj tak. Często słucham różnych wykonań. Wiele można się nauczyć o podejściu do tempa i grze rubato od starych mistrzów, których uwielbiam słuchać. Jestem przekonany, że teraz prawie wszyscy słuchają i troszkę sobie „kradną” pomysły nawzajem - nastały czasy nagrań. W XVIII wieku, czy wcześniej, ośrodki muzyczne były tak naprawdę oddzielone od siebie i to skutkowało tym, że muzycy grali bardzo różnie. Prawdopodobnie każdy grał inaczej, bazując tylko i wyłącznie na zapisie nutowym oraz na swojej interpretacji. Myślę, że im dalej w czasie od dnia dzisiejszego, tym bardziej te interpretacje się różniły. Dzisiaj problemem jest to, że mamy rzesze muzyków, którzy grają podobnie. Jeszcze za czasów naszych wielkich skrzypków-wirtuozów dwudziestowiecznych: Ojstracha, Milsteina, Sterna, Szerynga – każdy z nich grał trochę inaczej, słuchając radia, można było po pierwszych nutach rozpoznać, który z nich gra. To było fascynujące i teraz trochę tego brakuje, choć oczywiście nadal istnieją wielkie indywidualności muzyczne.

        Dla skrzypka bardzo ważny jest instrument. Gra Pan na kilku instrumentach czy na jednym?

        - Ciągle szukam instrumentu, który odpowiadałby moim umiejętnościom, bądź też estetyce gry, bo to jest bardzo indywidualna sprawa. Ostatnio mam szczęście grać na nowym dla mnie instrumencie. Jest to francuski instrument z połowy XIX wieku z pracowni Braci Gand z Paryża. Został mi on użyczony dzięki uprzejmości Fundacji Jerzego Semkowa, którą kieruje wdowa po Maestro Semkowie – pani Colette Semkow, której jestem bardzo wdzięczny. To jest najnośniejszy z instrumentów, na których grałem. Co ciekawe, znamy historię tych skrzypiec od początku ich powstania, znamy kolejnych właścicieli, są oryginalne dokumenty, które świadczą o jego zakupie, wiadomo, że przez lata nikt na nim nie grał i leżał w bezpiecznym miejscu. W tej chwili wygląda jak nowy, pomimo, że ma ponad 150 lat, jest w idealnym stanie, a to się rzadko zdarza.

        Jest Pan laureatem pierwszych nagród na konkursach skrzypcowych w Lublinie, Wattrelos we Francji, Takasaki w Japonii – te konkursy odbyły się w ostatniej dekadzie ubiegłego stulecia. W 2001 roku został Pan jednym z trzech zwycięzców Międzynarodowej Trybuny Młodych Wykonawców w Bratysławie, organizowanej pod auspicjami Europejskiej Unii Radiowej i Międzynarodowej Rady UNESCO, rok później otrzymał Pan nagrodę Fundacji Polsko-Japońskiej dla najlepiej zapowiadającego się skrzypka młodej generacji. Dwukrotnie – w 2003 i 2007 roku został Pan laureatem Paszportu Polityki oraz w 2007 roku został Pan uhonorowany nagrodą Orfeusz podczas Festiwalu Warszawska Jesień. Ojciec nie wysyłał Pana na konkursy zbyt często – ani podczas nauki w szkołach muzycznych, ani w trakcie studiów. W czasie ostatnich kilkunastu lat w Polsce powstało bardzo dużo konkursów – regionalnych, ogólnopolskich i międzynarodowych. Co Pan sądzi o konkursach?

        - Faktycznie, dość rzadko uczestniczyłem w konkursach skrzypcowych, bo miałem inną drogę na estrady. Dość wcześnie zacząłem grać z ojcem i występować jako solista. Uważam jednak, że konkurs jest dla młodego instrumentalisty momentem sprawdzenia, w jakim punkcie swojego rozwoju się znajduje. Konkursy mogą być pomocne, jeśli kładziemy nacisk na rozwój osobisty i na budowanie poczucia własnej wartości. Natomiast jeśli stawiamy tylko na konkurencję i na osiągnięcie sukcesu wówczas mogą okazać się problemem, a nawet traumą. Dla moich studentów występ na konkursie motywuje do pracy, oraz jest po prostu okazją do ogrania się.

        Bywa również tak, że uczestnicy konkursu starają się grać tak, jak oczekują tego jurorzy – czy tak powinno być?

        - Różnie można na to spojrzeć. Młody muzyk, który jest na początku swojej artystycznej drogi musi polegać na zdaniu swojego mistrza. Jest tak wiele rzeczy, których trzeba się nauczyć, żeby wyjść na scenę i grać na instrumencie, że musi być ktoś, kto nas umiejętnie prowadzi na tej drodze. Prawdziwy mistrz umie kierować rozwojem swojego ucznia, ale również inspirować go do poszukiwania własnego artystycznego języka, tak by w przyszłości mógł wybić się na samodzielność.
Występ na konkursie jest specyficzny. Można powiedzieć, że granie na konkursie powinno być bezbłędne w sensie technicznym i ciekawe, ale nie odbiegać od kanonu interpretacji.

        Myślę, że w czasie tego tygodnia w Kąśnej, oprócz pracy z uczniami i przygotowań do koncertów, było także trochę czasu na odpoczynek.

        - Może nie było tego czasu na relaks zbyt dużo, ale na przykład dzisiaj byłem na rowerze w Kąśnej Górnej i posiedziałem trochę na górce, popatrzyłem wokół na przyrodę, która tutaj jest absolutnie genialna. Nie trzeba jeździć do Australii, Nowej Zelandii czy dżungli południowoamerykańskiej, bo nasz maj z fantastyczną zielenią jest cudowny.

         Za kilkanaście minut rozpoczyna się koncert i musimy kończyć rozmowę, ale mam nadzieję, że niedługo będzie okazja do kolejnego spotkania.

      - Faktycznie, już najwyższa pora udać się do Sali Koncertowej. Bardzo dziękuję za miłą rozmowę.

Z dr Jakubem Jakowiczem – znakomitym skrzypkiem i pedagogiem Zofia Stopińska rozmawiała 20 maja 2018 roku w Kąśnej Dolnej.

