wywiady

Mirosław Jacek Błaszczyk: "Muzyka i melomani to są naczynia połączone"

            Zapraszam Państwa na spotkanie z prof. Mirosławem Jackiem Błaszczykiem, jednym z najwybitniejszych polskich dyrygentów swego pokolenia, znakomitym pedagogiem, kierownikiem Katedry Dyrygentury Symfoniczno-Operowej w Akademii Muzycznej w Katowicach. Wywiad został nagrany przed koncertem, 19 marca 2021 roku w Filharmonii Podkarpackiej.

             Rozpoczynamy naszą rozmowę od gratulacji, bowiem płyta z oratorium "Sanctus Adalbertus" op. 71 Henryka Mikołaja Góreckiego w wykonaniu solistów Ewy Tracz (sopran), Stanisława Kufluka (baryton), Chóru Filharmonii Śląskiej i Orkiestry Symfonicznej Filharmonii Śląskiej pod Pana batutą została nominowana do Nagrody Muzycznej Fryderyk 2021. Płyta została wydana nakładem wytwórni DUX Recording Producers.

              To prawda. Bardzo mnie wiadomość o tej nominacji ucieszyła, ponieważ wcześniej była także nominowana IV Symfonia Henryka Mikołaja Góreckiego, która była odtworzona przez syna Mikołaja Góreckiego. Obydwa utwory zostały nagrane podczas koncertów.
Oratorium to powstało w 1997 roku jako upamiętnienie 1000. rocznicy męczeńskiej śmierci św. Wojciecha. Miało ono zostać wykonane podczas pielgrzymki do Polski papieża Jana Pawła II. Niestety, z powodu choroby kompozytora nie doszło do jego prawykonania. Rękopis oratorium odnalazł w archiwum kompozytora jego syn, Mikołaj Górecki.
             4 listopada 2015 roku, pięć lat od śmierci swojego twórcy, "Sanctus Adalbertus" zostało po raz pierwszy na świecie wykonane podczas uroczystego koncertu w Centrum Kongresowym ICE Kraków z okazji 70. rocznicy założenia Polskiego Wydawnictwa Muzycznego. Nominowany album zaś stanowi światową fonograficzną premierę utworu.
Do wykonania tego utworu potrzebny jest bardzo duży zespół orkiestrowy, liczący co najmniej 90 muzyków, z dużym kwintetem smyczkowym i bardzo rozbudowaną perkusją. Do tego potrzebna jest dwójka solistów i chór – w sumie olbrzymi aparat wykonawczy.
             Jestem jednak przekonany, że ten utwór obok III Symfonii, Trzech utworów w dawnym stylu oraz Koncertu fortepianowego, należy do utworów Henryka Mikołaja Góreckiego, które mają szanse często być wykonywane na świecie.

             Trzymam kciuki za pomyślne głosowanie w drugiej turze.

             Bardzo dziękuję, to jest istotne, ale uważam, że najważniejsze już za nami – utwór został zauważony i sama nominacja już jest sukcesem.

             Bardzo się cieszę, że mogę z Panem rozmawiać i przygotował Pan Orkiestrę Symfoniczną Filharmonii Podkarpackiej, ale trochę smutno, że znowu czeka nas przerwa i przez jakiś czas nie będziemy mogli słychać koncertów na żywo.

              Niestety, mamy teraz bardzo niedobry czas dla kultury, bo praca w teatrach operowych i dramatycznych oraz filharmoniach polega na tym, że przygotowujemy program i chcemy go wykonać przed publicznością. Liczymy na przeżycia i reakcję osób znajdujących się na widowni. Muzyka i melomani to są naczynia połączone. Oddzielenie tego jest szalenie trudne dla obu stron.
             Dla muzyków, którzy grają online i kłaniają się do pustej sali, starają się, jak mogą, żeby to wykonanie było jak najlepsze, ale brakuje im oddechu publiczności, który powoduje większą koncentrację i zaangażowanie, dzięki którym muzyka wznosi się na wyżyny. Kiedy gramy w pustej sali, jest to prawie niemożliwe.
Mnie także trudno jest dyrygować, kiedy widownia jest pusta. Inaczej się czujemy, jeśli wychodzimy na estradę i widzimy połowę czy nawet tylko 25 procent publiczności, która też jest złakniona żywej muzyki.
              Oglądając po pewnym czasie nasze koncerty online, sprawdzamy, ile osób wysłuchało naszych koncertów, czytamy komentarze i możemy powiedzieć, że melomani tęsknią za muzyką, a przede wszystkim za swoimi muzykami. Z pewnością melomani w Rzeszowie śledzą przede wszystkim to, co się dzieje w Filharmonii Podkarpackiej, melomani w Białymstoku śledzą to, co się dzieje w Filharmonii i Operze Podlaskiej.
              Jest taka więź i cudownie, że melomani piszą ciepłe słowa na temat zamieszczonych w sieci koncertów, a także najczęściej są to słowa: „miejmy nadzieję, że już wkrótce spotkamy się na żywo”.
To najlepiej świadczy o tym, że każdy region wychował swoich wielbicieli, swoich melomanów.

              Zaletą koncertów online jest fakt, że można ich słuchać również w różnych miejscach na świecie i jeśli ktoś przebywa daleko od ośrodka muzycznego, z którego pochodzi, to może śledzić, co się dzieje w jego rodzinnych stronach.
Dzisiaj pod Pana batutą posłuchamy utworów dla szerokiego grona publiczności. Tego koncertu posłuchają z przyjemnością nie tylko melomani.

               Tak, chociaż mało znana jest Uwertura do opery "Zamek na Czorsztynie" Karola Kurpińskiego, ale to jest lekka, cudowna muzyka. Ja ją „wynalazłem”, kiedy pracowałem z Sinfonią Iuventus. Potrzebowaliśmy wtedy utworu na orkiestrę tego kompozytora, a wtedy mało miałem wiedzy o Kurpińskim i oprócz Dwóch chatek nie znałem innego utworu.
              Dostałem partyturę Uwertury do Zamku na Czorsztynie i zachwyciłem się nią już studiując utwór przy fortepianie.
Oczywiście, że Karol Kurpiński skomponował ją posługując się swoim językiem muzycznym i wykorzystując elementy muzyki ludowej, ale w warstwie technicznej pobrzmiewają echa Mozarta, echa lekkiego, zwiewnego, początkującego Rossiniego. Piękna melodyka oraz wyraźne związki z wymienionymi wielkimi kompozytorami sprawiają, że Uwertury nie tylko świetnie się słucha, ale ma ona także warstwę energetyczną typową dla Czarodziejskiego fletu Mozarta czy Jedwabnej drabinki Rossiniego. Dużo w niej delikatnych, artykulacyjnych krótkich perełek i to jest najlepszym dowodem, że polscy kompozytorzy tego okresu tworzyli wspaniałe dzieła.
              Symfonia „Haffnerowska” D – dur KV 385 Wolfganga Amadeusza Mozarta to wspaniałe, radosne dzieło, które powstało w bardzo dobrym okresie życia kompozytora. Od pierwszej do czwartej części mamy jedną wielką zabawę muzyczną, niezwykle atrakcyjną dla słuchacza, ale niezwykle wymagającą dla muzyków, szczególnie dla instrumentów smyczkowych, chociaż instrumenty dęte mają także pole do popisu.
               To są dwie perły przełomu klasycyzmu i wczesnego romantyzmu, a na zakończenie mamy „przebój” muzyki symfonicznej, jakim jest Uwertura - Fantazja „Romeo i Julia” Piotra Czajkowskiego.
               Gdyby ktoś tylko przeczytał wstęp do dramatu „Romeo i Julia” Williama Szekspira, a później posłuchał muzyki, to wiedziałby wszystko o tym arcydziele.
W czasie 20 minut Czajkowski opowiedział o wszystkim, co znajduje się w dziele Szekspira. Tam jest miłość, tam jest zazdrość, tam jest pycha, tam jest nienawiść, tam jest dramat, tam jest morderstwo i tam jest dobre, optymistyczne zakończenie, bo dwójka kochających się osób znalazła spokój.

               Starałam się ostatnio na różne sposoby śledzić Pana działalność artystyczną i doszłam do wniosku, że Pana praca jest ceniona i ma Pan jej mnóstwo. Zaplanowanych ma Pan dużo koncertów w Polsce i pewnie są także nadal propozycje płynące z zagranicy.

                 Ostatnio ze względu na pandemię wyjazdy zagraniczne zostały wstrzymane w jedną i drugą stronę. Nie wyjeżdżamy i nie możemy zapraszać gościnnie solistów i dyrygentów, bo mamy trudne czasy.
               Oprócz wspomnianej już nominacji do nagrody Fryderyk mojego albumu, otrzymałem w grudniu Złoty Medal „Zasłużony Kulturze Gloria Artis”. Mam ogromną satysfakcję z faktu, że doceniono moją wieloletnią pracę z różnymi zespołami, bo oprócz Filharmonii Śląskiej, gdzie byłem ponad 20 lat dyrektorem artystycznym, to jeszcze pomagałem: w Toruniu, Jeleniej Górze, w Capelli Bydgostiensis w Bydgoszczy, przez kilka lat byłem szefem artystycznym w Sinfonii Iuventus, a teraz objął to stanowisko mój wychowanek Marek Wroniszewski. Po wielu latach powróciłem niedawno do Białegostoku i tam jestem teraz szefem artystycznym w Operze i Filharmonii Podlaskiej.
                Dużo było w mojej działalności tych zmian, ale też mam wielką satysfakcję, że gdy wracam do tych zespołów, o których wspomniałem, to jestem wprost entuzjastycznie witany przez muzyków. Cieszę się, że ta praca, którą tam włożyłem, nie poszła na marne, mało tego, muzycy są mi wdzięczni za te wspólnie spędzone lata, bo inaczej nie byłoby takiej reakcji i nie byłbym zapraszany do Filharmonii Śląskiej, Jeleniej Góry, Torunia, Bydgoszczy... Tym większa satysfakcja, że po wielu latach otrzymałem najwyższe odznaczenie za pracę w dziedzinie kultury.

                Fantastycznie, że rozstaje się Pan z zespołami, do których z radością wraca Pan jako gościnny dyrygent.

                To wcale nie polega na tym, żeby wiedzieć, kiedy odejść. Nadchodzi taki moment, kiedy trzeba zadać sobie pytanie – czy ja jeszcze jestem w stanie dalej rozwijać ten zespół, czy powiedzieć – zrobiłem swoje, po latach wspólnej pracy ta reakcja nie jest już taka, jakiej bym sobie życzył. Lepiej wtedy powiedzieć – dziękuję bardzo i oddać ster innemu, bardzo dobremu dyrektorowi, a takim jest Adam Wesołowski w Filharmonii Śląskiej, żeby ten zespół dalej się rozwijał. Największą satysfakcją dla mnie jest, jeśli to, co ja robiłem, jest kontynuowane, a zespół robi kolejne postępy. Uważam, że tak powinni postępować dyrygenci. Nie można tkwić w przekonaniu, że do emerytury albo do śmierci będę pracował w jednym miejscu. W pewnym momencie trzeba zadać sobie pytanie, czy ja mam na tyle entuzjazmu, który będzie owocował rozwojem zespołu.
                Proszę zauważyć, że w najlepszych orkiestrach na świecie kadencje wybitnych dyrygentów trwają średnio do 10 lat. Na przykład po tylu latach Claudio Abbado oddaje ster Simonowi Rattle’owi, który z kolei po ośmiu latach przekazuje zespół Gustavo Dudamelowi. Claudio Abbado już nie żyje, ale Simon Rattle jest nadal zapraszany i ubóstwiany przez muzyków, bo wiedzą, że on im dał swoje serce, umiejętności i wiedzę. Jeden dyrygent nie jest w stanie mieć kontrolę nad wszystkimi cechami: artykulacją, frazą, nieskazitelną intonacją, współbrzmieniem, balansem...
W każdym zespole po jakimś czasie należy dokonywać zmian szefa artystycznego. To jest szalenie ważne.

               Obowiązków administracyjnych ma Pan sporo, prowadząc Katedrę Dyrygentury Symfoniczno-Operowej.

                To prawda, ale należy także uwzględnić fakt, że przybywa nam lat. Nie mamy ciągle trzydziestu czy czterdziestu lat. Nie narzekam na zdrowie, ale ciągle muszę mieć dużo energii.
                Podjąłem się nowych obowiązków w Białymstoku. Kiedy odchodziłem stamtąd w 1995 roku, była tylko Filharmonia, a w tej chwili jest opera i filharmonia, wybudowany jest nowy gmach, przybyło zatrudnionych artystów, a to związane jest z nowymi wyzwaniami, nowymi odkryciami artystycznymi.
Orkiestra liczy 100 osób i można się spełniać pod względem repertuarowym, zamieszczając czasem w programie symfonie: Mahlera, Brucknera, Bartoka czy Strawińskiego. Jest to moja nowa, myślę, że ostatnia przed emeryturą karta w mojej działalności artystycznej.
Przez kilka lat mogę jeszcze dobrze służyć Białemustokowi, który tak samo kocham jak Katowice.
Bardzo się cieszę, że mogę pracować w obydwu tych miastach.

                Karierę dyrygenta rozpoczął Pan ponad 30 lat temu. Proszę powiedzieć, kto miał łatwiejszy start – Pan czy młodzi dyrygenci, którzy dzisiaj rozpoczynają działalność?

                Myślę, że dzisiaj jest o wiele lepiej. Wszyscy mają bez problemu dostęp do nagrań, a to jest bardzo ważne. Kiedy ja studiowałem, można było kupić tylko czarne płyty i trzeba było penetrować instytuty – najczęściej niemiecki i węgierski. Bardzo nikły był także dostęp do partytur. Szukaliśmy w bibliotekach albo czasem udawało się zakupić partytury również w sklepach instytutów.
                W tej chwili w Internecie można wszystko znaleźć i wydrukować każdą partyturę, i posłuchać utworu, nad którym pracujemy.
Ilość kursów mistrzowskich na świecie jest aktualnie ogromna. Jeżeli ktoś chce rozwijać swój talent i ma sponsoring w postaci państwowych stypendiów lub rodziców stać na pokrycie kosztów, to ma nieograniczone możliwości.
                Mój absolwent Piotr Wacławik jest aktualnie asystentem w Operze Krakowskiej, ale odwiedził już pół świata, uczestnicząc w różnych kursach i konkursach. Otrzymał wiele nagród w postaci kursów w Europie, był na stypendium w Stanach Zjednoczonych. Jeśli ktoś chce rozwijać swoje umiejętności i wiedzę, to nie ma żadnych problemów.
                Kiedy ja studiowałem, to w Europie były bodajże trzy, może cztery konkursy - Międzynarodowy Konkurs dla Młodych Dyrygentów w Besançon, Konkurs Dyrygencki Herberta von Karajana, Międzynarodowy Konkurs Dyrygencki w Budapeszcie i Międzynarodowy Konkurs Dyrygentów im. Grzegorza Fitelberga w Katowicach. To było wszystko, a ponadto przejść wszystkie eliminacje nie było łatwo i stąd bardzo trudno było się pokazać na arenie międzynarodowej.
                Trzeba także pamiętać, że pozamykane były granice państw i przemieszczanie się nie było proste. W tej chwili można mieć jedynie legitymację lub dowód osobisty i startować w różnych konkursach we wszystkich państwach Unii Europejskiej.
Marta Gardolińska, która kiedyś m.in. otrzymała wyróżnienie w Konkursie dyrygenckim w Białymstoku, niedawno wygrała konkurs i została dyrektorką muzyczną Opéra national de Lorraine (jest pierwszą w historii kobietą, kierującą istniejącą od 1758 roku instytucją). Szanse są olbrzymie dla wszystkich muzyków, nie tylko dla dyrygentów i nie potrzeba żadnych pozwoleń i wiz.
                Muszę tylko powiedzieć, że niestety, nie dorobiliśmy się jeszcze w Polsce mecenatu dla najlepszych muzyków.
Jeśli trafiają dyrygenci do różnych agencji artystycznych, to poprzez znajomości swoich profesorów. Dla przykładu powiem, ze Tadeusz Strugała zarekomendował kilku swoich absolwentów do renomowanej agencji artystycznej w Anglii, ale nie było to związane z wygraniem prestiżowego konkursu dyrygenckiego.
Spore szanse mają pianiści ze względu na Konkurs Chopinowski i wokaliści. Państwo wiedzą, że nasi czołowi śpiewacy mają bardzo wysoką renomę i agenci sami szukają w Polsce talentów w dziedzinie śpiewu operowego.
                 Moim zdaniem to powinno się zmienić i wszyscy najlepsi młodzi muzycy, najbardziej rokujący wielką karierę artystyczną, powinni otrzymać wsparcie, dzięki któremu mogliby szybko być docenieni w Europie i na świecie.

                 Pomimo braku warunków można powiedzieć, że Pan miał także szczęście, bo uczestniczył Pan w konkursach dyrygenckich, był Pan na stypendium w Stanach Zjednoczonych...

