wywiady

Paweł Przytocki: "Muzyka jest dla mnie sposobem na życie i sposobem na przeżycie"

    Wyjątkowo piękny i nastrojowy koncert odbył się 3 marca w Filharmonii Podkarpackiej. Pierwszą część wypełniły dzieła wybitnych kompozytorów muzyki polskiej XX stulecia – Agnus Dei w opracowaniu na orkiestrę smyczkową Krzysztofa Pendereckiego i I Koncert fortepianowy Aleksandra Tansmana, a po przerwie wysłuchaliśmy VIII Symfonii G-dur op. 88 Antonina Dvořaka. Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Podkarpackiej wystąpiła pod batutą Pawła Przytockiego, wybitnego dyrygenta i pedagoga, a solistką była Julia Kociuban, znakomita pianistka młodego pokolenia.
    Bardzo się cieszę, że w czasie pobytu w Rzeszowie pan Paweł Przytocki znalazł czas na rozmowę i mogę Państwu przybliżyć działalność Artysty, zapraszając do lektury.

     Może nie wszyscy wiedzą, że Pan i Julia Kociuban pochodzicie z Podkarpacia, bo mama solistki urodziła się i dzieciństwo spędziła w Rzeszowie, a Pan urodził się i rozpoczynał naukę muzyki w Krośnie.

     To prawda. Cieszę się ogromnie, że po latach mogłem pracować z Orkiestrą Filharmonii Podkarpackiej i dyrygować tutaj.

    Bardzo interesujący był program tego koncertu i sądzę, że Pan zaproponował wszystkie utwory.

    Wynika to też z faktu, że wszystkie utwory wiążą się z moim życiem zawodowym w sposób szczególny.
    Maestro Krzysztof Penderecki podpisywał mi indeks, kiedy studiowałem w Akademii Muzycznej w Krakowie. Długo byłem związany z postacią Profesora i współpracowałem wielokrotnie przy różnych okazjach. Pierwszym poważniejszym działaniem było przygotowanie Orkiestry Filharmonii Narodowej w 1988 roku do pierwszego wykonania Polskiego Requiem w Warszawie w Katedrze Świętego Jana. Później w Gdańsku robiliśmy wspólny koncert – ja dyrygowałem pierwszą częścią, Profesor dyrygował częścią drugą i stąd w dzisiejszym programie znalazło się Agnus Dei, które miałem szczęście dyrygować także w wersji chóralnej, bowiem w takiej wersji zostało ono napisane w 1981 roku. Pracując w Filharmonii w Krakowie, miałem możliwość dyrygowania tym utworem podczas koncertu muzyki chóralnej a capella kompozytorów polskich. Pamiętam, że wykonywaliśmy utwory Henryka Mikołaja Góreckiego, Krzysztofa Pendereckiego i Juliusza Łuciuka. Dyrygując Agnus Dei wracam do swoich korzeni.
    Podobnie można powiedzieć o Aleksandrze Tansmanie, bo to są z kolei łódzkie konotacje.
Kiedy byłem po raz pierwszy dyrektorem Filharmonii Łódzkiej w latach 90-tych, też wykonywaliśmy sporo utworów Aleksandra Tansmana. Pamiętam, że graliśmy Symfonie i II Koncert fortepianowy, a I Koncert fortepianowy został wykonany po raz pierwszy w Polsce 11 listopada 2018 roku w Łodzi, bo nie pamiętam, żeby poza nagraniem w NOSPR był wykonywany. Wkrótce nagraliśmy ten koncert z Julią Kociuban dla wytwórni DUX razem z Koncertem fortepianowym Grażyny Bacewicz. Płyta z tymi utworami była nominowana do Fryderyka.
Ponieważ w Rzeszowie odbywa się bardzo prężnie rozwijający się Konkurs Muzyki Polskiej, to w tym kontekście pojawił się Tansman z I Koncertem fortepianowym.
    Antonin Dvořak jest z kolei kompozytorem, od którego rozpoczęła się moja samodzielna droga artystyczna, bo w czasie koncertu dyplomowego dyrygowałem IX Symfonią Dvořaka i ten kompozytor jest mi bardzo bliski.
Człowiek po latach powraca do tego, co było mu bliskie.

Filharmonia Paweł Przytocki i Julia Kociuban fot. Fotografia Damian Budziwojski                       Julia Kociuban - fortepian, Orkiestrą Filharmonii Podkarpackiej dyryguje Paweł Przytocki, fot. Fotografia Damian Budziwojski

     Nigdy nie pytałam Pana, kiedy pomyślał Pan o dyrygowaniu, bo rozpoczynając naukę muzyki, zaczynał Pan od gry na instrumencie.

     Powiem Pani może przewrotnie, że ja wciąż o tym myślę. Często zastanawiam się, po co jest dyrygowanie i czym ono dla mnie jest – ciągle sobie zadaję to pytanie. To nie jest tak, że po studiach dyrygenckich otrzymuje się dyplom z pieczątką i jest się od razu dyrygentem.
Dyrygentem człowiek się staje każdego dnia. Wtedy, kiedy rozpoczynamy pracę nad utworem i trzeba tym utworem zadyrygować, ale wcześniej trzeba pomyśleć, jaki jest sens tego dyrygowania.
Bardzo często powtarzam moim studentom, że dyrygenta nie można porównać do kierującego ruchem drogowym. To jest kreacja, to jest poczucie misji, to jest poczucie czegoś większego niż tylko stanie i machanie na chłodno od – do.
     Codziennie sobie zadaję to pytanie, bo to nie jest takie oczywiste, szczególnie we współczesnym świecie, kiedy jest bardzo silna tendencja – znowu użyję metafory – dolewania soku malinowego do piwa po to, żeby było bardziej strawne (śmiech).
Podobnie się dzieje teraz z muzyką. Trwa przeciąganie liny, czy muzyka z krwi i kości jest wciąż muzyką, czy musimy ją rozwadniać czymś, żeby przetrwała.
     Dlatego odpowiadając na pytanie o swoim dyrygowaniu stwierdzam, że to, co wykonujemy, musi być o czymś, musi do czegoś zmierzać po to, żeby za 50 lat albo za 100 lat ktoś nie powiedział, że przez bezproduktywne machanie rękami z muzyki nic nie wynika. Dlatego ta muzyka musiała zostać rozwodniona wodą sodową lub sokiem malinowym.

      Spotkałam się z wieloma stwierdzeniami znanych muzyków, że nie można kierować się wyłącznie zapisanymi nutami, bo muzyka jest także pomiędzy nutami.

      Mogę powiedzieć, bo mam odpowiedni zasób doświadczeń, że muzyka jest dla mnie sposobem na życie i sposobem na przeżycie.
Jeśli w tym wszystkim znajdę jeszcze jakąś radość i tą radością się podzielę – nie tylko umiejętnościami, ale pewną radością tworzenia czegoś, to jest dla mnie już wystarczające.
      Być może tym się różnię od współczesnych trendów, że nigdy nie stawiałem sobie nadmiernych celów i nadmiernych oczekiwań zarówno w stosunku do życia, do muzyki, jak i do ludzi, którzy decydowali o tym. Mówię tu o wszystkim – o budowaniu repertuaru, o zabieganiu o pieniądze itd., itd…
Repertuar się buduje wtedy, kiedy człowiek do tego dojrzeje. Robię to, do czego dojrzałem, co do końca zrozumiałem. Jak czegoś nie rozumiem, to się za to nie biorę.

      Pracując z orkiestrą musi Pan przekonać muzyków do tego, co Pan robi i co chce osiągnąć.

      Dlatego staram się to robić bardzo sugestywnie i bardzo wyraziście, bo jestem w stu procentach przekonany o słuszności tego, co robię. To oczywiście nie oznacza, że czasem nie zmieniam zdania, ponieważ za każdym razem w orkiestrze mam do czynienia z grupą ludzi, którzy mają interesujące osobowości.
Orkiestra to jest bardzo żywy organizm. To nie ma nic wspólnego ze współczesnymi teoriami managementu, mówiącymi o zarządzaniu zasobami ludzkimi. To jest żywy organizm, z którym się pracuje i oczywiście narzuca się mu swoją wizję, ale jeśli jest reakcja, jeśli jest efekt, to jest to bardzo inspirujące. Muzycy bowiem potrafią bardzo dużo oddać i to jest dla dyrygenta również ogromna nauka.

      Pewnie za każdym razem, bo przecież rzadko się zdarza, że staje Pan przed tym samym zespołem w kolejnych tygodniach, a najczęściej za każdym razem jest to inny zespół.

      Powiem więcej – ja nawet czasem tym samym zespołem inaczej dyryguję we wtorek, a inaczej w środę. Każdego dnia mam jakiś konkretny zamysł artystyczny do przepracowania.
Dzięki temu tydzień staje się ciekawy. Najgorsza jest w muzyce nuda i rutyna, a tak jest, jak dyrygent od poniedziałku do piątku dyryguje nie dość, że to samo, to jeszcze tak samo.

      Wtedy także zespół gra tak samo - odgrywa nuty.

      Wiemy doskonale, że to nie o to chodzi, bo jeśli to jest sposób na życie, to nie może to być odgrywanie. Oczywiście, żyć można też odgrywając codziennie swoją rolę. Mamy przecież do czynienia w społeczeństwie z ludźmi, którzy codziennie mają do odegrania konkretną rolę, a w domu wchodzą w kapcie, w szlafrok i są kimś innym. Zawsze w zależności od sytuacji odgrywają daną rolę tak, jak ją trzeba odegrać.

      Wiem, że nie lubi Pan słowa kariera, ale przecież można powiedzieć, że zrobił Pan karierę. Współpracuje Pan z większością orkiestr filharmonicznych w Polsce, a także z wieloma orkiestrami symfonicznymi i kameralnymi za granicą i ta lista jest bardzo długa.
Rozpoczynając działalność dyrygencką w Polsce, rozpoczął Pan od północy, bo był Pan dyrygentem, a później także dyrektorem artystycznym w Filharmonii Bałtyckiej w Gdańsku.

      Tak, to było w latach 1988 – 1989, a wtedy jeszcze ta Orkiestra, była częścią Opery Bałtyckiej. Filharmonia Bałtycka miała wtedy wykonać po raz pierwszy Polskie Requiem Krzysztofa Pendereckiego. To było wkrótce po wykonaniu tego dzieła w Warszawie. W Gdańsku także musiałem przygotować orkiestrę i chór do koncertu. Tak zaczęły się moje związki z Gdańskiem, które trwają do dzisiaj. Bardzo często wracam na Ołowiankę, gdzie jest w tej chwili siedziba Polskiej Filharmonii Bałtyckiej i mam tam dużo przyjemności z pracy. Mam też wielki, wielki sentyment do tego miejsca i do tej orkiestry. Stare miasto i Ołowianka to jest jedno z najpiękniejszych miejsc w Polsce.

      Potem po kolei zatrzymywał się Pan na dłużej w Filharmonii Łódzkiej, Filharmonii Narodowej oraz Teatrze Wielkim Operze Narodowej w Warszawie, a później powrócił Pan do Łodzi.

      Jeszcze do niedawna była współpraca z Operą Wrocławską, byłem też przez cztery sezony Dyrektorem Naczelnym i Artystycznym Filharmonii im. Karola Szymanowskiego w Krakowie, a od września 2017 roku jestem dyrektorem Filharmonii Łódzkiej im. Artura Rubinsteina. Coś się kończy, a coś zaczyna - takie jest życie.
      Mówię z całą świadomością, że ten mój aktualny status w Łodzi jest moim chyba najlepszym okresem w życiu, bo mam stabilność. Mam poczucie rozwoju artystycznego przy zachowaniu pewnej stabilizacji artystycznej i finansowej. Spotykam się z dużym zrozumieniem dla tego, co robię, jak to realizuję i efektów tego działania. W ciągu krótkiego czasu nagraliśmy trochę muzyki na płytach – między innymi koncerty skrzypcowe Emila Młynarskiego z Piotrem Pławnerem, a ostatnio nagraliśmy dwie dziewiętnastowieczne symfonie Franciszka Mireckiego i Józefa Wieniawskiego. To są bardzo ważne nagrania dlatego, że polska muzyka XIX wieku to nie tylko Chopin czy Moniuszko i czas najwyższy, żeby zarówno menedżerowie kultury i decydenci oraz ci, którzy w mediach kreują kierunki rozwoju sztuki, muzyki, a także ludzie, którzy płacą za to, dostrzegli wartość mało znanej muzyki z tego okresu.

     Wykonując i nagrywając te utwory można przekonać do tej muzyki szerokie grono słuchaczy.

     W tej chwili słuchaczy trzeba edukować, bo jak pani wie, edukacja muzyczna w szkołach upadła bardzo nisko, a właściwie jest na poziomie zerowym i filharmonie muszą edukować nieustannie. Trzeba to robić konsekwentnie, żeby za 100 lat ktoś nie powiedział: co nasi przodkowie zrobili z polską muzyką XIX wieku i z publicznością? Czy graliście im cały czas tylko monotonne rytmy muzyki klubowej, czy zrobiliście coś więcej?

     Jest Pan także doświadczonym pedagogiem.

     Owszem, od jakiegoś czasu uczę. Jestem profesorem Akademii Muzycznej w Krakowie i daje mi to bardzo dużo satysfakcji. Nigdy nie przypuszczałem, że będę miał taką radość z uczenia, z kontaktu z młodymi ludźmi.
Jestem bezwzględny, bo jeśli ktoś przez pierwszy semestr nie rokuje żadnych postępów, to od razu mówię mu, że szkoda czasu. Czasem daje się jeszcze młodemu człowiekowi szanse, ale najczęściej potwierdza się, że mówię prawdę.

     Studia na wydziałach dyrygentury w polskich akademiach muzycznych kończy każdego roku kilkanaście, a może nawet więcej osób, a miejsce na estradzie jest co najwyżej dla jednego młodego dyrygenta, który ma talent i szczęście.

     Albo nie ma miejsca wcale. Różnie to bywa, bo nawet jeśli jest talent, szczęście i „plecy” – to w którymś momencie, jeśli się nie przerobi wszystkiego do końca, to ani talent, ani szczęście, ani „plecy” nie pomagają. Jedyną receptą na sukces jest ciężka i systematyczna praca.
     Mój Profesor wielokrotnie mi powtarzał: „Możesz się nauczyć wszystkiego, masz na tyle zdolności, że to opanujesz, ale jeszcze oprócz tego musisz to „przetrawić”, czyli połączyć własny splot różnych myśli z wrażliwością, doświadczeniem oraz w własnym spojrzeniem na muzykę i na świat. Jeśli tego nie „przetrawisz”, to nie będzie to twoje, a będzie to tylko bliższa, albo dalsza kopia czegoś”.

     Mówi Pan o Profesorze Jerzym Katlewiczu, który był chyba najważniejszym Pana mistrzem.

     Tak, ukształtował mnie jako dyrygenta.

     Czy udział w konkursach miał wpływ na Pana osiągnięcia artystyczne?

      Konkursy mi nic nie dały. Powiem więcej, nawet w tej chwili konkursy dyrygentom niewiele dają. Znam dyrygentów, którzy powygrywali konkursy, a w tej chwili nie pracują w zawodzie. Konkurs nie jest receptą na sukces.
Jeżeli spojrzymy na nasz rodzimy Międzynarodowy Konkurs Dyrygentów
im. Grzegorza Fitelberga i zwycięzców tego konkursu przez lata, to możemy powiedzieć, że naprawdę wielką karierę może zrobiło dwóch.

      Może jednak liczne pokonkursowe zaproszenia do poprowadzenia koncertów z różnymi prestiżowymi orkiestrami wielu młodym dyrygentom pomogły.

      Co tydzień ma Pani konkurs z orkiestrą i albo koncert zachwyci publiczność, albo nie. Konkurs niczego nie załatwi. Oczywiście, konkursy są potrzebne, aby młodzi dyrygenci się sprawdzili i pokazali, ale to nie jest recepta.
Dyrygent jest to muzyk, który jest w ciągłym procesie dochodzenia do prawdy w muzyce i tego, co się nazywa poszukiwaniem wolności w sztuce, dotykaniem granic wolności i obserwowaniem, co z tego wynika, nie zbaczając z kursu, który się nazywa prawda. To jest nieustanny proces. Nie można powiedzieć – już zrobiłem wszystko i mogę do końca życia odcinać kupony. Nie ma takiego momentu.
     Profesor Józef Patkowski powiedział mi chyba 15 lat temu, że jeśli ktoś zaczyna wierzyć we własną wielkość, to jest już jego koniec. To jest tak jak brak kompasu podczas wędrówki.
Proces kształtowania dyrygenta jest bardzo trudny, ale proces dojrzewania do tego, kim chcę być, a właściwie jakim muzykiem chcę być – jest bardzo długi.
      Jak się jest młodym dyrygentem, to często łapiemy wszystko, tylko co z tego wynika?
Co innego być przekonanym do takiej, a nie innej interpretacji, zrozumieć do końca istotę takiego, a nie innego warsztatu kompozytorskiego. Przeniknąć osobowość kompozytora jest czymś zupełnie innym, niż zadowolić się sukcesem własnego ja.

Filharmonia Paweł Przytocki fot Fotografia Damian Budziwojski      Paweł Przytocki dyryguje Orkiestrą Symfoniczną Filharmonii Podkarpackiej podczas wykonania VIII Symfonii G-dur op.88 Antonina Dvoraka, fot. Fotografia Damian Budziwojski

      Ja za wielki Pana sukces uważam fakt, że Pana nagranie I Symfonii Sergiusza Rachmaninowa zostało wyróżnione przez amerykański magazyn muzyczny „La folia”, obok takich kreacji, jak V Symfonia Ludwiga van Beethovena pod batutą Carlosa Kleibera oraz Appasionata Światosława Richtera.     

      Tak, bo recenzentowi chodziło o intensywność wyrazu artystycznego i to nagranie wpisywało się w podobną temperaturę tych interpretacji. To miłe, ale z tego powodu nie zaproszono mnie na żaden koncert w Ameryce (śmiech).

      Czy decydując się na zawód dyrygenta, wiedział Pan, że czeka Pana przez całe życie trudna praca nad nowym repertuarem?

      Owszem, wiedziałem, ale nie przypuszczałem, że po ukończeniu studiów w XXI wieku pojawi się taka mnogość chłamu, który będzie zatruwał muzykę. Nie brałem tego pod uwagę, że coś, co jest na poziomie dennym, może być gloryfikowane jako wielka sztuka.

      Pozostało nam tylko kierować się słowami utworu Wojciecha Młynarskiego „Róbmy swoje….”.

      Tak jak zostałem nauczony i tak jak zostałem do tego zawodu przygotowany. Powinienem to robić zgodnie z własnym przekonaniem i nie oglądać się za siebie, tylko patrzeć w przyszłość i wierzyć w to, że to, co robię, jest komuś potrzebne oraz ma jakieś znaczenie.

      Niedługo Pan będzie dyrygował bardzo ważnym koncertem.

      Tak, to jest dla mnie bardzo istotne, bo 14 marca inauguruję dużym Koncertem Galowym XVII Międzynarodowy Mistrzowski Konkurs Pianistyczny im. Artura Rubinsteina – prestiżowy konkurs pianistyczny, jeden z najważniejszych konkursów na świecie, organizowany od 1974 roku w Tel Avivie (Izrael) przez The Arthur Rubinstein International Music Society na cześć wybitnego pianisty Artura Rubinsteina, który urodził się w Łodzi.
      To jest bardzo znaczące i ważne wydarzenie w moim życiu, ponieważ jestem związany z Filharmonią, która nosi imię Artura Rubinsteina w mieście, w którym ten artysta się urodził. To jest wielkie wyróżnienie dla mnie i dla Filharmonii Łódzkiej. Jest to dla mnie zaszczyt. Będę tam dyrygował czterema koncertami fortepianowymi Sergiusza Rachmaninowa i jeszcze dochodzą do tego Wariacje na temat Paganiniego na fortepian i orkiestrę. Cały koncert będzie trwał prawie 5 godzin, z godzinną przerwą w środku. To będzie prawdziwy maraton.
      Wielki sentyment, a nawet miłość do muzyki, do Rachmaninowa będę mógł zrealizować w Tel Avivie. Może nie wypada w takich czasach mówić o miłości do muzyki Rachmaninowa, ale uważam, że miłość do muzyki nie ma nic wspólnego z polityką.

      Jak już Pan powiedział na początku rozmowy, dawno nie było Pana w Rzeszowie. Jest Pan z pewnością usatysfakcjonowany gorącym przyjęciem przez publiczność zarówno pierwszej części wieczoru, a szczególnie rewelacyjnym wykonaniem I Koncertu fortepianowego Aleksandra Tansmana przez Julię Kociuban i Orkiestrę Filharmonii Podkarpackiej pod Pana czujną batutą. Wykonana w części drugiej VIII Symfonia G-dur op. 88 Antonina Dvořaka była wspaniałym popisem dla orkiestry i dyrygenta. Rzadko się zdarza taka czujność zespołu na gesty dyrygenta. Publiczność była zachwycona, a najlepszym dowodem były bardzo długie i gorące oklaski, podczas których kilkakrotnie musiał się Pan pojawiać na scenie. Mam nadzieję, że na następny koncert w Rzeszowie pod Pana batutą nie będziemy musieli czekać latami.

      Mogę już dzisiaj zapewnić, że będę w Rzeszowie już niedługo, bo w planie mam poprowadzić zakończenie sezonu artystycznego 2022/2023. Koncert odbędzie się 16 czerwca tego roku, a solistką będzie znakomita pianistka Beata Bilińska.

      Pozostało nam czekać na ten koncert, a ja bardzo dziękuję Panu za rozmowę.

      Ja również dziękuję i wszystkiego dobrego Państwu życzę.

Zofia Stopińska

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Z Rafałem Janiakiem nie tylko o dyrygowaniu

      Z pewnością na długo pozostanie w pamięci melomanów wyjątkowy koncert, który odbył się 24 lutego w Filharmonii Podkarpackiej. Wieczór rozpoczęła wzruszająca „Ballada ukraińska”, którą zaśpiewała Kseniia Oliinyk, a później wykonane zostały zaplanowane utwory. Solistą był znakomity klawesynista Marcin Świątkiewicz, a nasi filharmonicy wystąpili pod batutą dr hab. Rafała Janiaka, świetnego dyrygenta, kompozytora i pedagoga Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina w Warszawie. Bardzo się cieszę, że po koncercie mogłam porozmawiać z dyrygentem i dzięki temu mogą Państwo poznać bliżej tego Artystę.

     Przygotował Pan wspólnie z Orkiestrą Filharmonii Podkarpackiej i klawesynistą Marcinem Świątkiewiczem bardzo różnorodny i przemyślany program, ukazujący nam instrument solowy w utworze muzyki baroku i prawie współczesnej.

     To prawda, bo Henryk Mikołaj Górecki należy do klasyków muzyki współczesnej polskiej szkoły powojennej. Tak się złożyło, że ten koncert odbył się dokładnie w pierwszą rocznicę wybuchu wojny w Ukrainie i wszystkie utwory mają związek z tym wydarzeniem.

     Muzyka Johanna Sebastiana Bacha jest absolutna, stawiająca wiele pytań natury nie tylko muzycznej, ale także filozoficznej czy też egzystencjalnej. Forma koncertująca – współzawodniczenia z pewną motoryką może nam się kojarzyć z ludycznością w muzyce, ale tak naprawdę, w tym wszystkim przyświeca tej muzyce filozofia egzystencjalna, która towarzyszyła Bachowi. Jest ona wzięta przez pryzmat kantora protestanckiego, ale przez cały czas pojawia się pytanie o sens.

     Koncert klawesynowy d-moll Johanna Sebastiana Bacha poprzedziliśmy Melodią Myrosława Skoryka, utworem tak bardzo związanym z tym, co się wydarzyło w ostatnim czasie. Wielokrotnie tą kompozycją w ostatnim roku dyrygowałem. Stała się ona hołdem polskiego środowiska orkiestrowego dla naszych kolegów – artystów, mieszkających na Ukrainie i często występujących w Polsce. Melodia Skoryka bardzo dobrze wpisuje się w zapowiedź barokowego koncertu klawesynowego.

     Wiemy, w jakich czasach komponował Henryk Mikołaj Górecki i jest to także muzyka absolutna, bo zarówno Trzy utwory w dawnym stylu i sam Koncert na klawesyn nie mają wprost żadnych odwołań pozamuzycznych, ale dla mnie trudno w Trzech utworach w dawnym stylu widzieć tylko odwołania do polskiej muzyki renesansowej. Ja także, zwłaszcza w drugiej części, odczytuję ten trud ludzi pracy mieszkających na Śląsku. Wiemy doskonale, jakie były realia w latach 70-tych ubiegłego stulecia, które są także dostrzegalne dzisiaj – kominy, szarość i walka o wolność.