Poniedziałkowe wieczory w Bazylice leżajskiej

         Czwarty z kolei koncert XXVII Międzynarodowego Festiwalu Muzyki Organowej i Kameralnej „Leżajsk 2018” miał miejsce 18 czerwca i rozpoczął cykl koncertów poniedziałkowych, które odbywać się będą w Bazylice leżajskiej do końca lipca br. Dzisiaj w części organowej oklaskiwać będziemy Dominika Łukaszewskiego, a w części kameralnej wystąpi ARTEPHINO TRIO. Natomiast przed tygodniem znanemu Państwu doskonale aktorowi Jerzemu Zelnikowi, który przedstawił fragment poematu „Moja Ojczyzna” i wypowiedzi Jana Pawła II na temat patriotyzmu, towarzyszyła muzyka organowa w wykonaniu młodego wykonawcy Krzysztofa Ostrowskiego, natomiast w części pierwszej koncertu wysłuchaliśmy znakomitego recitalu organowego w wykonaniu prof. Józefa Serafina – dyrektora artystycznego leżajskiego Festiwalu.
        Profesor Józef Serafin znalazł także czas na rozmowę, którą rozpoczęłam od pytania, czy przy planowaniu koncertów podczas kolejnych edycji mają wpływ otoczenie i wnętrze Bazyliki oraz organy leżajskie.

        Józef Serafin: To są inspiracje stałe, które nie mogą się zmieniać, bo przecież na szczęście Bazylika się nie zmieni, natomiast organy się mogą zmienić i może nawet dobrze by było, gdyby niektóre detale techniczne uległy delikatnej renowacji. Poza tym pozostają te same zasady i ten sam klimat, który temu Festiwalowi towarzyszy.

        Zofia Stopińska: W tym roku dodatkową inspiracją przy planowaniu programów koncertów było stulecie odzyskania przez Polskę niepodległości.

        - Pozwoliłem sobie wzmiankować o tym wydarzeniu we wstępie, który zamieszczony został w programie. To naturalnie jest większa lub mniejsza dominanta bardzo wielu festiwali muzycznych. U nas, czyli w Leżajsku, znajduje to także swój wyraz. Podczas koncertu z moim udziałem w towarzystwie pana Jerzego Zelnika i Krzysztofa Ostrowskiego, który mu partnerował, te motywy były szczególnie ważne i istotne z uwagi na obecność tekstów naszego św. Jana Pawła II. Nie brakuje też utworów, które moglibyśmy zamieścić w to stulecie, chociaż nadmienię, że jest to połączone z pewnymi kosztami, bowiem za wykonywanie utworów autorów współcześnie żyjących lub nie tak dawno zmarłych, trzeba (i słusznie) zapłacić.

        Warto jednak po te utwory sięgać, bo to piękna muzyka i często mało znana.

        - Oczywiście, że warto i tutaj jakaś polityka oszczędnościowa odbiłaby się bardzo w bardzo smutny, wręcz żenujący sposób na programach koncertów.

        Dwuczęściowe koncerty cieszą się wielkim powodzeniem i pewnie dlatego w programie zaplanował Pan tylko jeden recital organowy.

        - Ten recital został także wzbogacony o część kameralną, ale nastąpiło to już po wydrukowaniu programów, ale wszystkie koncerty są zapowiadane, tak że nie będzie żadnego uszczerbku – wręcz przeciwnie, publiczność będzie mile zaskoczona.

        Po raz kolejny w historii tej imprezy mamy cztery koncerty, które odbyły się od piątku do poniedziałku, i dzisiaj rozpoczęły się koncerty, które odbywać się będą do końca lipca.

        - Ten zwyczaj liczy chyba już trzy albo cztery lata, ale najważniejsze jest to, że ilość koncertów festiwalowych nie ulega zmianie. Dzięki temu, że zaczynamy bardzo wcześnie, bo już w połowie czerwca, to Festiwal kończy się pod koniec lipca.

        Wczorajszy koncert odbył się przed Bazyliką, ale podczas pierwszego i drugiego koncertu, a także dzisiaj, Bazylika wypełniona była po brzegi, co świadczy najlepiej o tym, że w Leżajsku mamy już stałych odbiorców, wśród który jest sporo młodych osób słuchających z wielką uwagą.

        - Nie grozi nam żadna zapaść, jeżeli chodzi o frekwencję. To jest pozytywna cecha festiwali, które związane są z organami i mógłbym wymienić co najmniej kilka miejscowości, w których podobnie się dzieje. Być może jest tak dlatego, że koncerty odbywają się w sezonie letnim i są połączone z miejscami, w których jest większy ruch turystyczny, albo po prostu jest zainteresowanie i tradycja.

        Nie mam możliwości śledzić pozostałych dwóch festiwali, które Pan od lat prowadzi będąc, podobnie jak w Leżajsku, ich dyrektorem artystycznym – myślę tu o festiwalach w Kamieniu Pomorskim i w Sejnach, ale każdy jest inny.

        - Międzynarodowy Festiwal Muzyki Organowej i Kameralnej w Kamieniu Pomorskim jest trochę podobny do Festiwalu w Leżajsku, ponieważ on również ma profil związany z muzyka kameralną, przy czym są to czasem bardzo okazałe występy, jeśli chodzi o skład występujących zespołów, natomiast festiwal sejneński jest czymś zupełnie innym, ponieważ jest to festiwal zorganizowany z myślą o młodzieży i jest połączony z kursami mistrzowskimi, stąd w rozszerzonej nazwie tego festiwalu jest zaakcentowane w języku łacińskim „Juniores Priores”.

        Sejny są miasteczkiem o wiele chyba mniejszym od Leżajska i dlatego odnosi się wrażenie, że klasztor stoi na uboczu, a nie tak dawno, jak odwiedziłam to miejsce – pustawo było wokół i wszystko było w remoncie.

