Muzyczne powroty w rodzinne strony
Z panem Kamilem Pękalą, świetnym polskim śpiewakiem urodzonym w Dębicy, spotykamy się 19 lipca w Rzeszowie, przed pierwszym koncertem zorganizowanym po dłuższej przerwie pandemicznej przez Rzeszowski Teatr Muzyczny „Olimpia”. Wystąpi Pan razem z sopranistką Renatą Drozd i pianistą Łukaszem Jankowskim. Dla Pan będzie to pewnie także jeden z pierwszych koncertów po kilku miesiącach.
- Niestety ten czas pandemii dotknął wszystkich, a w szczególności artystów – ludzi wolnych zawodów, ponieważ oprócz tego, że zostaliśmy pozbawieni zarabiania pieniędzy na nasze życie, to zostaliśmy pozbawieni możliwości kontaktu z widownią.
Są zawody, które nie wymagają kontaktu z człowiekiem, kontaktu, który wpływa na obydwie strony, bo występując, dajemy energię z siebie i publiczność nam ją jakby odbija. Wtedy czujemy, jak jesteśmy odbierani, czy publiczność nas w pełni akceptuje, czy musimy się jeszcze bardziej postarać o jej względy. To są naczynia połączone.
Przez prawie cztery miesiące byliśmy pozbawieni jakiegokolwiek kontaktu z estradą, możliwości koncertowania. Nie ukrywam, że bardzo się ucieszyłem w momencie, kiedy pan Andrzej Szypuła, dyrektor Rzeszowskiego Teatru Muzycznego, zaprosił nas na ten koncert, bo jest to mój pierwszy koncert po tej przerwie i pewnie kolegów także. Mamy dużo energii, dużo uczuć, które chcemy pokazać, bo ta przerwa była za długa.
Co Pan robił w czasie tej przerwy pandemicznej?
- Przede wszystkim przytyłem, niestety, było dużo jedzenia i za mało ruchu (śmiech). Poważnie mówiąc, starałem się pracować nad repertuarem, ale trudno zdecydować, nad czym pracować, jak nie ma koncertów, które zabijają monotonię. Jak wszyscy artyści mamy nienormowany czas pracy. Czasem mamy trzy, cztery, a nawet pięć koncertów dzień po dniu, a później mamy tydzień lub nawet więcej przerwy. W tym czasie spotykamy się także na próbach i to jest normalne. Kiedy jednak czas przerwy trwa trzy lub cztery miesiące, to energia, którą mamy gaśnie, gaśnie, gaśnie...
Przyznam się, że mogłem bardziej wykorzystać te cztery miesiące i nauczyć się dużo więcej nowego repertuaru, ale brakowało mi motywacji. Niby teatry powoli ruszają, ale jest tak dużo obostrzeń, że dla dyrekcji spektakl czy koncert jest dużym wyzwaniem i stratą finansową, ponieważ można sprzedać ograniczoną ilość biletów.
W Rzeszowie wystąpimy w plenerze i taki koncert jest łatwiej zorganizować, ponieważ wymagane rygory są łatwiejsze do spełnienia, natomiast każdy koncert lub spektakl w teatrze jest dla organizatorów ogromnym wyzwaniem i wiąże się z dodatkowymi kosztami.
Chcę jeszcze zapytać Pana o taki koncert, jak dzisiaj. Publiczność uwielbia koncerty, podczas których usłyszeć może bardzo różnorodny repertuar i oklaskiwać kilku wykonawców, ale mnie się wydaje, że są one dla wykonawców trudniejsze od udziału w spektaklu operowym czy operetkowym.
- Tak jak pani powiedziała, są one bardzo interesujące dla słuchaczy, którzy cieszą się różnymi kolorami muzycznymi oraz emocjami i uczuciami płynącymi z estrady. Dla wykonawców takie koncerty są bardzo trudne. Pierwszą część rozpoczynamy muzyką operową, co nie oznacza, że smutną, a później przechodzimy do repertuaru operetkowego, który wbrew powszechnej opinii jest trudniejszy do wykonania niż arie operowe. Często w tej muzyce musimy wykonywać arie kantylenowe, często występują długie frazy, równie często są bardzo szybkie, wymagające precyzji.
