wywiady

Filharmonicy Podkarpaccy kończą sezon artystyczny

        Zofia Stopińska: Niedawno przeszedł do historii 57. Muzyczny Festiwal w Łańcucie, jutro także zakończy się sezon artystyczny 2017/2018 w Filharmonii Podkarpackiej, chociaż jeszcze w czerwcu i w lipcu odbędą się koncerty i spektakle, można już sumować dokonania w różnych nurtach działalności tej placówki, a uczynimy to wspólnie z prof. Martą Wierzbieniec - Dyrektorem Naczelnym Filharmonii Podkarpackiej im. Artura Malawskiego w Rzeszowie.
Melomani i czytelnicy kojarzą tę działalność z koncertami symfonicznymi, które odbywają się regularnie.

        Marta Wierzbieniec: Kończy się już 63 sezon artystyczny Filharmonii Podkarpackiej w Rzeszowie. To sezon, który był bardzo pracowitym czasem, bo obfitował w wiele koncertów. Oczywiście, że regularnie odbywające się koncerty symfoniczne abonamentowe przyciągają nasza stałą publiczność, ale od ponad roku prowadzimy także cykl koncertów zatytułowany BOOM – balet, opera, operetka, musical w Filharmonii i te spektakle cieszą się ogromnym zainteresowaniem. Zrealizowaliśmy ich już od kwietnia 2017 roku kilkanaście, a w tym sezonie to była m.in.: operetka „Zemsta nietoperza”, w ramach tego cyklu wykonana została także „Symfonia światła”, gościliśmy również Kujawsko-Pomorski Impresaryjny Teatr Muzyczny z Torunia ze spektaklem „Hemar. Marchewka”, był u nas w listopadzie 2017 roku Zespół Baletowy Opery Narodowej w Kijowie i Opery Lwowskiej. W drugiej części sezonu, która rozpoczęła się w lutym, było również wiele tego typu przedsięwzięć, które również cieszyły się zainteresowaniem, a przed nami jeszcze 23 czerwca opera „Nabucco” zrealizowana trochę własnymi siłami, bo z udziałem Orkiestry Filharmonii Podkarpackiej oraz z solistami polskich i słowackich scen operowych i połączonymi chórami z Koszyc i Octava +.

        Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Podkarpackiej koncertowała także za granicą.

        - Myślę, że do najważniejszych wydarzeń kończącego się sezonu należy zaliczyć, przede wszystkim, tournée Orkiestry po Chinach. Byliśmy tam, łącznie z podróżą, 16 dni i to był wielki, chociaż dość trudny cykl przedsięwzięć, ale Orkiestra była znakomicie przygotowana i poprowadzona przez Jiři Petrdlika z Czech. Koncerty miały karnawałowy, noworoczny charakter – tak jak również w Europie jest to w zwyczaju w sylwestrowy wieczór i na początku stycznia. Wykonywaliśmy m.in. utwory Straussa, ale była także muzyka polska i inspirowana kulturą azjatycką. Byliśmy w Chinach bardzo gorąco przyjmowani przez publiczność, a występowaliśmy w salach, które mieściły ponad 3 tysiące słuchaczy.
Ważnym przedsięwzięciem był także koncert w wiedeńskim Musikverein, który odbył się 10 listopada 2017 roku i był traktowany jako zapowiedź obchodów 100-lecia odzyskania przez Polskę niepodległości.
Koncertowaliśmy także w Warszawie i w Krakowie.

        Najwięcej koncertów w bieżącym sezonie Orkiestra wykonała w swojej siedzibie i na Podkarpaciu.

       -  Wiele nadzwyczajnych koncertów odbyło się w Rzeszowie, były koncerty wyjazdowe na terenie województwa podkarpackiego, które realizujemy w ramach cyklu „Przestrzeń otwarta dla muzyki”. Takich koncertów jeszcze kilka przed nami do czasu urlopowego, bo będziemy występować m.in. w Filharmonii w Rzeszowie w lipcu, ale także Orkiestra występowała 3 maja na rzeszowskim Rynku – to była inicjatywa naszego miasta i koncert był finansowany przez Miasto Rzeszów, za co bardzo dziękujemy.
Odbywały się także koncerty kameralne, zorganizowaliśmy szereg koncertów dla dzieci – szczególnie w okresach Św. Mikołaja i Dnia Dziecka. Tysiące młodych odbiorców uczestniczyły w naszych koncertach.
Podobnie jak w ubiegłym sezonie, zrealizowaliśmy ponad 800 audycji dla dzieci i młodzieży, które odbywały się na terenie województwa podkarpackiego – w szkołach, przedszkolach, świetlicach.

        Należy także podkreślić bardzo urozmaicone programy koncertów symfonicznych.

        - Prezentowane były różne formy muzyczne: uwertury, symfonie, koncerty – wiele z nich kompozytorów polskich, także współczesnych, ale od lutego b.r. szczególnie dbamy o to, żeby w programach większości koncertów znalazł się przynajmniej jeden utwór polskiego kompozytora. Jest to ukłon w kierunku polskiej twórczości, czasem może niedocenianej, niezbyt często wykonywanej, ale przecież pięknej, wspaniałej i trzeba tę twórczość propagować, upowszechniać, zachwycać się nią, bo warto. Utwory zapomnianych kompozytorów polskich, nieczęsto goszczących na estradach koncertowych, przez znawców są porównywane do najwybitniejszych kompozycji uznanych i czołowych twórców danej epoki. Z okazji jubileuszu 100-lecia odzyskania przez Polskę niepodległości, chcemy podkreślić tę ważną rocznicę, włączając do każdego koncertu utwór polskiego kompozytora – tak było w tym sezonie i tak będzie na pewno w pierwszej połowie przyszłego sezonu.

        Wystąpiło w naszej Filharmonii w tym sezonie artystycznym wielu wybitnych solistów i dyrygentów.

        - Wymienię tylko kilka nazwisk: wystąpiła u nas Veriko Tchumburidze – laureatka Konkursu Skrzypcowego im. H. Wieniawskiego, grał Adam Wodnicki – znakomity polski pianista mieszkający w USA, skrzypkowie Katarzyna Duda i Piotr Pławner, który wystąpił także w roli dyrygenta, gościł u nas maestro Marek Pijarowski, a także dyrygował naszą Orkiestrą David Gimenez oraz wielu innych.
Myślę, że każdy mógł znaleźć dla siebie odpowiedni wieczór, wykonawcę, odpowiednią propozycję programową, bo ta różnorodność, którą proponujemy, jest możliwa dzięki temu, że Filharmonia Podkarpacka jest samorządową instytucją artystyczną, podlegającą Urzędowi Marszałkowskiemu, ale od ponad roku współprowadzoną i współfinansowaną przez Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Te dodatkowe pieniądze przeznaczamy na dodatkowe przedsięwzięcia – przede wszystkim na cykl „BOOM – Balet. Opera. Operetka. Musical”.

 Z prof. Martą Wierzbieniec - Dyrektorem  Naczelnym Filharmonii Podkarpackiej im. A. Malawskiego w Rzeszowie rozmawiała Zofia Stopińska 12 czerwca 2018 r. w Rzeszowie.

ZAKOŃCZENIE SEZONU ARTYSTYCZNEGO 2017/2018
AB 15 czerwca 2018, PIĄTEK, GODZ. 19:00

ORKIESTRA SYMFONICZNA FILHARMONII PODKARPACKIEJ
CHÓR FILHARMONII ŁÓDZKIEJ
MASSIMILIANO CALDI - dyrygent
ANTONELLA CARPENITO - mezzosopran
EWA VESIN - sopran
FRANCESCA DI GIORGIO - mezzosopran
TOMASZ KUK - tenor
LESZEK SKRLA - baryton
Stefan Munch - prowadzenie

W programie:
P. Mascagni– Opera "Rycerskość wieśniacza" (wersja koncertowa)

Po Uwerturze (1814), utrzymanej w włoskim stylu autorstwa wybitnego polskiego wirtuoza skrzypiec i kompozytora Karola Lipińskiego, zabrzmi koncertowa wersja jednoaktowej opery Cavalleria rusticana (Rycerskość wieśniacza 1890 r. ), włoskiego kompozytora Pietro Mascagniego. Akcja tego arcydzieła włoskiego weryzmu rozgrywa się na Sycylii pod koniec XIX wieku, w okresie wielkanocnym. Kompozytor w mistrzowski sposób odmalowuje południowy włoski kraj- obraz - sceny z życia wsi, takie jak powrót z pola, msza w wiejskim kościele czy obraz wiejskiej tawerny. Historie bohaterów to historie zwykłych ludzi, którzy doświadczają blasków i cieni miłości. Bogactwo pięknych melodii i swoisty operowy „realizm” zapewniają operze niesłabnącą popularność.

"Mistrz i uczeń" - Pan Dariusz Baszak i Krzysztof Polnik

        Ponieważ jest to dopiero drugi wywiad z cyklu „Mistrz i uczeń”, pozwolę sobie wyjaśnić, dlaczego pomyślałam o takiej formie prezentacji. Będąc uczennicą szkoły muzycznej II stopnia, miałam mistrza, którego podziwiałam, któremu wiele zawdzięczam i zawsze będę o tym pamiętać. Od początku mojej pracy zawodowej spotykam się z utalentowaną muzycznie młodzieżą, oklaskuję ich występy podczas koncertów i konkursów, z radością informuję o ich sukcesach. Wiele osób, które kilkanaście, a nawet dwadzieścia lub trzydzieści lat temu, uczęszczały do szkół muzycznych I czy II stopnia i zajmowały czołowe miejsca na różnych konkursach muzycznych w kraju i za granicą, to dzisiaj świetni, sławni muzycy, cenieni pedagodzy i profesorowie akademii muzycznych. Kiedy rozmawiam z nimi o działalności artystycznej, często wspominają swoich nauczycieli, którym wiele zawdzięczają. Dlatego pomyślałam, że warto te spotkania poszerzyć i zaprosić do udziału także nauczycieli młodych laureatów konkursów muzycznych, bo przecież pedagog jest nie tylko mistrzem, ale także współtwórcą sukcesu. Warto poznać muzyczną drogę mistrza, i ucznia, który jest na początku tej drogi.

        Zapraszam do Zespołu Państwowych Szkół Muzycznych im. Artura Malawskiego w Przemyślu na spotkanie z Panem Dariuszem Baszakiem – dyrektorem tej placówki, akordeonistą i nauczycielem gry na tym instrumencie oraz jego utalentowanym uczniem Krzysztofem Polnikiem.

        Zofia Stopińska: Rozpocznę od gratulacji – przede wszystkim dla Pana i Krzysztofa Polnika, który w tym roku szkolnym zwyciężył w czterech bardzo ważnych konkursach akordeonowych organizowanych w Polsce, ale na ręce Pana – dyrektora ZPSM w Przemyślu składam gratulacje dla innych uczniów i ich nauczycieli, bo sukcesów w tym roku było sporo. Proszę je chociaż wymienić.

        Dariusz Baszak: Sukcesy Krzysztofa to bardzo ważna, ale tylko część osiągnięć uczniów naszej szkoły. Krzysztof w bieżącym roku szkolnym może pochwalić się bardzo prestiżowymi sukcesami: - Rok szkolny rozpoczął od zwycięstwa w 42 edycji Międzynarodowego Konkursu w Castelfidardo we Włoszech,
- następnie zajął I miejsce w bardzo ważnym, organizowanym przez Centrum Edukacji Artystycznej Ogólnopolskim Konkursie Muzycznym, którego edycja dla akordeonistów odbyła się w kwietniu w Lublinie,
- kolejnym wielkim sukcesem było zdobycie Grand Prix jubileuszowej edycji 20. Międzynarodowych Spotkań Akordeonowych w Sanoku,
- na zakończenie roku w maju zwyciężył w VIII Międzynarodowym Konkursie Akordeonowym w Tivat w Czarnogórze.
Wśród akordeonistów licznymi sukcesami może też się pochwalić Łukasz Pieniążek, z klasy Pana Sławomira Wilka, który ostatnio został stypendystą Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego.
Klasa akordeonu ma już w naszym kraju swoją uznaną markę, ale nauczyciele innych specjalności, dzięki swojej wytężonej pracy, także osiągają znakomite wyniki ze swoimi uczniami.
Warto w tym miejscu zauważyć młodego gitarzystę Dobrosława Jabłońskiego, na co dzień pracującego pod kierunkiem Pana Leszka Suszyckiego. Dobrosław odnosi sukcesy zarówno w konkursach klasycznych, jak i jazzowych i rozrywkowych, np. ostatnio zdobył Nagrodę Główną na VII Ogólnopolskim Konkursie Zespołów Jazzowych i Rozrywkowych School&Jazz w Lubaczowie.
Znakomicie sobie radzą młodzi trębacze, a wśród nich wyróżnia się Maciej Dopart, z klasy Pana Franciszka Lotycza. Maciej w kwietniu na XXI Festiwalu Instrumentów Dętych w Białej Podlaskiej otrzymał Grand Prix.
Liczna grupa młodych pianistów także może pochwalić się sukcesami w konkursach ogólnopolskich. Na szczególną uwagę zasługują sukcesy Wojciecha Gazdy i Zofii Maćkowiak z klasy Pana Pawła Walciszewskiego.

        Z. S.: Ponieważ w tym cyklu rozmów przedstawiamy mistrza i ucznia – bardzo proszę o kilka zdań na temat Pana pierwszych kontaktów z muzyką i wyboru instrumentu.

        D. B.: Miałem w życiu to szczęście, że przyjacielem naszej rodziny był wybitny pedagog i mój późniejszy nauczyciel Pan Stanisław Kucab, który przy okazji różnych rodzinnych spotkań zauważył we mnie to „coś’. Wybór instrumentu był więc oczywisty, choć można w tej sytuacji powiedzieć, że wyboru instrumentu nie było wcale. W zaistniałej sytuacji byłem wręcz „skazany” na akordeon.
W tamtych czasach, czyli na przełomie lat 70-tych i 80-tych, był to bardzo popularny instrument i dostać się do szkoły muzycznej na akordeon wcale nie było łatwo.

        Z. S.: Proszę opowiedzieć o Pana mistrzach w szkołach muzycznych I i II stopnia, i później na studiach – jacy byli i czy mieli wpływ na to, że poszedł Pan w ich ślady i od wielu lat uczy Pan gry na akordeonie.

        D. B.: Miałem w swoim życiu dwóch pedagogów, obaj wybitni, którzy ukształtowali mnie jako akordeonistę, ale także jako nauczyciela.
Pierwszym z nich był wspomniany Pan Stanisław Kucab, pod którego bardzo wymagającym okiem uczyłem się przez 12 lat w szkole I st. oraz w Liceum Muzycznym.
Kolejnym był prof. Joachim Pichura, pod którego kierunkiem studiowałem na Akademii Muzycznej w Katowicach.
Obaj byli bardzo wymagający i oddani swojemu zawodowi.

        Z. S.: Jest z nami także Krzysztof Polnik – utalentowany Pana uczeń, którego tegoroczne zwycięstwa już Pan wymienił – Castelfidardo, Lublin, Sanok i Czarnogóra. Krzysztofie, gratuluję ci tych wspaniałych osiągnięć. Ja byłam świadkiem tylko jednego i z wielką dumą 28 kwietnia br. słuchałam ogłoszenia wyników XX Międzynarodowych Spotkań Akordeonowych „Sanok 2018”, bo startowałeś w tym konkursie w IV kategorii i otrzymałeś Grand Prix tego festiwalu, uzyskując maksymalną ilość punktur od wszystkich jurorów. Gratuluję raz jeszcze, bo konkurencja była ogromna, trzeba było przygotować spore programy i świetnie je zagrać.

         Krzysztof Polnik : Dziękuję. To prawda, wysoki poziom konkurencji towarzyszy mi na każdym konkursie. Dlatego też zawsze zachowuję pełen szacunek i pokorę w stosunku do rywali. Jeśli chodzi o konkurs w Lublinie, było to jedno z moich największych dotychczasowych przedsięwzięć. Mowa tu o 35 minutowym programie, co oznacza, że przez ponad pół godziny na scenie należało prezentować pracę, jaką włożyło się w przygotowanie tak dużej ilości utworów, pełen wachlarz swoich umiejętności, a także wykazać całkowite zaangażowanie w swojej grze i mnóstwo emocji, które w muzyce przecież są najważniejsze. W Sanoku zagrałem przeszło dwukrotnie mniejszy program, ze względu na czas określony przez regulamin. Za każdym razem, gdy występuję, towarzyszy mi mobilizacja, chęć jak najlepszego zaprezentowania się. Dbam zawsze o precyzję, bezbłędność, zachowując przy tym jak największą dawkę emocji i wrażeń. Właściwie nigdy to zadanie nie jest wykonane w stu procentach, ponieważ nikt nie jest idealny, a ja, jak każdy, również popełniam błędy. Zawsze powtarzam, że ten się nie myli, kto nic nie robi.