        - Ostatnio wiele się zmieniło i nie jest tak pustawo. Bazylika jest już po renowacji i wygląda bardzo pięknie, podobnie jak cały bardzo duży klasztor. W XVII wieku, kiedy ten obiekt powstał, nie było w tym nic wyjątkowego. Był to klasztor Dominikanów, którzy rezydowali w całej Rzeczypospolitej – od północy do południa, od wschodu do zachodu.

        Kiedy odbywa się festiwal „Juniores Priores” w Sejnach?

        - To jest festiwal, który trwa niecały tydzień, bo od wtorku do soboty – codziennie się odbywają i kursy, i koncerty. Festiwal ma jeszcze takie odgałęzienie litewskie, związane z osobą biskupa sejneńskiego Antasa Baranauskasa, bo Sejny były kiedyś biskupstwem. Ten duchowny urodził się w miejscowości Onikszty i z tej racji odbywają się wyjazdy do tej miejscowości. Jest tam dobry instrument organowy i odbywają się tam koncerty.

        Powróćmy jeszcze na zakończenie rozmowy do Leżajska. Wykonał Pan dzisiaj kolejno utwory Jana Sebastiana Bacha, Franciszka Liszta i Mariana Sawy.

        - „Regina Poloniae” - Mariana Sawy, którym zakończył się mój występ, był akcentem, nazwijmy to patriotycznym, ponieważ przewijają się w nim tematy Maryjne, m.in. Bogurodzica – bardzo częsty temat w twórczości kompozytorów. Utworów Liszta, które dzisiaj zabrzmiały, nigdy w Leżajsku nie grałem, a były to: Consolation Des-dur, Evocaion a la Chapelle Sixtine oraz Ave Maria wg Arcadelta. Rozpocząłem recital utworem dobrze znanym wielu melomanom, bo Preludium i fugą a-moll Jana Sebastiana Bacha.

         Podobnie jak organiści, którzy wystąpili w leżajskiej Bazylice w piątek i sobotę – grał Pan na największym instrumencie, pewnie dlatego, że ma on największe możliwości.

         - Tak, w tym roku grałem tylko na wielkich organach, chociaż nie lekceważę tych mniejszych, bo one mają swój urok, ale do tego repertuaru potrzebny mi był duży instrument.

        Trzy lata temu gratulowałam Panu bardzo ważnego odznaczenia, bo w 2015 roku odznaczony został Pan przez Papieża Franciszka medalem „Pro Ecclesia et Pontifice”. W tym roku jest zupełnie inna okazja do gratulacji, świadcząca o uznaniu władz i społeczności Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina w Warszawie – został Pan profesorem honorowym tej uczelni.

         - Bardzo dziękuję. Jest to już chyba trzeci dzwonek dla mnie (śmiech). W obecnych realiach jestem jeszcze nie tylko honorowym, ale w dalszym ciągu czynnym profesorem, chociaż ten zakres moich zajęć jest już bardzo niewielki. Bardzo to sobie cenię, bo trudno zajmować nawet miejsce – mamy w tej chwili naprawdę bardzo dużo młodych doskonale wykształconych ludzi, którzy powinni także w ten sposób rozwijać skrzydła.

        Myśli pewnie już Pan o kolejnej przyszłorocznej odsłonie Festiwalu w Leżajsku.

        - To prawda. Zwykle mamy w Leżajsku jesienne zebranie i ustalamy wówczas, kto wystąpi podczas następnego Festiwalu. Jest to konieczne, bo z wybitnymi artystami trzeba ustalać terminy z dużym wyprzedzeniem, a kolejny Festiwal rozpocznie się za niecały rok.

        Będziemy także oklaskiwać Pana jeszcze tego lata na Podkarpaciu, bowiem 8 lipca o 20.00 wystąpi Pan podczas koncertu inauguracyjnego 27. Festiwalu Wieczory Muzyki Organowej i Kameralnej w Katedrze Rzeszowskiej. Kto nie mógł przyjechać do Leżajska, może posłuchać Pana gry w Katedrze Rzeszowskiej i serdecznie na ten koncert zapraszamy.

         - Bardzo się cieszę na ten koncert, miło mi będzie, jeśli Katedra Rzeszowska wypełni się publicznością, a pani bardzo dziękuję za rozmowę.

Z prof. Józefem Serafinem – dyrektorem artystycznym Międzynarodowych Festiwali Muzyki Organowej i Kameralnej w Leżajsku rozmawiała Zofia Stopińska 18 czerwca 2018 roku w Leżajsku.

Nie ma edukacji artystycznej bez prezentacji

        Zofia Stopińska: Z Panem Krzysztofem Szczepaniakiem – prezesem Stowarzyszenia „Międzynarodowe Kursy Muzyczne im. Zenona Brzewskiego w Łańcucie”, rozmawiamy przed tegoroczną edycją tej imprezy, która odbędzie się w tym samym czasie, co w latach ubiegłych.

        Krzysztof Szczepaniak: Międzynarodowe Kursy Muzyczne odbędą się w Łańcucie po raz 44-ty i tradycją jest, że zawsze odbywają się od 1 do 27 lipca, bez względu na to, jaki to jest dzień tygodnia. W tym roku 1 lipca wypada w niedzielę, ale przyzwyczaili się do tej daty wszyscy: uczestnicy, pedagodzy, organizatorzy oraz muzycy Filharmonii Podkarpackiej, że zawsze inaugurujemy te Kursy 1 lipca.

        Od wielu lat w tym dniu, w Filharmonii Podkarpackiej, odbywa się uroczysta inauguracja Kursów, podczas której wspólnie z prof. Krystyną Makowską-Ławrynowicz – dyrektorem artystycznym i naukowym Kursów, przedstawiacie Państwo profesorów I turnusu, a później rozpoczyna się koncert Orkiestry Symfonicznej Filharmonii Podkarpackiej z udziałem znakomitych solistów, którymi są znakomici pedagodzy Kursów, a ostatnio coraz częściej partie solowe wykonują utalentowani uczestnicy.

        - Tak będzie i w tym roku. Chcemy promować tych młodych ludzi i dać im szanse występowania na scenie z profesjonalną orkiestrą, przed bardzo wymagającą publicznością. Na estradzie pojawią się młodzi ludzie – nasi uczestnicy, którzy nadal biorą udział w zajęciach kursowych, którzy już w swoim krótkim życiorysie artystycznym mogą zapisać wiele sukcesów. Cieszę się, że w ostatnich latach w takim duchu idziemy.