Koncerty, w których mieszamy bardzo dużo różnych stylów muzycznych i technik wykonawczych, są dla występujących dużo trudniejsze i bardziej wymagające, szczególnie tym razem – po czteromiesięcznej przerwie.
Jestem przekonana, że publiczność przyjmie Was gorąco i te wszystkie obawy szybko miną. W Rzeszowie czuje się Pan chyba jak w domu.
- To prawda, lubię tu występować. Przed rokiem, również latem, występowałem na Rynku i publiczność dopisała nadzwyczajnie, cała płyta Rynku była zapełniona, a co najważniejsze – wszystkim się bardzo podobało.
W tym roku występujemy w innym miejscu, ale jest to piękny park w centrum miasta i mam nadzieję, że pomimo obostrzeń publiczność dopisze, a my postaramy się jak najlepiej zaprezentować.
Rozmawialiśmy dosyć dawno i w tym czasie z pewnością wiele się w Pana działalności artystycznej wydarzyło.
- Nie wiem, czy aż tak dużo się działo. Zaraz po studiach zacząłem współpracować z Teatrem Muzycznym w Lublinie, ponieważ był to jedyny teatr muzyczny w Polsce, w którym grane były opery. Wystąpiłem tam po raz pierwszy w 2009 roku w „Baronie cygańskim”, potem był „Straszny dwór” i „Carmen”. Kolejną operą była „Traviata”, w które występowałem chyba we wszystkich barytonowych partiach – od Markiza d’Obigny poprzez Barona Douphol aż po Georges’a Germonta (ojca Alfreda).
Wystawialiśmy w Lublinie bardzo dużo oper, bo ówczesny dyrektor artystyczny Tomasz Janczak starał się często robić takie superprodukcje, jak „Nabucco”, „Aida”. Ja się tam czułem „jak ryba w wodzie”, bo z jednej strony można było wystąpić w jakiejś operetce, czasami zaśpiewać jakąś drugoplanową rolę. Wiadomo, że wykonywanie pierwszoplanowych ról wymaga dużo energii i wielkiego skupienia, ale zaśpiewałem tam także sporo pierwszoplanowych partii.
Były także wystawiane musicale, jak Phantom – upiór w operze Gastona Leroux’a, który jest bardzo rozbudowany, i sporo innych ciekawych spektakli.
Później nastały inne czasy, zmieniali się dyrektorzy, którzy mieli trochę inne wizje i wszystko się zmieniało, ale w Teatrze Muzycznym w Lublinie pracowałem prawie 10 lat.
Rozpoczął się nowy rozdział w Pana działalności, przeniósł się Pan z powrotem na północ Polski.
- Występowałem w różnych projektach w Operze Bałtyckiej, zawitałem także do Opery Nova w Bydgoszczy, gdzie jest piękna sala, a dyrektor wspaniale prowadzi ten teatr. Występy w Operze Nova były dla mnie wielkim zaszczytem.
Na początku marca wszystko się przerwało i teraz nie wiadomo, co będzie dalej. Jest wielu artystów, którzy chcą występować, a miejsca można policzyć na palcach rąk. Będzie trudno, ale trzeba się do tego jakoś dostosować.
Publiczność, która nie śledzi poczynań w dziedzinie muzyki klasycznej, ciągle jeszcze Pana kojarzy z Filharmonią dowcipu, w której bardzo często Pan gościł na zaproszenie świetnego pianisty Waldemara Malickiego. Dzięki tej współpracy stał się Pan znany.
- Tak. Na pewnym etapie, szczególnie początków, kiedy uczestniczyliśmy w emitowanych również przez telewizję programach autorskich Jacka Kęcika, Waldemara Malickiego i Bernarda Chmielarza, byliśmy w czołówce quasi-kabaretowej, chociaż śpiewaliśmy w sposób klasyczny.