     Prawykonanie tego koncertu odbyło się w 1980 roku. Partie solowe grała Elżbieta Chojnacka, a dyrygował Stanisław Wisłocki, któremu bardzo bliska była muzyka Mieczysława Karłowicza, a zwłaszcza „Odwiecznych pieśni”, że przez wiele lat  w swoich wydaniach PWM drukował  dodatkowe oznaczenia Wisłockiego, dotyczące interpretacji tej muzyki. Dzisiaj na pulpitach mieliśmy nowe wydanie, w którym wróciliśmy do korzeni, co nie zmienia faktu, że Górecki i Karłowicz to kompozytorzy, którzy byli obecni w życiu Stanisława Wisłockiego, który ma przecież związki z Rzeszowem, bo tutaj się urodził.

     Pana życie zawodowe toczy się w kilku nurtach i bardzo proszę nam o nich opowiedzieć. W Rzeszowie dyryguje Pan koncertem symfonicznym, ale przecież coraz to częściej dyryguje Pan spektaklami operowymi, a także proszony jest Pan do prowadzenia prawykonań utworów.

     Artystycznie jestem dyrygentem i kompozytorem, a także pedagogiem. Jednak ostatnio dominuje moja działalność dyrygencka i to co rusz to na nowym polu, jeżeli chodzi o funkcje, które zostają mi powierzone. Od trzech lat jestem dziekanem Wydziału Dyrygentury Symfoniczno-Operowej w Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina w Warszawie, a od stycznia bieżącego roku objąłem stanowisko dyrektora artystycznego Teatru Wielkiego w Łodzi.

     Mam czas operowy w swojej działalności, chociaż w mojej dotychczasowej pracy opera była także bliskim dla mnie gatunkiem. I dotyczy to również działalności kompozytorskiej, bo w lutym 2019 roku na deskach Teatru Wielkiego w Łodzi odbyła się premiera opery mojego autorstwa „Człowiek z Manufaktury”, a w maju 2019 roku odbyła się jej wersja plenerowa na rynku Łódzkich Włókniarek.

      Ta kompozycja powstała z myślą o konkursie organizowanym przez Teatr Wielki w Łodzi. Jury pod przewodnictwem prof. Krzysztofa Pendereckiego przyznało Panu jednogłośnie Grand Prix i jeszcze dodatkowo zdobył Pan laur nagrody publiczności. Zachwycony był tą operą Mistrz Krzysztof Penderecki.

      Bardzo się cieszę, że Teatr Wielki w Łodzi przez cały czas utrzymywał ten tytuł w repertuarze. Od premiery już mija cztery lata, a cały czas ta opera, z przerwą pandemiczną, jest wznawiana w repertuarze pomimo, że jest to utwór na duży skład. Dzieje się tak także dlatego, że to jest ważny dla Łodzi tytuł, bo opowiada o tym mieście. Krytycy pisali, że jest to pierwsza opera o historii polskiego miasta.

      To prawda, że prof. Krzysztof Penderecki jednoznacznie wskazał wtedy moje zwycięstwo w konkursie, ale także po premierze jeszcze udało nam się wielokrotnie spotkać. Zawsze będę pamiętał nasze ostatnie spotkanie, na pół roku przed odejściem Profesora, w Jego domu w Krakowie. Udało nam się wspólnie spędzić cały dzień. Profesor z chęcią, i zainteresowaniem słuchał różnych moich kompozycji, nie tylko operowych, ale także kameralnych.

      Niedawno, bo w styczniu, ukazała się płyta z udziałem Polskiej Filharmonii Kameralnej Sopot. Płyta jest hołdem złożonym przeze mnie, ale również przez Orkiestrę w Sopocie, Profesorowi Pendereckiemu. Nagraliśmy na tej płycie Jego utwory w zestawieniu z Jego nauczycielem Arturem Malawskim i Jego uczennicą Joanną Wnuk-Nazarową. Udało nam się na płycie zamieścić również pierwsze światowe nagrane utworu dyplomowego Krzysztofa Pendereckiego Epithaphium Artur Malawski in memoriam.

      Chcę podkreślić, że Profesor Krzysztof Penderecki na pewno wpływał na rozwój mojej drogi artystycznej. Jest z pewnością moim mentorem kompozytorskim i staram się Jego twórczość nie tylko promować, a także  włączać do swojego repertuaru, ale przede wszystkim tam, gdzie jest to możliwe - utrwalać.

      Taka okazja będzie z pewnością w przyszłym sezonie, kiedy to na deskach Teatru Wielkiego w Łodzi dokonamy premiery „Raju utraconego”. Tak naprawdę będzie to pierwsza premiera w Polsce, wystawiona wyłącznie siłami polskich artystów.

      Trzeba podkreślić, że miał Pan szczęście do mistrzów, bo w dziedzinie dyrygowania zdobywał Pan doświadczenie pod kierunkiem wybitnych polskich mistrzw batuty – Antoniego Wita i Jacka Kasprzyka.

      Tak, u Jacka Kasprzyka poprzez asystenturę w Filharmonii Narodowej, ale moim profesorem, z którym do dzisiaj jesteśmy w bardzo bliskim kontakcie, jest prof. Antoni Wit. O tym, że Profesor Wit był znakomitym pedagogiem, najlepiej świadczy działalność jego absolwentów.

      Chcę także podkreślić, że w tym repertuarze, który prezentowaliśmy w Rzeszowie, był Henryk Mikołaj Górecki, z którym Profesor bardzo się przyjaźnił i dokonał wiele prawykonań jego utworów, oraz Mieczysław Karłowicz, który był jego ulubionym kompozytorem.

      Ja miałem to szczęście, że pierwsze kroki z twórczością tych kompozytorów stawiałem pod okiem prof. Antoniego Wita, stąd znam tradycję wykonawczą tych utworów „od źródła”. Dzisiaj mam już własny stosunek do tej muzyki, ale wiem, jak wiele dla interpretacji polskiej szkoły kompozytorskiej wnieśli prof. Antoni Wit czy wspomniany wcześniej Stanisław Wisłocki.

Filharmonia 1        Marcin Świątkiewicz - klawesyn, Orkiestrą Filharmonii Podkarpackiej dyryguje Rafał Janiak, Fot. Fotografia Damian Budziwojski

       Ukończył Pan także studia w zakresie kompozycji. Ciekawa jestem, czy kompozycji można się nauczyć, bo według mnie, aby zostać kompozytorem, trzeba mieć specjalny dar płynący z góry. Uczył Pana znakomity prof. Stanisław Moryto. Rozpoczął Pan naukę kompozycji studiując dyrygenturę?

       Na odwrót. Najpierw rozpocząłem studia kompozytorskie, chociaż zawsze myślałem bardziej o orkiestrze niż o dyrygowaniu. Jako kompozytora zawsze fascynowały mnie duże składy wykonawcze. Kolejnym krokiem było zainteresowanie się dyrygenturą.

       Pytała pani, czy kompozycji można się nauczyć. To jest bardzo trudne pytanie. Patrząc na historię edukacji w tej materii, to tak naprawdę wielcy kompozytorzy, do XIX wieku włącznie, nie studiowali kompozycji – studiowali kontrapunkt, harmonię, orkiestrację, ale nie samą kompozycję. Kompozycja to przede wszystkim obszar swoistej filozofii muzyki tak naprawdę i kompozytorzy powinni doskonalić swój warsztat pod względem techniki. Tego można się nauczyć.

       Wiadomo jednak, że te dwa słowa – kontrapunkt i harmonia, słuchając najnowszych trendów w muzyce XXI wieku, mogą okazać się mylnym tropem. Czy do pisania niektórych kompozycji, w których  uzywane są stylistyki muzyki nowej, rzeczywiście wymagają znajomości tej wiedzy? Czasem z przykrością stwierdzam, że nie.

       Nie chodzi o to, że muzyka powinna być wyłącznie harmoniczna czy taka, która eksploruje instrumenty w sposób tradycyjny, absolutnie nie, tylko pewne procesy, które zachodzą w tej materii później, możemy również przełożyć na obszar muzyki absolutnie atonalnej, muzyki, którą określiłbym szmerową. Chodzi o rozumienie procesów muzycznych, krótko mówiąc. Wydaje mi się, że właśnie poprzez doskonalenie warsztatu można te procesy zrozumieć.A jeżeli chodzi o iskrę bożą, to tak jak Pani powiedziała, tej rzeczy się nie nabędzie. Można tylko wyzwolić w sobie nieodkryte pokłady twórcze.

      Kompozytora inspirują do tworzenia różne rzeczy. Pewnie takim najbardziej dopingującym  jest zamówienie utworu na określoną okoliczność.

      Jeszcze bardziej data ukończenia, nazywamy to potocznie - deadline. Kompozytorzy tworzą zamówienie na konkretną datę. Tak też jest ze mną. Ta stymulacja zamówienia powoduje, że wtedy jestem wręcz zmuszony znaleźć miejsce w mojej działalności na komponowanie.

      Kompozytorów – dyrygentów wcale mało nie było. Proszę zauważyć, że Gustav Mahler za swojego życia był uznanym dyrygentem, obejmującym bardzo ważne stanowiska – między innymi był dyrektorem Opery Wiedeńskiej, a później dyrektorem Metropolitan Opera w Nowym Jorku. Wiadomo było, że także komponuje, ale renesans jego muzyki nastąpił dopiero po drugiej wojnie światowej. On dzielił sobie rok na pracowity, dyrygencki czas sezonu i wakacyjny – kompozytorski.

      Ja to doskonale rozumiem, bo naprawdę ciężko jest komponować, studiując partytury innych kompozytorów i także szukam dłuższych momentów, w czasie których mogę się skupić na pisaniu muzyki.

      Pomimo objęcia tych nowych funkcji i zwiększonej aktywności dyrygenckiej, staram się znaleźć miejsce na komponowanie, zwłaszcza że zamówień mi nie brakuje, stąd jeszcze na ten rok mam liczne plany. Muszę się z nich wywiązać. Są już takie, które są lekko po terminie.

  Filharmonia 2                Orkiestrą Smyczkową Filharmonii Podkarpackiej dyryguje Rafał Janiak, Fot. Fotografia Damian Budziwojski 

      Musi Pan znaleźć na to wszystko czas, a przecież nie powiedzieliśmy, że sporo czasu zajmuje Panu także praca pedagogiczna. Trzeba bardzo systematycznie pracować z młodymi ludźmi, którzy marzą o tym, żeby zostać dyrygentami.

      To prawda. Ta systematyczność jest istotna. Moje poniedziałki są poświęcone dla studentów i ten kontakt systematyczny na pewno pozwala rozwijać się w sposób regularny.

      Muszę podkreślić, że zawód muzyka-artysty jest bardzo trudny, zwłaszcza w rozpoczęciu działalności artystycznej. Czy to będzie skrzypek, kotlista, dyrygent, to ta materia zawsze jest bardzo trudna. Nawet ukończenie prestiżowej uczelni z oceną wyróżniającą nigdy nie daje gwarancji, że my ten zawód będziemy uprawiać.

      Zawód dyrygenta jest chyba pod tym względem szczególny. Obecnie wydziały dyrygentury są prowadzone we wszystkich uczelniach muzycznych w Polsce. Kiedyś liczyliśmy, że każdego roku opuszcza mury uczelni około 40. absolwentów. Szanse, że nawet część z nich zostanie dyrygentami, są znikome. Konkurencja jest ogromna. To nie do końca jest wynik tego, że te osoby nie wykazują potencjału – wręcz przeciwnie. Tutaj tak naprawdę decydują detale i tak jak pani powiedziała – spotkanie odpowiednich osób.

      Ja miałem szczęście spotkania się z Maestro Krzysztofem Pendereckim czy pracę z takim mistrzem, jak prof. Antoni Wit. Ten łut szczęścia decyduje, czy dostaniemy tak naprawdę szanse na to, żeby rozpocząć.

      Należy chyba otwarcie powiedzieć, że coraz częściej za pulpitem dyrygenckim stają kobiety. W ubiegłym roku Polki triumfowały w konkursie „La Maestra” w Paryżu. Trochę mi żal, że tylu bardzo utalentowanych dyrygentów wyjechało z Polski, wygrali konkursy, zajmują stanowiska szefów orkiestr i teatrów operowych, a w Polsce za pulpitami dyrygenckimi stają bardzo rzadko.

      To jest bardzo złożony problem. Moim zdaniem w dyrygenturze są pewne mody. Zawsze tak było. Przykładem może być moda na młodych dyrygentów, którą zapoczątkował Gustavo Dudamel.

      Obecnie jest moda na kobiety-dyrygentki. W mojej klasie także studiują panie i ten zawód się feminizuje. Nie mam nic naprzeciw, ale myślę, że kobiety chciałyby być traktowane nie parytetowo, ale podmiotowo.

      To samo dotyczy młodych dyrygentów, że jednak każdy chciałby być oceniany pod kątem kompetencji, a nie że jedynym kryterium, dla którego jesteśmy zapraszani albo obdarowywani bukietem kwiatów czy laurem, jest to, że jesteśmy kobietą, czy mężczyzną. Nadrabiamy pewne zaległości historyczne. Przypomnę głośną sprawę, kiedy rewelacyjna klarnecistka Sabine Meyer zdawała do Filharmonii Berlińskiej  i została odrzucona przez Herberta von Karajana wbrew opinii całej orkiestry tylko dlatego, że była kobietą. Od tego czasu minęło czterdzieści lat i co się dzieje? Kobieta została przyjęta na stanowisko koncertmistrza w tej filharmonii. Wreszcie mamy równouprawnienie i kompetencje decydują.

      Wybitni polscy dyrygenci - prof. Henryk Czyż i prof. Bogusław Madey nie przyjmowali kobiet do swoich klas dyrygenckich. Jestem przekonany, że nie wynikało to z szowinizmu, tylko też panowie zdawali sobie sprawę z tego, jak trudna i odpowiedzialna jest praca nie tyle manualna z zespołem, ale przede wszystkim praca związana z zarządzaniem, którą dyrygent prowadzi nawet wtedy, kiedy jest dyrygentem gościnnym, to pracuje z dużą grupą ludzi, która ma różne poglądy na świat, na muzykę i różne problemy czysto życiowe, które dyrygent musi rozwiązywać.

      Wspomniał Pan, że od niedawna jest Pan dyrektorem artystycznym Teatru Wielkiego w Łodzi i wspólnie z dyrektorem Marcinem Nałęcz-Niesiołowskim musieli się panowie  zmierzyć z zaplanowaniem repertuaru, który będzie w bieżącym i następnych sezonach.

      Obejmując nasze funkcje od 1 stycznia, pozostało nam dokończenie sezonu. W ostatnim czasie z planowaniem w tej instytucji z różnych względów nie było najlepiej, a przyczyniła się do tego także pandemia. Jeszcze w styczniu ogłosiliśmy pełen program do końca sezonu, łącznie z premierą, którą realizujemy, i obejmę także kierownictwo muzyczne nad tym spektaklem, a będzie to „Faust” Charles’a Gounoda. W tej chwili domykamy plany kalendarzowe na przyszły sezon i myślimy już o premierach w kolejnych sezonach.

      Teatr operowy wymaga planowania z wielkim wyprzedzeniem, a jest to trudne, bo instytucje kultury mają model organizowania i finansowania związany z rokiem kalendarzowym i budżetowym. Musimy myśleć sezonami, a chcielibyśmy myśleć kadencjami. Przygotowując się do ważnych premier potrzebujemy dużo czasu. Wydaje nam się, że nasz współorganizator, czyli Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego zdaje sobie z tego sprawę, że potrzebujemy ten zapas czasu. Staramy się działać, aby wszystko było jak najlepiej.

      Ciekawa jestem, jak się Panu udaje godzić te wszystkie obowiązki z życiem rodzinnym. Żona jest znakomitą skrzypaczką, wychowują Państwo dzieci i z pewnością nie jest łatwo.

      Jest to trudne. Tak się szczęśliwie złożyło, że w tym tygodniu w Warszawie trwają ferie, przyjechaliśmy do Rzeszowa całą rodziną i jesteśmy razem. Łódź jest na szczęście niedaleko Warszawy, ale czasu nam brakuje.

      Staram się też tak planować moje zobowiązania, żeby mieć w kalendarzu trochę przestrzeni na to, co tak naprawdę dla mnie w życiu jest najważniejsze. Ostatnie dwa miesiące pokazują nam, że wcale nie jest to takie proste i komplikacji związanych z brakiem czasu jest bardzo dużo.

       Mam nadzieję, że po bardzo życzliwym przyjęciu programu koncertu przez publiczność, a szczególnie gorących owacjach po wykonaniu „Odwiecznych pieśni” Mieczysława Karłowicza, wyjedzie Pan z Rzeszowa zadowolony i że zechce Pan do nas wkrótce powrócić.

       Z wielką przyjemnością zawsze wracamy z żoną do Rzeszowa, bo ona też często tutaj gości na scenie Filharmonii Podkarpackiej. Nie liczyłem, który raz dyrygowałem w Rzeszowie, ale czuję się tutaj jak w domu i bardzo się cieszę, że takie wspaniałe programy udaje nam się z panią dyrektor Martą Wierzbieniec tutaj realizować.

     Orkiestra jest absolutnie gotowa na wytężoną pracę, która daje mi dużo satysfakcji artystycznej i zawsze te koncerty zostają w mojej pamięci, a mam również nadzieję, że także w pamięci melomanów. Z wielką chęcią będę tutaj nadal przyjeżdżał.

Zofia Stopińska

 

 

  

Druga miłość, oprócz śpiewu Edyty Piaseckiej

      Miniony rok Filharmonia Podkarpacka im. Artura Malawskiego w Rzeszowie zakończyła dwoma koncertami sylwestrowymi, które entuzjastycznie zostały przyjęte przez publiczność. Solistką koncertów była znakomita Edyta Piasecka, której towarzyszyła Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Podkarpackiej pod batutą maestro Michaela Maciaszczyka. Koncerty poprowadził Stefan Münch.
      Znakomicie grała orkiestra prowadzona przez Michaela Maciaszczyka, a pani Edyta Piasecka śpiewała zachwycająco.
Bardzo się cieszę, że w czasie pobytu w Rzeszowie Artystka znalazła czas na rozmowę i dlatego mogę Państwa zaprosić Państwa do lektury.

       Spotykamy się w Rzeszowie, ponieważ występuje Pani w Filharmonii Podkarpackiej podczas koncertów w dwa ostatnie dni 2022 roku.

       Odrzuciłam inne oferty i wybrałam Filharmonię w Rzeszowie. Bardzo się cieszę, ponieważ ciągnie mnie do Rzeszowa. Wcześniej na zaproszenie pani dyrektor Marty Wierzbieniec występowałam podczas różnych koncertów operowych, operetkowych, a także śpiewałam partie solowe w oratoriach.
Występowałam również podczas Muzycznych Festiwali w Łańcucie, a po raz pierwszy współpracowałam ze śp. Bogusławem Kaczyńskim. Z przyjemnością przyjeżdżam do Rzeszowa i dobrze się tu czuję.
Bardzo dobrze przebiegała współpraca z Orkiestrą Filharmonii Podkarpackiej. Nie mamy żadnych problemów, jeżeli chodzi o współpracę muzyczno-artystyczną. Bardzo dobrze się śpiewa z towarzyszeniem tej orkiestry.

       Te wieczory były dla Pani szczególnie wymagające, ponieważ była Pani jedyną solistką i trzeba było przygotować większy i do tego, moim zdaniem, bardzo trudny program.

       To prawda. Program był bardzo wymagający, ale sama sobie taki wybrałam. Były różne pomysły na te dwa koncerty, ale stwierdziłam, że skoro pani Dyrektor powierzyła mi takie trudne dzieło, to nie mogą to być łatwe arie. To także wynikało z mojego doświadczenia, bo w każdy wieczór sylwestrowy występuję w filharmonii albo w teatrze operowym i przekonałam się, że publiczność lubi arie koloraturowe i trudne, w których śpiewaczka może się popisać. Dlatego w programie znalazły się: aria Julii z opery Romeo i Julia Charles’a Gounoda, aria Rozyny z opery Cyrulik Sewilski Gioacchino Rossiniego, aria Eleny Merce dilette amiche z opery Nieszpory sycylijskie Giuseppe Verdiego, Walc Marii Miłość to niebo na ziemi z operetki Paganini Franza Lehara, czy Przetańczyć całą noc z musicalu My fair lady Fredericka Loewe.

       Owacje zachwyconej publiczności były tak gorące podczas obu wieczorów, że trzeba było bisować.

       Dużo emocji było także na scenie i dlatego z wielką przyjemnością pożegnałam się z publicznością Siboney, popularnym utworem, który skomponował Ernesto Lecuona.

       Czy zdarzyło się kiedyś, że w wieczór sylwestrowy bawiła się Pani w gronie bliskich w domu albo na jakimś balu?

       Jeszcze nigdy nie spędzałam Sylwestra w domu. Grudzień, styczeń i luty to są bardzo ciężkie miesiące ze względu na ilość koncertów i spektakli. Przyznam się, że gdybym nie miała zaproszenia, to byłoby mi bardzo przykro, bo przyzwyczaiłam się, że śpiewam w Sylwestra.
       Bywa tak, że często są zaproszenia, aby zaśpiewać w dwóch, a nawet trzech miejscach w wieczór sylwestrowy, ale uważam, że nie jest to dobry pomysł i takich propozycji nie przyjmuję, bo taki program, jaki śpiewałam w Rzeszowie, jest bardzo obciążający dla głosu. Na szczęście tutaj koncerty odbyły się w dniach 30 i 31 grudnia i mogłam trochę odpocząć.

01Edyta Piasecka w arii Julii z opery Romeo i Julia Charles'a Gounoda, Orkiestra Symfoniczną Filharmonii Podkarpackiej dyryguje Michael Maciaszczyl, fot. Damian Budziwojski / Filharmonia Podkarpacka

        Ostatnio sporo czasu spędza Pani w Krakowie, bo nie tylko jest Pani zapraszana przez Operę Krakowską, występuje Pani z koncertami, rozpoczęła Pani działalność pedagogiczną, a niedawno znalazła się Pani w gronie znakomitych jurorów konkursu wokalnego o bardzo długich tradycjach.

        Bardzo się cieszę, że powolutku wracam do Krakowa. Przez cały czas mieszkałam i dużo pracowałam w Warszawie, albo stamtąd wyjeżdżałam na gościnne występy. Ze względów osobistych musiałam wrócić do Krakowa, kupiłam sobie pod Krakowem domek.
         Tam się zaczęła moja praca pedagogiczna, bo przez COVID-19 stwierdziłam, że zajmę się młodymi ludźmi, którzy marzą o śpiewie i tak mnie to wciągnęło, że mam teraz pod swoimi skrzydłami sześć najlepszych koloratur, bo specjalizuję się w koloraturach. Jestem zapraszana do prac jury w kilku konkursach – w 2023 roku też mam zaproszenia do następnych konkursów.
Bardzo mnie to interesuje i mogę powiedzieć, że jest to druga miłość, oprócz śpiewu.
        Zwrócono mi uwagę, że jestem za bardzo wymagająca, ale staram się uczyć najlepsze głosy, tym bardziej, że w Polsce mamy dużo utalentowanych ludzi, którym trzeba dać szanse.
Dla młodego człowieka jedyną możliwością do pokazania się są konkursy. Od dwóch lat wymyśliłam, że osoby, które są warte pokazania, będą występowały w moim cyklu „Mistrz i jego uczniowie”.
Staram się organizować te koncerty w każdym miesiącu. Może jestem trochę „ostra”, bo zawsze staram się, aby one były na najwyższym poziomie, jaki człowiek jest w stanie pokazać. Najczęściej są to głosy sopranowe i cały czas „przemycamy” trudniejsze utwory, a nie tylko te lekkie i przyjemne.
        Staram się być nie tylko pedagogiem i jurorem, ale również producentem koncertów z udziałem tych młodych ludzi. Współpracuję z kilkoma agencjami, które organizują przesłuchania i jeśli młoda osoba się podoba, to jest angażowana do występów. Okazuje się, że moje dziewczyny są świetne i jestem z nich bardzo dumna. Niedawno, jak to moje dziewczyny mówią, „wykosiłyśmy” trzy konkursy z takimi wysokimi nagrodami, że jestem bardzo szczęśliwa.Pracujemy dopiero od trzech lat, a od dwóch lat „sypią się nam” czołowe nagrody – pierwsze lub drugie miejsca i nagrody specjalne. Dziewczyny sobie naprawdę świetnie radzą.

