wywiady

Sonaty fortepianowe Haydna i Mozarta na płycie "Fermata" Piotra Kościka

          Talent, pasja, wielka miłość do muzyki klasycznej i ciężka codzienna praca nad własnym rozwojem, najpierw w rodzinnym Rzeszowie, a później za granicą, zaowocowały wieloma sukcesami i propozycjami koncertowymi w wielu ośrodkach muzycznych na świecie. Tak można w jednym zdaniu napisać o znakomitym pianiście Piotrze Kościku, który od kilkunastu lat mieszka w Wiedniu. Nie mogąc się spotkać osobiście, postanowiłam poprosić Artystę o wywiad, kontaktując się za pomocą Skype’a. Zapraszam do lektury.

            Proponuję, aby naszą rozmowę rozpocząć od polecenia czytelnikom nowej płyty, którą zatytułował Pan „Fermata”, a zawiera Sonaty Józefa Haydna i Wolfganga Amadeusa Mozarta. Skąd pomysł na ten repertuar?
             - Już od czternastu lat mieszkam w Wiedniu i cały czas mam do czynienia z namacalną spuścizną tych kompozytorów, a podróżując, przez cały czas odwiedzam także miasta, w których oni żyli i komponowali, i wykonywali muzykę. Eisenstadt, w którym większość życia spędził Józef Haydn, jest bardzo blisko Wiednia, podobnie jak Salzburg, w którym urodził się Wolfgang Amadeus Mozart. Czułem się już w pewnym sensie ukształtowany muzyką tych kompozytorów, a ponieważ na mojej pierwszej płycie znalazł się wyłącznie repertuar romantyczny, bo są to utwory Fryderyka Chopina i Ferenca Liszta, pomyślałem, że ta druga płyta z muzyką Mozarta i Haydna będzie dobrym uzupełnieniem.

             Nie zastanawiał się Pan nad nagraniem chociażby jednego utworu Ludwiga van Beethovena, zaliczanego do wielkiej trójcy klasyków wiedeńskich?
Przyznam szczerze, że jakoś specjalnie nie celowałem w Rok Beethovenowski z płytą Mozarta i Haydna. To jest czysty przypadek, a nie jakaś strategia.
Beethoven jest przez pandemię i tak wielką ofiarą w tym roku, ponieważ Jego wielki jubileusz (250 rocznica urodzin) przypadł na ten bardzo zły czas i zdecydowana większość koncertów upamiętniających jego twórczość została odwołana.
             Grałem bardzo dużo sonat Mozarta i Haydna, zawsze sprawiało mi to dużą radość i wykonywanie ich było takie naturalne, i to się przejawiało też na wielu poziomach. Oto jeden z przykładów – zawsze utwory Mozarta i Haydna zostawiam sobie na zakończenie mojej codziennej pracy, ponieważ to są utwory, które gram z największą chęcią. Gram je nawet wtedy, kiedy jestem już bardzo zmęczony, kiedy bolą mnie plecy, bo niestety po wielu godzinach ćwiczenia boli praktycznie wszystko. Siedzenie przy fortepianie nie jest anatomicznie łatwe, bo siedzi się bez oparcia przez 5 lub 6 godzin, balansując ciałem z lewej na prawą stronę i odwrotnie. Podczas grania pracuje bardzo dużo mięśni. Jak człowiek jest zmęczony, to trzeba się jakość zmotywować. Wiadomo, że ciężko byłoby wtedy sięgać po utwory, które są dla mnie trudne i wymagające, a wykonywanie utworów Mozarta i Haydna zawsze było, i jest dla mnie czymś w rodzaju nagrody na zakończenie dnia pracy. To jest muzyka, która jest dla mnie bardzo organiczna, witalna i nie sprawia mi żadnych problemów.
To nie jest recepta dla wszystkich, mówię wyłącznie o sobie, ponieważ każdy ma inny stosunek do muzyki - jedni wolą muzykę romantyczną, inni barok, a ja zawsze najchętniej grałem utwory klasyków wiedeńskich.

             Mogę chyba zaryzykować stwierdzenie, że muzyka klasyków wiedeńskich chyba najchętniej jest słuchana w Austrii i w Wiedniu. Jednocześnie musi to być wykonanie, które czymś ujmie bardzo wymagającą publiczność, szczególnie jeśli dotyczy to utworów Haydna, Mozarta i Beethovena. W dzisiejszych czasach nie wystarczy grać dobrze. Trzeba słuchacza zachwycić.
             - To prawda, nagrywanie utworów z tak zwanego standardowego repertuaru, które zostały utrwalone już tysiące razy, które są bardzo znane, jest ryzykowne.
Kolejnym ryzykiem jest to, że muzyka Mozarta i Haydna jest bardzo przejrzysta, dlatego też nie tylko wykonawca ma więcej czasu w swojej interpretacji zająć się szczegółami i niuansami, ale też publiczność ma więcej czasu na to, żeby je śledzić. Zupełnie inaczej jest, kiedy jesteśmy na koncercie muzyki romantycznej, kiedy słuchamy na przykład sonaty Rachmaninowa czy jakiejkolwiek symfonii romantycznej, gdzie spotykamy się z masą dźwięków i szybkimi przebiegami rytmicznymi. Jeśli ktoś nie grał tego utworu, nie jest w stanie przyswoić sobie wszystkich informacji, które docierają do niego ze sceny. Natomiast w muzyce, szczególnie fortepianowej, Haydna i Mozarta jest na to czas, bo jak to się powszechnie mówi, „wszystko jest jak na patelni”, „wszystko leży jak na dłoni” i każda nuta ma wtedy ogromne znaczenie.
              Uznałem, że jest sens wracać do takich kompozycji, ponieważ one chyba najdłużej towarzyszą życiu muzyka, a szczególnie pianisty. Sonat Mozarta zaczynamy się uczyć jako dzieci i bardzo często musimy je później powtarzać, ponieważ są one jakby takim elementem składowym wszystkich egzaminów semestralnych, końcowych, wstępnych na studia – zawsze jest sonata klasyczna. Praktycznie nie ma takich konkursów czy egzaminów (z małymi wyjątkami), które nie mają w programie formy sonatowej.
Po zakończeniu edukacji także nie odkłada się tych sonat, ponieważ one również wykonywane są podczas recitali i jak słusznie pani zauważyła, są bardzo chętnie słuchane przez publiczność na całym świecie. Dlatego też te utwory towarzyszące nam przez całe życie idą swoją drogą w głowach, rękach i sercach każdego wykonawcy, i na tej drodze przez cały czas ewoluują, cały czas się zmieniają, tak jak zmienia się wykonawca i jego umiejętności. Często wykonawcy nawet sami o tym nie wiedzą. Kiedyś Światosław Richter powiedział do Heinricha Neuhausa, że dopiero teraz zrozumiał, co miał na myśli, mówiąc o legato w jednym z utworów. Dopiero teraz jest w stanie zrealizować to, co było od niego wtedy wymagane.
               Myślę, że wiedza i doświadczenie zawodowe maja wpływ i przekładają się na repertuar, który z nami jest od dawna. Gramy je inaczej nie dlatego, że trzeba coś zmieniać, ale to wynika z coraz większej dociekliwości wobec danego utworu, wobec danej partytury, bo znamy ją coraz bardziej.
Można to porównać do oddalania się od obrazu w galerii sztuki, kiedy stojąc przed nim bardzo blisko, nie widzimy tak wiele. Zobaczymy o wiele więcej, dopiero jak zmienimy naszą perspektywę i zwiększymy kąt widzenia.
Myślę, że tak jest z takimi utworami, jak sonaty Beethovena czy Mozarta. W trakcie naszej edukacji, w trakcie działalności artystycznej oddalamy się od tego obrazu i widzimy coraz więcej, stąd jesteśmy w stanie coraz więcej z niego wydobyć.
Pomyślałem, że to jest dobry moment, żeby nagrać te sonaty i była to też dość spontaniczna decyzja i teraz tego nie żałuję ponieważ sytuacja z pandemią uczy nas tego, że w każdej chwili może się wszystko zmienić. Dlatego to, co chcemy zrobić, należy zrealizować od razu, ponieważ nie wiadomo, czy będzie to możliwe do zrobienia za miesiąc lub za rok.
Bardzo się cieszę, że płyta została nagrana przed marcem tego roku.

              Polecając płytę, zacytował Pan stwierdzenie, że utwory Haydna i Mozarta są łatwe dla młodych pianistów, ale trudne są dla koncertujących artystów.
              - To jest znany cytat Artura Schnabela, który powiedział, że utwory Mozarta są za łatwe dla dzieci, a za trudne dla dorosłych.
Jest w tym bardzo dużo prawdy, ponieważ kiedy sięgamy po te nuty, będąc dzieckiem, to wszystko wydaje nam się łatwe, czyste i przejrzyste. Te nuty aż się proszę, żeby postawić je na pulpicie fortepianu i zacząć je grać. Dla dzieci są łatwe, ponieważ nie jest to wirtuozeria najwyższych lotów, ponieważ to nie było celem tej muzyki. Natomiast dla dorosłych te utwory są trudne, ponieważ w pewnym momencie muzycy nie wiedzą, co mogą zrobić z tą pustą przestrzenią, która w tych utworach się wyłania. W tym momencie trzeba się skupić na czymś innym niż tylko na samych nutach, a to wymaga więcej pracy. Opanowanie tekstu muzycznego i gra utworów w tempie, na pamięć, ze wszystkim, co jest napisane w nutach, jest już standardem – bazą, od której się dopiero rozpoczyna pracę nad utworem. Zarówno u Mozarta, jak i u Haydna to się bardzo szybko osiąga, ponieważ można się szybko nauczyć tych utworów. Natomiast jest w tych nutach wiele informacji, które nie są bezpośrednimi informacjami, ale wskazówkami i trzeba szukać ich sensu ukrytego właśnie pomiędzy tymi nutami.

               Słuchając sonat Józefa Haydna i Wolfganga Amadeusa Mozarta w Pana wykonaniu zachwyciłam się klarownością i brzmieniem dźwięku. Słychać także urodę akustyki wnętrza, w którym Pan nagrywał.
               - Dziękuję bardzo za miłe słowa Powiem może najpierw o akustyce. Miałem przyjemność nagrywać tę płytę w Sali o wspaniałej akustyce, która pomagała wykonawcy. Ta sala znajduje się w Liszt Center w Raiding – miejscowości, w której urodził się Franz Liszt. Taka sala była dostępna i myślę, że ani Mozart, ani Haydn, ani Liszt nie mieliby nic przeciwko temu, że tam została nagrana ta płyta.
Raiding jest niedaleko od Eisenstadt i jestem pewien, że Haydn często tamtędy przejeżdżał. Jest to sala spektakularna pod względem miejsca i akustyki, a jeszcze bardziej spektakularne jest to, że wchodzimy do tej Sali wprost z pól rzepakowych. Znajduje się ona w małej wiosce, która liczy 800 mieszkańców. Zbliżając się do Raiding, widzimy z daleka tylko wieżę kościoła i Liszt Center. Jest tam oprócz tego jeszcze Muzeum Franza Liszta, ale jest to mała, spokojna miejscowość i można się tam doskonale wyciszyć, a tego potrzebuje wykonawca podczas nagrań.
Miałem możliwość mieszkać w pobliżu tej Sali w czasie trwania nagrań, chociaż z powodzeniem mogłem mieszkać w domu, bo do Wiednia stamtąd jedzie się samochodem niecałą godzinę, ale z dala od metropolii mogłem się lepiej skoncentrować i wsłuchać w to co, chciałem nagrać.
               Wspomniała Pani o klarowności, przejrzystości interpretacji i chcę podkreślić, że jest to moje podejście do utworów Mozarta i Haydna. Ta muzyka jest sama w sobie tak naturalna i tak piękna, że nie trzeba dodawać żadnego botoksu, nie trzeba nic modelować, upiększać na siłę, ponieważ Mozart był mistrzem semplice i jestem przekonany, że grając tę muzykę bez specjalnych rubat, których tam nie ma zapisanych, bez hiperbolizacji tego, co jest zapisane, wyławiania na siłę głosu, żeby wszyscy usłyszeli, że ja ten głos słyszę. Moja ostatnia Pani Profesor powiedziała: „Jeżeli to wiesz, że ten głos tam istnieje, to już wystarczy, nie musisz go dodatkowo uwypuklać, ponieważ publiczność to też usłyszy”. Najważniejsze podczas gry jest mieć świadomość tego, co w tym momencie przekazujemy publiczności, co się dzieje w tym momencie, kiedy my to gramy. Starałem się w czasie sesji grać wszystko w sposób naturalny i na szczęście ten sposób był mi bliski. To nie są interpretacje, które zostały, że tak powiem, ulepione z poleceń nauczycieli czy profesorów, z którymi miałem do czynienia, tylko ja tak kreuję tę muzykę.

               Na szczęście to bardzo dobrze słychać na nagraniu. Dobrze to zostało uchwycone przez reżysera nagrania. Płyta jest już dostępna w Internecie.
               - Nagrania są dostępne online na kilku portalach muzycznych i streamingowych, takich jak Spotify. Jest także dostępna w wersji fizycznej i można ją nabyć w sklepie internetowym -
Link: https://redpmusic.at/p/piotr-koscik-fermata

               Doceniam wszystkie elektroniczne środki przekazu, które umożliwiają nam szybkie dotarcie do materiału muzycznego i słuchanie płyty, ale uwielbiam włożyć krążek do odtwarzacza i słuchać muzyki z okładką płyty w ręku. Od niedawna mam już płytę "Fermata", słucham jej często z coraz większym zachwytem. Gorąco Państwu polecam ten krążek.
Jeśli Państwo chcą się dowiedzieć więcej o pasjach i działalności artystycznej pana Piotra Kościka zapraszam do odwiedzenia portalu Klasyka na Podkarpaciu i przeczytania wywiadu z Artystą.
Link: https://www.klasyka-podkarpacie.pl/wywiady/item/2473-piotr-koscik-najwazniejsze-jest-aby-pianista-nie-byl-tylko-odtworca-na-estradzie-czesc-ii

 

Zofia Stopińska

 

Rafał Bartmiński: "Bez publiczności artyści nie mogą istnieć."

            „Młody polski tenor, Rafał Bartmiński, gościnnie wykonujący partię Pasterza, z ogromnym, lekko barytonalnie zabarwionym głosem, lśniącym jak metal, stawia wysoką poprzeczkę dla przyszłych śpiewaków gościnnych w Operze w Wuppertalu”. Tak po premierze opery „Król Roger” Karola Szymanowskiego, która odbyła się 14 czerwca 2014 roku, napisał Stefan Schmöe w „Westdeutsche Zeitung”.
             Ja także miałam szczęście wielokrotnie podziwiać i oklaskiwać Rafała Bartmińskiego, a interesuję się Jego karierą od 2007 roku, kiedy to w VI Międzynarodowym Konkursie Wokalnym im. Stanisława Moniuszki otrzymał drugą nagrodę i 11 nagród pozaregulaminowych.
Niedawno dowiedziałam się także o związkach Artysty z Przemyślem, gdzie spędzał czas w rodzinnym gronie na przełomie lipca i sierpnia tego roku. Stąd też mogłam się umówić na spotkanie w upalne sierpniowe popołudnie właśnie w Przemyślu.

          Nic do tej pory o Pana związkach z Przemyślem nie wiedziałam.
          - Jestem związany z Przemyślem rodzinnie, ponieważ moi rodzice pochodzą z Przemyśla. Tutaj się urodzili i na Kruhelu spędzili swoje młodzieńcze życie, a po ukończeniu średniej szkoły wyjechali na studia do Lublina i tam już zamieszkali na stałe. Dlatego ja się urodziłem w Lublinie, ale Przemyślaninem jestem na pewno sercem. Dla mnie jednym z najważniejszych miejsc na ziemi jest Kruhel w Przemyślu, bo tam jest dom rodzinny.
          Ostatnio ten dom stał się tylko wakacyjnym domem, gdzie się spotykamy, a jak byłem dzieckiem, to w czasie wakacji co najmniej 20, a czasem nawet 30 osób tam przyjeżdżało i bawiliśmy się z kuzynami, urządzając różne olimpiady. Zawsze było wesoło i radośnie.
Teraz jest nas mniej, ale jest mój ojciec, wczoraj przyjechał brat i wieczorem będziemy z rodziną przyjemnie spędzać czas przy grillu. Nasze grono powiększy się także o wuja z Krasiczyna, bo był proboszczem w Krasiczynie ponad 40 lat. Bardzo jestem emocjonalnie związany z Krasiczynem, ponieważ dokładnie 31 lipca o 17:00 braliśmy tam ślub z moją małżonką. Nasz ślub odbył się 34 lata po ślubie moich rodziców, dokładnie w tym samym kościele, o tej samej godzinie, tego samego dnia i ten sam ksiądz, czyli mój wujek, udzielał nam ślubu.

          Z tego co wiem, małżeństwa są szczęśliwe.
          - Absolutnie tak, odpukać w niemalowane, mam nadzieję, ze zgodnie z przysięgą będziemy razem do końca życia.

          24 lipca brał Pan udział w koncercie inaugurującym Festiwal Dziedzictwa Kresów, a ten koncert odbył się także na Podkarpaciu, bo w zabytkowej cerkwi w Radrużu i chyba był Pan tam po raz pierwszy. Proszę powiedzieć o wrażeniach.
          - Przepiękne miejsce, XVI-wieczna cerkiew i dzwonnica otoczone są kamiennym murem i jeszcze się okazało, że oddalone jest zaledwie trzysta metrów od granicy ukraińskiej, a tym samym jest to granica Unii Europejskiej, to wrażenia były spotęgowane. Podziwialiśmy także przepiękne stare polichromie, a moja żona miała jedyną możliwość wejścia za ikonostas, bo ta świątynia jest już tylko muzeum i dlatego mogliśmy wejść w takie tajemne miejsce, do którego w czynnej świątyni mogą wchodzić jedynie kapłani.
          Moja babcia opowiadała, że zarówno w Przemyślu, jak i wcześniej w Bączalu, żyli z Ukraińcami w wielkiej przyjaźni i często razem świętowali. Najpierw zapraszali do siebie grekokatolików i prawosławnych, a później byli przez nich zapraszani.
Trochę tej tradycji pozostało w mojej rodzinie, bo w okresie Świąt Bożego Narodzenia śpiewamy kolędy polskie, ale zawsze kończymy kolędą ukraińską.
          Wracając do koncertu, to byłem także pod wrażeniem w czasie jego trwania. Wszystko było rejestrowane i mam nadzieję, że niedługo będę mógł zobaczyć i usłyszeć wszystko, co zostało utrwalone. Od ekipy filmowej wiem, że pięknie udało im się zrobić ogólne ujęcie cerkwi i jej otoczenia z drona, a dopiero później kamery pokazują wnętrze świątyni i przebieg koncertu.

           Cały koncert wypełniła muzyka sakralna.
            - To były pieśni miłości i wiary, sakralne pieśni chrześcijańskie (cerkiewne oraz katolickie) i żydowskie. Staraliśmy się najpierw znaleźć wspólny mianownik tych trzech wyznań, a jest nim Bóg, a także chcieliśmy potraktować wszystkie wyznania jednakowo. Dlatego wykonaliśmy po sześć pieśni. Udało nam się włączyć do programu Mychajło Werbyckiego, ukraińskiego księdza greckokatolickiego, związanego z Przemyślem i niedalekimi Młynami, kompozytora m.in. hymnu narodowego Ukrainy.
Podczas wykonania jego pieśni „Swiatyj Boże” zastanawiałem się, czy kiedyś nie była ona śpiewana także w cerkwi w Radrużu.