        Można powiedzieć, że kadra pedagogiczna łańcuckich kursów jest stała, chociaż zdarza się, że ktoś z grona wspaniałych profesorów nie może przyjechać, pojawiają się też nowi znakomici pedagodzy, ale większość kadry pedagogicznej to stałe grono przyjaciół.

        - Nieraz różnego rodzaju względy osobiste, zawodowe i artystyczne powodują, że ktoś nie może przyjechać, ale generalnie staramy się zawsze znaleźć atrakcyjną ofertę personalną dla uczestników naszych Kursów i mimo, że schemat powtarza się od kilkudziesięciu lat ten sam – czyli: pięć lekcji indywidualnych, zajęcia z kształcenia słuchu, orkiestry, zespołów kameralnych, koncerty – to jednak atmosfera wokół Kursów, też niezmienna, powoduje, że mimo tej pewnej monotonii propozycji, Kursy są zawsze atrakcyjne. Tą zmienną jest natomiast kadra pedagogiczna, która na przestrzeni ponad czterdziestu lat, z różnych powodów, zmienia się, ale staramy się zawsze, aby w ofercie naszej znalazły się nazwiska dla wszystkich – dla najmłodszych, i dlatego zapraszamy m.in. Helen Brunner z Londynu i Dorotę Obijalską z Olsztyna, aby pracowały metodą Suzuki z tymi najmłodszymi, a także zapraszamy tak znanych wirtuozów, jak: Konstanty Andrzej Kulka, Edward Zienkowski, Siergiej Kravchenko czy nasza była uczestniczka, laureatka Konkursu im. Henryka Wieniawskiego, Agata Szymczewska.
Bardzo często się zdarza, że pedagodzy zapraszani na nasz Kurs przyjeżdżają ze swoimi klasami, są uczniowie i studenci, którzy jeżdżą za swoimi pedagogami. Tak sobie układają harmonogramy, żeby w lipcu być w Łańcucie wtedy, kiedy ich pedagog będzie. Powraca w tym roku do nas pani Patrycja Piekutowska-Cyganowska, która po urodzeniu drugiego dziecka przyjeżdża ponownie do nas, a jej klasa cieszy się zawsze dużym zainteresowaniem. Takich powrotów jest wiele.

        Często bywa tak, że przyjeżdżają za swoim pedagogiem studenci z bardzo daleka. Za prof. Edwardem Zienkowskim przyjedzie z pewnością kilku studentów z Wiednia, podobnie jak za prof. Moniką Urbaniak-Lisik przyjadą studenci ze Szwajcarii. Uczestników zawsze jest bardzo dużo.

        - Zawsze staramy się, aby pod koniec czerwca osiągnąć poziom około 400 zgłoszeń, bo to jest ekonomicznie opłacalne. Z przyjemnością mogę powiedzieć, że pod koniec maja mieliśmy już 420 zgłoszeń, w tym 40 uczestników z zagranicy.
Drugi turnus naszego Kursu, rozpoczynający się od 14 lipca i trwający do 27 lipca, jest już tak zapełniony, że trudno tam będzie dodać nawet jedną osobę. To wszystko świadczy najlepiej o tym, że Kursy łańcuckie nie tylko nie przeżywają żadnego kryzysu, nie są zagrożone, a wręcz przeciwnie – obserwuję z radością, że przeżywają swoją drugą młodość.
Mamy szeroką ofertę dla dzieci i młodzieży, bo zarówno dla dzieci, które rozpoczynają dopiero swą przygodę z instrumentami smyczkowymi, aż po studentów przygotowujących się do konkursów międzynarodowych. Na każdym etapie edukacji młody człowiek uczący się gry na instrumentach smyczkowych, znajdzie pedagoga, z którym może popracować.

        Wiele młodych, i nie tylko młodych, bardzo interesują Wasze wspaniałe koncerty, które są dla uczestników doskonałym uzupełnieniem zajęć dydaktycznych. Prawie codziennie odbywają się u Was koncerty.

        - Od początku twórca tych Kursów – prof. Zenon Brzewski uważał, że nie ma edukacji artystycznej bez prezentacji.
Edukacja artystyczna nosi w sobie konieczność prezentacji publicznej. Dlatego nie rozumiem czasem ludzi, którzy idą do szkoły artystycznej pod warunkiem, że nie będą występować, bo ich trema „zjada”. Po to jest szkolnictwo artystyczne, żeby umieć pokonywać słabości, przełamywać bariery związane z tremą, stanąć na estradzie i pokazać, co się potrafi, a także umieć słuchać.
Nasze koncerty, które odbywają się w Sali balowej łańcuckiego Zamku, mają charakter edukacyjny – oczywiście pokazują, jak się pięknie gra, przybliżają, na przykład członkom rodzin uczestników, nieznaną dla nich twórczość wielu kompozytorów, ale przede wszystkim uczą zachowania na widowni, reakcji odpowiedniej, a nawet stroju, bo na to także zwracamy uwagę. Wprawdzie jest lato, upały, wakacje, ale wymagamy stroju odpowiedniego do powagi koncertu i Sali, w której się te koncerty odbywają.

        Te koncerty cieszą się także popularnością wśród mieszkańców Łańcuta i Podkarpacia. Znam całe rodziny, które planują urlopy w sierpniu, żeby w lipcu być w Łańcucie i wieczorem słuchać wspaniałych kreacji.

        - Bardzo dobrze nam się układa współpraca z Samorządem Miasta Łańcuta. Burmistrz wspomaga nas niewielką i może w naszym budżecie mało znaczącą kwotą, ale to nie jest najistotniejsze, jaką. Wspiera nas po to, aby mieszkańcy Łańcuta mieli bezpłatny wstęp na te koncerty. W ten sam sposób Marszałek Województwa Podkarpackiego popularyzuje muzykę klasyczną i daje ofertę kulturalną środowisku w czasie często nazywanym „okresem ogórkowym”.