        Koncerty „Mistrz i jego uczniowie” oraz udział w konkursach to także bardzo ważne elementy pracy pedagogicznej.

         Wysyłanie do różnych agencji lub organizatorów koncertów CV i informacji o dokonaniach młodych ludzi nie jest skuteczne. Stąd się wziął pomysł koncertów, podczas których zaśpiewa Edyta Piasecka oraz moi uczniowie i okazuje się, że jest to skuteczniejsze. Zdarza się tak, że czasem nie mogę zaśpiewać – na przykład 4 stycznia mam dużą galę i nie jestem w stanie wystąpić na trzech innych koncertach, to zaproponowałam swoje uczennice, które już występowały i zachwyciły publiczność swoimi pięknymi koloraturami.
         Mój mentor i pedagog prof. Ryszard Karczykowski wiele razy mi powtarzał: „Jak zaczniesz dobrze uczyć, to zobaczysz, że twój głos zacznie się też inaczej rozwijać”.
Teraz widzę, że wszelkie moje tzw. „plastry’, „kruczki”, które zalecam swoim uczniom, sprawiają, że mój głos faktycznie inaczej się rozwija. Jest to dobre nie tylko dla nich, ale także dla mnie.
Po lekcjach jestem bardzo zmęczona, bo ja z nimi śpiewam, a nie siedzę na krzesełku, słucham, mówię, że jest ładnie i dziękuję bardzo.
Po ośmiu godzinach intensywnej pracy z uczniami jestem zmęczona, ale jest to ogromna przyjemność.

02Edyta Piasecka - sopran, Orkiestrą Filharmonii Podkarpackiej dyryguje Michael Maciaszczyk, for Damian Budziwojski / Fillharmonia Podkarpacka

        Od niedawna zmieniła się dyrekcja w Operze Krakowskiej.

        Tak i jestem z tego powodu bardzo szczęśliwa, ponieważ współpracowałam z panem prof. Piotrem Sułkowskim przez wiele lat. Nie tylko jak był dyrektorem w Krakowie, ale także później, kiedy był dyrektorem Filharmonii Warmińsko-Mazurskiej. Uważam, że jest rewelacyjnym artystą i bardzo ciepłym człowiekiem oraz świetnym managerem i dobrze się stało, że prof. Piotr Sułkowski wrócił na stanowisko dyrektora Opery Krakowskiej.

        Chcę jeszcze powrócić na chwilę do Międzynarodowego Konkursu Operetkowo-Musicalowego pod honorowym patronatem Wiesława Ochmana, w którym była pani w gronie jurorów.

        To bardzo dobry konkurs. Szkoda, że odbywa się co dwa lata, a nie w cyklu rocznym. Pani Ewa Warta-Śmietana stworzyła znakomity i potrzebny konkurs. Świetnie nam się współpracowało w gronie jurorów przez kilka dni. Przyznam się, że przeżyłam także stresujące chwile, bo po wysłuchaniu wielu głosów i wyłonieniu najlepszych, trzeba było stanąć na estradzie Filharmonii Krakowskiej i wykonać z nimi koncert. To nie jest takie proste, aby tak zaśpiewać, żeby ta młodzież uwierzyła nam – tak, oni rzeczywiście mają rację.
        Siedząc i słuchając przekonaliśmy się, że mamy bardzo dobrych wokalistów, ale szkoły są różne. Tak jak mówili przewodniczący jury Wiesiu Ochman oraz prof. Jan Ballarin i ja się do tego przychylam – brakuje nam osobowości z ogromną charyzmą, które jak wchodzą na scenę, to od razu wiadomo, że ta osoba będzie miała taki magnetyzm, że nie potrzeba już nic - jest tylko ona, jej głos i wygląd. Takich głosów nam trochę brakuje.
Zastanawialiśmy się wszyscy, dlaczego brakuję osobowości. Trzeba jednak powiedzieć, że zdarzały się też bardzo piękne dziewczyny, które śpiewają rewelacyjnie i mają właśnie „to coś”, że człowiek spija każdą nutkę z ich ust, a także zdarzają się mężczyźni, którzy wychodzą, pięknie wyglądają i świetnie śpiewają, i od razu chciałoby się tej osobie dać pierwszą nagrodę. Takich osób jest mało.

03           Na pierwszym planie Edyta Piosecka - sopran i Michael Maciaszczyk - dyrygent, fot. Damian Budziwojski / Filharmonia Podkarpacka

        To wszystko prawda, ale trzeba powiedzieć, że w ostatnich latach jesteśmy w światowej czołówce. Polscy artyści – śpiewaczki i śpiewacy podbijają serca publiczności na całym świecie, występując w najsłynniejszych salach koncertowych i teatrach operowych.

        Dlatego ja ciągle powtarzam pytanie podczas koncertów, które organizuję i na prowadzonych master-klasach – dlaczego my w teatrach, filharmoniach i na różnych festiwalach pokazujemy wciąż zagraniczne gwiazdy, skoro mamy w Polsce znakomitych śpiewaków i oni cały czas siedzą i czekają na rezerwowej ławce. Szkoda, bo mogliby swym śpiewem zachwycać polską publiczność.

        Od dawna jest tak, że polscy artyści muszą zrobić kariery za granicą, żeby w Polsce występować i cieszyć się uznaniem.

        Jako przykład powiem, że przez osiem lat pracowałam w Operze Narodowej i za każdym razem, kiedy byłam ja (Polka) i zachodnia gwiazda (top śpiewaczka z pierwszych stron gazet), to się okazywało, że stawała obok mnie na scenie Opery Narodowej, która jest wielką halą, i nikła. Wcale nie było oczywiste, że ona będzie śpiewała podczas spektaklu premierowego, bo często się zdarzało, że to ja śpiewałam premierę, a koleżanka śpiewała drugi spektakl. To wcale nie jest oczywiste, że te zagraniczne gwiazdy są lepsze niż polscy śpiewacy.

        Powiedzmy jeszcze, że występowała Pani w takich krajach, jak: Belgia, Holandia, Niemcy, USA, Dania, Kuwejt, Włochy, a także współpracowała Pani z polskimi teatrami operowymi.

        To prawda, na przykład od dawna współpracuję z Operą Bałtycką i bardzo dobrze się tam czuję. W tym roku miałam pecha, bo musiałam z przyczyn zdrowotnych mojej mamy odwołać udział w premierze Króla Rogera Karola Szymanowskiego. Lubię śpiewać w Operze Bałtyckiej, bo tam jest bardzo dobry zespół, który świetnie gra.
         Bardzo dobrze mi się także pracuje z Teatrem Muzycznym w Lublinie, ponieważ ten teatr bardzo się zmienił, bardzo dobrze gra orkiestra. Pani dyrektor Kamila Lendzion jest wspaniałym managerem. Często jestem pytana przez osoby, które nigdy nie współpracowały z tym teatrem – po co ty tam ciągle jeździsz?
Jeżdżę, bo widzę, jak tam się wszystko zmienia. Miałam szczęście pracować tam z dyrektorem Andrzejem Knapem, który był bardzo dobrym dyrygentem, teraz najczęściej współpracuję z dyrektorem Rubenem Silvą, który jest również świetnym dyrygentem, a niedługo rozpocznę współpracę z nowym dyrygentem, którym jest Vincent Kozlovsky.
         Na przykład Zemsta Nietoperza Johanna Straussa, w której często śpiewam partie Rozalindy, jest świetnie przygotowanym spektaklem. Teraz przygotowujemy spektakle Traviaty z panem dyrektorem Waldemarem Zawodzińskim oraz z dyrygentem Rubenem Silvą i Vincentem Kozlvsky’m, i myślę, że to także będzie świetne.
Jestem przekonana, że ten teatr naprawdę się będzie rozwijał, tym bardziej, że pani dyrektor Kamila Lendzion ma ambitne plany, ponieważ chce, aby coraz częściej w tym teatrze gościła opera.

04

Koncert Sylwestrowy w Filharmonii Podkarpackiej. Na pierwszym planie Edyta Piasecka - sopran i Michaek Maciaszczyk - dyrygent, fot. Damian Budziwojski / Filharmonia Podkarpacka

         Nie powiedzieliśmy nic o wielkich formach oratoryjno-kantatowych, a w tym nurcie muzyki ma Pani poważny dorobek.

         Kocham oratoria i bardzo za nimi tęsknię. Cały czas pukam do różnych filharmonii i cały czas słyszę, że ten repertuar od pewnego czasu trochę gorzej się sprzedaje. Być może dla filharmonii, szczególnie tych, które nie mają własnych chórów, jest to za droga forma. Wcześniej często śpiewałam w Requiem Wolfganga Amadeusza Mozarta, II Symfonii c-moll Gustava Mahlera, Mszy As-dur Franciszka Schuberta czy „Oratorium na Boże Narodzenie” Johanna Sebastiana Bacha. Tęsknię za dziełami moich ukochanych kompozytorów: Wojciecha Kilara, Henryka Mikołaja Góreckiego czy Karola Szymanowskiego. Ostatnio dostałam zaproszenia do zaśpiewania dzieł Kilara i Góreckiego.
         Bardzo lubię też pana dyrektora Krzysztofa Brzozowskiego, który co roku zaprasza mnie do Rumii i coś bardzo interesującego do zaśpiewania mi proponuje. Działa tam bardzo dobra orkiestra, w której gra dużo instrumentalistów z Opery Gdańskiej. Wspaniale się z nimi śpiewa. W planach mamy występ z Requiem Giuseppe Verdiego, w którym patie solowe zaśpiewają ze mną: Małgorzata Walewska, Tadeusz Szlenkier i Rafał Pawnuk. Bardzo się na ten koncert cieszę.
Mam nadzieję, że oratoria wrócą do repertuarów filharmonicznych i festiwalowych.

        Sądzę, że gale koncertowe z udziałem kilku solistów i pięknymi, wartościowymi programami sprawiają przyjemność każdemu i mogą pozyskać wielu miłośników muzyki operowej, a tym samym nowych melomanów.

         Ja myślę, że takich gal operowo-operetkowych jest mało. Organizatorzy różnych gal życzą sobie programów, w których będzie: operetka, musical, piosenka. Jak proponuję chociaż jedną arię lub duet operowy, to słyszę – wie pani, może jednak nie. Musimy po pandemii znowu przekonać organizatorów i publiczność, że opera nie jest taka zła, a wprost przeciwnie, jest piękna.
         Niedawno otrzymałam pytanie, jak będzie wyglądała Traviata w Lublinie, w której będę śpiewała. Pokazałam wtedy stare zdjęcia, bo będziemy wykonywać Traviatę w takiej inscenizacji, jak robiło się kiedyś. Będą piękne stroje, ogromne krynoliny i okazuje się, że byli zachwyceni. Ludzie za tym tęsknią, bo często teraz realizowane są spektakle, w których wykonawcy występują w strojach codziennych i nie wszystkim się to podoba. Myślę, że powinno się pokazać te piękne stroje we wszystkich materiałach reklamowych.
         Ja także się specjalnie przygotowałam do koncertów w Rzeszowie, a kiedyś tego nie robiłam. Wiem, że publiczność można zdobyć nie tylko pięknym śpiewem, ale także zaskoczyć wyglądem. Przywiozłam aż sześć sukien, do każdego wykonywanego utworu inną. Było to trudne, bo przecież w trakcie dosyć krótkich utworów instrumentalnych musiałam zdążyć się przebrać, sprawdzić, jak wyglądam i pomyśleć o utworze, który mam wykonać.

05

             Pani Edyta Piasecka zaprasza do tańca prowadzącego koncert pana Stefana Müncha, fot. Damian Budziwojski / Filharmonia Podkarpacka

        Proszę wymienić chociaż kilka oper, które Pani lubi.

        Najbliższe jest mi bel canto i wszystko, co się wiąże z koloraturą, bo mam taki głos. Niestety, ubolewam nad tym, że powtarzamy w Polsce to, co robią na Zachodzie. Moich ulubionych oper właściwie nie ma w programach. Nikt nie jest zainteresowany na przykład Normą Vincenzo Belliniego, którą śpiewałam i chciałabym do niej wrócić. To samo dotyczy Semiramidy Gioachino Rossiniego i kilku innych oper.
        Przyjmuję i cieszę się z tego, co jest, ale jak są gale, to zawsze staram się pokazać, że mogę zaśpiewać arie z Semiramidy czy Cyrulika Sewilskiego, który jest na nieco lżejszy głos, ale ja się tym jeszcze bawię.
Mam zaproszenie do wykonania tytułowej roli w operze ”Hrabina” Stanisława Moniuszki. Przestudiowałam nuty i stwierdziłam, że będę tę partię kochała, bo jest sporo koloratur do zaśpiewania, a rola jest piękna.
Bardzo lubię wykonywać partie w operach naszych rodzimych kompozytorów, których się nie zamieszcza w programach.
        W czasie pandemii robiliśmy, z ogromnym sukcesem, operę „Jadwiga, Królowa Polska” Karola Kurpińskiego, którą znalazł pan dyrektor Paweł Orski. Pokazaliśmy ją zaledwie raz i ogromnie spektakl się podobał.
Jest to bardzo droga opera, bo potrzebna jest duża orkiestra. Brzmi bardzo ciężko i czasami wydawało się, że nie jest to muzyka Karola Kurpińskiego, a Giacomo Pucciniego albo nawet Richarda Wagnera. Przepiękne dzieło i bardzo ucieszyła mnie wiadomość, że zainteresowanie jest tak duże, że będziemy tę operę powtarzać w 2024 roku i może kiedyś zostanie wystawiona ta opera scenicznie.

        W mijającym 2022 roku była Pani bardzo zapracowana.

        Tak, spektakli i koncertów kameralnych było naprawdę bardzo dużo. Prawdę mówiąc, nie odczułam czasu covidovo-wojennego, bo przez cały czas czuwał nade mną anioł i miałam propozycje występów.
Szkoda, że nie zostało zauważone przez teatry Polskie wesele Józefa Beera. Jest to opera buffa. Nagrywaliśmy to dzieło w Krakowie dzięki uprzejmości pana dyrektora Kosowskiego z Orkiestrą Akademii Beethovenowskiej, a dyrygował Łukasz Borowicz. Może to dzieło także doczeka się pokazania szerokiemu gronu publiczności.

        Pani kalendarz na 2023 rok jest już coraz bardziej zapełniony i znów będzie mnóstwo różnych wydarzeń.

        To prawda, nie będzie czasu na wakacje. Już teraz serdecznie zapraszam młodych ludzi do udziału w następnej edycji Międzynarodowego Konkursu Wokalnego im. Moniki Swarowskiej-Walawskiej w Krzeszowicach, który odbędzie się na początku lipca. Później mam zaplanowanych kilka kursów muzycznych, różne koncerty i przez cały czas uczę swoją klasę.
Podziwiam ich zapał do pracy i chęć do nauczenia się jak najwięcej w krótkim czasie. Często muszę im tłumaczyć, że trzeba tak wszystko planować, aby śpiewać jak najdłużej. Wszystkim powtarzam, aby brali przykład z dwóch osób: pani Joanny Woś i pani Grażyny Brodzińskiej mówiąc – jeśli będziesz tyle śpiewać, co one śpiewają, to wtedy będziesz, tak jak one, znakomitą śpiewaczką. W ciągu jednego roku nie nauczysz się śpiewać, a nawet w ciągi pięciu lat – śpiewaj tyle, ile one. Ja również do tego dążę.

        Życzmy sobie, aby 2023 rok był dla nas dobry i abyśmy jak najczęściej obcowały z muzyką – Pani wykonując ją, a ja słuchając.

         Oby tak było. Dziękuję bardzo za rozmowę.

Zofia Stopińska

06

Wykonawcy dziekują publiczności za gorące brawa. Na pierwszym planie prowadzący koncert Stefan Münch , Edyta Piasecka - sopran i Michael Maciaszczyk - dyrygent. fot. Damian Budziwojski / Filharmonia Podkarpacka

Mistrz i uczeń – prof. Jerzy Swoboda i Klaudia Mazur

        Zapraszam Państwa na spotkanie z cyklu „Mistrz i uczeń”. Te spotkania ukazują się na portalu Klasyka na Podkarpaciu dosyć rzadko, bo dwa lub trzy razy w roku, ale zawsze moi goście są wyjątkowi.
        Po raz pierwszy spotykam się z dyrygentami – prof. Jerzy Swoboda, doświadczony dyrygent oraz pedagog i pani Klaudia Mazur, która rozpoczyna pracę z zawodowymi orkiestrami symfonicznymi. Spotykamy się w Filharmonii Podkarpackiej 29 listopada 2022 roku.

         Chcę rozpocząć rozmowę od wspomnienia koncertu, który odbył się w Filharmonii Podkarpackiej 9 listopada 2022 roku, kiedy to pan Jerzy Swoboda dyrygował Orkiestrą Filharmonii Podkarpackiej, a solistką była włoska pianistka Leonora Armellini. Ten koncert Na długo pozostanie w pamięci licznie zgromadzonych melomanów, którzy swój zachwyt wyrazili bardzo długą owacją. Trzeba podkreślić, że w programie znalazły dwa niełatwe dla wykonawców dzieła kompozytorów polskich.

         Jerzy Swoboda: Uważam, że najprostszy utwór jest trudny w przekazie. Jeżeli on jest dobrze przygotowany i poruszy emocjonalnie słuchaczy, to znaczy, że jest dobrze zaprezentowany. Z wykonania Koncertu e-moll op. 11 Fryderyka Chopina byłem bardzo zadowolony. Już podczas pierwszej próby miałem bardzo dobry kontakt z pianistką. To jest typowy koncert z towarzyszeniem orkiestry i jeżeli wytworzy się „chemia”, wspólny oddech i rozumienie frazy, to jest to wielka przyjemność w wykonywaniu; a jak jest przyjemność w graniu, to natychmiast przenosi się na odbiór publiczności. Najlepszym dowodem, że wykonanie bardzo się podobało były długie oklaski i aż dwa bisy: najpierw Grande valse brillante Es - dur op.18, a później Etiuda As - dur op.26 nr 1.

         Bardzo pięknie wykonana była także Symfonia e - moll "Odrodzenie" op.7 Mieczysława Karłowicza i dlatego kilkukrotnie wychodził Pan na estradę, aby dziękować publiczności za gorące brawa.

         Jerzy: To prawda i mam jeszcze większą satysfakcję, bo jest to rzadko wykonywane i naprawdę bardzo skomplikowane w swojej materii muzyczno-emocjonalnej dzieło. Orkiestra bardzo starannie ze mną pracowała podczas prób i dzięki temu udało się zrealizować kontrasty, pokazać różne emocje, a publiczność bardzo dobrze oceniła nasze wykonanie. Przyznam się, że sam byłem zaskoczony uznaniem publiczności.

Filharmonia J. Swoboda i Leonora Armelini      Przy fortepianie Leonora Armellini, Orkiestrą Symfoniaczną Filharmonii Podkarpackiej dyryguje Jerzy Swoboda, fot ze zbiorów Filharmonii Podkarpackiej

          2 grudnia dyryguje koncertem pani Klaudia Mazur, wychowanka prof. Jerzego Swobody, który postanowił być na pierwszych Pani próbach z Orkiestrą Filharmonii Podkarpackiej. Utwory, które wypełnią program koncertu wybrała Pani sama, czy zostały one zaproponowane przez organizatorów.

          Klaudia Mazur: Decyzję podjęliśmy razem. W planach miał to być wieczór muzyki rosyjskiej z piekielnie trudnym Koncertem skrzypcowym Igora Strawińskiego. Ze względu na okoliczności, które teraz mamy, program został zmieniony. Wspólnie postanowiliśmy, że będą to: Uwertura „Egmont” – Ludwiga van Beethovena, Fantazja Brillante z opery „Faust” - Henryka Wieniawskiego oraz III Symfonia a-moll „Szkocka” Feliksa Mendelssohna-Bartholdy’ego.

          Każdy z tych utworów będzie wymagał zbudowania przez wykonawców innego nastroju.

          Klaudia: Innego nastroju, innej stylistyki, innego sposobu grania, bo to jest podstawa w przygotowaniu i prezentacji utworu. Każdy kompozytor ma coś innego do zaoferowania. Trzeba ten klucz znaleźć i w odpowiedni sposób przekazać publiczności.

          Zawód dyrygenta wymaga wszechstronnego wykształcenia, ale najważniejsze są zajęcia z dyrygentury. Jak one wyglądają skoro studenci nie mogą pracować z orkiestrą.

          Jerzy: Jest to trudny proces kształcenia, bo wymaga ogromnej wiedzy na temat teorii muzyki, epok, stylów muzycznych, ale jak pani powiedziała najważniejsza jest praktyka. Lekcje dyrygowania odbywają się wyłącznie przy fortepianie. Uczymy się techniki. Często powtarzam, że nasze ręce to jest język migowy dla muzyków. Rękami musimy wszystko powiedzieć. Nie możemy w czasie koncertu mówić jak mają grać tylko wszystko pokazać rękami. Gest i od razu dźwięk fortepianu w czasie lekcji to jest zupełnie co innego. Podczas pracy z orkiestrą musimy wykonywać gesty z odpowiednim wyprzedzeniem. Kiedy indziej dla instrumentów smyczkowych, inaczej dla grupy dętej, a jeszcze inaczej dla grupy instrumentów perkusyjnych.
          Moja wychowanka po raz pierwszy pracuje z profesjonalną orkiestrą i jestem pełen podziwu, że nieźle sobie radzi. Szybko reaguje na moje sugestie i to mnie bardzo cieszy, bo Orkiestra Filharmonii Podkarpackiej niezwykle szybko reaguje na każdy gest i każdy fałszywy ruch powoduje zakłócenia w grze.

          Klaudia: Bardzo szybko wychodzą na jaw błędy dyrygenta, bo muzycy to od razu pokazują. Nawet jak dyrygent się zawaha, to czujny muzyk po prostu wejdzie. Praca z orkiestrą jest najlepszą szkołą dla dyrygenta. Na studiach dyrygenckich (myślę, że to jest problem nie tylko polskich uczelni, ale także uczelni muzycznych w świecie), powinniśmy kształtować naszą wyobraźnię do tego stopnia, żeby pomogła nam skutecznie współpracować z orkiestrą. Realia są różne. Moje doświadczenia są trochę inne niż moich kolegów. Ja współpracuję z Filharmonią Łódzką jako muzyk orkiestrowy, bo gram na perkusji. Gram przeróżne programy pod batutami różnych dyrygentów. Bardzo pomaga mi znajomość barwy danego instrumentu. Moi koledzy z klasy dyrygentury nie mają styczności z orkiestrą na co dzień tak jak ja. Nie da się zastąpić słuchaniem nagrań, które są już zmiksowane, słuchania instrumentów na żywo.

Filharmonia Klaudia Mazur        Klaudia Mazur dyryguje Orkiestrą Symfoniczną Filharmonii Podkarpackiej podczas koncertu 2 grudnia 2022 roku, fot. ze zbiorów Filharmonii Podkarpackiej

         Mistrz zaczynał edukację od nauki gry na fortepianie, a Pani?

         Klaudia: Ja także rozpoczynałam od nauki gry na fortepianie w klasie pani Ewy Salwarowskiej, która była kiedyś u Profesora akompaniatorem. Później były studia z edukacji artystycznej (licencjat) w Częstochowie, podczas których poznałam Profesora. Ukończyłam także instrumentalne studia magisterskie w klasie perkusji dr hab. Piotra Biskupskiego. W 2021 roku ukończyłam dyrygenturę symfoniczną (licencjat) w klasie prof. Jerzego Swobody w Akademii Muzycznej w Łodzi, a obecnie jestem studentką ostatniego roku studiów magisterskich dyrygentury symfoniczno-operowej w klasie prof. Jerzego Swobody.

         Wszystkie zebrane podczas studiów i pracy z orkiestrze doświadczenia bardzo się przydają. Musi Pani znać możliwości każdego instrumentu.

         Klaudia: Oczywiście, dlatego praca w orkiestrze jest bardzo ważna dla przyszłych dyrygentów, by móc poznać swój „instrument” z każdej strony.