                   To prawda, ale to było dzięki temu, że mój Profesor był szefem Międzynarodowego Konkursu Dyrygentów im. Grzegorza Fitelberga. Gdybym nie był absolwentem prof. Karola Stryji, to miałbym kłopoty z dostaniem się na ten konkurs, bo Profesor dbał, aby jego zdolni studenci na tym konkursie się pokazali. Jak już powiedziałem, mało było wówczas konkursów dla dyrygentów, ale ja także nie byłem typowym konkursowiczem. Kiedy zdobyłem czwarte miejsce podczas IV edycji konkursu w Katowicach, byłem bardzo niezadowolony, wręcz załamany, że nie udało mi się znaleźć w pierwszej trójce, ale po latach doceniam tę nagrodę, która dała mi możliwość wyjazdu na stypendium do Los Angeles. Tam zostałem zauważony i otrzymałem propozycje poprowadzenia koncertów.
                 Później byłem na tournée po Stanach Zjednoczonych z Orkiestrą Państwowej Filharmonii w Białymstoku (1995; m.in. nowojorska Carnegie Hall).
O tym tournée było głośno w całej Polsce, bo mała orkiestra z niewielkiego ośrodka, jakim był wtedy Białystok, występowała w słynnej Canegie Hall. Gdyby to wydarzyło w obecnych czasach, moje notowania byłyby o wiele wyższe, ale ja i tak jestem bardzo zadowolony z życia, że tyle mi dało satysfakcji i tyle możliwości spełnienia się, i spełniam się nadal jako artysta.

                 Czy to prawda, że o takim instrumencie jak orkiestra pomyślał Pan dosyć późno, bo słyszałam, że mając już kilkanaście lat grał Pan na organach, w piłkę i chodził Pan do Filharmonii Śląskiej.
                 Dyrygowanie orkiestrą nie było marzeniem osiemnastoletniego młodzieńca, miałem inne zainteresowania, niekoniecznie związane z muzyką. Na koncerty zacząłem chodzić regularnie jak rozpocząłem studia na Wydziale Wychowania Muzycznego. Wówczas prof. Jan Wincenty Hawel „zaraził” mnie muzyką i wtedy zacząłem poważnie myśleć o tym, żeby to, co ma człowiek pod palcami na organach, mieć jako instrument żywy. Moim zdaniem orkiestra symfoniczna to są „żywe organy”.
                 Na organach grający może sobie każdy register włączyć lub wyłączyć, albo ściszyć pedałem, a potem screscendować, włączyć tutti czy mezzoforte i zmieniać barwę przy pomocy registrów.
Dyrygując orkiestrą, używając rąk lub mimiki prosimy orkiestrę, aby zagrali tak, a nie inaczej. Dzięki grze na organach upewniłem się, że chcę studiować dyrygenturę.

                 Myślę, że za jakiś czas można będzie z wyprzedzeniem planować koncerty, że po dzisiejszym koncercie wyjedzie Pan zadowolony ze współpracy z Orkiestrą Filharmonii Podkarpackiej, a jak otrzyma Pan kolejne zaproszenie, to chętnie poprowadzi Pan u nas kolejny koncert.

                 Powiem Pani, że mamy już wspólne plany, bo będziemy w Busku - Zdroju galą operową kończyć wspólnie z Filharmonią Podkarpacką Międzynarodowy Festiwal Muzyczny im. Krystyny Jamroz.
Gospodarzem tego wieczoru będzie pan Wiesław Ochman, a w gronie solistów znajdzie się jego wnuk Krystian Ochman. To będzie nowinka muzyczna.
Myślę, że współpraca z Orkiestrą Filharmonii Podkarpackiej będzie bardzo owocna.

Szanowni Państwo,
mój gość powiedział już bardzo dużo o utworach, które złożyły się na program koncertu w Filharmonii Podkarpackiej – ostatniego koncertu przed kolejną pandemiczną przerwą.
Ja dodam tylko, że był to wspaniały wieczór z Orkiestrą Symfoniczną Filharmonii Podkarpackiej w roli głównej. Przez cały czas słuchaliśmy efektów znakomitej współpracy dyrygenta i orkiestry. Przepięknie zabrzmiały rzadko wykonywana Uwertura do opery „Zamek na Czorsztynie” Karola Kurpińskiego i radosna Symfonia „Haffnerowska” D – dur KV 385 Wolfganga Amadeusza Mozarta.
Publiczność gorąco oklaskiwała wykonania tych dzieł, ale ogromne wrażenie wywarła znakomita kreacja Uwertury - Fantazji „Romeo i Julia” Piotra Czajkowskiego. Długo nie milkły brawa po zakończeniu utworu i wykonaniu krótkiego fragmentu tego dzieła na bis. Wszyscy chcieli, aby ten wieczór jeszcze trwał, bo nie wiadomo, kiedy ponownie się zobaczymy.

Zofia Stopińska

Z Arturem Jaroniem nie tylko o koncertach"

            W programie koncertu, który odbył się 5 marca 2021 roku w Filharmonii Podkarpackiej, znalazły się wyłącznie utwory kompozytorów francuskich. Wieczór rozpoczęła skomponowana w 1887 roku przez Gabriela Faure Pavana – niewielkich rozmiarów kompozycja, uwodząca słuchaczy tajemniczym nastrojem oraz rytmem dawnego tańca hiszpańskiego.
            Na finał zabrzmiała Mała suita, jeden z najwcześniejszych utworów Debussy’ego, który w oryginale powstał w 1889 roku na cztery ręce i dopiero później kompozytor opracował go na orkiestrę, a środkowe ogniwo stanowiła Fantazja na fortepian i orkiestrę, której muzyka urzeka młodzieńczą świeżością, ciekawą harmonią i różnorodnymi barwami. Partie solowe w tym utworze wykonał Artur Jaroń, a Orkiestrą Symfoniczną Filharmonii Podkarpackiej dyrygował Jacek Rogala.
            Przed koncertem miałam okazję rozmawiać z panem Arturem Jaroniem i zapraszam Państwa do przeczytania tej rozmowy.

              Dawno Pan nie występował w Rzeszowie.

              Ostatni raz byłem zaproszony jako solista koncertu w Filharmonii Podkarpackiej w 2017 roku. Grałem wtedy Koncert fortepianowy F- dur i Błękitną Rapsodię – George’a Gershwina i chyba z sukcesem, skoro pani dyrektor Marta Wierzbieniec zdecydowała się zaprosić mnie po raz kolejny. Moje związki z Filharmonią Podkarpacką w Rzeszowie są ścisłe, bo jeśli nawet ja nie gram w Rzeszowie, to Orkiestra Filharmonii Podkarpackiej gości u mnie na Międzynarodowym Festiwalu Muzycznym im. Krystyny Jamroz w Busku-Zdroju i przez cały czas podtrzymujemy więzy współpracy i przyjaźni muzycznej.
              Podczas dzisiejszego mojego spotkania z publicznością na żywo w Filharmonii Podkarpackiej wykonam utwór Claude Debussy’ego. Fantazja na fortepian i orkiestrę to muzyka, którą ja sobie wybrałem na temat pracy magisterskiej w 1988 roku w Akademii Muzycznej w Krakowie.
Nikt tego utworu nie znał, nawet szacowna komisja, która mnie oceniała podczas egzaminu z pracy dyplomowej.
              Będąc kiedyś w Warszawie w księgarni przy Nowym Świecie, przeglądając półki z nutami, natrafiłem na tę Fantazję i pomyślałem, że kupię te nuty. Kiedy położyłem je na pulpit i zacząłem grać, okazało się, że to bardzo przyjemny utwór. Po raz pierwszy wykonałem publicznie ten utwór na początku 1988 roku w Kielcach, jeszcze za dyrekcji Karola Anbilda, który sprzyjał bardzo młodym muzykom i później ten utwór wykonywałem w wielu miastach Polski, ale także poza granicami, m.in. w filharmoniach we Lwowie i Koszycach – wszędzie, gdzie udało mi się przekonać dyrekcje do wykonania utworu, który nie jest „oklepany”.
               W międzyczasie tak się miło złożyło, że Peters wydał partyturę razem z głosami i można je było nabyć także w Polsce. Pierwsze moje problemy były takie, że dostępna była tylko partytura i partia fortepianu, a nie było głosów orkiestrowych, a sprowadzenie głosów orkiestrowych z zagranicy było kosztowne. Na szczęście dzisiaj nie są to już tak ogromne pieniądze, a w dodatku Filharmonia Świętokrzyska zakupiła już materiał nutowy i dzięki temu będę w tym roku jeszcze grał tę Fantazję w Kielcach w maju. Cieszę się także, że ten utwór bardzo się spodobał panu Jackowi Rogali, dyrygentowi dzisiejszego koncertu i można go zaproponować jako ciekawostkę, ponieważ wszyscy znamy i kochamy Chopina, Beethovena, Rachmaninowa, a o istnieniu Fantazji na fortepian i orkiestrę Claude Debussy’ego mało kto słyszał, bo jest to twórca kojarzony z utworami na fortepian solo, na cztery ręce i słynnymi utworami na orkiestrę.
               Fantazja na fortepian i orkiestrę pochodzi z młodzieńczego okresu twórczości Debussy’ego, kiedy to powstały m.in. „Popołudnie fauna” i „Mała suita”, która najpierw skomponowana została na cztery ręce, a dopiero później sam Debussy zinstrumentował ją na orkiestrę.
Te utwory charakteryzują się melodyką, upodobaniem do zwiększonych trójdźwięków, rozszerzoną harmonią, nakładaniem się barw, a w samej fantazji mamy do czynienia jeszcze z młodzieńczym stylem, gdzie duży pierwiastek w partii solowej, w niektórych momentach, nawiązuje do Franciszka Liszta.
Cechuje ten utwór symfoniczna kameralistyka – czyli współdziałanie solisty z orkiestrą ma czasami partię wiodącą, czasami fortepian akompaniuje, nadając odpowiednią barwę.
Utwór wymaga ścisłej współpracy solisty i dyrygenta.

               Z pewnością ta współpraca układa się wzorowo, bo od lat działacie w jednym mieście – w Kielcach.

               To prawda, ale poznaliśmy się jeszcze wcześniej, bo w latach 90-tych ubiegłego wieku, spotkaliśmy się w Wałbrzychu, gdzie zaprosił nas nieżyjący już, niestety, Józef Wiłkomirski. Później Jacek Rogala został dyrektorem Filharmonii Świętokrzyskiej w Kielcach, a ja dyrektoruję w Zespole Szkól Muzycznych i łączy nas ścisła współpraca nie tylko jako dyrygenta i solisty, ale także na bazie placówek.
               Bardzo się cieszę, że Jacek Rogala jest zachwycony tą muzyką, bo bez tego zachwytu nie można byłoby w tak krótkim czasie tak dobrze przygotować tego utworu.
Trzeba także powiedzieć, że także muzycy Filharmonii Podkarpackiej z entuzjazmem podeszli do tego wykonania.

               Nie za mały jest skład zespołu smyczkowego?

               Dla solisty i publiczności nie powinien ten zmniejszony skład przeszkadzać. Nie można natomiast ominąć dużego składu instrumentów dętych (z klarnetem basowym i waltorniami), a także potrzebne są jeszcze dwie harfy. Troszkę mniejszy skład instrumentów smyczkowych sprawia, że soliście łatwiej się przebić przez orkiestrę.

               W rodzinnych Kielcach nie tylko jest Pan dyrektorem Zespołem Szkół Muzycznych, ale także uczestniczy Pan w organizacji życia muzycznego m.in. prowadząc autorską imprezę cykliczną „Salon Muzyki Kameralnej”.

               Długo tak było, ale ostatnio z powodu pandemii trzeba było trochę zwolnić tempo. Nasze szkolne koncerty organizowane wcześniej często dla mieszkańców Kielc, ostatnio nie odbywały się, ale mam nadzieję, że wrócimy do nich już na wiosnę, najpóźniej pod koniec maja i w czerwcu.
Wszyscy musimy uważać, bo sytuacja z pandemią jest poważna.

               Na Waszej stronie zobaczyłam, że przewidujecie organizację kilku konkursów, w zależności od sytuacji odbędą się na żywo lub online.

               Pod koniec marca organizujemy Wojewódzkie Przesłuchania Uczniów Klas Instrumentów Dętych szkół muzycznych I stopnia we współpracy z Centrum Edukacji Artystycznej, na początku kwietnia przeprowadzamy Ogólnopolski Konkurs Skrzypcowy i jest to najpoważniejsza impreza, którą Centrum Edukacji organizuje dla młodych muzyków. Wymagany jest bardzo duży i interesujący program, ale nagrody są bardzo interesujące z punktu widzenia młodego instrumentalisty. Pod koniec kwietnia mamy IX Ogólnopolski Konkurs Gitarowy „Gitara Viva”, a w maju odbędzie się nasza sztandarowa impreza - Międzynarodowy Konkurs Pianistyczny im. Maurycego Moszkowskiego „PER ASPERA AD ASTRA”.
               W przypadku tego Konkursu ciągle się zastanawiam nad jego organizacją. Chcąc zrobić go stacjonarnie, będziemy musieli zrezygnować z udziału młodych artystów z zagranicy, bo trudno przewidzieć, jaka będzie sytuacja pandemiczna.
Liczymy się z tym, że poprosimy uczestników o przesłanie nagrań, a jurorzy stacjonarnie w naszej szkole ich wysłuchają.
Laureaci mają zagwarantowany występ z orkiestrą i w przypadku udziału uczestników z zagranicy będziemy musieli z dyrektorem Jackiem Rogalą znaleźć takie terminy, żeby wszyscy mogli wystąpić.

               Faktycznie musi Pan podjąć ważną decyzję, którą z tych opcji wybrać.

               Jeśli zrezygnujemy z udziału uczestników z zagranicy, to konkurs stanie się imprezą ogólnopolską, natomiast jeśli ma to być konkurs międzynarodowy, to warto pozostać przy wersji online.
Nie będę usatysfakcjonowany słuchaniem nagrań i wiem, że wszyscy są już trochę zmęczeni nagraniami online. Również muzycy, którzy nagrywają, nie odczuwają takiej satysfakcji jak w przypadku kontaktu z publicznością.
Bardzo dużo jest nagrań w sieci, stąd trudno wybrać i trudno też pracując zdalnie przy komputerze przez 8 godzin, siedzieć i słuchać koncertów.

               Wprawdzie możliwe są w wyjątkowych przypadkach bezpośrednie kontakty nauczyciela gry na instrumencie z uczniami, ale to wszystko za mało.

               Przede wszystkim brakuje popisów, koncertów w wykonaniu młodych instrumentalistów, żeby mogli stanąć czy usiąść przed publicznością, pokazać swoje umiejętności.
W mojej szkole większość zajęć z instrumentu odbywa się w sposób hybrydowy (albo w całości stacjonarnie, albo naprzemiennie – online i stacjonarnie). Młodzież odczuwa skutki zamknięcia i nawet pojawiają się u młodzieży problemy psychiczne wynikające ze zdalnej nauki.
U nauczycieli także poziom depresji jest dość duży.
               Przesłuchania konkursowe, które odbywały się w tradycyjnej formie, pozwalały uczestnikom posłuchać grających konkurentów i to jest bardzo ważny element edukacyjny, a w przypadku konkursów online nie ma takiej możliwości.
Także jurorzy mają problemy z ocenianiem, bo jakość nagrań jest bardzo różna pod względem technicznym. Bardzo ważne są akustyka pomieszczenia, jakość urządzenia, na którym się nagrywa oraz umiejętności osoby, która to robi.
               Mamy pandemię, ale trzeba jak najlepiej uczyć młodzież, z wyprzedzeniem planować jej różne formy prezentacji muzycznych. Trzeba się starać normalnie żyć i znaleźć swoje miejsce pomimo ciągłego poczucia niepewności.

                Pomimo tej ciągłej niepewności bardzo dużo konkursów i koncertów udało się Panu zorganizować.

                Nie mogę narzekać. Podczas tego wiosennego zamknięcia trochę odpocząłem od codziennego zgiełku i oczyściłem umysł. Potraktowałem ten czas jako nieplanowany urlop, a później w wakacje rzuciłem się w wir pracy.
Skorzystałam z programu Ministra Kultury zatytułowanego „Kultura w sieci” i zarejestrowałem dużo nagrań.
                Jak tylko pojawiła się możliwość organizacji koncertów z udziałem publiczności, zainaugurowaliśmy działalność w Centrum Paderewskiego w Kąśnej Dolnej. Później był festiwal w Sandomierzu i rozmaite koncerty, ale również udało mi się zainicjować cykl „Chopinowskie inspiracje” w Muzeum Narodowym w Kielcach, który będzie w tym roku kontynuowany.
                We wrześniu, w sposób stacjonarny odbył się Międzynarodowy Festiwal Muzyczny im. Krystyny Jamroz w Busku-Zdroju. Oczywiście ubiegłoroczna edycja była nieco „okrojona”, bo nie było wielkich widowisk i różnych spotkań. Także jesienią udało się zorganizować konkursy wokalne: dla uczniów szkół średnich oraz dla studentów i absolwentów akademii muzycznych. Pierwszy z wymienionych odbył się w formie hybrydowej, a drugi w formie stacjonarnej.
                Z zespołem kameralnym oraz solistami-wokalistami udało nam się przygotować i nagrać Koncert sylwestrowy. 8 marca także gramy koncert z okazji Dnia Kobiet, który będzie transmitowany przez Radio Kielce na żywo. Koncert odbędzie się bez udziału publiczności, bo nie chcemy ryzykować. Staram się tak organizować życie moim kolegom, żebyśmy nie mieli zbyt dużej przerwy. Najdłuższą przerwę mieliśmy od połowy marca do końca czerwca. Teraz gramy od czasu do czasu. Myślę, że już w maju będą kolejne koncerty z publicznością.
                Wiele rozmawiałem z dyrektorami filharmonii w Rzeszowie i Kielcach o działalności instytucji muzycznych. Dobrze, że w czasie zupełnego zamknięcia mogliśmy grać koncerty online. Dzięki temu orkiestry były przez cały czas w gotowości, bo po dłuższej przerwie ciężko byłoby szybko wrócić do dobrej formy.
Wszyscy jednak tęsknimy za publicznością i mam nadzieję, że będziemy mogli się spotykać chociaż dla 50-procentowej widowni.