        Z. S.: Nagrodę Grand Prix Festiwalu w Sanoku ufundował Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej Andrzej Duda i pewnie będzie ona także bardzo praktyczna, ale otrzymałeś w Sanoku jeszcze jedną nagrodę, którą możesz się pochwalić.

         K. P.: Tak, Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej Andrzej Duda ufundował nagrodę rzeczową dla zdobywcy Grand Prix, jest to laptop, który na pewno mi się przyda w codziennej pracy. Otrzymałem także drugą nagrodę, tym razem pieniężną. Została ona ufundowana przez fundację „Harmonia Espressiva” im. Prof. Jerzego Jurka.

         Z. S.: Uczysz się w ZPSM w Przemyślu – jak długo trwa Twoja edukacja muzyczna?

         K. P.: Moja edukacja muzyczna rozpoczęła się w ósmym roku mojego życia i trwa już osiem lat. Jednak muzykę zacząłem traktować bardziej poważnie po III klasie szkoły muzycznej I stopnia, więc już bardziej świadomie kształcę się od około pięciu lat. Mimo to, jestem przekonany, że ten pierwszy trzyletni etap również był niezbędny.

        Z. S.: Twoim mistrzem jest pan Dariusz Baszak – z pewnością jest wymagającym nauczycielem, ale chyba lekcje odbywają się w atmosferze przyjaźni.

         K. P.: To prawda. Dopiero niedawno uświadomiłem sobie, jak bardzo ważna jest relacja między uczniem a mistrzem, ich obopólne zaangażowanie do pracy, która jest podstawą absolutnie konieczną. Liczy się też jednak coś więcej, niż samo wykonywanie obowiązków. Jest to szczerość, zaufanie, poświęcony czas, wspólna chęć rozwoju i swego rodzaju przyjaźń. Bez takiego przewodnika absolutnie nic nie byłoby możliwe, dlatego też z tego miejsca chciałbym bardzo serdecznie Panu Dariuszowi Baszakowi podziękować za trud pracy włożony w mój rozwój i wyrazić chęć dalszej współpracy.

         Z. S.: Rozpoczynając naukę w szkole muzycznej sam wybrałeś instrument, czy rodzice podejmowali decyzję?

         K. P.: Zanim poszedłem do szkoły muzycznej, znalazłem u moich dziadków w szafie bardzo niewielki akordeon. Zacząłem z niego bardzo nieudolnie korzystać, ale zawsze chciałem umieć grać na nim coś porządnego. Tak więc po pierwszej propozycji pójścia do szkoły muzycznej, od razu byłem przekonany do tego właśnie instrumentu.

         Z. S.: Musisz dużo pracować, bo nawet najbardziej utalentowany muzyk musi ćwiczyć systematycznie.

         K. P.: Z muzyką związana jest zatrważająca ilość pracy. Ale prawda jest taka, że aby osiągnąć w życiu wysoki poziom w jakiejkolwiek dziedzinie, należy poświęcić temu cały swój czas, całe swoje zaangażowanie i życie. Uważam, że najważniejsza jest systematyczność i staram się tego przestrzegać. Poświęcenie dłuższej chwili każdego dnia dla samodoskonalenia jest sprawą priorytetową.

         Z. S.: Jesteś uczniem szkoły muzycznej II stopnia i to oznacza, że decyzja została już podjęta – zostaniesz akordeonistą?

         K. P.: Pewną sprawą jest wybór szkoły średniej, którą oczywiście będzie szkoła muzyczna. Dużo osób mówiło mi do niedawna, że muzyka nie jest profesją, która daje jakąkolwiek stabilizację w życiu. Jednak wciąż powtarzam, że każdy powinien robić w życiu coś, co daje mu satysfakcję, coś, z czego będzie zadowolony. A gdy ma się ku temu predyspozycje, dające w tym zakresie duże możliwości, nie powinien wahać się ani chwili.

        Z. S.: Krzysztofie, mówiłeś przed chwilą o bardzo dobrych relacjach i wspaniałej atmosferze pracy podczas lekcji z Panem Dariuszem Baszakiem, który jest bardzo doświadczonym nauczycielem. Zapytajmy go, jak wyglądały pierwsze lata pracy w zawodzie?

         D. B.: Pracę w szkole muzycznej rozpocząłem jeszcze w czasie studiów. Moją pierwszą szkołą, w której pracowałem, była Państwowa Szkoła Muzyczna I st. w Tychach. Tam właśnie stawiałem pierwsze kroki w roli pedagoga. Później po powrocie ze studiów podjąłem się w przemyskiej szkole muzycznej nieudolnej próby naśladowania mojego pierwszego mistrza, Pana Stanisława Kucaba. Pracować w klasie akordeonu w Przemyślu, to zawsze było coś, a jeszcze u boku Pana Stanisława Kucaba, którego warsztat można było bezpośrednio obserwować, to wymarzony start w zawodzie. To właśnie na tym etapie miało miejsce kształtowanie mojej osoby jako nauczyciela.

         Z. S.: Wykształcił Pan sporą grupę akordeonistów i pewnie większość z nich to zawodowi muzycy lub studenci. Każdy uczeń jest inny, z każdym trzeba inaczej pracować i robić wszystko, aby młodzi ludzie rozwijali swoje umiejętności, wybrać odpowiedni program. To nie jest łatwa praca.

         D. B.: Zajęcia z dziećmi czy młodzieżą w szkole muzycznej to zajęcie niełatwe, nawet mimo tego, że są prowadzone indywidualnie. Tak jak Pani powiedziała, każdy uczeń jest inny i szczególnie tutaj jest potrzebna tak ostatnio popularna w szkołach powszechnych indywidualizacja procesu kształcenia. To od doświadczenia nauczyciela zależy, czy umiejętnie dostosuje swoje narzędzia dydaktyczne, aby z każdego talentu, mówiąc potocznie, „wyciągnąć” jak najwięcej. Ponadto muzyka to bardzo subiektywna dyscyplina, zarówno dla wykonawcy, jak i odbiorcy. Staram się więc, aby w pracy nad interpretacją każdy uczeń miał możliwość wypracowania własnej interpretacji.

         Z. S.: Przez cały czas musi Pan także sam ćwiczyć, bo chyba często trzeba uczniom zagrać utwór albo jego fragment.

         D. B.: Z racji pełnionej funkcji na systematyczne ćwiczenie, niestety, nie mam czasu, ale staram się utrzymywać w formie pozwalającej na wskazanie właściwych kierunków interpretacyjnych w realizowanych utworach.

        Z. S.: Czy w czasie przeznaczonym na lekcje indywidualne udaje się Panu przygotować uczniów do egzaminów, popisów, obowiązkowych przesłuchań i konkursów?

        D. B.: To bardzo trudne. Przygotowanie ucznia do konkursu, spotykając się z nim 2 razy w tygodniu, jest po prostu niemożliwe. Wszyscy moi uczniowie, którzy chcą brać udział w konkursach, mogą liczyć na dodatkowe zajęcia: w soboty lub inne dni wolne od zajęć, z feriami zimowymi i wakacjami włącznie. Pamiętamy jednak, że odpoczynek jest równie ważny, jak systematyczna i wytężona praca.
Uczniowie szczególnie uzdolnieni, tacy jak Krzysztof, to także duża odpowiedzialność dla nauczyciela. Świadomość, że obcuje się ze szczególnym talentem, talentem, którego nie wolno zmarnować, zmusza do zdecydowanie większego zaangażowania w pracy. Takim uczniom należy poświęcić dużo więcej uwagi i stworzyć szczególne warunki do pracy. Począwszy od pomocy z zdobyciu instrumentu najwyższej klasy, po pomoc w organizacji udziału w różnego rodzaju kursach mistrzowskich pod okiem wybitnych profesorów.
Także udział w konkursach musi być dobrze przemyślany, udział ten nie może przeszkadzać w systematycznej, codziennej pracy. Z Krzysztofem tak staramy się pracować, aby jego udział w każdym konkursie był narzędziem w naszej pracy, a nie celem samym w sobie, aby wyposażył go w nowe doświadczenia, które wykorzystuje w dalszej pracy.

         Z. S.: Krzysztofie, pewnie nawet Twoi koledzy grający na innych instrumentach, nie wiedzą, że akordeon jest bardzo trudnym instrumentem.

         K. P.: Akordeon to bardzo specyficzny instrument. Wielu tak zwanych laików, muzykantów czy osób próbujących grać ze słuchu we własnym zakresie, nie ma większego problemu z wykonywaniem utworów na tym instrumencie i tak naprawdę każdy może nauczyć się na nim grać. Ale gdy przychodzi ten bardziej zaawansowany poziom, kompozycje Scarlattiego czy Bacha, to naprawdę trzeba być szalenie zmotywowanym, żeby się nie poddać po przeczytaniu pierwszej linijki nowego utworu.

        Z. S.: Panie Dariuszu, przez kilka, może nawet kilkanaście lat, był Pan zastępcą dyrektora, a obecnie jest Pan dyrektorem ZPSM w Przemyślu, co także zajmuje Panu sporo czasu, bo różnych problemów związanych z działalnością szkoły jest bardzo dużo. Jak udaje się Panu godzić te wszystkie obowiązki?

        D. B.: Nie ukrywam, że nie jest to łatwe. Kierowanie tak dużą szkołą absorbuje bardzo dużo czasu i wysiłku. Ale dyrektorem się bywa, a nauczycielem z zawodu się jest w zasadzie na całe życie, więc staram się nie zaniedbywać własnego rozwoju jako nauczyciela, być na bieżąco z tym, co dzieje się w polskiej i światowej akordeonistyce. Jak udaje mi się te obowiązki pogodzić? Nie wiem, po prostu do każdego zadania podchodzę bardzo odpowiedzialnie, z maksimum zaangażowania. Budowanie, tworzenie czegoś wielkiego, daje mi dużo satysfakcji i być może to jest klucz do sukcesu w pogodzeniu tych bardzo różnych obowiązków.

         Z. S.: Jest Pan także dyrektorem międzynarodowego festiwalu akordeonowego i pewnie już od dłuższego czasu pracuje Pan nad kolejną jego edycją, która odbędzie się chyba pod koniec bieżącego roku kalendarzowego.

        D. B.: W tym roku dobędzie się jubileuszowa, 25. Edycja tego bardzo cenionego w Polsce Festiwalu. Tegoroczna edycja odbędzie się w dniach 5-8 grudnia i zapowiada się, podobnie jak miało to miejsce w poprzednich latach, bardzo interesująco .

         Z. S.: Krzysztofie, wracając do konkursów – rozmawialiśmy o tegorocznych, a bierzesz udział w różnych konkursach w Polsce i za granicą od kilku lat. Proszę, wymień chociaż te najważniejsze.

         K. P.: Moimi najważniejszymi osiągnięciami do tej pory są:
- I miejsce na Premio Internazionale della Fisarmonica we włoskim Castelfidardo;
- I miejsce na Akordeonowym Konkursie CEA w Lublinie;
- Grand Prix Międzynarodowych Spotkań Akordeonowych w Sanoku;
- dwa I miejsca w kategoriach II i III na Międzynarodowym Festiwalu Muzyki Akordeonowej w Przemyślu;
- oraz to najnowsze, I miejsce na Harmonika Fest w mieście Tivat w Czarnogórze.

         Z. S.: Każdemu publicznemu występowi, tym bardziej podczas konkursu, towarzyszy z pewnością trema – masz sposób na opanowanie jej?

         K. P.: Zauważyłem, że im więcej koncertów gram w krótkim okresie, tym mniejsza trema pojawia się z każdym następnym występem. Obok tremy występuje też mobilizacja do jak najlepszego zaprezentowania się. Mam wrażenie, że oba te zjawiska są od siebie uzależnione i w pewien sposób się łączą.

        Z. S.: Czy marzysz o tym, aby zostać solistą, czy interesuje Cię także muzyka kameralna?

        K. P.: Bardzo interesuje mnie muzyka kameralna. Uwielbiam pracować z innymi ludźmi i tworzyć z nimi wspaniałe brzmienia i piękną harmonię. W tej dyscyplinie również odnosiłem sukcesy z różnymi zespołami, na przykład duetem Accicello, kwartetem LaGuerta, czy obecnym kwartem Feravertto. Zaś w przyszłości chciałbym wykonywać recitale solowe, jak i dawać koncerty w składach kameralnych. Nie ukrywam, że moim marzeniem jest nauczyć się też grać na bandoneonie, który świetnie sprawdza się w składach kameralnych, przede wszystkim w tangach Astora Piazzolli. W przeszłości swoich możliwości chciałbym wypróbować także w muzyce rozrywkowej, w aranżacjach, a być może nawet w zakresie kompozycji, jednak to tylko odległa sfera marzeń.

         Z. S.: Panie Dyrektorze, czy w tym roku szkolnym planujecie jeszcze jakieś ważne wydarzenia, koncerty albo wyjazdy na konkursy?

         D. B.: Bieżący rok szkolny powoli dobiega końca. Więc skupiamy się już nad klasyfikacją, nad podsumowaniem tego, co wydarzyło się w całym roku. Czas na pewne podsumowania i przygotowania do kolejnego roku. Wakacje to też czas na udział naszych uczniów w różnych specjalnościach w kursach mistrzowskich. Czas na pracę, na przygotowania do walki o kolejne sukcesy w nowym roku szkolnym.

        Z. S.: Mam jeszcze dwa pytania do Krzysztofa. Czy interesuje Cię coś poza muzyką i masz czas, aby te zainteresowania rozwijać?

         K. P.: Owszem, mam inne zainteresowania, jednak są to zajęcia nie wymagające dużej ilości dodatkowego czasu. Uwielbiam samochody, w szczególności te szybkie, lubię tematy przedsiębiorczo-polityczne, w wolnych chwilach gotuję, w szczególności przemawia do mnie kuchnia włoska. Sprawność fizyczna przydaje się w grze na akordeonie, ponieważ jest to dość ciężki instrument, wymagający prawie ciągłego ruchu, dlatego wolny czas poświęcam na jazdę na rowerze, czy w zimie na nartach. Jednak muzyka jest pasją, która ma pierwszeństwo przed każdym innym zainteresowaniem.

        Z. S.: Pan Dyrektor Dariusz Baszak mówił o zbliżającej się klasyfikacji i pewnie w Twojej Szkole trwają aktualnie egzaminy końcowe, a może nawet masz je już za sobą?

         K. P.: Na szczęście, jako laureat konkursu CEA w Lublinie, jestem zwolniony z egzaminu kończącego rok szkolny. Ostatnim tegorocznym konkursem był Harmonika Fest w Czarnogórze. Nie ukrywam, że bardzo spodobał mi się projekt „Przemyska Scena Letnia”, który, jeśli odbędzie się również w czasie tegorocznych wakacji, pozwoli nam spotkać się na przemyskim Rynku, jeśli oczywiście dane mi będzie wystąpić. Do końca wakacji w planach mam jedynie odpoczynek, ale z muzyka nie rozstanę się na pewno nawet na chwilę.

         Z. S.: Czekamy na informacje o występach Krzysztofa w ramach „Przemyskiej Sceny Letniej”, bo chętnie o nich poinformujemy i wybierzemy się do pięknego Przemyśla, aby posłuchać muzyki i przy okazji zwiedzić to miasto latem. Dziękuję Panom za miłe spotkanie i życzę udanych wakacji.

Z Panem Dariuszem Baszakiem – akordeonistą, pedagogiem i Dyrektorem Zespołu Państwowych Szkół Muzycznych im. Artura Malawskiego w Przemyślu oraz jego uczniem Krzysztofem Polnikiem rozmawiała Zofia Stopińska 11 czerwca 2018 roku w Przemyślu.

W Rzeszowie spędziłem najwspanialsze lata mojego życia

        Zofia Stopińska: Z wyśmienitym dyrygentem i pedagogiem – prof. Jerzym Swobodą rozmawiamy w Rzeszowie. To jedno z najważniejszych miast w Pana życiu.

        Jerzy Swoboda: Tak, bo to moje rodzinne miasto – dzieciństwa i młodości. Tutaj spędziłem najwspanialsze lata mojego życia.

        Tutaj także rozpoczął Pan dwoją muzyczną drogę od nauki w szkole muzycznej.
        - Tak jak wszyscy rozpocząłem naukę w Szkole Muzycznej I stopnia, która mieściła się w budynku dzisiejszego Zespołu Szkół Muzycznych nr 2 w Rzeszowie, przy ulicy Sobieskiego. Tam przez kilka lat uczyłem się gry na fortepianie u pani prof. Kozłowskiej, a później kontynuowałem naukę w Szkole Muzycznej II stopnia – tuż obok Filharmonii, gdzie obecnie mieści się Zespół Szkół Muzycznych nr 1 w Rzeszowie. W szkole II stopnia gry na fortepianie uczyła mnie pani prof. Zdzisława Ząbek. Oczywiście równolegle uczyłem się, tak jak wszyscy, najpierw w szkole podstawowej, a później w liceum ogólnokształcącym i przez cały czas biegało się z jednej szkoły do drugiej.