            Cerkiew w Radrużu jest niewielka i zaledwie kilkanaście osób mogło wewnątrz słuchać koncertu.
             - To prawda, ale Centrum Kulturalne w Przemyślu, kierowane przez dyrektora Janusza Czarskiego, postarało się, aby na zewnątrz można nas było widzieć i słyszeć, stąd telebim i kolumny na zewnątrz.
Śpiewaliśmy bez towarzyszenia instrumentów, ale rozpoczynałem kiedyś od śpiewania w chórze i dla mnie był to powrót do źródeł. Podjąłem się tego zadania z miłości do śpiewu.

             Pierwsze Pana kontakty z muzyką klasyczną były w chórze, a nie w szkole muzycznej?
             - Uczyłem się w szkole muzycznej grać na kontrabasie, ale ten instrument nie interesował mnie wystarczająco. Po ukończeniu szkoły muzycznej I stopnia i szkoły podstawowej, pomyślałem o konkretnym zawodzie i postanowiłem pójść do technikum samochodowego.
             Tęskniłem jednak za muzyką, a przede wszystkim za przyjaciółmi ze szkoły muzycznej, m.in. za Pawłem Wajrakiem, który jest koncertmistrzem w Filharmonii Krakowskiej. Ponieważ Paweł i kilku moich przyjaciół grało w założonym przez ks. Andrzeja Borzęckiego zespole „Cantate Deo”.
A ponieważ był to chór i orkiestra, zacząłem śpiewać w chórze i bardzo mi się to spodobało.
             Pierwszym moim nauczycielem był Kazimierz Bukat, który jest chórmistrzem Chóru Filharmonii Narodowej i po pewnym czasie postanowiłem rzucić wszystkie śrubki, smary i uczyć się śpiewać.
             Początkowo myślałem, że może poprowadzę chór u wujka w Krasiczynie, albo będę prowadził jakiś mniejszy zespół wokalny. Przez pewien czas myślałem też o weterynarii, bo bardzo lubię zwierzęta, ale nie byłem skory do nauki w tym kierunku. Ostatecznie postanowiłem wybrać śpiew, bo pomyślałem, że w ten sposób mogę leczyć dusze. Ludzie często idą na koncert do filharmonii, aby ukoić duszę.

             W końcu postawił Pan na śpiew i pojechał Pan do Katowic, do prof. Eugeniusza Sąsiadka.
             - To także było zrządzenie losu, ponieważ moja mama była nauczycielką w przedszkolu specjalnym i często przychodziłem do niej przed zakończeniem pracy, i rozmawiałem z jej podopiecznymi. Mogę nawet powiedzieć, że te dzieci były mi bliskie.
             Natomiast moja ciotka, która mieszkała w Katowicach, była dentystką i między innymi leczyła też dzieci upośledzone i pochodzące z trudnych środowisk. Wspólnie z ks. Ignacym Czaderem z Bielska-Białej prowadzili charytatywne stowarzyszenie „Ignis”, które organizowało kolonie dla tych dzieci. Jeździłem na te kolonie w charakterze opiekuna tych dzieci i w ten sposób poznałem środowisko katowickie. Poznałem także ks. Pawła Sobierajskiego, mojego pierwszego nauczyciela śpiewu solowego, który studiował śpiew w Akademii Muzycznej w Katowicach i polecił mi tę uczelnię.

             Można powiedzieć, że szybko się Pan zaaklimatyzował na wydziale wokalno-aktorskim katowickiej Akademii Muzycznej i zaczął Pan robić duże postępy, które zaowocowały sukcesami w konkursach muzycznych oraz występami.
              - Mogę powiedzieć, że miałem wielkie szczęście, może dlatego, że tenor jest rzadko spotykanym głosem. Już na pierwszym roku studiów brałem udział w spektaklu „Domek trzech dziewcząt” Franciszka Schuberta. Była to dobra okazja do poznania starszych kolegów i nawiązania dobrych kontaktów.
Na drugim roku wystąpiłem już w „Requiem” Wolfganga Amadeusa Mozarta. Wkrótce nawiązałem współpracę z Filharmonia Śląską i tak zaczęły się moje występy na estradach, które trwają do dzisiaj.
              Mogę powiedzieć, że zacząłem śpiewać zawodowo już na drugim roku studiów. Miałem wielkie szczęście, bo wielu moich kolegów nie miało szczęścia w czasie studiów śpiewać z orkiestrą, a dla mnie był to chleb powszedni.

              Pewnie bardzo ważny był dla Pana udział w XI Konkursie Wokalnym im. Ady Sari w Nowym Sączu, gdzie otrzymał Pan III miejsce, ale ważniejszy w Pana karierze był udział w szóstej edycji Międzynarodowego Konkursu Wokalnego im. Stanisława Moniuszki w Warszawie w 2007 roku, bo oprócz II miejsca zdobył Pan 11 nagród pozaregulaminowych.
              - Pamiętam, że koncert finałowy prowadziła pani Grażyna Torbicka, która zapowiadając kolejną nagrodę specjalną, żartowała, mówiąc: „Niech Państwo zgadną, kto otrzymał tę nagrodę specjalną?”.
              Bardzo sobie ten konkurs cenię, ale dużo zawdzięczam pani Janinie Annie Pawluk i jej mężowi Lesławowi Pawlukowi, bo to są moi mistrzowie, którzy mnie tak naprawdę do tego konkursu przygotowali, od wyboru repertuaru poczynając. Pani Janina Anna Pawluk jest znakomitą pianistką, urodziła się we Lwowie, związana była najpierw krakowskim środowiskiem muzycznym, a później przez wiele lat pracowała jako pianista – korepetytor w Teatrze Wielki w Warszawie. To Ona pracowała ze mną przed Konkursem i towarzyszyła mi podczas jego trwania. Dlatego panią Janinę nazywam „matką artystyczną”.
              Nie miałem wtedy jeszcze dużego doświadczenia muzycznego oraz repertuarowego i zawsze towarzyszący pianista pomaga nam prowadzić frazę, uczy nas muzykowania, różnych stylów.
              Zawsze miałem wielkie szczęście do ludzi i moim pierwszym korepetytorem na studiach był Robert Marat, który jest teraz profesorem Akademii Muzycznej w Łodzi. To wybitny pianista, fantastyczny, dobry człowiek i cieszę się, że obdarzył mnie swoją przyjaźnią. Później trafiłem pod skrzydła pani Janiny Anny Pawluk. Mam szczęście spotykać na swojej drodze dobrych ludzi.
              Z takimi wybitnymi artystami i wspaniałymi osobami występowałem także w Radrużu, z Gerardem Edery na czele. Wszyscy są moimi przyjaciółmi, z którymi dość często spotykamy się na różnych estradach i zawsze potrafimy stworzyć przyjazną atmosferę, która udziela się publiczności.

              Bardzo szybko rozpoczął Pan współpracę z Teatrem Wielkim – Operą Narodową.
              - Pamiętam, jak w czasie studiów pojechaliśmy do Teatru Wielkiego w Warszawie na „Króla Rogera” w reżyserii Mariusza Trelińskiego. Wszedłem wtedy do tego budynku i uważnie się wszystkiemu przyglądałem, sądząc, że może jeszcze kiedyś przyjadę tu ponownie. Okazało się, że po trzech latach od tego wydarzenia stanąłem już na scenie w tym budynku. Nigdy nie byłem etatowym pracownikiem Teatru Wielkiego – Opery Narodowej, ale bardzo długo, bo osiemnaście lat, z nią współpracowałem.
              Był czas przerwy i teraz znowu mam propozycję współpracy. Zawsze ten Teatr traktowałem z wielką atencją jako Teatr macierzysty.

              Ta współpraca pozwalała Panu rozwijać skrzydła w innych teatrach operowych oraz śpiewać za granicą.
              - Była też przerwa ze względów rodzinnych, bo dzieci były małe, a ja jestem wielkim domatorem i nigdy nie robię kariery za wszelką cenę. Nie potrzebuję sobie niczego udowadniać, nie odczuwam takiej potrzeby.
              Nie ma dla mnie wielkiej różnicy, czy śpiewam w Białymstoku, czy w Innsbrucku. Jestem szczęśliwy, kiedy podczas spektaklu czy koncertu czuję, że zgromadzona w Sali publiczność potrzebuje artysty.
Nauczyłem się od pani Krystyny Jandy, żeby łamać wszelkie bariery pomiędzy sceną a widownią.
Bez publiczności artyści nie mogą istnieć.

              Należy także powiedzieć, że dość długo był Pan zapraszany przez Mistrza Krzysztofa Pendereckiego do wykonywania partii tenorowych w Jego utworach.
              - To prawda. Bardzo sobie cenię tę współpracę. Wszystko zaczęło się w Teatrze Wielkim w Warszawie. Zostałem zaproszony do wykonania partii Don Luigino w operze „Podróż do Reims” Gioacchino Rossiniego, a dyrygował tym spektaklem Alberto Zedda. Później śpiewałem w innych spektaklach i między innymi wystawiana była opera „Ubu Rex” Krzysztofa Pendereckiego, w której śpiewałem partie syna króla.
Później Mistrz Krzysztof Penderecki zaprosił mnie na przesłuchanie i rozpoczęła się nasza współpraca.
              Dzięki temu byłem jednym z solistów w dziełach Krzysztofa Pendereckiego, które wykonywane były między innymi w Puerto Rico, Izraelu, Holandii i wielu innych krajach. Śpiewałem partie tenorowe w takich dziełach Mistrza Pendereckiego, jak: „Te Deum”, „Kosmogonia”, „Polskie Requiem” czy „Credo”. To nie są dzieła łatwe do opanowania i wymagają wielkiego skupienia oraz uwagi, ale zawsze były wyjątkowe, niezapomniane koncerty. Kilka dzieł Krzysztofa Pendereckiego z moim udziałem zostało utrwalonych na płytach, między innymi pod batutą maestro Antoniego Wita.

               Ma Pan w repertuarze wiele utworów z różnych epok.
               - Bardzo się cieszę, że mam takie szerokie spektrum repertuarowe, bo od renesansu przez barok (Bach, Haendel), później Mozart, Britten, Szymanowski, Penderecki, Górecki oraz mój ulubiony Moniuszko. Cenię sobie to, że nie jestem „zaszufladkowany” do jednej epoki, czy innej specjalizacji, tylko często otrzymuję różne wyzwania, które przyjmuję i z powodzeniem wykonuję.

               Do tej pory nasza rozmowa dotyczy głównie Oper i dzieł oratoryjno–kantatowych. Czy występuje Pan z recitalami?
               - Powiem szczerze, że nawet bardzo chętnie przyjmuję zaproszenia do wykonania recitali. Mieliśmy nawet z Tomkiem Radziwonowiczem projekt zatytułowany: „Bella Italia” z muzyką włoską, złożony m.in. z pieśni neapolitańskich i muzyki filmowej, ale nie było takiego zainteresowania, jak się spodziewaliśmy. Bardzo bym chętnie śpiewał recitale, ale nie mam zaproszeń od filharmonii i innych instytucji zajmujących się koncertami muzyki klasycznej. Jest to przykre.

               Kończył Pan studia wokalno-aktorskie, ale zdarza się, że występuje Pan również jako aktor dramatyczny.
               - Zauważył mnie kiedyś Krzysztof Zanussi w czasie jakiejś premiery w Warszawskiej Operze Kameralnej, bo kiedyś przez pięć lat byłem pracownikiem etatowym w tej instytucji. Wkrótce Krzysztof Zanussi zaprosił mnie do udziału w „sesji castingowej” do Teatru Telewizji. Okazało się, że z czasem połknąłem „bakcyla aktorskiego”. Później ogromnie się cieszyłem ze współpracy z panią Krystyną Jandą podczas realizacji „Strasznego dworu” Stanisława Moniuszki w Łodzi. Bardzo się polubiliśmy i później otrzymałem od pani Krystyny propozycję współpracy w spektaklu „Maria Callas – master class” w jej teatrze.
               Bardzo mnie ta propozycja zaskoczyła, ale zgodziłem się i jestem zadowolony, bo jest to bardzo miła współpraca, dająca satysfakcję. Gramy ten spektakl i bardzo się cieszę, że mogę poznawać wielkich mistrzów sztuki aktorskiej.
Ponieważ Teatr Wielki i Opera Narodowa znajdują się w jednym gmachu, to mamy okazję spotykać znakomitych aktorów.

               Występującemu w spektaklu operowym, niezbędne są także umiejętności aktorskie.
               - Staram się zawsze, abym w roli, w którą się wcielam, był przekonywujący nie tylko w warstwie muzycznej, ale także w warstwie aktorskiej. Bardzo lubię utożsamiać się z postacią, którą gram. To dla mnie ogromna frajda.

               Jestem przekonana, że bardzo ceni sobie Pan fakt, że w 2015 roku otrzymał Pan międzynarodową nagrodę „Złoty Orfeusz”.
               - Owszem, nie udało nam się wtedy otrzymać Fryderyka za nagranie „Oratorio la morte di San Filippo Neri”, ale za to gdzie indziej nas doceniono.

               W sposób szczególny doceniła Pana wielka orędowniczka twórczości Stanisława Moniuszki, pani Maria Fołtyn.
               - To mnie także trochę zaskoczyło, ponieważ z panią Marią Fołtyn nigdy nie miałem osobistych kontaktów. Po VI Międzynarodowym Konkursie Wokalnym im. Stanisława Moniuszki otrzymałem informację z Fundacji Kultury Polskiej, że zostałem uhonorowany przez panią Marię Fołtyn „Małym Berłem”, jako propagator muzyki Stanisława Moniuszki.
Jest to bardzo miłe wyróżnienie, ale zanim go otrzymałem, kochałem twórczość Stanisława Moniuszki i starałem się ją propagować. Jestem jednym z niewielu wykonawców, którzy mają wszystkie główne partie tenorowe jego oper w repertuarze. W trakcie przygotowań nie raz rzucałem nutami, bo nie wszystko jest takie łatwe, jak się wydaje, ale później byłem szczęśliwy, że mam kolejne dzieło Moniuszki w repertuarze.
               W ubiegłym roku wykonywaliśmy „Litanie ostrobramskie” w Wilnie, pod batutą maestro Antoniego Wita. Śpiewaliśmy w kościele akademickim, gdzie na chórze organowym jest popiersie Stanisława Moniuszki. Tam, kilkaset metrów od Ostrej Bramy, te Litanie były po raz pierwszy wykonywane, po wielu latach. Mieliśmy świadomość, że kiedyś w tym miejscu rozbrzmiewały one pod batutą kompozytora. Wrażenie ogromne.

               Czytałam również dużo recenzji o Pana kreacjach różnych utworów w Polsce i za granicą. Czy czyta Pan recenzje i przywiązuje Pan do nich wagę?
               - Miło jest czytać, jak recenzenci pochlebnie o nas piszą, przykro jest, kiedy piszą źle. Staram się zachowywać do tego dystans. Bardzo mnie ujęły słowa Gustawa Holoubka, który napisał w liście do recenzentów: „Nigdy nie byłem tak dobry ani tak zły, jak o mnie pisaliście”.
               Prawda zawsze jest pośrodku. Nie staram się o względy recenzentów, ale staram się być uczciwy wobec publiczności. Niekoniecznie muszę się zawsze publiczności podobać, bo moim głównym celem jest przekazać jej jakąś historię, chociaż zawsze staram się szukać dobra w postaciach, które kreuję.

               Wspomniał Pan, że każdego roku latem jest Pan przez jakiś czas w Przemyślu. Jak Pan postrzega to miasto? Według mnie Przemyśl jest pięknym miastem, ale ciągle wymaga dużo troski.
               - Dużo się zmieniło na dobre. Przemyśl jest miastem, które kocham i zawsze za nim tęsknię. Jak czasami mam koncerty w Rzeszowie, to po próbie nie idę do hotelu w Rzeszowie, tylko jadę do Przemyśla, bo tu jest mój ukochany Kruhel i zostaję tu na noc, a dopiero rano jadę na próbę.
Jak jestem w pobliżu, to zawsze muszę tu przyjechać.

               Bardzo się ucieszyłam, że jest Pan w Przemyślu i możemy się spotkać. Mam nadzieję, że będzie Pan także czasami tu przyjeżdżał, aby koncertować.
               - Są pewne plany, o których rozmawialiśmy z panem Januszem Czarskim. Mam nadzieję, że niedługo zaczniemy działać.

               Bardzo się cieszę, czekamy na koncerty z Pana udziałem. Chcemy słuchać artystów na żywo.
               - My także chcemy występować dla ludzi. Mam nadzieję, że niedługo wrócimy do właściwej pracy.

Zofia Stopińska

Duet skrzypcowy to wyjątkowa forma muzykowania

             Polish Violin Duo, czyli znakomici młodzi skrzypkowie Marta Gidaszewska i Robert Łaguniak, zwycięzcy ubiegłorocznego Międzynarodowego Konkursu Muzyki Polskiej im. Stanisława Moniuszki w Rzeszowie w kategorii Zespoły Kameralne, powrócili na Podkarpacie z trzema koncertami, realizowanymi przez Polski Impresariat Muzyczny w ramach cyklu „Z klasyką przez Polskę”.
Z Artystami rozmawiałam 8 sierpnia w Sanoku.

              Bardzo krótko jesteście na Podkarpaciu. Czy planujecie tu wrócić w tym roku?
              Marta: W ramach cyklu „Z klasyką przez Polskę” mamy na Podkarpaciu zaplanowane trzy koncerty. Pierwszy wykonaliśmy wczoraj w Strzyżowie, w sali Państwowej Szkoły Muzycznej im. Zygmunta Mycielskiego, dzisiaj odbył się drugi koncert w Sanockim Domu Kultury, a jutro gramy w regionalnym Centrum Kultur Pogranicza w Krośnie. W planach mamy oczywiście sporo koncertów, również na Podkarpaciu – m.in. w październiku będziemy grać w Rzeszowie.

              Tym razem zachwycacie publiczność przede wszystkim muzyką polską.
              Robert: Tak, jak sama nazwa naszego duetu wskazuje - chcielibyśmy propagować muzykę polską, również tę mniej znaną, czy do tej pory niedocenianą. W związku z tym zawsze w naszym repertuarze znajdują się utwory kompozytorów polskich. Chociaż dziś pierwszy z nich - Suita D-dur na dwoje skrzypiec „Podróże Guliwera” to dzieło niemieckiego mistrza epoki baroku Georga Philippa Telemanna, reszta naszego programu składała się z utworów kompozytorów polskich. Wykonaliśmy klasyczne Duo Concertant Es-dur op. 10 Joachima Kaczkowskiego, romantyczne kaprysy g-moll i D-dur op. 18 Henryka Wieniawskiego oraz dzieła twórców XX wieku: Suita Grażyny Bacewicz, Sonatina Romualda Twardowskiego i Suita Michała Spisaka.

              Wszyscy, którzy przyszli na koncert, byli zachwyceni, oklaski nie milkły i wykonali Państwo dwa krótkie, również wirtuozowskie utwory, na bis.
              Marta: Jak długo brawa publiczności nie milkną, to zawsze staramy się jeszcze coś dodać. Tym razem był to Czardasz Michaela Mclean’a, a pożegnaliśmy się utworem Perpetuum mobile – Carla Bohma.

              Poznaliśmy się w 2019 roku podczas Międzynarodowego Konkursu Muzyki Polskiej w Rzeszowie, gdzie oprócz I nagrody w kategorii Zespoły Kameralne otrzymaliście aż 6 nagród specjalnych w postaci zaproszeń na koncerty. Czy te koncerty już się odbyły?
              Robert: Część koncertów jest już za nami. Graliśmy już w Łomży i Lublinie, a 17 października tego roku mamy zaplanowany koncert w Rzeszowie.
              Marta: Czekamy na realizację koncertów w Narodowym Forum Muzyki we Wrocławiu, w Filharmonii Świętokrzyskiej w Kielcach, a także jesteśmy w kontakcie z panem Józefem Kolinkiem i czekamy na datę koncertu, ponieważ ze względu na pandemię były one zawieszone.