                Znam Pana z bardzo różnorodnych działań popularyzujących muzykę oraz wykonań różnych jej gatunków. Od dawna już chciałam zapytać, jaka muzyka jest najbliższa Pana sercu?
                Bliski mojemu sercu był jeszcze od czasu, gdy byłem uczniem średniej szkoły muzycznej Claude Debussy – grałem jego etiudy, preludia, obrazy, grałem dużo utworów na cztery ręce – m. in. Fantazję, którą dzisiaj wykonam w opracowaniu na fortepian i orkiestrę. Wielką przyjemność sprawia mi wykonywanie utworów Debussy’ego. Lubię tę stylistykę, barwę dźwięku i to, że ta muzyka zmusza mnie do szukania kolorów w muzyce. Uwielbiam utwory fortepianowe Ignacego Jana Paderewskiego, które gram bardzo chętnie. Po latach coraz bliższa mi jest muzyka Fryderyka Chopina.
                Kiedy ja uczyłem się w szkole średniej, i podczas studiów, panowało przekonanie, że lepiej unikać ciągłego grania utworów Chopina. Teraz stwierdzam, że „czym skorupka za młodu...” i z takimi wymaganiami, jakie stwarza muzyka Chopina, trzeba się zmierzyć jak najwcześniej i nie należy odkładać tego na później.
Moi uczniowie grają dużo utworów Fryderyka Chopina, dlatego, że wymagania dźwiękowe, wymagania estetyczne, formalne są ogromne i jeśli sprostają im nawet w 70 % to i tak jest to dla nich rozwijające.

                W eliminacjach do najbliższego Konkursu Chopinowskiego startuje Eryk Parchański, Pana uczeń.

                On jest chyba najmłodszym uczestnikiem w eliminacjach w naszej ekipie. Sam fakt, że został zakwalifikowany, jest dużym sukcesem dla Eryka. Być może, że nie jest to jeszcze jego konkurs, ale procentował będzie w przyszłości sam fakt, że zmierzył się z tym wyzwaniem.
                Jesteśmy obaj dobrej myśli, Eryk gra koncerty z utworami Chopina kilka razy w kwietniu, wystąpi także w maju na otwarcie Międzynarodowego Konkursu Pianistycznego im. Maurycego Moszkowskiego. Pracujemy aktualnie nad Sonatą h-moll i kompletujemy cały program, bo chcemy, żeby na zbliżające się eliminacje był w pełni gotowy i jeśli komisja go zakwalifikuje, żeby znalazł się godnie.

                Doskonale pamiętam Eryka z Międzynarodowego Konkursu Muzyki Polskiej im. Stanisława Moniuszki, bo przecież dotarł do finału.

                Nie był to łatwy konkurs, bo jego program był bardzo trudny i nadal jest jednym z najtrudniejszych, bo tej muzyki młodzi ludzie grają niewiele. Z utworów Fryderyka Chopina jest tylko etiuda, która ma potwierdzić sprawność uczestnika, a jest dużo innej polskiej muzyki. Okazuje się, że mamy bardzo dużo ciekawej muzyki i sam podczas pierwszej edycji słuchałem z wielkim zainteresowaniem wielu produkcji, nawet utworów na fortepian z orkiestrą.. Ogromnie ciekawy był Koncert fortepianowy Grażyny Bacewicz.
                Pojawiło się też wielu młodych wykonawców, którzy są na tyle elastyczni, że z pewnością będą się często pojawiali na estradach koncertowych.
Od wielu lat znam Piotra Pawlaka, bo poznałem go kiedy miał 11 lat w czasie konkursu w Koszycach, który bezapelacyjnie wygrał. Obserwuję jego rozwój i bardzo mi imponują jego poczynania, bo nie tylko świetnie gra Chopina, ale pokazał, że repertuar i jakość interpretacji pozwala mu dobrze znaleźć się w każdym rodzaju muzyki. Wróżę mu wielką karierę.

                Powodzenia życzymy także Pana uczniowi.

                Eryk Parchański w tym roku jest dyplomantem i będziemy się rozstawać. Ten rok jest dla nas bardzo trudny i te przesunięte eliminacje wcale mi nie ułatwiały życia, bo musimy pracować nad programem dyplomowym, a jednocześnie przygotowywać drugi na eliminacje.

                Kończymy tę rozmowę z nadzieją, że ta współpraca zaowocuje dalszymi kontaktami z naszą Filharmonią.

                Zapraszam Panią i wszystkich czytelników na finałowy koncert tegorocznego Festiwalu w Busku Zdroju. Orkiestra Filharmonii Podkarpackiej pod batutą Mirosława Jacka Błaszczyka wystąpi z laureatami naszych wokalnych konkursów im. Krystyny Jamroz. Gospodarzem wieczoru będzie Wiesław Ochman i wystąpi także jego wnuk Krystian. Ten koncert odbędzie się 11 lipca 2021 roku. Będzie to koncert plenerowy i przy okazji mogą Państwo zwiedzić tężnie, bo wystąpimy w dużym parku zdrojowym właśnie przy tężniach, które są kolejną atrakcją Buska Zdroju.

                 Bardzo dziękuję za spotkanie i poświęcony mi czas.

                 Miło mi było w panią rozmawiać. Dziękuję bardzo.

Szanowni Państwo, tę rozmowę z wykonawcą partii solowych, świetnym pianistą Arturem Jaroniem zarejestrowałam przed koncertem. Teraz krótko o jego przebiegu.

                  Koncert muzyki francuskiej, który odbył się 5 marca w Filharmonii Podkarpackiej został gorąco przyjęty przez publiczność. Z ogromną radością chcę zaznaczyć, że na widowni przeważali młodzi ludzie, którzy nie tylko słuchali w wielkim skupieniu, ale także żywo reagowali i gorąco oklaskiwali wykonawców.
                  Przepięknie zabrzmiała nastrojowa „Pavana” Gabriela Faure. Bardzo ciekawym i pięknym utworem okazała się Fantazja na fortepian i orkiestrę Claude’a Debussy’ego. Wykonanie tego utworu nagrodzone zostało długimi i gorącymi brawami. Pan Jacek Rogala postanowił, że na bis wykonany zostanie finałowy fragment Fantazji.
                  Burza oklasków rozległa się także po pięknym wykonaniu „Małej suity” Debussy’ego. W ten sposób publiczność domagała się bisów i Orkiestra Filharmonii Podkarpackiej pod batutą Jacka Rogali bisowała dwukrotnie, najpierw wykonując część II (Cortège), a później IV (Ballet). Taka reakcja najlepiej dowodzi, jak bardzo publiczność pragnie słuchać muzyki na żywo.

                                                                                                                                                                                                                                                Zofia Stopińska

 

Spotkanie z Janem Miłoszem Zarzyckim

             Pierwszy piątkowy koncert po dłuższej przerwie, spowodowanej trwającą ciągle pandemią, odbył się w Filharmonii Podkarpackiej im. Artura Malawskiego w Rzeszowie 19 lutego 2021 roku. Solistką była Kamila Wąsik – Janiak, świetna skrzypaczka młodego pokolenia, a Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Podkarpackiej wystąpiła pod batutą Jana Miłosza Zarzyckiego. Przed koncertem miałam okazję porozmawiać z tym znakomitym dyrygentem.

            Na wstępie trzeba podkreślić, że to spotkanie z publicznością nie będzie zbyt długie, ale program jest przepiękny nie tylko dla melomanów, ale także dla szerokiego grona publiczności. Serenada na orkiestrę smyczkową G-dur nr 13 KV 525, znana jako „Eine kleine Nachtmusik”, jest jedną z najbardziej znanych kompozycji Wolfganga Amadeusa Mozarta, a „Zima” to ostatni z koncertów skrzypcowych, składających się na „Cztery pory roku” Antonio Vivaldiego. Ten cykl należy do najpopularniejszych dzieł muzyki klasycznej. Na finał usłyszymy pierwszą Suitę symfoniczną Arlezjanka Georges’a Bizeta.

              Prawie wszystko się zgadza, ale zagramy całą Suitę nr 1 z „Arlezjanki” ( Prélude, Minuetto, Adagietto i Carilloni) oraz dwie ostatnie części Suity nr 2 (Menuet i Farandole). Obliczyłem, że program muzyczny będzie trwał około godziny.

              Poprowadzi Pan Orkiestrę Filharmonii Podkarpackiej po kilku latach nieobecności i ciekawa jestem, jak przebiegała tym razem wasza współpraca.

                Jestem tutaj trzeci raz i zawsze mam bardzo dobre wrażenie. Pracuje się znakomicie. Muzycy są skoncentrowani i zaangażowani, dają z siebie wszystko. Tak było w ostatnich dniach na próbach, ale pamiętam, że tak samo jest podczas koncertów.
              Trzeba także podkreślić, że pani Kamila Wąsik-Janiak, która wykona partie solowe w „Zimie” Vivaldiego, to znakomita polska skrzypaczka młodego pokolenia. Znamy się od dawna, bo jeszcze z jej czasów studenckich, mieliśmy okazję występować i wtedy wykonywaliśmy wspólnie Henryka Wieniawskiego Fantazję na tematy z opery Faust Gounoda, a dzisiaj po latach spotykamy się, aby zagrać „Zimę”. Proszę popatrzeć przez okno – pogoda przygotowuje nam właściwe tło.

              Przyjechał Pan z daleka, bo z Łomży, gdzie od lat jest Pan dyrektorem naczelnym i artystycznym Filharmonii Kameralnej im. Witolda Lutosławskiego. Słyszałam wiele dobrego o poziomie artystycznym tego zespołu, ale także o tym, że Wasza siedziba pięknieje.

             To prawda. Po 44 latach istnienia tego zespołu wreszcie szykuje się dla niego siedziba z prawdziwego zdarzenia. W 2008 roku (13 lat temu) Wojewoda Podlaski przekazał miastu budynek wraz z salą widowiskową po Urzędzie Wojewódzkim w Łomży.
Od tego czasu trwały prace projektowe, przygotowawcze, później już remontowe. Po tych kilkunastu latach te działania dobiegają końca.

             Wreszcie będziecie mieli budynek w pełni dostosowany do Waszych potrzeb. Słyszałam, że sala koncertowa nie tylko jest piękna, ale także ma dobrą akustykę.

             Akustyka jest wprost nie do poznania. Ta sala budowana była z myślą o zebraniach, kongresach i jeżeli już odbywały się tam jakieś występy, to wymagały pełnego nagłośnienia.
W tej chwili jest to nowoczesna, spełniająca współczesne standardy sala koncertowa. Została podwyższona, uzbrojona w akustyczne elementy, które tę akustykę poprawiły. Sala została doskonale wyposażona pod względem technologicznym (nagłośnienie, oświetlenie...). Ktoś, kto nie obserwował na bieżąco tych zmian, nie uwierzyłby, że to jest ten sam obiekt.

              Wiele ciepłych słów o współpracy z Panem i Orkiestrą mówili mi państwo Agata i Łukasz Długoszowie.

              Nagraliśmy wspólnie dwie płyty i pierwsza nominowana była do International Classical Music Awards 2018, a druga została zgłoszona do Nagrody Muzycznej Fryderyk i chyba już w marcu dowiemy się, czy otrzymała nominację.

              W 2019 roku otrzymaliście „Fryderyka” w kategorii Album Roku – Muzyka Symfoniczna i koncertująca. O jednym z nagrań opowiadał mi jeden z kompozytorów, prof. Sławomir Czarnecki.

             Oprócz tej nagrody płyta nominowana była do International Classical Music Awards 2020.
Na krążku są trzy utwory:
Marcina Błażewicza - Koncert na gitarę i orkiestrę smyczkową, w którym partie solowe wykonał Marcin Dylla,
Pawła Łukaszewskiego - Trinity Concerto na saksofon sopranowy i orkiestrę smyczkową, w którym solistą był Paweł Gusnar,
Sławomira Czarneckiego - Concerto Lendinum op. 44 na dwoje skrzypce, wiolonczelę i orkiestrę smyczkową, a partie solowe w tym utworze wykonali skrzypek Jakub Jakowicz i wiolonczelista Tomasz Strahl.
Solistom towarzyszyła Filharmonia Kameralna w Łomży pod moją batutą.
             Te trzy dzieła po raz pierwszy zostały utrwalone na płycie i wszystkie są współczesne, ale w warstwie brzmieniowej nawiązujące do tradycji. Koncert Sławomira Czarneckiego jest klasycystyczny pod względem konstrukcji formalnej, dzieło Pawła Łukaszewskiego jest moim zdaniem postromantyczne, a Koncert Marcina Błażewicza ma swój specyficzny styl, ale też nawiązuje do klasycyzmu w sensie formy koncertowej.
             W sumie nagraliśmy już 15 płyt, a dwie najnowsze są także bardzo ciekawe.
Polecam Państwu gorąco wydaną także przez DUX płytę zatytułowaną „Harmonia Polonica Nova”, zawierającą także trzy koncerty. Jeden z nich to Concerto Festivo na dwa pozytywy i orkiestrę kameralną Dariusza Przybylskiego, a solistami są organiści Roman Perucki i Hanna Dys.
Koncert na akordeon i orkiestrę smyczkową skomponował Paweł Łukaszewski, a partie solowe wykonał Klaudiusz Baran, a trzeci utwór Koncert na harmonijkę ustną i orkiestrę smyczkową Krzysztofa Herdzina nagraliśmy z solistą Kacprem Smolińskim.
Dwa pozytywy, akordeon, harmonijka ustna – „Harmonia Polonica Nova” – takiej płyty jeszcze nie było.
W ostatnich dniach płyta trafiła już do sprzedaży.

             W czasie pandemii Filharmonia Kameralna w Łomży działa pewnie podobnie jak Filharmonia Podkarpacka – koncerty odbywają się online, i nagrywacie.

              Tak, chociaż teraz z różnych względów, które się na siebie nałożyły, nie otwarliśmy się dla publiczności. Mieliśmy pewne przesunięcia w terminach nagrań spowodowane COVIDEM i wszystko się musi opóźnić.

             Jak już wspomniałam, Pan jest dyrektorem naczelnym i artystycznym oraz dyrygentem Filharmonii Kameralnej w Łomży, ale ze wzruszeniem przeczytałam informację, że honorowym dyrygentem jest pan Tadeusz Chachaj, który kiedyś, przez kilka lat, był dyrygentem Orkiestry Symfonicznej w Rzeszowie.            

             Przypomniała mi pani, bo ja zapomniałem o tym epizodzie rzeszowskim. Pan Tadeusz Chachaj trafił do Łomży z Białegostoku o ile pamiętam w 1991 roku, był drugim dyrektorem i pełnił tę funkcję przez około 13 lat.
             Ta Orkiestra istniejąca już 44 lata miała tylko trzech dyrektorów: Henryk Szwedo, Tadeusz Chachaj i moja skromna osoba.
W listopadzie 2004 roku po wygranym konkursie na stanowisko dyrektora zaprosiłem p. dyr. Chachaja do udziału we wspólnym koncercie – on zadyrygował pierwszą częścią, a ja drugą i dokonaliśmy uroczystego przekazania batuty.

             To się nie zdarza.

             Ja też nie znam takich przypadków, ale w Łomży to się wydarzyło. Dyrektor Tadeusz Chachaj wręczył mi publicznie i uroczyście swoją batutę, a je jemu - tytuł honorowego I dyrygenta tego zespołu. To był bardzo piękny i wzruszający moment. Muszę powiedzieć, iż p. dyrektor Chachaj mimo upływu lat wciąż jest w dobrej formie i jeszcze niedawno udało nam się namówić go, by zadyrygował orkiestrą.

             Ukończył Pan również studia z zakresu gry na skrzypcach w Akademii Muzycznej w Katowicach, uczestniczył Pan z powodzeniem w międzynarodowych konkursach skrzypcowych. Co takiego się stało, że postanowił Pan zostać dyrygentem?

             Niestety, miałem problemy z prawą ręką, natury fizjologicznej i wszystko wskazywało na to, że nie będę grającym skrzypkiem i mógłbym jedynie uczyć. Kochałem granie, kochałem muzykę i dlatego szukałem innej opcji, która pozwoliłaby mi pozostać czynnym muzykiem. Okazała się nią dyrygentura.
Jeszcze w trakcie studiów skrzypcowych zacząłem dyrygować, żeby sprawdzić, czy będę miał predyspozycje do tego fachu. Konsekwencją tych prób dyrygenckich, które zaczęły się w 1987 roku, były studia dyrygenckie i później praca w tym zawodzie.

             Miał Pan szczęście studiować u wspaniałych mistrzów batuty, najpierw w Akademii Muzycznej we Wrocławiu w klasie prof. Marka Pijarowskiego.

             Kontakt z prof. Markiem Pijarowskim miałem wspaniały. Państwo znają maestro Marka Pijarowskiego jako mistrza batuty i znakomitego szefa artystycznego, a ja poznałem Go także jako pedagoga. Do dzisiaj utrzymujemy bardzo bliskie kontakty w Profesorem.

              Później były studia w Wiedniu i Berlinie, gdzie także mógł Pan doskonalić swe umiejętności u znakomitych, można nawet powiedzieć największych mistrzów batuty. W Pana notce biograficznej są takie nazwiska, jak Seji Ozawa, Claudio Abbado, Kurt Masur.