        Wszystko wskazywało na to, że zostanie Pan dobrym pianistą, ponieważ przez cały czas robił Pan duże postępy, a zwieńczeniem nauki w Szkole Muzycznej II stopnia był udział w koncercie dyplomantów, podczas którego wystąpił Pan z towarzyszeniem Orkiestry Filharmonii Rzeszowskiej. Taki zaszczyt spotykał tylko wybranych dyplomantów.

        - Podkreślmy, że Filharmonia, w której rozmawiamy, była dopiero budowana, a Orkiestra Filharmonii Rzeszowskiej miała swoją siedzibę i koncertowała w budynku Wojewódzkiego Domu Kultury. Tam też wystąpiłem po raz pierwszy z zawodową orkiestrą. Koncert prowadził pan Andrzej Jakubowski. Dla mnie było to niesamowite przeżycie, bo grali tylko wybrańcy. Na szczęście, na tym etapie zakończyłem karierę pianisty.

         Nie rozumiem, dlaczego?

        - Po prostu, chyba źle ćwiczyłem albo miałem źle ustawiony aparat gry, bo przećwiczyłem rękę. Te techniczne problemy bardzo mnie zniechęcały i dlatego dałem sobie spokój z graniem.

         Interesowała Pana także dyrygentura, chociaż rozpoczął Pan studia na Wydziale Wychowania Muzycznego od dyrygentury chóralnej.

        -  Tak. Kolejnym etapem były wymienione przez panią studia w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej w Krakowie i tam moja pani profesor Maria Kochaj zachęciła mnie do dyrygentury, bo w tamtych latach niełatwo było ze mną nawiązać kontakt. Byłem dość oporny, ciągle spięty, zawsze zamknięty w sobie. Nie potrafiłem także pokonać fałszywego wstydu i nie wyobrażałem sobie, jak można publicznie uzewnętrzniać swoje emocje i machać rękami, dyrygować innymi. To nie było w mojej naturze.

         Odczuwał Pan większą tremę niż przy fortepianie.

         - Zdecydowanie – to była nieporównywalnie większa trema. Niedługo to wszystko minęło, a dzięki mojej prof. Marii Kochaj tak polubiłem dyrygenturę, że postanowiłem studiować dyrygenturę. Dyrygowanie stało się moją pasją życiową.

        Tutaj trzeba dodać, że ukończył pan studia dyrygenckie w klasie prof. Krzysztofa Missony z wyróżnieniem i dopisało Panu szczęście, zaraz po studiach były propozycje koncertowe. Łatwiej było chyba w latach 80-tych ubiegłego wieku zrobić karierę.

        - Nie zgodzę się, że było łatwiej, bo jednak decydowały umiejętności. Oczywiście, że miałem trochę szczęścia, bo akurat zwolniło się miejsce asystenta chórmistrza w Filharmonii Krakowskiej i otrzymałem tę pracę. Szybko się wykazałem umiejętnościami i już po roku awansowałem na dyrygenta, a po dwóch latach zostałem już szefem Chóru Państwowej Filharmonii w Krakowie i w wieku lat 27 byłem szefem 100-osobowego chóru zawodowego, który był w tamtych czasach najlepszym chórem w Polsce po Chórze Filharmonii Narodowej. To było wielkie wyzwanie, bo pracowałem i równolegle studiowałem dyrygenturę na I Wydziale Teorii, Dyrygentury i Kompozycji. Studia zajęły mi w sumie 10 lat, kto dzisiaj tak długo studiuje? (śmiech). W ostatnich latach nauki pracowałem zawodowo, a także z chórami amatorskimi.

        Ja jednak będę się upierała nadal, że miał Pan szczęście i dość szybko Pan awansował.

        - To prawda, że szybko zostałem zauważony przez następnych szefów, bo wkrótce zostałem dyrygentem Capelli Cracoviensis – dyrektor zaproponował mi współpracę i niedługo, z żalem, musiałem zrezygnować z prowadzenia chóru, ale wiele się nauczyłem, rządząc dużym chórem, w którym większość śpiewaków była o wiele starsza ode mnie.

        Nieco później spotkaliśmy się w studiu Polskiego Radia w Rzeszowie, bo przyjechał Pan jako dyrygent Polskiej Orkiestry Kameralnej na zaproszenie pana Bogusława Kaczyńskiego na Festiwal Muzyki w Łańcucie.

         - Byłem wówczas jeszcze młodym dyrygentem, bez wielkiego doświadczenia, które przychodzi z latami, ale miałem ogromną wiedzę muzyczną dzięki studiom na dwóch kierunkach i pracy z zawodowym chórem i orkiestrą. Już wiedziałem, jak pracować, żeby szybko osiągać dobre rezultaty. Nie potrafię powiedzieć, dlaczego akurat do mnie zadzwonił pan dyrektor Franciszek Wybrańczyk i poprosił o szybkie zastępstwo – natychmiastowe. Miałem dwa dni na przygotowanie się i spędziłem je na siedzeniu nad partyturami. Później poprowadziłem próby i przez trzy miesiące byłem testowany, po czym zaproponowano mi czteroletni kontrakt na dyrygenta Polskiej Orkiestry Kameralnej, która wkrótce została przekształcona w Sinfonię Varsovię. W międzyczasie byłem także dyrektorem artystycznym Festiwalu w Dusznikach Zdroju.

        To renomowany, najstarszy w Polsce festiwal pianistyczny.

        - Nie tylko w Polsce, bo to najstarszy festiwal pianistyczny na świecie.

        Z Sinfonii Varsovii trafił Pan do Filharmonii Śląskiej i tam był Pan dość długo.

        - Tak, w 1990 roku wygrałem konkurs i zostałem dyrektorem naczelnym i artystycznym Filharmonii Śląskiej w Katowicach. Byłem tam przez osiem lat i jestem przekonany, że sporo udało mi się w tym czasie zrobić. Miałem do dyspozycji bardzo duży aparat wykonawczy, bo stuosobową orkiestrę, orkiestrę kameralną, zawodowy chór i mogłem sobie „poszaleć” z repertuarem. Było w tym czasie dużo nagrań i koncertów oraz bardzo dużo wyjazdów zagranicznych, które wymagały dużych umiejętności managerskich. Mieliśmy w tym czasie także Międzynarodowe Konkursy Dyrygentów im. Grzegorza Fitelberga w Katowicach i byłem także członkiem jury. Zarządzanie i działalność artystyczna zajmowały mi najczęściej szesnaście godzin dziennie.

        Kolejnym miejscem była Częstochowa.

        - Po ośmiu latach spędzonych na Śląsku, przeniosłem się do Częstochowy, gdzie byłem dyrektorem artystycznym Filharmonii. W tym czasie sprawowałem opiekę merytoryczną nad Festiwalami Wiolinistycznymi im. Bronisława Hubermana w Częstochowie. Równocześnie podpisałem wieloletni kontrakt i byłem dyrektorem artystycznym Filharmonii Narodowej w Koszycach na Słowacji, co było dla mnie niezwykle ciekawym doświadczeniem, bo jest tam bardzo dobrze grająca orkiestra, a także poznałem wielu wykonawców, którzy w Polsce nie są znani, natomiast na stałe współpracują z ośrodkami muzycznymi w Bratysławie, Budapeszcie, Pradze i Wiedniu. To są zarówno soliści , zespoły kameralne, jaki i chóry – tam dyrygowałem najlepszymi chórami: budapeszteńskim Chórem Filharmonii Narodowej i chórem z Brna. Mogłem tam realizować wszystkie wielkie formy wokalno-instrumentalne na bardzo wysokim poziomie. To było dla mnie wspaniałe doświadczenie, bo miałem wielki komfort pracy, mogłem ustalać programy koncertów z dużym wyprzedzeniem i nigdy nie miałem problemów z wypożyczeniem nut – nikt nigdy mi nie powiedział, że nie możemy sobie pozwolić na wykonanie jakiegoś dzieła, bo za drogie są nuty, natomiast w Polsce bardzo często to słyszę.

        Filharmonia w Koszycach mieści się w budynku dawnej synagogi.

        - Tak. To bardzo piękny budynek, ale w Sali jest dość trudna akustyka, bo jednak ta charakterystyczna dla synagogi kopuła na środku trochę nam utrudniała życie, ale trzeba było to zaakceptować, przyzwyczaić się, poznać proporcje i znaleźć pewne rozwiązania. To bardzo urokliwe miejsce.

        Przez kilka lat był Pan także związany z Filharmonią Dolnośląską w Jeleniej Górze.

        - Tam także znalazłem się przez przypadek. Zaprzyjaźniony prof. Lasocki długo mnie namawiał, żeby koniecznie tam chociaż raz przyjechać. Jak już raz pojechałem, to rozpoczęła się dłuższa współpraca, bo zostałem I gościnnym dyrygentem, konsultantem muzycznym oraz dyrektorem artystycznym Filharmonii Dolnośląskiej. Na początku to nie był zespół na dobrym poziomie i od pierwszego pobytu pracowaliśmy ciężko, ale muzycy byli chętni do pracy i dyrygowałem tam coraz częściej. To jedyna filharmonia, w której na przestrzeni dwudziestu lat dyrygowałem 105 razy. Dobrze mi się z tą orkiestrą pracowało i miałem wielką satysfakcję, bo ze słabej orkiestry udało nam się zrobić bardzo dobry zespół, do którego chętnie przyjmowali zaproszenia wybitni dyrygenci – podam tylko jedno nazwisko – maestro Kazimierz Kord, który będąc dyrektorem Filharmonii Narodowej, prawie nigdy nie dyrygował gościnnie, a do Jeleniej Góry zaproszenia przyjmował. Maestro Kazimierz Kord darzył mnie wielkim zaufaniem i często także zapraszał mnie do Filharmonii Narodowej. Z tym zespołem nagrałem sporo płyt.

        Przez cały czas rozmawiamy o orkiestrach symfonicznych, o chórach – nie ciągnęło Pana w kierunku teatru muzycznego?

        - Dyrygowałem kilkoma, może kilkunastoma operami, ale nigdy nie miałem możliwości – może dlatego, że nie zabiegałem o to - przygotowania premiery i trochę tego żałuję. Byłem zapraszany do prowadzenia spektakli już wcześniej przygotowanych i nie mając żadnego wpływu na ostateczny kształt całego dzieła, bo w ciągu dwóch lub trzech prób można się było tylko dopasować do reszty wykonawców – zrezygnowałem. Byłem już na takim etapie, że samo dyrygowanie spektaklami mnie nie interesowało. Może troszkę szkoda, że nie zainteresowałem się operą wcześniej? Przygotowanie miałem, bo wcześniej pracowałem z chórami, solistami, orkiestrami, dyrygowałem wielkimi formami wokalno-instrumentalnymi i nie było żadnego problemu, abym zajął się także teatrem operowym.

        Pod koniec pierwszej dekady obecnego stulecia zaczął Pan mieć kłopoty ze zdrowiem.

        - Jak się tak ciągle pracuje, pracuje i pracuje – to zdarza się, że organizm nie wytrzymuje. Do porządku przywołało mnie zagrożenie życia. Musiałem zmienić tryb życia, ograniczyć dyrygowanie i postanowiłem zająć się przekazywaniem wiedzy, którą zdobyłem przez całe zawodowe życie – studentom.

        W sierpniu 2012 roku z rąk Prezydenta RP otrzymał Pan tytuł naukowy profesora sztuk muzycznych, ale to wymagało wielu działań i osiągnięć pedagogicznych, i artystycznych.

        - Po ukończeniu studiów byłem magistrem i tak było przez całe lata. Dopiero jak rozpocząłem pracę dydaktyczną, zacząłem myśleć o kolejnych stopniach. W 2010 roku zrobiłem doktorat i niedługo potem habilitację, a w 2012 roku zostałem profesorem. Poszło szybko, ale tylko dzięki temu, że miałem olbrzymi dorobek.

        Aktualnie jest Pan profesorem Akademii Muzycznej im. Grażyny i Kiejstuta Bacewiczów w Łodzi.

        - Tak, tam mam klasę dyrygentury i uczę także dyrygowania w Akademii im. Jana Długosza w Częstochowie.

        Jeśli czas i zdrowie pozwalają, to także dyryguje Pan koncertami – tak jak 27 kwietnia w Rzeszowie.

        - Owszem, bywam jeszcze na estradzie. Wprawdzie niezbyt często, bo naprawdę zdrowie już mi nie pozwala, ale lubię od czasu do czasu poprowadzić próby i koncert. Jestem szczęśliwy, że w tym sezonie mogłem dyrygować w Rzeszowie przepięknym programem, w którym znalazły się: fortepianowa Etiuda b-moll Karola Szymanowskiego w opracowaniu na orkiestrę Grzegorza Fitelberga, później z mistrzem Konstantym Andrzejem Kulką wykonaliśmy Koncert skrzypcowy A-dur Mieczysława Karłowicza. Konstanty Andrzej Kulka wykonał fenomenalnie ten utwór – jak zawsze i to była ogromna przyjemność. Na zakończenie z Orkiestra Symfoniczną Filharmonii Podkarpackiej wykonaliśmy bardzo melodyjną, przyjemną w odbiorze Symfonię d-moll Cesara Francka. Widziałem, że Orkiestra grała te utwory z wielką przyjemnością. Dawno nie byłem w Rzeszowie i Orkiestra się zmieniła. Przybyło trochę świetnie grających, młodych ludzi i pracowało się bardzo efektywnie. Mogę bez fałszywej skromności powiedzieć, że koncert był bardzo dobry. Mimo, że praca była ciężka, publiczność nie zauważyła żadnego wysiłku i tak być powinno, a publiczność nagrodziła nas gromkimi brawami. Bardzo jestem zadowolony, że mogłem ten koncert w Rzeszowie poprowadzić.

        Pewnie praca przebiegała na zasadzie wzajemnego partnerstwa, bo przecież sam Pan powiedział, że to dobrzy, kreatywni muzycy, którzy z pewnością także mieli coś do dodania od siebie.

        - Tak faktycznie było. Dawno już minęły czasy dyrygenta-dowódcy. Teraz, jeżeli nie nawiąże się kontaktu emocjonalnego i nie kieruje się uwag merytorycznych, żeby szybko osiągnąć rezultat, to dyrygent nie jest mile wiedziany. Pracowało mi się tutaj bardzo dobrze.

        Powroty do Rzeszowa chyba zawsze przywołują wiele wspomnień.

        - Jestem Rzeszowianinem i jak tutaj wracam, to czuję się, że jestem u siebie. Tak naprawdę nie ma znaczenia, ile lat mnie tutaj nie było – rok, dwa, pięć czy dziesięć.

        Sadzę, że chętnie przyjmie Pan kolejne zaproszenie.

        - Zawsze, jak tylko zostanę zaproszony, to chętnie przyjadę. Będę się cieszył ze współpracy z Orkiestrą Symfoniczną Filharmonii Podkarpackiej, a przy okazji zobaczę, jak Rzeszów znowu stał się piękniejszy. Tym razem przyjechałem samochodem i zrobiłem sobie objazd po mieście. Coraz szerzej otwierałem oczy. To jest kompletnie nowe, piękne miasto. Jedynym problemem jest ogromna ilość samochodów i straszne korki. Myślę, że ten pomysł, o którym czytałem gdzieś, dotyczący kolejki napowietrznej, byłby fenomenalnym rozwiązaniem. Bardzo się cieszę, że Rzeszów tak się rozwija.
Jak wyjeżdżałem z Rzeszowa, to niedaleko ulicy Leszczyńskiego, gdzie mieszkałem, było gospodarstwo rolne. Przy ulicy Słowackiego, naprzeciwko IPN-u, był targ, a na miejscu galerii i hotelu były piętrowe, stare, niezbyt piękne kamieniczki. Minęło zaledwie ponad czterdzieści lat i jest olbrzymia, piękna aglomeracja. Czuję wielką satysfakcję pomimo, że mieszkam gdzie indziej.

        Optymistycznie patrzymy na to, co się wokół nas dzieje.

        - A dlaczego by nie? Trzeba widzieć pozytywy, a nie tylko narzekać, złościć się, krytykować – po co?