         Jerzy: Prawdziwy sprawdzian jest dopiero wtedy, jak się stanie na podium dyrygenta i wtedy zaczynają się drobne kłopoty. Podczas studiów, przygotowujemy studenta na różne warianty.
Zawsze jest kilka rozwiązań, które dyrygent musi mieć, bo każda orkiestra jest inna.

         Klaudia: Mimo przygotowania, nauki, wiedzy, którą dyrygent posiada, za każdym razem ma inny materiał w postaci orkiestry. Myślę, że kluczem jest tutaj szybkość reakcji dyrygenta na problemy związane z orkiestrą i to jest najtrudniejsze. Trzeba szybko się odnaleźć w orkiestrze, w akustyce i znaleźć wspólny język.

         Myślę, że pierwsza próba decyduje o kontaktach z orkiestrą, aż do zakończenia koncertu.

         Klaudia: Powiem więcej, ważne jest nawet wejście na estradę. Bardzo dobrze pamiętam swój pierwszy koncert w czasie studiów z edukacji muzycznej. Podczas jednej z prób, siedzący obok mój szanowny Profesor przez 30 minut tresował mnie, jak mam wyjść na scenę. Nie zapomnę tego nigdy, bo wszystko odbywało się przy siedzącej na estradzie orkiestrze. To jest prawda, że gdy dyrygent pierwszy raz wychodzi na scenę, to już wiadomo, czy ten tydzień będzie dobry, czy nie. Po samym wejściu już widać charakter tego człowieka.
Kolejnym problemem jest instrument dyrygenta, bo przecież nie dyrygujemy instrumentami, tylko ludźmi. Dyrygent musi się także wykazać znajomością psychologii.

Filharmonia Klaudia Mazur 3       Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Podkarpackiej pod batutą Klaudii Mazur gra III Symfonię a-moll "Szkocką" F. Mendelssohna, fot. ze zbiorów Filharmonii Podkarpackiej

         W ostatnich latach coraz więcej kobiet studiuje dyrygenturę i z powodzeniem staje za pulpitem dyrygując orkiestrami. Z czasów młodości pamiętam, jak maestro Jerzy Maksymiuk ciągle powtarzał, że nie uznaje dyrygujących kobiet – chyba, że jest to Agnieszka Duczmal. Teraz kobiety świetnie sobie radzą i coraz częściej kierują ważnymi placówkami muzycznymi.

          Jerzy: Nic w tym dziwnego, bo przecież kobiety są równoprawnymi obywatelami świata, społeczeństwa i estrady.

          To prawda, ale akceptacja równouprawnienia kobiet trwała długo. W zawodzie dyrygenta również.

          Klaudia: Ja myślę, że to trwa w dalszym ciągu. Według mnie dyrygent to jest profesja, a nie płeć. Nazywanie kobiet dyrygentkami doprowadza mnie do szału. Ja jestem po prostu dyrygentem. To jest moja profesja i wymyślanie specjalnych nazw: maestra, dyrygentka jest profanacją tego zawodu. Ten proces w świecie nadal się kształtuje, bo wcale nie jest tak, że kobiety maja otwartą drogę na podest dyrygencki. Jest słynny konkurs „La Maestra” w Paryżu , w którym w ostatniej edycji triumfowały Polki. Anna Sułkowska-Migoń zwyciężyła, na drugim miejscu znalazła się Joanna Natalia Ślusarczyk.
          To pierwszy konkurs, który dotyczy kobiet i jest bardzo trudny, ponieważ mogą w nim uczestniczyć kobiety od 20 do 40, a może nawet 45 roku życia. 20 czy 25 lat różnicy w pracy z orkiestrami z pewnością działa na korzyść tych z długim stażem. Ten konkurs odbywa się co dwa lata – zobaczymy czy ktokolwiek z Polski dostanie się w kolejnej edycji.

          Nie tak dawno Polska dyrygentka Marta Gardolińska została dyrektorem muzycznym Opéra national de Lorraine we Francji, w ubiegłym roku Marzena Diakun objęła stanowisko dyrektor artystycznej i dyrygenta tytularnego Orquesta y Coro de la Comunidad de Madrid. Coraz więcej kobiet pełni ważne funkcje w słynnych placówkach muzycznych na świecie.

          Jerzy: Trzeba zaczekać 5 lat, jak się utrzymają na stanowisku to znaczy, że są naprawdę dobre.

          Przez wiele lat był Pan dyrektorem kilku polskich orkiestr. Kierowanie filharmonią czy teatrem operowym i jednocześnie współpraca z różnymi orkiestrami nie jest łatwa i wymaga ogromnej pracowitości.

         Jerzy: Na ten temat można bardzo długo rozmawiać. Ważne jest, aby mieć odpowiednie przygotowanie i predyspozycje. Można zabłysnąć przez rok czy dwa, ale utrzymać się na estradzie przez 30, 40 czy 50 lat jest najlepszym sprawdzianem dla dyrygenta.

          Jest Pan wszechstronnym dyrygentem, bo w repertuarze ma Pan ogromnie dużo dzieł minionych epok, ale także prowadzi Pan premierowe wykonania utworów nowych.

          Jerzy: Jest tego bardzo dużo. W ostatnich latach te premierowe wykonania bardzo mnie interesują. Mogę sam kształtować utwór od początku do końca. To jest największe wyzwanie.

          Czasami jakieś sugestie kompozytora wpływają pewnie także na ostateczny kształt dzieła.

          Jerzy: Owszem, ale nigdy nie pozwalam na obecność kompozytora na pierwszych dwóch próbach. Zawsze przedstawiam kompozytorowi swoją wersję i dyskutujemy

           Klaudia: Kiedyś miałam taka sytuację, że kompozytorka przychodziła na każdą próbę i na następną próbę przynosiła mi nową wersję utworu. Ponieważ próby były rozłożone w czasie, to w sumie wyszło chyba około 20 wersji tego utworu. Dlatego uważam, że Profesor ma rację.

           Jerzy: Trzeba na samym początku powiedzieć. Bardzo ci dziękuję, że masz do mnie zaufanie i oddajesz swoje dziecko w moje ręce.

           Kiedyś w Rzeszowie odbyła się premiera utworu Wojciecha Kilara, który był obecny na ostatniej próbie. Mistrz podziękował wykonawcom, a później rozmawialiśmy. Wtedy też powiedział, że zazwyczaj nic nie zmienia i nie wtrąca się, ponieważ uważa, że utwór należy już także do wykonawców.

           Jerzy: na dobrą sprawę można byłoby nagrać utwór i odtwarzać tę samą wersję. Na szczęście różnym dyrygentom i muzykom towarzyszą inne emocje i dzięki temu są różne wykonania, chociaż zapis nutowy jest ten sam.

Filharmonia Jerzy Swoboda 800Leonora Armellini i Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Podkarpackiej pod batutą Jerzego Swobody podczas koncertu, który odbył się 9 lidtopada, fot. ze zbiorów Filharmonii Podkarpackiej

         Pana obecność na pierwszych próbach swojej studentki, świadczy chyba najlepiej o tym, że wielką radość sprawia Panu praca pedagogiczna.

         Jerzy: To jest kwestia odpowiedzialności. Skoro podjąłem się uczyć i przekazywać swoją wiedzę zdobytą poprzez praktykę, to muszę to robić najlepiej jak potrafię. Tym bardziej, że pani Klaudia jest moją ostatnią absolwentką, bo ze względu na przepisy kończę działalność pedagogiczną. Jeśli zdrowie pozwala, to dyrygent może pracować i uczyć do końca życia, ale przepisy mówią, że po ukończeniu 70-tego roku życia trzeba zakończyć działalność pedagogiczną. Gdzie indziej na świecie nie liczy się wiek, a wartość pedagoga i jego doświadczenie, ale to jest temat na inną rozmowę. Zawsze jak podejmowałem się jakiejś pracy, to wykonywałem ją najlepiej jak potrafię.
         Nasze zajęcia nie zawsze są sympatyczne dla studentów. Czasami musze ich zdyscyplinować, wywrzeć pewną presję. To są wszystko elementy przygotowujące do zawodu. Wszyscy „obrywali” jeżeli spóźniali się chociaż jedną minutę na zajęcia. Dlaczego? – czasu nikt mi nie zwróci.
Dyrygentowi nie wolno się spóźnić, być nieprzygotowanym do próby, być nieuprzejmym… Dyrygentowi wielu rzeczy nie wolno. Muszę ich tego nauczyć. Nie tylko gestów, ale także sposobu podejścia do uczenia się partytury, pracy nad wyobraźnią, wszystkich innych zagadnień wykonawczych. To jest bardzo długi proces.
         Obiecałem pani Klaudii pomóc, w pierwszych kontaktach z zawodową orkiestrą. Zauważyła pani czekając na nas podczas próby, że miałem zaledwie kilka drobnych uwag technicznych, których pani Klaudia ma prawo nie wiedzieć. Widząc natychmiastową reakcję, spokojnie się wycofuję, bo jestem przekonany, że świetnie sobie poradzi.

          Młody człowiek, który rozpoczyna pracę dyrygenta musi starać się na wszelkie sposoby zaistnieć w środowisku muzycznym.

          Jerzy: To jest bardzo trudne, uważam, że najtrudniejsze.

           Klaudia: Uważam, że to jest bardzo trudne w zawodzie muzyka, nie tylko dyrygenta, chociaż w najgorszej sytuacji są dyrygenci i kompozytorzy. Kompozytor dlatego, że musi mieć orkiestrę, które wykona jego utwór, a dyrygent musi mieć orkiestrę z którą wykona koncert czy spektakl.
Dostać się do orkiestr jest szalenie trudnym procesem. Mówi się, że konkursy są „bramą do niebios”.
           Prawda jest taka, że bardzo dużo osób na świecie uczy się dyrygentury i zgłoszeń na konkursy, szczególnie na konkursy zagraniczne, które mogą owocować zaproszeniami do orkiestr jest ogrom. Ostatnio widziałem, że na jeden konkurs we Włoszech zgłosiło się ponad 650 osób z całego świata. Tendencja na świecie jest taka, szczególnie w konkursach zagranicznych, że zanim pojawisz się w tym konkursie, wyślesz zgłoszenie, to musisz wysłać pieniądze. To nie jest 20 czy 50 Euro, tylko to są naprawdę potężna pieniądze. Ostatnio widziałam konkurs, gdzie bezzwrotne wpisowe wynosiło ponad 400 Euro. Do tego dochodzą jeszcze koszty wyjazdu, pobytu itd. Nie ma także recepty na to, żeby wygrać.

          Mówili Państwo, że Orkiestra Filharmonii Podkarpackiej jest czujna, reaguje na każdy gest i dobrze się z nią współpracuje. Myślę, że pobyt w naszym mieście dostarczy wiele satysfakcji.

           Jerzy: To prawda, Filharmonia zapewnia nam także dobre warunki do pracy i wypoczynku. Orkiestra Filharmonii Podkarpackiej jest sympatyczna, jak jest dyrygent sympatyczny. Nawet jak jest wymagający, ale merytorycznie dobry, to nie ma żadnych problemów. Pracowałem z nimi dwa tygodnie temu, pracowaliśmy solidnie w atmosferze wzajemnego szacunku.

           Jak się wraca po dłuższej nieobecności do rodzinnego miasta, bo przecież w Rzeszowie się Pan urodził i tutaj rozpoczął Pan naukę gry na fortepianie.

           Jerzy: Po latach wraca się na groby, takie jest życie. Natomiast lubię spacerować i zachwycać się jak pięknie Rzeszów rozkwita. Jak wyjeżdżałem z Rzeszowa, to za Wisłokiem kończyło się miasto, a z drugiej strony kończyło się na moście kolejowym. Teraz to jest ścisłe centrum. Starówka przed laty była w rozsypce, a teraz wszystko jest odrestaurowane i wygląda pięknie, tętni życiem, tylko się cieszyć.

           Myślę, że będziecie Państwo chcieli tutaj wracać.

           Klaudia: Na pewno, panująca tutaj atmosfera i przyjęcie przez muzyków jest opiekuńcze, bo oni naprawdę są cierpliwi, pozwalają się pomylić oraz próbować. Inne orkiestry bywają aroganckie, a oni chcą mi pomóc. Myślę, że powrót tutaj będzie fantastyczny.

           Jerzy: Jak sobie zapracuje i będzie udany koncert, to na pewno zostanie zaproszona.

           Życzę częstych powrotów do pięknego Rzeszowa i bardzo dziękuję za miłe spotkanie.

           Jerzy: My również dziękujemy.

Rozmawiała Zofia Stopińska

Chcę jeszcze chociaż w kilku zdaniach przedstawić Pańswu moich rozmówców.

          Profesor Jerzy Swoboda
          Urodził się w 1953 roku w Rzeszowie. Studia dyrygenckie ukończył z wyróżnieniem w 1982 roku w Akademii Muzycznej w Krakowie, w klasie prof. Krzysztofa Missony. W latach 1982-1986 był kierownikiem Chóru Państwowej Filharmonii w Krakowie, następnie dyrygentem i kierownikiem
muzycznym zespołu Capella Cracoviensis. Równolegle prowadził działalność dydaktyczną w krakowskiej Akademii Muzycznej. Od 1986 do 1990 był stałym dyrygentem Polskiej Orkiestry Kameralnej oraz orkiestry Sinfonia Varsovia. W latach 1987-1992 był dyrektorem artystycznym Międzynarodowych Festiwali Chopinowskich w Dusznikach Zdroju. W 1990 roku został dyrektorem
naczelnym i artystycznym Filharmonii Śląskiej w Katowicach; funkcję tę pełnił do 1998 roku. Był także członkiem jury Międzynarodowych Konkursów Dyrygentów im. Grzegorza Fitelberga w Katowicach.
Od 1998 do 2005 roku był dyrektorem artystycznym Filharmonii Częstochowskiej. W tym czasie objął opiekę merytoryczną nad Festiwalami Wiolinistycznymi im. Bronisława Hubermana w Częstochowie.
W latach 2003-2008 był dyrektorem artystycznym Filharmonii Narodowej w Koszycach na Słowacji, będąc równocześnie dyrektorem muzycznym Festiwali „Košická Hudobná Jar”. Od roku 2003 do 2008 był I gościnnym dyrygentem, konsultantem muzycznym oraz dyrektorem artystycznym Filharmonii
Dolnośląskiej w Jeleniej Górze.
           Dyrygował wieloma znakomitymi orkiestrami w Polsce i za granicą. Koncertował w większości krajów Europy, a także w USA, Kanadzie, Korei Płd., Meksyku, Japonii, na Tajwanie. Występował w najsłynniejszych salach koncertowych Londynu, Paryża, Wiednia, Berlina, Bonn, Kolonii, Stuttgartu,
Pragi, Brukseli, Aten. Współpracował oraz koncertował z tej miary artystami, jak: Lord Yehudi Menuhin, Stefania Toczyska, Gidon Kremer, Krzysztof Jakowicz, Kaja Danczowska, Ewa Podleś, Konstanty Andrzej Kulka, Justus Frantz, Piotr Paleczny, Katia i Marielle Labeque, Jadwiga Rappe, Wanda Wiłkomirska, Grigorij Sokołow, Krzysztof Jabłoński, June Anderson, Andrzej Hiolski, Sarah Chang, Fou Ts’ong, Andrzej Bauer. Uczestniczył w wielu prestiżowych festiwalach muzycznych, m.in. Festiwalu Mozartowskim w Würzburgu (Niemcy), na festiwalach: w Echternach (Luksemburg), Marianskich Łaźniach (Czechy), la Chaise Dieu (Francja), Atenach (Grecja), Eastern Music Festival (USA), Warszawska Jesień, Vratislavia Cantans , Muzyka w Starym Krakowie.
           Artysta dokonał wielu nagrań płytowych i archiwalnych, m.in. dla wytwórni fonograficznych w Polsce, Francji, Japonii, Wielkiej Brytanii i USA (wydano 55 płyt CD). Za prawykonanie Koncertu fortepianowego Stefana Kisielewskiego z Markiem Drewnowskim jako solistą podczas Festiwalu „Warszawska Jesień” w 1991 roku otrzymał nagrodę SPAM. Płyta nagrana z orkiestrą Filharmonii
Śląskiej i Zofią Kilanowicz (III Symfonia pieśni żałosnych H.M. Góreckiego) została płytą roku 1994 i otrzymała nagrodę Fryderyk. W latach 1991-1996 współpracował z ośrodkiem Telewizji Polskiej w Katowicach, prowadząc cykliczny program „Na symfonicznej estradzie”. Był także muzycznym konsultantem ostatniego filmu z udziałem Witolda Lutosławskiego w reżyserii Krzysztofa Zanussiego, zrealizowanego na zamówienie BBC.
           Za dokonania artystyczne uhonorowany został Złotym Krzyżem Zasługi, Medalem „Zasłużony Kulturze - Gloria Artis” oraz Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski.
W dniu 17 sierpnia 2012 roku z rąk Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej otrzymał tytuł naukowy profesora sztuk muzycznych.
           Jerzy Swoboda zajmuje się również pracą dydaktyczną i organizacyjną. Jest pedagogiem Uniwersytetu Humanistyczno-Przyrodniczego im. Jana Długosza w Częstochowie na Wydziale Sztuki, będąc jednocześnie Przewodniczącym Rady Dyscypliny Sztuk Muzycznych . W Akademii Muzycznej im. Grażyny i Kiejstuta Bacewiczów w Łodzi prowadzi klasę Dyrygentury, pełniąc w latach 2012-2019 funkcję Kierownika Katedry. Ekspert merytoryczny Polskiej Komisji Akredytacyjnej od 2012 r.

Recenzent w postępowaniach o nadanie tytułu profesora , habilitacyjnych oraz w przewodach doktorskich. Juror konkursów dyrygenckich. Członek Rady Szkoły Doktorskiej oraz Rady ds. Nadawania Stopni Naukowych i Stopni w zakresie Sztuki Uniwersytetu Humanistyczno-Przyrodniczego im. Jana Długosza w Częstochowie.
Dyrygując 9 listopada w rodzinnym mieście  Artysta zachwycił publiczność znakomitą współpracą z pianistką Leonorą Armellini i Orkiestrą Filharmonii Podkarpackiej oraz kreacjami Koncertu fortepianowego e - moll op. 11 Fryderyka Chopina oraz Symfonii e - moll "Odrodzenie " op.7 Mieczysława Karłowicza.

Jerzy Swoboda dyrygent fot                                                       prof. Jerzy Swoboda - dyrygent i pedagog, fot. Dariusz Kulesza

 

          Klaudia Mazur - w Akademii Muzycznej im. Kiejstuta i Grażyny Bacewiczów w Łodzi ukończyła dyrygenturę symfoniczną w klasie prof. Jerzego Swobody (2021 r., licencjat), instrumentalistykę w klasie perkusji dr. hab. Piotra Biskupskiego (2020 r., magister) oraz prof. Piotra Sutta (2018, licencjat), dodatkowo edukację artystyczną w zakresie sztuki muzycznej (2018 r., licencjat). Obecnie jest studentką ostatniego roku studiów magisterskich (dyrygentura symfoniczno-operowa) w klasie dyrygentury prof. Jerzego Swobody.                                                                                                                                                                                                                              Na swym koncie ma liczne prawykonania dzieł kompozytorów współczesnych, które prezentowała na Festiwalu Cinegria, Musica Moderna w Łodzi, Musica Privata w Łodzi, Międzynarodowym Festiwalu Muzyki Współczesnej w Krakowie, Nowe Fale w Gdańsku, Muzyka naszych czasów, Warszawska Jesień w ramach polsko-niemieckich warsztatów muzycznych pod kierunkiem Rudigera Bohna. W 2019 r. występowała wraz z Polską Operą Królewską na III Międzynarodowym Festiwalu Grand Operafest Tulchyn 2019 pod batutą Dawida Runtza. W 2018 r. jako solistka reprezentowała klasę perkusji podczas Ogólnopolskiej Konferencji Naukowej „Polska sztuka perkusyjna dziś i jutro” w Katowicach. Swoje umiejętności kształciła pod okiem wybitnych artystów m.in. Anders Astrand, Rudiger Bohn, Ignacio Ceballos Martin, Kai Stensgaard, Lawrence Ugwu, John Wooton, Rafał Jacek Delekta, Tomasz Bugaj, Vladimir Kiradjiev, Sławomir Kaczorowski, Wojciech Michniewski, Michał Nesterowicz, Jacek Rogala, Jerzy Swoboda, Marcin Stańczyk, Artur Zagajewski. Uczestniczyła w wielu kursach i warsztatach muzycznych w Polsce.
         Od 2017 r. związana z Filharmonią Łódzką jako muzyk orkiestrowy. Współpracowała z Filharmonią Świętokrzyską im. Oskara Kolberga w Kielcach, Radomską Orkiestrą Kameralną, Polską Operą Królewską, Filharmonią Podkarpacką im. Artura Malawskiego w Rzeszowie, Filharmonią Opolską im. Józefa Elsnera. W 2022 r. została zgłoszona do programu Dyrygent-Rezydent przez Filharmonię Podkarpacką.

Klaudia Mazur zdjęcie pełny format1

                                                                                       Klaudia Mazur - dyrygent

Piotr Pławner w podwójnej roli - skrzypka i dyrygenta

      Podczas ostatniego listopadowego koncertu Orkiestry Filharmonii Podkarpackiej, sala wypełniona była po brzegi publicznością. Magnesem był przede wszystkim Piotr Pławner, jeden z najwybitniejszych i najbardziej kreatywnych skrzypków swojej generacji, który wystąpił w podwójnej roli – solisty i dyrygenta.
Magnesem dla melomanów i dużej grupy uczniów podkarpackich szkół muzycznych był z pewnością także program wieczoru, na który złożyły się: Uwertura Coriolan op.62 Ludwiga van Beethovena, Koncert skrzypcowy D - dur KV 218 Wolfganga Amadeusa Mozarta i IV Symfonia e - moll op.98 Johannesa Brahmsa.
      Publiczność była zachwycona zarówno mistrzowskim wykonaniem przez Artystę Koncertu skrzypcowego D-dur Wolfganga Amadeusa Mozarta, jak również doskonałą grą naszej Orkiestry pod Jego batutą. Po zakończeniu każdego utworu oklaski trwały bardzo długo, a na zakończenie publiczność dziękowała wykonawcom długotrwałą owacją. To był wspaniały wieczór.
Bardzo się cieszę, że pan Piotr Pławner zgodził się na udzielenie wywiadu i mogę Państwa zaprosić do lektury.

       Nie po raz pierwszy występuje Pan w podwójnej roli skrzypka i dyrygenta. Ciekawa jestem, kiedy pomyślał Pan o dyrygowaniu.

        Już dosyć dawno, bo około 20 lat temu dyrygowałem po raz pierwszy orkiestrą i pamiętam, że wykonywaliśmy wtedy Serenadę Wolfganga Amadeusa Mozarta. Od ponad dwóch lat często dyryguję, bo już trzeci sezon jestem szefem artystycznym Śląskiej Orkiestry Kameralnej. Planuję już program na czwarty sezon. Jesteśmy obopólnie zadowoleni ze współpracy. Od tego roku jestem też oficjalnie szefem Orkiestry Kameralnej „Capella Bydgostiensis”. Śląsk to według mnie region, który muzycznie bardzo się rozwinął i bardzo mnie cieszy, że mogę działać na tym terenie. Nie zawsze występuję tam w podwójnej roli, ale często się to zdarza. Na przykład w ubiegły piątek ze Śląską Orkiestrą Kameralną grałem Koncert skrzypcowy G-dur KV 216 Wolfganga Amadeusa Mozarta, później mieliśmy prawykonanie współczesnego utworu Muzyka na smyczki I „W róg zadął wróg” Piotra Kotasa. Ten utwór zwyciężył w II Międzynarodowym Konkursie Kompozytorskim im. Henryka Mikołaja Góreckiego.
        W części drugiej dyrygowałem Muzyką na wodzie Georga Friedricha Hãndela. W styczniu mamy zaplanowany wspólny koncert z muzyką filmową, ale na przykład podczas naszego marcowego koncertu Śląska Orkiestra Kameralna wystąpi w rozszerzonym składzie o instrumenty dęte, harfę, fortepian oraz kotły i inne instrumenty perkusyjne, a wykonamy I Symfonię Gustava Mahlera. Różnych projektów mamy bardzo dużo i jest to „działka” mojej kariery, która bardzo mnie pociąga.
        Wymaga ona kolejnych wyzwań, a ja jestem człowiekiem, który ciągle stawia sobie nowe wyzwania. Jest to związane z ogólnym rozwojem człowieka, bo uważam, że przez całe życie rozwijamy się. Dla mnie osobisty rozwój jest najważniejszy. Staram się podnosić poprzeczkę coraz wyżej i wszystkie nowe wyzwania mnie ekscytują.