        Wiadomo, że koszty pobytu i lekcji ponoszą uczestnicy Kursów, ale te kwoty są o wiele niższe od tych faktycznych kosztów.

        - Już wspomniałem, że w niewielkim stopniu wspierają nas samorządy lokalne, ale w sposób najbardziej znaczący wspiera nas Minister Kultury i Dziedzictwa Narodowego – dotacją, którą jest około 1/3 wartości całego budżetu rocznego naszych Kursów. Bez tej pomocy koszty uczestnictwa w naszym Kursie byłyby nie do udźwignięcia dla przeciętnego ucznia czy studenta. Na całość składają się nie tylko honoraria, ale także noclegi, przejazdy, wyżywienia kadry pedagogicznej, organizacja koncertów i wszelkie opłaty związane z funkcjonowaniem bardzo dużego przedsięwzięcia edukacyjno-artystycznego, jakim są Międzynarodowe Kursy Muzyczne w Łańcucie.

        Z pewnością już w trakcie tegorocznej edycji będziecie z prof. Krystyną Makowską-Ławrynowicz planować przyszłoroczne 45. Międzynarodowe Kursy Muzyczne w Łańcucie.

        - 45-lecie zbliża się już dużymi krokami, bo w roku 2019. Jestem z tymi kursami (może wstyd się przyznać do takiego wieku) chyba od 40 lat i zauważam, że na Kursy przyjeżdżają już nie dzieci, ale wnuki pierwszych uczestników.

        Rozpoczął Pan współpracę z łańcuckimi Kursami jako osoba zapowiadająca koncerty.

        - Nie, całkiem inaczej było. Zacząłem tę swoją przygodę z Kursami od pisania afiszy flamastrem. Wtedy nie było żadnych druków. Profesor Zenon Brzewski zgodził się przyjąć mnie do pracy w sekretariacie, bo nie miałem co robić przez wakacje i moim zadaniem było pisanie na dużych formatach plakatowych – przychodziłem o siódmej rano i pisałem dużymi literami: koncert albo recital, podając nazwiska wykonawców oraz kompozytorów, i tytuły utworów. Później rozwieszałem je w Zamku, w stołówce, w Szkole Muzycznej. Po pewnym czasie zacząłem prowadzić koncerty i stało się to przypadkowo, i to się nadaje na inną dłuższą opowieść.

        Prowadzi Pan koncerty także teraz i pewnie będzie niedługo okrągła rocznica.

         - Nigdy tego nie liczyłem, ale muszę to sprawdzić. Zrobię to na podstawie niezwykle cennych dla mnie dwóch zdjęć portretowych, które otrzymałem od prof. Kazimierza Wiłkomirskiego i od prof. Ireny Dubiskiej z osobistą dedykacją dla mnie, bodajże po pierwszym roku prowadzenia przeze mnie koncertów. Są na tych zdjęciach daty i na tej podstawie będę mógł ustalić, kiedy rozpocząłem występować w roli prowadzącego koncerty. Rzeczywiście, długo to robię i sprawia mi to dużą przyjemność.

        Powtarza Pan od lat publiczności ważne zdanie, które jest cytowane. Jak ono dokładnie brzmi?

        - Drogi na estrady świata prowadzą przez estradę Sali balowej łańcuckiego Zamku. Tak mi się kiedyś powiedziało, bardzo mi się to spodobało i okazało się trafne.

         Kończąc naszą rozmowę, zapraszamy na inaugurację 44. Międzynarodowych Kursów Muzycznych im. Zenona Brzewskiego w Łańcucie.

        - Zapraszamy 1 lipca o 19:00 do Filharmonii Podkarpackiej. Solistami będą laureaci konkursów muzycznych, którzy wystąpią z Orkiestrą Symfoniczną Filharmonii Podkarpackiej pod batutą Wojciecha Rodka.

Z Panem Krzysztofem Szczepaniakiem – prezesem Stowarzyszenia „Międzynarodowe Kursy Muzyczne im. Zenona Brzewskiego w Łańcucie” rozmawiała Zofia Stopińska 19 czerwca 2018 roku. 

KONCERT INAUGURUJĄCY 44. KURSY MUZYCZNE
IM. ZENONA BRZEWSKIEGO W ŁAŃCUCIE

1 lipca 2018, NIEDZIELA, GODZ. 18:00
ORKIESTRA SYMFONICZNA FILHARMONII PODKARPACKIEJ

WOJCIECH RODEK - dyrygent
SOLIŚCI:
NAZAR PLYSKA - skrzypce
JAKUB STASZEL - skrzypce
DANIEL DZIATKOWIAK - skrzypce
MICHAŁ BALAS - wiolonczela
EMIL OLEJNIK - wiolonczela

W programie:
P.Sarasate - Inrtodukcja i Tarantella op. 43
A.Dvořák- Koncert wiolonczelowy h-moll op. 104, cz. I
H. Wieniawski - II Koncert szkrzypcowy d- moll op. 22, cz. I
P.Czajkowski - Wariacje na temat rococo op. 33
H. Wieniawski - Fantazja na tematy z opery "Faust" Charlesa Gounoda op.20

Leżajska publiczność przez cały czas nas inspirowała i mobilizowała

        W Bazylice OO. Bernardynów w Leżajsku od 15 czerwca trwa XXVII Międzynarodowy Festiwal Muzyki Organowej i Kameralnej Leżajsk 2018. Zainaugurowały go dźwięki największego z trzech instrumentów organowych, umieszczonych na chórze, a wykonawcą był młody organista Michał Kocot. W drugiej części koncertu inauguracyjnego wystąpiła znana nie tylko melomanom Orkiestra Kameralna Polskiego Radia „Amadeus” pod dyrekcją Agnieszki Duczmal. Trudno sobie nawet wymarzyć lepszy początek Festiwalu. W sobotę przy organach zasiadali na zmianę Agnieszka i Marek Stefańscy. Grali wyśmienicie bardzo różnorodny repertuar i do ich występu z pewnością jeszcze powrócimy, bo rzadko się zdarza koncertujące małżeństwo organistów.
        W drugiej części wystąpił rewelacyjny akordeonista Marcin Wyrostek, znany wszystkim jako zwycięzca drugiej polskiej edycji programu „Mam talent”. Nie wszyscy jednak wiedzą, że Marcin Wyrostek jest laureatem ponad 30 konkursów akordeonowych w kraju i za granicą. Jest wykładowcą Akademii Muzycznej im. Karola Szymanowskiego w Katowicach i członkiem Amerykańskiego Stowarzyszenia Akordeonistów. Od kilkunastu lat Marcin Wyrostek występuje ze swoim zespołem CORAZON. Więcej na temat działalności pedagogicznej i artystycznej solisty dowiedzą się Państwo z rozmowy, zarejestrowanej w Leżajsku.