              Uważam, że mieliście więcej szczęścia niż inni muzycy, bo występowaliście już w czerwcu.
              Marta: Tak, pierwszy koncert z towarzyszeniem Filharmonii Kameralnej im W. Lutosławskiego wykonywaliśmy już 25 czerwca w Łomży, w lipcu graliśmy także koncert w Janowcu i teraz jesteśmy z trzema koncertami na Podkarpaciu.

              Można powiedzieć, że Polish Violin Duo pracowicie spędziło miesiące, podczas których koncertów nie było.
              Marta: Cały czas staraliśmy się pracować nad nowymi utworami oraz się rozwijać, aby wystartować po tej przerwie z nową energią.

              Na swoim koncie macie ponad 180 nagród m.in. na konkursach w Japonii, USA, Serbii, Grecji, Szwecji, Anglii. Francji, Włoszech, Bośni i Hercegowinie, Niemczech i Polsce, ale pewnie radości sprawiła Wam wiadomość o wygranym niedawno konkursie w Atenach.
              Robert: Owszem, otrzymaliśmy I nagrodę w konkursie w Atenach, ale mamy jeszcze świeższą wiadomość, że dostaliśmy Grand Prix w konkursie w Belgii.
              Marta: Otrzymaliśmy także I nagrodę w konkursie OPUS w Krakowie. To wszystko świadczy o tym, że staraliśmy się pracować podczas tej przerwy. W czasie pandemii wszystkie konkursy zostały odwołane albo odbywały się w formule online i w ten sposób byliśmy w stanie się pokazać nawet w Atenach.
              Robert: Na wszystkie te konkursy trzeba było wysłać nie edytowane nagrania, wykonane z jednego nieprzerwanego ujęcia. Następnie wraz z wymaganymi dokumentami przesyłaliśmy je do oceny międzynarodowego jury, które najlepszym przyznawało nagrody i wyróżnienia.

              Skrzypce zawsze inspirowały i inspirują kompozytorów, ale duet skrzypcowy także.
              Robert: Jest w czym wybierać, mamy w planie poszerzyć nasz repertuar o wiele utworów. W najbliższej przyszłości będziemy pracować nad resztą duetów Joachima Kaczkowskiego, a jeżeli nam szczęście dopisze, to będziemy realizować płytę z duetami tego kompozytora.
Planujemy także przygotować duety Sergiusza Prokofiewa oraz Eugène Ysaÿe’a...
              Marta: Chcemy także sięgnąć po Mieczysława Weinberga. Najbardziej jednak cieszy nas fakt, że zaczynają się z nami kontaktować współcześni kompozytorzy i chcą komponować dla nas utwory. Jeden utwór napisany specjalnie dla nas już powstał, a skomponował go Michał Janocha i mamy nadzieję już niedługo przedstawić ten utwór publiczności. W fazie tworzenia natomiast jest takich utworów jeszcze kilka.

              Czy laury zdobyte w ubiegłym roku w Rzeszowie zaowocowały?
              Robert: Na pewno Międzynarodowy Konkurs Muzyki Polskiej im. Stanisława Moniuszki w Rzeszowie ułatwił nam start, bo otrzymaliśmy wiele zaproszeń koncertowych. Coraz intensywniej działamy i nasza kariera stopniowo się rozwija.

               Może Krosno jest trochę większym miastem, ale Sanok nie jest metropolią, a Strzyżów jest piękny, ale mały. Pewnie inaczej czujecie się na estradach większych sal koncertowych, wypełnionych publicznością, a inaczej w kameralnych warunkach.
               Robert: Ponieważ energia, która jest zawarta w utworach, i którą chcemy przekazać publiczności, zawsze jest taka sama, stale staramy się grać na tak samo wysokim poziomie. Oczywiście wspaniale koncertuje się w większych salach dla ogromnej publiczności, natomiast zawsze staramy się dać z siebie wszystko obojętnie, czy jest to koncert w filharmonii, czy koncert kameralny dla niewielu osób.
               Marta: Bardzo doceniamy wszystkich słuchaczy, którzy przychodzą na nasze koncerty. Jak w sali gromadzi się mała publiczność, to wiemy, iż są to osoby, które przyszły specjalnie, aby nas posłuchać. Nie z przymusu, tylko z chęci spędzenia z nami wspólnie czasu i posłuchania ulubionej muzyki. Staramy się wówczas dać z siebie jak najwięcej, aby te osoby wyszły usatysfakcjonowane z naszego występu.

               Słuchając Was podczas Konkursu w Rzeszowie i dzisiaj przekonałam się, że na pulpitach leżą nuty, przewracacie kartki, ale tak naprawdę znacie wykonywane utwory na pamięć.
               Robert: Ma pani rację. Umiemy wszystko na pamięć, a nuty są jedynie ściągą i planem „b”. Zdarzają się newralgiczne momenty w niektórych utworach, które wymagają zerknięcia w nuty, ale generalnie gramy z pamięci. Mamy pewne ustalenia w interpretacji, jednak za każdym razem gramy inaczej. Nigdy nie zagramy dwa razy tak samo, zawsze słuchamy się nawzajem, a nasze porozumienie na scenie jest zaskakujące nawet dla nas (śmiech).
Zawsze grając z Martą mam ogromne poczucie bezpieczeństwa. Jestem pewien, że cokolwiek wymyślę, to Marta zawsze będzie ze mną w sensie muzycznym i będzie to spójne.
Nuty to dla nas tylko mała pomoc i dodatkowe oparcie.
               Marta: Mam takie same odczucia jak Robert. To, że znamy wszystkie wykonywane utwory na pamięć, bardzo nam pomaga w stałym kontakcie, bo możemy na siebie patrzeć i nie musimy grać „z nosem w nutach”. Tylko dzięki temu możemy sobie pozwolić na tak wielką swobodę.

               Z ogromną przyjemnością Was słuchałam, ale także z wielką przyjemnością cały czas na Was patrzyłam. Nawet czasami odnosiłam wrażenie, że Wasze instrumenty rozmawiają ze sobą.
               Robert: Bardzo nam miło to słyszeć i bardzo nam zależy, aby publiczność w ten sposób nas odbierała. Zależy nam na całkowitej komunikacji muzycznej między dwoma instrumentami.
               Marta: Oprócz tego jesteśmy także bardzo szczęśliwi, gdy czujemy podczas występu powiązanie i integrację z publicznością.

               Jeszcze jest trochę czasu, ale w październiku musicie powrócić na zajęcia, bo przecież jeszcze studiujecie. Pani jest studentką Akademii Muzycznej im. Ignacego Jana Paderewskiego w Poznaniu w klasie skrzypiec prof. Bartosza Bryły, natomiast pan Robert studiuje w Akademii Muzycznej im. Grażyny i Kiejstuta Bacewiczów w Łodzi w klasie dr hab. Kariny Gidaszewskiej, i wtedy nie można będzie robić wspólnych prób tak często.
               Robert: Wszystko okaże się na początku roku akademickiego, bo pandemia ciągle trwa i nie wiadomo, jak to wszystko się ułoży. Na pewno jednak nie przestaniemy pracować w duecie i szykować programu na kolejne wydarzenia. Nawet gdyby zostały odwołane, albo zmieniły się ich terminy na późniejsze, to i tak warto pracować nad programem. Zamierzamy ciągle sięgać po nowe utwory.
               Marta: Zawsze udaje nam się ten wspólny czas na próby organizować i sądzę, że nic się pod tym względem nie zmieni. Zazwyczaj wygląda to tak, że raz Robert przyjeżdża na jakiś czas do Poznania, a następnym razem ja jadę do Łodzi. Staramy się wszystko planować tak, żeby każde z nas mogło podołać wszystkim obowiązkom na uczelniach i nie tylko.

               Wiem, że każde z Was prowadzi także solową karierę.
               Robert: Tak, ostatnio grałem w Toruniu wraz z pianistą Marcinem Sikorskim koncert kameralny z sonatami skrzypcowymi i utworami wirtuozowskimi Szymanowskiego i Wieniawskiego. Również w Toruniu mam zaplanowany na 2 października koncert, podczas którego z Toruńską Orkiestrą Symfoniczną wykonam Koncert skrzypcowy Paganiniego. Kolejny koncert z panem Marcinem Sikorskim mam zaplanowany na 10 października w Bydgoszczy i 17 października mamy koncert z Martą.
               Marta: Ja z kolei mam w planach koncerty w Filharmonii Warmińsko-Mazurskiej, w październiku gram koncert w Poznaniu. Każde z nas oprócz wspólnych koncertów prowadzi także solową działalność, ale staramy się to wszystko harmonijnie łączyć i chcielibyśmy nadal działać w ten sposób.
               Robert: Bardzo nam zależy na graniu w duecie, bo dla nas ta forma muzykowania jest wyjątkowa i chcemy ją kontynuować jak najdłużej.

               Dzisiejszemu występowi towarzyszyły mikrofony i kamery. Są jakieś plany wydawnicze związane z tym koncertem?
               Marta: Bardzo możliwe, wszystko zależy od organizatorów dzisiejszego koncertu. Na pewno planowane jest udostępnienie go w Internecie, może nawet będzie emisja w TVP Kultura, ale to się jeszcze okaże.

               Wspomnieli Państwo o zaplanowanym w październiku koncercie w Rzeszowie.
               Robert: Koncert w Rzeszowie zaplanowany jest na 17 października. Mamy nadzieję, że nic nie stanie na przeszkodzie i koncert się odbędzie. Serdecznie Państwa zapraszamy.

Zofia Stopińska

  

 

        

 

Bardzo sobie cenię, że mam swoją niezależną wyspę, na której czuję się wolny.

             Tegoroczny Podkarpacki Festiwal organowy, którego główny trzon stanowią koncerty w katedrze i kościołach Rzeszowa, nie odbędzie się w tradycyjnej formule. Niepewna sytuacje epidemiologiczna i zmieniające się przepisy sanitarne oraz brak możliwości przybycia artystów z zagranicy zmusiły organizatorów do rezygnacji z organizacji koncertów z udziałem publiczności w miesiącach letnich.
            W tej sytuacji Fundacja Promocji Kultury i Sztuki ARS PRO ARTE, korzystając z dotacji Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego, postanowiła zrealizować 6 koncertów online w kościołach, gdzie każdego roku odbywa się Podkarpacki Festiwal Organowy.
             Materiał został już nagrany i trwają ostatnie przygotowania do jego emisji na stronie internetowej, kanale YouTube oraz w mediach społecznościowych Fundacji. Premiera pierwszego odcinka w niedzielę, 23 sierpnia, o godz. 19:00.
             Realizatorem nagrań jest wytwórnia Ars Sonora, specjalizująca się w rejestracji muzyki organowej i kameralnej we wnętrzach sakralnych.
Podczas realizacji miałam przyjemność rozmawiać z panem Jakubem Garbaczem, organistą, realizatorem dźwięku oraz założycielem i właścicielem firmy Ars Sonora.

            Wraz z wykonawcami, oraz Pana współpracownikami, utrwalacie materiał filmowy, który po opracowaniu ma nam zastąpić Podkarpacki Festiwal Organowy.
            - Znaleźliśmy się w sytuacji, gdy Internet zastępuje nam prawdziwe obcowanie z żywą muzyką. Ale dobrze, że jest i dzięki temu w trudnym czasie epidemii wiele imprez może się odbyć choćby w tej wirtualnej formie. Gdyby nie Internet, to większość z nich z pewnością zostałaby całkowicie odwołana.

            Jest Pan znakomitym organistą i jednocześnie realizatorem dźwięku. To są dwa zupełnie inne działania artystyczne, a podczas realizowanej serii zobaczymy i usłyszymy Pana także w roli artysty-organisty.
             - Tak, wykonawca i realizator są niejako po dwóch stronach „barykady”, a tymczasem podczas realizacji jednego z odcinków podkarpackiego cyklu ta sama osoba znalazła się po obu jej stronach (śmiech).
             Parę razy zdarzało się już tak, że musiałem łączyć techniczny udział realizacyjny z graniem, choćby podczas koncertów, które współorganizuję w archikatedrze w Łodzi. A jest to wyjątkowo trudne do pogodzenia – zwłaszcza z perspektywy wykonawcy, kiedy konieczne jest oderwanie się od otaczającej rzeczywistości i przeniesienie w inną przestrzeń, inny wymiar... Podjąłem więc decyzję o niełączeniu tych dwóch ról w czasie jednego koncertu – albo jestem jego wykonawcą i skupiam się na graniu, i unoszę w tę niezwykłą twórczą przestrzeń, albo tenże koncert nagrywam.
             Tym razem łamię tę zasadę, ale ponieważ realizujemy projekt audio-video, to jesteśmy w większym składzie personalnym i mogę sobie pozwolić na to, aby na jeden dzień choć częściowo wyłączyć się z pracy realizacyjnej. Koledzy przejmą suwaki na konsolecie, a ja przywdzieję garnitur, krawat i wystąpię jako artysta.

             Na Podkarpaciu, w poprzednich edycjach, mieliśmy okazję oklaskiwać Pana w roli wykonawcy, ale nigdy Pan w tych stronach nie nagrywał.
             - To prawda, nagrywam tu po raz pierwszy. Podjęliśmy się dosyć trudnego zadania, bo jest to sześć koncertów i każdy odbywa się w innym miejscu. To cała skomplikowana logistyka - w każdym miejscu trzeba rozładować sprzęt, a jest go znacznie więcej niż przy zwykłych sesjach płytowych, ponieważ nagrywamy zarówno dźwięk, jak i obraz. Wszystkie urządzenia trzeba zainstalować i odpowiednio ustawić, a przecież każde miejsce jest inne, każdy instrument jest inny, inne oświetlenie, inna jest wreszcie akustyka. Nie sprawdzą się więc żadne gotowe schematy, każde miejsce wymaga indywidualnego podejścia i analizy sytuacji.
             Podam jako przykład nagrania w samym Rzeszowie, gdzie zarejestrowaliśmy organy w trzech obiektach. Katedra rzeszowska to duży, nowoczesny, przestronny i jasny kościół, z bardzo dużym pogłosem. Drugie nagranie realizowaliśmy w kościele św. Krzyża, gdzie było zupełnie inaczej. Malutki kościółek z bardzo dobrą akustyką, ale krótkim czasem pogłosu, a wnętrze „kipiące” od barokowych, przepięknych zdobień, które chciałoby się pokazać, ale jednocześnie musimy pamiętać, że główna uwaga jest skierowana na wykonawców, bo to jest przecież koncert. W kościele św. Krzyża dodatkową trudność stanowił bardzo ciasny chór i brak przestrzeni wokół kontuaru organów. Wykonawca podczas gry dosłownie ocierał się o zainstalowane tuż przy klawiaturze kamery. Z kolei trzecie miejsce w Rzeszowie, czyli kościół na Zalesiu, to wnętrze dość ciemne, wymagające dobrego doświetlenia. Trzy miejsca, trzy różne wyzwania.
Pamiętam koncert w Pana wykonaniu w wypełnionym szczelnie publicznością kościele św. Krzyża w Rzeszowie.
Ja też dobrze pamiętam ten koncert. Na fletni Pana grał wówczas Dumitru Harea, a ja mu towarzyszyłem i część utworów wykonałem solo na organach firmy Rieger. W pozostałych miejscach byłem lub będę po raz pierwszy.
              Każde z miejsc, w których zaplanowane zostały nagrania, ma swój klimat, zachwyca czym innym – zarówno monumentalne budowle i przestrzenie, takie jak jarosławskie Opactwo czy Bazylika w Starej Wsi, jak i urokliwy XV-wieczny drewniany kościółek w Lutczy i jego wręcz miniaturowe organy. Ta różnorodność będzie z pewnością wielkim atutem całego cyklu i dlatego wszystkim Melomanom polecam obejrzenie go w całości. Zaznaczę jeszcze, że każde z tych miejsc, historię kościoła i zbudowanych w nim organów, w niezwykle wdzięczny sposób przybliża pan Marek Stefański.

              Rozpoczynał Pan swą działalność jako koncertujący organista. A jak jest obecnie?
              - Bieżący rok jest dla mnie szczególny, bo jubileuszowy. Dokładnie 20 lat temu, w 2000 roku ukończyłem studia w Akademii Muzycznej w Łodzi w klasie organów prof. Mirosława Pietkiewicza i rozpocząłem działalność koncertową. A z kolei od 30 lat pracuję jako organista kościelny. Przez te lata dane mi było zagrać na większości festiwali organowych w kraju, a także koncertować w dziesięciu krajach europejskich.
              Jednocześnie bardzo interesowały mnie nagrania dźwiękowe i amatorsko zajmowałem się tym niemal od dziecka, później była nauka i studia w tym kierunku, a moja firma działa już 13 lat, bo od 2007 roku.
Nagraliśmy w tym czasie ponad 250 płyt, a z tego pod własnym katalogiem mamy ich ponad 170. Realizowaliśmy dużo nagrań dla innych wydawnictw. Dla przykładu podam cykl „Organy Śląska Opolskiego”, który realizujemy od wielu lat wspólnie z ks. Grzegorzem Poźniakiem z Opola. Tylko z tego cyklu jest już wydanych 14 płyt nagranych przez nas, a było jeszcze wiele takich nagrań, które realizowaliśmy i później ukazywały się nakładem innych wydawnictw.
              Teraz realizujemy bardzo dużo nagrań, które trafiają do Internetu, realizowaliśmy także sporo dla potrzeb radia, dźwięk dla programów telewizyjnych. Wszystko jednak związane było z muzyką klasyczną. Możemy więc się pochwalić sporym dorobkiem realizacyjnym, a najdalszy zakątek świata, gdzie trafiliśmy z naszymi mikrofonami, to benedyktyńskie opactwo Waegwan w Korei Południowej!
              Bardzo cieszę się, że udaje mi się zawodowo łączyć obie dziedziny. Często mój tydzień zaczyna się wyjazdem nagraniowym i pakowaniem skrzyń z mikrofonami i kablami, a kończy niedzielnym recitalem organowym lub koncertem kameralnym. Ta różnorodność oraz zawodowe podróże dodają mi skrzydeł i sprawiają, że mimo czterdziestu pięciu przeżytych wiosen czuję się wciąż młodo!

              Widzę, że Ars Sonora nie jest jednoosobową firmą.
              - Teraz tak, ale jak rozpoczynałem działalność, robiłem wszystko sam, bo nie było mnie stać na zatrudnienie pracowników. W tej chwili mam już stałego, bardzo zdolnego reżysera dźwięku, a jest to Przemek Kunda, który w ubiegłym roku ukończył z wynikiem celującym studia na Wydziale Reżyserii Dźwięku w Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina w Warszawie. Drugim stałym współpracownikiem firmy jest Michał Grabias – pianista i pedagog, ale także menadżer kultury, który trzyma pieczę nad procesem wydawania naszych płyt i nad ich dystrybucją. Myślę, że atutem firmy jest to, że każdy jej współpracownik – nawet informatyk czy grafik komputerowy - jest muzykiem lub ma duże doświadczenie we współpracy ze środowiskiem muzycznym.
Do realizacji większych projektów angażuję dodatkowo wykwalifikowane osoby.
              Teraz sytuacja jest szczególna - w związku z pandemią, wiele festiwali i koncertów, jak choćby Podkarpacki Festiwal Organowy, musiało przenieść się do Internetu i funkcjonuje w postaci nagrań audiowizualnych. Dlatego nawiązałem stałą współpracę z firmą AeroActif.pl, specjalizującą się w nagraniach video, a jej właściciel - Jacek Flis, jest z nami i choć zajmuje się kamerami i obrazem, to grał na różnych instrumentach, śpiewał w chórze oraz skończył studia... dźwiękowe. To bardzo ważne - przy nagrywaniu muzyki trzeba ją znać i rozumieć.
Dzięki temu, że pracujemy w większym zespole, mogę więcej czasu spędzić z wykonawcami i organizatorami na omawianiu szczegółów wydawniczych.