             To prawda. W ówczesnej Hochschule für Musik und darstellende Kunst wykładał Leopold Hager, a w Wiedniu gościli wielcy mistrzowie batuty. Jako studenci dyrygentury mogliśmy chodzić na próby i obserwować ich pracę.
             W Berlinie poznałem Isayah Jacksona, znakomitego amerykańskiego dyrygenta, bardzo mądrego człowieka i, jak się później okazało - wspaniałego przyjaciela.
              Niezwykły kontakt miałem z Kurtem Masurem. Będąc w Berlinie „wkradłem” się na jego koncert, bo nie było mnie stać na bilet i usiadłem na jednym z krzeseł, które w Filharmonii Berlińskiej znajdują się za orkiestrą. Miałem wtedy Kurta Masura vis-a-vis.
Było to dla mnie niezwykłe przeżycie obserwować takiego mistrza podczas prowadzenia koncertu. Nie przypuszczałem, że kilka lat później Kurt Masur będzie siedział za moimi plecami, kiedy ja będę dyrygował. Zdarzyło się to we Wrocławiu w auli „Leopoldinum”, gdzie miałem zaszczyt dyrygować przed siedzącym w pierwszym rzędzie Kurtem Masurem. Po koncercie podszedł do mnie i w bardzo ciepłych słowach podziękował mi za koncert. Zaprosił mnie też w charakterze dyrygenta-rezydenta do Filharmonii Nowojorskiej, którą wtedy prowadził. Niestety, nie udało mi się skorzystać z tego zaproszenia. To były inne czasy, kontakty zagraniczne były bardzo utrudnione, e-maile praktycznie nie funkcjonowały, telefony kosztowały majątek podobnie jak bilety lotnicze. Jednak ten epizod wspominam bardzo miło.

              Brał Pan udział także w konkursach dyrygenckich i myślę, że miały one wpływ na dalszą karierę.

              Owszem. W 1994 roku wziąłem udział w I Ogólnopolskim Przeglądzie Młodych Dyrygentów w Białymstoku, gdzie zająłem ex aequo I miejsce, a także dostałem trzy nagrody pozaregulaminowe, m.in. nagrodę orkiestry i publiczności.
Tam spotkałem się w Rzeszowianinem – Tomaszem Chmielem, który był również laureatem I nagrody podczas tego konkursu i to był początek naszej przyjaźni, która trwa do dziś. Zaprzyjaźniłem się wtedy z kilkoma innymi wspaniałymi kolegami, m.in. z Piotrem Wajrakiem i Januszem Powolnym.
To był mój pierwszy „chrzest bojowy”, bo byłem jeszcze w trakcie studiów dyrygenckich.
              Najważniejszą konsekwencją tego konkursu był staż dyrygencki w Narodowej Orkiestrze Polskiego Radia w Katowicach, którą kierował wtedy maestro Antoni Wit. Ta nagroda nie była ogłoszona podczas konkursu, ponieważ maestro Wit poprosił o przesłanie nagrań konkursowych i po dokładnym przesłuchaniu zostałem wybrany.
              Bardzo ważnym dla mnie był VII Międzynarodowy Konkurs Dyrygencki im. Arturo Toscaniniego w Parmie w 1997 roku. Otrzymałem tam III nagrodę, a konsekwencją było tournée koncertowe po Włoszech z Orkiestrą Symfoniczną Emilii Romanii im. Arturo Toscaniniego.
Byłem jeszcze uczestnikiem Międzynarodowego Konkursu dyrygenckiego w Cadaques w Hiszpanii.
              Bardzo sobie cenię, że w ostatnich latach mogłem uczestniczyć jako juror w kilku międzynarodowych konkursach dyrygenckich, m.in. w Sofii, Brescii oraz Nikisch Competition – ze względu na pandemię ten konkurs odbył się online.

              Jestem przekonana, że jest Pan niezwykle pracowitym człowiekiem, bo godzi Pan działalność organizacyjną z kilkoma nurtami muzycznymi w Polsce i za granicą, i wszędzie jest Pan aktywny. Jest Pan także cenionym pedagogiem Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina w Warszawie i należy podkreślić, że w 2014 roku Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej nadał Panu tytuł profesora sztuk muzycznych.
Myślę, że spełnia się Pan w każdym z nurtów, które wymieniliśmy.

               Tak, szczególnie w ostatnich latach mam możność prowadzenia znakomitych zespołów. Poza czasem pandemii miałem szczęście dyrygować Narodową Orkiestrą w Sofii, Niemiecką Orkiestrą Kameralną w Sali Filharmonii Berlińskiej, prowadziłem koncert w Paryżu, kilka razy dyrygowałem we Włoszech, jeszcze w styczniu 2020 byłem na w Rosji i w Rumunii. To są wspaniałe doświadczenia.
               W krótkim okresie pomiędzy kwarantannami zdążyłem dyrygować kilkoma ważnymi koncertami - w Warszawie prowadziłem Koncert muzyki polskiej w Świątyni Opatrzności Bożej z chórem Uniwersytetu Warszawskiego i Płocką Orkiestrą Symfoniczną, występowałem w orkiestrą Sinfonia Iuventus, Filharmonią w Gorzowie, Orkiestrą Kameralną w Elblągu.
               Cieszę się bardzo, że po tym ponownym zamknięciu pierwszy publiczny koncert mam w Rzeszowie. Uważam, że Orkiestra Filharmonii Podkarpackiej jest znakomitym zespołem, świetnie prowadzonym, świetnie zarządzanym, w znakomitej kondycji i kieruję wyrazy szacunku do Pani Dyrektor Marty Wierzbieniec.
Jestem szczęśliwy, że po tej przerwie kontaktu z publicznością na żywo, to właśnie w Rzeszowie będę miał zaszczyt wystąpić publicznie.

               Mam nadzieję, że niedługo znajdzie Pan czas, aby do Rzeszowa powrócić.

               Będę wdzięczny i szczęśliwy, mogąc otrzymać ponowne zaproszenie do prowadzenia tej orkiestry.

Szanowni Państwo,
Pragnę uzupełnić, że pierwszy koncert po dłuższej przerwie był wyjątkowo piękny nie tylko ze względu na program, ale także na świetne wykonanie. Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Podkarpackiej powitała nas cudowną Serenadą „Eine Kleine Nachtmusik”, czyli „Małą nocną muzyką” Wolfganga Amadeusza Mozarta, której od pierwszego do ostatniego taktu słuchało się z zapartym tchem. Zachwycająco zabrzmiał również ostatni z koncertów cyklu „Cztery pory roku” Antonio Vivaldiego w którym partie solowe wykonała skrzypaczka Kamila Wąsik-Janiak. Zgodnie z planem koncert zakończyły I Suita i dwie ostatnie części II Suity, które ułożone zostały z muzyki Georges’a Bizeta do sztuki teatralnej „Arlezjanka”. Wspaniale prowadził cały koncert Jan Miłosz Zarzycki.
Publiczność gorąco oklaskiwała wykonawców po każdym utworze, ale prawdziwa burza braw rozległa się po ostatniej części z II Suity „Arlezjanka”. Brawa nie milkły po wykonaniu części finałowej na bis i Orkiestra musiała bisować jeszcze raz – ty, razem zabrzmiał finałowy fragment I Suity.
To był niezapomniany wieczór.

                                                                                                                                                                                                                        Zofia Stopińska

MADE IN POLAND - WALICKI-POPIOŁEK DUO

          Kilka dni temu stałam się szczęśliwa posiadaczką nowiuteńkiej płyty zatytułowanej „Made in Poland” w wykonaniu Walicki-Popiołek Duo. To druga płyta tego duetu inspirowana folklorem, tym razem polskim. Polecać będziemy ten krążek wspólnie w wykonawcami pianistką Aleksandrą Popiołek-Walicki i gitarzystą Jakubem Walickim.

          Wielkim wyróżnieniem dla Was jest fakt, że wszystkie utwory zostały skomponowane dla waszego Duetu. Jak powstała ta płyta?

            Jakub: Pomysł projektu narodził się wraz z aplikowaniem do stypendium Narodowego Centrum Kultury “Młoda Polska”. Naszym celem było wzbogacenie polskiej literatury na skład gitara z fortepianem. Do tej pory nie było ani jednego takiego utworu polskiego kompozytora. W lutym 2020, kiedy dowiedzieliśmy się o przyznaniu tego prestiżowego stypendium, rozpoczęliśmy poszukiwania kompozytorów, którzy chcieliby być częścią naszego projektu. Nawiązaliśmy kontakt ze wspaniałymi twórcami - i tymi stojącymi u progu kariery kompozytorskiej, jak i z profesorami kompozycji. Każdy utwór był z nami konsultowany, to była wspólna praca - kompozytorzy przysyłali swoje pomysły, a my je technicznie polerowaliśmy, prosiliśmy o drobne zmiany z punktu widzenia wykonawców. Dedykacja: dla Duetu Walicki-Popiołek, widniejąca na pierwszych stronach utworów jest dla nas wzruszająca poniekąd, czujemy nasz ewidentny wkład w rozwój literatury muzycznej w Polsce i to jest wyróżniające.

             Proszę w kilku zdaniach przybliżyć twórców, ich język muzyczny i inspiracje.

             Aleksandra: W projekcie wzięło udział dziewięciu kompozytorów ze środowisk akademickich całej Polski: Profesor Jan Oleszkowicz, członek zarządu Warszawskiego Oddziału ZKP zainspirował się nurtem rzeki Wisły - jej zakolami, ujściami, prądami; Aleksandra Chmielewska, prezes ZKP Młodych, umieściła w swoich “Strumieniach” pieśń Noskowskiego “Z tamty strony jeziora” i onomatopeicznie przedstawiła skrzące się w słońcu tafle jezior mazurskich, Anna Maria Huszcza zainspirowana folklorem podlaskim bazowała w swoim utworze na funeralnych pieśniach z tamtego regionu. Kompozytorzy wrocławscy: profesor Kurdybacha i Marcin Grabosz odnieśli folklor do historii muzyki polskiej, u prof. Kurdybachy słychać echa pieśni Szymanowskiego “Lecioły Zórazie”, u Grabosza zwroty muzyczne z Tansmana, Chopina, inspiracja tradycyjnymi tańcami polskimi. Kompozytorzy skupieni wokół Akademii Muzycznej w Katowicach: Adrian Robak przedstawił “Biesa” - wierzenie ludowe, wzbudzającego postrach, ale również samotnego stwora, Szymon Gołąbek w “Impresji Ludowej” bazował na incipicie pieśni polskiej “Czerwone jabłuszko”, zaś Kamil Pawłowski stworzył współczesną, nieco atonalną wersję krakowiaka. Poznańska kompozytorka Ewa Fabiańska-Jelińska zainspirowała się pieśniami Podhala, w jej utworze słychać echa pieśni ludowej “W murowanej piwnicy”.

             Zestawienie utworów nie jest chyba przypadkowe – moim zdaniem płyta stanowi całość.

             Jakub: Kompozytorzy sami podsuwali nam pomysły współczesnej interpretacji folkloru polskiego, my jak najdokładniej staraliśmy się w naszych interpretacjach oddać ich zamysł twórczy. Rzeczywiście, utwory podzieliły się na grupy: te inspirowane pieśniami polskimi; następnie tańcami; kolejno bogactwem natury różnych regionów Polski oraz nawiązaniami do polskich kompozytorów: Szymanowskiego, Chopina, Lutosławskiego, Noskowskiego, Góreckiego, Tansmana.

promotion MiP cover Walicki Popiolek copy

Projekt okładki płyty Lidia Krupka

              Czytelnicy z pewnością są ciekawi, jak powstał duet o tak niespotykanym składzie jak fortepian i gitara.

              Aleksandra: Rozpoczęliśmy współpracę w 2014 roku, będąc jeszcze na studiach. Jakub poprosił mnie o akompaniowanie na jego recitalu, grał Koncert Ponce’a. Akompaniament był tak trudny, że nikt nie chciał go zagrać, a jak już chciał, to Jakubowi się nie podobało (śmiech) - dopiero ze mną, jak to określił “zaiskrzyło”, czuliśmy już podczas pierwszych prób, że mój dźwięk koreluje z gitarą, dopełnialiśmy się nawzajem. Zaczęliśmy szukać repertuaru na nasz skład, grać wspólne pierwsze koncerty - nasza publiczność się poszerzała, nasz dźwięk zaczął być doceniany na konkursach.

              Wasza miłość do muzyki i pasja w poszukiwaniu oryginalnych brzmień sprawiły, że z powodzeniem uczestniczyliście w konkursach kameralnych i proszę o kilku wspomnieć, bo z pewnością oprócz nagród przyniosły Wam one także propozycje koncertowe, a przede wszystkim wzbogaciły Wasz repertuar.

              Aleksandra: Występy na konkursach wzbogaciły nasze doświadczenie - każdy występ konkursowy jest obarczony nieco większą dawką adrenaliny niż koncert. Po wielu konkursach członkowie jury zwracali się do nas z propozycjami kompozycji na gitarę i fortepian, które znali, bądź o których słyszeli. Później pisaliśmy do kompozytorów z pytaniem, czy pisali utwory na taki skład - okazywało się, że mają w dorobku takie kompozycje, które schowali do szuflady, ponieważ nie było zespołów, które mogłyby wykonywać te utwory. Dzięki zwycięstwom w konkursach graliśmy w naprawdę pięknych miejscach. Jedno w szczególności zapamiętaliśmy - był to zamek z XVIII w., leżący na najwyższym wzniesieniu Toskanii, z ogrodu zamkowego roztaczał się przepiękny widok na cały region.

              Prowadziliście niezwykle ożywioną działalność koncertową, a przez ostatni rok spotkania z publicznością zostały mocno ograniczone. Czy Wasze koncerty zostały przeniesione do sieci, czy też ten czas wykorzystaliście inaczej?

              Jakub: Podczas tak zwanego pierwszego lockdownu niemal codziennie otrzymywaliśmy informacje o odwoływanych koncertach, festiwalach...Aleksandrę to martwiło, z dnia na dzień bardziej. Czekaliśmy jednak na pierwsze utwory od kompozytorów. Zrezygnowaliśmy z koncertowania w sieci, uwielbiamy spotkania na żywo z publicznością, cały czas liczyliśmy również na to, że ten etap zamknięcia szybko się skończy, a trwa, bez mała już rok. Siadaliśmy codziennie rano i tworzyliśmy aranżacje utworów: Albeniza, Piazzolli, Turiny... tych aranżacji do czerwca 2020 powstało około dziesięciu! Zaczęliśmy także przygotowywać nadsyłane przez kompozytorów utwory: zamknięci w domu podróżowaliśmy w myślach po całym kraju dzięki utworom zainspirowanym polskim folklorem.

              Wracając do płyty „Made in Poland” należy podkreślić w jej powstaniu także znakomitą realizację nagrań ukazującą piękne brzmienia i współbrzmienia Waszych instrumentów, które tak bardzo się różnią.

              Aleksandra: Made in Poland to już druga płyta, którą realizujemy ze znakomitą reżyser dźwięku, panią Beatą Jankowską-Burzyńską. Pani Jankowska-Burzyńska pomogła nam wyszlifować to wspólne brzmienie, podziękowania należą się z całą pewnością również naszym kochanym, fantastycznym paniom profesor z Akademii Muzycznej im. Karola Szymanowskiego w Katowicach: Pani Profesor Wandzie Palacz i Pani Profesor Teresie Baczewskiej.

              Wasza debiutancka płyta „Ibérico” miała swą premierę dokładnie 10 stycznia ubiegłego roku, szybko udało się Wam zebrać materiał i fundusze na drugą, również bardzo ciekawą płytę.

              Jakub: Tak jak już wspomnieliśmy wcześniej, płyta Made in Poland w całości została sfinansowana ze środków stypendialnych Narodowego Centrum Kultury "Młoda Polska”, z czego bardzo się cieszymy. Jest to znak, że młodzi twórcy w Polsce zostają docenieni, daje im się szansę na realizację innowacyjnych założeń.

              „Made in Poland” jest już gotowa i dostępna, a pewnie czekacie na lepsze czasy z oficjalną premierą.

              Aleksandra: Płyta jest już w dystrybucji. Można ją zakupić zamawiając na stronie www.walickipopiolekduo.com i na stronie seiscordas.pl  Projekt został objęty patronatami: Narodowego Centrum Kultury, Instytutu Muzyki i Tańca, Związku Młodych ZKP, POLMIC, Julian Cochran Foundation, Stowarzyszenie Polskich Artystów Muzyków, La Vie Magazine. Oficjalna, mamy nadzieję, postpandemiczna premiera odbędzie się 11 czerwca 2021 roku w siedzibie PWM, na ul. Fredry 8 w Warszawie, serdecznie zapraszamy!

              Dziękuję za miłą rozmowę i mam nadzieję, że będzie okazja niedługo Was oklaskiwać również podczas koncertów.

              My również dziękujemy, na najbliższe koncerty zapraszamy w marcu do Dąbrowy Górniczej i Wrocławia. Więcej informacji na stronie: www.walickipopiolekduo.com, na oficjalnym Facebooku i Instagramie Duetu.

MIP WPD 1

Walicki-Popiołek Duo, fot. Damian Janus

 Z pianistką Aleksandrą Popiołek-Walicki i  gitarzystą Jakubem Walickim rozmawiała Zofia Stopińska 2 marca 2021 roku.