         Większość Polaków lubi narzekać, ale Pan po podróżach artystycznych w większości krajów Europy, a także w USA, Kanadzie, Korei Płd., Meksyku, Japonii i na Tajwanie oraz kontaktach z takimi wybitnymi osobowościami świata muzyki jak: Lord Yehudi Menuhin, Stefania Toczyska, Gidon Kremer, Krzysztof Jakowicz, Kaja Danczowska, Ewa Podleś, Jadwiga Rappe, Wanda Wiłkomirska, Grigorij Sokołow, Krzysztof Jabłoński, June Anderson, Andrzej Hiolski, Sarah Chang oraz wieloma innymi, pozwalają inaczej postrzegać wszystko, co nas otacza.

        - Oczywiście i to są pozytywy tego zawodu, bo on jest bardzo uciążliwy. Niedawno policzyłem, że co najmniej 10 lat swojego życia spędziłem w hotelach, wielokrotnie przeleciałem kulę ziemską. To nie było łatwe dla mnie i najbliższych, ale też poznałem inne kultury. Ta obserwacja, zainteresowanie architekturą, sztuką, sztuką kulinarną – chociaż jak się jedzie na koncert, to za dużo czasu na te obserwacje nie ma, ale jednak zawsze coś się zobaczy. Zawsze też spotyka się ciekawych ludzi, obserwuje się ich sposób zachowania, nawiązuje się kontakty i dzięki temu człowiek staje się bogatszy oraz nabiera dystansu do wielu zjawisk i rzeczy. Wymieniłem pozytywy tego zawodu, które bardzo rozwijają wewnętrznie, a to jest niezbędne do zajmowania się tą całą abstrakcyjną materią muzyczną, kiedy trzeba rozszyfrować wszystkie emocje zawarte w tych kropeczkach na pięciolinii. Jest to fascynujące.

        Mam nadzieję, że niedługo będzie okazja do kolejnej rozmowy.

        - Na pewno, dziękuję bardzo i pozdrawiam wszystkich czytających naszą rozmowę. Jeżeli coś ich zainteresuje, to bardzo się będę cieszył.

Z prof. Jerzym Swobodą  - znakomitym dyrygentam i pedagogiem rozmawiała Zofia Stopińska 28 kwietnia 2018 roku w Rzeszowie.

Chcemy kształcić i wspierać młodych muzyków

        Zofia Stopińska: Chcemy Państwu przybliżyć bardzo ciekawą imprezę o nazwie YOUNG ARTS MASTERCLASS, łączącą znakomite koncerty i warsztaty dla uczniów oraz studentów uczelni artystycznych, grających na instrumentach smyczkowych, która odbywać się będzie w Krośnie od 30 czerwca do 9 lipca br.
Mój rozmówca - pan Bartłomiej Tełewiak, wraz z żoną - panią Anną Nawrocką-Tełewiak, są pomysłodawcami i realizatorami tej imprezy, która odbędzie się po raz kolejny w pięknym Krośnie.
Kiedy powstał pomysł stworzenia w Krośnie letniego festiwalu połączonego z kursami?

        Bartłomiej Tełewiak: Idea kursów połączonych z cyklem koncertów otwartych dla publiczności pojawiła się w naszych głowach w okresie wakacji 2015 roku. Siedząc na krośnieńskiej starówce zaczęliśmy marzyć o tym, jak wyjątkowe miejsca w mieście mogłyby wypełnić się muzyką i jej wielbicielami. Trochę pozazdrościliśmy włoskim miastom ich festiwalowej aktywności w czasie długich letnich wieczorów.
Połączyliśmy kompetencje mojej żony Anny - specjalisty Public Relations, komunikacji marketingowej, i moje doświadczenie jako muzyka, wynikające w naturalny sposób z kontaktu ze światem klasyki od najmłodszych lat.

        Proszę nam powiedzieć, jak przebiegały poprzednie edycje, bo o Waszych koncertach i warsztatach oraz znakomitych muzykach, którzy w Krośnie gościli, wiele się mówiło nie tylko na Podkarpaciu.

        - Mamy wyjątkowe szczęście, ponieważ kursy cieszą się dużym zainteresowaniem, myślę, że jest to duża zasługa naszych wspaniałych artystów. To dzięki ich talentom pedagogicznym do Krosna przyjechali młodzi instrumentaliści z całej Polski, a także z Włoch. Kolejną przyciągającą talenty cechą jest multidyscyplinarny charakter kursów, młodzież styka się ze specjalistami od autoprezentacji scenicznej, fizjologii gry na instrumencie czy wreszcie może spróbować swoich sił w zajęciach z improwizacji. Do tej pory wspominamy koncerty uczestników kursów, takie jak koncert finałowy pod batutą Krzesimira Dębskiego, czy muzyczne konfrontacje młodych instrumentalistów z barokowymi improwizacjami Adama Bałdycha.

        Jak wyglądają plany związane z tegoroczną edycją YOUNG ARTS MASTARCLASS - Wasze zaproszenie przyjęli znani i cenieni mistrzowie.

        - Jesteśmy dumni, że w tym roku będą z nami mistrzowie swoich dziedzin, a także wspaniałe osobowości polskiej sceny muzycznej. Szymon Krzeszowiec - prymariusz Kwartetu Śląskiego, Robert Kabara- założyciel Sinfonietty Cracovii, obecny dyrektor Śląskiej Orkiestry Kameralnej, to uznani skrzypkowie, którzy są prawdziwymi skarbnicami wiedzy na temat wiolinistyki. Altowiolista Piero Massa, który specjalizuje się także w wykonawstwie historycznym, poprowadzi klasę altówek. W tym roku nasze zaproszenie przyjął Alexander Gebert - profesor Hochschule fur Musik Detmold, artysta o wielkiej wrażliwości, prowadzący kursy wiolonczelowe na całym świecie. Zajęcia improwizacji powierzyliśmy Krzysztofowi Lenczowskiemu, który jest obecnie jedną z najbardziej kreatywnych sił na polskiej scenie muzycznej.

        Wiem, że przyjmowaliście zgłoszenia do 30 maja, ale jeśli ktoś dopiero dzisiaj lub w najbliższych dniach dowie się o tym Festiwalu i Kursach - ma jeszcze szanse znaleźć się wśród uczestników i w jaki sposób może się jeszcze zgłosić?

        - Rekrutacja jest już co prawda zakończona, ale jesteśmy zawsze otwarci na młode talenty, pragniemy nie tylko je kształcić, ale wspierać w pierwszych krokach na scenie. Młodość jest zapisana w naszym DNA, dlatego zachęcamy do dołączenia do naszej Youngarts’owej drużyny. Zgłoszenia przyjmujemy pod adresem Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript., wszelkie informacje są dostępne na stronie www.youngarts.pl zakładka: Kursy.

        Urodził się Pan w Krośnie, pochodzi Pan z rodziny o tradycjach muzycznych i pewnie w tym mieście rozpoczynał pan naukę w szkole muzycznej i pewnie później wyfrunął Pan na studia. Jak przebiegała Pana edukacja muzyczna?

        - Moja przygoda z muzyką zaczęła się w domu, który dzięki aktywności ojca był jej pełny. Krośnieńska Szkoła Muzyczna była miejscem, gdzie mogłem rozwijać swoje umiejętności gry pod okiem pedagogów Jana Rysza i Doroty Pelczar. Studia w klasie Szymona Krzeszowca w katowickiej Akademii Muzycznej oraz późniejsze w Bernie u Bartłomieja Nizioła były dla mnie czasem rozwoju techniki i wrażliwości muzycznej. Bardzo się cieszę, że w tym okresie zetknąłem się ze światem polskiej sceny jazzowej, co stanowiło dla mnie bodziec do szukania powiązań między muzyką klasyczną i improwizowaną. Myślę, że echa tych spotkań są podskórnie obecne w tkance wydarzeń kursów i festiwalu Young Arts. To, co chcemy szczególnie przekazać młodym artystom to otwartość na nowe możliwości w muzyce – style czy formy prezentacji, ale też pewną świadomość, jak kształtować swoją ścieżkę kariery. To z pewnością ten element, który nas wyróżnia na tle innych kursów muzycznych.

        Po studiach rozpoczął Pan działalność koncertową jako solista, kameralista i muzyk orkiestrowy - nadal te nurty wypełniają Panu czas, czy zostaje go jeszcze trochę na działalność pedagogiczną?

        - Niestety, obfity kalendarz koncertowy filharmonii oraz planowanie wydarzeń związanych z Young Arts Masterclass i Festiwalem Young Arts dosyć szczelnie wypełniają moją codzienność. Zdarza mi się udzielać lekcji, co jest dla mnie wspaniałym doświadczeniem, pokazując mi, w jak różnorodny sposób można odczuwać muzykę i ją interpretować. Jestem bardzo szczęśliwy, kiedy mogę dzielić się swoim doświadczeniem z młodszym pokoleniem, szczególnie w kwestii współpracy w orkiestrze i tego, jak radzić sobie z trudnościami, jakie napotykamy chcąc osiągnąć perfekcję.

        Zapraszamy Państwa do Krosna, gdzie już niedługo, bo od 30 czerwca do 9 lipca odbywał się będzie YOUNG ARTS MASTERCLASS – gdzie zainteresowani znajdą wszelkie informacje?

        - Strona kursów to: www.youngarts.pl/pl/kursy/ zgłoszenia prosimy kierować na adres: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.. Serdecznie zapraszamy na kursy oraz Young Arts Festival, który odbędzie się praktycznie równolegle do kursów muzycznych w Krośnie w dniach 01.07-08.07.2018. Tegoroczna ideą festiwalu jest muzyczne „Uniwersum”. Na scenie festiwalowej zobaczymy prawdziwą plejadę gwiazd, światowej sławy artystów, m.in: Krzysztofa Lenczowskiego, Nikola Kołodziejczyka i Kwartet Śląski czy młode talenty kursantów Young Arts Masterclass. Muzyka zabrzmi ponownie w wyjątkowych i zaskakujących lokalizacjach Krosna – perły Podkarpacia.
Szykujemy też prawdziwą niespodziankę, która odbędzie się 8 lipca. Warto śledzić nasze poczynania na: www.youngarts.pl oraz na Facebook’u – Fundacja Young Arts!

Ze świetnym skrzypkiem Bartłomiejem Tełewiakiem - jednym z pomysłodawców i twórców YOUNG ARTS MASTERCLASS w Krośnie, Zofia Stopińska rozmawiała 7 czerwca 2018 roku.

Proponujemy ważną muzykę i wybitnych wykonawców

57. Muzyczny Festiwal w Łańcucie wspominamy z prof. Martą Wierzbieniec - Dyrektorem Muzycznego Festiwalu w Łańcucie i Filharmonii Podkarpackiej im. Artura Malawskiego w Rzeszowie.

        Zofia Stopińska: Spektaklem opery „Wesele Figara” W. A. Mozarta, wystawionej w Filharmonii Podkarpackiej przez Polską Operę Królewską, zakończył się 27 maja 2018 roku 57. Muzyczny Festiwal w Łańcucie. Impreza trwała 10 dni i odbyło się w tym czasie 10 bardzo różnorodnych koncertów i każdy, kto chciał w tej imprezie uczestniczyć, z pewnością znalazł koncert z ulubioną muzyką.

        Marta Wierzbieniec: Ja myślę, że to jest zaletą tego Festiwalu. Tworząc jego program częściowo kierowałam się potrzebami i oczekiwaniami melomanów, z którymi rozmawiam przy okazji ich pobytu w Filharmonii na koncertach oraz kierowanymi do mnie za pomocą poczty elektronicznej. Z drugiej strony my także proponujemy ważną muzykę i wybitnych wykonawców i to w sumie nadaje taki kształt Festiwalowi, który spotyka się z bardzo dobrym odbiorem i z tego ja się ogromnie cieszę.

        Podobnie jak w latach poprzednich, na pierwsze dwa dni zbudowana została scena przed Zamkiem w Łańcucie, później koncerty odbywały się w Sali balowej Zamku i w Sali koncertowej Filharmonii Podkarpackiej.

        - Tak, Festiwal rozpoczął się koncertami plenerowymi – to już wieloletnia tradycja Filharmonii Podkarpackiej – od początku głównego organizatora Festiwali w Łańcucie. Każdy z koncertów plenerowych przygotowany został dla ponad trzech tysięcy odbiorców. Publiczność dopisała i odbiorców było znacznie więcej, bo jeszcze kilkaset osób wysłuchało koncertów przebywając w pięknym łańcuckim parku.
Rozpoczęliśmy spektaklem operowym „Bal maskowy” Giuseppe Verdiego, który przedstawili artyści Opery Lwowskiej. Na scenie było łącznie ponad 120 wykonawców – chór, balet, orkiestra, soliści. Pomimo, że spektakl trwał dosyć długo, został bardzo dobrze przez publiczność przyjęty.
W niedzielę, w drugim festiwalowym dniu, gościł Teatr Żydowski z Warszawy, a w programie znalazł się „Skrzypek na dachu” – Jerry Bocka. To wykonanie na długo pozostanie nam w pamięci, bo wykonanie było bardzo autentyczne, żywiołowe, pełne przekazu. Publiczność dopisała równie dobrze, jak w pierwszym dniu koncertu i pomimo tego, że było dość zimno, wszyscy wytrzymali do końca.

        W ciągu nocy i poranka estrada została rozebrana i na dwa dni Festiwal przeniósł się do Sali balowej łańcuckiego zamku.

        - Tak, potem, także już tradycyjnie, były koncerty muzyki kameralnej, czyli muzyka, która 57 lat temu stała się ideą do stworzenia festiwalu, który przez pierwsze 20 lat funkcjonował jako „Dni Muzyki Kameralnej”.
W poniedziałek gościliśmy wybitnego śpiewaka – Tomasza Koniecznego, któremu przy fortepianie towarzyszył Lech Napierała. W programie znalazły się pieśni – to niełatwy, odpowiedzialny, wybitny, rzadko u nas wykonywany repertuar. To był fantastyczny wieczór, który zakończył się owacjami na stojąco, a jeszcze pragnę nadmienić, że koncert ten poprowadził w charakterze prelegenta pan red. Józef Kański – chciałoby się powiedzieć – maestro Józef Kański, który był na wszystkich festiwalach i bacznie śledzi ten cykl przedsięwzięć realizowany w Zamku w Łańcucie przez Filharmonię Podkarpacką.
We wtorek 22 maja wystąpił w Sali balowej Vadim Repin. Ten świetny skrzypek wystąpił z towarzyszeniem fortepianu, przy którym zasiadł Andrei Korobeinikov – dwaj wspaniali artyści, którzy występują także na solistycznych koncertach. Mieliśmy to szczęście, że mogliśmy słuchać kameralistyki na najwyższym poziomie.

        Ten koncert pozostanie także w naszej pamięci, podobnie jak kolejny, który odbył się w Filharmonii Podkarpackiej.

        - Zmiana miejsca nie jest nowością, bo od wielu lat przynajmniej jeden festiwalowy wieczór odbywał się w Filharmonii w Rzeszowie, i tak było tym razem.
Wystąpili Aleksandra Kurzak i Roberto Alagna, a towarzyszyła im Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Podkarpackiej, którą poprowadził Wojciech Rajski.
Stefan Mϋnch, poprzedzając swoim słowem ten wieczór, przekazał mnóstwo bardzo interesujących widomości na temat programu, który był inny nieco od tych standardowych, do których jesteśmy przyzwyczajeni w wykonaniu duetów wokalnych, czy całej grupy śpiewaków. Tym razem zaprezentowane zostały fragmenty oper, arie i duety, które nie tak często można usłyszeć i to też było ogromną zaletą tego koncertu. Usłyszeliśmy też wiele informacji na temat tej śpiewającej pary.
Aleksandra Kurzak i Roberto Alagna to wyjątkowi goście tegorocznej edycji festiwalowej.

        Kolejne wieczory festiwalowe odbywały się na zmianę – w sali balowej Zamku w Łańcucie i w Filharmonii Podkarpackiej.

        - Tak. Kolejny dzień przyniósł recital w Sali balowej Zamku w Łańcucie – Georgijs Osokins to łotewski pianista, którego znamy z Konkursu Chopinowskiego z 2015 roku, wystąpił w Łańcucie w bardzo zróżnicowanym repertuarze, bo w pierwszej części wykonał utwory Chopina i Rameau, a w drugiej części był Rachmaninow. Młody pianista na pewno zaskakuje, na pewno ma coś do powiedzenia i z pewnością ma otwartą drogę na najważniejsze sceny koncertowe.
W piątek znowu przenieśliśmy się do Filharmonii – tym razem zupełnie inny program, „z przymrużeniem oka”, został zaprezentowany w drugiej części koncertu, bo wystąpił robot, który zasiadł przy fortepianie i chyba użyję słowa – chciał wykonać koncert Mozarta. Pointą tego wieczoru było jednak to, że jednak nic nie zastąpi człowieka, nic nie zastąpi ludzkich uczuć, emocji, których doznajemy wykonując, a przede wszystkim odbierając w charakterze słuchacza interpretacje ludzkie.