              Mimo, że Ars Sonora się rozwija, może Pan nadal pełnić funkcję pierwszego organisty Bazyliki Archikatedralnej w Łodzi oraz koncertować jako solista i kameralista.
              - Tak, to dla mnie ważne, aby nadal być aktywnym muzykiem i organistą – to przecież moja pierwsza praca. Czasem terminarz układa się tak, że tydzień, a nawet i dwa jestem tylko na nagraniach. Brakuje mi wtedy kontaktu z instrumentem i jeśli to możliwe – po skończonej sesji staram się usiąść chociaż na chwilę do organów i zagrać jakiś utwór.
              Często wykonuję koncerty solowe, ale sporo jest także koncertów kameralnych i gramy je przede wszystkim z żoną. Wiadomo, że najlepiej gra się z bliską osobą, z którą najczęściej się przebywa, bo rozumiemy się bez słów.

              Te koncerty umożliwiają Wam wspólne spędzenie czasu, nie mówiąc już o przyjemności wynikającej ze wspólnego kreowania muzyki.
              - Dokładnie, zwłaszcza że na co dzień dużo czasu spędzamy osobno - nasz zawód wiąże się z ciągłymi wyjazdami, a dzięki wspólnym koncertom możemy trochę więcej czasu spędzić razem. Wspólnie przygotowujemy repertuar, jedziemy samochodem na koncert, robimy próby, wreszcie ten koncert wspólnie wykonujemy. To bardzo miły czas bycia razem, wspólnego muzykowania.
              Moja żona Joanna jest flecistką, a flet jest instrumentem, który ze względu na swoją skalę i charakter brzmienia daje możliwości grania transkrypcji - na przykład utworów skrzypcowych. Skala fletu pokrywa się ze skalą skrzypiec i jeśli sięgniemy po utwór na skrzypce i fortepian, to żona na flecie gra partię skrzypiec, a ja gram partię fortepianu na organach. Oczywiście wcześniej trzeba nieco pogłówkować i pokombinować, rozpisać sobie na manuały i partię pedałową, zrobić jakąś ładną registrację. Mamy sporo znanych utworów wokalnych, które na flecie także brzmią bardzo pięknie. O tym, że publiczności bardzo podoba się brzmienie fletu i organów świadczą najlepiej gorące brawa i entuzjastyczne opinie słuchaczy. Wiem, że jest wielu miłośników solowej muzyki organowej, ale zdaję sobie sprawę także z tego, że nie do każdego ona przemawia, recital organowy może być dla niektórych nużący i znacznie ciekawszą propozycją okazuje się koncert kameralny w wykonaniu fletu z organami.

              Proszę powiedzieć, kto opiekuje się dziećmi, kiedy rodziców nie ma w domu?
              - Z tym jest dosyć duży problem. Jesteśmy dość liczną rodziną, bo mamy cztery córki. Najstarsza ma już dwadzieścia lat i studiuje grę na violi da gamba na Wydziale Instrumentalnym w Katedrze Muzyki Dawnej Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina w Warszawie.
Druga córka ma 10 lat i niedługo rozpocznie naukę w czwartej klasie szkoły muzycznej I stopnia na waltorni. Dwie najmłodsze to czteroletnie bliźniaczki, które także wykazują zainteresowanie muzyką, ale ich preferencje co do konkretnych instrumentów jeszcze trudno określić. Jedna z nich jest chora i wymaga większej uwagi z naszej strony.
              Podczas koncertowych wyjazdów z pomocą przychodzą nasi Rodzice, ale coraz częściej na czas naszej nieobecności przyjeżdża najstarsza córka i opiekuje się młodszymi siostrami.
Staramy się być aktywnymi muzykami - lubimy grać razem, wiele lat poświęciliśmy na naukę naszego wymarzonego zawodu. Ponadto żona jest pedagogiem w Akademii Muzycznej w Łodzi i aby się rozwijać, musi także być aktywnym muzykiem i prowadzić działalność artystyczną.
Staramy się, aby życie rodzinne harmonijnie łączyć z pracą i naszymi pasjami.

              Ciekawa jestem, jak dużo obowiązków ma Pan pełniąc funkcję pierwszego organisty Bazyliki Archikatedralnej św. Stanisława Kostki w Łodzi.
              - Tutaj korzystam z prawa przysługującego pierwszemu organiście (śmiech). Gram podczas ważnych uroczystości z udziałem władz kościelnych, podczas świąt i staram się na tych uroczystościach być obecny, choć nie zawsze się to udaje. Podczas codziennych Mszy i nabożeństw wspomagają mnie koledzy-zmiennicy. W łódzkiej katedrze jest nas trzech, w dodatku stanowimy bardzo zgrany team, więc kłopotów z „obstawieniem” obowiązków nie ma.

              Ma Pan także możliwości do ćwiczenia i przygotowywania nowego repertuaru na dobrym instrumencie.
              - Oczywiście, jest to bardzo dla mnie ważne. Proboszcz łódzkiej archikatedry – ks. Prałat Ireneusz Kulesza to wielki przyjaciel muzyki i muzyków. Dzięki temu praktycznie nieograniczony dostęp do bardzo dobrego 58-głosowego, wszechstronnego instrumentu niemieckiej firmy Eisenbarth z czterema manuałami, na którym można zagrać praktycznie wszystko, chociaż najlepiej brzmi na nim muzyka postromantyczna i współczesna. Potwierdzeniem tej tezy jest nagrana w archikatedrze płyta w wykonaniu pochodzącego z Podkarpacia Bartosza Jakubczaka, zatytułowana „Pulchritudo et Veritas”, prezentująca XX-wieczne monumentalne dzieła organowe, inspirowane chorałem gregoriańskim. Uważam, że właśnie na tej płycie najlepiej zaprezentowane zostały organy naszej archikatedry, bo Bartek w mistrzowski sposób pokazał wszystkie głosy i bardzo ciekawie zabrzmiały one w bogatej w pogłos akustyce świątyni.
               Dzięki przychylności ks. Kuleszy powstało tu wiele nagrań płytowych. To także doskonałe dla mnie miejsce do ćwiczenia i pracy nad repertuarem. Kiedy dzieci pójdą spać, ja mogę spokojnie udać się do katedry i poćwiczyć – nieraz nawet do drugiej lub trzeciej w nocy. Bardzo się cieszę, że mam taką możliwość.

              Kiedy i dlaczego zainteresował się Pan organami? Rodzice lub dziadkowie byli muzykami?
               - W mojej najbliższej i dalszej rodzinie nikt nie był muzykiem. Mama jest filologiem klasycznym, a tato inżynierem budownictwa – są to więc branże dość odległe muzyce i organom.
Moja przygoda z muzyką zaczęła się dosyć późno, bo chyba w drugiej, a może nawet trzeciej klasie szkoły podstawowej. Mieszkaliśmy wówczas w Kielcach, miałem bardzo dobrego i inspirującego nauczyciela muzyki. Szybko zauważył, że garnę się do pianina i porozmawiał z rodzicami o moim zainteresowaniu muzyką. Od razu zaproponował także pomoc, mówiąc, że zna świetnego pianistę - Artura Jaronia, obecnego dyrektora Zespołu Szkół Muzycznych w Kielcach i nauczyciela fortepianu, i jeżeli rodzice się zgodzą, abym się uczył grać na fortepianie, to mnie z nim skontaktuje.
               I tak wraz z rodzicami udałem się na umówione konsultacje do pana Artura Jaronia, który stwierdził, że widzi mnie w szkole muzycznej i jak najbardziej fortepian będzie dla mnie odpowiednim instrumentem. Udałem się więc na egzaminy wstępne, które okazały się dla mnie bardzo szczęśliwe – zostałem przyjęty od razu do trzeciej klasy, co było bardzo pożądane z uwagi na dość późne rozpoczęcie przeze mnie edukacji muzycznej.
               Pierwszy i drugi stopień szkoły muzycznej ukończyłem na fortepianie. W tym czasie miałem dobre kontakty z organistą w mojej rodzinnej parafii, który umożliwił mi spróbowanie swoich sił przy kontuarze organów. I tak zrodziła się moja miłość do tego instrumentu i podjąłem decyzję o dalszym kształceniu właśnie w tym kierunku. Niedługo okazało się, że wspomniany organista w parafii przechodzi na emeryturę. Miałem wtedy 15 lat i ksiądz zaproponował, abym przejął na miarę możliwości obowiązki organisty. Dzięki temu miałem już stały dostęp do instrumentu i możliwość regularnego ćwiczenia.
               Za moich czasów nie było w Kielcach, tak jak dzisiaj, Zespołu Szkół Muzycznych, w ramach którego odbywa się także kształcenie ogólne. Wówczas funkcjonowała tylko szkoła muzyczna - PSM I i II stopnia, tzw. „popołudniówka”, a kształcenie ogólne odbywało się w rejonowej podstawówce czy później w liceum. Było to spore utrudnienie i logistyczne wyzwanie, tym bardziej, że obie szkoły były dość od siebie odległe. Ponieważ nie było wówczas jeszcze w kieleckiej szkole muzycznej klasy organów, rozpocząłem naukę w studium organistowskim przy kieleckiej kurii biskupiej pod kierunkiem ks. Zbigniewa Rogali. Oprócz tego uczyłem się prywatnie u pana Jerzego Rosińskiego, organisty katedry kieleckiej, świetnego koncertującego muzyka, a także dyrygenta chóralnego i teoretyka muzyki. To on przygotował mnie do egzaminów wstępnych na studia organowe.

               To już była poważna decyzja. Postanowił Pan studiować w Akademii Muzycznej w Łodzi.
               - Rozpocząłem studia w klasie organów prof. Mirosława Pietkiewicza. Jestem jednym z ostatnich absolwentów Profesora, który niedługo później przeszedł na emeryturę. Bardzo wiele się od niego nauczyłem. Zachęcał on swoich studentów do udziału w różnych kursach mistrzowskich interpretacji i improwizacji organowej, a ja chętnie z tego korzystałem. Często brałem udział w kursach krajowych i zagranicznych. Byłem trzy razy w Szwajcarii w Zurichu na stypendium u prof. Jeana Guillou, znakomitego organisty, kompozytora i pedagoga, który zmarł dwa lata temu. Nauka u prof. Guillou miała duży wpływ na moją grę i interpretację. Jeździłem też często do uwielbianych przez studencką brać organową, wręcz legendarnych Sejn, gdzie młodych organistów na warsztaty i koncerty zapraszał prof. Józef Serafin.

               Był to czas, kiedy brał Pan udział w konkursach muzyki organowej (Brno, Rumia, Wilno) i zdobywał Pan laury, ale przed konkursami i kursami, a także do egzaminów w macierzystej uczelni, trzeba przygotować odpowiedni repertuar. Studia to czas wytężonej pracy nad budowaniem repertuaru, chociaż koncertujący organiści muszą także przygotowywać nowe utwory.
               - Ma Pani rację, bo po studiach przybywa różnych obowiązków. Podejmujemy pracę zawodową, nierzadko w kilku miejscach, zakładamy rodziny, potem pojawiają się dzieci i czas na pracę nad nowym repertuarem bardzo się kurczy.
               Przez wiele lat prowadziłem klasę organów w Salezjańskiej Szkole Muzycznej w Lutomiersku, niedaleko Łodzi, i zawsze swoim uczniom powtarzałem, aby teraz, kiedy mają możliwości czasowe i otwarty umysł, pracowali nad repertuarem i jeździli na kursy. Sam doświadczyłem, jakie to ważne – przede wszystkim z uwagi na możliwość zdobycia nowych umiejętności, ale także z uwagi na zawierane kontakty i znajomości. Podczas studiów oraz kursów w Zurychu, Sejnach i wielu innych miejscach poznałem bardzo wielu muzyków, a zawarte tam znajomości i przyjaźnie trwają do dzisiaj. Moi przyjaciele zapraszają mnie do udziału w organizowanych koncertach czy festiwalach, proszą o realizację nagrań. Bardzo się staram, aby zawsze byli zadowoleni z mojej pracy. To wszystko jest bardzo ważne w działalności artystycznej.
               Chociaż w Lutomiersku już od kilku lat już nie uczę, to „edukacyjna żyłka” wciąż pozostała - od roku współpracuję z Uniwersytetem Opolskim, gdzie dla studentów muzykologii prowadzę wykłady i ćwiczenia z podstaw realizacji dźwięku, a od października bieżącego roku rozpocznę współpracę z Instytutem Mediów i Produkcji Muzycznej Akademii Muzycznej w Łodzi.

               Jestem przekonana, że czuje się Pan artystą spełnionym.
               - Absolutnie tak. A najlepszym na to dowodem jest to, że gdybym miał zacząć wszystko od początku, to nic bym nie zmieniał. Wszystko bym zrobił tak samo. Na pewno podjąłbym ten sam kierunek studiów i drogę zawodową.
Bardzo sobie cenię, że mam niezależną pozycję, nie jestem etatowym pracownikiem żadnej instytucji, szkoły czy uczelni, chociaż z wieloma współpracuję. Jeżeli chodzi więc o drogę zawodową, mam swoją niezależną wyspę, na której czuję się wolny.

               Mam nadzieję, że spodoba się Panu nasze kochane Podkarpacie i zechce Pan tu wracać jako organista albo realizator nagrań.
               - Z wielką przyjemnością. Bardzo mi się tutaj podoba, bo to jest piękny region, czysty, zielony, mieszkają tu dobrzy, życzliwi ludzie. Ponadto czuję, że tutaj jest duże zainteresowanie muzyką. Zwróciłem uwagę, że Podkarpacki Festiwal Organowy działa już prawie 30 lat! Mamy bardzo ciężki czas epidemii – a kultura stała się jedną z jej największych ofiar. Wiele imprez kulturalnych i festiwali muzycznych zostało odwołanych, a podkarpackie święto organów i muzyki nadal jest, chociaż odbywa się w zmienionej formie.

               Będziemy czekać na emisję Pana koncertu online, a w następnych latach, mam nadzieję, że będziemy mogli oklaskiwać Pana podczas koncertów na żywo.
               - Ja też mam taką nadzieję i dziękuję za rozmowę.

Z Panem Jakubem Garbaczem, organistą, kameralistą, producentem muzycznym i realizatorem dźwięku rozmawiała Zofia Stopińska w lipcu 2020 roku w Rzeszowie.

Nie wyobrażam sobie roku bez Łańcuta

             Zapraszam Państwa na spotkanie z panią profesor Izabelą Ceglińską, wybitną polską skrzypaczką, solistką, kameralistą i pedagogiem, związaną od najmłodszych lat z łódzkim środowiskiem muzycznym. Od 1988 roku jest zatrudniona w Akademii Muzycznej im. Grażyny i Kiejstuta Bacewiczów w Łodzi. W latach 1996 – 2001 była Prodziekanem Wydziału Instrumentalnego i wokalno-aktorskiego; w latach 2001 – 2008 Dziekanem Wydziału Instrumentalnego, a od 2009 do 2011 roku Kierownikiem Katedry Instrumentów Smyczkowych.
            Pani profesor Izabela Ceglińska prowadziła klasę skrzypiec podczas I turnusu 46. Międzynarodowych Kursów Muzycznych im. Zenona Brzewskiego w Łańcucie. Wywiad został zarejestrowany 19 lipca, a wcześniej, dokładnie 17 lipca, miałam szczęście wysłuchać znakomitego recitalu, który odbył się w Miejskim Domu Kultury w Łańcucie, a wykonawcami byli Izabela Ceglińska – skrzypce i Krzysztof Cegliński – fortepian.

fot.  FOTOS s.c.               Izabela Ceglińska 10

 

            Pani Profesor, jestem pod ogromnym wrażeniem piątkowego recitalu, za który chcę serdecznie podziękować. Dawno nie słyszałam tak wspaniałych kreacji dzieł Ludwiga van Beethovena na żywo.
             - Dziękuje bardzo, miło mi, że koncert się podobał. Przygotowywaliśmy się do niego z synem dość solidnie, aby jak najpiękniej świętować „Rok Beethovenowski”, ponieważ w tym roku mija 250. rocznica urodzin Ludwiga van Beethovena.
Czas pandemii sprawił, że prawie na całym świecie nie było koncertów i dlatego muzyka Beethovena nie rozbrzmiewała zbyt często. Można było jedynie posłuchać jej z płyt lub podczas audycji radiowych.

             W marcu zamknięte zostały sale koncertowe, a także szkoły. Nauczyciele jednak zobowiązani byli prowadzić lekcje poprzez dostępne środki przekazu, co wcale nie oznaczało, że mieli więcej czasu.
             - Wręcz przeciwnie, zdalne nauczanie było bardzie czasochłonne. Trudno było prowadzić lekcje poprzez Internet, ponieważ często zła jakość dźwięku nie pozwalała na to. Najlepszą metodą było przesłuchiwanie nagrań, bo wtedy jakość dźwięku była najlepsza, ale nie wszyscy mieli warunki, aby ich dokonywać. Ponadto małe dzieci potrzebują bezpośredniego kontaktu. Trzeba im coś pokazać, wytłumaczyć... Różne techniki stosowałam w zależności od sytuacji, co zajmowało mi więcej czasu niż praca podczas normalnych lekcji w szkole czy na uczelni.

             Po tej długiej przerwie dopiero w Łańcucie może Pani prowadzić normalne zajęcia.
             - Tak, to prawda i dlatego bardzo się wszyscy cieszymy, że jednak Kursy się odbywają, chociaż są w trochę zmienionej formie, bardziej okrojonej. Staramy się zachowywać wszystkie zalecenia, abyśmy byli wszyscy bezpieczni. Nie ma orkiestry, zajęć z kształcenia słuchu, kursu pedagogicznego. W sali prowadzę zajęcia wyłącznie z uczniem – nie mogą, tak jak w poprzednich latach, przychodzić na nie inni uczestnicy, rodzice, pedagodzy...

             Koncerty mistrzów także nie mogą się odbywać w sali balowej Muzeum – Zamku.
             - Tak, zostały one przeniesione do sali Miejskiego Domu Kultury, bo tam może być na widowni, (zgodnie z wymogami) ponad 150 osób. Organizatorzy – pani profesor Krystyna Ławrynowicz i pan prezes Krzysztof Szczepaniak - stworzyli nam takie warunki, że czujemy się jak w sali balowej, bowiem taka jest scenografia sceny.