 

Maestro Kazimierz Pustelak - Wspomnienia z młodości

            Z Maestro Kazimierzem Pustelakiem rozmawiałam niecałe pięć miesięcy temu jeszcze w jubileuszowym, bo 90-tym roku urodzin Mistrza, a poprosiłam o drugie spotkanie na życzenie czytelników z Podkarpacia, z rodzinnych stron Pana Profesora. Wiele osób zwróciło mi uwagę, że w poprzednim wywiadzie pominęliśmy okres dzieciństwa i młodości, czyli czas spędzony w domu rodzinnym.

           Trzeba podkreślić, że od pokoleń w Pana rodzinie dbano o kształcenie dzieci, co nie było takie powszechne, ponieważ wiązało się to z dużymi kosztami. Wyobrażam sobie, ile wyrzeczeń i pracy kosztowało dziadków wykształcenie dwóch synów, którzy wybrali stan duchowny.
             - Nie było łatwo także moim rodzicom. Jak mieszkałem z nimi, to po lekcjach pomagałem im w pracy. Z gimnazjum wracałem do domu około trzeciej godziny, jadłem zostawiony przez mamę posiłek, a następnie dołączałem do nich, żeby im trochę pomóc.
W czasie moich studiów oprócz tego, że musieli mi pomagać finansowo, to jeszcze dwie ręce, które były potrzebne do pracy w polu ubyły. Musieli ciężko pracować, bo ziemię trzeba było obrobić, a jeszcze do tego były trzy krowy i konik. Pracowali w „świątek i piątek”, bo na wsi także w niedziele jest dużo pracy.

             Pewnie nie było czasu na rozrywki i spotkania z rówieśnikami.
             - Jak wracałem z pola około 19.00 wiosną i wczesną jesienią, to jeszcze było jasno, wtedy pędziłem na boisko siatkówki, które zrobiliśmy sobie z kolegami niedaleko dworu, żeby trochę pograć. Mieliśmy nawet drużynę, która była zrzeszona w Ludowym Zespole Sportowym i z innymi drużynami z okolicznych wiosek uczestniczyliśmy w zawodach.
             Również w ramach lekcji wychowania fizycznego w gimnazjum miałem dobre wyniki w sporcie. Bardzo wysoko skakałem. W zawodach międzyszkolnych z całego województwa skoczyłem, jak na tamte czasy, bardzo wysoko, bo 186 centymetrów bez wcześniejszych treningów. W skokach w dal miałem też niezłe wyniki, wahające się od 5 metrów i 60 centymetrów do 6 metrów 50 centymetrów.
Bardzo szybko biegałem, bo 11:03 na 100 metrów, to był znakomity czas. Namawiano mnie także, abym wybrał ten kierunek, ale ja już wtedy byłem zainteresowany śpiewem.

             Kiedy Pan zainteresował się muzyką, a szczególnie śpiewem?
              - Chociaż w mojej rodzinie nie było muzyków, ja od dziecka lubiłem śpiewać. W szkole powszechnej kilka razy otrzymałem zadanie, aby coś zaśpiewać i już wtedy mówiono, że mam dobry głos. Brałem też udział w przedstawieniach i czasami trzeba było coś zaśpiewać.
Kiedyś rodzice zapytali mnie, co bym chciał robić w swoim życiu, to odpowiedziałem, że chciałbym pracować w takim teatrze, w którym się nie mówi, tylko śpiewa, chociaż nie wiedziałem, że taki teatr istnieje.

              Jak wyglądały początki nauki śpiewu? To było w czasie nauki w rzeszowskim liceum.
              - Pani Zofia Stachurska była dyrektorką Szkoły Muzycznej w Rzeszowie, a także dodatkowo prowadziła chór w II Liceum Ogólnokształcącym, gdzie ja się uczyłem.
Bardzo polubiłem śpiewanie w chórze, bo występowaliśmy podczas różnych uroczystości i śpiewaliśmy nawet w teatrze. Kiedyś po próbie Pani Zofia Stachurska powiedziała: „Kaziu! Masz bardzo ładny głos i musisz uczyć się śpiewać!”. W ten sposób trafiłem pod skrzydła pani profesor Marii Świeżawskiej.
             Chcę jeszcze powiedzieć, że II Gimnazjum to jedna z najstarszych szkół w Rzeszowie. Założone zostało w 1903 roku decyzją cesarza Franciszka Józefa I.
Po wyzwoleniu naukę prowadzono początkowo w budynku przy ul. 3 Maja 13 (później bardzo długo mieściły się tam "Delikatesy"). W budynku II Gimnazjum (obecnie przy ulicy ks. Józefa Jałowego) znajdował się pod koniec wojny szpital Armii Radzieckiej. Ja zaczynałem naukę przy ulicy 3 Maja, ale w 1948 roku został ukończony remont właściwego budynku i tam się przenieśliśmy.
Chcę jeszcze podkreślić, że uczyli nas świetni przedwojenni pedagodzy; znakomici matematycy, fizycy i fenomenalny polonista. To było po prostu nadzwyczajne.

              Wielu z nich pochodziło ze wschodnich kresów.
              - To prawda, nawet moje pierwsza nauczycielka śpiewu, pani Maria Świeżawska, stamtąd pochodziła, chociaż przyjechała do Rzeszowa z Poznania. Stało się tak dlatego, że jej mąż był budowniczym lotnisk w przedwojennej Polsce. Najpierw budował lotnisko we Lwowie i długo tam mieszkali, a później przenieśli się do Poznania, gdzie budowane było kolejne lotnisko.
              W Poznaniu pani Maria Świeżawska zatrudniła się jako opiekun wokalny w Operze Poznańskiej. Dyrektorem tej Opery był, bardzo młody wówczas, Zygmunt Latoszewski. Państwo Świeżawscy uciekli z Poznania, ponieważ już na początku okupacji niemieckiej miasto zostało wcielone do Rzeszy. Przyjechali do Rzeszowa, ponieważ tam mieszkała siostra Pani Marii, która była pianistką i uczyła gry na tym instrumencie w Szkole Muzycznej. Początkowo zatrzymali się w domu siostry przy ulicy Zygmuntowskiej. Jej mąż był bardzo dobrym lekarzem chirurgiem i miał prywatną klinikę, również przy ulicy Zygmuntowskiej.
              Wkrótce pani Maria Świeżawska została zatrudniona w Szkole Muzycznej w Rzeszowie jako pedagog śpiewu.
Jak trafiłem do jej klasy, to od samego początku moje lekcje śpiewu trwały prawie zawsze dość długo. Pani Profesor najczęściej była zadowolona z moich postępów, ale zdarzało się także czasem, że miała uwagi do niektórych fragmentów utworów i starałem się, żeby na następny raz wszystko poprawić. Szybko się uczyłem, ale też byłem pilnym uczniem, bo nie opuściłem ani jednej lekcji.
              Wkrótce po rozpoczęciu nauki śpiewu brałem udział w półamatorskim konkursie wokalnym, bo uczestnikami byli zarówno uczniowie szkół muzycznych, jak i osoby śpiewające amatorsko. Znalazłem się w gronie finalistów tego konkursu, ale nie zdobyłem żadnego miejsca i po ogłoszeniu wyników zapytałem panią Adę Sari, dlaczego nie dostałem nagrody, a ona odpowiedziała, że zabrakło mi tylko pół punktu.
              Pragnę podkreślić, że bardzo dużo zawdzięczam pani profesor Marii Świeżawskiej, początki nauki śpiewu są bardzo ważne. Uczyłem się u niej niecałe dwa lata i potrafiłem już przyzwoicie śpiewać.

1 Pustelak Straszny dwór TWON

Kazimierz Pustelak w czasie spektaklu opery "Straszny dwór" Stanisława Moniuszki , fot. arch. TWON

              Maestro, bardzo bym chciała, abyśmy we wspomnieniach cofnęli się wstecz, do czasów II wojny światowej, ponieważ niewiele osób pamięta tamte straszne czasy, a dla większości młodych ludzi największym nieszczęśliwym wydarzeniem jest panująca aktualnie pandemia.
Pan miał kilka lat, jak wybuchła II wojna światowa.
              - Ma Pani rację, że niewiele ludzi pamięta tamte czasy. Jak wybuchła II wojna światowa miałem dokładnie 9 lat. Byłem uczniem III klasy szkoły powszechniej i przystępowałem do pierwszej komunii świętej.
              Pamiętam bardzo wzruszający moment, jakim był przemarsz polskich wojsk na wschód, bo tam, na terenie obecnej Ukrainy, mieli mieć mobilizację.
Wracaliśmy z bratem ze szkoły z Zaczernia do Nowej Wsi. Mieliśmy około cztery kilometry do pokonania. Żołnierze maszerowali, a bryczką jechali oficerowie. Zatrzymali się i pytali, dokąd idziemy.
              Zgodnie z prawdą powiedzieliśmy, że wracamy ze szkoły do domu. Zaproponowali nam, że nas podwiozą, byli bardzo rozmowni i mili.
Dopiero później, po latach, zrozumiałem, że będący w wieku naszych rodziców panowie oficerowie mieli rodziny i z pewnością dzieci, które musieli zostawić i dlatego siedząc obok nas w bryczce mogli chociaż przez chwilę poczuć jeszcze rodzinną atmosferę.

              Mieszkał Pan z rodzicami w Nowej Wsi, ale na początku wojny zostaliście zmuszeni do opuszczenia domu.
              - Jak wybuchła wojna w 1939 roku, to doskonale pamiętam, jak niemieckie samoloty latały wysoko, a wojska niemieckie wkroczyły z trzech stron. Od strony południowej z Czechosłowacji, która była wcześniej zajęta. Od zachodu i od północy z terenu Prus. W ciągu paru dni Niemcy zajęli całą Polskę. Ludzie uciekali na wschód. Mój tato pracował w policji i też został zmobilizowany i musiał pójść na wschód.
              Zostaliśmy w trójkę z mamą i jeszcze mieszkali z nami dwaj wynajęci do pracy młodzi chłopcy. Pamiętam, jak bardzo wytworna, elegancka pani z dwiema dziewczynkami także uciekała na wschód przed Niemcami. Zatrzymała się u nas i poprosiła o coś do zjedzenia. Mama zaprosiła je, aby usiadły na ławce koło stodółki i poczęstowała ich tym co miała: chleb, masło, kwaśne mleko. Dała im też trochę jedzenia na drogę. Podziękowały i poszły.
Wkrótce wróciły i pani powiedziała, że zgubiła u nas złoty zegarek i pierścionek. Pamiętała, że zdjęła te cenne rzeczy przed posiłkiem i zapomniała je wziąć. Szukaliśmy wszyscy długo, ale nic nie znaleźliśmy.
               Po kilku tygodniach wrócił tato, który jak się zorientował, że atakują nas również Rosjanie, to uciekał na stronę niemiecką, ponieważ Rosjanie polskich policjantów po prostu rozstrzeliwali. Z niewielką grupą naszych żołnierzy przeprawił się przez Bug i pewnej nocy wrócił do domu. Po kilku dniach kosił trawę niedaleko naszych zabudowań i zauważył, że coś w tej trawie leży. Okazało się, że to był złoty zegarek i piękny pierścionek z czerwonym dużym rubinem. Przykro nam było, że nie mogliśmy zguby oddać.
               Niedługo byliśmy razem w domu, bo tatę wezwano do ostatniej placówki do pracy, czyli do Raniżowa. Był tam przed wojną posterunkowym i odkrył szpiegowską siatkę niemiecką. Zakończyło się aresztowaniami szpiegów, a byli wśród nich zarówno mężczyźni, jak i kobiety.
Rodzice planowali przed wojną, że do Raniżowa się przeniesiemy, bo chcieli wybudować nowy dom dokładnie w miejscu, gdzie stał ten, w którym mieszkaliśmy. To była stara chałupa pod strzechą wybudowana jeszcze przez dziadków, a może nawet pradziadków.
               Jak tato został wezwany przez Niemców do Raniżowa, był pewien, że chcą go rozliczyć z tej sprawy aresztowania szpiegów. Na szczęście oni o tym nie wiedzieli, a chcieli go z powrotem przyjąć do pracy w policji niemieckiej. Odmowa różnie mogła się skończyć, ale tato powiedział wprost: „Ja jestem Polakiem, wy jesteście naszymi wrogami i dlatego nie mogę wam dobrze służyć, a źle służyć nie potrafię. Nie mogę przyjąć waszej propozycji”. Wysłuchali tych słów i puścili go do domu.

               Wyobrażam sobie, jak pozostali domownicy przeżywali ten wyjazd taty.
               - Bardzo się niepokoiliśmy, bo myśleliśmy, że już nie wróci, ale jak wrócił, radość była ogromna. Tuż przed wybuchem wojny niemiecko-radzieckiej Niemcy zaczęli budować lotnisko na terenie Jasionki i Nowej Wsi, ale płyta lotniska zaplanowana została pod samą Nową Wsią. Ta płyta była krótsza od tej, która jest teraz w Jasionce, może dlatego lądującym samolotom przeszkadzały pobliskie domy, stojące na wprost tej płyty i dlatego zostały one przeznaczone do wyburzenia.
               Pewnego dnia jak pasłem krowy, to zobaczyłem, że trzech mężczyzn mierzy nasz dom. Jeden z nich był Polakiem i tłumaczył. Zapytał mnie, gdzie są rodzice, a ja odpowiedziałem, że pracują w polu. Zapowiedział, że przyjdzie trochę później. Kiedy pojawił się po raz drugi, rodzice już byli i dowiedzieliśmy się, że nasze zabudowania, czyli dom mieszkalny, stajnia i stodoła muszą w ciągu trzech dni zniknąć, a sad zostanie wycięty, żeby zmieniła się topografia terenu. Faktycznie tak się stało.

               Jak to wyglądało w praktyce?
               - Przyjechali chłopi z trzech wsi, rozebrali wszystko i przewieźli do sąsiedniej wsi – do Zaczernia. Tam był kościół i szkoła, do której chodziliśmy się uczyć.
Trzeba było szybko poszukać miejsca, gdzie można było zamieszkać. Znaleźliśmy opuszczony dom, przy którym była także stajenka i stodoła. To gospodarstwo było do objęcia. Rodzice wydzierżawili je i tam mieszkaliśmy przez całą wojnę. W domu była jedna izba, piwnica i komora, w której była podłoga. W izbie nie było podłogi, a dużą część zajmowały piece – kuchenny i chlebowy, bo wtedy wypiekało się chleby.
               Wstawiliśmy tam nasze meble i mieszkaliśmy w tej izbie w czwórkę: rodzice, brat i ja. Izba była duża, ale zimą woda w nocy w wiaderku zamarzała. Na szczęście nie chorowaliśmy i tak przemieszkaliśmy całą wojnę w Zaczerniu.

               Po wojnie można było pomyśleć o lepszym domu.
               - Zaraz po wojnie zaczęliśmy czegoś szukać i okazało się, że w Miłocinie stał opuszczony dom, w którym była kiedyś karczma i tam przenieśliśmy się w 1948 roku. Potem rodzice wybudowali tam nowy własny dom i mieszkali w nim do końca życia, ale cośmy się w czasie wojny natułali, tośmy się natułali.

2. Kazimierz Pystelak z Heleną Szubert Słysz

Kazimierz Pustelak z Heleną Szubert-Słysz, fot. z albumu Kazimierza Pustelaka

               Jeszcze w czasie wojny ukończył Pan szkołę powszechną i zaraz po wojnie rozpoczął Pan naukę w gimnazjum w Rzeszowie
               - Początkowo chodziłem do Rzeszowa z Zaczernia. Trzeba było o szóstej, a najpóźniej wpół do siódmej wychodzić z domu, aby spokojnie zdążyć na lekcje. Chodziliśmy słabo utwardzonymi, bagnistymi drogami, zimą zaśnieżonymi, a jesienią i wczesną wiosną błotnistymi. Na czas zimy rodzice starali się wynająć mi jakiś pokój w Rzeszowie, żebym nie musiał codziennie tak się tułać. Później jak przeprowadziliśmy się do Miłocina, to już miałam blisko.
               Ojciec gospodarował na pięciohektarowym gospodarstwie i uznano, że byłem synem kułaka. Prawie wszyscy w szkole dostawali w ramach dożywiania ciepły posiłek, ale mnie to nie dotyczyło i musiałem przynosić ze sobą kawałek chleba (przeważnie z serem), czasem jakiś pomidor albo jabłko i tylko patrzyłem, jak chłopcy z Rzeszowa, którzy mieszkali niedaleko, zajadali coś ciepłego. To było bardzo przykre.

               Nie miał Pan później kłopotu z dostaniem się na studia?
               - Nie, bo w Krakowie uważano, że mój ojciec był średniorolnym chłopem. Po zdanym egzaminie na Wydział Rolny Uniwersytetu Jagiellońskiego dostałem się bez kłopotów i ukończyłem studia.

               Dlaczego będąc młodym, dobrze zapowiadającym się śpiewakiem wybrał Pan niezwiązane ze śpiewem studia?
               - Pochodziłem ze środowiska wiejskiego i postanowiłem wybrać bardziej praktyczny zawód i nawet po ukończeniu studiów powróciłem w rodzinne strony i pracowałem jako inżynier rolnik w Wojewódzkiej Radzie Narodowej w Rzeszowie.
               Ale nie zapomniałem o śpiewie, bo w czasie studiów dalej uczyłem się śpiewu prywatnie. Skontaktowałem się z profesorem Czesławem Zarembą i chodziłem do niego na lekcje śpiewu. Był wspaniałym nauczycielem i dał mi dobre podstawy do swobodnego śpiewania dźwięków wysokich.
               Później uczyłem się jeszcze śpiewu u pana Józefa Gaczyńskiego, który także był bardzo dobrym nauczycielem.
Trzeba podkreślić, że obaj mieli wielu zdolnych uczniów i młodzież bardzo chciała się kształcić, pomimo, że nie było jeszcze w Krakowie teatru muzycznego. Dopiero powstawały zręby opery i operetki.