        Koniecznie należy wspomnieć o pierwszej części tego wieczoru.

        - Wystąpiła Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Podkarpackiej, dyrygował maestro Massimiliano Caldi, a zabrzmiały dwa utwory: „Kosmos” Stefana Kisielewskiego i „Planety” Gustava Holsta. Myślę, że ten spektakl – połączenie dźwięku z wizualizacją kosmosu i poszczególnych planet na pewno też pozostanie w naszej pamięci na długo jako wyjątkowe wydarzenie artystyczne. Zarówno jakość wykonania, jak i wszystko, co temu wykonaniu towarzyszyło, było naprawdę najwyższej jakości.

        W sobotę odbyły się dwa koncerty festiwalowe w Łańcucie.

        - To był długi wieczór w Sali balowej, bo najpierw mieliśmy koncert Kwartetu Wilanów – zespołu, który już działa w Polsce ponad 50 lat i ma na swoim koncie znakomite osiągnięcia w kraju i za granicą. Kwartet uwielbiany i świetnie ze sobą zgrany. Tym razem jeszcze gościnnie wystąpił z kwartetem znany wiolonczelista Tomasz Strahl i kontrabasista Adam Bogacki, i wspólnie został zaprezentowany utwór Mikołaja Góreckiego „Elegia” (solistą był Tomasz Strahl), a potem wykonano Kwintet F-dur Feliksa Dobrzyńskiego – bardzo interesujący utwór, w którym w trzeciej części wpleciona jest melodia polskiego hymnu.
Kolejny koncert w przedostatnim dniu festiwalu to występ młodziutkiego pianisty z Chin A BU, który po raz pierwszy gościł w Polsce. Bardzo denerwowaliśmy się przed tym koncertem, bo pojawiły się kłopoty z przelotami, przesiadkami z samolotu na samolot, ale pianista dotarł w odpowiednim czasie do Łańcuta i mogliśmy wysłuchać prawdziwie wirtuozowskiej, błyskotliwej, ale też pełnej duszy gry tego pianisty, który ukochał także jazz i jest już ceniony na świecie pomimo tak młodego wieku (niespełna 19-latek), bo zapraszany jest przez największych muzyków specjalizujących się w jazzie i występował na scenach wielkich, prestiżowych sal koncertowych. Nam zaprezentował w pierwszej części utwory Kapustina, a w drugiej części koncertu mogliśmy wysłuchać wspaniałych improwizacji – jedna z nich oparta była na Nokturnie Es-dur Fryderyka Chopina. Były to niezwykłe chwile i wspaniałe artystyczne doznania.

        Na początek i na koniec 57. Muzycznego Festiwalu w Łańcucie odbyły się spektakle operowe. Jestem pod wielkim wrażeniem finałowego wydarzenia.

        - Tak. Na finał Polska Opera Królewska wystąpiła w pełnej okazałości, a na scenie mieliśmy wesele – Wesele Figara W. A. Mozarta.
W czasie trwania Festiwalu odbyło się 10 koncertów, ale do tego trzeba jeszcze doliczyć prolog. Kilka lat temu wyszliśmy z inicjatywą organizowania koncertu zapowiadającego koncerty, które później odbywają się przez ponad tydzień.
Tym razem taki koncert odbył się 13 maja w Dworku Oborskich w Mielcu. Wystąpił duet muzyków rzeszowskich: klarnecista Robert Mosior i akordeonista Paweł Paluch, a zaprezentowali w większości własne opracowania różnych utworów od klasycyzmu po współczesność.

        Przed koncertami zarówno w Łańcucie, jak i Rzeszowie, także rozbrzmiewała muzyka wykonywana na żywo.

        - Można by je nazwać koncertami promenadowymi, a wykonawcami były w większości zespoły kameralne Filharmonii Podkarpackiej. To także wieloletnia tradycja, ale staramy się ją troszkę ubogacać, zapraszając jeszcze inne zespoły. Oprócz doświadczonego, zasłużonego i mającego długoletnią tradycję Rzeszowskiego Zespołu Instrumentów Dętych „Da Camera”, był także Kwintet Smyczkowy i po raz pierwszy w dziejach Festiwalu Zespół Wokalny „Unanime” oraz wspomniany już duet złożony z klarnecisty i akordeonisty.
Wszystko to sprawiło, że ta edycja wpisała się w całą tradycję, można powiedzieć, legendę Festiwalu, bo Festiwal to nie tylko cykl koncertów, ale to także rozmowy o muzyce, spotkania, obecność wielu wybitnych postaci, która sprawia, że o wykonywanych dziełach, o zapraszanych wykonawcach się mówi, podsumowuje, omawia się to, co było i planuje to, co chcielibyśmy jeszcze zaprezentować naszej wspaniałej festiwalowej publiczności w przyszłości.

        Spotkała się Pani ze wszystkimi kameralistami i kierownikami dużych zespołów. Co mówili wyjeżdżając z Łańcuta?

        - Wiele ciepłych słów usłyszałam. Na przykład Vadim Repin podkreślał, że tu jest wspaniała publiczność, która znakomicie słucha muzyki i to go zachęcało, żeby dać z siebie jeszcze więcej.
Inni soliści także podkreślali, że festiwalowa publiczność ich inspirowała.

        Tegoroczny Muzyczny Festiwal w Łańcucie udał się nadzwyczajnie i był niezwykle bogaty, różnorodny i zaprosiła Pani wspaniałych artystów.

        - Wszystkie te działania były możliwe dzięki dotacjom, jakie Festiwal otrzymał. Bardzo serdecznie dziękuję Ministerstwu Kultury i Dziedzictwa Narodowego, dziękuję panu Ministrowi, Wicepremierowi prof. Piotrowi Glińskiemu za objęcie swoim honorowym patronatem Festiwalu i dziękuję za przyznane nam pieniądze, bez których absolutnie nie moglibyśmy zaprosić tej klasy artystów. Dziękuję władzom Województwa Podkarpackiego na czele z panem Marszałkiem Władysławem Ortylem, całemu Zarządowi, Sejmikowi. Dziękuję władzom Miasta Rzeszowa za znaczące finansowe wsparcie Festiwalu – Radzie Miasta i przede wszystkim panu Prezydentowi Tadeuszowi Ferencowi. Dziękuję władzom Miasta Łańcuta – Radzie Miasta, Burmistrzowi panu Stanisławowi Gwizdakowi. Dziękuję wszystkim sponsorom – to bardzo liczna grupa darczyńców, na czele z mecenasem Festiwalu, którym po raz kolejny była Polska Grupa Energetyczna. Może dlatego, że PGE jest naszym mecenasem od lat, mamy naprawdę dobrą energię, którą możemy przekazywać i z którą możemy organizować tak poważne przedsięwzięcie.
Przy organizacji całego cyklu koncertów pracuje bardzo niewielka grupa osób i szczególne podziękowania składam dla wszystkich pracowników Filharmonii, a przede wszystkim dla Zastępcy Dyrektora pani Marty Gregorowicz, która zajmowała się całą logistyką, nieraz niezwykle skomplikowaną. Powinnam wymienić wiele osób. Bardzo dziękuję Dyrektorowi Muzeum Zamku w Łańcucie Witowi Karolowi Wojtowiczowi i wszystkim pracownikom, a szczególnie chcę wymienić panią Bożenę Rybkowską – jak się pojawiamy w Zamku, to wprowadzamy tam trochę zamieszania, a wszyscy to nie tylko znoszą, ale nam pomagają. Podczas dwóch wielkich wydarzeń na początku Festiwalu przemieszczają się duże zespoły wykonawcze i to musi wprowadzać spore zamieszanie na terenie Zamku, ale dziękuję, że to się wszystko udało i cieszę się, że pogoda nam dopisała, że publiczność nam dopisała i wszystko odbyło się zgodnie z naszymi wcześniejszymi planami i mam nadzieję, że także oczekiwaniami publiczności.

Z prof. Martą Wierzbieniec - Dyrektorem Muzycznego Festiwalu w Łańcucie i Filharmonii Podkarpackiej im. Artura Malawskiego w Rzeszowie rozmawiała Zofia Stopińska 29 maja 2019 roku w Filharmonii Podkarpackiej

Bardzo chętnie powrócę do Kąśnej Dolnej

         Zapraszam Państwa na spotkanie z dr hab. Beatą Bilińską – wybitną pianistką, kameralistką i pedagogiem, profesorem nadzwyczajnym Akademii Muzycznej im. K. Szymanowskiego w Katowicach. Beata Bilińska przed laty ukończyła studia na tej uczelni w klasie fortepianu prof. A. Jasińskiego, uzyskując dyplom z wyróżnieniem. Później doskonaliła swe umiejętności w berlińskiej Hochschule der Kunste, studiując w klasie prof. K. Hellwiga. Brała udział w kursach mistrzowskich, pracując pod kierunkiem wybitnych artystów, takich jak L. K. Sing czy J. Perry.
       Jest laureatką II Nagrody na I Międzynarodowym Konkursie Młodych Pianistów „ Arthur Rubinstein in Memoriam” w Bydgoszczy w 1993 roku oraz finalistką 46. Międzynarodowego Konkursu Pianistycznego im. F. Busoniego w Bolzano (Włochy) w 1994 roku. W 2002 roku została laureatką I Nagrody oraz Nagrody Publiczności na XVII Międzynarodowym Konkursie Pianistycznym „Rina Sala Gallo” w Monzy we Włoszech.
        Od ponad dwudziestu lat prowadzi intensywną działalność artystyczną, występując z koncertami symfonicznymi, recitalami solowymi i kameralnymi w Polsce i za granicą. Występowała na wielu prestiżowych festiwalach i koncertowała m.in.: w Austrii, Argentynie, Bułgarii, Czechach, Danii, Francji, Finlandii, Irlandii, Japonii, Litwie, Łotwie, Mołdawii, Niemczech, Norwegii, Rosji, Rumunii, Słowacji, Szwajcarii, Szwecji, Ukrainie, USA i we Włoszech.
        Współpracowała z większością polskich dyrygentów oraz z zagranicznymi mistrzami batuty. W 2003 roku zadebiutowała w Carnegie Hall, w głównej Sali „Isaac Stern Auditorium” w Nowym Jorku.
        Jako pierwsza polska pianistka wykonała Koncert fortepianowy „Zmartwychwstanie” K. Pendereckiego. Jest też prawykonawczynią II Koncertu fortepianowego Wojciecha Kilara.

         Zofia Stopińska: Z Panią Beatą Bilińską spotykamy się w Domu Pracy Twórczej, mieszczącym się w oficynie dworu Ignacego Jana Paderewskiego w Kąśnej Dolnej. Z pewnością już była Pani i występowała w tym miejscu...  

        Beata Bilińska: Owszem, występowałam tutaj dwukrotnie, raz z recitalem solowym, a drugi raz z polską skrzypaczką Patrycją Piekutowską, ale było to bardzo dawno temu, bo pamiętam, że drugi z wymienionych koncertów odbył się 12 sierpnia 2005 r. w ramach  festiwalu XX  Muzyczne Spotkania u Paderewskiego, a program wypełniły utwory Krzysztofa Pendereckiego. Dzisiaj przyjechałam tutaj po latach i miałam wrażenie, że jest to zupełnie nowe miejsce. Mając trochę czasu spacerowałam wokół dworku i jestem pod ogromnym wrażeniem. Wszystko jest zadbane, wypielęgnowane, sale są przepiękne, a w dworku stoi wspaniały fortepian. Jest to magiczne, inspirujące miejsce, w którym czuć ducha Paderewskiego.

        Łatwo się było zaprzyjaźnić z fortepianem marki Fazioli, bo tych instrumentów nie ma zbyt dużo w salach koncertowych?

         - Ja akurat mam dość często do czynienia z fortepianami tej marki i bardzo je sobie cenię. Z reguły są przyjazne, dość wrażliwe, choć mają spory wolumen, to można na nim „pokolorować”... Ten konkretny egzemplarz znajdujący się w Dworku jest rzeczywiście bardzo udany.

        Barwny i różnorodny będzie też program dzisiejszego koncertu – Chopin, Paderewski, Szymanowski i Bacewicz.

        - Chciałam się skupić wyłącznie na muzyce polskiej. Część utworów, które dzisiaj wykonam, mam zamiar uwiecznić na płycie, na której chciałabym zawrzeć utwory od początku XX wieku, czyli Preludia Karola Szymanowskiego, Suitę Preludiów Kazimierza Serockiego, Preludia Wojciecha Kilara, Henryka Mikołaja Góreckiego i Pawła Mykietyna oraz II Sonatę Grażyny Bacewicz. Ostatnio podczas recitali wykonuję często muzykę polską XX wieku.
Natomiast dzisiaj, z racji tego miejsca i jego historii, chcę pokazać wcześniejszy repertuar polski z uwzględnieniem utworów Fryderyka Chopina, których Paderewski był znakomitym interpretatorem i które mam przyjemność prezentować na scenach filharmonicznych oraz kameralnych w Polsce i za granicą.
Zaprezentuję również, co jest z pewnością oczekiwane przez publiczność, dwie krótkie miniatury Ignacego Jana Paderewskiego.

        Rozmawiamy przed koncertem, ponieważ zaraz po koncercie wsiada Pani do samochodu, bo jest Pani także cenionym pedagogiem w Akademii Muzycznej w Katowicach i jutro ma Pani zajęcia ze studentami.

        - Muszę niestety wracać, gdyż jutro mam lekcje zarówno ze studentami jak i uczniami i muszę doglądnąć młodzież przed zmaganiami konkursowymi i egzaminami dyplomowymi. Wracam do Kąśnej Dolnej w środę, aby prowadzić warsztaty dla tutejszej, równie utalentowanej młodzieży.

        Mówi Pani o swoich studentach z wielkim zaangażowaniem, co chyba oznacza, że lubi Pani uczyć?

        - Bardzo lubię uczyć i odnajduję w tym pasję. Mam też szczęście, że mogę pracować z naprawdę utalentowanymi, ambitnymi młodymi ludźmi , co jest szalenie przyjemne i przynosi ogromną satysfakcję. Pedagogika stanowi bardzo ważną dziedzinę mojej działalności, aczkolwiek zajmuje dużo czasu i wymaga poświęcenia..

        Musi Pani drugi ważny nurt – koncertowy – bardzo umiejętnie planować.

        - Zgadza się, muszę być bardzo elastyczna i mądrze układać mój kalendarz koncertowy, uwzględniając różne obowiązki uczelniane. Maj i czerwiec to gorące miesiące na uczelni, jest mnóstwo egzaminów na studiach stacjonarnych, niestacjonarnych, recitale dyplomowe, egzaminy wstępne. Pracy jest dużo, ale staram się tak wszystko układać, żeby te dwie gałęzie mojej działalności artystycznej się uzupełniały i nie kolidowały ze sobą.. Według mnie jedna nie może istnieć bez drugiej, gdyż nie wyobrażam sobie samego koncertowania bez pedagogiki, tak jak praca dydaktyczna bez kontaktu ze sceną nie byłaby dla mnie satysfakcjonująca.

        Powinnyśmy także powiedzieć o nagraniach, bo Pani dorobek w tej dziedzinie jest znaczny, nagrała Pani kilkanaście płyt, które zyskały uznanie na zagranicznych konkursach fonograficznych, takich jak: „Pizzicato Supersonic Award” w Luxemburgu, „Joker Award” przyznawaną przez belgijskie „Les Crescendo”, „Scherzo Award” w Madrycie i „Musica Award” w Rzymie oraz najbardziej prestiżowe wyróżnienie fonograficzne MIDEM Classical Award 2008. Pani nagrania były też zauważane i doceniane w Polsce, bo aż pięciokrotnie płyty były nominowane do nagrody Fryderyka, a przedostatnia z muzyką Kilara otrzymała statuetkę (Fryderyk 2015).

        - Rzeczywiście sporo płyt udało mi się do tej pory nagrać, aczkolwiek mam mały niedosyt, gdyż nie wszystkie marzenia i projekty zrealizowałam. Mam jednak nadzieję, że jeszcze sporo przede mną ...
Po nagrodzonej Fryderykiem płycie z muzyką Kilara, nagraliśmy jeszcze wspólnie z Krakowskim Kwintetem Dętym – kameralną płytę zawierającą m.in. Kwintet dęty W. A. Mozarta oraz Sekstet F. Poulenca.
Natomiast dosłownie parę tygodni temu nagraliśmy utwór specjalnie dla nas skomponowany przez Mikołaja Góreckiego - Burlescę - utwór napisany na kwintet dęty oraz fortepian.