Ten czas był dla mnie na pewno bardzo interesujący, chociaż w świecie operowym raczej mi przeszkadzał, bo wielu melomanów uważało mnie za kabareciarza, który wygłupia się na scenie i na pewno mieli rację.
Natomiast dla mnie osobiście był to bardzo ciekawy okres. Dużo podróżowaliśmy, to był okres twórczy, ponieważ Jacek z Benkiem i Waldkiem pisali zabawne skecze, a my je tworzyliśmy. Zdobyłem wiele doświadczeń z zakresu interpretacji i aktorstwa, przyzwyczaiłem się także do obecności kamer.
Nie bierzemy udziału w tych programach już pięć, a może nawet sześć lat i patrząc z perspektywy tych lat, był to bardzo ciekawy okres, który dał mi także bezpieczeństwo finansowe tuż po ukończeniu studiów.
Łatwo było później stanąć na scenach teatrów operowych?
- Znalezienie miejsca w świecie opery było dosyć trudne, ponieważ musiałem się przyzwyczaić do innych wynagrodzeń i sposobu koncertowania oraz do solidnej pracy nad repertuarem. Spektakle operowe i koncerty wypełnione ariami operowym i operetkowymi wymagają dużo wysiłku zarówno psychicznego, jak i fizycznego.
Nie ukrywam, że było mi trudno, ale podszedłem do tego ambitnie, dużo pracowałem, zostałem śpiewakiem operowym i z tego żyję.
Poproszę Pana jeszcze o wcześniejsze wspomnienia, ponieważ jest Pan człowiekiem z Podkarpacia, a dokładnie mówiąc urodził się Pan w Dębicy i tam pewnie stawiał Pan pierwsze kroki w dziedzinie muzyki, a później śpiewu.
- Tak. Wszystko zaczęło się od Pana Pawła Adamka, który jest dyrektorem Szkoły Podstawowej nr 3 w Dębicy, ale też nauczycielem Szkoły Muzycznej I i II stopnia w tym mieście i dyrygentem szkolnej orkiestry. W tej orkiestrze najpierw grałem na skrzypcach, najpierw w drugich, a później nawet w pierwszych skrzypcach grałem.
Pan Paweł Adamek usłyszał mnie kiedyś, jak śpiewałem w toalecie i spodobał się mu mój głos na tyle, że jak pod koniec lat 90-tych ubiegłego już wieku przygotowywali operę „Verbum nobile” i główny solista zachorował i nie mógł występować, to od razu pomyślał o mnie.
Podjąłem się tego zadania nie wiedząc, co mnie czeka. W ciągu miesiąca musiałem nauczyć się całej partii. To było ogromne wyzwanie. Tak zaczęła się moja przygoda ze śpiewaniem.
Później postanowiłem kontynuować naukę w Liceum Muzycznym w Rzeszowie w zakresie gry na altówce, ale już towarzyszył mi śpiew, a nawet śpiewałem na różnych szkolnych imprezach.
Pani dyrektor Marta Tyczyńska namówiła mnie, abym kształcił swój głos i skierowała do (nieżyjącej już) pani Anny Budzińskiej, która była znakomitą nauczycielką śpiewu i bardzo dużo mi pomogła. Przygotowała mnie i pojechaliśmy razem na Ogólnopolski Konkurs Wokalny im. Franciszki Platówny we Wrocławiu, gdzie (jeśli dobrze pamiętam), otrzymałem III nagrodę.
Po tym Konkursie poznałem panią. Pamiętam, że w studiu nagraliśmy rozmowę i „Wojaka” Fryderyka Chopina. To był 2002 rok.
Pamiętam Pana także, że brał Pan udział w Festiwalu Muzyki Niemieckiej w Rzeszowie i otrzymał Pan I nagrodę.