        Prowadząc ożywiona działalność solistyczną nie może Pan dyrygować wszystkimi koncertami Śląskiej Orkiestry Kameralnej.

        Oczywiście, ale wyliczyłem, że od stycznia 2023 roku do końca sezonu spotkamy się w sumie osiem razy i uważam, że to jest sporo. Kiedyś uczyłem przez 10 lat w Akademii Muzycznej w Katowicach i w ostatnich latach wróciłem do tego miasta w trochę innej roli. Z Capellą Bydgostiensis mam zaplanowanych trochę mniej koncertów, ale także spotykamy się w miarę systematycznie.
        Staram się także występować w innych polskich miastach, m.in. Rzeszowie, a ponieważ w Filharmonii Podkarpackiej mam do dyspozycji orkiestrę symfoniczną, to przygotowałem odpowiedni repertuar.

Filharmonia Piotr Pławner Mozart dyrygent 800

        W programie koncertu znalazła się muzyka wielkich mistrzów – Ludwiga van Beethovena, Wolfganga Amadeusa Mozarta i Johannesa Brahmsa. Przepiękne utwory, powszechnie znane i dlatego wiele osób uważa je za łatwe. Dotyczy to przede wszystkim Koncertu D-dur Mozarta, który tak naprawdę jest bardzo trudnym utworem.

        Mozart to jest kompozytor, do którego ja od dawna mam i będę miał wielki respekt. Jego muzyka jest dla wykonawców bardzo trudna, może dlatego, że przyjemnie jej się słucha i wydawać się może dla słuchaczy mało skomplikowana.
Jeżeli zaczynamy grać utwory Mozarta, to trzeba sporo pracować nad artykulacją zarówno instrumentów smyczkowych, jak i instrumentów dętych. Tę niby najłatwiejszą muzykę najtrudniej jest dobrze wykonać.
        Na przykład utwory Johanna Sebastiana Bacha są również trudne do wykonania, ale mimo wszystko w Bachu mamy więcej swobody, więcej wolności, jeżeli chodzi o interpretację tej muzyki.
Grając utwory Mozarta jesteśmy „włożeni w pewne ramy”. Musimy oczywiście wykonać je w sposób indywidualny, ale pewnych rzeczy nie można „przeskoczyć”. Utwory Mozarta są według mnie najtrudniejsze do wykonania.

        Szczególnie, że występuje Pan w podwójnej roli – solisty i dyrygenta.

        Przyznam, że zgranie partii solowych i zadyrygowanie takiego koncertu nie jest łatwe, chociaż bardzo ciekawe. Muszę zaznaczyć, że jest to moja pasja, ale po koncertach, w których występuję w podwójnej roli, jestem naprawdę bardzo zmęczony. Jest także dobra strona takich koncertów, jak już powiedziałam, jest to moja pasja i ja się energetycznie podczas tych koncertów ładuję.
Jestem zmęczony fizycznie, ale sprawiają mi one niesłychaną radość. Bardzo się cieszę, że pandemia się skończyła i widzę w wielu przypadkach, że zainteresowanie ludzi muzyką powraca.
Być może, że po pandemii zostanie wyzwolona chęć powrotu do sal koncertowych.
        Podczas tego przyjazdu do Polski prowadzę dwa koncerty symfoniczne i bardzo się na nie cieszę, ponieważ koncerty zostały wyprzedane. W ubiegły piątek podczas koncertu ze Śląska Orkiestrą Kameralną były nawet dostawki. W Rzeszowie także sala była wypełniona i widziałem także zapełnione dodatkowe krzesła.

Filharmonia Piotr Pławner skrzypek

        Jest Pan zwycięzcą X Międzynarodowego Konkursu Skrzypcowego im. Henryka Wieniawskiego w Poznaniu, a niedawno zakończyła się 16 edycja tego konkursu. Czy miał Pan czas śledzić przebieg tego wydarzenia?

        Nie, nie miałem czasu. Wiem, że finał był japońsko-chiński. Podobna sytuacja była podczas konkursów chopinowskich. Okazuje się, że tamte kultury – zwłaszcza japońska i chińska kształcą konkursowiczów.
Ja przeszedłem pewien rodzaj metamorfozy i aktualnie fascynują mnie kultury Azji. W Japonii i w Korei Południowej jest inaczej, bo tam jest większa konkurencja, której towarzyszy stres.
        Staram się co roku jechać do Azji, żeby trochę odetchnąć inną mentalnością i obserwuję coś, co jest dla mnie w życiu niesłychanie ważne, a czego mi na naszym kontynencie często brakuje.
Tam ludzie się uśmiechają i to jest dla mnie kwintesencja życia. My żyjemy po to, żeby być szczęśliwymi. Jeżeli ja widzę kogoś, kto na dzień dobry się uśmiecha, to ja od razu też jestem szczęśliwy. To odnalazłem w Azji i zaczynam odczuwać pozytywne aspekty tego.
        Ja mam swoje zdanie o tym, jak oni rozumieją polską muzykę. U Polaków czy ludzi pochodzących ze środkowo-wschodniej Europy pierwiastek emocjonalności jest zupełnie inny. Muzyka Chopina czy Wieniawskiego jest nam emocjonalnie bliższa niż komuś z Japonii, ale doceniam i podziwiam ich chęci, że oni jednak bardzo lubią polską muzykę, skoro tylu ich przejeżdża na te konkursy.

        To ma także związek z ogromną pracowitością muzyków pochodzących z Dalekiego Wschodu.

        Tak, Korea, Japonia, Singapur – to są nacje, które pracują. Cały czas chcą być lepsi i takie są też efekty. Starczy porównać działalność tamtejszych uniwersytetów – na przykład Narodowy Uniwersytet w Singapurze zaliczany jest do najlepszych na świecie.
W Korei Południowej jeszcze nie byłem, ale moja żona z córką teraz się wybrały i są zachwycone. Ja także planuję niedługo podróż ich śladem.

        Chcę teraz powrócić do Pana udziału w konkursach. Wczoraj oglądałam zdjęcia z X Międzynarodowego Konkursu im. Henryka Wieniawskiego i wśród jurorów było wielu sławnych znakomitych skrzypków, których już odeszli. Wśród uczestników znalazłam także bardzo ładne zdjęcie radosnego Piotra Pławnera. Czy to był pierwszy z wygranych konkursów, który otworzył Panu drzwi do sal koncertowych?

        To nie był pierwszy konkurs. Trochę wcześniej, ale także w 1991 roku był Międzynarodowy Konkurs w Bayreuth, a w poprzednich latach były ogólnopolskie i międzynarodowe konkursy w Lublinie, gdzie także miałem pierwsze nagrody. Jednak konkurs poznański był pierwszym dużym, po którym posypały się propozycje koncertowe. Dzisiaj także laureaci tego konkursu grają koncerty z orkiestrami symfonicznymi w Polsce. Nie wiem, jak to się przekłada na koncerty za granicą, ale ja pamiętam, że miałem część koncertów także poza granicami Polski. Później jeszcze były, ale więcej propozycji występów w słynnych salach koncertowych na świecie otrzymałem po wygranym Międzynarodowym Konkursie ARD w Monachium w 1995 roku.

        Pozwolę sobie dodać, że w Międzynarodowym Konkursie ARD w Monachium otrzymał Pan najwyższy laur przyznany w 55-letniej historii tego konkursu dopiero po raz trzeci.
Wielokrotnie z zachwytem pisali o Panu także recenzenci. Często cytowane są fragmenty recenzji, które ukazały się po koncertach w takich gazetach, jak „Stuttgarter Zeitung” czy „The Times”. Natomiast Lord Yehudi Menuhin nazwał Pana skrzypkiem o fenomenalnych zdolnościach oraz jednym z najbardziej obiecujących talentów nadchodzącej ery. Czy pamięta Pan, kiedy to było?

        To było już dosyć dawno, jeszcze byłem studentem. Grałem koncert dla Yehudi Menuhina w Bernie i właśnie po tym koncercie w rozmowie padły te słowa. To był dla mnie wielki komplement. To było tuż przed konkursem ARD.

Filharmonia Piotr Pławner 800

        Nie będę Pana pytać o koncerty, bo była ich ogromna ilość, bowiem jako solista i kameralista występował Pan w większości krajów europejskich, krajach arabskich, Azji oraz obu Amerykach. Ma Pan w repertuarze tak ogromną liczbę utworów solowych i kameralnych, że nawet nie próbowałam ich liczyć.

        Z pewnością nie są tam odnotowane wszystkie utwory z mojego repertuaru, bo ciągle ich przybywa. Teraz jeszcze rozszerzam repertuar jeżeli chodzi o dyrygowanie, ponieważ ciągle przychodzą nowe wyzwania. W przyszłym roku będą to symfonie Felixsa Mendelssohna, kolejne symfonie Wolfganga Amadeusa Mozarta i Gustava Mahlera.
Nie zapominam też o skrzypcach i ciągle odkrywam nowe utwory. W zeszłym roku w grudniu, dokonaliśmy w NOSPR prawykonania chyba ostatniego utworu Sofii Gubajduliny. Na 90-te Jej urodziny wykonaliśmy Koncert potrójny na skrzypce, wiolonczelę i bajan.
        Szukam także nowych wyzwań. Na najbliższym Festiwalu Beethovenowskim po raz pierwszy w Polsce wykonam koncert skrzypcowy japońskiego kompozytora. Nie zdradzę szczegółów, zapraszam do słuchania i zapewniam, że jest to bardzo ciekawa i bardzo ekspresyjna muzyka.
Byłem też w Polsce propagatorem Philipa Glassa, ponieważ grałem oba jego koncerty skrzypcowe. Mam też w repertuarze Sonatę skrzypcową Philipa Glassa. Przez cały czas szukam nowych pomysłów.
        Wspomnę jeszcze o bardzo ciekawym projekcie, który powstał podczas pandemii. Przyjechałem wtedy do Polski samochodem, bo gdybym przyleciał samolotem, to musiałbym odbyć kwarantannę, na jeden koncert online ze Śląską Orkiestrą Kameralną. Po koncercie Darek Zboch, były koncertmistrz tego zespołu, podarował mi płytę „Jazzowe stany Moniuszki”. Utwory Stanisława Moniuszki zostały zaaranżowane na fortepian i orkiestrę smyczkową przez Bartosza Kalickiego i Dariusza Zbocha. Słuchałem jej wracając do domu samochodem. Koncertów było wówczas mniej, natomiast różnych pomysłów było bardzo dużo. Pomyślałem wtedy, dlaczego nie zrobić Wieniawskiego na jazzowo.
        Jeszcze w czasie podróży, podczas postoju na parkingu napisałem do Darka – robimy Wieniawskiego. Darek zaaranżował na skrzypce solo, orkiestrę smyczkową i tro jazzowe (fortepian, bas i perkusja) jedenaście czy dwanaście utworów Henryka Wieniawskiego – są tam cztery tańce, poszczególne części z obydwu koncertów skrzypcowych, kilka kaprysów i wykonujemy tę muzykę.
To było moim marzeniem, żeby czasem grać także muzykę jazzową i to się spełniło, a premiera projektu odbyła się w czerwcu tego roku. Okazuje się, że zainteresowanie publiczności jest bardzo duże.

        Kiedyś w Łańcucie oklaskiwaliśmy Pana z zespołem „I Salonisti”, który prowadzi Pan w Szwajcarii.

        Tak, podczas tego koncertu wystąpiliśmy z muzyką filmową. Bardzo długo graliśmy muzykę filmową, ale niedawno odeszli z zespołu panowie, którzy grali jeszcze w filmie „Titanic” z Leonardem DiCaprio. Mamy zupełnie nowy skład i podejmujemy się zupełnie nowych wyzwań, o których nie chcę mówić, aby znowu zaskoczyć publiczność.

Filharmonia Piotr Pławner dyrygent 2

        Wielkim zainteresowaniem i uznaniem cieszą się dokonane przez Pana nagrania. Co najmniej trzy płyty otrzymały Nagrody Muzyczne „Fryderyk”.

        Ta nagroda zawsze bardzo cieszy. Ostatnio statuetkę „Fryderyka” otrzymaliśmy w 2020 roku za płytę, na której są dwa koncerty skrzypcowe Emila Młynarskiego, które nagrałem z Orkiestrą Filharmonii im. Artura Rubinsteina w Łodzi pod batutą Pawła Przytockiego. Odkryłem I Koncert skrzypcowy Emila Młynarskiego i prawykonanie odbyło się bodajże w 2011 roku. Drugi koncert był już znany, chociaż jest on rzadko wykonywany. Udało nam się te płytę nagrać i wydać.
        Wcześniej, bo w 2009 roku, otrzymałem „Fryderyka” za płytę z utworami Karola Szymanowskiego i Pawła Kochańskiego, nagraną wspólnie z Wojciechem Świtałą. Nagrałem wszystkie utwory skrzypcowe Karola Szymanowskiego, mojego ulubionego kompozytora i wydane one zostały nie tylko w Polsce, ale także przez niemiecki wydawnictwa takie, jak CPO czy Hänssler. Wydałem płytę z polską miniaturą pomiędzy Wieniawskim a Szymanowskim. Jest to płyta, na której znajdują się utwory na skrzypce i fortepian takich kompozytorów, jak Aleksander Zarzycki, Juliusz Zarębski, Adam Andrzejowski, Ignacy Jan Paderewski, Roman Statkowski, ale wydaliśmy też w CPO dwa kwartety smyczkowe Stanisława Moniuszki, Kwintet Juliusza Zarębskiego, a na ostatniej płycie wydanej przez CPO w Niemczech znajdują się dwie zupełnie nieznane sonaty na skrzypce i fortepian Zygmunta Stojowskiego oraz bardziej znana Sonata Ignacego Jana Paderewskiego.

        Czy często Pan odwiedza Łódź, bo jest to miasto w którym się dużo działo, szczególnie jeśli chodzi o naukę gry na skrzypcach i początki działalności artystycznej. Bardzo się podobała nagrana w Łodzi płyta z koncertami skrzypcowymi Emila Młynarskiego.

        Owszem, powracam tam, dosyć często jestem w Filharmonii Łódzkiej, ale jako turysta do Łodzi się nie wybieram. Czasami, jak jadę z południa na północ Polski, to udaje mi się wstąpić na dwa dni do Łodzi.
Wspomniane przez panią nagranie było dla mnie szczególne, bo odbyło się w moim rodzinnym mieście. Cieszę się, że mogłem nagrywać z łódzką orkiestrą. Z Pawłem Przytockim gramy zawsze na tych samych energetycznych falach i zawsze bardzo sobie cenię współpracę z tym dyrygentem.

        Wspomniał Pan na początku rozmowy o wypełnionej sali i świetnym przyjęciu przez publiczność, ale podkarpacka publiczność pamięta znakomite pana koncerty nie tylko z naszymi filharmonikami, ale także kameralne występy w Krośnie, Przemyślu, Sanoku oraz kiedyś występował Pan często w ramach Muzycznego Festiwalu w Łańcucie.

        Miałem sporo koncertów na Podkarpaciu i wszystkie miło wspominam. Bardzo przyjemnie się tutaj czuję, a z Orkiestrą Filharmonii Podkarpackiej ostatnie moje koncerty były już w podwójnej roli.
Ostatnio przygotowaliśmy Koncert skrzypcowy Philipa Glassa i Symfonię Franciszka Schuberta.
Z orkiestrą rozumiemy się bardzo dobrze. Czułem to także w czasie prób. Zarówno przygotowanie utworów, jak i sam koncert sprawiły mi wielką przyjemność.

        Czy u progu kariery wiedział Pan, że to jest tak wymagający zawód, że czekają Pana ciągłe podróże, a w domu będzie Pan gościem?

        W pewnym momencie się zorientowałem. Teraz mam dużo radości z tego, aczkolwiek samo przemieszczanie się jest bardzo męczące. W zeszłym roku, kiedy wszystko zaczęło się otwierać po pandemii, pamiętam, jak jechałem do Niemiec na koncert, którym dyrygowałem i byłem w stałym kontakcie z inspektorem, który informował mnie – dzisiaj harfistka uzyskała pozytywny wynik i szukamy zastępstwa, nieraz takie rzeczy zdarzały się nawet w dniu koncertu i trzeba było szybko reagować. Był taki moment, kiedy tych koncertów było bardzo dużo, bo nałożyły się te, które były wcześniej odwołane, z tymi, które odbywały się zgodnie z planem i przemieszczenie się, ciągła zmiana repertuaru była naprawdę trudna do zrealizowania.
        Na początku tego roku miałem w ciągu trzynastu dni siedem koncertów w dwóch krajach, z trzema orkiestrami, a do tego dwa recitale. To był okres, w którym organizm po raz pierwszy dał znać o sobie. Na całe szczęście wszystko dobrze się skończyło, ale jak dużo pracujemy, to musimy uważać, aby nie przesadzić.
Duża ilość pracy, emocji generuje w nas poczucie, że jeszcze więcej jesteśmy w stanie zrobić. W pewnym momencie dochodzimy do sytuacji, kiedy nie czujemy, że działamy już w jakimś rodzaju omamu.
Jeszcze w 2011 roku uczyłem w Akademii Muzycznej w Katowicach i moje wyjazdy do Polski wyglądały w ten sposób, że do południa uczyłem, a po południu jechałem na koncert, po koncercie wracałem i od rana znowu uczyłem, itd. Itd... Wtedy postanowiłem, że trzeba z czegoś zrezygnować.
Dlatego staram się w ciągu roku nawet dwa razy wyjechać gdzieś dalej, żeby odetchnąć innym rodzajem mentalności. Wspomniałem wcześniej o wyjazdach do Azji – to jest coś, co działa na mnie tak, jak ja potrzebuję.

        Na dłuższy urlop się Pan nie razie nie wybiera.

        W listopadzie byłem bardzo zajęty, taki sam będzie grudzień. Myślałem o paru dniach na początku stycznia, ale już są kolejne koncerty i pewnie nie będzie czasu na urlop.

        Podczas lipcowych Kursów Muzycznych w Łańcucie, rozmawiałam z mistrzem Konstantym Andrzejem Kulką, który powiedział, że posiadanie dobrego instrumentu jest bardzo ważne dla skrzypka, ale instrument sam nie gra. Grający i instrument muszą ze sobą współpracować.
Pan gra na skrzypcach, które wykonał Tomaso Balestrieri, włoski lutnik z XVIII wieku.

        To jest instrument, który mi pomaga i ze mną współpracuje.

        Mam nadzieje, że po tak gorącym przyjęciu zechce Pan wkrótce przyjechać na Podkarpacie.

        Jak najbardziej. Chciałbym do Państwa przyjechać z kolejnymi, trochę może szalonymi, ale bardzo ciekawymi projektami. Nie będę jeszcze wszystkiego zdradzał, ale z radością tutaj wrócę.

Zofia Stopińska

Zdjęcia w tekście zostały wykonane 24 listopada 2022 roku podczas koncertu w Filharmonii Podkarpackiej im. Artura Malawskiego w Rzeszowie przez organizatora koncertu.

 

 

Z Magdaleną Betleją o trwającej XXXIX Przemyskiej Jesieni Muzycznej

       Zazwyczaj w listopadzie odbywają się koncerty Przemyskiej Jesieni Muzycznej. W tym roku od 6 listopada trwa 39. edycja tego festiwalu. Od początku organizuje go Towarzystwo Muzyczne w Przemyślu i dlatego będąc na wspaniałym koncercie 13 listopada, o rozmowę poprosiłam panią Magdalenę Betleję, dyrektora festiwalu i prezes Towarzystwa Muzycznego w Przemyślu, jednego z najstarszych (istniejącego od 1862 r.) stowarzyszeń w Polsce, skupiających miłośników muzyki.

       Podobnie jak w latach ubiegłych, tegoroczny festiwal został bardzo starannie zaplanowany i przygotowany, zaproszeni zostali znakomici artyści, a także towarzyszył Wam w przygotowaniach motyw przewodni.

       Od ponad 15 lat staramy się nadać każdej edycji Przemyskiej Jesieni Muzycznej indywidualny profil, który każdego roku jest inny, ale zawsze nawiązuje do jakiejś myśli przewodniej, ważnego wydarzenia lub do pomysłu, który zrodził się na etapie planowania.

        Dlaczego tegoroczny festiwal zatytułowany został „Cudowne dzieci muzyki”?

         Postanowiliśmy z w tym roku skoncentrować się wokół muzyki kompozytorów, którzy w bardzo młodym wieku tworzyli wartościowe dzieła muzyczne, ale pomyśleliśmy też o dzieciach, które być może nie mają kontaktu z muzyką. Zapraszając ich do udziału w koncertach, pragniemy zachęcić zarówno dzieci, jak i ich rodziców do poszukiwania talentu i odkrywania potencjału.   

 

Jesień Orkiestra fot. Kamil Krukiewicz i Maciej Weryk                    Przemyska Orkiestra Kameralna na scenie Zamku Kazimierzowskiego, fot. Kamil Krukiewicz i Maciej Weryk      

        Odbyły się trzy koncerty z myślą o młodych słuchaczach, a przed nami koncert promujący młodych muzyków.

        Promocja młodych muzyków jest nadrzędną ideą tego festiwalu. Bierze w nim udział bardzo dużo muzyków, będących u progu swojej kariery. Przede wszystkim w Przemyskiej Orkiestrze Kameralnej zasiadają studenci lub absolwenci różnych uczelni muzycznych. Ponadto na koncerty z cyklu „Scena młodych”, który jest już stałym elementem każdej edycji festiwalu, zapraszamy młodych, utalentowanych artystów, którzy stawiają pierwsze kroki na dużych scenach muzycznych.

        19 listopada odbędzie się taki koncert, w którym wystąpią Aleksandra Steczkowska i Joanna Bartkiewicz, dwie młode absolwentki Akademii Muzycznej im. Krzysztofa Pendereckiego w Krakowie, które tworzą duet. W sobotnim koncercie wystąpią również w trio z pianistą Michałem Roemerem.

        Ciekawa jestem, jak się Wam udały koncerty, podczas których zabrzmiał „Karnawał zwierząt”  Camille’a Saint-Saënsa, które były zorganizowane z myślą o najmłodszych. Trzeba było zorganizować kilka koncertów, żeby jak najwięcej dzieci mogło usłyszeć ten utwór i zobaczyć solistów i orkiestrę na estradzie Zamku Kazimierzowskiego.

        Te koncerty zostały zorganizowane z myślą o najmłodszych odbiorcach, ale ten żart muzyczny, skomponowany przez Camille’a Saint-Saënsa, nie jest utworem tylko dla dzieci. Jest to bardzo wartościowa muzyka i wymaga szczególnych umiejętności od wykonawców, a przede wszystkim od solistów – pianistów. Te partie wykonali Monika Wilińska-Tarcholik i Marcin Kasprzyk, a towarzyszyła im Przemyska Orkiestra Kameralna. Wykonaliśmy to dzieło trzykrotnie i za każdym razem sala Zamku Kazimierzowskiego była zapełniona. Znakomicie prowadziła te koncerty pani Anna Wawro, która ma doskonały kontakt z dziećmi i także dzięki temu dzieci bawiły się fantastycznie.

Jesień oficjalne fot. Kamil Krukiewicz i Maciej WerykPan Bogusław Świeży - Wiceprezydent Miasta Przemyśla wręcza na ręce pani Magdaleny Betleji pamiątkową statuetkę z okazji 160-lecia Towarzystwa Muzycznego w Przemyślu. Koncert prowadził red. Jan Miszczak, fot. Kamil Krukiewicz i Maciej Weryk

        XXXIX Przemyska Jesień Muzyczna zainaugurowana została 6 listopada Koncertem Jubileuszowym, bo już 160 lat działa Towarzystwo Muzyczne w Przemyślu.

        Dlatego Przemyska Jesień Muzyczna został zainaugurowana prawykonaniem utworu Sebastiana Bernatowicza „Fantazja polska” dedykowanemu Przemyskiej Orkiestrze Kameralnej z okazji 160-lecia istnienia Towarzystwa Muzycznego. Fantazja ta była oparta na motywach polskich tańców narodowych, na motywach utworów kompozytorów, przede wszystkim z XIX wieku, którzy w Przemyślu tworzyli – czyli Ludwika D-arma Dietza, Kazimierza Lepianki oraz nauczyciela D’arma Dietza, którym był Stanisław Moniuszko.