             Grała Pani razem z synem i myślę, że to jest ogromny luksus grać z najbliższą osobą, a do tego ze świetnym pianistą.
              - Dla nas jest to wielka radość muzykowania. Pewne rzeczy związane z interpretacją kształtują się w czasie przygotowywania utworów, ale później na estradzie rozumiemy się bez słów, a nawet nie musimy się widzieć. Krzysztof często mówi, że nie musi na mnie patrzeć, ponieważ czuje wcześniej moje intencje interpretacyjne. Wie, kiedy będę zwalniać czy przyśpieszać i nawet oddech bierzemy w tym samym czasie. Bardzo lubię grać z synem i mam nadzieję, że on ze mną też.

fot. FOTOS s.c.          Izabela Ceglińska 11

           Od wielu lat co najmniej dwa tygodnie spędza Pani w Łańcucie. Pamiętam, że przyjeżdżała Pani tutaj jako uczestniczka Kursów.
            - Owszem, pierwszy raz byłam w Łańcucie w 1979 roku - ukończyłam wtedy ósmą klasę. W Łańcucie odbywały się wtedy elitarne Kursy dla studentów. Było może kilku utalentowanych uczniów szkół średnich, a uczniowie szkół podstawowych nie byli wtedy przyjmowani, chyba, że było się laureatem ważnego konkursu. Ja byłam laureatką Ogólnopolskiego Konkursu Młodych Skrzypków w Lublinie w 1978 roku i dlatego mogłam się ubiegać o przyjęcie mnie na Kursy w Łańcucie. Od razu bardzo mi się tutaj spodobało. Miałam być tylko na pierwszym turnusie, ale potem telefonowałam do rodziców i prosiłam, aby pozwolili mi być dłużej. Najpierw byłam w klasie prof. V. Abramowa z Bułgarii, a później u prof. Olega Krysy (Rosja). W kolejnych edycjach uczyłam się u prof. Zachara Brona (Rosja), Renato de Barbieri (Włochy) i Wernera Scholza (Niemcy). Nie wymienię w tej chwili wszystkich pedagogów, u których miałam możliwość pracować podczas Kursów, ale bardzo dużo się od Nich nauczyłam. Podczas studiów także w lipcu przyjeżdżałam do Łańcuta. Bardzo miło wspominam wszystkie te pobyty.
Zawsze marzyłam o tym, aby kiedyś tutaj powrócić jako osoba, mogąca podzielić się swoją wiolinistyczną wiedzą z młodszymi. To się udało 19 lat temu.

            Za rok będzie okazja do świętowania.
            - Będzie co świętować! Zawsze też występowałam podczas Kursów z recitalem. W tym miejscu chciałabym wspomnieć wspaniałą pianistkę Lubow Nawrocką, która trzy lata temu po ciężkiej chorobie od nas odeszła, a wcześniej przez co najmniej 10 lat w Łańcucie występowałyśmy zawsze razem i spełniałyśmy swoje marzenia o sonatach i innych utworach, których nigdy wcześniej nie grałyśmy. Były to pozycje bardzo trudne pianistycznie i wiolinistycznie, ale zarówno Luba jak i ja, lubiłyśmy takie wyzwania i zawsze umawiałyśmy się na przyszły rok z nowym repertuarem. Każda z nas ćwiczyła we własnym zakresie, a potem w Łańcucie robiłyśmy wspólne próby i grałyśmy na scenie w sali balowej. To była wspaniała pianistka i zawsze ją wspominam z łezką w oku.

            Wspomniała Pani o znakomitych mistrzach, u których uczyła się Pani w Łańcucie, ale tak naprawdę, to miała Pani wielkie szczęście do pedagogów, którzy przez wszystkie lata nauki czuwali na co dzień nad Pani rozwojem.
             - Oczywiście, że tak. Jako mała dziewczynka zaczęłam się uczyć u bardzo doświadczonego pedagoga pana Jerzego Wasieli, który również uczył wcześniej moją późniejszą panią Profesor Iwonę Wojciechowską (która, niestety, odeszła od nas w ubiegłym roku).
To była ta sama szkoła. Pan Jerzy Wasiela był osobą niezwykle cierpliwą i to była jego największa zaleta. Dzięki tej cierpliwości potrafił wydobyć z dzieci to, co najlepsze. Pamiętam, jak na pierwszych lekcjach zawsze ziewałam, za co moja mama zawsze mnie karciła. Pan Profesor nigdy nie podnosił głosu i był bardzo wyrozumiały.
             Z czasem przyszło zainteresowanie grą na skrzypcach. W siódmej klasie uczyłam się już u pani Profesor Iwony Wojciechowskiej i czasami miałam także konsultacje u Profesora Zenona Płoszaja. Bardzo dużo się od nich nauczyłam i teraz staram się tę wiedzę przekazywać młodym adeptom sztuki wiolinistycznej.

             Bezpośrednio po studiach związała się Pani z macierzystą uczelnią, czyli Akademią Muzyczną im. Grażyny i Kiejstuta Bacewiczów w Łodzi i tak jest do tej pory.
             - Aż trudno uwierzyć, ale to trwa już ponad 30 lat. W 1988 roku rozpoczęłam pracę jako asystent. Potem były kolejne szczeble awansów i w 2011 roku spotkał mnie zaszczyt uzyskania tytułu profesora sztuk muzycznych. Nominację odebrałam z rąk pana Prezydenta RP Bronisława Komorowskiego.

             Czy w dzisiejszych czasach, kiedy świat stoi przed młodymi ludźmi otworem, kiedy każdy utalentowany skrzypek może studiować gdzie chce, możemy mówić o polskiej szkole gry skrzypcowej?
             - Jak najbardziej tak, ale uważam, że nie dotyczy to tylko skrzypiec. W Polsce jest bardzo wysoki poziom nauczania na wszystkich instrumentach smyczkowych i konkurencji nie musimy się obawiać.
             Problem jest dopiero po studiach. Młodzież wyjeżdża z Polski, żeby łatwiej znaleźć pracę, chociaż w innych krajach nie jest wcale tak łatwo. Ja to widzę nawet po swoich dzieciach. Moja córka jest także skrzypaczką i wprawdzie pracuje na uczelni jako doktor sztuk muzycznych, ale dodatkowo uczy w szkole muzycznej w Łęczycy. Wiele czasu będzie tracić na dojazdy, bo w Łodzi nie ma aktualnie miejsc pracy dla skrzypków.

              Wydaje mi się, że łatwiej mogą znaleźć pracę dobrzy pianiści, ale pod warunkiem, że potrafią dobrze uczyć, czytać nuty a vista i chcą grać z innymi instrumentalistami.
              - Ma Pani rację i pewnie dlatego syn miał więcej szczęścia, pracuje bowiem w łódzkiej Akademii Muzycznej i w łódzkiej  Ogólnokształcącej Szkole Muzycznej im.H.Wieniawskiego.

              Będąc uczennicą szkół muzycznych oraz studentką, uczestniczyła Pani w konkursach muzycznych i odnoszę wrażenie, że większą wagę przywiązywano wtedy do osiągnięć konkursowych.
              - Zacznijmy od stwierdzenia, że wtedy było o wiele mniej konkursów i przez to miały większą rangę.
Ważnym dla mnie konkursem był Konkurs Młodych Skrzypków w Lublinie i uczestniczyłam w nim dwa razy, zdobywając nagrody zarówno w ogólnopolskim (1978), jak i międzynarodowym (1979). Później miałam przerwę i w 1983 roku uczestniczyłam w Ogólnopolskich Przesłuchaniach Uczniów Klas Skrzypiec i Altówki w Elblągu, gdzie zdobyłam I nagrodę. Wtedy formuła była taka, iż uczestnicy z całej Polski przyjeżdżali do jednego miejsca i przesłuchania trwały tydzień. To był trudny konkurs. Pamiętam, że w komisji zasiadał kwiat polskiej wiolinistyki - profesorowie: Zenon Brzewski, Irena Dubiska, Eugenia Umińska, Jadwiga Kaliszewska, Oskar Rupel, Stefan Herman (u którego uczył się Konstanty Andrzej Kulka), Zenon Płoszaj. Jeśli wygra się przed taką komisją, to jest powód do dumy. Te dyplomy oprawiłam w ramki i autografy na nich złożone są bezcenne, bo to nasi wybitni skrzypkowie i pedagodzy. Można powiedzieć, że to oni stworzyli polską szkołę gry skrzypcowej.

              Po studiach rzuciła się Pani w wir pracy artystycznej i pedagogicznej.
              - Tak mi się udało. Czasy wtedy nie były łatwe i trudno było gdziekolwiek wyjechać, ale artystom pozwalano na zagraniczne wyjazdy z koncertami. Pamiętam, że nawet będąc jeszcze studentką uczestniczyłam w Internetionalen Jugendfestspieltreffen w Bayreuth. Tam jeździliśmy na trzy tygodnie i graliśmy koncerty kameralne. To były bardzo kształcące wyjazdy. Byłam też na kursie w Baden Baden, który prowadził słynny Ruggiero Ricci. To było także dla mnie ważne i kształcące wydarzenie. Wielkim wyróżnieniem był fakt, że Maestro przesłuchiwał wszystkich swoich uczniów i wybrał dwójkę (jedną z nich byłam ja), którym dał stypendium, a był to zwrot kosztów kursu, co było w tamtych czasach dla mnie ogromna nagrodą - a był to rok 1983. Grałam także tam koncert z towarzyszeniem orkiestry. Miło wspominam te młodzieńcze początki.

              Zaglądałam na pani stronę internetową i z podziwem patrzyłam na ogromny repertuar, zarówno jeśli chodzi o partie solowe z towarzyszeniem orkiestry, utwory kameralne i na skrzypce solo.
              - Ta strona jest niekompletna, bo od dłuższego czasu nie miałam nawet chwili, aby tam zajrzeć i uzupełnić wszystko. Szczególnie dużo sonat można byłoby tam dopisać. Zawsze lubiłam grać sonaty, a teraz gram sonaty podczas koncertów razem z synem, który uczy się ich i poszerza swój repertuar. Z pewnością przyda mu się to w przyszłości, ponieważ w Uczelni akompaniuje także skrzypkom.

              Wracając do repertuaru, który wykonywaliście podczas koncertu w Łańcucie. Zarówno III Sonata Es-dur op.12 nr 3 , jak i IV Sonata a-moll op. 23 to utwory na fortepian i skrzypce.
              - To prawda, pianista w obu tych sonatach ma dużo do grania, a szczególnie Sonata Es-dur jest wyjątkowo fortepianową sonatą, chociaż dla skrzypiec też nie jest łatwa, ze względu na niewygodną tonację. Tonacja Es-dur nie jest wymarzoną tonacją dla skrzypiec.

              Wykonała Pani ogromną ilość różnych koncertów w Polsce i za granicą. Są takie, które wspomina Pani z ogromnym sentymentem?
              - Z pewnością tak wspominam cały okres przygotowań do Międzynarodowego Konkursu Skrzypcowego im. Henryka Wieniawskiego. W 1986 roku. Ważnym wydarzeniem był fakt, że zostałam zakwalifikowana do ekipy, dostałam stypendium Ministra Kultury i Sztuki dla „Młodych Twórców” i miałam pomoc finansową, a jednocześnie także byliśmy proszeni o wykonanie koncertów przez różne filharmonie w Polsce. Ja występowałam wtedy z koncertami skrzypcowymi J. Sibeliusa i d-moll Wieniawskiego. Później już nie grałam tak często z orkiestrami. To był bardzo ciekawy czas, mimo tego, iż nie zostałam laureatką...

              Niekoniecznie po nagrody jedzie się na konkurs. Czasami można nie dostać nagrody, ale otrzymać zaproszenia na koncerty, a to jest bardzo ważne.
              - Na pewno tak, ale jednak ci, co dostają nagrody, mają bardziej otwartą drogę do koncertowania z filharmoniami, bo w pierwszym roku po konkursie każdy z laureatów grywa z orkiestrą we wszystkich polskich filharmoniach. Jak się nie jest laureatem, to już jest trudniej, ale ja się nie zrażałam.
„Róbmy swoje” – jak w piosence Młynarskiego.

              Proszę powiedzieć, jak to się stało, że zafascynowało Panią w dzieciństwie takie małe pudełeczko z czterema strunami, z którego słychać czarodziejskie dźwięki podczas pociągania po tych strunach smyczkiem.
              - Ja znałam te dźwięki od zawsze. U mnie w rodzinie były tradycje muzyczne, ojciec mojej mamy – dziadek Stanisław był skrzypkiem, pomimo, że był także wykształconym ekonomistą i nawet pracował w księgowości, to przez wiele lat był koncertmistrzem łódzkiej operetki. Moja mama zawsze chciała grać na skrzypcach, ale gra na fortepianie. Marzyła, aby córka grała na skrzypcach, a ponieważ ja nie stawiałam oporów i jak zaczęłam się uczyć, to nie sprawiało mi to trudności. Dobrze się rozwijałam, chociaż jak mnie w wieku 6 lat obejrzał pan Jerzy Wasiela, to stwierdził, że mam za cienkie paluszki do gry na skrzypcach, ale ponieważ jestem dzieckiem muzyków, to mnie przyjmie...
Później już wszystko dalej poszło...

              Jest już druga połowa lipca, a Pani jeszcze nie była na urlopie i ciągle ma czynny kontakt z instrumentem. Na jak długo skrzypek może sobie pozwolić na odłożenie instrumentu, aby później po dwóch, trzech dniach wrócić do formy?
              - Im jestem starsza i mam większe doświadczenie, tym zdarza mi się na dłużej odkładać instrument (śmiech).
Mówiąc poważnie, planujemy z mężem dwa tygodnie urlopu i skrzypce zostaną w domu. Zobaczymy, jak to wszystko się ułoży.
Uważam, że trzeba mieć stały kontakt z instrumentem, ponieważ inaczej aparat gry sztywnieje, Zawsze szukam nowych wyzwań, aby mieć cel i ćwiczyć. Ciągle jest motywacja, bo mam jakiś koncert, albo nagranie... Gram na skrzypcach już równo 50 lat, czyli pół wieku, ale chyba nie potrafiłabym na długo odłożyć instrumentu.

              Połączenie działalności artystycznej, pedagogicznej i życia rodzinnego nie jest łatwe.
               - To prawda, chociaż w tej chwili dzieci są już samodzielne. Ubiegły rok był dla nas bogaty w uroczystości, ponieważ syn ożenił się w sierpniu, a córka wyszła za mąż w grudniu. Dlatego mam już mniej obowiązków, ale w domu zawsze jakieś zajęcie się znajdzie. W czasie pandemii zaczęłam nawet piec chleb, także ciągle się rozwijam w różnych dziedzinach."

               Czy zastanawiała się Pani nad tym, kim chciałaby Pani być, gdyby nie była Pani skrzypaczką?

              - Jak byłam dzieckiem, uwielbiałam rysować i malować, ale później było tak dużo pracy związanej z ćwiczeniem na instrumencie, że te zainteresowania zeszły na daleki plan. Jednak gdziekolwiek jestem i zobaczę galerię, to do niej wchodzę i podziwiam piękne obrazy. Fascynują mnie kolory.
Może jak będę na emeryturze, to zacznę spełniać marzenia z dzieciństwa i będę na przykład malować?

              Wtedy przyjedzie Pani w lipcu do Łańcuta nie tylko ze skrzypcami, ale także ze sztalugami, pędzlami i farbami, i koledzy oraz uczestnicy Kursów będą podziwiać Pani obrazy?
              - Niewykluczone. To w naszym środowisku nie byłby taki odosobniony przypadek. Jedna z naszych kursowych pianistek także zajmuje się malarstwem i nawet padła propozycja zorganizowania wystawy jej obrazów.

              Mam nadzieję, że przyjazdy do Łańcuta kojarzą się Pani nie tylko z niełatwą pracą, ale także z przyjemnością.
              - To jest także wielka przyjemność, ponieważ młodzież, która tutaj przyjeżdża, nie jest zmuszana do pracy, tylko jest tu dlatego, że chce pracować i rozwijać się. Z taką młodzieżą zupełnie inaczej się pracuje. Każdy uczeń jest inny, do każdego trzeba mieć inne podejście i ja ucząc ich, także się rozwijam. Staram się także zarażać ich swoją pasją do gry na skrzypcach, bo ciągle ją w sobie mam.
              Za każdym razem jak przyjeżdżam do Łańcuta, wchodzę na zajęcia do Szkoły Muzycznej, spaceruję po parku, a nawet jak idę na zakupy do sklepu, to czuję się tak, jakbym była tutaj pierwszy raz, jak miałam 15 lat. Te wszystkie budowle, piękny park, który je otacza, są tutaj od setek lat. To także ma wpływ na niesamowitą atmosferę, która tutaj panuje i udziela się wszystkim.
              Nie wyobrażam sobie roku bez Łańcuta. Bardzo się denerwowałam, że w tym roku Kursy mogą zostać odwołane, ale jestem szczęśliwa, że się odbywają i mogę tu być.
I w tym miejscu pragnę jeszcze raz bardzo podziękować Pani Profesor Krystynie Makowskiej-Ławrynowicz i Panu Prezesowi Krzysztofowi Szczepaniakowi za ich determinację oraz ogrom pracy, który włożyli w organizację tych szczególnych 46 Kursów Muzycznych i przekonali do tej inicjatywy Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego.

Z Panią Profesor Izabelą Ceglińską, wybitna polską skrzypaczką i pedagogiem rozmawiała Zofia Stopińska podczas I turnusu 46 Międzynarodowych Kursów Muzycznych im. Zenona Brzewskiego w Łańcucie.

Jubileuszowe Salezjańskie Lato - „Między Wschodem a Zachodem”

            Od 1 do 20 sierpnia 2020 roku odbywa się XX Międzynarodowy Przemyski Festiwal Salezjańskie Lato. W dniu inauguracji rozmawiam z Panem Tomaszem Ślusarczykiem, dyrektorem artystycznym tej imprezy. Tegoroczna edycja jest bardzo bogata w recitale, koncerty kameralne i nie tylko.
             - Dwadzieścia lat to już tradycja. Festiwal całkowicie wydoroślał i chcemy nasz jubileusz zaakcentować dużą ilością różnych koncertów.
Ktoś może powiedzieć, że dobór programu jest przypadkowy. Może tak było na początku, ale później już każda edycja odnosiła się do określonej symboliki, do konkretnego znaczenia.
Inspiracją do powstania Festiwalu Salezjańskie Lato była Salezjańska Szkoła Organistowska oraz twórczość i cały dorobek dydaktyczno-naukowy, który tworzyli w Przemyślu salezjanie.
Od samego początku zastanawialiśmy się, jak pokazać tę muzykę i jak wrócić do korzeni.
Pierwszym utworem, który zabrzmiał na Festiwalu. była Toccata i fuga d-moll Jana Sebastiana Bacha. To był nasz hołd dla największego twórcy. Zawsze staraliśmy się, aby jeden z pierwszych koncertów kolejnych edycji dedykowany był Janowi Sebastianowi Bachowi. Tak też jest dzisiaj, bo rozpoczyna dwudziesty Festiwal monumentalna Toccata, Adagio i Fuga C-dur BWV 564.
             Pokażemy na tegorocznym Festiwalu nowo odkryte dzieła, ale jubileuszowa edycja ma przede wszystkim za zadanie odnieść się także do całej perspektywy wszystkich minionych edycji.
Przypomnimy prezentowane już dzieła, które mają związek z Przemyślem i najbliższym regionem. Nie zabraknie też dzieł Marcina Leopolity, Sebastiana z Felsztyna i innych twórców. Te utwory wprawdzie nie zostały skomponowane w Przemyślu, ale zostały zdeponowane w przemyskim archiwum kapeli Franciszkanów – w słynnym katalogu przemyskim, w którym, spośród wielu dzieł kompozytorów wczesnego polskiego baroku, są utwory Adama Jarzębskiego, Marcina Mielczewskiego czy Bartłomieja Pękiela.

             Może Pan powiedzieć o nowo odkrytych dziełach, które w tym roku zabrzmią i o koncertach, podczas których zabrzmi muzyka cerkiewna?
             - Niezwykle ciekawym będzie koncert, podczas którego zaprezentowane zostaną nowo odkryte dzieła z archiwum Opactwa SS. Benedyktynek w Przemyślu i w Jarosławiu.
Nie zabraknie też muzyki cerkiewnej. Po raz kolejny zabrzmi, w innej już odmianie, najstarszy znany rękopis pochodzący z Podkarpacia. Jest to tak zwany Irmołogion Przemyski. Księga powstała na początku XVII wieku, ale zawiera muzykę, którą z kolei Iwan Kańczucki (mnich klasztoru w Przemyślu), skomponował na zamówienie króla polskiego, napisał dla polskiego biskupa prawosławnego.
Niektórzy naukowcy doszukiwali się tutaj śpiewów kijowskich, bułgarskich, ale ostatecznie udało się zidentyfikować ten śpiew i faktycznie pochodzi on z Grecji, z góry Atos. Jest to melodia z XIII wieku i zarazem najstarszy rękopis muzyczny naszego regionu.