        Zofia Stopińska: Poznaliśmy się kilkanaście lat temu podczas Międzynarodowych Spotkań Akordeonowych w Sanoku, kiedy Pan zwyciężył Pan w konkursie, oraz występował Pan w koncercie towarzyszącym Spotkaniom.

        - Tak, poznaliśmy się w 2008 roku, jak wygrałem ten Konkurs, byłem już wówczas trzy lata po studiach. Od tamtej pory minęło już 10 lat i nawet nie zauważyłem, kiedy ten czas minął.

        Wiele się zmieniło w Pana działalności artystycznej i pedagogicznej, chociaż nadal jest Pan związany z Akademią Muzyczną w Katowicach.

        - To prawda. Przez cały czas pracuję na tej uczelni i prowadzę zajęcia ze studentami. Prowadzę zajęcia takie, jak podstawy improwizacji na tzw. Wydziale Instrumentalnym w klasie akordeonu – czyli na tradycyjnym akordeonie, a także prowadzę klasę akordeonu na Wydziale Jazzu i Muzyki Rozrywkowej i na ten kierunek przychodzą osoby, które poszukują czegoś innego – chcą improwizować, aranżować i stosować akordeon w jeszcze inny, niekonwencjonalny sposób.

        Zawsze jest to jednak dobra muzyka.

        - Zawsze unikam takich podziałów. Każda muzyka jest dobra. Zawsze chodzi o ładną frazę, dobre wykonanie i dobrą energię.

        W nurcie koncertowym Pana nazwisko kojarzy się z zespołem CORAZON.

        - Tak, bo ten zespół istnieje już dwanaście lat. Dobrze pamiętam pierwszy koncert w 2006 roku w Szkole Muzycznej w Zabrzu, był to koncert charytatywny, a w programie znalazły się utwory Astora Piazzolli i były to w większości klasyczne tanga, które Piazzolla rozpisywał na kwintet, w którym grał. Z czasem zespół się rozrastał i ewoluował poprzez zmianę repertuaru. Aktualnie promujemy nasz ostatni album i gramy utwory inspirowane muzyką i kulturą polską – poszukujemy naszej tożsamości, naszego brzmienia w tym, co robimy – zawsze były wycieczki w kierunku muzyki bałkańskiej, projekty folkowe, tangowe, a teraz przyszedł czas na muzykę polską.

        Bardzo dużo koncertujecie, ale na Podkarpacie nie zaglądacie.

        - To niestety prawda. Jadąc do Leżajska, nasz kierowca szukał trasy i rozmawialiśmy, że bardzo rzadko jeździmy na Podkarpacie, ale miejsca, w których występujemy w tych stronach są wyjątkowe – Klasztor OO. Bernardynów i Bazylika mają swój klimat i wprost oszałamiają pięknem. Ja na podkarpackiej ziemi czuję duchowość rodzinną, bo część mojej rodziny mieszka w pobliżu Krosna. Nigdy nie zapomnimy też naszego koncertu w Narolu, w zabytkowej cerkwi na Krupcu, w której mieści się centrum wystawienniczo-koncertowe. To magiczne miejsce jest niedaleko stąd. Dzisiaj w Leżajsku jest także ładnie, inspirująco i duchowo.

        Do takiego wnętrza jak Bazylika leżajska trzeba przygotować jednak specjalny program.

        - Oczywiście, że tak. Oparliśmy nasz program na płycie „Pollacc”, na której są m.in. dawne tańce polskie – przykładowo chodzony, czyli pierwowzór poloneza, mamy też mazurki, kujawiaki. Przygotowaliśmy zarówno polskie tańce, w których tematy pochodzą z muzyki ludowej, albo sięgnęliśmy po kompozycje takich mistrzów, jak: Karol Szymanowski, Witold Lutosławski, Wojciech Kilar czy Henryk Mikołaj Górecki. Akustyka leżajskiej świątyni sprzyja takim utworom. Sięgniemy także do polskiej muzyki filmowej.

        Proszę nam powiedzieć jeszcze o Waszych płytach, bo wszystkie są wynikiem różnych inspiracji zespołu.

        - Nagraliśmy w sumie pięć płyt i każda z nich ma inny, swoisty klimat. Najnowsza płyta „Polacc” zawiera różnorodną muzykę polską. Utwory zamieszczone na krążku „For Alice” nagrane są z niesamowitą Orkiestrą Smyczkową „Aukso” Marka Mosia i całość brzmi majestatycznie. Płyta „Marcin Wyrostek & Tango Corazon Quintet – Live” jest też osobliwa, bo jest nagrana w czasie koncertu. Podczas koncertu, kiedy jest publiczność, powstaje specyficzna magia, coś wyjątkowego – co bardzo trudno nam wykrzesać w studio. Będąc w studio często „nakręcamy się” – teraz ogień, skupienie i ma być super, ale jak nie ma publiczności, to czegoś w powietrzu brakuje, a na płycie LIVE to jest. Płyta „Coloriage”, nagrana z moim kwartetem i gościnnie z Kayah, zawiera klimaty folkowe – bałkańskie i jest zupełnie inna. Nasza pierwsza płyta „Magia del Tango” zawiera tanga Astora Piazzolli. Ten krążek ma też osobliwy klimat i jak czasami słucham tej płyty, to sam ciągle wyszukuję nowe smaczki w tych nagraniach i chętnie też wracamy teraz do tych kompozycji. Każdy z tych albumów ma swoją siłę i swój charakter. Wszystkie płyty są dostępne, ale gdyby ktoś miał problem, to na naszej stronie jest też sklep, który dystrybuuje nasze płyty.