       Przemyska Orkiestra Kameralna wystąpiła pod dyrekcją Aleksandry Wagstyl, a sekcję jazzową tworzyli: Grzegorz Bąk – kontrabas, Dawid Fortuna – perkusja, a przy fortepianie zasiadł kompozytor.

        Warto także podkreślić, że Sebastian Bernatowicz jest znakomitym muzykiem, pianistą jazzowym, który odebrał klasyczne wykształcenie muzyczne, dzięki czemu doskonale zna możliwości orkiestry smyczkowej, co sprawia, że jest świetnym aranżerem. Wielokrotnie mieliśmy przyjemność z nim współpracować i zawsze były to bardzo satysfakcjonujące wykonania.   

Jesień Orkiestra przy fortepianie Sebastian Bernatowicz fot. Kamil Krukiewicz i Maciej Weryk           Przemyska Orkiestra Kameralna pod dyrekcją Aleksandry Wagstyl, przy fortepianie Sebastian Bernatowicz, fot. Kamil Krukiewicz i Maciej Weryk

        Z pewnością wszystkich usatysfakcjonował koncert kameralny zatytułowany „Młodzieńcze inspiracje” w wykonaniu Piotra Lato – klarnet, Anny Armatys-Borrelli – wiolonczela i Moniki Wilińskiej-Tarcholik – fortepian. Koncert odbył się w Sali Towarzystwa Muzycznego, bo poprzednie odbyły się w Zamku Kazimierzowskim.

        W ramach tego koncertu odbyło się prawykonanie utworu Aliny Dzięcioł „Deformed Points” na klarnet, wiolonczelę i fortepian. Dodam , że utwór został zadedykowany artystom, którzy go wykonali. W sali Towarzystwa Muzycznego odbędzie się większość  koncertów kameralnych, bo jest ona przyjazna akustycznie i tworzy salonową atmosferę. Dlatego także dzisiejszy i kolejne koncerty odbędą się w tej sali.

        Rozmawiamy po kolejnym wspaniałym koncercie.

        Tak, wyjątkowym koncertem był również dzisiejszy „Dotyk Geniuszu”, w którym wysłuchaliśmy oprócz dwóch fragmentów z opery „Umarłe miasto” Ericha Wolfganga Korngolda w opracowaniu na skrzypce i fortepian, dwóch dzieł Feliksa Mendelssohna Bartholdy’ego – Sonaty D-dur op. 65 na wiolonczelę i fortepian oraz Tria fortepianowego d - moll op. 49.

Znakomicie wykonali te dzieła: pianista Michał Rot, skrzypek Piotr Tarcholik i wiolonczelista Wojciech Fudala. Muzycy mieszkają w różnych miastach, ale razem współpracują i spotykają się także w Przemyślu jako pedagodzy Wiosennych Kursów Mistrzowskich, które w przyszłym roku odbędą się już po raz piętnasty.

       Jesień Fudala Rot Tarcholik fot. Maciej Weryk           Trio fortepianowe w składzie: Michał Rot - fortepian, Piotr Tarcholik - skrzypce, Wojciech Fudala - wiolonczela, fot. Maciej Weryk

      

         Pozostały już tylko trzy koncerty XXXIX Przemyskiej Jesieni Muzycznej, podczas których pojawią się także utwory skomponowane w niedalekiej przeszłości.

       Naczelną ideą Towarzystwa Muzycznego w Przemyślu w czasie 160 lat istnienia było łączenie tradycji z nowoczesnością. Zmieniały się czasy i można zaobserwować, jak na przestrzeni tych lat zmieniała się działalność muzyczna, ale same założenia Towarzystwa pozostały takie same, jak w XIX wieku – czyli propagowanie kultury oraz skupianie melomanów. Oprócz muzyków członkami Towarzystwa były zawsze także osoby pracujące w innych zawodach, dla których muzyka była pasją i którzy często wykonywali muzykę w swoim czasie wolnym. Tak jak my dzisiaj zajmowali się działalnością koncertową, działalnością edukacyjną, tworzeniem zespołów muzycznych w zupełnie inny sposób, niż robią to instytucje muzyczne typu filharmonia.

       W sali Towarzystwa Muzycznego odbędą się dwa koncerty kameralne.

       W najbliższy piątek (18 listopada 2022 roku), wystąpią znakomici muzycy związani ze śląskim środowiskiem muzycznym: Bartłomiej Duś – saksofon i Magdalena Duś – fortepian. W programie znajdą się sonaty fortepianowe Wolfganga Amadeusa Mozarta i Maurice’a Ravela w aranżacji na saksofon i fortepian oraz utwór zatytułowany „Aisthetikos”, specjalnie skomponowany dla tego duetu przez Hannę Kulenty. 

        W następnym dniu odbędzie się koncert zatytułowany „Scena młodych” w wykonaniu skrzypaczek Aleksansry Steczkowskiej i Joanny Bartkiewicz, o którym  już wspomniałam na początku naszej rozmowy.

        Na zakończenie uroczystym koncertem świętować będziecie 20-lecie Przemyskiej Orkiestry Kameralnej.

        Nie wiadomo, kiedy te 20 lat minęło i trudno to sobie nawet uświadomić, że już tak długo orkiestra istnieje, ale mamy ogromną satysfakcję z tego, że przez te 20 lat udało się utrzymać działalność orkiestry. Duża w tym zasługa Piotra Tarcholika, który jest naszym mentorem i osobą, która przez te 20 lat dbała o rozwój programowy i techniczny orkiestry. Mimo iż czasem nie mógł z powodu ważnych zobowiązań artystycznych uczestniczyć we wszystkich koncertach, zawsze duchem był z nami obecny.

        Na szczęście w czasie jubileuszowego finału Przemyskiej Jesieni Muzycznej będzie z Wami.

        Nie wyobrażam sobie, abyśmy podczas koncertu jubileuszowego nie wystąpili pod kierunkiem Piotra Tarcholika. Zaplanowany został też program, na który składają się utwory muzycznych cudownych dzieci, na czele z Wolfgangiem Amadeuszem Mozartem, który jest największym geniuszem muzycznym, znanym już jako dziecko. Wykonamy także utwory Josepha Martina Krausa, który w swoich czasach został okrzyknięty szwedzkim Mozartem. Twórczość Krausa nie jest powszechnie znana, ale naszą ideą jest propagowanie muzyki rzadko wykonywanej, a bardzo wartościowej. Wykonamy też Poeme op. 25 Amédée-Ernesta Chaussona, w którym partie solowe wykona Piotr Tarcholik.

         Ten koncert odbędzie się w pięknej sali, w której z tego, co pamiętam, już raz koncertowaliście.

         Ostatni koncert odbędzie się w Sali Przemyskiej Biblioteki Publicznej przy ulicy Grodzkiej. Jest to pięknie wyremontowana sala, która na co dzień nie jest wykorzystywana do koncertów.  Pragniemy zaprezentować mieszkańcom i naszym gościom tę niepowtarzalną salę, w której dla takiego zespołu jak Przemyska Orkiestra Kameralna jest idealna akustyka. Jest to piękne, zabytkowe i bardzo inspirujące wnętrze.

         Bardzo Pani dziękuję za dzisiejsza rozmowę, mam także nadzieję, że więcej o działalności Przemyskiej Orkiestry Kameralnej opowiemy Państwu po Koncercie Jubileuszowym, który także zakończy XXXIX Przemyską Jesień Muzyczną.

         Ja także mam taką nadzieję, bo nasza historia jest bogata i mamy się czym chwalić.

Zofia Stopińska

Jesień Przemyska Orkiestra Kameralna fot. Kamil Krukiewicz i Maciej Weryk

     Przemyska Orkiestra Kameralna z Sebastianem Bernatowiczem po Koncercie Jubileuszowym inaugurujacyem XXXIX Przemyską Jesień Muzyczną, fot. Kamil Krukiewicz i Maciej Weryk

 

 

 

 

Z Marcinem Zdunikiem nie tylko o komponowaniu.

        Proponuję Państwu rozmowę z jednym z wykonawców przedostatniego koncertu i jednocześnie kompozytorem utworu, który zabrzmiał podczas tego wieczoru w Instytucie Muzyki Uniwersytetu Rzeszowskiego.
      29 października byliśmy świadkami światowej premiery Kwartetu fortepianowego Marcina Zdunika w wykonaniu kwartetu w składzie: Grzegorz Mania, świetny pianista i zarazem kierownik artystyczny tego festiwalu, Jakub Jakowicz, genialny skrzypek, równie genialna altowiolistka Katarzyna Budnik, nadzwyczajny wiolonczelista i kompozytor Marcin Zdunik.

       Pozwolą Państwo, że przed rozmową przedstawię krótko dotychczasowe dokonania tego Artysty.
Marcin Zdunik wykonuje muzykę od renesansu po dzieła najnowsze, improwizuje, aranżuje i komponuje. Zapraszany do udziału w prestiżowych festiwalach muzycznych – BBC Proms w Londynie, Progetto Martha Argerich w Lugano oraz Chopin i Jego Europa w Warszawie.
        Wystąpił jako solista na estradach wielu renomowanych sal, m.in. Carnegie Hall w Nowym Jorku, Konzerthaus w Berlinie, Cadogan Hall w Londynie i Rudolfinum w Pradze. Wielokrotnie partnerowały mu znakomite zespoły – m.in. Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Narodowej w Warszawie, Orkiestra Kameralna Unii Europejskiej, City of London Sinfonia, Orkiestra Sinfonia Varsovia i City of London Sinfonia, a także wybitni dyrygenci – np. Andrzej Boreyko, Antoni Wit i Andres Mustonen.
        Ważną rolę w jego życiu artystycznym odgrywa współpraca z inspirującymi muzykami, m.in. z Nelsonem Goenerem, Gerardem Causse, Krzysztofem Jabłońskim i Krzysztofem Jakowiczem. W ramach festiwalu Chamber Music Connects the World miał przywilej koncertować wspólnie z Gidonem Kremerem i Yuri Bashmetem.

       Powracamy już do koncertu, który jest teraz w kręgu naszych zainteresowań. Rozpoczęło go Trio e-moll op. 121 na skrzypce, altówkę i fortepian Philippa Schwarwenki.
Środkowym ogniwem było światowe prawykonanie Kwartetu fortepianowego Marcina Zdunika, a na zakończenie wysłuchaliśmy Kwartetu fortepianowego Es-dur op. 47 Roberta Schumanna.
       Znakomite wykonanie sprawiło, że publiczność bardzo gorąco przyjęła wszystkie dzieła, które zabrzmiały tego wieczoru, okazując swój zachwyt długimi brawami.
Po koncercie pobiegłam podziękować wykonawcom za wspaniałą grę i poprosiłam o rozmowę pana Marcina Zdunika.

      Jestem pod wielkim wrażeniem całego koncertu, a przede wszystkim wspaniałego Kwartetu fortepianowego, który Pan skomponował. Ciekawa jestem, jak długo powstawało to dzieło, bo wiadomo było, że prawykonanie odbędzie się dzisiaj, ponieważ było to specjalne zamówienie kompozytorskie na ten wieczór.

       Wiadomo, że trzeba skomponować utwór, żeby wywiązać się z umowy, ale w momencie, kiedy zbliża się deadline, do głowy zaczynają spływać różne pomysły, dużo lepsze niż te wcześniejsze.
Przez całe lato zbierałem szkice, ale miałem w tym czasie mnóstwo innej pracy, grałem bardzo dużo koncertów i nie miałem czasu, aby się zaangażować w komponowanie.
       Na początku września poczułem na plecach oddech deadline, czyli terminu, który się zbliżał. Usiadłem do pisania i wszystko się od razu ułożyło. To był miesiąc intensywnej pracy nad utworem.

       Słuchając dzisiaj prawykonania Pana utworu, pomyślałam, że chyba tworzył go Pan bez przerwy.

       Dokładnie tak było i moim zdaniem dzięki temu utwór jest bardziej spójny wewnętrznie. Ja już przed pisaniem tego utworu miałem koncepcję i wiedziałem mniej więcej, jak chcę, żeby brzmiała ta muzyka. To nie było szukanie „po omacku” pomysłów i eksperymentowanie, tylko zrealizowanie pewnej wizji, która bez konkretnych dźwięków tkwiła mi już w głowie na tyle silnie, że wiedziałem, w którą stronę chcę podążyć, aczkolwiek proces komponowania jest też o tyle ciekawy, że czasami pod wpływem chwili wpadają człowiekowi do głowy różne muzyczne wizje, pomysły, których by się sam nie spodziewał. Ja się sam uczę komponując. Bez komponowania tych obrazów w głowie bym nie miał, a stymulowanie samego siebie, swojej wyobraźni muzycznej do komponowania powoduje, że tak jak w każdej dziedzinie, człowiek jest taką cudowną istotą, która potrafi się rozwijać, potrafi się uczyć i rozwijać również swoją kreatywność.
       To nie jest tak, że mamy od początku jakąś kreatywność, tylko możemy ją poprzez tworzenia pobudzić. Ja bardzo lubię i na pewno będę się starał iść tym tropem. W zeszłym roku napisałem Koncert wiolonczelowy, który udało mi się już kilka razy wykonać.

Marcin Zdunik kwartet fot. Jakub Kwaśniewicz SPMK    Gra kwartet fortepianowy w składzie: Jakub Jakowicz - skrzypce, Katarzyna Budnik - altówka, Marcin Zdunik - wiolonczela, Grzegorz Mania - fortepian, fot. Jakub Kwaśniewicz/SPMK
   
       W tym roku skomponował Pan Kwartet fortepianowe, który dzisiaj po raz pierwszy zabrzmiał w Rzeszowie.

       To nie jest koniec wyzwań na ten rok, a najbliższe to Passacaglia na skrzypce solo, która ma być napisana na grudzień, tak że od razu mam następne wyzwanie, które już zacząłem realizować.

       Po raz pierwszy widziałam i słyszałam dzisiaj, że skrzypce były chwilami wykorzystane jako aerofon, czyli instrument dęty.

       Tak, bo dzięki temu uzyskuję efekt, który bardzo lubię. Dmuchanie w pudło rezonansowe wydaje się efektem bardzo awangardowym, ale wydobywa się dzięki temu niezwykły, głęboki podmuch wiatru, który miał w tym utworze funkcję znaczącą, bo ostatnia część Kwartetu fortepianowego – to Canto del vento, czyli Pieśń wiatru, dlatego jest tam też dużo flażoletów. Flażolety nie są łatwą techniką na instrumencie smyczkowym, ale są niesłychanie inspirujące i piękne brzmieniowo To są melodie, ale jakby frunące nad ziemią.

       Przyzna Pan, że wykonawcy muszą się solidnie przygotować do wykonania, nie jest to łatwy utwór.

       Zdawałem sobie sprawę z tego, że piszę utwór dość trudny i dlatego dość dużo pracy włożyłem w to, żeby on był trudny, ale nie był niewykonalny. Żeby leżał pod palcami mimo tych trudności, które nie wynikały z tego, że chciałem napisać coś karkołomnego. Na przykład wyobrażeniem wyjściowym części drugiej Sempre con moto, było takie perpetuum mobile, które realizuje kilka głosów jednocześnie, taki ruch szesnastkowy z różnymi solówkami i to się zmienia kolorystycznie, ale dla osiągnięcia tego efektu wszyscy muszą równo grać te różne szesnastkowe struktury, które się potem składają w kolejne akordy. To jest po prostu bardzo szybko grany chorał. Po prostu z konkretnej wizji muzycznej, wyrazowej wynika pewna trudność. Tak samo jeśli chodzi o duże użycie flażoletów. Flażolety nie są łatwą techniką na instrumencie smyczkowym, ale są niesłychanie inspirujące i piękne brzmieniowo – te trudności wynikały z potrzeb muzycznych, a nie z potrzeby napisania trudnego utworu.

  Marcin Zdunik Kwartet II fot. Jakub Kwaśniewicz SPMKPodczas prawykonania Kwartetu fortepianowego Marcina Zdunika: Jakub Jakowicz - skrzypce, Grzegorz Mania - fortepian, Katarzyna Budnik - altówka, Marcin Zdunik - wiolonczela, fot. Jakub Kwaśniewicz/SPMK

       Zauważył Pan chyba, że publiczność słuchała Kwartetu z ogromnym zaciekawieniem i jednocześnie uważnie się przyglądała wykonawcom.

        Bardzo mnie to cieszy. Chciałem żeby utwór niósł ze sobą emocje rozmaite, bo każda część jest muzycznym obrazem zupełnie o czymś innym. Zależało mi, żeby był komunikatywny, opowiadający, ale także, żeby był zaskakujący i frapujący w sensie brzmieniowym, żeby był świeży brzmieniowo. Na tym mi bardzo zależało.

        Prawykonanie za Wami, macie utwór gotowy, utwór, który koniecznie należy włączyć do repertuaru.

        Bardzo się cieszymy, że mamy w planach kolejne wykonanie. To także dla mnie jest bardzo ważne. Prawykonanie rządzi się swoimi prawami, bo poza mną nikt z wykonawców tego utworu nie znał. Ja też wykonawczo go nie znałem, bo grałem go pierwszy raz, pomimo, że sam to napisałem.
        My nie wiemy na początku, gdzie są pułapki. Nie wiemy też, które miejsca można zagrać jeszcze lepiej, gdzie można bardziej zaryzykować, bo to się okazuje tak naprawdę na koncercie. Z każdym koncertem można tę interpretację jeszcze ubarwiać i nasycać nowymi emocjami. Cieszę się na to, że będziemy grać ten kwartet jeszcze nie raz i będziemy mieli okazję z tym utworem sobie pożyć jeszcze trochę.

        Życzę Panu, żeby wszystkie nurty muzyki, które Pan uprawia – występy w roli solisty i kameralisty, praca nauczyciela akademickiego i komponowanie – potrafił Pan harmonijnie łączyć.

        Piękne życzenia! Bardzo dziękuję za miłą rozmowę.

Z prof. dr hab. Marcinem Zdunikiem rozmawiałam 29 października 2022 roku, tuż po przedostatnim koncercie 6 Rzeszowskiej Jesieni Muzycznej.

Zofia Stopińska

Marcin Zdunik Kwartet IV fot. Jakub Kwaśniewicz SPMK

 Kwartet fortepianowy w składzie: Grzegorz Mania - fortepian, Jakub Jakowicz - skrzypce, Katarzyna Budnik - altówka, Marcin Zdunik - wiolonczela żegna się z rzeszowską publicznością, fot. Jakub Kwaśniewicz/SPMK

Dawid Lubowicz: "Gram i tworzę różnorodną muzykę"

          Naszym gościem jest pan Dawid Lubowicz, skrzypek, kompozytor, wykonawca muzyki klasycznej i jazzowej.

        Ukończył Pan studia na Akademii Muzycznej w Warszawie (aktualnie Uniwersytet Muzyczny Fryderyka Chopina), ale także Akademię Muzyczną w Katowicach, gdzie studiował Pan w klasie skrzypiec jazzowych. Równolegle studiował Pan na dwóch uczelniach?

        Najpierw studiowałem w Warszawie w klasie profesora Konstantego Andrzeja Kulki, zaraz po ukończeniu liceum muzycznego, a dziesięć lat później zdecydowałem się jeszcze na kolejne studia, tym razem w Akademii Muzycznej w Katowicach u dr Henryka Gembalskiego, na skrzypcach jazzowych. Postanowiłem uzupełnić wykształcenie, ponieważ od dziecka równolegle były to moje dwie drogi – klasyka i jazz.

        Od lat studenckich, a może nawet wcześniej, fascynowała Pana kameralistyka, jest Pan współzałożycielem co najmniej sześciu zespołów, wykonujących bardzo różnorodną muzykę.

        Od dziecka interesowałem się różnymi rodzajami muzyki. Pochodzę z Zakopanego, dlatego od zawsze byłem osłuchany z folklorem, z nutą podhalańską, a do tego przez wiele lat uczyłem się klasyki, grałem jazz, a później zainteresowałem się stylem tangowym. Miałem między innymi swój kwartet jazzowy, kwartet klasyczny, a obecnie mam swój kwartet jazzowy, ale w klasycznym składzie: „Atom String Quartet” oraz występuję w zespole „Bester Quartet”, z którym gram muzykę, mówiąc w dużym uproszczeniu, żydowską z elementami jazzu i improwizacji.
Gram różnorodną muzykę.

        Pochodzi Pan z muzycznej rodziny i słuchał Pan muzyki od początku życia, ale ciekawa jestem, kiedy zaczął Pan komponować?

         Pierwsze kompozycje napisałem będąc uczniem Liceum Muzycznego w Rzeszowie, gdzie uczyłem się w klasie skrzypiec Oresta Telwacha. Bardzo dobrze wspominam ten czas. W tej szkole wiele się nauczyłem, już ona przygotowała mnie do zawodu muzyka. Utwory, które wtedy napisałem, często wykonuję również dzisiaj. Dlatego mogę powiedzieć, że wtedy zaczęła się moja kompozytorska działalność.

         Skoro wspomniał Pan Rzeszów, to trzeba powiedzieć, że stąd pochodzi Pana ojciec, który będąc już dorosłym mężczyzną, ożenił się z mieszkanką Zakopanego i tam ich rodzina zamieszkała, tam przyszły na świat dzieci. Rodzinny dom ojca był w Rzeszowie i stąd pewnie decyzja o kontynuowaniu nauki w Liceum Muzycznym w Rzeszowie.

         Dokładnie tak było. Często muszę się tłumaczyć, dlaczego wybrałem liceum w Rzeszowie, skoro jestem z Zakopanego, skąd przecież bliżej jest do Krakowa. Tak jak pani powiedziała, mam połowę rodziny w Rzeszowie. Tata ukończył tę samą szkołę, wtedy jeszcze nie było to liceum, tylko szkoła muzyczna II stopnia. Cała nasza trójka – najpierw brat, później ja i siostra – trafialiśmy po kolei do tej właśnie szkoły.

         Później brat i Pan zdecydowaliście się na studia w Warszawie. Tam też, w centrum Polski, zamieszkaliście. Prowadząc tak intensywną i różnorodną działalność najwygodniej mieszkać w stolicy.

         Można tak w dużym skrócie powiedzieć. Tu łatwiej jest nawiązać współpracę z różnymi instytucjami. Z bratem Jakubem najwięcej działamy razem w Teatrze Muzycznym „Roma” w Warszawie, gdzie mój brat jest obecnie dyrektorem muzycznym. W „Romie” otrzymaliśmy kilka lat temu bardzo poważne zadanie, które dało nam wiele satysfakcji i frajdy, a było to napisanie muzyki do musicalu „Piloci”. To było poważne wyzwanie, bo musical trwa trzy godziny i muzykę napisaliśmy razem.
Często także otrzymujemy zlecenia od innych instytucji: przygotowujemy aranżacje dla wielu teatrów – Teatru Narodowego w Warszawie, Opery Nova w Bydgoszczy i Teatru Muzycznego im. D. Baduszkowej w Gdyni.
Tak jak pani wspomniała, Warszawa jest dogodnym miejscem dla muzyków i można powiedzieć, że jest „trampoliną” do różnych innych miejsc.

         Jakiś czas temu byłam w „Romie” na musicalu „Piloci” i jestem do tej pory pod jego wielkim wrażeniem. Myślę, że ten spektakl jeszcze długo zostanie w repertuarze tego teatru. Można także nabyć nagrania, które cieszą się ogromnym powodzeniem. Otrzymaliście już chyba platynową płytę.

          Tak, nawet podwójną platynę. Teraz musical „Piloci” już zszedł z afisza. Był wystawiany kilkaset razy przez dwa albo trzy sezony artystyczne. Może kiedyś nastąpi jego powrót. Za to przygotowana została jego skrócona, koncertowa wersja, na którą składają się oryginalne piosenki z choreografią i scenografią. Tę wersję wykonujmy kilka razy w miesiącu. W listopadzie także można będzie ją można zobaczyć.
Cieszymy się, że zawsze sala jest wypełniona po brzegi; dla nas jako twórców jest to ogromna nagroda i satysfakcja, że ludzie przychodzą, chcą oglądać i słuchać.

          Uczestniczył Pan w realizacji wielu płyt, zarówno jako muzyk zaproszony, jak i współtwórca, czy też lider. Nagrania z Pana udziałem są dobrze przyjmowane przez publiczność i krytyków.