        Na płycie nagranej z Orkiestrą Aukso i Markiem Mosiem jest II Koncert fortepianowy Wojciecha Kilara. W 2012 roku, na 80 urodziny kompozytora, grała Pani to dzieło m.in. w Rzeszowie z Orkiestrą Filharmonii Podkarpackiej, w obecności Wojciecha Kilara, który był bardzo zadowolony z tego wykonania i powiedział, że chętnie dałby Pani wyłączność na wykonania tego utworu przez parę lat, ale tak się nie robi.

        - Czułam się bardzo szczęśliwa, że Mistrz poprosił mnie o prawykonanie tego dzieła, ale nie mogłam liczyć na żadną wyłączność, zresztą wcale bym nie chciała, gdyż muzyka jest żywa, zmienna i powinna być wykonywana i interpretowana przez różnych artystów. Wykonywałam II Koncert fortepianowy chyba ponad 30 razy w swoim życiu, a z okazji jubileuszu 80-lecia urodzin śp. Wojciecha Kilara - ponad 20. Te koncerty odbywały się na terenie całej Polski i nie tylko – w wielu filharmoniach byliśmy razem i miałam możliwość poznania bliżej tego wspaniałego człowieka i kompozytora. Był bardzo skromną osobą, nie lubił blichtru i tzw. “pompy”, nie cierpiał jak zwracano się do niego: maestro . W relacjach ludzkich nie był raczej typem ekstrawertyka.

        Jestem przekonana, że wyjedzie Pani z Kąśnej Dolnej z najlepszymi wrażeniami, że dzisiaj publiczność, która już licznie się gromadzi, będzie Panią inspirować, a uczestnicy warsztatów, którzy marzą o tym, aby zostać pianistami, wiele skorzystają pracując pod Pani kierunkiem. Mam nadzieję, że zechce Pani niedługo tutaj wrócić.

        - Bardzo chętnie powrócę do Kąśnej Dolnej, bo panuje tutaj wspaniała, rodzinna atmosfera. To idealne miejsce do pracy i wypoczynku. Dwór otoczony jest cudownym parkiem, o tej porze roku chyba najpiękniejszym. Myślę także, że nad tym miejscem czuwa duch dawnego właściciela – Ignacego Jana Paderewskiego.

 

Z dr hab. Beatą Bilińską, prof. Akademii Muzycznej im. K. Szymanowskiego w Katowicach rozmawiała Zofia Stopińska 14 maja 2018 roku w Centrum Paderewskiego w Kąśnej Dolnej.

 

        Szanowni Państwo!  Po naszej rozmowie, punktualnie o 18:00, rozpoczął się recital Beaty Bilińskiej inaugurujący Tydzień Talentów – Warsztaty z Mistrzami 2018.
Witając licznie zgromadzoną publiczność pan Łukasz Gaj – Dyrektor Centrum Paderewskiego w Kąśnej Dolnej, podkreślił, że Festiwal ten odbywa się od 1982 roku i w tym roku zaproszeni zostali wyjątkowi artyści, którzy poprowadzą zajęcia z młodzieżą. Oprócz znakomitej pianistki Beaty Bilińskiej, warsztaty poprowadzą wybitni skrzypkowie: Krzysztof Jakowicz i Jakub Jakowicz, zaś warsztaty puzonowe poprowadzi pan Mateusz Konopka - pierwszy puzonista Filharmonii Śląskiej.

        Artystkę i utwory, które zabrzmiały tego wieczoru oraz historię tego miejsca i Festiwalu, przybliżał publiczności wielki znawca sztuki muzycznej – pan Jan Popis.
Pierwszą część recitalu Beaty Bilińskiej wypełniły utwory Fryderyka Chopina. Artystka rozpoczęła recital nastrojowym, wyrafinowanym Nokturnem Es-dur op. 55 nr 2, po którym zabrzmiały cztery Mazurki op. 68: C-dur, a-moll, F-dur i f-moll – pierwszy bardzo żywy, drugi śpiewny, trzeci znowu ożywiony i czwarty utrzymany w tonacji molowej – to ostatnia, jak podkreślił pan Jan Popis, kompozycja Fryderyka Chopina. Kolejny utwór tego wieczoru to Tarantella As-dur op. 43 i na zakończenie chopinowskiej części pierwszej recitalu usłyszeliśmy utwór z okresu warszawskiego – wirtuozowski, zachwycający Wielki Polonez Es-dur op. 22, który poprzedziło skomponowane dwa lata później nastrojowe Andante spianato.
Sumując w jednym zdaniu – wspaniały wybór utworów naszego największego kompozytora, po mistrzowsku zestawiony i wykonany przez Beatę Bilińską.

        Drugą część recitalu rozpoczęła muzyka Ignacego Jana Paderewskiego – najpierw słynny Menuet G-dur op. 14 nr 1, który młody Paderewski potraktował jako żart dla doborowego towarzystwa, twierdząc, że odnalazł nieznany utwór Mozarta. Słuchający Menueta byli zauroczeni tym Mozartem, a nie zwrócili uwagi, że wszystkie nuty wyszły spod serca Paderewskiego i jego ręką zostały zapisane. W wykonaniu Beaty Bilińskiej nie było w tym pięknym Menuecie nic z mozartowskiego stylu. Artystka odkryła nam wszystko, co zapisał w nutach Ignacy Jan Paderewski.
Wspaniale zabrzmiał także Krakowiak fantastyczny H-dur op. 14 nr 6. Należy podkreślić, że rytmy tego tańca pojawiają się dość często w utworach Paderewskiego.
Niepowtarzalny nastrój wykonawczyni stworzyła w Preludiach op. 1 Karola Szymanowskiego, a wysłuchaliśmy czterech – h-moll, d-moll, c-moll i d-moll.
        Planowaną część recitalu zakończyła skomponowana w 1953 roku II Sonata Grażyny Bacewicz, która także wykonała swoje dzieło po raz pierwszy, a później, jak podkreślił pan Jan Popis, powierzyła nuty swojej nowej kompozycji Andrzejowi Jasińskiemu, który jako pierwszy miał ten utwór w repertuarze. Profesor Jasiński często także zachęcał do grania II Sonaty Grażyny Bacewicz swoich utalentowanych uczniów. Stąd koncertując na całym świecie Krystian Zimerman często grał jedną z części tej Sonaty na bis. Wspaniale zabrzmiało to dzieło w wykonaniu Beaty Bilińskiej na zakończenie koncertu. Rozległy się nie tylko gorące oklaski, ale publiczność natychmiast powstała z miejsc, aby dać wyraz swego podziwu. Pomimo długiego i wyczerpującego programu recitalu Beata Bilińska zachwycająco zagrała na bis krótki, ale jakże piękny utwór Bolesława Woytowicza – Capriccio z cyklu 12 Etiud.

        To był wspaniały mistrzowski recital, podczas którego Beata Bilińska pokazała, jak można panować nad fortepianem, który jest bardzo trudnym instrumentem, ale prawdziwy mistrz potrafi go ujarzmić i wydobyć z niego wszystkie barwy i odcienie – całą jego urodę.

   

 

    

Wiem, że czekają mnie pracowite i piękne chwile

W listopadzie ubiegłego roku odbył się koncert w rzeszowskim Ratuszu w ramach Międzynarodowej Konferencji Naukowej „Musica Galiciana”, podczas którego szczególnie zachwycił mnie niezwykłej urody głos sopranowy Justyny Bluj – studentki ostatniego roku studiów magisterskich w Akademii Muzycznej w Krakowie w klasie dr hab. Olgi Popowicz.
Nie było wówczas czasu na dłuższą rozmowę i dlatego bardzo się ucieszyłam, kiedy pani Olga Popowicz zaproponowała występy swoich studentek na Podkarpaciu i wspaniałe koncerty zatytułowane „Arie i duety operowe” odbyły się 22 kwietnia na Zamku Kazimierzowskim i 23 kwietnia w Sali kameralnej Filharmonii Podkarpackiej. Z towarzyszeniem pianistki Dominiki Peszko wystąpiły sopranistki: Paulina Bielarczyk, Justyna Bluj, Mariana Poltorak i mezzosopranistka Agata Rumińska.
Rozmowa z Justyną Bluj została zarejestrowana po koncercie w Filharmonii Podkarpackiej.

        Zofia Stopińska: Rozmawiamy po wspaniale przyjętym przez publiczność koncercie w Rzeszowie, słyszałam, że równie entuzjastycznie został przyjęty wczoraj Wasz występ w Przemyślu. To Pani rodzinne miasto, w którym rozpoczęła Pani swą przygodę z muzyką.
        Justyna Bluj: Tak, wszystko zaczęło się w Przemyślu. Muzyka towarzyszyła mi od najmłodszych lat, już w szkole podstawowej tańczyłam w zespole ludowym i śpiewałam w różnych chórach. Jeden z nich prowadziła Pani Prof. Olga Popowicz, która zachęciła mnie do nauki śpiewu solowego.
Nigdy nie myślałam o tym, żeby zostać śpiewaczką i występować z repertuarem operowym. Miałam koleżanki i kolegów, którzy uczyli się w mojej szkole, a po południu uczęszczali na zajęcia w szkole muzycznej. Łącząc dwie szkoły, cały dzień poświęcali na naukę. Sądziłam, że to nie jest dla mnie.
W podjęciu decyzji pomogła mi rozmowa z moją przyjaciółką, która była studentką Akademii Muzycznej, przekonały mnie jej jakże proste słowa: „Spróbuj, jak ci się nie spodoba, to zawsze możesz zrezygnować”. Było już po egzaminach wstępnych do Państwowej Szkoły Muzycznej w Przemyślu, ale okazało się, że we wrześniu był jeszcze dodatkowy nabór na wydział wokalny, więc postanowiłam przystąpić do egzaminu. I tak w 2009 roku rozpoczęłam naukę w Państwowej Szkole Muzycznej w Przemyślu w klasie śpiewu prof. Olgi Popowicz. Zaraz po ukończeniu szkoły i zdaniu matury zdecydowałam się przystąpić do egzaminów w Akademiach Muzycznych zarówno w Warszawie jak i Krakowie.

        Pewnie pod kierunkiem pani Olgi Popowicz przygotowywała się Pani do tych egzaminów.
        - Tak, wspólnie opracowałyśmy utwory, z którymi pojechałam na swój pierwszy egzamin do Warszawy. W pierwszych etapach wykonałam przygotowane utwory i teksty literackie, a w następnym, gdy znalazłam się przed komisją egzaminacyjną, po krótkiej rozmowie otrzymałam dość wymagające zadanie, bo musiałam się przeistoczyć w XIII-wieczną królewnę i stworzyć scenkę połączoną z tańcem współczesnym.
Pomyślałam, że wykonam to zadanie i najwyżej na tym zakończy się moja muzyczna przygoda. Ku mojemu zaskoczeniu przeszłam przez wszystkie etapy i zostałam przyjęta.
Tydzień później zdawałam egzaminy wstępne w Krakowie i bardzo się ucieszyłam, gdy kolejny raz znalazłam swoje nazwisko na liście przyjętych. W tamtym momencie uważałam, że jeśli człowiek ma talent i będzie pracować, to w każdym mieście będzie w stanie się rozwijać. Zostałam studentką Akademii Muzycznej w Krakowie.

        Brała Pani udział w konkursach muzycznych, kursach i warsztatach pod kierunkiem znakomitych śpiewaków polskich i zagranicznych.
        - Tak, zgadza się. Chciałabym powiedzieć, że do niedawna cała moja praca nad rozwojem umiejętności wokalnych była serią przypadków. Owszem, uczestniczyłam w konkursach będąc jeszcze uczennicą szkoły średniej, ale nie nastawiałam się na wielkie sukcesy w dziedzinie śpiewu klasycznego. Pierwszym moim konkursem były Przesłuchania Makroregionalne a później Ogólnopolskie, organizowane przez Centrum Edukacji Artystycznej, na których udało mi się zostać laureatką i zdobyć I miejsce. Przeżyłam wtedy ogromny szok.
W 2013 roku pojechałam na IX Ogólnopolski Konkurs Wokalny im. Ludomira Różyckiego - wygrałam go. Słuchając wypowiedzi wielkich osobistości, które zasiadały w jury – takich jak pani Urszula Kryger i maestro Wiesław Ochman, zrozumiałam, że skoro tak wielcy artyści mówią dobrze o moim śpiewaniu, to wszystko idzie w odpowiednim kierunku i trzeba nadal kontynuować studia.

        W jaki sposób trafiła Pani do Akademii Operowej Teatru Wielkiego – Opery Narodowej, bo to było bardzo ważne w Pani rozwoju artystycznym.
        - To był przełomowy moment w moim rozwoju, bo kończąc licencjat, straciłam zapał do dalszej pracy i nauki. Wydawało mi się, że nie osiągam oczekiwanych efektów i chociaż mówiono mi, że wszystko idzie w dobrym kierunku, to traciłam nadzieję, że zostanę dobrą śpiewaczką i moje występy będą sprawiały przyjemność publiczności. W tym czasie Dominika Peszko – pianistka o niesamowitej wrażliwości i świadomości muzycznej, z którą pracuję i rozwijam się już od pięciu lat, była uczestniczką Akademii Operowej. Z Warszawy zawsze wracała z fantastycznymi wokalnymi pomysłami, które inspirowały i wzbogacały naszą współpracę. Wiedziałam, że jest to bardzo prestiżowa Akademia i postanowiłam spróbować tam swoich sił, pomimo, że przyjmowane są tam tylko jednostki.
Przystępując do przesłuchań byłam przestraszona, bo nie wiedziałam, czy uda mi się sprostać wymaganiom doświadczonych, uczących tam pedagogów. Miałam szczęście, dostałam się i wydarzenie to, było dla mnie ogromną zachętą do dalszej pracy. Mając 18 lat byłam już po maturze, o przyjęcie do Akademii Operowej starałam się mając 21 lat, a wśród zdających przeważały osoby bardziej doświadczone, w większości już absolwenci akademii muzycznych. Akademia Operowa stała się dla mnie „oknem na świat”.

        W Akademii Operowej uczą znakomici pedagodzy występujący na największych estradach świata.
        - To prawda, uczą nas znakomici pedagodzy, są to m.in.: Izabella Kłosińska, Olga Pasiecznik, Eytan Pessen czy Matthias Rexroth.
Ja pracuję głównie pod kierunkiem Eytana Pessena, który jest nie tylko wielką osobowością w świecie wokalistyki, ale także cudownym człowiekiem, który podchodzi do wszystkich z „sercem na dłoni”. Eytan Pessen posiada ogromne doświadczenie i wiedzę, a przede wszystkim jest wspaniałym profesorem śpiewu, który potrafi każdemu otworzyć umysł na to, jak można naturalnie i poprawnie śpiewać.

        Pani prof. Olga Popowicz z powodzeniem zabiega o to, aby jej studentki jak najczęściej występowały na różnego rodzaju koncertach, ale Pani brała udział także w spektaklach operowych i to na deskach Teatru Wielkiego – Opery Narodowej. Zawdzięcza to Pani Akademii Operowej?
        - Tak, Akademia Operowa dała mi dużo możliwości, sama obserwacja życia teatralnego, uczestnictwo w próbach czy spotkania z zawodowymi artystami dostarczają wiele doświadczeń.
W Teatrze Wielkim – Operze Narodowej zadebiutowałam w operze „Krakowiacy i Górale” J. Stefaniego w roli Góralki. Piękne, zachwycające kolorami stroje sprawiały, że chciało się je nosić.
Polecam Państwu ten spektakl, bo jest zrobiony wyśmienicie.

Nasza koleżanka z Akademii Operowej, która też jest śpiewaczką, stworzyła adaptację „Czarodziejskiego fletu” W.A. Mozarta dla dzieci. W tym spektaklu zaproponowano mi rolę I Damy, co było dla mnie wielkim wyzwaniem i oczywiście wielką radością.
Często zdarza się, że po spektaklach czy koncertach większość artystów nie potrafi „wyłączyć się” zaraz po zejściu ze sceny. Analizujemy i przeżywamy, zastanawiamy się, które arie lub ansamble wyszły dobrze, a które można było wykonać lepiej i co należy poprawić.

        Rozmawiamy w Rzeszowie, gdzie występuje Pani nie po raz pierwszy, a wczoraj śpiewała Pani w swoim mieście – Przemyślu. Jak się koncertuje w rodzinnych stronach?
        - Myślę, że trudniej. Występ w rodzinnym mieście obarczony jest większym stresem i odpowiedzialnością. Przemyślanie słyszeli mnie już nie raz, dlatego zawsze chcę zaprezentować się osobom, które przyszły na koncert na jak najwyższym poziomie i pokazać, że cały czas się rozwijam.
Na 29 kwietnia mam zaplanowany recital w Niemczech i wybieram się tam z innym nastawieniem. Wiem, że obecni na koncercie melomani usłyszą mnie pierwszy raz i sami zadecydują, czy będą dalej śledzić moje losy zawodowe.
W czasie występów w Polsce wielkim moim wsparciem są rodzice, którzy, jeśli tylko mogą, przyjeżdżają na moje koncerty, zarówno na Podkarpaciu, w Krakowie, jak i w Warszawie. Jeśli mogą, to jadą także na moje zagraniczna koncerty i to jest dla mnie cudowne.