             W ciągu ostatnich dni kilkakrotnie widziałam krótki film, promujący dorobek poprzednich edycji Salezjańskiego Lata.
             - W tym roku udało nam się wyprodukować krótki film promocyjny. Miał być dłuższy, ale z uwagi na panującą pandemię i całą sytuację z tym związaną oraz niepewność finansową, nie podjęliśmy się tego zadania.
Ponieważ promowany jest festiwal muzyczny, to muzyka w tym filmie ma duże znaczenie. Skomponował ją Piotr Komorowski, znakomity muzyk piszący muzykę filmową, a temat zaczerpnął z fragmentu wymienionego przed chwilą fragmentu Irmołogionu Przemyskiego.

             Odbędzie się w tym roku siedemnaście koncertów, a wszelkie informacje dotyczące miejsc, wykonawców i programów znaleźć można na afiszach.
             - Informacje znajdą Państwo także na stronach internetowych Parafii Salezjanów oraz Przemyskiego Centrum Kultury i Nauki „Zamek”, które od lat organizuje nasze koncerty.

             Zaprosił Pan znakomitych wykonawców, a część z nich pochodzi z naszego regionu, a już są artystami znanymi i cenionymi w świecie muzyki.
             - Ta tradycja przyświeca nam od początku. Z różnych powodów nie udało się zaprosić wszystkich, ale najważniejszym powodem były nasze możliwości finansowe.
Planowaliśmy, że zorganizujemy 20 koncertów na 20-lecie Festiwalu w 2020 roku, ale tylko na 17 stać nas było.
             Podczas dwóch koncertów wystąpi pani profesor Lilanna Stawarz, rodowita Przemyślanka, znakomita klawesynistka. Podczas jednego koncertu poprowadzi orkiestrę kameralną, w drugim wśród wykonawców znajdzie się pani Iwona Lubowicz, świetna sopranistka, która także pochodzi z Podkarpacia. Wystąpi także pan Daniel Prajzner, bardzo dobry organista, który zatrudniony jest w Katedrze Organów w Akademii Muzycznej w Krakowie, a od ubiegłego roku pełni funkcję wicedyrektora Międzyuczelnianego Instytutu Muzyki Kościelnej. W składzie świetnego Airis Quartet gra Przemyślanka – skrzypaczka Grażyna Zubik.
Z Przemyślem związany jest także młody organista Artur Szczerbinin, który wykona partie continuo podczas jednego z koncertów.

             Pan także wystąpi w roli dyrygenta albo grać Pan będzie na trąbce. Trudno, abyśmy omawiali programy wszystkich koncertów, ale pewnie są takie, które szczególnie Pan poleca.
              - Niezwykle ciekawy koncert odbędzie się 19 sierpnia w Archikatedrze greckokatolickiej. Bardzo cieszę się z wieloletniej współpracy z greckokatolicką Parafią Archikatedralną w Przemyślu. Wszystko rozpoczęło się, jak proboszczem tej Parafii był dzisiejszy Metropolita Przemysko-Warszawski Ksiądz Arcybiskup dr Eugeniusz Popowicz. Udało się w tej świątyni zorganizować wiele ciekawych koncertów. 19 sierpnia tego roku, oprócz chóru krakowskiego, wystąpią także dwa rodzime zespoły - Chór Archikatedralny i zespół wokalny Krajka. Podczas tego koncertu będziemy mogli po raz pierwszy usłyszeć niedawno odkrytą Wieczernię, czyli Nieszpory Tomasza Szewerowskiego, bazylianina związanego z Wilnem, Lwowem i Kijowem. Pod koniec XVII wieku Szewerowski był znanym i cenionym kompozytorem, tworzącym muzykę w dwóch tradycjach – wschodnią i zachodnią. Ta działalność kojarzy się z tytułem wiodącym naszego Festiwalu: „Między Wschodem a Zachodem”.
Myślę, że będzie to niezwykły wieczór choćby dlatego, że po ponad 350. latach zabrzmi muzyka Tomasza Szewerowskiego.

              Zwróciłam uwagę na przedziwne koło, które w tym roku znajduje się na plakacie, folderach festiwalowych i innych materiałach reklamowych Salezjańskiego Lata.
              - Jest to koło muzyki ze słynnego traktatu „Gramatyka muzyczna” Mikołaja Dyleckiego. Pierwsze wydanie tego traktatu pojawiło się w połowie XVII wieku w Wilnie w języku polskim. To była pierwsza pozycja traktująca o sposobie komponowania, retoryce, symbolice i harmonii w historii naszej muzyki.
              Dylecki bardzo świadomie podchodził do kwestii symbolicznej. Koło jest doskonałą figurą. Koło się nie kończy tak samo, jak muzyka. Koło cały czas obraca się tak jak sfery niebieskie. W ówczesnej tradycji i pojmowaniu świata, nawiązywano do teorii muzyki sfer. Nasza ziemska muzyka – musica humana, odzwierciedlała boską harmonię – harmonię sfer. Symbolem jest koło muzyki, które posiada wszystkie tryby z ówczesnymi praktykami wykonawczymi i pojmowania muzyki.
              Mikołaj Dylecki nie był związany z Przemyślem, ale jego utwory zamieszczane były w programach festiwalowych koncertów, ponieważ jego sztuka odzwierciedlała to, co u nas w tamtych czasach powstawało. Dlatego koło Mikołaja Dyleckiego jest symbolem tegorocznego Festiwalu.
              Jest to także zapowiedź tego, co będzie się u nas działo w przyszłości. Jestem przekonany, że należy utrzymać taki rodzaj prezentowania sztuki na naszym Festiwalu – „Między Wschodem a Zachodem”.

              Życzę organizatorom, aby jubileuszowa edycja Festiwalu przebiegła zgodnie z planami. Aby publiczność mogła słuchać wykonawców na żywo, oczywiście przy zachowaniu wszystkich obostrzeń związanych z pandemią.
- Dbamy o to, a ogromne wsparcie mamy ze strony Przemyskiego Centrum Kultury i Nauki „Zamek”, którym kieruje pani Renata Nowakowska. Wspólnie z tą placówką organizujemy Salezjańskie Lato chyba od początku.
Festiwal odbywa się dzięki hojnemu wsparciu Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego oraz Instytutu Muzyki i Tańca. Otrzymaliśmy także dofinansowanie z budżetu Województwa Podkarpackiego oraz z budżetu Gminy Miejskiej Przemyśl. W tym roku znacząco do naszej organizacji włączyli się i udzielili nam wsparcia Parafia Salezjanów w Przemyślu i Salezjanie Inspektoria Krakowska.
Serdecznie zapraszam na koncerty XX Międzynarodowego Przemyskiego Festiwalu Salezjańskie Lato.

Zofia Stopińska

Na zdjęciu Tomasz Ślusarczyk, dyrektor artystyczny Festiwalu Salezjańskie Lato, znakomity trębacz i pedagog.

Tomasz Ślusarczyk

Muzyka jest kobietą i dlatego jest nam tak bliska

            Wspólnie z panią Anną Podkościelną-Cyz, pomysłodawczynią i szefową utworzonego już ponad 15 lat temu w Tanowie kwartetu smyczkowego Con Affetto, pragniemy Państwu przedstawić ten zespół, który miałam już przyjemność oklaskiwać w tym roku dwukrotnie – 8 marca na Zamku Kazimierzowskim w Przemyślu i 25 lipca w Sali Koncertowej Stodoła w Kąśnej Dolnej, podczas koncertu w ramach obchodów 30-lecia Centrum Paderewskiego.

            Co oznacza pięknie brzmiąca nazwa Con Affetto?
            - Nazwa zespołu „Con Affetto” oznacza z włoskiego ”Z uczuciem”, ponieważ to właśnie emocje są główną siłą napędową każdej zagranej wspólnie nuty.

            Niedawno usłyszałam wiele komplementów pod Waszym adresem z ust pana prof. Klaudiusza Barana, znakomitego akordeonisty, bandoneonisty oraz Rektora Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina w Warszawie. Dowiedziałam się, że współpracujecie razem już od kilku lat.
            - Dokładnie, od kilku lat mamy tę wielką przyjemność i zaszczyt współpracować z Maestro, który bardzo rozwinął w nas pasję wspólnego tangowania. Wiele się w tym czasie nauczyłyśmy się od naszego Mistrza i cieszymy się, że ta współpraca rozwija się na inne pola. Mamy plany wykonywania nie tylko związanej z tangiem muzyki i mamy nadzieję, że najbliższe lata przyniosą jeszcze różne niespodzianki.

            W Kąśnej Dolnej Wasz zespół wystąpił z cieszącym się zasłużoną sławą Waldemarem Malickim. Jestem przekonana, że było to wielkie wyzwanie, ponieważ nie wszystko było dokładnie zapisane w nutach.
            - To prawda, że nie wszystko dało się zapisać. Ponadto podczas tego koncertu wystąpiliśmy w zmienionym składzie. Pojawił się trzon naszego zespołu, który gra razem od samego początku, a wystąpili z nami dwaj koledzy, a więc to kwintet smyczkowy towarzyszył Maestro Waldemarowi Malickiemu. Wystąpiliśmy w składzie: Paweł Wajrak – I skrzypce, Angelina Kierońska – II skrzypce, Karolina Stasiowska – altówka, Anna Podkościelna-Cyz – wiolonczela oraz Szymon Frankowski – kontrabas.
            Była to dla wielka przygoda i kolejny krok do przodu dla nas. Taki koncert wymaga oprócz perfekcyjnego przygotowania materiału, „otwartej głowy”, wielkiej uwagi, bo jest to show – czyli wszystko może się wydarzyć w trakcie. Taki żywy kontakt z publicznością i udany koncert daje nam wielką satysfakcję.

            Powróćmy jeszcze do początków działalności kwartetu Con Affetto i do środowiska, w którym zespół działa. Trzeba także podkreślić, że wielu znakomitych artystów stąd się wywodzi, od lat istnieje w Tarnowie Zespół Szkół Muzycznych i działa Tarnowska Orkiestra Kameralna. Con Affetto związane jest z Tarnowską Orkiestrą Kameralną?
            - Wszystkie związane jesteśmy z Orkiestrą. Pomysł powstania kwartetu i kameralnego muzykowania zrodził się, jak po ukończeniu studiów w Akademii Muzycznej w Krakowie w klasie prof. Adama Klocka, postanowiłam wrócić za moją wielką miłością, czyli obecnym mężem do Tarnowa. Grałam wtedy już od kilku lat w Tarnowskiej Orkiestrze Kameralnej, ale chciałam czegoś więcej, chciałam się nadal rozwijać nie tylko w grze orkiestrowej.
            Pomyślałam, że nie do końca mam predyspozycje, aby zostać solistką, ale zafascynowana jestem muzyką kameralną i założyłam kwartet. Od razu założenie było takie, że to ma być kwartet żeński i znalazłam trzy koleżanki, które także chciały grać w zespole kameralnym.

            Od początku gracie z tym samym składzie?
            - W trakcie tych 15-tu lat działalności była tylko jedna zmiana. Poprzednią II skrzypaczkę zastąpiła Karolina Bartczyszyn-Południak, natomiast z Angeliną Kierońską (I skrzypce) i Karoliną Stasiowską (altówka) gramy od początku.

            Słyszałam, że Con Affetto dysponuje dużym i zróżnicowanym repertuarem.
            - Na początku grałyśmy wyłącznie muzykę klasyczną i bardzo dużo pracy włożyłyśmy, aby wszystko precyzyjnie i pięknie brzmiało. Nie występowałyśmy często, bo niewiele osób organizujących koncerty nas znało. Ale bardzo się polubiłyśmy i wspólna praca sprawiała nam wielką radość.
Z czasem powiększał się nasz repertuar. Zespół dysponuje szerokim i zróżnicowanym repertuarem, począwszy od muzyki klasycznej.
            Po pewnym czasie postanowiłyśmy poszerzyć repertuar o inne utwory, które nam się podobały, czyli muzykę filmową, musicalową i w którymś momencie także tanga. Tanga grały w naszych duszach od początku, ale niezwykle inspirujące w tym zakresie było dla nas podjęcie współpracy z panem Klaudiuszem Baranem, jednym z najwybitniejszych polskich akordeonistów i bandoneonistów. Ta współpraca zaowocowała ciekawymi propozycjami koncertowymi, bo występowaliśmy wspólnie miedzy innymi podczas XX Międzynarodowych Spotkań Akordeonowych „Sanok 2018” oraz 12. Festiwalu BARBAKAN w Krakowie.

            Nie tak dawno Klaudiusza Barana i Con Affetto gorąco oklaskiwała publiczność przemyska.
            - Wspaniała publiczność, która zaakceptowała nas już od pierwszego taktu. Wspominamy ten koncert bardzo często, bo to było bardzo gorące przyjęcie. Myślę, że także dlatego, że jest to miejsce szczególnie bliskie sercu pana Klaudiusza. Był to także ostatni nasz koncert przed tą długą przerwą pandemiczną, która dotknęła wszystkich artystów.
Ten koncert pozostanie na zawsze w naszej pamięci i w sercach jako koncert, który oddzielił to, co było od tego, co dalej zamierzamy robić.

            Jestem przekonana, że czas przerwy został wykorzystany na pracę nad nowym repertuarem.
            - Jesteśmy naprawdę pracowite i dobrze wiemy, jak trudno jest dobrze sobie radzić na rynku muzycznym i zainteresować swoimi propozycjami filharmonie i różne instytucje zajmujące się popularyzacją muzyki. Dlatego stawiamy na ciężką pracę i nie zostawiłyśmy instrumentów pomimo, że wszystkie koncerty zostały odwołane.
            Miałyśmy w planach nagrania i już jutro wchodzimy do studia, aby nagrać utwory na naszą pierwszą autorską płytę. Wprawdzie mamy na koncie premierowe nagrania dyskografii współczesnego amerykańskiego kompozytora polskiego pochodzenia – Henryka Derusa, który zamówił u nas między innymi nagrania swojego kwartetu, tria z akordeonem, tria z fletem, tria z harfą. Te nagrania są na rynku amerykańskim. Teraz, w 15-tym roku istnienia, wymarzyłyśmy sobie płytę, która będzie złożona z naszych ukochanych utworów, które także bardzo podobają się publiczności.
Czas pandemii przeznaczyłyśmy na przygotowanie się do nagrania płyty.

            Ciekawa jestem, czy na płycie będą uwiecznione Wasze fascynacje tangiem i muzyką filmową, czy znajdzie się także muzyka klasyczna?
            - Postaramy się pokazać coś z naszych klasycznych korzeni, ale będą także tanga, bo udało nam się namówić do współpracy mistrza Klaudiusza Barana i drugiego znakomitego akordeonistę Pawła Kusiona. Wśród gości pojawi się jeszcze skrzypek Paweł Wajrak, z którym miałyśmy przyjemność współpracować przy okazji projektu z panem Waldemarem Malickim i także współpracujemy na co dzień w Tarnowskiej Orkiestrze Kameralnej. Pojawi się też nasza znakomita koleżanka Ania Lasota z teatru Muzycznego w Poznaniu, z którą nagramy fragment musicalowy, a połowa płyty to będą nasze ulubione utwory w wykonaniu kwartetu.
Con Affetto i goście – to był nasz wymarzony od wielu lat projekt, który teraz realizujemy.

             Powinna Pani dziękować opatrzności, że nie zdecydowała się Pani na karierę solistyczną, bo jest ona trudna i niepewna, a ponadto solista najczęściej na scenie jest sam. Występy w zespole kameralnym też nie są łatwe, bo trzeba nie tylko dobrze grać swoją partię, a do tego jeszcze słuchać innych i z nimi współpracować, ale za to na estradzie w niewielkiej grupie jest raźniej.
             - Jesteśmy szczęściarami, bo oprócz tego, że dobrze się czujemy, grając razem na scenie, to my naprawdę się przyjaźnimy i czas poza pracą też często spędzamy razem. Chętnie też sobie pomagamy w każdej sytuacji, ale szczególnie ważna jest pomoc w przygotowaniu się do koncertu. Wychodząc na scenę, musimy dobrze się prezentować i przed koncertem jedna drugą maluje, sprawdzamy, czy wszystko jest w porządku z naszymi kreacjami, a przede wszystkim z instrumentami. Panują między nami siostrzane stosunki. Bardzo się wspieramy na scenie i poza nią.

             Żeński kwartet Con Affetto jest najlepszym przykładem, że prawdziwe przyjaźnie między kobietami są możliwe.
             - Jesteśmy najlepszym tego dowodem już od wielu lat. Szczególnie męska część czytelników i naszych odbiorców się z tym nie zgodzi, ale naszym mottem jest, że „muzyka jest kobietą”. My się tym mottem kierujemy i dlatego muzyka jest nam tak bliska i dlatego zdecydowałyśmy, że my – cztery kobiety, będziemy realizować naszą wspólną pasję.

             Jest pasja, zapał do pracy, nie brakuje Wam pomysłów, oby tylko mogły się odbywać koncerty. Życzę wielu zaproszeń i podróży koncertowych w kraju i za granicą.
             - Mamy mnóstwo pomysłów i planów. Czekamy tylko na możliwość powrotu na sceny sal koncertowych.

             Z niecierpliwością będę czekać na Waszą płytę i obiecujemy, że wspólnie ją polecimy czytelnikom Klasyki na Podkarpaciu oraz na stronie Crescendo – klasyka na Podkarpaciu na Facebooku.
             - Koniecznie, wspaniale i już za to dziękuję serdecznie.

Z Panią Anną Podkościelną-Cyz, wiolonczelistką i liderką kwartetu smyczkowego Con Affetto rozmawiała Zofia Stopińska

Centrum Paderewskiego ma 30 lat

             Trzema wspaniałymi koncertami od 24 do 26 lipca 2020 roku Centrum Paderewskiego świętowało 30-lecie działalności. Jubileusze związane są z oficjalnymi datami i te trzydzieści lat liczone jest od momentu, gdy 28 lutego 1990 roku ówczesna Wojewódzka Rada Narodowa w Tarnowie „zobowiązała Wojewodę Tarnowskiego do utworzenia instytucji upowszechniania kultury muzycznej pod nazwą Centrum Paderewskiego Tarnów – Kąśna Dolna, co wojewoda uczynił bardzo szybko, bo jego decyzja weszła w życie od 12 marca 1990 roku.
             Wcześniej koncerty w dworku Ignacego Jana Paderewskiego w Kąśnej Dolnej organizowało Tarnowskie Towarzystwo Muzyczne i to z pewnością miało wpływ na działalność koncertową Centrum, a kolejny dyrektorzy dbali o wszechstronny rozwój tego miejsca.
             Aktualnie instytucja ta współprowadzona jest przez Powiat Tarnowski oraz Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Od 2015 roku dyrektorem Centrum Paderewskiego w Kąśnej Dolnej jest pan Łukasz Gaj, który dba i rozwija działalność koncertową i edukacyjną tego miejsca, a także o wszystkie obiekty znajdujące się na terenie urokliwego parku.