               Po studiach powrócił Pan w rodzinne strony, aby podjąć pracę w wyuczonym zawodzie.
               - Owszem, ale coraz częściej mówiono, że jestem także młodym zdolnym śpiewakiem. Zostałem zaproszony do nagrania rozmowy i krótkiej części muzycznej dla Polskiego Radia Kraków.
W zorganizowaniu spotkania i nagrania pośredniczył pierwszy sekretarz organizacji partyjnej Wojewódzkiej Rady Narodowej w Rzeszowie.
Było z tym nagraniem trochę zamieszania, bo wprawdzie był tam niezbyt dobrze nastrojony fortepian, ale nie mieli akompaniatora. Na szczęście moja żona nieźle grała na fortepianie i dlatego można było zrealizować także część muzyczną. Na pewno śpiewałem wtedy bardzo popularną pieśń neapolitańską „Wróć do Sorrento”, ale nie pamiętam tytułów pozostałych utworów. To było moje pierwsze nagranie.
               Niedługo po tym nagraniu otrzymałem wezwanie do Wojskowej Komendy Uzupełnień i miałem być powołamy do wojska. Wtedy interweniował wspomniany sekretarz organizacji partyjnej w WRN, który poszedł do komendanta Wojskowej Komendy Uzupełnień i powiedział, że jestem bardzo potrzebny, bo śpiewam solo i z towarzyszeniem zespołu na różnych uroczystościach, reprezentując nasze województwo. W ten sposób uniknąłem służy wojskowej.

               Z pewnością pamięta Maestro zespół, który działał wówczas przy Wojewódzkiej Radzie Narodowej?
                - To był zespół mandolinistów, który prowadził utalentowany muzycznie kolega Stafiej, z którym kiedyś chodziłem do jednej klasy w gimnazjum i śpiewałem w chórze prowadzonym przez panią Zofię Stachurską.
Ten zespół mandolinistów dużo koncertował i często występował z istniejącym również przy Wojewódzkiej Radzie Narodowej niewielkim, ale dobrze śpiewającym chórem. Często także mnie zapraszali na różne występy.
               Utkwił mi w pamięci wyjazd do Szklarskiej Poręby, bo to malowniczo położone miasteczko na Dolnym Śląsku i podróż w jedną stronę ówczesnym autobusem zajęła nam prawie cały dzień. Występowaliśmy tam latem w muszli koncertowej.
Zespół miał przygotowany bardzo duży repertuar, a ja śpiewałem z nimi dużo pieśni neapolitańskich, popularnych wtedy piosenek radzieckich i przede wszystkim polskich piosenek. Nasze występy bardzo się podobały, zawsze przychodziły na nie tłumy i gorąco byliśmy oklaskiwani.

3. Pustelak Falstaf arch. TWON

Kazimierz Pustelak z Urszulą Trawińską-Moroz na scenie Teatru Wielkiego w Warszawie (opera "Falstaf"), fot. arch. TWON

                To wszystko wydarzyło się, zanim rozpoczął Pan wielką zawodową karierę. Niełatwe to były czasy, ale oprócz talentu miał Pan ogromny zapał do pracy. Tak było przez całe zawodowe życie.
                - Trzeba było dużo pracować, bo dzięki temu można było coś osiągnąć i rozwijać się.
Jak zacząłem pracę w wymarzonym zawodzie, to przez cały czas pracowałem na trzech, a nawet czterech etatach.
W Krakowie zostałem zatrudniony jako solista Orkiestry i Chóru Polskiego Radia pod dyrekcją Jerzego Gerta. Wkrótce podpisałem umowę i zostałem solistą Teatru Muzycznego. Do tego doszła praca w Operze Krakowskiej i zapraszany byłem na koncerty symfoniczne.
Opanowałem bardzo różnorodny, ogromny repertuar i gdybym miał kolegę, to mógłbym się z nim podzielić.

                Przez wiele lat był Pan także cenionym pedagogiem, a nawet przez kilkanaście lat był Pan dziekanem Wydziału Wokalnego Państwowej Wyższej Szkoły Muzycznej w Warszawie (dzisiaj Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina). To wszystko wymagało wielu wyrzeczeń i to nie tylko Pana, ale również rodziny. Żona nie tylko prowadziła dom, ale także pomagała Panu.
                - Oczywiście, a do tego mieliśmy jeszcze małe dziecko, któremu trzeba było poświęcić wiele uwagi i czasu, a mnie najczęściej nie było w domu przez cały dzień, a nawet i dłużej, bo prawie w każdym tygodniu wyjeżdżałem na koncerty symfoniczne.
                Bardzo często śpiewałem w Filharmonii w Katowicach oraz z Wielką Orkiestrą Symfoniczną Polskiego Radia, zapraszany byłem do Poznania czy Bydgoszczy, a przede wszystkim występowałem w Filharmonii Narodowej w Warszawie.
                Nie wszystkie zaproszenia mogłem przyjmować, bo czas mi nie pozwalał, ale starałem się zawsze przyjmować zaproszenia z Rzeszowa. Pamiętam, że śpiewałem na otwarciu nowego budynku Filharmonii Rzeszowskiej, brałem udział zarówno w koncertach symfonicznych i indywidualnych koncertach z orkiestrą, jak i estradowych wykonaniach oper.
                Na zakończenie rzeszowskiego wątku powiem o zabawnej historii, która wydarzyła się, jak byłem jeszcze młodym śpiewakiem, przed koncertem arii operowych z Rzeszowską Orkiestrą Symfoniczną w Domu Kultury WSK (obecnie budynek Instytutu Muzyki Uniwersytetu Rzeszowskiego). Wcześniej jeden ze znanych śpiewaków poradził mi, że dobrze wpływa na ćwiczenie oddechu podnoszenie czegoś ciężkiego, a później wypuszczenie powietrza z płuc.
                Wszedłem do pustej sali tego Domu Kultury i zobaczyłem na estradzie stary duży fortepian. Pomyślałem, że podniosę go od tyłu w ramach zalecanych ćwiczeń. Był bardzo ciężki, jednak udało się mi go podnieść i w tym momencie upadła noga. Nie wiedziałem, co mam robić, ale wiedziałem, że nie utrzymam takiego ciężaru dłużej. Na szczęście usłyszałem kroki i natychmiast krzyknąłem, aby podstawiono leżącą nogę pod fortepian.
Wszystko dobrze się skończyło, bo gdybym upuścił fortepian, to z pewnością cała estrada by się zawaliła. Musiałem się ratować, żeby wszystko dobrze zaśpiewać, bo nie tylko byłem zmęczony, ale mój oddech był znacznie krótszy. To ćwiczenie zadziałało odwrotnie (śmiech).

5. Kazimierz PustelakTurandot2011TW ON 121 24

Kaziemierz Pustelak na scenie Teatru Wielkiego w Warszawie, fot. Juliusz Multarzyński

                Pracowite lata pełne sukcesów szybko mijały. W 1995 roku w Teatrze Wielkim Operze Narodowej świętował Pan 40-lecie działalności artystycznej.
                - Tak, śpiewałem wtedy całą partię Stefana w spektaklu „Straszny dwór” Stanisława Moniuszki, a po raz ostatni wystąpiłem na tej scenie w 2011 roku, śpiewając partie cesarza w operze „Turandot” Giacomo Pucciniego.

                Panie Profesorze, z okazji 91. Urodzin, które świętował Pan niedawno, bo 14 lutego pragnę złożyć Panu najserdeczniejsze życzenia: dużo zdrowia, radości i pogody ducha. Mam nadzieję, że niedługo będziemy mogli się spotkać i rozmawiać o wspaniałych spektaklach i koncertach z Pana udziałem, bo przecież było ich tak dużo, że trudno o wszystkich opowiedzieć w czasie dwóch krótkich spotkań.
Dziękuję bardzo za rozmowę i poświęcony mi czas.

W tym wywiadzie przybliżyliśmy Państwu głównie spędzone w rodzinnych stronach młodzieńcze lata Maestro Kazimierza Pustelaka. O zawodowej karierze Artysta opowiadał mi we wrześniu ubiegłego roku. Ten wywiad został opublikowany na stronie „Klasyki na Podkarpaciu” w dwóch częściach i pozwolę sobie podać linki do tych publikacji:
https://www.klasyka-podkarpacie.pl/wywiady/item/2598-jubileuszowo-z-maestro-kazimierzem-pustelakiem-cz-i
https://www.klasyka-podkarpacie.pl/wywiady/item/2603-jubileuszowo-z-maestro-kazimierzem-pustelakiem-cz-ii

Z Maestro Kazimierzem Pustelakiem, jednym z najwybitniejszych artystów powojennej polskiej sceny operowej rozmawiała Zofia Stopińska 16 lutego 2021 roku.

Łączy nas pasja do muzyki kameralnej

             Pragnę przedstawić Państwu nietuzinkowy, niezwykle prężnie działający zespół kameralny Cracow Golden Quintet. Jego brzmienie i wysoki poziom wykonawstwa zachwyciły mnie we wrześniu 2019 roku podczas Międzynarodowego Konkursu Muzyki Polskiej im. Stanisława Moniuszki w Rzeszowie.
             Niedawno trafiła do mnie płyta zespołu zatytułowana Polish Wind Quintets z utworami polskich kompozytorów żyjących i działających w XX i XXI wieku. O kwintecie, jego działalności i o płycie rozmawiam z panem Tomaszem Sową – klarnecistą i jednym z członków Cracow Golden Quintet.

             Z pewnością nie tylko ja jestem ciekawa, jaka jest historia powstania zespołu.
             - Nasz zespół powstał w 2015 roku. Pomimo nazwy Cracow Golden Quintet, nikt nie pochodzi z Krakowa - flecistka Natalia Jarząbek jest z Tokarni, oboista Damian Świst z Rzeszowa, fagocistka Małgorzata Wygoda pochodzi z Nowego Sącza, waltornista Konrad Gołda z Częstochowy, a ja jestem z Sanoka i tam ukończyłem Państwową Szkołę Muzyczną I i II stopnia im. Wandy Kossakowej.
             Połączyła nas Akademia Muzyczna w Krakowie, ponieważ prawie wszyscy tam się kształciliśmy i w 2015 roku na potrzeby przedmiotu kameralistyka zawiązaliśmy tę grupę.
Szczęśliwie się złożyło, że każdy z nas niezwykle rzetelnie i z pasją podchodził do tego przedmiotu i zespół bardzo szybko zaczął się rozwijać. Mieliśmy ogromne wsparcie naszych profesorów, którzy przekazali nam wiedzę, promowali nas i dzięki temu mieliśmy możliwość zdobycia niezwykle cennego doświadczenia scenicznego.

             W czasie studiów zespół często z wielkim powodzeniem uczestniczył w konkursach, a pierwsze sukcesy osiągnęliście w pierwszym roku działalności.
             - To prawda. W 2015 roku otrzymaliśmy I nagrodę w Międzynarodowym Przeglądzie Zespołów Kameralnych w Jaworze oraz I nagrodę w Międzynarodowym Konkursie Muzycznym w Londynie.
Najwięcej nagród otrzymaliśmy w międzynarodowych konkursach w 2016 roku, a były to trzy I nagrody: w „Davorin Jenko” w Belgradzie, w Madrycie, „Melos” w Rzymie oraz dwie drugie nagrody – w konkursach „Enkor” w Düsseldorfie i w „eMuse” w Atenach. W 2017 roku otrzymaliśmy nagrodę ”Vicktor Kalabis Award” za najlepsze wykonanie utworu Viktora Kalabisa w Wiedniu podczas ISA Festival, natomiast w 2019 otrzymaliśmy II nagrodę na wspomnianym już konkursie w Rzeszowie. To był nasz ostatni konkurs, ponieważ kilka miesięcy później nadszedł czas pandemii, szczególnie trudny dla sektora kultury.
             Udało nam się także wystąpić na kilku znaczących międzynarodowych festiwalach muzycznych, a nasze koncerty odbywały się w prestiżowych salach koncertowych, między innymi: Wiener Musikverein w Wiedniu, Accademia Nazionale do Santa Cecilia w Rzymie, Armenian National Philharmonic w Erywaniu, Europejskim Centrum Muzyki Krzysztofa Pendereckiego w Lusławicach, Filharmonii Narodowej w Warszawie oraz w Filharmonii Krakowskiej, Filharmonii Podkarpackiej i na Zamku Królewskim na Wawelu.

             Czy zespół przez cały czas występował w wymienionym przez Pana składzie?
             - Była niewielka zmiana - w obecnym składzie gramy od 2017 roku. Po ukończeniu studiów postanowiliśmy kontynuować dalej naszą działalność.
Część z nas nadal się kształci: Natalia Jarząbek studiuje w Szkole Doktorskiej, a ja na Studiach Doktoranckich, ale w Kwintecie gramy już bez stałej opieki profesorskiej. Każdy z nas aktywnie działa również w innych zespołach i orkiestrach. Ja występuję w zespole muzyki współczesnej Spółdzielnia Muzyczna contemporary ensemble oraz współtworzę trio z altówką i fortepianem Farve Ensemble. Natalia Jarząbek prężnie działa ze swoim projektem dotyczącym techniki oddechu permanentnego i płytą „INFINITY” związaną z tą techniką. Damian Świst często występuje i nagrywa z innymi formacjami. Małgorzata Wygoda jest fagocistką w Filharmonii Warmińsko-Mazurskiej w Olsztynie i w Polskiej Orkiestrze Sinfonia Iuventus. W Sinfonii Iuventus gra także nasz waltornista Konrad Gołda.

CRACOW fot klaudyna schubert1

Cracow Wind Quintet, fot. Klaudyna Schubert

             Brzmienie i perfekcja Kwintetu oraz różnorodność repertuarowa podczas prezentacji konkursowych w Rzeszowie zachwyciły wszystkich. Widać także było, że dobrze się razem czujecie na scenie. Niełatwo o takie porozumienie w kwintecie.
             - Zgadzam się - im więcej osób w zespole, tym praca jest trudniejsza nawet ze względu na logistykę prób. Każdy z nas występuje i gra profesjonalnie w różnych zespołach. Można powiedzieć, że jesteśmy „rozstrzeleni” po Polsce i są problemy ze spotkaniem się na próby, ale czujemy ogromną radość, że możemy razem grać, co jest odczuwalne dla publiczności podczas naszych występów.
Przygotowanie do Konkursu wymagało od nas bardzo dużo pracy indywidualnej i podczas wspólnych prób, ale przynosiło nam też ogromną frajdę, że robimy coś niezwykle wartościowego.

             Jestem przekonana, że Konkurs Muzyki Polskiej im. Stanisława Moniuszki w Rzeszowie miał wpływ na powstanie fantastycznej płyty z muzyką polską ubiegłego stulecia, która ukazała się w drugiej połowie 2020 roku.
              - Niewątpliwie uczestnictwo w Konkursie umożliwiło nam nagranie tej płyty. Otrzymaliśmy nie tylko nagrodę, ale także wsparcie Instytutu Muzyki i Tańca oraz stypendium twórcze Marszałka Województwa Podkarpackiego, dzięki którym udało się zrealizować ten projekt.
              Nagranie płyty z muzyką polską było konsekwencją udziału w tym Konkursie. Postanowiliśmy, że rozkwit kwintetów dętych w Polsce w XX wieku trzeba uwiecznić. Na płycie zamieściliśmy pięć kwintetów dętych nawiązujących do stylistyki neoklasycznej, ale staraliśmy się, aby pokazać różne inspiracje i indywidualny język muzyczny każdego twórcy.
              W kwintetach Grażyny Bacewicz i Józefa Świdra możemy znaleźć fragmenty inspirowane folklorem. Kwintet Wojciecha Kilara stanowi kwintesencję stylu bardzo precyzyjnego, przejrzystego. Tadeusz Paciorkiewicz wprowadza dysonanse i tę nieoczywistą harmonię. Jest to chyba pierwsze nagranie fonograficzne tego utworu. Pozostałe kwintety także nie były zbyt często nagrywane i moim zdaniem jedynie popularny jest Kwintet Wojciecha Kilara. Uwiecznione przez nas utwory stanowią niejako przekrój polskiego neoklasycyzmu w twórczości na instrumenty dęte.