        W tym roku kończy Pani studia w Akademii Muzycznej w Krakowie. Jakie ma Pani plany na przyszłość?
        - W dobrym dniu Pani pyta, bo dzisiaj otrzymałam informację, że zostałam przyjęta do Studia Operowego w Zurychu na sezon 2018/2019. Przede mną bardzo duże wyzwanie i mam nadzieję, że sobie poradzę. Wiem, że czekają mnie pracowite i piękne chwile.
        Uczestniczę też w spektaklu operowym „Ognisty anioł” S. Prokofiewa w reżyserii Mariusza Trelińskiego. Serdecznie zapraszam na premierę, która odbędzie się 13 maja, a później wybieramy się z tym spektaklem do Francji na Festiwal Operowy Aix en Provence. Przez cały czas w moim życiu coś będzie się działo.

        Czy może Pani zdradzić kolejność tych wydarzeń?
        - Po premierze „Ognistego anioła” w Warszawie muszę znaleźć czas na recital dyplomowy i obronę pracy magisterskiej w Akademii Muzycznej w Krakowie. Później jeszcze jadę do Anglii na kursy, a po powrocie z Anglii na miesiąc wyjeżdzamy do Francji.

        Życzę powodzenia i trzymam kciuki. Kończymy tę rozmowę z nadzieją, że będzie nas Pani informować o wszystkich wydarzeniach, a niedługo, przy okazji pobytu na Podkarpaciu, będzie także czas na rozmowę.

Z młodą śpiewaczką Justyną Bluj rozmawiała Zofia Stopińska 23 kwietnia 2018 roku w Rzeszowie.

Wieczór pieśni w mistrzowkich kreacjach Tomasza Koniecznego i Lecha Napierały

        Zofia Stopińska: Z Panem Lechem Napierałą – znakomitym polskim pianistą, który w trakcie 57. edycji Muzycznego Festiwalu w Łańcucie towarzyszy Tomaszowi Koniecznemu podczas mistrzowskiego recitalu, spotykamy się po południowej próbie w dniu koncertu. Od wielu lat pilnie śledzę życie koncertowe na Podkarpaciu i nie zapamiętałam Pana koncertu. Po raz pierwszy występuje Pan w Łańcucie?

        Lech Napierała: To prawda, w Łańcucie nigdy jeszcze nie koncertowałem, ale wystąpię w Sali balowej Zamku dzisiaj i po raz drugi będę tutaj w czasie wakacji, podczas Międzynarodowych Kursów Muzycznych będę towarzyszył skrzypaczce pani prof. Magdalenie Szczepanowskiej, która będzie także prowadziła zajęcia na tych Kursach.

        Po ukończeniu studiów pianistycznych w Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina w Warszawie, wyjechał Pan na dalsze studia do Wiednia i tam już Pan pozostał na stałe.

        - Owszem, mieszkam tam i prowadzę działalność artystyczną, ale także regularnie występuję w Polsce, ponieważ od 2013 roku prowadzę także klasę kameralistyki Akademii Muzycznej w Krakowie.
Mogę nawet zaryzykować stwierdzenie, że bardzo dużo tych występów w Polsce jest, chociaż mieszkam w Wiedniu. Nie potrafię też powiedzieć, czy zostanę tam na stałe.

        Wykonuje Pan przede wszystkim muzykę kameralną i myślę, że robi to Pan z wyboru.

        - Tak, zawsze kochałem muzykę kameralną i byłem jej fanem od początku. Zawsze lubiłem grać muzykę kameralną i najlepiej się w tej formie muzykowania odnajdywałem, chociaż jestem także zapraszany do wykonywania recitali solowych, a nawet nagrałem płytę z mazurkami Chopina, Szymanowskiego i Maciejewskiego. Tych epizodów solistycznych też było sporo. Zdarza się też łączyć jedno z drugim, bo nie dalej jak tydzień temu, z fantastyczną pianistką Justyną Danczowską dokonaliśmy połącznia działalności solistycznej i kameralnej, bo wykonaliśmy w Filharmonii Krakowskiej Koncert na cztery ręce i orkiestrę Carla Czernego – solistycznie i kameralnie zarazem.

        Bardzo bliskie Pana sercu są pieśni i stąd dużo Pan koncertuje ze śpiewakami.

        - W pewnym momencie zaczęło mnie ciągnąć do śpiewaków i do pieśni. Mogę powiedzieć, że tym był podyktowany wyjazd do Wiednia. Chciałem najpierw studiować , a później realizować się w wykonywaniu pieśni. W Polsce nie były możliwe takie kierunkowe studia i znalazłem w Uniwersytecie Muzycznym w Wiedniu klasę akompaniamentu wokalistom, którą prowadził prof. David Lutz. Rozpocząłem studia u tego wspaniałego pedagoga, bardzo dużo się nauczyłem i do dzisiaj współpraca z wokalistami stanowi główną formę mojej działalności kameralnej.

        Partneruje Pan na scenie śpiewakom polskim i zagranicznym.

        - Na przestrzeni lat to się zmienia. Ostatnio mam, można powiedzieć, stały krąg osób, z którymi występuję, ale są także koncerty okazjonalne, kiedy gram z kimś jednorazowo. Dzisiaj wystąpimy wspólnie z Tomaszem Koniecznym, z którym pracujemy od czterech lat i często koncertujemy, a także nagraliśmy w zeszłym roku płytę. Działamy bardzo prężnie, co sprawia, że spędzamy razem dużo czasu.

        Pan Tomasz Konieczny udzielając mi wywiadu wspomniał, że śpiewa recitale dzięki Pana namowom.

        - Tak się złożyło, że faktycznie pojawiła się pewna propozycja, z którą zwróciłem się do Tomasza, żebyśmy razem wystąpili. Bardzo szybko dostałem odpowiedź z propozycją spotkania i dwa dni później spotkaliśmy się w kawiarni obok Opery Wiedeńskiej, i współpraca się nawiązała. To było w maju 2014 roku, a już niecałe pół roku później, bo w listopadzie, mieliśmy recital w Filharmonii Krakowskiej. Tomasz także miał wielką ochotę na śpiewanie pieśni już dawno, ale ilość występów w teatrach operowych nie pozwalała mu na to i dopiero jak pojawiła się konkretna propozycja, to chętnie się zgodził. Nasza współpraca rozwija się bardzo dobrze i sprawia nam wielką przyjemność - dlatego to kontynuujemy.

        Prowadząc działalność w dwóch nurtach – pedagogicznym i koncertowym, musi Pan wszystko bardzo dokładnie planować.

        - To prawda, bo do tego dochodzą jeszcze obowiązki taty i męża. Mam półtoraroczną córeczkę i bardzo chciałbym uczestniczyć w jej wychowaniu, patrzeć jak rośnie i rozwija się. Staram się wszystko jakoś godzić – być głową rodziny, prowadzić działalność koncertową i uczyć, bo praca pedagogiczna dużo mi daje. Mam bardzo zdolnych studentów i lubię z nimi pracować.

        To są młodzi ludzie, którzy chcą iść w Pana ślady?

        - Jestem przekonany, że część z nich będzie grać muzykę kameralną, ale to nie jest ich główny kierunek studiów. Proponujemy, żeby także wzorem wiedeńskiego Uniwersytetu Muzycznego utworzyć w Polsce kierunek dla specjalizujących się w wykonawstwie pieśni, ale na razie nie udało się tego zrealizować i wykładam kameralistykę ogólną, ale staram się w jak najszerszym zakresie wprowadzać pieśń, bo mam sporo wiedzy, którą zdobyłem w czasie studiów i koncertów ze śpiewakami.

        Dzisiejszy koncert wypełnią pieśni Ryszarda Straussa i Siergieja Rachmaninowa.

        - Tak, to repertuar, od którego rozpoczynaliśmy współpracę i ostatnio do niego wracamy, w międzyczasie dużo innego repertuaru wykonaliśmy, ale też będzie dzisiaj akcent polski – wykonamy cykl Romualda Twardowskiego – Trzy Sonety do Don Kichota - kapitalny utwór, rzadko wykonywany.

        Dobrze się Pan poczuł w akustyce Sali balowej w Łańcucie?

        - Nawet bardzo dobrze, bo jest tu akustyka podobna do krakowskiej Florianki. Przy pustej Sali pogłos jest dość duży, ale jak wypełni ją publiczność, to akustyka będzie bardzo dobra.

        Miejmy nadzieję, że wyjadą Panowie z Łańcuta usatysfakcjonowani przyjęciem dzisiejszego koncertu przez publiczność i pod wrażeniem tego pięknego pałacu oraz jego otoczenia.

        - Jestem pod wrażeniem, że publiczność licznie uczestniczy w festiwalowych wydarzeniach, bo wczoraj, zaraz po przyjeździe, byliśmy na fragmencie plenerowego wystawienia „Skrzypka na dachu” i ilość publiczności była naprawdę imponująca - tylko pogratulować organizatorom takich sukcesów. Cieszę się, że już w lipcu tego roku ponownie zagram w Sali balowej i będę miał więcej czasu na podziwianie pałacowych wnętrz i rozległego parku, który go otacza.

Z wyśmienitym pianistą - Panem Lechem Napierałą rozmawiała Zofia Stopińska 21 maja w Łańcucie.

        To był wspaniały wieczór, pełen niezapomnianych wrażeń. Na pierwszą część recitalu złożyło się 12 pieśni Ryszarda Straussa, których teksty zamieszczone zostały w programie koncertu zarówno w języku niemieckim, jak w polskim przekładzie, co z pewnością ułatwiało odbiór. Część drugą rozpoczęły Trzy Sonety do Don Kichota – Romualda Twardowskiego, oraz 11 pieśni Siergieja Rachmaninowa i Cavatina Aleko z opery Aleko „Wies Tabor Spit”.
        Tomasz Konieczny i Lech Napierała tworzyli niezwykle zgrany duet. Trudno słowami opisać urodę bohaterskiego barytonu Tomasza Koniecznego, który w połączeniu z wielkimi umiejętnościami wokalnymi i aktorskimi stawia go w ścisłej czołówce światowej. Pianista w mistrzowski sposób podążał za solistą i wspólnie budowali nastrój każdego z wykonywanych utworów. Lech Napierała jest mistrzem w operowaniu barwami dźwięku na fortepianie, co jest niezwykle trudne – szczególnie w piano i pianissimo. Trudno się dziwić publiczności, że nie pozwoliła, aby koncert zakończyła po mistrzowsku wykonana Cavatina z opery Aleko. Wszyscy wstali i bili brawo dotąd, dopóki wykonawcy nie zdecydowali się na bis. Tomasz Konieczny po długim, wyczerpującym recitalu zdecydował się na dwa bisy – najpierw zachwycił rewelacyjnym wykonaniem „Pieśni do gwiazdy” z opery Tannhäuser Richarda Wagnera, a później wspaniałym wykonaniem arii buffa „Il dottore pomodoro” (U doktora pomidora) – Henryka Czyża.

Recital Tomasza Koniecznego z towarzyszeniem pianisty Lecha Napierały był wielkim wydarzeniem 57. Muzycznego Festiwalu w Łańcucie.

Należy znaleźć klucz do wykonawstwa muzyki dawnej

        Zofia Stopińska: Z Panem prof. Radosławem Marcem z Akademii Muzycznej w Bydgoszczy rozmawiamy w trakcie trwania seminarium i warsztatów, które odbywają się dzięki wsparciu Centrum Edukacji Artystycznej w Zespole Szkół Muzycznych nr 1 w Rzeszowie, a organizuje je Sekcja Fortepianu i Organów kierowana przez mgr. Grzegorza Łobazę.
Przed chwilą wysłuchaliśmy krótkiego koncertu w Pana wykonaniu. Instrument znajdujący się w auli Zespołu Szkół Muzycznych jest niewielki, ale jak się przekonaliśmy, sporo można z niego wydobyć.
        Radosław Marzec:
To prawda i dodam, że w szkołach muzycznych większe instrumenty nie są koniecznością. Owszem, byłoby dobrze, gdyby był większy instrument, ale ważniejsze jest to, że mamy tutaj instrument mechaniczny o wiatrownicach zasuwowo-klapowych. To jest kluczowa sprawa do zrozumienia, czym jest kształtowanie dźwięku na organach, ponieważ, niestety, świadomość nawet muzyków, bo o słuchaczach nie wspomnę, gdyż oni mają prawo nie mieć tej świadomości – większość jest przekonana, że na organach nie kształtujemy dźwięku, tylko naciskamy klawisz palcem i mamy dźwięk. Nie do końca tak jest, bo to kształtowanie następuje – oczywiście ono jest o wiele subtelniejsze niż na klawiaturach dynamicznych, takich jak prezentuje na przykład fortepian, gdzie słyszymy wyraźnie te różnice, natomiast w organach zasuwowo-klapowe wiatrownice umożliwiają kształtowanie dźwięku poprzez odpowiedni atak i zamknięcie klapy. Wyraźnie słyszymy zróżnicowanie i ta wykonywana muzyka zaczyna być muzyka żywą, artykulacja nabiera zupełnie innego kolorytu. Mamy do czynienia z niezłym instrumentem, chociaż już trochę leciwym i z pewnością przydałby mu się remont, natomiast ma on możliwości kształtowania dźwięku, co jest najważniejsze dla dydaktyki, ale także dla odsłuchu koncertowego i mam nadzieję, że Państwo mogli to docenić.

        Ten instrument mieści się bardzo dobrze w akustyce niewielkiej auli i z pewnością został specjalnie do tego wnętrza zbudowany.
        - Postawienie większego instrumentu w tej sali nie miałoby sensu, byłoby to trudne i poniesione z tego tytułu koszty zostałyby zmarnowane. Organy buduje się zawsze do konkretnych pomieszczeń, przez co rozpatrując akustykę, jaką się zastaje, dopasowuje się intonację piszczałek, ilość głosów i ich rodzaj. Tutaj mamy do czynienia z bardzo dobrym instrumentem, na którym wiele rzeczy można wykonywać.

        Seminarium, które Pan prowadzi, poświęcone jest muzyce Johanna Sebastiana Bacha, i trudno byłoby znaleźć bardziej kompetentną osobę, bo odbył Pan gruntowne studia nad tą muzyką i efektem końcowym jest książka „Interpretacja utworów organowych Jana Sebastiana Bacha w świetle źródeł XVIII wiecznych” Pana autorstwa.
        - Ta książka jest sumą moich poszukiwań, również wiedzy i doświadczenia. W dzisiejszych czasach nie możemy sobie pozwolić na wykonawstwo nie zorientowane historycznie. Chodzi o to, aby wszelkie aspekty możliwe do realizacji na dzisiejszych instrumentach, przez dzisiejszych ludzi, zrealizować na podstawie tekstów, które do nas dotarły z tamtych czasów, możliwie najbliższych kompozytorowi – w tym przypadku Bachowi, jego środowisku, jego regionowi, jego instrumentom, no i jego muzyce. Tutaj mamy pewne problemy, ponieważ Bach pisząc mnóstwo cudownej, genialnej muzyki, nie napisał żadnych tekstów teoretycznych na temat, jak tę muzykę należałoby wykonywać.
To nie było aż tak powszechne w tamtym czasie, natomiast spora ilość twórców, kompozytorów takie teksty napisała, kierując je głownie do uczniów, ponieważ nikt nie przewidywał, że te teksty będziemy czytać za 300 lat, bo to mniej więcej tyle czasu minęło, chodziło o uczniów tu i teraz. Bach nie był teoretykiem, był stricte praktykiem. Na szczęście pozostały relacje jego uczniów, jego następców, jego rówieśnych twórców-kompozytorów. Mamy sporo materiałów, na których podstawie możemy wnioskować, jak Bach czy jego synowie – bo dla synów napisał sporo utworów dydaktycznych – dydaktycznych w nazwie, ale tak naprawdę są to arcydzieła, które gra się na koncertach, wykonywali muzykę. Na tych podstawach możemy dojść pewnej prawdy, aczkolwiek trzeba mieć też świadomość, że każde dojście do prawdy tego typu jest tylko kolejnym przybliżeniem. Należy znaleźć klucz do wykonawstwa muzyki dawnej, ponieważ jest ona na tyle odległa od tego, co robią dziś twórcy i wykonawcy, że nie możemy sobie, tak jak już wspomniałem, pozwolić na tylko i wyłącznie radosne granie. Musimy dużo rzeczy wiedzieć i na podstawie tej wiedzy zbudować swój aparat wykonawczy, kształtować odtwórstwo muzyczne.