              Byłam na koncertach z okazji jubileuszu i możemy z panem dyrektorem Łukaszem Gajem porozmawiać także o programie obchodów 30-lecia Centrum Paderewskiego.                         - Chcieliśmy, aby w pierwszych dwóch koncertach uczestniczyli przede wszystkim artyści, którzy byli związani z tym miejscem przez te 30 lat. Nieprzypadkowo też nasz pierwszy wieczór – Galę trzech dekad, poprowadzili pani Anna Woźniakowska i pan jak Popis, którzy znają to miejsce od wielu lat, a Centrum Paderewskiego od momentu powstania. Również znają to miejsce „od zawsze” znakomici skrzypkowie Wadim Brodski i Krzysztof Jakowicz. Prestiż i markę tego miejsca budował wraz z innymi znakomitymi artystami, pan Krzysztof Jakowicz, który nie wystąpił na tej Gali ze względów zdrowotnych, ale w najbliższym czasie do nas przyjedzie i wystąpi.
Związany z nami jest od pierwszej połowy lat 90-tych ubiegłego wieku pan Waldemar Malicki, który był głównym bohaterem drugiego wieczoru.
             Wielu wspaniałych artystów powinno z nami świętować ten jubileusz i wystąpić w Kąśnej, ale sytuacja związana z pandemią zmusiła nas do ograniczenia zarówno ilości osób na estradzie jak i na widowni Sali Koncertowej Stodoła.
Zawsze będziemy przypominać osobę pani dyrektor Anny Knapik, która nadała kierunek temu miejscu i zwabiła w początkowej fazie działalności tej instytucji wybitnych artystów do Kąśnej.

             Trudno byłoby z pamięci wymienić nazwiska wszystkich wybitnych artystów, którzy wystąpili w Centrum Paderewskiego w Kąśnej Dolnej.
             - Nie robiliśmy takich podsumowań. 30 lat to jeszcze nie czas na podsumowanie. Z jednej strony 30 lat to jest dużo, bo to w sumie niewielka instytucja w małej miejscowości, ale 30 lat w perspektywie na przykład 75-ciu Opery Śląskiej, to jest niewiele. Mam nadzieję, że najlepszy okres jest jeszcze przed tą instytucją. Myślę, że zasługuje ona na szczególną uwagę i troskę nie tylko władz powiatowych ale także centralnych i to się dzieje. Dlatego jestem pełen nadziei, że najlepsze lata jeszcze przed nami.

             Dodajmy, że 30 lat temu wszystkie koncerty odbywały się pomieszczeniach dworu, wszystko wyglądało skromniej, ale entuzjazm był wielki. Przez te lata wiele się tutaj zmieniło. Działacie w zupełnie innych warunkach.
             - Warunki trzeba stwarzać nie tylko artystom, którzy u nas występują, ale również melomanom. Musimy iść z duchem czasu, ale jednocześnie nie możemy zatracić tego, co jest najważniejsze, żeby przez cały czas czuwał nad tym miejscem duch Ignacego Jana Paderewskiego.
             Przyszłość musi być powiązana z przeszłością. Jubileusze takie jak ten mają temu służyć, Podczas pierwszego koncertu doskonale to robili pani Anna Woźniakowska i pan Jan Popis. Przypomnieli jak powstał festiwal „Bravo Maestro” czy „Mistrzowskie Wieczory w Kąśnej”. Takich zespołów kameralnych, jakie tworzyły się podczas tych festiwali nie powstydziłyby się najważniejsze estrady świata. Jak szwajcarski pianista Urs Ruchti koncertował na całym świecie i zbierał pieniądze na fortepian do domu Paderewskiego w Kąśnej. W połowie lat 90-tych ubiegłego stulecia powstał także pomysł adaptacji, a właściwie budowy stodoły z przeznaczeniem na salę koncertową. To były pomysły pani Anny Knapik, która chyba nawet nie wyobrażała sobie, że ta sala koncertowa będzie tak wyglądać jak dzisiaj. Z roku na rok ta sala jest coraz piękniejsza i nowocześniejsza, klimatyzowana, z dobudowaną częścią sanitarną.
             W przyszłym roku będziemy obchodzić 25-lecie festiwalu „Bravo Maestro” i trzeba na tegoroczne nasze 30-lecie także popatrzeć przez pryzmat tego Festiwalu, a także Festiwalu „Tydzień Talentów”.
             Podkreślę, że było bardzo dużo ludzi, którzy pracowali na sukces tego miejsca i dokładali swoją cegiełkę, nie tylko tych w Warszawie, ale przede wszystkim lokalnych. Centrum Paderewskiego ma bardzo dużo przyjaciół tutaj, na miejscu. Jeśli potrzebujemy jakichś drobnych napraw, remontów, czy prac na terenie parku, zawsze możemy liczyć na pomoc okolicznych mieszkańców, którzy potrafią i chętnie nam pomagają.

             Dla artystów magnesem jest nazwisko Ignacego Jana Paderewskiego, który był przed laty właścicielem tej posiadłości, a dwór to jedyny Jego dom jaki zachował się na świecie.
              - Z pewnością tak, ale trzeba pamiętać, że Paderewski jak tutaj mieszkał, to nie zamykał się w dworze, tylko asymilował się z miejscowym społeczeństwem. Animował życie kulturalne w tej małej miejscowości.

              Podchodzi do nas pani Anna Woźniakowska, chce nam coś powiedzieć.
              - Wprawdzie udzielam wywiadu, ale zapraszamy na chwilę.
              Anna Woźniakowska: Przepraszam, ale chcę tylko coś przekazać panu Dyrektorowi. W swojej bibliotece znalazłam coś, co powinno być tutejszej bibliotece. Ta książka wprawdzie nie dotyczy czasu pobytu Państwa Paderewskich w Kąśnej, ale okresu amerykańskiego, ale mimo wszystko...
Jak się przeczyta tę książkę, to zmienia się zdanie o Helenie Paderewskiej. Krąży o niej opinia, że była trochę niezrównoważona, zniszczyła mu życie i karierę, a to nieprawda. Oczywiście w starszym wieku miała już lekką demencję, ale czytając te wspomnienia, można zrozumieć dlaczego wybrał ją na towarzyszkę życia.
              - Dla nas wspomnienia o Helenie Paderewskiej są bardzo ważne, bez względu na to jakiego okresu dotyczą. Dziękuję serdecznie.
Z takimi sympatycznymi gestami mamy często do czynienia, ale są one dla nas bardzo ważne, bo budują atmosferę w Centrum Paderewskiego.

              Zdecydował się Pan na koncerty z udziałem publiczności. Wiadomo, że mniej melomanów może wejść do Sali, ale wszyscy bardzo wyczekują takich koncertów.
              - Dyrektorom wielu instytucji pandemia pokrzyżowała bardzo ambitne i ważne plany. Wiele instytucji popularyzujących muzykę obchodzi w tym roku jubileusze. Takie imprezy przygotowuje się z co najmniej z rocznym wyprzedzeniem. My też mieliśmy dużo wcześniej wszystko przygotowane, bo artyści, którzy występowali w ostatnich dniach mają zarezerwowane terminy z wielkim wyprzedzeniem, a tak słynny pianista jak Ingolf Wunder, laureat II nagrody na XVI Międzynarodowym Konkursie Pianistycznym im. Fryderyka Chopina ma kalendarz zapełniony na kilka najbliższych lat. Okazało się, że pandemia uniemożliwia jakąkolwiek działalność. Jeszcze w maju zastanawialiśmy się, w jakiej formie będziemy obchodzić 30-lecie - czy planować koncerty, czy skupić się tylko na wydawnictwach fonograficznych i związanych z Kąśną.
              Postanowiliśmy wszystko zorganizować zgodnie z planem przy zachowaniu wszelkich obostrzeń związanych z pandemią. Ponieważ nie mogliśmy zaprosić wszystkich chętnych na koncerty w Stodole, melomani, którzy nie zmieścili się w stodole, a chcieli koniecznie posłuchać, postawione zostały głośniki i mogli usiąść na ławkach przed Stodołą. Postanowiliśmy także nagrać koncerty i obszerne fragmenty będą niedługo udostępnione na naszej stronie.
Spotkanie z muzyką wykonywaną na żywo jest najważniejsze nie tylko dla naszej instytucji i dla melomanów, ale także dla artystów.
Waldemar Malicki mówił, że to był jego pierwszy koncert po dłuższej przerwie i cieszy się, że odbył się w Kąśnej, bo to ważne miejsce w jego działalności artystycznej.
              Niedawno Artur Jaroń ze swoim zespołem też u nas zagrał pierwszy koncert, którego solistą był baryton Jakub Milewski, który także wystąpił pierwszy raz po kilku miesiącach przerwy.
Artyści oczekują powrotu na sceny i kontaktu z publicznością, bo to jest chleb ich życia, to jest sól ich zawodu.

              Przekonał się Pan, że zarówno podczas tego pierwszego koncertu, jak i całego cyklu jubileuszowego publiczność zachowywała się bardzo odpowiedzialnie - wszyscy mieli maseczki, dezynfekowali ręce, wypełniali oświadczenia...
              - Faktycznie tak było. Wiem, że różnie podchodzą do tego organizatorzy koncertów – jedni wymagają oświadczeń, a inni nie. My opieramy się na wytycznych, które otrzymaliśmy od Głównego Inspektora Sanitarnego oraz z Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa narodowego, gdzie jest wyraźnie napisane, że organizator ma zbierać oświadczenia, które musi przez dwa tygodnie przytrzymywać. To jest przede wszystkim zabezpieczenie dla melomanów.

              Wszystko wskazuje na to, że za miesiąc spotkamy się na festiwalu „Bravo Maestro”.
              - Tak, z uwagi na sytuację, w tym roku zdecydowaliśmy się na dwa koncerty w ramach tego Festiwalu. Dla nas najważniejsze jest, aby zarówno ten Festiwal i jesienny „Viva Polonia” odbyły się na żywo. Dopóki melomani będą chcieli do nas przyjeżdżać, to my będziemy organizować koncerty zachowując pełny rygor sanitarny.
              W ostatnim tygodniu sierpnia odbędą się dwa koncerty w ramach festiwalu „Bravo Maestro” . W piątek, 28 sierpnia zaplanowaliśmy operę Gaetano Donizettiego „Napój miłosny” w wersji koncertowej. Z towarzyszeniem fortepianu przy którym zasiądzie Mirella Malorny wystąpią soliści teatrów operowych z Krakowa i Wrocławia: Iwona Socha (Adina), Adam Sobierajski (Nemorino), Jacek Jaskuła (Belcore), Tomasz Rudnick (Dulcamara) i Dorota Dutkowska (Gianetta).
             Następnego dnia zaplanowaliśmy Maraton Muzyczny, a swoją obecność potwierdzili tak znakomici instrumentaliści jak: skrzypkowie Katarzyna Duda i Janusz Wawrowski, altowiolista Michał Zaborski, wiolonczelista Marcin Zdunik, wystąpi także wiolonczelistka Zuzanna Sosnowska – laureatka nagrody na XXX Festiwalu Tydzień Talentów. Będziemy również oklaskiwać Klaudiusza Barana, który grać będzie na akordeonie i bandoneonie oraz pianistę Roberta Morawskiego.

             Gratuluję Panu cyklu koncertów z okazji 30-lecia Centrum Paderewskiego, bo wystąpili znakomici artyści, a programy koncertów były wspaniałe i podkreślały trzy dekady Waszej działalności.
Przeważali wirtuozi, którzy przyjeżdżali do Kąśnej od zawsze, a niektórzy tutaj rozpoczynali kariery, ale nie zabrakło młodego wykonawcy, który grał tu po raz pierwszy.
             - To także jest dla tego miejsca symboliczne.

Z panem Łukaszem Gajem, Dyrektorem Centrum Paderewskiego w Kąśnej Dolnej rozmawiała Zofia Stopińska 26 lipca 2020 roku.

Ilustrowane zdjęciami relacje z koncertów z okazji 30-lecia Centrum Paderewskiego już wkrótce.

Muzyczne powroty w rodzinne strony

            Z panem Kamilem Pękalą, świetnym polskim śpiewakiem urodzonym w Dębicy, spotykamy się 19 lipca w Rzeszowie, przed pierwszym koncertem zorganizowanym po dłuższej przerwie pandemicznej przez Rzeszowski Teatr Muzyczny „Olimpia”. Wystąpi Pan razem z sopranistką Renatą Drozd i pianistą Łukaszem Jankowskim. Dla Pan będzie to pewnie także jeden z pierwszych koncertów po kilku miesiącach.
            - Niestety ten czas pandemii dotknął wszystkich, a w szczególności artystów – ludzi wolnych zawodów, ponieważ oprócz tego, że zostaliśmy pozbawieni zarabiania pieniędzy na nasze życie, to zostaliśmy pozbawieni możliwości kontaktu z widownią.
Są zawody, które nie wymagają kontaktu z człowiekiem, kontaktu, który wpływa na obydwie strony, bo występując, dajemy energię z siebie i publiczność nam ją jakby odbija. Wtedy czujemy, jak jesteśmy odbierani, czy publiczność nas w pełni akceptuje, czy musimy się jeszcze bardziej postarać o jej względy. To są naczynia połączone.
Przez prawie cztery miesiące byliśmy pozbawieni jakiegokolwiek kontaktu z estradą, możliwości koncertowania. Nie ukrywam, że bardzo się ucieszyłem w momencie, kiedy pan Andrzej Szypuła, dyrektor Rzeszowskiego Teatru Muzycznego, zaprosił nas na ten koncert, bo jest to mój pierwszy koncert po tej przerwie i pewnie kolegów także. Mamy dużo energii, dużo uczuć, które chcemy pokazać, bo ta przerwa była za długa.

            Co Pan robił w czasie tej przerwy pandemicznej?
            - Przede wszystkim przytyłem, niestety, było dużo jedzenia i za mało ruchu (śmiech). Poważnie mówiąc, starałem się pracować nad repertuarem, ale trudno zdecydować, nad czym pracować, jak nie ma koncertów, które zabijają monotonię. Jak wszyscy artyści mamy nienormowany czas pracy. Czasem mamy trzy, cztery, a nawet pięć koncertów dzień po dniu, a później mamy tydzień lub nawet więcej przerwy. W tym czasie spotykamy się także na próbach i to jest normalne. Kiedy jednak czas przerwy trwa trzy lub cztery miesiące, to energia, którą mamy gaśnie, gaśnie, gaśnie...
            Przyznam się, że mogłem bardziej wykorzystać te cztery miesiące i nauczyć się dużo więcej nowego repertuaru, ale brakowało mi motywacji. Niby teatry powoli ruszają, ale jest tak dużo obostrzeń, że dla dyrekcji spektakl czy koncert jest dużym wyzwaniem i stratą finansową, ponieważ można sprzedać ograniczoną ilość biletów.
W Rzeszowie wystąpimy w plenerze i taki koncert jest łatwiej zorganizować, ponieważ wymagane rygory są łatwiejsze do spełnienia, natomiast każdy koncert lub spektakl w teatrze jest dla organizatorów ogromnym wyzwaniem i wiąże się z dodatkowymi kosztami.

            Chcę jeszcze zapytać Pana o taki koncert, jak dzisiaj. Publiczność uwielbia koncerty, podczas których usłyszeć może bardzo różnorodny repertuar i oklaskiwać kilku wykonawców, ale mnie się wydaje, że są one dla wykonawców trudniejsze od udziału w spektaklu operowym czy operetkowym.
             - Tak jak pani powiedziała, są one bardzo interesujące dla słuchaczy, którzy cieszą się różnymi kolorami muzycznymi oraz emocjami i uczuciami płynącymi z estrady. Dla wykonawców takie koncerty są bardzo trudne. Pierwszą część rozpoczynamy muzyką operową, co nie oznacza, że smutną, a później przechodzimy do repertuaru operetkowego, który wbrew powszechnej opinii jest trudniejszy do wykonania niż arie operowe. Często w tej muzyce musimy wykonywać arie kantylenowe, często występują długie frazy, równie często są bardzo szybkie, wymagające precyzji.
             Koncerty, w których mieszamy bardzo dużo różnych stylów muzycznych i technik wykonawczych, są dla występujących dużo trudniejsze i bardziej wymagające, szczególnie tym razem – po czteromiesięcznej przerwie.

             Jestem przekonana, że publiczność przyjmie Was gorąco i te wszystkie obawy szybko miną. W Rzeszowie czuje się Pan chyba jak w domu.
              - To prawda, lubię tu występować. Przed rokiem, również latem, występowałem na Rynku i publiczność dopisała nadzwyczajnie, cała płyta Rynku była zapełniona, a co najważniejsze – wszystkim się bardzo podobało.
W tym roku występujemy w innym miejscu, ale jest to piękny park w centrum miasta i mam nadzieję, że pomimo obostrzeń publiczność dopisze, a my postaramy się jak najlepiej zaprezentować.

              Rozmawialiśmy dosyć dawno i w tym czasie z pewnością wiele się w Pana działalności artystycznej wydarzyło.
              - Nie wiem, czy aż tak dużo się działo. Zaraz po studiach zacząłem współpracować z Teatrem Muzycznym w Lublinie, ponieważ był to jedyny teatr muzyczny w Polsce, w którym grane były opery. Wystąpiłem tam po raz pierwszy w 2009 roku w „Baronie cygańskim”, potem był „Straszny dwór” i „Carmen”. Kolejną operą była „Traviata”, w które występowałem chyba we wszystkich barytonowych partiach – od Markiza d’Obigny poprzez Barona Douphol aż po Georges’a Germonta (ojca Alfreda).
              Wystawialiśmy w Lublinie bardzo dużo oper, bo ówczesny dyrektor artystyczny Tomasz Janczak starał się często robić takie superprodukcje, jak „Nabucco”, „Aida”. Ja się tam czułem „jak ryba w wodzie”, bo z jednej strony można było wystąpić w jakiejś operetce, czasami zaśpiewać jakąś drugoplanową rolę. Wiadomo, że wykonywanie pierwszoplanowych ról wymaga dużo energii i wielkiego skupienia, ale zaśpiewałem tam także sporo pierwszoplanowych partii.
              Były także wystawiane musicale, jak Phantom – upiór w operze Gastona Leroux’a, który jest bardzo rozbudowany, i sporo innych ciekawych spektakli.
Później nastały inne czasy, zmieniali się dyrektorzy, którzy mieli trochę inne wizje i wszystko się zmieniało, ale w Teatrze Muzycznym w Lublinie pracowałem prawie 10 lat.

              Rozpoczął się nowy rozdział w Pana działalności, przeniósł się Pan z powrotem na północ Polski.
              - Występowałem w różnych projektach w Operze Bałtyckiej, zawitałem także do Opery Nova w Bydgoszczy, gdzie jest piękna sala, a dyrektor wspaniale prowadzi ten teatr. Występy w Operze Nova były dla mnie wielkim zaszczytem.
               Na początku marca wszystko się przerwało i teraz nie wiadomo, co będzie dalej. Jest wielu artystów, którzy chcą występować, a miejsca można policzyć na palcach rąk. Będzie trudno, ale trzeba się do tego jakoś dostosować.

              Publiczność, która nie śledzi poczynań w dziedzinie muzyki klasycznej, ciągle jeszcze Pana kojarzy z Filharmonią dowcipu, w której bardzo często Pan gościł na zaproszenie świetnego pianisty Waldemara Malickiego. Dzięki tej współpracy stał się Pan znany.
               - Tak. Na pewnym etapie, szczególnie początków, kiedy uczestniczyliśmy w emitowanych również przez telewizję programach autorskich Jacka Kęcika, Waldemara Malickiego i Bernarda Chmielarza, byliśmy w czołówce quasi-kabaretowej, chociaż śpiewaliśmy w sposób klasyczny.
Ten czas był dla mnie na pewno bardzo interesujący, chociaż w świecie operowym raczej mi przeszkadzał, bo wielu melomanów uważało mnie za kabareciarza, który wygłupia się na scenie i na pewno mieli rację.
              Natomiast dla mnie osobiście był to bardzo ciekawy okres. Dużo podróżowaliśmy, to był okres twórczy, ponieważ Jacek z Benkiem i Waldkiem pisali zabawne skecze, a my je tworzyliśmy. Zdobyłem wiele doświadczeń z zakresu interpretacji i aktorstwa, przyzwyczaiłem się także do obecności kamer.
Nie bierzemy udziału w tych programach już pięć, a może nawet sześć lat i patrząc z perspektywy tych lat, był to bardzo ciekawy okres, który dał mi także bezpieczeństwo finansowe tuż po ukończeniu studiów.