        Wyjeżdżacie z Leżajska ze wspaniałymi wrażeniami i może niedługo zechcecie tutaj ponownie wystąpić albo przyjechać do innego miasta na Podkarpaciu. Zauważył Pan, że coraz szybciej się do nas jedzie.

        - Przed wyjazdem moja żona się niepokoiła – co wy tak późno wyjeżdżacie? Tłumaczyłem jej, że prawie przez cały czas jedziemy autostradą. Wrażenia są piorunujące, bo jak już powiedziałem, miejsce wyjątkowe i wspaniała publiczność, która przez cały czas nas inspirowała i mobilizowała. Publiczność podczas tego wydarzenia była najważniejsza.

        Bardzo Panu dziękuję za wspaniały koncert i za rozmowę.

        - Ja również bardzo dziękuję i serdecznie wszystkich pozdrawiam.

Z Marcinem Wyrostkiem – wyśmienitym akordeonistą rozmawiała Zofia Stopińska w Leżajsku 16 czerwca 2018 roku

Serdecznie polecam ten Festiwal...

        Przez dwa dni (15 i 16 czerwca) w Kościele Farnym pw. św. Wojciecha i Stanisław w Rzeszowie odbywał się XXII Międzynarodowy Festiwal Pieśni Religijnej „Cantate Deo” Rzeszów 2018.
        Organizatorem Festiwalu był Polski Związek Chórów i Orkiestr, Oddział w Rzeszowie, dyrektorem artystycznym był Grzegorz Oliwa, a koordynatorem Maria Tronina-Telichowska. W gronie współorganizatorów znaleźli się: Diecezja Rzeszowska, Parafia Farna w Rzeszowie oraz Wojewódzki Dom Kultury w Rzeszowie. Festiwal wsparli finansowo: Diecezja Rzeszowska, Urząd Marszałkowski Województwa Podkarpackiego i Gmina Miasto Rzeszów.
        Występy chórów oceniało jury pod przewodnictwem dr hab. Anny Olszewskiej – dyrygenta, chórmistrza i pedagoga UMFC, z którą rozmawiałam po zakończeniu obrad.
Oto spostrzeżenia przewodniczącej jury.

        Anna Olszewska: Uważam, że Festiwal doskonale wpisuje się w potrzeby środowiska nie tylko Rzeszowa i Podkarpacia, ale również całego kraju. Mamy także chór z zagranicy – to bardzo dobrze rokuje na przyszłość i niezwykle cieszy.
Uważam, że stan chóralistyki na Podkarpaciu wygląda nieźle. Oczywiście, że jak na każdym konkursie były chóry lepsze oraz takie, które są na początku swojej drogi artystycznej i muszą jeszcze pracować nad udoskonalaniem swoich umiejętności.
Najważniejsze zawsze przy ocenie prezentacji konkursowych jest to, czy dyrygent, który prowadzi chór, ma świadomość, czego jeszcze zespołowi brakuje. Czasami jest to widoczne po gestach dyrygenckich, czy koryguje na bieżąco błędy – na przykład intonacyjne, które można gestem, ruchem wskazać, że należy to poprawić. Podobnie jest z problemami z dykcją – po to mamy ręce i nimi dyrygujemy podczas prezentacji, żeby to właśnie czynić. Na szczęście jest cała grupa młodych dyrygentów, którzy doskonale rokują i wiadomo, że będą chcieli się rozwijać. Założeniem konkursów i festiwali jest pokazanie dyrygentom, nad czym muszą pracować, na co zwracać szczególną uwagę.
Występy chórów traktujemy nie tylko w wymiarze artystycznym, że mamy piękne wykonanie, ale również w wymiarze dydaktycznym.

        Zofia Stopińska: Odnoszę wrażenie, że chóry bardzo ambitnie potraktowały udział w tym Festiwalu i często sięgały po program za trudny.

        - Najczęściej zdarza się to młodym dyrygentom. Oczywistym jest, że kiedy absolwent kończy studia i ma dużą wiedzę, chciałby zmierzyć się od razu z bardzo ambitnym repertuarem, bo na przykład – tymi utworami dyrygował podczas swoich zajęć. Są oczywiście plusy i minusy takich działań. Minusem jest to, że często chór nie jest w stanie podołać takiemu wyzwaniu i prezentacja nie jest dobra, ale plus – może malutki – jest taki, że dyrygent ma ambicje i zapał do pracy. Kluczem do rozwiązania problemu jest tylko zapytanie, czy słyszy te błędy, które jeszcze się nam pokazały podczas prezentacji.
Wybieranie utworów zbyt trudnych do wykonania jest zazwyczaj związane z młodością i brakiem dystansu do przestrzeni i obserwacji. Każdy dyrygent powinien nie tylko skupiać się na własnych wykonaniach, ale z dużą dozą pokory i analitycznego myślenia słuchać innych wykonań i wzorować się na tych najlepszych. Po to między innymi organizowane są festiwale i przeglądy, aby się wzorować, obserwować, słuchać i wykorzystywać to, co najlepsze.
Szkoda, że nie ma takiego zjawiska – nie tylko tutaj, ale także podczas wielu konkursów chóralnych w Polsce i za granicą, że chóry słuchają siebie nawzajem, bo w ten sposób można się wiele nauczyć.
Powinniśmy się nawzajem słuchać, bo to jest cenne.

        Co Pani sadzi o takiej otwartej formule konkursu, że każdy chór może brać udział w Festiwalu?