- To jest także ciekawa historia, ponieważ śpiewałem tam jedną z najtrudniejszych pieśni – „Król Olch” („Erlkönig”) Franciszka Schuberta. Ta pieśń jest także bardzo wymagająca dla pianisty, który przez cały czas gra w bardzo szybkim tempie oktawami i mój serdeczny przyjaciel Wojtek Gwiszcz, który był fagocistą, nauczył się tego i zagrał ze mną, ale chyba dwa, a może nawet trzy miesiące przed konkursem spotykaliśmy się prawie codziennie, aby dobrze przygotować tę pieśń technicznie i emocjonalnie.
Ta praca dała dobre efekty, bo zostaliśmy bardzo wysoko ocenieni.
Zdobył Pan laury także uczestnicząc w Ogólnopolskim Konkursie Wokalnym w Dusznikach-Zdroju w 2006 roku.
- To był ważny konkurs, ale zająłem tam II miejsce. Byłem jednak zadowolony, bo nie było tam podziału na kategorie wiekowe oraz na głosy męskie i żeńskie. Pierwszą nagrodę zdobyła kobieta, a ja drugą. Byłem wtedy w znakomitej formie i dużo ćwiczyłem. Pamiętam także, że dość duży pogłos sali, w której występowaliśmy, bardzo sprzyjał śpiewakom.
W tym samym roku brał Pan w Międzynarodowym Konkursie Wokalnym im. Antonina Dvořaka w Karlowych Warach.
- To był także bardzo ciekawy konkurs o randze międzynarodowej i zająłem tam III miejsce. Zawsze opowiadam anegdotę o tym Konkursie, ponieważ jako laureat III miejsca otrzymałem nagrodę pieniężną w wysokości ponad 500 złotych, a za sam przejazd zapłaciłem 800. Ponieważ był to wyjazd zagraniczny i miałem delegację z uczelni, to otrzymałem diety w Euro i otrzymałem zwrot kosztów w kwocie 1800 złotych. Po koncercie finałowym otrzymałem nagranie mojego występu na kasecie magnetofonowej i nigdy jej nie odsłuchałem, bo nie miałem magnetofonu, który odtwarza kasety, bo w 2006 roku już miałem wyłącznie odtwarzacze CD.
Studiował Pan wtedy na Wydziale Wokalnym Akademii Muzycznej w Gdańsku, a Pana pedagogiem był prof. Leszek Skrla. Jak Pan trafił do klasy tego znakomitego Artysty?
- Jak zacząłem już nieźle śpiewać i pojawiły się pierwsze sukcesy konkursowe, pomyślałem o studiach wokalnych. Wówczas moja rok ode mnie starsza kuzynka Iga Lis studiowała już w Akademii Muzycznej w Gdańsku w klasie skrzypiec. Poprosiłem ją, aby dowiedziała się, kto tam dobrze uczy na Wydziale Wokalnym. Niedługo powiedziała mi, że zdaniem starszych kolegów jednym z najlepszych pedagogów śpiewu w Gdańsku jest prof. Leszek Skrla. Nawiązałem z nim kontakt i dokładnie rok przed egzaminami umówiłem się na lekcję. Posłuchał mnie, spodobał mu się mój głos, poradził, jaki repertuar powinienem przygotować. Dwa, może trzy miesiące przed egzaminami pojechałem na drugie spotkanie i pochwalił mnie za opracowanie programu. Po tych dwóch spotkaniach już wiedziałem, że dobrze się rozumiemy i po dobrze zdanym egzaminie wstępnym napisałem podanie o przydzielenie mnie do klasy prof. Leszka Skrli i tak jesienią 2002 roku rozpoczęła się nasza współpraca.
Myślę, że u tego pedagoga mógł się Pan nauczyć nie tylko dobrze śpiewać, ale także umiejętności aktorskich, ponieważ prof. Leszek Skrla jest nie tylko doskonałym śpiewakiem, ale także wspaniałym aktorem.
- To prawda. Czasy, kiedy śpiewak stał na scenie i wykonywał swoje partie, skończyły się ponad 30, może nawet 40 lat temu.