          Jako muzyk jestem angażowany do wielu projektów, dla różnych wykonawców. Nagrałem kilkadziesiąt płyt, ostatnio policzyłem i jest ich ponad siedemdziesiąt. Są wśród nich także szczególnie bliskie mojemu sercu dokonania, takie jak moja płyta autorska „Inside”, ostatnia płyta duetowa „Stories” i płyty z Atom String Quartet, z których dwie otrzymały prestiżowe nagrody „Fryderyk”, a kilka było do nich nominowanych. Moja solowa płyta też otrzymała nominację. To cieszy, że ktoś docenia tę muzykę. Niedawno nagrałem z moim zespołem Bester Quartet najnowszy krążek, który już niedługo się ukaże i liczę na to, że również spotka się z przychylnością melomanów.

Dawid Lubowicz Płyta

                                          Dawid Lubowicz na okładce płyty "Stories", fot. Sisi Cecylia.       

Powiedzmy więcej o nowiuteńkiej płycie „Stories”, której kilka razy słuchałam i jestem pod wrażeniem. Rzadko się spotyka płyty z duetami skrzypcowymi. Nagrań na skrzypce solo, trio, kwartet, kwintet czy orkiestrę kameralną mamy mnóstwo.

          To prawda, że płyt na duet skrzypcowy jest mało, ale też samej literatury na ten skład jest niewiele. Ja celowo wybrałem sobie właśnie tę niszę. Przyszedł mi taki pomysł, żeby skomponować duety skrzypcowe i wydać je w nutach. A później stwierdziłem, że to jest rzadkość, żeby współczesny kompozytor muzyki napisanej (nie improwizowanej) nagrywał osobiście swoje utwory i dlatego postanowiłem te duety nagrać.

          Jak powstawały te utwory? Na przestrzeni dłuższego okresu, czy też niedawno?

          Pierwszy duet zatytułowany „Carpathian” powstał w 2015 roku, a zmotywował mnie do jego napisania międzynarodowy konkurs kompozytorski na duety skrzypcowe: „Crossover Composition Award” w Mannheim w Niemczech. Wśród blisko 600. zgłoszonych duetów autorstwa kompozytorów z całego świata, mój utwór zdobył IV nagrodę, a następnie został wydany nakładem wydawnictwa Peermusic. To zachęciło mnie do stworzenia następnych duetów, które tak naprawdę powstały w dość krótkim okresie – mniej więcej w półtora roku, w czasie pandemii, kiedy wszyscy, a zwłaszcza muzycy, mieli dużo czasu, bo wszystkie koncerty zostały odwołane i można było skupić się na własnej twórczości. Ponieważ wtedy nie mogliśmy się spotykać w większych składach, to stwierdziłem, że duet będzie optymalną opcją.

          Zaprosił Pan do nagrania tych duetów Christiana Danowicza, znakomitego skrzypka, który związany jest z wrocławskim środowiskiem muzycznym.

          Christian jest moim kolegą jeszcze z lat studenckich, w tym samym czasie co ja studiował w Warszawie w klasie skrzypiec i dyrygentury. Jest niezwykle utalentowanym, wspaniałym artystą. Nie znam drugiego człowieka o tak różnorodnym rodowodzie, bo Christian urodził się w Buenos Aires w Argentynie, później wychowywał się we Francji, ma też pochodzenie wschodnie, polskie i włoskie. Trudno powiedzieć, jaka krew w nim płynie, ale to bogactwo kulturowe składa się na to, że jest wspaniałym skrzypkiem i świetnie czuje różne rodzaje muzyki. Bliska jest mu także muzyka tangowa, bo jego ojciec grywał z samym Astorem Piazzollą.
Od początku, planując nagranie, pomyślałem o Christianie. Znamy się świetnie, wiem jak on gra, jak prowadzi zespół jako koncertmistrz NFM Orkiestry Leopoldinum we Wrocławiu. Cieszę się, że od razu zgodził się nagrać ze mną te duety.

          Długo wybieraliście miejsce tych nagrań?

          Na miejsce zdecydowaliśmy się szybko, ale wcześniej dość długo zastanawiałem się nad wyborem realizatora dźwięku. Ostatecznie wybór padł na Antoniego Grzymałę, który znakomicie nagrywa muzykę klasyczną i to on mi polecił Sanktuarium w Miedniewicach niedaleko Skierniewic jako miejsce nagrania. Wnętrze świątyni jest piękne, ma świetną akustykę z bardzo dobrym naturalnym pogłosem.

Dawid Lubowicz Płyta Christian Danowicz

                                                   Christian Danowicz na okładce płyty "Stories", fot. Sisi Cecylia.   

Duety zamieszczone na płycie „Stories” podobają się nie tylko mnie. W dołączonej do płyty książeczce jest rekomendacja Mistrza Jerzego Maksymiuka, który napisał te słowa: „Skrzypcowych duetów Dawida Lubowicza (szerszej publiczności dał się poznać, jako twórca muzyki do musicalu „Piloci”) warto posłuchać dla własnej przyjemności. Porywające bałkańskie, a czasem bartokowskie rytmy, dyskretny liryzm, ciekawe wzory melodyczne, a przy tym jeszcze faktury i barwy! Przyjemnie się słucha, zwłaszcza, że sprzyja temu mistrzowskie wykonanie. Gwarantowane jest też podniesienie optymizmu. Czego trzeba więcej?”

          Muszę powiedzieć, że ta opinia Maestro Jerzego Maksymiuka, nie wynika z tego, że znamy się i współpracujemy od wielu lat. Zanim ją wyraził, poprosił o nagranie i nuty. Dokonał bardzo dokładnej analizy. Później zaprosił mnie do swojego domu i dość długo rozmawialiśmy, widziałem wszystkie jego notatki w nutach, miał też swoje spostrzeżenia i uwagi. Analizowaliśmy dokładnie cały materiał i dlatego tym bardziej Jego rekomendacja jest dla mnie bardzo cenna.

         Dziewięć bardzo różnorodnych, zachwycających pięknymi melodiami utworów. Kiedyś w rozmowie Maestro Jerzy Maksymiuk powiedział, że najtrudniej jest napisać piękną melodię. Słuchając Pana kompozycji odnosi się wrażenie, że nie ma Pan żadnych problemów z pisaniem melodii.

         Wychodzę z takiego założenia, że w muzyce rzeczą nadrzędną jest melodia i chcę tak komponować, żeby utwór został zapamiętany. Według mnie decyduje o tym melodia. Wszystko inne jest do niej dodatkiem. Mogę powiedzieć, że dość często, chociaż nie zawsze, przychodzą mi do głowy melodie, które podobają się słuchaczom.

          Polecamy Państwu gorąco płytę „Stories”.

          Płyta jest dostępna w sklepach stacjonarnych, jak i we wszelkich serwisach streamingowych w Internecie, ale chciałbym dodać, że wszystkie zamieszczone na niej utwory zostały opublikowane w wersji nutowej i wydane przez wydawnictwo Ars Musica. Mogę się pochwalić, że oprócz Maestro Jerzego Maksymiuka, jeszcze trzy inne wybitne osobowości wyraziły swoje opinie, które zamieszczone są w tych zbiorach nutach. Profesor Konstanty Andrzej Kulka docenił wiele skrzypcowych aspektów technicznych. Bardzo dobrze o utworach wypowiedzieli się również maestro Marek Moś oraz Adam Sztaba. Dla mnie to jest bardzo ważne, że takie osobistości świata muzycznego wyraziły się pozytywnie na temat mojej muzyki.

Dawid Lubowicz Fota w nutach

                                              Dawid Lubowicz zdjęcie w wydaniu nutowym, fot. Sisi Cecylia.      

Z pewnością jest to motywujące do dalszej pracy twórczej. Proszę nam jeszcze powiedzieć o wybitnych osobowościach ze świata muzyki, z którymi współpracował Pan podczas realizacji różnych projektów i licznych koncertów w kraju i za granicą. Z pewnością te spotkania zaowocowały wieloma nowymi pomysłami.

         Oczywiście, takie spotkania są bardzo budujące i otwierają mi głowę na nowe pomysły. Obcowanie z wybitną osobą sprawia, że człowiek przenosi się do innej rzeczywistości.
Najczęściej spotykam się z różnymi, wielkimi nazwiskami występując w zespole „Atom String Quartet”.
Mieliśmy przyjemność grać m.in. z Branfordem Marsalisem, Bobbym McFerrinem, Władysławem Sendeckim, jednym z najlepszych jazzowych pianistów na świecie. Ostatnio w Filharmonii Berlińskiej graliśmy z innym wybitnym pianistą Joachimem Kühnem oraz jego trio. Współpracowaliśmy ze znakomitymi polskimi wykonawcami. Mieliśmy trasę z Anną Marią Jopek, występowaliśmy z Olgą Pasiecznik, Januszem Olejniczakiem i Leszkiem Możdżerem. Trudno mi teraz wymienić z pamięci wszystkie te osoby, ale takie spotkania bardzo wiele wnoszą, są fascynujące i bardzo rozwijające. Co ciekawe, im większy artysta, tym łatwiej z nim nawiązać kontakt, bo są to często ludzie bardzo skromni, którzy nie muszą niczego udowadniać – wystarczy, że wychodzą na scenę, skupiają się wyłącznie na muzyce, a wszyscy są oczarowani.

         Wspomnieliśmy już, że pochodzi Pan z muzycznej rodziny. Tato jest skrzypkiem i gitarzystą, mama śpiewa, starszy brat Jakub jest pianistą, Pan sam wybrał skrzypce, czy uległ Pan namowom kogoś z rodziny?

          Od dziecka obserwowałem rodziców, widziałem, jak tata gra na gitarze i na skrzypcach i to skrzypce bardzo mi się spodobały. Podobno jak byłem bardzo małym chłopcem, to próbowałem sam sobie taki instrument skonstruować i udawałem, że gram stając obok włączonego radia. Później jak już wziąłem do rąk prawdziwe skrzypce, to lubiłem bardzo dużo ćwiczyć. Zdarzało się że rodzice zwracali mi uwagę, żebym już przestał. To w obecnych czasach może wydawać się dziwne, ale mnie fascynowało ćwiczenie.
Nasz dom był przesiąknięty muzyką. Mama do tej pory prowadzi różne zespoły wokalne i chór. Gdy byłem uczniem, także mi akompaniowała na fortepianie. Z bratem graliśmy dużo razem, zarówno muzykę klasyczną, jak i jazzową. Później jego zafascynowała dyrygentura, produkcja muzyczna i komponowanie. Siostra też przez całe życie śpiewała i śpiewa do dzisiaj. Niedawno brat, siostra i ja mieliśmy wspólny koncert. Jest on jest dostępny na YouTube kanału RDC (Radio dla Ciebie) „Kwarantanna w Hi-FI”.

          Czy często zapraszani jesteście jako rodzinny zespół do wykonywania koncertów?

          Tak, dla wielu ludzi takie koncerty są bardzo atrakcyjne. A my mamy jeszcze to szczęście, że bardzo dobrze się rozumiemy w muzyce, więc z przyjemnością występujemy wspólnie.

          Chyba od dwóch lat jest Pan także pedagogiem. Przyszedł czas, aby dzielić się swoją wiedzą i doświadczeniami z młodymi osobami, które chcą pójść w Pana ślady. To także zajmuje Panu pewnie sporo czasu.

          Słusznie pani zauważyła, że dojrzałem do tego, bo kiedyś wydawało mi się, że nigdy nie będę chciał uczyć, a dzisiaj patrzę na to inaczej, kiedy jestem już nieco starszy i okazuje się, że mam studentów, którzy są o 20 lat młodsi niż ja. Chcą grać jazz, chcą improwizować, ale nie tylko…
Od 2020 roku prowadzę klasę skrzypiec jazzowych na kierunku Jazz i Muzyka Estradowa Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie.
Przychodzą do mnie skrzypkowie i czegokolwiek chcą się nauczyć, to ja im pokazuję – obojętne, czy to jest klasyka, muzyka folkowa czy jazzowa, bo we wszystkich tych trzech gatunkach dobrze się czuję. Ale głównie uczę muzyki jazzowej i improwizowanej.
Jestem wykładowcą już trzeci rok, ale dla mnie wciąż jest to jeszcze bardzo nowe doświadczenie. Chcę także powiedzieć, że bardzo dużo sam się mogę nauczyć podczas zajęć ze studentami, dzięki temu, że wiem, z jakimi problemami się zmagają. Teraz patrzę na to z zupełnie innej pespektywy, niż kiedy sam byłem studentem.

          Pewnie żyje Pan według ściśle zaplanowanego kalendarza. Wiem, że z Atom String Quartet niedawno wróciliście z koncertów w Niemczech i pewnie sporo jest planów na najbliższe miesiące.

          Ostatnio tak się składa, że kiedy już nie ma żadnych obostrzeń związanych z pandemią, na szczęście wróciły także koncerty i nawet się trochę skumulowała ich ilość, a do tego jeszcze zazwyczaj jesień jest takim okresem wzmożonej aktywności dla większości muzyków. W najbliższym czasie czeka nas sporo koncertów, z czego bardzo się cieszymy, bo nie wiemy, co nam przyszłość przyniesie.

           Na zakończenie naszej rozmowy chcę jeszcze raz polecić czytelnikom najnowszą Pana płytę "Stories".  Życzę Panu, aby wszystkie nurty działalności harmonijnie udawało się Panu godzić, aby w Pana życiu prywatnym i zawodowym ciągle była harmonia.

           Bardzo dziękuję za te życzenia, bo harmonia jest bardzo potrzebna. Oby jak najmniej dysonansów, a jak najwięcej pozytywnej harmonii. Mam także nadzieje, że niedługo będzie okazja do kolejnego spotkania.

Zofia Stopińska

Dawid Lubowicz Zdjęcia i płyta

Wojciech Fudala: "Wiolonczela w naturalny sposób odzwierciedla ludzkie emocje"

Zapraszam na spotkanie z Wojciechem Fudalą, wybitnym polskim wiolonczelistą, pedagogiem, członkiem zespołu Polish Cello Quartet. Myślę, że nasza rozmowa zainteresuje nie tylko muzyków, ale także szerokie grono ludzi kochających muzykę. Polecam ją gorąco wszystkim, którzy rozpoczynają muzyczną drogę i marzą o sukcesach w konkursach, występach w najsłynniejszych salach koncertowych, pod batutami opromienionych sławą dyrygentów. Mam nadzieję, że znajdą wiele wskazówek, jak spełnić swoje marzenia.

       Wszystkie notki biograficzne i informacje o Panu, które dotąd czytałam rozpoczynają się od czasu, kiedy rozpoczynał Pan już działalność artystyczną. Wiem, że pochodzi Pan z rodziny o tradycjach muzycznych, ale jestem ciekawa, jak to się stało, że rozpoczął Pan naukę gry na wiolonczeli.

       To jest ciekawa historia. Pochodzę z rodziny muzyków. Dziadek był organistą, ciocia jest pianistką i przez lata uczyła w Państwowej Szkole Muzycznej w Katowicach, mama gra na skrzypcach, a ojciec jest kontrabasistą. Ja i moje rodzeństwo rozpoczęliśmy także przygodę z muzyką. Moje starsze rodzeństwo rozpoczynało od nauki gry na skrzypcach. Brat i siostra jednak zrezygnowali z grania po kilku latach domowych walk podczas ćwiczenia z mamą. Rodzice doszli wtedy do wniosku, że jeśli będę chciał grać na instrumencie, to niech nie będą to skrzypce (po raz kolejny).
       Ze strony rodziców nie było absolutnie żadnej presji, żebym rozpoczął naukę w szkole muzycznej. Sam zdecydowałem, że chcę się uczyć w szkole muzycznej, ale bezpośredni powód w tamtym momencie nie był związany z muzyką. Chodziło o to, że szkoła podstawowa, do której bym prawdopodobnie został posłany, trochę mnie przerażała i nie chciałem do niej trafić. Na egzamin wstępny zaprowadziła mnie moja siostra. Ja miałem takie samo marzenie jak większość dzieci, chciałem grać na fortepianie. Ten instrument zawsze stał w domu i jako małe dziecko próbowałem coś już na nim grać.
        Podczas egzaminu powiedziano siostrze, że mam za małe dłonie i gra na fortepianie będzie mi sprawiać trudności, w zamian zasugerowano mi naukę gry na wiolonczeli. Nigdy w naszym domu nikt nie grał na wiolonczeli, ale kiedy instrument znalazł się w domu, to od razu zakochałem się w wiolonczeli.
Nawet pamiętam, że w pierwszych dniach nauki w szkole, poproszono wszystkich uczniów, aby narysowali kim chcieliby być w przyszłości i ja narysowałem siebie na małym krzesełku z wiolonczelą na ogromnej estradzie. Tak zapadła decyzja, że zostanę wiolonczelistą.

       Nauczyciele gry na wiolonczeli, także preferują dzieci, które mają długie palce.

       To prawda. Byłem małym chłopcem i ze względu na moją budowę ciała, na początku dostałem najmniejszy instrument jaki był dostępny w szkole. Rodzice znaleźli najniższe krzesło, ale ono także okazało się za wysokie i szukano najgrubszych książek pod stopy. Pod jedną nogą miałem ustawioną wielką, grubą encyklopedię, a pod drugą biblię. To dość symboliczne.. Tak sobie radziliśmy na samym początku.

       Powiedział Pan, że zakochał się w wiolonczeli i dlatego z pewnością chętnie Pan ćwiczył, robił Pan postępy i pewnie też szybko zaczął Pan występować na popisach, szkolnych koncertach i konkursach.

       Od samego początku bardzo lubiłem występować i nie wyobrażam sobie, by mogło być inaczej. Muszę tu wspomnieć moją pierwszą nauczycielkę – wspaniałą panią Alicję Murzynowską, z którą mam w dalszym ciągu kontakt i wiem, że śledzi moje działania. Bardzo dużo jej zawdzięczam zarówno jako wiolonczelista, ale także jako muzyk. Pani Alicja potrafiła zaszczepić w dzieciach, które rozpoczynały naukę gry na wiolonczeli, radość i miłość do muzyki. To był bardzo ważny dla mnie czas.
       Dzięki pani Alicji Murzynowskiej dosyć szybko spotkałem na swojej drodze profesora Pawła Głombika, u którego później się już stale uczyłem. Każdego mojego kolejnego mistrza spotykałem dzięki mistrzom, z którymi już współpracowałem.

       Profesor Paweł Głombik starał się, aby jego utalentowani studenci brali udział w różnych kursach i kontaktowali się ze sławnymi mistrzami i pedagogami gry na wiolonczeli.

       Tak było i dlatego studiując w Akademii Muzycznej im. Karola Szymanowskiego w Katowicach w klasie prof. Pawła Głombika, spotkałem prof. Jeroen’a Reuling’a , który został zaproszony do naszej uczelni, aby poprowadzić lekcje mistrzowskie. Od pierwszej lekcji wiedziałem, że chcę u niego studiować i te studia pozwolą mi jeszcze bardziej się rozwinąć. To spotkanie było jak „kliknięcie”. Studiując równolegle w Katowicach, rozpocząłem studia w Konserwatorium Królewskim w Brukseli w klasie prof. Jeroen’a Reuling’a , z którym się do dzisiaj przyjaźnimy.

       Trzeba jeszcze dodać, że był Pan wtedy stypendystą Rządu Belgii i ukończył Pan z najwyższym wyróżnieniem Konserwatorium Królewskie w Brukseli. Studiował Pan również w elitarnym instytucie muzycznym Chapelle Musicale Reine Elisabeth w Waterloo.

       Według mnie trzyletnie studia pod kierunkiem Gary’ego Hoffmana były najważniejszym etapem na mojej drodze artystycznej. Każdy z nas ma swoich idoli. Ja zawsze chciałem, nawiązać z nim kontakt i studiować u niego. Możliwość studiów u tego Mistrza pojawiła się dopiero, kiedy otworzył klasę wiolonczeli w elitarnym instytucie muzycznym, który opiekuje się wąskim gronem młodych muzyków. Chapelle nie jest typową uczelnią. Poza zajęciami z wybitnymi artystami, prowadzona jest bardzo bogata działalność koncertowa, co daje szanse studentom występować z orkiestrami w znakomitych salach koncertowych. To był dla mnie wyjątkowy czas i sam kontakt z Garym Hoffmanem był bardzo ważny w moim rozwoju jako artysty, a teraz także jako pedagoga.
Uczę w Akademii Muzycznej w Łodzi i wiele rzeczy, o których rozmawialiśmy podczas spotkań z Gary’m , przekazuję dalej moim studentom.

       Wspomniał Pan, że z przyjemnością Pan występował, a kiedy zaczął Pan uczestniczyć w konkursach, i które miały szczególne znaczenie dla Pana rozwoju artystycznego.

       Konkursy nigdy nie były dla mnie najistotniejszym elementem moich zmagań scenicznych. Raczej była to droga do uzyskania możliwości występowania publicznego już po konkursie. Te pierwsze przesłuchania (bo nie nazywałbym ich konkursami), zaczęły się już w szkole muzycznej I stopnia. Podczas jednego z pierwszych przesłuchań spotkałem prof. Pawła Głombika i wkrótce rozpocząłem z nim współpracę.
       Udział we wszystkich konkursach był, zawsze to powtarzam moim studentom, wielką motywacją do tego, żeby wspinać się na swój najwyższy poziom wykonawczy i artystyczny oraz pracować nad dużym repertuarem i rozbudowywać go. To jest bardzo potrzebne, bo każdy potrzebuje motywacji i jeśli dla kogoś motywacją jest udział w konkursie, to powinien jak najczęściej to robić.
Istotnym dla mnie był Międzynarodowy Konkurs im. Davida Poppera na Węgrzech, bo to było pierwsze zetknięcie z międzynarodowym środowiskiem wiolonczelistów, a ostatnim znaczącym konkursem był Konkurs Muzyczny Królowej Elżbiety Belgijskiej. Była to pierwsza edycja Konkursu Królowej Elżbiety poświęcona wiolonczeli. Dla mnie wielkim sukcesem było już samo dostanie się do tych zmagań.
       Był to dla mnie także dosyć trudny czas, ponieważ rozpocząłem wtedy pracę zawodową w orkiestrze, wróciłem do Polski po kilku latach nieobecności i moje życie koncertowe w tym konkretnym czasie jeszcze nie rozkwitło. Była to świetna motywacja do pracy.

        Bardzo szybko pojawił się Pan na estradzie jako solista, bo w 2007 zadebiutował Pan wykonując Koncert wiolonczelowy a-moll Camila Saint-Saens’a z Orkiestrą Symfoniczną Filharmonii Śląskiej.

        Do dzisiaj bardzo ciepło wspominam ten występ, ponieważ w tej orkiestrze moi rodzice spędzili dużą część swojego życia zawodowego. Podczas tego koncertu moja mama grała w drugich skrzypcach. Znałem to miejsce doskonale, bo grałem już w tej sali kilkakrotnie. To jest przepiękne miejsce o bardzo dobrej akustyce, a ponieważ od dziecka chodziłem na koncerty i na próby Filharmonii Śląskiej, to co najmniej połowa muzyków orkiestry bardzo dobrze mnie znała. Dlatego podczas tego koncertu czułem się jak w domu i każdemu życzę takiego początku kariery estradowej.

        Trzeba także stwierdzić, że miał Pan do tej pory szczęście jeśli chodzi o występy ze świetnymi orkiestrami, pod znakomitymi batutami.

        To prawda, zawsze wyznaję zasadę, że szczęściu trzeba pomagać i staram się to robić, Nie boję się wyzwań repertuarowych i stale rozbudowuję swój repertuar, zarówno jako solista, a także w duecie z Michałem Rotem i w kwartecie wiolonczelowym.
        Stawianie sobie wyzwań od początku było bardzo ważne, ale też miałem szczęście. Jako solista miałem szczęście spotkać wspaniałych dyrygentów. Wyjątkowym spotkaniem scenicznym była współpraca z maestro Eiji Oue, z którym wykonywałem Koncert Mieczysława Weinberga z Orkiestra Polskiej Filharmonii Bałtyckiej w Gdańsku. To wspaniały artysta (wieloletni asystent Bernsteina), z którym nić porozumienia była kompletnie pozawerbalna. Takie występy długo się pamieta, kiedy nie trzeba dużo mówić, tylko można skupić się na muzyce.

        Bardzo ważnym nurtem w Pana działalności jest muzyka kameralna. Jest Pan członkiem i założycielem Polish Cello Quartet, który prowadzi bardzo dynamiczną działalność artystyczną. Coraz więcej macie w repertuarze utworów komponowanych specjalnie dla Was.