        - Jest doskonała, bo tak właśnie być powinno. Śpiewanie w chórze powinno być powszechne, a zespołów powinno być jak najwięcej. Szkoda, że na tym Festiwalu było mało zespołów dziecięcych. Uważam, że jeżeli dzieci będą śpiewały już od wczesnych lat, to jak będą miały po dwadzieścia lat – ich śpiew będzie rajem dla naszych uszu. Namawiam gorąco do udziału w konkursie zespoły dziecięce. Można przecież dobrać repertuar adekwatny do możliwości zespołu i wcale nie trzeba śpiewać utworów wielogłosowych. Chór szkoły podstawowej może zaśpiewać utwory dwugłosowe i sprawi tym radość zarówno sobie, jak i słuchaczom, bo najważniejsza jest radość śpiewania. Ważna jest nie tylko precyzja, ale także ekspresja i entuzjazm. Zapraszamy również chóry dziecięce.

        Tym bardziej, że Festiwal „Cantate Deo” odbywa się w cyklu rocznym, można już myśleć o repertuarze, a od początku nowego roku szkolnego rozpocząć przygotowania. Proszę, aby opowiedziała Pani także o sobie, bo wyrosła Pani w muzycznej rodzinie i dzięki temu, że w domu rozbrzmiewała muzyka, została Pani muzykiem.

        - Rzeczywiście, wyrosłam w domu z tradycjami muzycznymi. Moja mama jest muzykiem – ukończyła teorię muzyki w Akademii Muzycznej w Gdańsku, przez wiele lat pracowała w szkole muzycznej i ja w tej szkole muzycznej się wychowałam. Drugim środowiskiem, które miało wpływ na moje wychowanie, był kościół, gdzie początkowo śpiewałam w scholii prowadzonej przez księdza proboszcza. Schola ta w naszym okręgu odnosiła bardzo duże sukcesy, bo śpiewałyśmy bardzo ambitny repertuar, jak na ówczesne możliwości. Później już sama prowadziłam schole i chóry w kościele. Te dwa środowiska zawsze się przeplatały, a w kręgu śpiewu chóralnego przebywałam od najmłodszych lat.
Kończąc liceum zastanawiałam się, co mogę robić w życiu, ale wybór był w zasadzie oczywisty – to musiała być muzyka.

        Pewnie też nie było żadnych wątpliwości dotyczących wyboru kierunku.

        - Chóralistyką zajmowałam się od najmłodszych lat, ale również później życie tak pokierowało moimi losami, że pracowałam w dwóch obszarach – zajmowałam się chórami, ale również uczyłam w szkole muzycznej gry na gitarze, nawet ukończyłam studia licencjackie i magisterskie w Akademii Muzycznej w Poznaniu na Wydziale Instrumentalnym w klasie gitary. Z biegiem lat moje zainteresowania i preferencje wykonawcze coraz bardziej koncentrowały się wokół chórów, trzeba było jedną „srokę” puścić, bo dwóch srok za ogon nie można trzymać, prowadząc intensywne życie artystyczne. Zrezygnowałam z gitary na rzecz chórów.

        Działa Pani w środowisku akademickim i nie tylko.

        - To prawda, bo pracuję na Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina na Wydziale Instrumentalno-Pedagogicznym w Białymstoku. Tam prowadzę między innymi zajęcia z dyrygowania, ale moja działalność artystyczna także się zmieniała, ponieważ przez wiele lat prowadziłam chór akademicki w jednej z uczelni białostockich, a później zrządzeniem losu zaczęłam prowadzić chór żeński w jednej ze szkół średnich w Białymstoku. Następnie zaproponowano mi opiekę nad znakomitym zespołem, który był przez wiele lat jednym z najlepszych zespołów młodzieżowych w Polsce – Chór Żeński Zespołu Szkół Muzycznych „Schola Cantorum Bialostociensis” i prowadzę ten chór do dzisiaj.
Aktualnie prowadzę trzy chóry: Chór Kameralny „Con Spirito”, który zmieniał siedzibę i mecenasa – teraz działamy przy Wyższej Szkole Medycznej w Białymstoku, Międzyszkolny Chór Żeński przy III Liceum Ogólnokształcącym w Białymstoku i „Scholę Cantorum Bialostociensis”. Szczególnie dwa ostatnie z wymienionych zespołów są intensywnie koncertujące, często bierzemy udział w konkursach chóralnych w Polsce i za granicą. W tym roku szkolnym, akademickim byłam z tymi chórami na siedmiu konkursach – to bardzo dużo i trzeba było sporo czasu poświęcić na przygotowanie się do nich.
Chór „Con Spirito” zrzesza w swoich szeregach osoby dorosłe, studentów oraz pracujące i dlatego
jesteśmy mniej mobilni i koncentrujemy się na koncertach w naszym mieście.

        Dowiedziałam się, że nie jest Pani po raz pierwszy na Festiwalu „Cantate Deo” w Rzeszowie.

        - Jestem na tym konkursie już drugi raz. Pierwszy raz byłam w roku 2004 jako młoda dyrygentka ze swoim chórem - Chórem Wyższej Szkoły Administracji Publicznej z Białegostoku i wtedy mieliśmy to szczęście, że udało nam się zająć I miejsce, i było to duże przeżycie.
Minęło trochę lat, bo czternaście, i jestem na tym samym konkursie już po drugiej stronie stołu. Przyznam, że tak, jak wtedy nam się ten konkurs bardzo podobał, tak teraz również. Jestem zachwycona przede wszystkim atmosferą i doskonałą organizacją. Pani Maria Tronina-Telichowska, będąc głównym organizatorem, staje na wysokości zadania i wszystko jest dopięte na ostatni guzik. Akustyka w Kościele Farnym w Rzeszowie jest wyśmienita. Chóry powinny tutaj przyjeżdżać i delektować się pięknym dźwiękiem, bo ten kościół daje możliwości doskonałej prezentacji artystycznej.
Serdecznie polecam ten Festiwal i na pewno informacja o świetnych warunkach, które tutaj są, pójdzie w świat również z moich ust.

        Mam także nadzieję, że podczas następnych edycji będzie okazja także do spotkania z Panią – jeśli nie w charakterze jurora, to może dyrygenta.

        - To jest bardzo prawdopodobne, chociaż trudno mówić o tym, co będzie za jakiś czas. Jestem osobą działającą bardzo intensywnie, dużo jeżdżę ze swoimi zespołami i zawsze Rzeszów może być na naszej trasie – kto wie?

Subskrybuj to źródło RSS