Teraz od śpiewaka wymaga się takich samych umiejętności aktorskich, jak od aktorów dramatycznych. Nie oznacza to, że każdy śpiewak musi być znakomitym aktorem, ale reżyserzy, oprócz pięknego śpiewu, bardzo duży nacisk stawiają na aktorstwo. Współczesne spektakle często ogląda się jak film.
Miałem szczęście, że mój pedagog był nie tylko na bardzo wysokim poziomie wokalnym i potrafił uczyć, ale także mogłem przyglądać się Jego wspaniałym kreacjom na scenie.
Już od 2006 roku byłem etatowym solistą Opery Bałtyckiej i dzięki temu spotykaliśmy się także na scenie. Często kończyliśmy zajęcia o 17:00 i od razu jechaliśmy wspólnie do Opery Bałtyckiej, aby po charakteryzacji spotkać się na scenie i razem śpiewać. Występowaliśmy tak w „Cyruliku sewilskim”, „Strasznym dworze” oraz w „Cyganerii”. Miałem szczęście występować na jednej scenie z moim pedagogiem i mogłem się od niego uczyć także w czasie spektakli. Otrzymałem też wiele wskazówek, jak posługiwać się głosem na dużej scenie i w niezbyt dobrze akustycznej sali.
Bardzo dużo się nauczyłem od Profesora i były to piękne pod względem artystycznym czasy.
Dom rodzinny, czyli dom numer 1 jest w Dębicy, a gdzie jest takie miejsce na świecie, o którym Pan myśli – jestem w domu?
- Trójmiasto. Tam pojechałem na studia, tam zostałem i tam jest mój azyl. Miałem taki epizod, że mieszkałem półtora roku w Lublinie, ponieważ tam pracowałem i wydawało mi się, że nie da się pogodzić tak dużych odległości dzielących moją pracę od domu, ale później okazało się, że mogłem mieszkać w Gdańsku i dojeżdżać do Lublina na próby i spektakle.
Trójmiasto to jest takie miejsce, w którym czuję się zawsze najlepiej. Nawet jak jestem w domu, to sama świadomość, że w ciągu 20 minut mogę znaleźć się nad morzem jest dla mnie czymś wspaniałym.
Jestem też sezonowym alergikiem i jak jestem latem na Podkarpaciu, to kicham i kaszlę, a w Gdańsku tylko czasami mam lekki katar sienny. Więc też kwestie zdrowotne wchodzą w grę.
Mam nadzieję, że czas pandemii szybko minie, życie kulturalne wszędzie zacznie rozkwitać i do Rzeszowa, Dębicy lub do innych ośrodków kulturalnych na Podkarpaciu będzie Pan przyjeżdżał z koncertami.
- Zawsze się bardzo cieszę, jak ktoś mnie tutaj zaprasza, tym bardziej, że mogę to połączyć z odwiedzeniem Rodziców. Mam tu dużo starych znajomych, a do tego tutejsza publiczność przyjmuje nas bardzo ciepło i zawsze z widowni czujemy dobrą energię. Mam także stąd bardzo dużo wspomnień. Bardzo miło wspominam Rzeszów, bo w tym mieście zacząłem naukę śpiewu i wkraczałem w dorosłe lata. Lubię tutaj być.
Musimy kończyć rozmowę, bo Pan musi przygotować się do pracy na scenie.
- Miło się rozmawia, ale ja faktycznie muszę się już śpieszyć. Dziękuję za miłe spotkanie i mam nadzieję, że zobaczymy się już wkrótce.
Z Kamilem Pękalą, znakomitym barytonem, rozmawiała Zofia Stopińska 19 lipca 2020 w Rzeszowie przed bardzo udanym koncertem, który odbył się na scenie Parku Jedności Polonii z Macierzą przy ul. Jałowego w Rzeszowie.
Słuchaliśmy świetnych wykonań arii i duetów z oper, operetek i musicali. Wystąpili: Renata Drozd – sopran, Kamil Pękala – baryton, Łukasz Jankowski – fortepian, a płynącą z estrady muzykę i wykonawców przybliżał publiczności Andrzej Szypuła.