               Możemy powiedzieć, że ta płyta jest „rzeszowska” dlatego, że została również nagrana we wspaniałej, znanej z dobrej akustyki sali Filharmonii Podkarpackiej.
                - To prawda. Składamy ogromne podziękowania prof. dr hab. Marcie Wierzbieniec za umożliwienie nam realizacji tego nagrania w Sali Koncertowej Filharmonii Podkarpackiej im. Artura Malawskiego w Rzeszowie oraz jak wspomniałem już wyżej dziękuję za wsparcie finansowe w postaci Stypendium twórczego Marszałka Województwa Podkarpackiego.
Nie możemy też zapomnieć o znakomitej współpracy z firmą fonograficzną DUX oraz ze wspaniałymi reżyserami tego nagrania – panią Małgorzatą Polańską i panem Marcinem Domżałem. Cały ten projekt jest wartościowy i dopracowany w każdym szczególe.
             Dodam jeszcze, że 12 lutego 2021 roku, nasza płyta trafiła do dystrybucji cyfrowej i można jej posłuchać na takich portalach jak Spotify, Apple Music czy Deezer.
Poniżej zamieszczam linki do udostępnienia:
https://open.spotify.com/album/2i7eToR95RJez7V5gLajf7
https://music.apple.com/.../polish-wind-quintets/1552459118

             Czy dużo jest repertuaru na kwintet dęty w składzie: flet, obój, klarnet, fagot i waltornia?
             - Można powiedzieć, że mało, jeśli porównamy repertuar na nasz skład z wyborem utworów na kwartet smyczkowy czy trio fortepianowe. Udaje się jednak znaleźć i wybrać wiele wartościowych kompozycji. W Polsce takie formacje jak nasza stają się z każdym rokiem coraz bardziej popularne, ale kolebką kwintetów dętych jest Francja, gdzie na rozwój repertuaru na taki skład wpłynęło stworzenie konkursu kompozytorskiego, czy tradycje dworskie.
             Można także powiedzieć, że kwintet dęty może być substytutem orkiestry. W wielu kompozycjach symfonicznych jest bardzo dużo partii solowych na nasze instrumenty, a jeśli one grają w zespole, to barwa i różnorodność powodują, że brzmienie jest bardzo pełne i interesujące.

             Od marca ubiegłego roku Wasza działalność jest mocno ograniczona ze względu na pandemią.
             - Tak jak dla wszystkich artystów i zespołów minione miesiące były dla nas ciężkie, ale widzimy także te jasne strony, a między innymi fakt, że mieliśmy więcej czasu na przygotowanie się i nagranie tej płyty. W normalnych warunkach każdy z nas byłby do końca czerwca mocno zapracowany, a dzięki przerwie mogliśmy się wcześniej spotykać.
             Oprócz nagrania płyty Cracow Golden Quintet w czasie tej pandemicznej przerwy wystąpił tylko raz z koncertem z udziałem publiczności (w reżimie sanitarnym) w Filharmonii Opolskiej tuż przed ponownym zamknięciem placówek kulturalnych. Pozostałe występy były koncertami online, bez udziału publiczności. Wiadomo, że zarówno dla wykonawców jak i dla publiczności nie mają one takiej samej wartości. Cieszymy się jednak, że miały one miejsce.
             Mamy nadzieję, że niebawem uda nam się zrealizować koncerty promujące płytę z udziałem publiczności. Mamy dużo planów na przyszłość, ale zobaczymy, które z nich uda się w tym niepewnym jeszcze czasie zrealizować.

             Mam nadzieję, że niedługo będzie okazja do kolejnej rozmowy. Życzę Wam, aby entuzjazm i ogromny zapał do wspólnego muzykowania nigdy Was nie opuszczał.
             - Dziękuję za rozmowę.

Z Tomaszem Sową, klarnecistą zespołu Cracow Golden Quintet rozmawiała Zofia Stopińska 12 lutegp 2021 roku.

Z prof. Urszulą Bartkiewicz o muzyce klawesynowej minionych epok

            Pod koniec ubiegłego roku ukazała się, nagrana również w ubiegłym roku, bardzo interesująca płyta z polonezami nieznanych większości melomanów polskich kompozytorów.
            Płyta „Polonezy” wydana nakładem wytwórni DUX to rezultat badań prowadzonych przez prof. Urszulę Bartkiewicz, wybitną polską klawesynistkę, która jest także wykonawczynią wszystkich zamieszczonych na srebrnym krążku utworów.
            Po wysłuchaniu płyty postanowiłam porozmawiać z prof. Urszulą Bartkiewicz i wspólnie przybliżyć Państwu zawartość tego szczególnego krążka oraz dowiedzieć się o działalności koncertowej i naukowej Artystki.

            Rozpoczynając rozmowę, chcę się przyznać, że słuchałam tych utworów po raz pierwszy i sądzę, że większości melomanów ich twórcy także nie są znani.
            - Ta płyta dojrzewała we mnie bardzo długo, czego dowodzi moja korespondencja z Biblioteką Uniwersytetu w Toruniu z 1990 roku. Natknęłam się na nią w trakcie przeglądania swoich starych notatek z kwerend bibliotecznych. Dzięki nim uświadomiłam sobie, że na trop toruńskich zbiorów wpadłam pod koniec lat osiemdziesiątych, a pomógł mi w tym katalog polonezów Stefana Burhardta. Zaowocowało to wówczas kontaktem z Biblioteką i uzyskaniem kopii rękopisów oraz starodruków interesujących mnie utworów. Dość długo „toruńskie” polonezy czekały na moje dalsze kroki czyli opracowanie, wydanie w postaci nutowej (Bydgoszcz 2019 r.) oraz prawykonanie (Bydgoszcz 2020) i nagranie (DUX 2020).

            Nie jest przypadkiem, że z całego wspaniałego zbioru Biblioteki Uniwersytetu w Toruniu wybrałam właśnie te konkretne osiemnaście polonezów (Biblioteka ma ich około 2 tysiące). Po pierwsze – w Polsce jedynie toruńska książnica ma je w swoich zbiorach. Po drugie - chciałam je wykonywać na klawesynie, więc kierowałam się ich klawesynowym potencjałem, a więc właściwymi dla tego instrumentu cechami kompozycyjnymi oraz wyrazowymi czyli budową, stylem i zawartą w nich ekspresją . Czas, w którym powstały te polonezy to przełom XVIII i XIX wieku. Jest to okres przejściowy między epokami muzycznymi, podczas którego kompozytorzy stopniowo porzucali język (idiom) muzyki klawesynowej, a także uniwersalny styl klawiszowy na rzecz języka muzyki czysto pianistycznej, należącej już do ery fortepianu.

             Chciałabym jeszcze dodać, że ten okres transformacji jest bardzo ciekawy. Warto go zgłębiać, bo daje dużo do myślenia także dzisiaj, pokazując, jak równocześnie może funkcjonować wiele estetycznych zjawisk.
             Wiadomo, że nigdy nie ma momentu zerowego, od którego wszyscy tworzą na jedną modłę. Kompozytorzy zawsze przekształcają jakieś pomysły wcześniejsze, często łamiąc reguły związane z zastaną sztuką kompozycji. To samo dotyczy stylu wykonawczego, bo w tym przypadku także mamy do czynienia z estetyką, która się zmienia nieustannie.

             Jak już powiedziałam, nieznani są także twórcy tych polonezów. Moją uwagę zwróciło nazwisko twórcy pierwszego poloneza, ponieważ Bazyli Bohdanowicz w młodości żył i mieszkał w Łańcucie.
             - Tak, Bazyli Bohdanowicz był związany z dworem Stanisława Lubomirskiego i dzięki temu stykał się z prądami muzyki europejskiej oraz nabierał szlifów kompozytorskich i ogólnie muzycznych. W 1775 roku przeniósł się do Wiednia i tam spędził resztę swojego życia. Tam komponował, a także razem z rodziną występował na estradach i oczywiście będąc skrzypkiem, grał także w orkiestrze.
             Bazyli Bohdanowicz to bardzo ciekawa postać, o czym najlepiej świadczą wykonywane z rodziną liczne koncerty o bardzo intrygujących tytułach, zestawach. Zdarzało się, że wykonywali jakiś utwór jednocześnie na jednym instrumencie – skrzypcach – troje dzieci i ojciec, czy na osiem rąk na fortepianie. Był człowiekiem twórczym i miał bardzo dużo pomysłów.
Bardziej znanym muzykiem był Józef Kozłowski, który pochodził z rodziny ziemiańskiej. Jako siedmioletni chłopak przyjechał do Warszawy, gdzie spędził dziewięć lat i kształcił się. W tym czasie także śpiewał w chórze chłopięcym, był organistą w kolegiacie św. Jana.
             Od ok. 1773 roku przez cztery lata uczył muzyki Michała Kleofasa Ogińskiego i jego rodzeństwo. Później wyjechał do Petersburga, gdzie miał możliwość tworzyć w komfortowych warunkach. Był kompozytorem znanym, ale szczególnie ukochał polonezy i skomponował ich bardzo dużo na różne obsady.
              Co do Józefa Kozłowskiego  - wykonywałam i nagrałam już wcześniej jego inne polonezy. Tym razem wybrałam utwory dotychczas niewykonywane i tylko te, które nie występują – poza  toruńską biblioteką -  w innych polskich zbiorach.            

             Wśród utworów całkiem zapomnianych kompozytorów odkryłam rękopisy polonezów Stefana Jabłońskiego, kompozytora związanego ze Lwowem, jak również starodruki Helińskiego, o którym nie wiemy nic poza tym, że te dwa polonezy, które są na płycie, zostały wydane w Poznaniu ok. 1820 roku. Nie wiemy, w jakim kraju działał, ale był Polakiem.
             Zainteresowałam się także polonezami Aleksandra Rodowskiego, który był związany z Krakowem, ale także nie mamy o nim obszernych informacji.
W zbiorach różnych bibliotek znajdują się rozmaite utwory tych kompozytorów i to oznacza, że były to postaci, których kompozycje były w tamtych czasach wykonywane.

              Wszystkie polonezy pochodzą ze zbioru muzykaliów z przełomu XVIII i XIX wieku.
              - Trzeba podkreślić, że były to czasy rozbiorów , a wiadomo, że w trudnych okresach kultura cierpi najbardziej. Muzycy szukali dla siebie miejsca, sposobu na życie i na przeżycie.
Mało mamy wzmianek o ich działalności, ponieważ materiały źródłowe zostały rozproszone i nie jest łatwo zapoznawać się z dziedzictwem polskim, mimo, że powinno być nam znane. W trakcie swoich badawczych i artystycznych prac staram się poświęcać dawnej (ale także współczesnej) polskiej kulturze muzycznej jak najwięcej czasu. Uważam, że warto wiedzieć, na czym my budujemy, bo chociaż każde kolejne pokolenie dodaje coś od siebie, to zawsze dziedziczy dobra, dzięki którym nie działa w kulturowej próżni.

01

Urszula Bartkiewicz podczas koncertu w Uniwersytecie Warszawskim

              Co wiemy o muzyce klawesynowej minionych wieków w Polsce?
              - Dawna polska muzyka klawesynowa niezbyt często bywała obiektem badań. Mnie zainteresowała pod koniec lat siedemdziesiątych i wtedy postanowiłam poznać ją bliżej. Początkowo zajęły mnie głównie utwory renesansowe, z których szczególnie chętnie wykonywałam tańce z Tabulatury Jana z Lublina. Wszystkie tańce nagrałam wówczas dla Polskiego Radia - kilka z nich znalazło się na mojej pierwszej płycie z polską muzyką klawesynową wydaną przez DUX w 1995 r.  

              Zainteresowałam się także barokowymi utworami Bartłomieja Pękiela, Jana Podbielskiego, Piotra Żelechowskiego oraz muzyką z Kancjonałów Teresy O. Fabiańskiej, Jadwigi Dygulskiej, a także zbiorami polonezów księżniczki Anny Marii Saskiej. Dalsze badanie polskiej muzyki klawesynowej zaprowadziło mnie do utworów Józefa Kozłowskiego, Józefa Deszczyńskiego oraz anonimowych sonat ze zbioru rękopisów w Bibliotece Czartoryskich (część z nich znajduje się na wspomnianej CD).

              Kolejny etap prac dotyczył muzyki Józefa Elsnera oraz kompozytorów, których utwory wydawał. Ich owocem jest krytyczna edycja nutowa ze wstępem „Polska muzyka klawiszowa z Wydawnictwa Józefa Elsnera” (jestem jej redaktorem, a wydało ją Wydawnictwo Akademii Muzycznej w Bydgoszczy w 2008 r.) oraz dwie CD: Polska muzyka klawesynowa, vol. 1 Józef Elsner, i vol. 2 Andrychowicz, Grem, Kamieński, Karboski, Morawski, Potocka, Tyszkiewicz, Unicki, Wejnert (DUX 2009). Przeszukując polskie zbiory muzykaliów odkryłam także utwory kompozytorów obcych żyjących lub tworzących na ziemiach polskich. Jednym z nich był Carl Joseph Birnbach (urodził się w 1751 r. w Kopernikach koło Nysy, a zmarł w Warszawie w 1805 r.). Wydałam nuty jego koncertu klawesynowego w dwóch oryginalnie zachowanych wersjach - z orkiestrą oraz na dwa klawesyny (Bydgoszcz 2017 r.). Wzięłam udział w prawykonaniu obu wersji – z orkiestrą w Bydgoszczy, a (2017), a na dwa klawesyny w Brnie (2018).

              Do zbadania pozostaje nadal bardzo dużo i jak tylko czas pozwoli to będę nadal się tym zajmować. Jedno jest pewne – sytuacja klawesynu w Polsce w minionych wiekach zasadniczo nie odstawała od tego co działo się w innych krajach Europy. Trudne realia historyczne mają zawsze zły wpływ na stan kultury muzycznej, mimo to w Polsce na klawesynie koncertowano, używano go w muzykowaniu domowym, uczono się na nim grać, na klawesyn komponowano, handlowano instrumentami , a także nutami z muzyką klawesynową, klawesyny także budowano.

              Utwory, które są na najnowszej płycie Pani Profesor, zostały po raz pierwszy nagrane.
              - Także w wersji koncertowej było to prawykonanie. Recital z polonezami wykonałam kilka dni po zakończeniu sesji nagraniowej. Koncert odbył się 10 marca ubiegłego roku. To jest dość niezwykła data, bo już od 11 marca mieliśmy w Polsce lockdown z powodu pandemii koronawirusa.
Chcę także powiedzieć, że spodobały się te nieznane polonezy, bo publiczność zareagowała na nie z dużą sympatią i bardzo ciepło. Zagranie wszystkich polonezów w jednym koncercie to była sytuacja wyjątkowa, ponieważ najczęściej słucha się ich jako pojedynczych utworów, a nie w całości.
              Tym koncertem chciałam jednak uhonorować Bibliotekę Uniwersytecką w Toruniu, Stefana Burhardta, który był jej współzałożycielem i wielkim pasjonatem gromadzenia polonezów, a także ratowania, zabezpieczania i dokumentowania materiałów muzycznych , które przetrwały w Polsce po wojnie. Chciałam także w ten sposób oddać hołd wszystkim, którzy troszczą się o zachowanie naszego dziedzictwa.

              Pani Profesor, proszę powiedzieć o instrumencie, na którym Pani nagrywała. To była kopia klawesynu z XVIII wieku czy oryginalny instrument?
              - To była kopia, oryginalnych instrumentów w Polsce praktycznie nie ma. Często likwidowano wszelkie materialne dowody istnienia kultury w Polsce – bezmyślnie lub świadomie niszczono, wywożono, przerabiano na coś. W różny sposób znikały te dobra. Pod tym względem jesteśmy w gorszym położeniu niż kraje zachodnie, w których udało się zachować znacznie więcej dóbr kultury . Bardzo nad tym ubolewam.

              Na szczęście już od dawna istnieją pracownie, które robią znakomite kopie klawesynów wg planów historycznych, wykorzystując doświadczenia budowniczych z XVII i XVIII wieku.
Ja mam instrument, który jest kopią bazującą na modelach francuskich z połowy wieku XVIII. Została ona zrobiona na początku lat 90-tych ubiegłego wieku w paryskiej pracowni Reinharda von Nagla. Ta kopia pozwala mi wykonywać bardzo szeroki repertuar. Bardzo ważną kwestią jest temperacja – jeżeli w odpowiedni sposób, zależny oczywiście od utworu, przygotuje się strój klawesynu, to wszystko, co się gra, ma szanse dobrze oddać ducha wykonywanej muzyki. Temperacja jest ważnym środkiem ekspresji, zapewniając brzmienie, o jakie nam chodzi – różni się ono w zależności od stylu i gatunku oraz charakteru kompozycji. To jest bardzo istotny składnik interpretacji.

               Nie tak dawno rozmawiałyśmy w Sanoku podczas trwania Międzynarodowego Forum Pianistycznego „Bieszczady bez granic...”, gdzie podczas zajęć przez Panią prowadzonych, młodzi pianiści mogli poznać klawesyn, jego możliwości i urodę brzmienia.
               Wtedy zorientowałam się, że prowadzi Pani ożywioną działalność artystyczną, ale bardzo pochłaniają Panią poszukiwania i ciekawość związana z tym, co działo się w muzyce minionych epok. Na podstawie badań rodzą się koncerty, płyty i korzystają z tego studenci, których interesują te zagadnienia.
               - Wielką moją pasją jest przekazywanie własnych obserwacji i doświadczeń. Podczas dość już długiej i intensywnej drogi artystycznej odkryłam wiele ciekawych artystycznie wątków, ale nigdy nie chciałam, aby zostały na zawsze moją tajemnicą. Od razu przekazuję je dalej, ponieważ wydaje mi się, że to właściwy sposób krążenia dobrej energii w kulturze (i nie tylko).
               Młodzi muzycy, z którymi pracuję na kursach nieraz są zaskoczeni moim podejściem do studiowania utworu barokowego. Z reguły jest to pozytywne zaskoczenie. Kiedy takiemu wykonawcy brak artystycznej koncepcji, to grając utwór nudzi się on sam i nudzi się słuchacz. W takiej sytuacji konieczne jest pobudzenie wyobraźni wnikliwe przestudiowanie utworu.