              Łatwo było później stanąć na scenach teatrów operowych?
              - Znalezienie miejsca w świecie opery było dosyć trudne, ponieważ musiałem się przyzwyczaić do innych wynagrodzeń i sposobu koncertowania oraz do solidnej pracy nad repertuarem. Spektakle operowe i koncerty wypełnione ariami operowym i operetkowymi wymagają dużo wysiłku zarówno psychicznego, jak i fizycznego.
Nie ukrywam, że było mi trudno, ale podszedłem do tego ambitnie, dużo pracowałem, zostałem śpiewakiem operowym i z tego żyję.

              Poproszę Pana jeszcze o wcześniejsze wspomnienia, ponieważ jest Pan człowiekiem z Podkarpacia, a dokładnie mówiąc urodził się Pan w Dębicy i tam pewnie stawiał Pan pierwsze kroki w dziedzinie muzyki, a później śpiewu.
              - Tak. Wszystko zaczęło się od Pana Pawła Adamka, który jest dyrektorem Szkoły Podstawowej nr 3 w Dębicy, ale też nauczycielem Szkoły Muzycznej I i II stopnia w tym mieście i dyrygentem szkolnej orkiestry. W tej orkiestrze najpierw grałem na skrzypcach, najpierw w drugich, a później nawet w pierwszych skrzypcach grałem.
              Pan Paweł Adamek usłyszał mnie kiedyś, jak śpiewałem w toalecie i spodobał się mu mój głos na tyle, że jak pod koniec lat 90-tych ubiegłego już wieku przygotowywali operę „Verbum nobile” i główny solista zachorował i nie mógł występować, to od razu pomyślał o mnie.
              Podjąłem się tego zadania nie wiedząc, co mnie czeka. W ciągu miesiąca musiałem nauczyć się całej partii. To było ogromne wyzwanie. Tak zaczęła się moja przygoda ze śpiewaniem.
Później postanowiłem kontynuować naukę w Liceum Muzycznym w Rzeszowie w zakresie gry na altówce, ale już towarzyszył mi śpiew, a nawet śpiewałem na różnych szkolnych imprezach.
              Pani dyrektor Marta Tyczyńska namówiła mnie, abym kształcił swój głos i skierowała do (nieżyjącej już) pani Anny Budzińskiej, która była znakomitą nauczycielką śpiewu i bardzo dużo mi pomogła. Przygotowała mnie i pojechaliśmy razem na Ogólnopolski Konkurs Wokalny im. Franciszki Platówny we Wrocławiu, gdzie (jeśli dobrze pamiętam), otrzymałem III nagrodę.
Po tym Konkursie poznałem panią. Pamiętam, że w studiu nagraliśmy rozmowę i „Wojaka” Fryderyka Chopina. To był 2002 rok.

              Pamiętam Pana także, że brał Pan udział w Festiwalu Muzyki Niemieckiej w Rzeszowie i otrzymał Pan I nagrodę.
              - To jest także ciekawa historia, ponieważ śpiewałem tam jedną z najtrudniejszych pieśni – „Król Olch” („Erlkönig”) Franciszka Schuberta. Ta pieśń jest także bardzo wymagająca dla pianisty, który przez cały czas gra w bardzo szybkim tempie oktawami i mój serdeczny przyjaciel Wojtek Gwiszcz, który był fagocistą, nauczył się tego i zagrał ze mną, ale chyba dwa, a może nawet trzy miesiące przed konkursem spotykaliśmy się prawie codziennie, aby dobrze przygotować tę pieśń technicznie i emocjonalnie.
Ta praca dała dobre efekty, bo zostaliśmy bardzo wysoko ocenieni.

              Zdobył Pan laury także uczestnicząc w Ogólnopolskim Konkursie Wokalnym w Dusznikach-Zdroju w 2006 roku.
              - To był ważny konkurs, ale zająłem tam II miejsce. Byłem jednak zadowolony, bo nie było tam podziału na kategorie wiekowe oraz na głosy męskie i żeńskie. Pierwszą nagrodę zdobyła kobieta, a ja drugą. Byłem wtedy w znakomitej formie i dużo ćwiczyłem. Pamiętam także, że dość duży pogłos sali, w której występowaliśmy, bardzo sprzyjał śpiewakom.

              W tym samym roku brał Pan w Międzynarodowym Konkursie Wokalnym im. Antonina Dvořaka w Karlowych Warach.
              - To był także bardzo ciekawy konkurs o randze międzynarodowej i zająłem tam III miejsce. Zawsze opowiadam anegdotę o tym Konkursie, ponieważ jako laureat III miejsca otrzymałem nagrodę pieniężną w wysokości ponad 500 złotych, a za sam przejazd zapłaciłem 800. Ponieważ był to wyjazd zagraniczny i miałem delegację z uczelni, to otrzymałem diety w Euro i otrzymałem zwrot kosztów w kwocie 1800 złotych. Po koncercie finałowym otrzymałem nagranie mojego występu na kasecie magnetofonowej i nigdy jej nie odsłuchałem, bo nie miałem magnetofonu, który odtwarza kasety, bo w 2006 roku już miałem wyłącznie odtwarzacze CD.

              Studiował Pan wtedy na Wydziale Wokalnym Akademii Muzycznej w Gdańsku, a Pana pedagogiem był prof. Leszek Skrla. Jak Pan trafił do klasy tego znakomitego Artysty?
              - Jak zacząłem już nieźle śpiewać i pojawiły się pierwsze sukcesy konkursowe, pomyślałem o studiach wokalnych. Wówczas moja rok ode mnie starsza kuzynka Iga Lis studiowała już w Akademii Muzycznej w Gdańsku w klasie skrzypiec. Poprosiłem ją, aby dowiedziała się, kto tam dobrze uczy na Wydziale Wokalnym. Niedługo powiedziała mi, że zdaniem starszych kolegów jednym z najlepszych pedagogów śpiewu w Gdańsku jest prof. Leszek Skrla. Nawiązałem z nim kontakt i dokładnie rok przed egzaminami umówiłem się na lekcję. Posłuchał mnie, spodobał mu się mój głos, poradził, jaki repertuar powinienem przygotować. Dwa, może trzy miesiące przed egzaminami pojechałem na drugie spotkanie i pochwalił mnie za opracowanie programu. Po tych dwóch spotkaniach już wiedziałem, że dobrze się rozumiemy i po dobrze zdanym egzaminie wstępnym napisałem podanie o przydzielenie mnie do klasy prof. Leszka Skrli i tak jesienią 2002 roku rozpoczęła się nasza współpraca.

              Myślę, że u tego pedagoga mógł się Pan nauczyć nie tylko dobrze śpiewać, ale także umiejętności aktorskich, ponieważ prof. Leszek Skrla jest nie tylko doskonałym śpiewakiem, ale także wspaniałym aktorem.
              - To prawda. Czasy, kiedy śpiewak stał na scenie i wykonywał swoje partie, skończyły się ponad 30, może nawet 40 lat temu.
Teraz od śpiewaka wymaga się takich samych umiejętności aktorskich, jak od aktorów dramatycznych. Nie oznacza to, że każdy śpiewak musi być znakomitym aktorem, ale reżyserzy, oprócz pięknego śpiewu, bardzo duży nacisk stawiają na aktorstwo. Współczesne spektakle często ogląda się jak film.
              Miałem szczęście, że mój pedagog był nie tylko na bardzo wysokim poziomie wokalnym i potrafił uczyć, ale także mogłem przyglądać się Jego wspaniałym kreacjom na scenie.
Już od 2006 roku byłem etatowym solistą Opery Bałtyckiej i dzięki temu spotykaliśmy się także na scenie. Często kończyliśmy zajęcia o 17:00 i od razu jechaliśmy wspólnie do Opery Bałtyckiej, aby po charakteryzacji spotkać się na scenie i razem śpiewać. Występowaliśmy tak w „Cyruliku sewilskim”, „Strasznym dworze” oraz w „Cyganerii”. Miałem szczęście występować na jednej scenie z moim pedagogiem i mogłem się od niego uczyć także w czasie spektakli. Otrzymałem też wiele wskazówek, jak posługiwać się głosem na dużej scenie i w niezbyt dobrze akustycznej sali.
Bardzo dużo się nauczyłem od Profesora i były to piękne pod względem artystycznym czasy.

              Dom rodzinny, czyli dom numer 1 jest w Dębicy, a gdzie jest takie miejsce na świecie, o którym Pan myśli – jestem w domu?
              - Trójmiasto. Tam pojechałem na studia, tam zostałem i tam jest mój azyl. Miałem taki epizod, że mieszkałem półtora roku w Lublinie, ponieważ tam pracowałem i wydawało mi się, że nie da się pogodzić tak dużych odległości dzielących moją pracę od domu, ale później okazało się, że mogłem mieszkać w Gdańsku i dojeżdżać do Lublina na próby i spektakle.
Trójmiasto to jest takie miejsce, w którym czuję się zawsze najlepiej. Nawet jak jestem w domu, to sama świadomość, że w ciągu 20 minut mogę znaleźć się nad morzem jest dla mnie czymś wspaniałym.
Jestem też sezonowym alergikiem i jak jestem latem na Podkarpaciu, to kicham i kaszlę, a w Gdańsku tylko czasami mam lekki katar sienny. Więc też kwestie zdrowotne wchodzą w grę.

              Mam nadzieję, że czas pandemii szybko minie, życie kulturalne wszędzie zacznie rozkwitać i do Rzeszowa, Dębicy lub do innych ośrodków kulturalnych na Podkarpaciu będzie Pan przyjeżdżał z koncertami.
              - Zawsze się bardzo cieszę, jak ktoś mnie tutaj zaprasza, tym bardziej, że mogę to połączyć z odwiedzeniem Rodziców. Mam tu dużo starych znajomych, a do tego tutejsza publiczność przyjmuje nas bardzo ciepło i zawsze z widowni czujemy dobrą energię. Mam także stąd bardzo dużo wspomnień. Bardzo miło wspominam Rzeszów, bo w tym mieście zacząłem naukę śpiewu i wkraczałem w dorosłe lata. Lubię tutaj być.

              Musimy kończyć rozmowę, bo Pan musi przygotować się do pracy na scenie.
              - Miło się rozmawia, ale ja faktycznie muszę się już śpieszyć. Dziękuję za miłe spotkanie i mam nadzieję, że zobaczymy się już wkrótce.

Z Kamilem Pękalą, znakomitym barytonem, rozmawiała Zofia Stopińska 19 lipca 2020 w Rzeszowie przed bardzo udanym koncertem, który odbył się na scenie Parku Jedności Polonii z Macierzą przy ul. Jałowego w Rzeszowie.
Słuchaliśmy świetnych wykonań arii i duetów z oper, operetek i musicali. Wystąpili: Renata Drozd – sopran, Kamil Pękala – baryton, Łukasz Jankowski – fortepian, a płynącą z estrady muzykę i wykonawców przybliżał publiczności Andrzej Szypuła.

Letnie Festiwale w Krościenku i na Podkarpaciu przeniesione do sieci

    

            Czas pandemii spowodował, że wiele imprez artystycznych zostało odwołanych, przeniesionych na późniejsze terminy lub odbywa się online. Pomimo niesprzyjających warunków, ożywioną działalność prowadzi Fundacja Promocji Kultury i Sztuki ARS PRO ARTE, która organizuje również Podkarpacki Festiwal Organowy. O realizacjach różnych projektów rozmawiam z panię Agnieszką Radwan-Stefańską, Prezesem Zarządu Fundacji, organistką i animatorką życia kulturalnego.
            - Sądzę, że nie ma słów na niesprzyjające warunki, bo każdy warunek musi sprzyjać, bez względu na to, czy będzie on łatwy, czy będzie on trudny.
W obecnej rzeczywistości najważniejsze jest to, żeby się w niej odnaleźć. Można oczywiście usiąść, założyć nogę na nogę i czekać, myśląc, że propozycje same do nas przyjdą.
Nic bardziej mylnego, trzeba się po prostu „przekwalifikować” na inne myślenie. Koncerty stacjonarne stały pod wielkim znakiem zapytania ze względu na sytuację pandemiczną, a my pozyskaliśmy spore dofinansowanie z programów ministerialnych. Żeby z niego skorzystać, musieliśmy się przystosować do panujących warunków.
W maju nie wiedzieliśmy, co będzie się działo w lipcu, a z decyzją nie mogliśmy zwlekać. Przenieśliśmy zatem wszystkie nasze działania do sieci.
Udało nam się pozyskać wspaniałego partnera w postaci Ars Sonora Studio z Łodzi, z którym realizujemy dwa nasze projekty. Pierwszym, który został już zarejestrowany, było „Pienińskie sacrum” w zamian za Letni Festiwal Pieniny-Kultura-Sacrum, odbywający się od dekady w Krościenku nad Dunajcem.

            Jest Pani pomysłodawczynią i dyrektorką tego Festiwalu.
            - Tak, odbyło się już dziesięć edycji, jedenasta nam się nie udała stacjonarnie, ale w tym roku powstał projekt połączenia interdyscyplinarnego sztuk – malarstwa, rzeźbiarstwa, muzyki organowej, kameralnej i góralskiej. Ma on także duże walory edukacyjne i historyczne. Zarejestrowaliśmy pięć odcinków w ramach „Pienińskiego sacrum”, na który dostaliśmy dofinansowanie z MKiDN z programu „Kultura w sieci”, w których wędrujemy szlakiem krościeńskich kościołów, poprzez Kopią Górkę, śladami Jana Pawła II, krościeńskich artystów mających swoje autorskie galerie w Krościenku nad Dunajcem, podążamy dalej szlakiem kapliczek malowniczo położonych na terenie Krościenka i Pienińskiego Parku Narodowego, a kończymy na śladach krościeńskiego zdroju, prowadzącego nas do dwóch dzikich źródełek poprzez piękne aleje lipowe i starą zabudowę ulicy Zdrojowej w Krościenku nad Dunajcem. Do tego dołączamy oczywiście muzykę klasyczną - organową i z towarzyszeniem organów. Są utwory nagrane z udziałem takich instrumentów, jak skrzypce, wiolonczela, instrumenty perkusyjne i grają dla nas także Górale.

            Powstają także nagrania płytowe. Niedawno słuchałam ciekawej, niekonwencjonalnej płyty „Sacrum po góralsku”, wydanej nakładem Wydawnictwa Ars Sonora.
            - Zamarzyło mi się w pewnym momencie włączenie do programów festiwalowych kultury ludowej – tej rodzimej, góralskiej, najbardziej autentycznej – i tak po tych dziesięciu latach trwania Letniego Festiwalu Pieniny-Kultura-Sacrum powstał projekt „Sacrum po góralsku”, do którego zaprosiliśmy znakomitego Jerzego Trelę jako narratora i świetnego interpretatora „Filozofii po góralsku” ks. Prof. Józefa Tischnera. Na bazie tego projektu nagraliśmy właśnie płytę. Została ona wydana dzięki dotacji Małopolskiego Urzędu Marszałkowskiego i Marszałka Województwa Małopolskiego Witolda Kozłowskiego oraz Gminy Krościenko nad Dunajcem na czele z jej wójtem, Janem Dydą.

            Rozmawiamy w Rzeszowie, bo aktualnie rejestrowane są nagrania w ramach Podkarpackiego Festiwalu Organowego.
            - Podkarpacki Festiwal Organowy w tym roku został również włączony do sieci. Pierwotnie było zaplanowanych 13 koncertów na Podkarpaciu. Nasze wnioski, które składaliśmy w wielu konkursach mecenatowych, zostały wysoko ocenione, ale w momencie, kiedy nie ogłoszono ostatecznych wyników ze względu na pandemię, została nam tylko dotacja Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego w programie „Muzyka”, którą pozwolono nam przekształcić na program w sieci.
            Musieliśmy „okroić” Festiwal o połowę wykonawców. Zrezygnowaliśmy z wykonawców zagranicznych, którzy i tak nie mogli do nas przyjechać, środki te przekształciliśmy i zainwestowaliśmy w profesjonalne studio, które realizuje nasze zamysły muzyczne i wizualne.
            W stolicy Podkarpacia zostały zarejestrowane programy w trzech kościołach: katedrze, św. Krzyża oraz w Rzeszowie-Zalesiu. Będziemy także w Jarosławskim Opactwie, bazylice Jezuitów w Starej Wsi oraz w zabytkowym kościółku w Lutczy. Zabrzmi muzyka organowa najwyższej próby twórczej w wykonaniu wirtuozów tego instrumentu: Jakuba Garbacza, Sławomira Kamińskiego, Waldemara Krawca, Łukasza Matei, Patryka Podwojskiego oraz Marka Stefańskiego. Premiera pierwszego odcinka zaplanowana jest w niedzielę 23 sierpnia o 19.00, o czym jeszcze będziemy informować.

            Nagrania będą wyemitowane, ale także pozostaną.
            - Zostaną jako materiał promocyjny Fundacji i jako wydawnictwo, bo moim zamysłem w kolejnym etapie działalności jest stworzenie albumu DVD.
W każdym miejscu, w którym realizujemy materiał, nagrywamy nie tylko muzykę, ale również słowo – krótka historia miejsca, krótka część o architekturze i sztuce.

            Macie także dużo innych planów.
            - Owszem, bo w międzyczasie ukazała się płyta „Sancta Maria Mater Dei” zarejestrowana w Leżajsku, a nasza Fundacja została partnerem tego wydawnictwa. Na płycie są zamieszczone utwory organowe w wykonaniu Marka Stefańskiego, który także towarzyszy czterem znakomitym śpiewakom stanu duchownego, tworzącym zespół Servi Domini Cantores.

            Prowadzenie Fundacji wymaga dużo pracy i umiejętności związanych z organizacją różnych projektów, ale chyba daje satysfakcję z udanych przedsięwzięć.
            - Ta satysfakcja jest na samym końcu, ale daje „napęd” do działania. Nie jesteśmy branżą rozrywkową, na którą jest większe zapotrzebowanie. Jednak przekonałam się, że jesteśmy tylko pozornie marginalną „branżą”. Jeżeli są efekty i nasze propozycje gromadzą liczną publiczność, jeżeli sale i wnętrza świątyń są wypełnione, to satysfakcja jest ogromna.
            Teraz odbiorcy uczestniczą troszeczkę inaczej w naszych działaniach, bo poprzez sieć, a sieć daje możliwości nie tylko regionalne – daje możliwości światowe. Słowo mówione jest w naszych filmach tłumaczone na język angielski.
             Pierwszy program z Krościenka pojawi się na stronie internetowe Fundacji Promocji Kultury i Sztuki ARS PRO ARTE, a także na kanale YouTube już w najbliższą sobotę i później co tydzień w soboty o 19.00 będą prezentowane kolejne odcinki, natomiast emisja realizowanych teraz w Rzeszowie i na Podkarpaciu programów rozpocznie się 23 sierpnia (niedziela) również o 19.00.

             Miejmy nadzieję, że w przyszłym roku będziemy się spotykać podczas koncertów na żywo.
             - Spotkamy się nawet raz w tym roku. 16 sierpnia zapraszamy do Katedry Rzeszowskiej na koncert „Sacrum po góralsku”, z udziałem wybitnego aktora Jerzego Treli, organisty Marka Stefańskiego i Kapeli Góralskiej Jaśka Kubika z Krościenka nad Dunajcem.

Z panią Agnieszką Radwan-Stefańską - Prezesem Fundacji Promocji Kultury i Sztuki ARS PRO ARTE, organistką i animatorką kultury rozmawiała Zofia Stopińska 21 lipca 2020 roku w Rzeszowie.

 

 

Subskrybuj to źródło RSS