         Na temat wykonawstwa muzyki kameralnej prowadziliśmy kiedyś dyskusję z przyjaciółmi z kwartetu i doszliśmy do wniosku, że dzielenie muzyki na kameralną i inną jest pomyłką . Dla mnie każda muzyka jest muzyką kameralną, zarówno wtedy, kiedy gram jako solista z towarzyszeniem orkiestry, współpracując w mniejszym gronie jakim jest kwartet czy duet, zawsze mamy do czynienia z jakimś rodzajem współpracy i na tym polega kameralistyka.
         Działalność Polish Cello Quartet trwa już dekadę i ten fakt jest dowodem na to, że to jest bardzo ważne pole dla każdego z nas. Od początku pracujemy w tym samym składzie: Tomasz Daroch, Wojciech Fudala, Krzysztof Karpeta oraz Adam Krzeszowiec. Ciągle rozbudowujemy nasz repertuar i poszerzamy pola naszej działalności.
          W październiku wystąpimy na zaliczanych do najważniejszych festiwali kameralnych i festiwali muzycznych w ogóle. Będzie to Cello Biënnale w Amsterdamie, stolicy wiolonczelistów, gdzie wykonamy aż cztery koncerty. Będziemy dzielić estradę z takimi artystami jak Jean-Guihen Queyras czy Mario Brunello. Jest to marzenie wielu wiolonczelistów, żeby wystąpić w tym miejscu. Bardzo się z tego cieszymy. Z Amsterdamu lecimy wprost do Meksyku na Festival Internacional Cervantino w Guanajuato. Nigdy jeszcze nie graliśmy w Ameryce Południowej i współpraca z tym festiwalem cieszy nas szczególnie, tym bardziej, że jest to jedna z najważniejszych imprez muzycznych w tej części świata, a wykonywać będziemy tam m.in. muzykę Fryderyka Chopina. Polish Cello Quartet jest w dobrym momencie i czekamy na kolejne wyzwania.

              Polish Cello Quartet w składzie: Wojciech Fudala, Adam Krzeszowiec, Tomasz Daroch i Krzysztof Karpeta, fot. Łukasz Rajchert

Polish Cello Quartet fot. Łukasz Rajchert

      Czy zespół również w tym roku był organizował Międzynarodową Akademię Wiolonczelową w Nysie?

       W lipcu zakończyliśmy IX Międzynarodową Akademię Wiolonczelową i uważam, że była to bardzo udana edycja, chociaż nie obyło się bez niespodzianek. Dzień przed rozpoczęciem otrzymaliśmy telefon od Juliusa Bergera, że otrzymał pozytywny wynik testu na Covid-19 i nie mógł przyjechać, ale znaleźliśmy godne zastępstwo w postaci prof. Roberto Traininiego z Konserwatorium w Bolzano, a także przyjechał Tomáš Jamník, znakomity czeski wiolonczelista, który związany jest z nowojorską Juilliard School.
       Akademia odbyła się bez przeszkód i było to wspaniałe spotkanie artystyczne. Zainteresowanie świetnych młodych wiolonczelistów było ogromne, a w tej chwili przygotowujemy już jubileuszową, bo 10 edycję. W przyszłorocznej edycji wezmą udział światowej sławy wiolonczeliści - Istvan Vardai, Gary Hoffman, Tomáš Jamnik. Cieszę się, że ta impreza tak się rozrosła przez ostatnie lata. Jest to niewątpliwie jedno z najważniejszych tego rodzaju wydarzeń w Europie.

        Jest Pan pedagogiem Akademii Muzycznej w Łodzi i pewnie to ułatwiło stałe kontakty i ożywioną współpracę ze świetnym pianistą Michałem Rotem, który również jest z tą uczelnią związany.

        Owszem, ten fakt spaja naszą działalność, ale spotkaliśmy się zanim ja zacząłem pracę w Akademii Muzycznej w Łodzi, a było to podczas moich przygotowań do Konkursu Królowej Elżbiety.
Wspólnie nagrywaliśmy video do preselekcji do tego konkursu i to było nasze pierwsze spotkanie.
        Od tego czasu rozpoczęliśmy regularną działalność. Od samego początku bardzo dobrze się czujemy i rozumiemy jako ludzie i jako muzycy. Efektem naszej współpracy są m.in. płyty, które wydajemy. Na pierwszej, która ukazała się nakładem wytwórni DUX zawarliśmy Sonaty Mieczysława Weinberga. Jest to wciąż pierwsze i jedyne polskie nagranie tych utworów. Podczas promocji tego albumu otrzymaliśmy stypendium Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego na propagowanie muzyki Weinberga, co zaowocowało serią koncertów. Wspólne koncerty i czas spędzony podczas prób nad tym repertuarem silnie nas połączyły.

         Wytwórnia DUX zapowiada nową płytę w Waszym wykonaniu. Bardzo ciekawe utwory znajdą się na tej płycie. Pierwszym utworem jest Pieśń Roksany Karola Szymanowskiego w Pana transkrypcji.

         Szykujemy się do premiery naszej drugiej wspólnej płyty z Michałem Rotem, na której znajdą się m.in. utwory Karola Szymanowskiego – czyli transkrypcja Kazimierza Wiłkomirskiego Sonaty skrzypcowej op. 9. Ja zająłem się opracowaniem Pieśni Roksany z opery Król Roger, która w większości bazuje na oryginale stworzonym przez Karola Szymanowskiego dla swojego przyjaciela Pawła Kochańskiego. Jest to jedna z najwspanialszych miniatur skrzypcowych i jednocześnie reprezentatywna dla twórczości Szymanowskiego. Te dwie kompozycje stały się punktem odniesienia podczas przygotowań do stworzenia tego albumu.
         Myśl o tej płycie powstała już w momencie premiery pierwszej płyty z sonatami Weinberga. Już wtedy zastanawialiśmy się, co chcielibyśmy wydać na następnym krążku. Ta koncepcja krystalizowała się dosyć długo, bo pomysłów było wiele, ale w momencie gdy dołączyliśmy do naszego repertuaru koncertowego Sonatę Szymanowskiego w wersji na wiolonczelę i fortepian, postanowiliśmy zbudować całą płytę wokół transkrypcji. Kolejnym wspaniałym dziełem, które znalazło się na tej płycie jest Sonata na altówkę i fortepian, którą napisała Rebecca Clarke, brytyjska altowiolistka i kompozytorka. Wersja na wiolonczelę i fortepian tego dzieła została sporządzona przez samą kompozytorkę. Jest to perła repertuaru altowiolistów, ale przez wiolonczelistów jest dosyć rzadko wykonywana. Jest to przepiękne dzieło. Bardzo się cieszymy, że ten utwór trafił na płytę. Dołączyliśmy także autorską transkrypcję krótkiej, ale bardzo pięknej pieśni Rebecki Clarke The Cloths of Heaven, skomponowanej do słów poety Williama Bultera Yeatsa. Ta pieśń stanowi Intermezzo, czyli wprowadzenie do Sonaty.
         Płytę zamyka kolejna transkrypcja z muzyki skrzypcowej – Nigun z cyklu Baal Shem Ernesta Blocha. Jest to bardzo dobrze znany skrzypkom utwór, ale w wersji wiolonczelowej jest dosyć rzadko wykonywany. Cechą wspólną wszystkich kompozycji jest ich niezwykła zmysłowość i emocjonalność, czasem wręcz ekstremalna. Są to bardzo bliskie nam utwory.
Koncepcja płyty opiera się na transkrypcjach, celowo dołączyliśmy do niej utwory wokalne. Chcieliśmy w ten sposób pokazać, jak pięknie wiolonczela potrafi śpiewać.

FudalaRot Duo Wojciech Fudala i Michał Rot 800

        Promocja płyty pewnie zacznie się niedługo, ale trudno będzie Wam zaplanować jakieś dodatkowe koncerty, bo kalendarz jest już zapełniony.

        Zgadza się. Specyfika życia muzycznego wymaga planowania koncertów z dużym wyprzedzeniem i najbliższe miesiące mamy już zajęte. Chcielibyśmy jak najszerzej promować ten album, bo zawiera wybitne dzieła i warte polecenia nie tylko wąskiemu gronu wiolonczelistów, ale także wszystkim melomanom.
Mamy nadzieję zawitać także w Państwa strony. Nasz najbliższy koncert z Michałem Rotem odbędzie się w Warszawie, ale tam planujemy wykonać dzieła Fryderyka Chopina w Studiu S1 podczas Maratonu Chopinowskiego organizowanego przez Polskie Radio Chopin.

        Fryderyk Chopin kochał dźwięk wiolonczeli i kompozycje, które napisał z myślą o tym instrumencie są genialne.

        Chcę podkreślić, że Chopin i Szymanowski to są dwie największe perły naszej muzyki. Wiemy, że poza fortepianem Chopin ukochał sobie wiolonczelę, ale to nie był przypadek, ponieważ miał szanse dobrze poznać ten instrument i mógł polegać na wiedzy oraz umiejętnościach wybitnego w tamtych czasach wiolonczelisty Augusta Franchomma, który przyczynił się do kształtu Sonaty na fortepian i wiolonczelę, a w jeszcze większym stopniu do tego jak brzmi partia wiolonczeli w Grand Duo concertant E-dur.
         W momencie, kiedy zetknąłem się z wydaniem PWM Sonaty w wersji na wiolonczelę i fortepian Karola Szymanowskiego w prefacji przeczytałem słowa znakomitego polskiego wiolonczelisty Kazimierza Wiłkomirskiego, autora tego wydania i twórcy polskiej szkoły wiolonczelowej, który przytacza taką scenę, jak spotkał się z Karolem Szymanowskim i próbował namówić go do napisania utworu na wiolonczelę. Wtedy Szymanowski odpowiedział mu krótko, że nie czuje tego instrumentu, a wiemy, że doskonale pisał na skrzypce, ale nie było to przypadkiem, ponieważ przyjaźnił się z Pawłem Kochańskim, jednym z najwybitniejszych skrzypków tej epoki.
Wiedząc jak znakomicie może brzmieć transkrypcja Sonaty skrzypcowej Szymanowskiego jestem pewien, że gdyby Szymanowski miał szansę współpracować bliżej z wiolonczelistą, to z pewnością skomponowałby coś z myślą o wiolonczeli.

         Od pięciu lat tworzycie duet z Michałem Rotem. Czy są utwory, w których najlepiej się czujecie?

         W naszej działalności z Michałem zdecydowanie bliska nam jest ezoteryczność muzyki Szymanowskiego, jej nieuchwytność i piękno brzmienia, a dla mnie osobiście (czego też szukam w każdej muzyce) ważne jest znalezienie w muzyce śpiewności. Obydwaj nie wyobrażamy sobie życia bez muzyki wokalnej. Bliski jest nam Schumann i Schubert.

         Krążą opinie, że skrzypce są najbliższe głosowi ludzkiemu, ale to wiolonczela chyba jest najbliższa. Grający otacza swoim ciałem instrument, dotyka go bijącym sercem, to też przecież ma wpływ na tę śpiewność.

         To prawda, ale ważne jest także, że skala wiolonczeli obejmuje skale wszystkich głosów ludzkich (od sopranu po bas), to także sprawia, że wiolonczela w naturalny sposób odzwierciedla ludzkie emocje.

         Polecamy Państwu nowy album w wykonaniu znakomitych muzyków: mojego gościa Wojciecha Fudali, wiolonczelisty i pianisty Michała Rota, który ukaże się w drugiej połowie października.

         Pozwoli pani, że wspomnę o instytucjach, bez których ta płyta by się nie ukazała. Serdecznie dziękujemy za wsparcie Fundacji PZU, jak również Fundacji im. Eleny Aleksiejuk oraz Związkowi Artystów Wykonawców STOART, dziękuję także za wsparcie finansowe Akademii Muzycznej im. Grażyny i Kiejstuta Bacewiczów w Łodzi. Zapraszamy do słuchania i mamy nadzieję, że będziemy mogli prezentować te dzieła także na żywo podczas koncertów.

         Dziękuję za rozmowę i życzę Panu, aby znalazł Pan czas na wytchnienie i dla rodziny.

         Bardzo dziękuję, akurat rozmawiamy w czasie, kiedy odpoczywam razem z rodziną w górach niedaleko Dusznik i planujemy wyjście na szlak. Wypoczywamy w bliskości z naturą w pięknej inspirującej okolicy.

Zofia Stopińska

Różne barwy 31. Festiwalu im. Adama Didura

        Wielkie święto muzyki wokalnej, jakim był 31. Festiwal im. Adama Didura odbyło się w tym roku od 19 do 29 września. Festiwal przeszedł do historii, publiczność będzie go jeszcze długo wspominać, przed organizatorami jeszcze sporo prac związanych z minioną edycją i jednocześnie trzeba już myśleć o następnej.
      Powody do zadowolenia ma z pewnością pan Waldemar Szybiak, dyrektor Sanockiego Domu Kultury i Festiwalu im. Adama Didura, bo udało się zrealizować wszystko, co było zaplanowane.
Myślę, że chętnie Państwo przeczytają rozmowę, która została zarejestrowana po zakończeniu tegorocznej edycji.

       W czasie trwania Festiwalu można było spotkać Pana w Sanockim Domu Kultury od rana aż do późnych godzin wieczornych.

       Ktoś może pomyśleć, że skoro organizuję Festiwal już od 31 lat, to mogę bazować na dużym doświadczeniu. Ja jednak do organizacji każdej kolejnej edycji podchodzę tak, jakbym to robił po raz pierwszy. Ale może to dobrze, że nie popadłem w rutynę. Ciągle towarzyszył mi stres, żeby wszystko się udało, żeby wykonawcy i repertuar spodobali się publiczności, bo dobrze pani wie, że sala każdego wieczoru była wypełniona.
Cieszę się, że 31. edycja nie różniła się od jubileuszowej.

       Można powiedzieć, że Festiwal mienił się różnymi barwami.

        To prawda, koncerty były bardzo różnorodne, świetni wykonawcy, publiczność dopisała, stąd dla nas – organizatorów pozostają bardzo miłe wspomnienia i zadowolenie, że ta wielka prezentacja wysokiej sztuki była bardzo udana.

        Pojawiają się w czasie kolejnych Festiwali stałe formy muzyki wokalnej i spektakle baletowe, ale każda edycja jest inna. W tym roku zaproponował Pan dwa spektakle baletowe, co spotkało się z wielkim zainteresowaniem.

        Owszem, ale proszę zwrócić uwagę, że były to bardzo różne spektakle. Pierwszy spektakl „Echoes of Life” – „Echa życia” , zaprezentowany przez dwoje solistów z Hamburga: Silvię Azzoni i Oleksandra Ryabko, przy fortepianie zasiadł Michał Białk i trudno powiedzieć, kto był lepszy tancerze czy pianista, bo wszyscy byli po prostu świetni. To była bardzo trudna sztuka utrzymać przez ponad godzinę w dużym skupieniu publiczność. Pianista grał utwory między innymi: Claude'a Debussy'ego, Philippa Glassa, Roberta Schumanna, Franza Schuberta, Marurice’a Ravela i Johanna Sebastiana Bacha – pięknie skomponowane w całość i równie pięknie zatańczone. Stali bywalcy naszego Festiwalu mówili, że ten wieczór można było porównać tylko ze spektaklami baletu Borisa Eifmana, który przyjeżdżał do Sanoka pięciokrotnie.
        Natomiast drugi wieczór baletowy, to moja idée fixe, żeby pokazać na tym festiwalu „Pana Twardowskiego” Ludomira Różyckiego. Uważam, że to się udało i bardzo intersujące przedstawienie Baletu Opery Krakowskiej, ciekawa choreografia i kostiumy, bardzo dobrze wykonanie.
Dlatego mogę powiedzieć, że oba wieczory były udane.

        Silvia Azzoni i Oleksander Ryabko soliści Baletu Hamburskiego, przy fortepianie Michał Białk podczas spektaklu "Echoes of Life" w Sanockim Domu Kultury, fot. SDK Didur Szybiak Silvia Azzoni Oleksander Ryabko i Michał Białk

        Przez dwa wieczory mieliśmy przyjemność słuchać i oglądać pana Andrzeja Lamperta. Byłam przekonana, że będzie znakomity jako Ruggero w operze „Jaskółka” Giacomo Pucciniego, ale bardzo byłam ciekawa recitalu, bo nigdy nie byłam na recitalu wypełnionym pieśniami.

        Nie znam dobrze planów koncertowy pana Lamperta, ale wiem, że bardzo rzadko występuje z recitalami. W Sanoku wystąpił z niezwykle wysublimowanym recitalem, takim, który rzadko się zdarza, ponieważ recital jest formą zarówno dla wykonawcy, jak i dla publiczności bardzo trudną, a szczególnie, kiedy są to pieśni. Tym bardziej, że w pierwszej części Artysta zaproponował pełne zadumy i nostalgii pieśni Mieczysława Karłowicza. W drugiej części repertuar był bardziej urozmaicony, bo słuchaliśmy pieśni między innymi Stanisława Moniuszki, Fryderyka Chopina i Ignacego Jana Paderewskiego.
Andrzej Lampert ma bardzo piękny, aksamitny głos tenorowy i ten głos do zaproponowanego repertuaru był znakomity.
        Świetny był także w operze „Jaskółka”, wykonanym przez Operę Śląską i równorzędną partnerką dla Andrzeja Lamperta była Iwona Sobotka w roli Magdy. Śpiewała pięknie, perliście w każdym rejestrze. To jest głos na największe sceny operowe świata i wkrótce tak będzie. Byliśmy zauroczeni jej wykonaniem partii Magdy w operze „Jaskółka”.

        Trochę tak już jest, bo coraz częściej śpiewa za granicą i mniej czasu ma na występy w Polsce.

                    Iwona Sobotka (Magda) i Andrzej Lampert (Ruggero) w operze "Jaskółka" na scenie Sanockiego Domu Kultury. fot SDK    Didur Szybiak Iwona Sobotka i Andrzej Lampert

                                    
       Chcę aby powiedział Pan o elementach edukacyjnych Festiwalu im Adama Didura, które dla publiczności przychodzącej na koncerty rozpoczynające się o 18.00 w Sanockim Domu Kultury są niedostrzegalne.

        Ma pani z pewnością na myśli Obóz humanistyczno-artystyczny, który w tym roku organizowany był dla dzieci klas drugich i trzecich szkoły podstawowej. Uczestniczyło w nim około 60 uczniów. Zorganizowaliśmy dla nich zajęcia z: teatru, muzyki, plastyki i tańca. Ideą przewodnią był mistrz „Pan Twardowski”, o którym wiele słyszały i łatwiej im było zrozumieć realizowane w czasie zajęć elementy. Nagrodą dla nich był udział w spektaklu baletowym „Pan Twardowski” . Była pokaźna grupka uczestników obozu i wszyscy z zainteresowaniem oglądali spektakl.
Organizujemy te zajęcia dla dzieci, bo mamy świadomość, że musimy zainteresować naszym festiwalem także młode pokolenia, które będzie później przychodzić na koncerty festiwalowe i inne wydarzenia artystyczne.

        Po raz 30. zorganizowany został Ogólnopolski Otwarty Konkurs Kompozytorski im. Adama Didura.

        Organizację tych konkursów rozpoczęliśmy w 1992 roku i wtedy pierwszym laureatem był Wojciech Widłak, obecnie rektor Akademii Muzycznej w Krakowie i laureatów, którzy komponują i jednocześnie zajmują eksponowane stanowiska jest coraz więcej. Przypomnę, że Adam Wesołowski jest dyrektorem Filharmonii Śląskiej, Rafał Kłoczko niedawno został dyrektorem Filharmonii Zielonogórskiej, Paweł Łukaszewski jest prorektorem Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina w Warszawie, prorektorem w tej uczelni w minionych kadencjach był także Dariusz Przybylski, który prowadzi nadal działalność pedagogiczną, a oprócz tego nadal komponuje i koncertuje.
        Są jeszcze dwie „nasze panie” które zrobiły międzynarodowe kariery – myślę tutaj o Katarzynie Głowickiej i Agacie Zubel. Katarzyna Głowicka między innymi cztery lata temu wystawiła swoją operę Unknown, I live with you, w Brukseli i dzieło spotkało się z bardzo dobrym odbiorem.
Wiem, że 9 listopada Agata Zubel ma prawykonanie swojego II Koncertu fortepianowego skomponowanego na zamówienie London Philharmonic , a pierwszymi wykonawcami dzieła będą: Tomoko Mukaiyama – fortepian. London Philharmonic Orchestra pod batutą dyr. Edwarda Gardnera.
        O laureatach naszego konkursu, którzy prężnie działają na polu muzyki więcej i dłużej moglibyśmy rozmawiać, bo bardzo nas cieszą ich sukcesy.
Myślę, że grono jurorów stanowili zawsze świetni kompozytorzy. Wspomnę tutaj już nieżyjących : Witolda Rudzińskiego, Krystynę Moszumańską-Nazar, Marka Stachowskiego, Zbigniewa Bujarskiego. Aktualnie także mamy znakomite jury, bo tworzą je : Eugeniusz Knapik, Wojciech Widłak - nasz pierwszy laureat i Wojciech Ziemowit Zych, który nagradzany był podczas szóstej edycji konkursu w Sanoku.
        Tak jak pani wspomniała, w tym roku odbyła się 30. edycja. Jurorzy nie przyznali pierwszej nagrody, a drugą nagrodę otrzymał Jakub Borodziuk za utwór Nokturn. Pieśń na tenor lub mezzosopran i kwartet smyczkowy do słów Tadeusza Micińskiego. Jak zwykle, prawykonanie odbyło się w Sanockim Dom Kultury 29 września przed koncertem finałowym Festiwalu. Bardzo interesująco zaprezentowali utwór znakomici wykonawcy – Ewa Biegas – mezzosopran i Airis String Quartet.

Jakub Borodziuk - laureat II Nagrody i Waldemar Szybiak - dyrektor Festiwalu im. Adama Didura podczas wręczania nagrody w XXX Konkursie Kompozytorskim im. Adama Didura, fot. SDK Didur Szybiak z laureatem konkursu

       Warto wspomnieć także o innych wydarzeniach, które podczas tej edycji się odbyły i trzeba je koniecznie odnotować.

       Rozpoczęliśmy, według mnie bardzo udaną Galą Operową poświęconą Gioacchino Rossiniemu w wykonaniu solistów i orkiestry Polskiej Opery Królewskiej, która była u nas w tym roku dwukrotnie, bo artyści tego teatru wystąpili jeszcze z zainscenizowanym „Śpiewnikiem domowym” Stanisława Moniuszki w reżyserii Andrzeja Strzeleckiego.
       Została też wystawiona klasyczna operetka, czyli Zemsta nietoperza Johanna Straussa świetnie wyreżyserowana przez Henryka Konwińskiego, a wykonawcami byli soliści, chór, balet i orkiestra Opery Śląskiej w Bytomiu pod dyrekcja Przemysława Neumanna.
       Finałowy wieczór rozpoczął się bardzo uroczyście, bo wręczeniem panu Juliuszowi Multarzyńskiemu, artyście fotografikowi, który towarzyszy nam od wielu lat, Teatralnej Nagrody Muzycznej im. Jana Kiepury, a była to nagroda specjalna za całokształt pracy artystycznej. Później wręczona została wspomniana już nagroda tegorocznemu laureatowi Konkursu Kompozytorskiego im. Adama Didura i wykonana została nagrodzona kompozycja.
       Zakończył tegoroczny Festiwal koncert polskiej piosenki filmowej w wykonaniu: Bożeny Zawiślak-Dolny, jej córki Katarzyny Zawiślak-Dolny, Marcina Jajkiewicza i Jakuba Milewskiego, a towarzyszyła im Orkiestra Arte Symfoniko pod dyrekcja Mieczysława Smydy.
        Być może Adam Didur cieszył się razem z publicznością, bo przypomnę tylko , że Adam Didur w 1936 roku zagrał w filmie, a była to komedia muzyczna „Amerykańska awantura” w reżyserii Ryszarda Ordyńskiego. Nie był wykonawcą głównej roli, ale to dla nas był powód, żeby w ramach festiwalu, któremu patronuje, odbył się koncert muzyki filmowej.
Ten koncert był łagodnym, rozrywkowym zwieńczeniem całego festiwalu.

        Pewne deklaracje ze sceny padły i niedługo zacznie Pan pracować nad 32. edycją . Życzę Panu sukcesów w pozyskiwaniu darczyńców, żeby przyszłoroczny festiwal był równie różnorodny, aby mógł Pan zaprosić znakomitych wykonawców do Sanoka.

        Dziękuję bardzo, mam nadzieję, że będziemy zdrowi, aby móc się cieszyć dobrą muzyką.

Zofia Stopińska

Subskrybuj to źródło RSS