        Dzisiaj wykonał Pan jedną z sonat triowych Johanna Sebastiana Bacha. Te utwory są w programach szkół muzycznych II stopnia i to wykonanie jest pewnym wzorem dla uczestników. Wiele na temat tych utworów mogą się dowiedzieć także podczas seminarium i warsztatów.
        - Mam nadzieję, że przysłużę się młodym ludziom pełnym zapału, bo przyjeżdżając tu widzę sporo ludzi, którzy chcą grać na organach, i co też jest ważne, robią to całkiem nieźle. Jeżeli mogę im pomóc, to jestem szczęśliwy.

        Pomaga im Pan zarówno w zakresie techniki gry, jak w doborze odpowiednich rejestrów.
        - Słusznie Pani zwraca uwagę na temat techniki, czy też szerzej pojętego aparatu gry, dlatego, że to są młodzi ludzie, którzy się dopiero kształtują. Wprawdzie mają świetnych pedagogów, ale dobrze jest zawsze konsultować swoją wiedzę czy umiejętności z kimś, kto ma duże doświadczenie. Ja sam również to robię, bo muzyk uczy się przez całe życie na różna sposoby – z nagrań, z tekstów i od innych muzyków. Jeżeli zaprzestanie to robić, to właściwie przestaje być muzykiem, bo ta droga właściwie nie ma końca.

        Ośrodek, w którym działa Pan jako pedagog i najczęściej jako artysta, jest dosyć odległy, bo jest to przede wszystkim prężnie działająca Akademia Muzyczna w Bydgoszczy.
        - Rozmawiamy o organach i chcę powiedzieć, że mamy w Akademii Muzycznej w Bydgoszczy trójkę uczących – prof. Piotr Grajter (u którego ja kończyłem studia), mamy doktoranta, który, miejmy nadzieję, zwiąże się z naszą Akademią, jestem ja i wszyscy mamy co robić, bo studentów jest sporo.

        Oprócz pracy pedagogicznej prowadzi Pan ożywioną działalność artystyczną. Gra Pan zarówno dużo recitali, jak i muzyki kameralnej.
        - Właściwie pedagogika jest pochodną gry. Jeżeli tak się nie dzieje, to ta pedagogika przestaje być pedagogiką praktyczną. Zaczyna być teorią, co w większości przypadków kończy się źle. Muzyk wychodzi na scenę i wykonuje muzykę – to w założeniu jest proste. Natomiast w detalach oczywiście pracuję nad sobą, gram recitale i wykonujemy też koncerty kameralne z żoną, Renatą Marzec – wiolonczelistką, która również jest profesorem bydgoskiej Akademii Muzycznej. Mamy to szczęście razem pracować, razem grać i razem mieszkać pod jednym dachem. Mam nadzieję, że moi studenci przejmują ode mnie te doświadczenia i wiedzę, którą nabywam podczas mojej działalności koncertowej. Oprócz tego również zapraszam znakomitych pedagogów i świetnych wykonawców do naszej klasy, aby oprócz zagrania koncertu, poprowadzili jeszcze kurs mistrzowski dla moich studentów i udaje nam się do tej pory zdobyć fundusze na zaproszenie każdego roku trzech wybitnych zagranicznych wykonawców – specjalistów z jakiejś dziedziny muzyki, najczęściej muzyki dawnej, bo ta stwarza najwięcej dylematów. Ważna jest także znajomość instrumentów z epoki, znajdujących się w konkretnych regionach, to jest rzecz nie do przecenienia – bez tej znajomości umiejętności nie są dyskwalifikujące, ale są niepełne. Staram się na wszelkie sposoby dojść do tej prawdy.

        Wspomniał Pan, że uczestnicy warsztatów w Rzeszowie są zafascynowani organami, pracowici, i jest okazja, aby zapytać, jak to było w Pana przypadku. Kiedyś także Pana musiały zafascynować organy.
        - Tak było, z tym, że mój przypadek nie jest linią prostą. Najczęściej się zdarza, że w szkole I stopnia ktoś uczy się grać na fortepianie, później dopiero są organy. Ja zostałem wysłany przez rodziców do szkoły I stopnia na akordeon, bo to było marzenie taty. Skończyłem także średnią szkołę na akordeonie, ale już w trakcie szkoły II stopnia rozpocząłem uczyć się gry na organach i wiedziałem, że to będzie mój instrument.

        Ukończył Pan studia w Akademii Muzycznej w Bydgoszczy w klasie organów prof. Piotra Grajtera, uzyskując dyplom z wyróżnieniem. Później studiował Pan za granicą u różnych pedagogów.
        - Miałem to szczęście, że po studiach w Bydgoszczy doskonaliłem swoje umiejętności w Konserwatorium Muzycznym w Strasbourgu we Francji w klasie znakomitego, niestety już nieżyjącego, mistrza prof. André Strickera. Alzacja jest w ogóle przepięknym regionem, również ze względu na instrumenty. Tam żył i budował organy Andreas Silbermann – brat Gottfrieda Silbermanna – Saksończyka, który budował nieco inne instrumenty niż jego brat w Niemczech. Organy Andreasa Silbermanna były na granicy estetyki francuskiej i niemieckiej. Według mnie są to instrumenty lepsze i ciekawsze. Możliwe jest na nich wykonywanie muzyki francuskiej XVII i XVIII wieku, a także niemieckiej tamtych czasów, także mamy pewne połączenie – syntezę sztuk z dwóch regionów dokonaną przez jednego człowieka w Alzacji – Andreasa Silbermanna. Mogłem grać na tych instrumentach i to było fantastyczne doświadczenie. Miałem także na takim instrumencie lekcje i na jednym z nich zdawałem końcowy egzamin w ramach studiów podyplomowych. To był czas bardzo ważny i cenny w moim życiu. Później powróciłem do Polski.

        Radzi Pan zawsze młodym ludziom, aby wyruszali w świat.
        - Tak, jeżeli tylko ta dziedzina ich interesuje i pociąga, to właściwie jest to niezbędne w przypadku organisty. Grając koncerty na instrumentach historycznych na terenie całej Europy i nie tylko, bo dwukrotnie byłem w Meksyku, przez cały czas się uczę. Podkreślę, że mówimy tu wyłącznie o instrumentach historycznych, bo współczesne organy są dosyć zbliżone stylistycznie.
Na szczęście, kiedy przyjeżdżam na recital do Włoch, Hiszpanii, Portugali czy Meksyku – jest sporo czasu na kontakt z instrumentem przed koncertem. Dla mnie ważny jest szerszy kontakt, abym mógł się zapoznać z instrumentem, spojrzeć na pewne rozwiązania, na jego brzmienie i wiele, wiele elementów.

        Wprawdzie organista zawsze dostaje wcześniej dyspozycję instrumentu i na tej podstawie dobiera program, ale „chwila prawdy” jest, kiedy się zasiada do instrumentu, bo zawsze zasiada się przy organach, ale każdy instrument jest właściwie inny.
        - To prawda, do tego stopnia inny, że te same głosy, o tej samej nazwie brzmią zawsze nieco inaczej. Dlatego czasami trzeba modyfikować pewien dobór, który już się utrwalił jako schemat, bo to nigdy nie jest działanie rutynowe i to jest też bardzo ciekawe w wykonawstwie organisty.

        Po raz pierwszy jest Pan w Rzeszowie i na Podkarpaciu?
        - Jestem tu po raz drugi, ale po raz pierwszy byłem tu dość dawno i też na zaproszenie pana Grzegorza Łobazy, który jest jednym z moich najlepszych absolwentów, a także teraz już kolegą.

        Kończymy tę rozmowę z nadzieją, że przyjedzie Pan na Podkarpacie z koncertami, bo jest parę instrumentów na Podkarpaciu, na których można koncertować. Sądzę, że także po zakończeniu seminarium wyjedzie Pan zadowolony ze współpracy z uczniami naszych szkół muzycznych, którzy pragną zostać organistami.
         - Ja już mam bardzo dobre zdanie o tych młodych ludziach, a także o ich pedagogach, bo poziom, który uczniowie prezentują, jest w znacznej mierze zasługą pedagogów. Mam nadzieję, że wszyscy uczestnicy skorzystają podczas tych zajęć i wezmą coś ode mnie. Bardzo mi na tym zależy.

Z prof. dr hab. Radosławem Marcem rozmawiała Zofia Stopińska 26 kwietnia 2018 roku w Rzeszowie.

   

 

   

Festiwalowy wieczór z Gwiazdami

 

        Wielkim wydarzeniem tegorocznej edycji Muzycznego Festiwalu w Łańcucie będzie z pewnością koncert, który odbędzie się 23 maja w Sali koncertowej Filharmonii Podkarpackiej. Z towarzyszeniem Orkiestry Symfonicznej Filharmonii Podkarpackiej pod batutą Wojciecha Rajskiego usłyszymy operowe gwiazdy światowego formatu – Aleksandrę Kurzak i jej męża, Roberto Alagnę.
        W trzydziestoletniej karierze francusko-sycylijski tenor włączył do swojego repertuaru ponad sześćdziesiąt ról. Wspaniałe kreacje uczyniły go najsłynniejszym francuskim tenorem na świecie. Roberto Alagna jest gorąco przyjmowany zarówno w teatrach operowych, salach koncertowych, jak i na festiwalach.
        Aleksandra Kurzak zadebiutowała w wieku 21 lat na scenie Opery Wrocławskiej jako Zuzanna w „Weselu Figara”. Jej matka i nauczycielka, wspaniała śpiewaczka Jolanta Żmurko, grała wtedy rolę Hrabiny.
        Sześć lat później Aleksandra Kurzak pojawiła się na dwóch najbardziej prestiżowych scenach operowych na świecie.
Na początku grudnia 2004 roku, po debiucie w Metropolitan Opera w Nowym Jorku, Verena Dobnik tak napisała w recenzji zamieszczonej w Associated Press: „W obsadzie wznowionych „Opowieści Hoffmana” nie było słabych punktów (...), a najjaśniej błyszczała debiutantka, 27-letnia Polka Aleksandra Kurzak w roli Olimpii. Taką diabelską, wokalną pirotechniką mogły się kiedyś pochwalić Joan Sutherland czy Beverly Sills... Kurzak sięgała wysokiego „c”, jakby podrzucała piłeczkę pingpongową, celnie i radośnie”.
O tym samym debiucie w „The New York Times” napisał Bernard Holland między innymi te słowa:
„... partię Olimpii śpiewa Aleksandra Kurzak. Dysponuje koloraturą silną i nieskazitelną, a w roli mechanicznej lalki sprawia, że dajemy zwieść się jej sztuczkom”.
         Równie gorąco został przyjęty w tym samym sezonie jej debiut w roli Aspazji w „Mitrydasie, królu Pontu” w Royal Opera House Covent Garden.
Od tej pory często jest zapraszana zarówno do Metropolitan Opera, jak i Covent Garden oraz do innych prestiżowych teatrów operowych na świecie.
        Kiedy w życiu Aleksandry Kurzak pojawił się Roberto Alagna i córeczka Malena – Artystka ma wypełnioną każdą godzinę, ale zgodziła się na krótki wywiad.

        Zofia Stopińska: Talent muzyczny odziedziczyła Pani po rodzicach. Pani mama, to znakomita sopranistka Opery Wrocławskiej Jolanta Żmurko, tata Ryszard Kurzak – pierwszy waltornista Opery Wrocławskiej i wykładowca wrocławskiej Akademii Muzycznej. Podobno całe dzieciństwo spędziła Pani w kulisach Opery – jako malutka dziewczynka była świadkiem wszystkich prób i spektakli, w których mama uczestniczyła. Słuchając mamy występującej na scenie, uczyła się Pani jej ról – podobno nauczyła się Pani na pamięć całej „Traviaty”. Czy można powiedzieć, że był to początek Pani edukacji muzycznej?

        Aleksandra Kurzak: Tak, na pewno, i pewnie dlatego już od pierwszej klasy poszłam do szkoły muzycznej i zaczęłam naukę gry na skrzypcach.

        Była Pani bardzo utalentowaną i pilną uczennicą. W domu ćwiczyła Pani pod okiem taty i szybko robiła Pani postępy - wszystko wskazywało na to, że będzie Pani bardzo dobrą skrzypaczką. Marzyła Pani także o karierze baletnicy, ale ostatecznie poszła Pani w ślady mamy. Jak to się stało, że jednak została Pani śpiewaczką?

         - Nie wiem. Nie po raz pierwszy ktoś zadaje mi to pytanie, a ja nie pamiętam momentu, kiedy podjęłam taką decyzję. To przyszło jakoś bardzo naturalnie.

        Odziedziczyła Pani po mamie talent i głos, bo Wasze soprany mają podobną barwę oraz podejście do zawodu. Postanowiła Pani także uczyć się śpiewu pod kierunkiem mamy. Jak to jest uczyć się u mamy?

         - Nie jest łatwo. Zawsze łatwiej pokłocić się z rodzicami niż z panią w szkole, więc lekcje czasami były burzliwe. Ale podkreślam, że z mojej winy.

        Była już Pani słynną na całym świecie śpiewaczką, o którą zabiegały tak prestiżowe sceny operowe jak Metropolitan Opera i Covent Garden, kiedy miałam przyjemność rozmawiać z Panią dwukrotnie: na początku października 2012 roku, po recitalu w ramach Festiwalu im. Adama Didura w Sanoku (cudownie zaśpiewane pieśni w pierwszej części i słynne arie sopranowe w drugiej) oraz 3 maja 2013 roku przed koncertem na Rynku w Rzeszowie, podczas którego śpiewała Pani ulubione arie. Ciągle jestem pod wrażeniem tych spotkań, bo wiele się mówi i pisze o kaprysach wielkich gwiazd, a spotkałam cudowną śpiewaczkę, która jest bardzo miłą osobą. Czy jest Pani gwiazdą bez kaprysów?

        - Chyba sama Pani już sobie odpowiedziała na to pytanie.

         O ile dobrze pamiętam, w 2015 roku ukazała się książka „Si, Amore”. Jest to tak naprawdę „wywiad-rzeka”, który przeprowadził z Panią znany dziennikarz i tłumacz Aleksander Laskowski. To bardzo interesująca książka, w której opowiada Pani o swoim dzieciństwie, rodzinie, karierze, ale także o kobiecie, która wie czego chce, ciężko pracuje i będąc wielką artystką potrafi prowadzić dom oraz podejmuje bardzo ważne życiowe decyzje. Jak powstawała ta książka?

        - Aleksander zadzwonił do mnie z taką propozycją. Spotkaliśmy się pierwszy raz w Wiedniu. Zaczęliśmy rozmawiać przy obiedzie i tak się zaczęło. Potem spotykaliśmy się na skypie, bo ciężko za mną nadążyć.

        Swego męża Roberto Alagnę poznała Pani podczas wspólnego występu w Covent Garden, z informacji, które znalazłam, wynikało, że zastępowała Pani inną śpiewaczkę. Partner sceniczny stał się partnerem w życiu. Wierzy Pani w przeznaczenie?

        - To było trochę inaczej. Nie zastępowałam innej śpiewaczki! To był mój kontrakt. Owszem, miałam propozycję zastępstwa, co wiązało się z rezygnacją z tego kontraktu, ale nie podjęłam tej decyzji, bo chciałam raz zaśpiewać z Alagną.
Przeznaczenie...

        Pewnie to nie przypadek, że ostatnio często występujecie Państwo wspólnie? Czy zabieracie ze sobą córeczkę?

        - Tak, Malena jest zawsze z nami, dlatego występujemy razem. Jest to dla nas bardzo ważne.

        Jest Pani pierwszą polską śpiewaczką operową, która podpisała ekskluzywny kontrakt z wytwórnią Decca i nagrane w ramach tego kontraktu płyty sprzedawane były w takich ilościach, że otrzymywały status platynowej lub złotej płyty. W tym roku podpisała Pani nową ekskluzywną umowę z wytwórnią Sony Classical. Czy może nam Pani powiedzieć o planach nagraniowych?

        - Pierwsza płyta została już nagrana. Jej premiera będzie w październiku. Są na niej duety z Roberto. Latem będę nagrywała moją płytę solową.

        Na całym świecie coraz to częściej organizowane są w wielkich salach i w urokliwych miejscach w plenerze koncerty muzyki operowej i przychodzą na nie tłumy. Czy jest to dobra forma popularyzowania opery?

        - Takie koncerty zawsze były organizowane i zawsze przychodziły na nie tłumy. Z pewnością dlatego Opera jest dziś popularna bardziej niż kiedykolwiek.

        23 maja będziemy oklaskiwać Panią i Pana Roberto Alagnę w Sali koncertowej Filharmonii Podkarpackiej w Rzeszowie. Bardzo się na ten wieczór cieszymy.

        - My także! Serdecznie zapraszamy!!!

  

Subskrybuj to źródło RSS