               Niekiedy młodzi wykonawcy muzykę z przeszłości traktują jak „przykry obowiązek edukacyjny”. Takie podejście wynika często z nadmiaru wykonawczych zakazów i strachu, że popełni się jakiś błąd w przekazaniu utworu. Stąd już tylko jeden krok do zniechęcenia się do tej muzyki. Myślę, że można i trzeba to zmieniać, ale to proces, to musi potrwać.

02

               Teraz działalność kulturalna właściwie przeniosła się do sieci. Dotyczy to także edukacji na uczelniach muzycznych, chociaż na niektórych uczelniach są możliwe bezpośrednie kontakty studentów z nauczycielami gry na instrumentach. W pracy naukowej, we wszelkich poszukiwaniach, być może pandemia mniej przeszkadza, natomiast działalność artystyczna i pedagogiczna wygląda inaczej.
               - To jest prawda, chociaż staram się o bezpośredni kontakt ze studentami. Miałam bezobjawowy COVID-19 i mam nadzieję, że to w jakiś sposób chroni. Liczę na szczepionkę, ale oczywiście pandemia to bardzo poważny problem przede wszystkim dla psychiki młodych ludzi.
               Dużo rozmawiamy ze studentami . Dzielę się trudnymi doświadczeniami mojego pokolenia, starając się pokazać , że każde dramatyczny okres kiedyś się kończy.
Bardzo trudno jest młodym ludziom zrezygnować z bezpośrednich kontaktów z innymi i nie chodzi tutaj o spotkania rozrywkowe, ale zwyczajne spotkania, czy rozmowy. Staram się bardzo ich wspierać jak najżyczliwiej , żeby nie podupadali na duchu.

                Jeszcze trudniej jest wytłumaczyć to dzieciom, które pozbawione są ważnego elementu społecznego. Jest dla nich dramatem także na przyszłość. Trzeba będzie to wszystko naprawiać, jak tylko będziemy już mogli normalnie żyć i się spotykać.

              Oczywiście kontakty zdalne mają także dużo plusów, o których wcześniej nawet nie wiedzieliśmy. Często jestem nawet zadowolona, że nie muszę daleko jechać, spędzać w pociągu wiele godzin po to, żeby odbyć np. godzinne spotkanie. Fizyczna obecność w takich sytuacjach jest zbędna , bo wszystko można sprawnie zorganizować w sposób zdalny . To moim zdaniem powinno zostać utrzymane.
              Natomiast jeśli chodzi o indywidualne kontakty, to liczę na to, że jak tylko wygramy z pandemią, to po prostu odrodzimy się.

              Jest Pani Profesor inicjatorem, kierownikiem naukowym i artystycznym oraz wykładowcą corocznych międzynarodowych Letnich Kursów Metodycznych Muzyki Dawnej w Warszawie oraz międzynarodowych seminariów Dni Muzyki Dawnej organizowanych w Akademii Muzycznej w Bydgoszczy. Czy mogły one się odbyć w minionym roku?
              - Kursy Metodyczne zostały zorganizowane przez Internet i bardzo zachęcam do śledzenia ich – na profilu http://muzykadawna.org/  i od razu będzie przekierowanie na czternastą edycję online.
              Bardzo poważnym zadaniem było dla nas, żeby nasze wykłady nagrać i przygotować w takiej formie, aby miały one charakter metodyczny, pokazywały istotne problemy i sposób ich rozwiązywania. Jest tych wykładów dwadzieścia i poruszają one bardzo różne tematy z różnych dziedzin - łącznie ze strojeniem klawesynu, przygotowaniami utworów, a szczególnie ciekawy jest wykład na temat frazowania w mowie. Jest fantastyczny wykład z zakresu psychoedukacji i również o tańcu. Po prostu wszystkie są świetne. Poruszane zagadnienia mogą służyć wszystkim.
Wydaje mi się, że to się udało, wykłady cieszą się powodzeniem i nadal można je oglądać.

                Przygotowujemy się do kolejnych XV Kursów, mam nadzieję, że odbędą się w Warszawie w lipcu tego roku (od 3 do 10 lipca) już na żywo .
Natomiast jeśli chodzi o Dni Muzyki Dawnej w Bydgoszczy , musieliśmy je odwołać i wielka szkoda, bo mieliśmy już wszystko opracowane i przygotowane z nadzieją, że uda nam się wszystko zorganizować.

                Oczywiście było jeszcze dużo innych wydarzeń. Z inspiracji Dniami Muzyki Dawnej zrodził się festiwal Bydgoska Scena Barokowa, w którym udzielają się także jako wykonawcy i organizatorzy artyści i wykładowcy związani z Katedrą Klawesynu, Organów i Muzyki Dawnej oraz absolwenci bydgoskiej Akademii Muzycznej.
Ten festiwal jest znakomitą, nową międzynarodową imprezą (niedawno odbyła się druga edycja), która pokazuje to, co się dzieje aktualnie w świecie artystycznym muzyki dawnej.

04

               Pracy Pani nie brakuje i chyba ciągle jej przybywa.
               - Rzeczywiście pracy jest dużo. Trzeba być elastycznym i nie należy się kurczowo trzymać jakiejś drogi, jeżeli w danym momencie jest ona niedostępna. Na tym polega życie i to jest chyba najważniejsza lekcja z tej naszej pandemii.

               Zachęcamy do sięgnięcia po płytę, bo zawiera ona bezcenny materiał, odkrywczy pod względem poznawczym. Zapraszamy do odwiedzenia podanych stron w Internecie i być może już niedługo poinformujemy, w jakiej formie odbędą się następne działania artystyczne związane ze wspomnianymi festiwalami oraz z Pani działalnością artystyczną i badawczą.
                - Oczywiście, bardzo się będę cieszyć, jeżeli dopisze nam publiczność, czy też słuchacze i widzowie naszych wydarzeń, także internetowych. Wszystkich zainteresowanych serdecznie zapraszam i bardzo dziękuję za rozmowę.

Z prof. Urszula Bartkiewicz, wybitną polską klawesynistką i pedagogiem rozmawiała Zofia Stopińska w styczniu 2021 roku.

Najważniejsza w życiu jest wyłącznie miłość.

            Zapraszam na spotkanie z Zygmuntem Kuklą, Rzeszowianinem z urodzenia, dyrygentem, aranżerem, kompozytorem i od wielu lat jednym z najbardziej rozpoznawalnych muzyków dla bardzo szerokiego grona publiczności, od sal filharmonicznych poczynając po estrady festiwali i imprez rozrywkowych.

            Niedawno pojawiłeś się po latach w Rzeszowie i nagrywałeś z Orkiestrą Filharmonii Podkarpackiej oraz zespołem PECTUS. Powiedz coś o tej sesji.
              - To jest bardzo ciekawy projekt, który wymyślił Tomek Szczepanik – lider zespołu PECTUS, ponieważ on napisał muzykę do nieznanych powszechnie tekstów Wojtka Młynarskiego. Teksty te Wojtek pisał przez lata, ale nigdy ich nie opublikował i nigdy nikt nie skomponował do nich muzyki, a niedawno zajął się tym Tomek i nawet zostały one nagrane na płycie.
            Powstał też pomysł, aby te utwory zaaranżować i nagrać z towarzyszeniem orkiestry symfonicznej. Na razie nagraliśmy trzy utwory z Orkiestrą i mam nadzieję, że będzie kontynuacja, bo uważam, że to jest bardzo ciekawy projekt.
Jest to muzyka rozrywkowa grana symfonicznie (bez sekcji rytmicznej), bardzo interesująca, a do tego jeszcze teksty są świetne.

            Czy często masz okazję dyrygować orkiestrami symfonicznymi?
            - W czasie tego nagrania nie dyrygowałem, tylko grałem na fortepianie. Nie było dyrygenta, bo nagrane utwory zaaranżowane są na kwintet smyczkowy, dwóch perkusistów i niewielką sekcję instrumentów dętych drewnianych: dwa flety, obój, dwa klarnety i dwa fagoty oraz fortepian.
Chciałem, aby tym świetnym tekstom towarzyszyła kameralna muzyka.
            Pytałaś, czy często dyryguję orkiestrami symfonicznymi i muszę się przyznać, że ostatnio dyrygowałem chyba ponad piętnaście lat temu. Z Sinfonią Varsovią nagrywaliśmy wtedy muzykę do filmu Agnieszki Holland Julie Walking Home (Julia wraca do domu). Nagrywałem też w Polską Orkiestrą Radiową, ale to wszystko już dawne czasy.
Jak ten projekt z utworami do tekstów Wojciecha Młynarskiego będzie kontynuowany i jeśli będzie potrzebny większy skład, to wtedy stanę za pulpitem dyrygenta.

            Ostatnio na nagraniach online najczęściej widzimy dosyć małe składy orkiestr symfonicznych, każdy muzyk kwintetu smyczkowego siedzi przy oddzielnym pulpicie, z własnym materiałem nutowym.
            - Nie wiem, co ty o tym myślisz, ale dla mnie nie ma to większego sensu, ponieważ sekcja dęta siedzi tak jak siedziała, a dotyczy to tylko kwintetu smyczkowego. Później w garderobach już się nie da stosować tych odległości. To, co widzimy na estradzie, ma tylko znaczenie wizerunkowe w związku z panującą sytuacją, ale tak musi być.
            Podziwiam panią dyrektor Martę Wierzbieniec, że w tych warunkach prowadzi działalność i z tego, co opowiadali mi muzycy, w Filharmonii Podkarpackiej sporo się dzieje.
Jest kilka orkiestr, które przestały funkcjonować lub prawie nic nie robią, a w Rzeszowie są nagrania i ciągle coś się dzieje.

            Dzięki temu Orkiestra Filharmonii Podkarpackiej zdobędzie takie umiejętności, jak orkiestry radiowe, które regularnie nagrywają. Orkiestry filharmoniczne nie czują się komfortowo grając do kamer i do mikrofonów, bo one są przyzwyczajone do występów dla publiczności, która je inspiruje.
            - Pewnie masz rację, chociaż ja jestem przyzwyczajony do mikrofonów i kamer, bo 90 procent mojej pracy zawodowej to praca dla telewizji i ta publiczność jest bardzo daleko, albo nie ma dla nas takiego znaczenia. Wszystko robimy dla potrzeb telewizji i do tego już jestem przyzwyczajony. Myślałem o tym podczas nagrania w Rzeszowie. Rodzaj emocji i koncentracja jest bardzo podobna. Może dla solistów śpiewanie czy granie do pustej sali jest trudne, ale dla dyrygenta, a przynajmniej dla mnie, nie ma to aż takiego znaczenia. Dla mnie jest bardzo ważne, żeby dobrze zagrać.
            Wracając do nagrania w Filharmonii Podkarpackiej, to chcę jeszcze dodać, że muzycy podczas gry mieli słuchawki i to z pewnością była dla nich nowość. Musieli się przyzwyczaić do zupełnie innego słuchania – nie siebie i kolegów siedzących obok, tylko słuchania całego zespołu. Orkiestra Filharmonii Podkarpackiej bardzo dobrze sobie z tym poradziła. Byłem miło zaskoczony.
            Ponieważ nie było dyrygenta, nie było sekcji rytmicznej, to grali do metronomu, który mieli także w słuchawkach. To były piosenki, w których dyscyplina time’owa musi być utrzymana, wszystko musi być bardzo precyzyjnie wykonane. Słyszałem później zmontowany już dźwięk i uważam, że wszystko bardzo się udało.

            Ciekawa jestem, jak wyglądało Twoje spotkanie z Filharmonikami Podkarpackimi po latach. Jak byłeś dzieckiem, to biegałeś do Filharmonii do rodziców. Teraz już nie ma tamtych muzyków. Przy pulpitach siedzą Twoi rówieśnicy albo młodsi muzycy.
            - Dokładnie tak jest. W pierwszych skrzypcach spotkałem Monikę Stępień (nazwisko panieńskie) i oboistę Pawła Raka, moich kolegów z klasy w Liceum Muzycznym w Rzeszowie. Trochę starszym kolegą był klarnecista Robert Mosior.
            Wydaje mi się, że jeszcze niedawno byłem na każdym koncercie Orkiestry Filharmonii Podkarpackiej, chodziłem też na próby i siedziałem na widowni, kiedy rodzice byli zajęci. Od tego czasu minęło wiele lat, ale sala po remoncie wydaje mi się taka sama i czuję, że ten sam duch się w niej unosi.
             Jest też pewna trudna dla mnie bariera. Moja kochana Mama już nie żyje, odeszła niespodziewanie, a kiedyś była dla mnie wzorem jako muzyk i nauczyciel.

            Ja także ceniłam Twoją Mamę, którą poznałam w Szkole Muzycznej. Była świetną wiolonczelistką, przez wiele lat była koncertmistrzem grupy wiolonczel i nauczycielką gry na tym instrumencie, a ja uczennicą. Byłam zaszczycona, że obdarzyła mnie sympatią, a później przyjaźnią. Poznałam też Jej męża Andrzeja, a jeszcze później Ciebie.  Mama niewiele mówiła o Twoich różnych zainteresowaniach i wyborach. Muzyka otaczała Cię zawsze. Byłeś synem wiolonczelistów, a uczyłeś się grać na fortepianie. Czy sam wybrałeś ten instrument?
             - Tak, ukończyłem również liceum muzyczne w klasie fortepianu, ale muszę powiedzieć, że nigdy Rodzice nie namawiali mnie do nauki gry na wiolonczeli. Może raz trzymałem w ręku wiolonczelę. Dobrze wiedzieli, że to bardzo trudny instrument.
            Odkąd pamiętam, w domu było pianino, na którym próbowałem coś grać. Później zapisali mnie, o ile dobrze pamiętam, do przedszkola muzycznego, które mieściło się przy ul. 1 Maja (dzisiaj Sobieskiego) i do szkoły muzycznej I stopnia też poszedłem na fortepian.
Zapytam Ojca, dlaczego nigdy nie było nawet mowy o nauce gry na wiolonczeli.

             Kiedy stało się oczywiste, że oprócz muzyki klasycznej chcesz się zajmować jeszcze innym gatunkiem muzyki?
             - Pamiętasz nasze spotkanie w studiu Polskiego Radia w Rzeszowie, kiedy nagrywałaś szkolny big-band, który prowadziłem?

             Oczywiście, byłam zaskoczona, że uczeń Liceum Muzycznego tak dobrze radzi sobie z dyrygowaniem.
             - Zaprosiłaś nas na nagranie, ja wtedy byłem w przedmaturalnej klasie. To był moment przełomowy, bo ja już byłem zdecydowany na studia pianistyczne w Akademii Muzycznej w Krakowie i bardzo dużo ćwiczyłem, bo zależało mi, aby dostać się na studia.
             Przed tym nagraniem posłuchałem kilku znanych amerykańskich big-bandów. Wprawdzie nie było to takie łatwe jak dzisiaj, ale znalazłem kilka płyt, słuchałem radia i ta swingująca muzyka tak mi weszła do głowy, że już nigdy nie wyszła do tego czasu.
             Moja Mama nawet nie próbowała mi tego z głowy wybijać. Była bardzo dyskretna we wszystkich działaniach.
Pamiętam, że jak zdecydowałem się na studia na Wydziale Jazzu i Muzyki Rozrywkowej Akademii Muzycznej w Katowicach, koleżanka Mamy - Ania Ruszel powiedziała: „ Boże, Marysiu błagam cię, tylko nie do Katowic. Tam króluje głównie alkohol”. Trochę w tym racji było, ale przesadzała mocno.

             Wydaje mi się, że za bardzo interesowała Cię muzyka. Zresztą nie miałeś za dużo czasu na życie towarzyskie, bo zająłeś się jeszcze aranżacją i prowadzeniem zespołu.
             - Szybko przekonałem się, że aby coś dobrze zagrać, to najlepiej jak sam sobie napiszę te nuty. Jeśli ktoś nie jest aranżerem, to w muzyce rozrywkowej nie może być liderem zespołu, bo musiałby komuś zlecać aranżowanie i zespół nie miałby też charakterystycznego oblicza muzycznego. Każda orkiestra ma jednak swoje brzmienie.
             Przyznam się, że czasami, jak jest tyle roboty, że sam nie zdążę zaaranżować, to komuś zlecam część pracy, ale to, co gramy, to w 90 procentach są moje aranżacje. To jest istota tej muzyki, że nawet tę samą piosenkę aranżuje się zupełnie inaczej, przeważnie na inny skład i kto inny ją śpiewa. Często pisze się także myśląc o wokaliście. Nadal mnie to bardzo interesuje.

             Ciekawa jestem, dlaczego studiowałeś na Wydziale Zarządzania Uniwersytetu Warszawskiego.
             - To były studia podyplomowe i trwały zaledwie rok. Chciałem mieć kontakt z innymi ludźmi i tematami. Bardzo mi się to później przydało, bo wiele było zajęć poruszających bardzo ciekawe zagadnienia, z którymi nigdy wcześniej nie miałem do czynienia. Szczególnie ciekawe były zajęcia z zarządzania kulturą i kwestie dotyczące funduszy europejskich, a to był 2003 i 2004 rok, kiedy wchodziliśmy do Unii Europejskiej. Były też zajęcia z motywacji, z inteligencji emocjonalnej czy mediacji. W prowadzeniu zespołów i trwającej przez rok pracy w Redakcji Rozrywki TVP bardzo to wszystko się przydało.

             Pamiętam, że jak byłeś dyrygentem musicalu „Metro” Janusza Stokłosy, to organizowane były wyjazdy z Rzeszowa do Warszawy. Kiedy tam trafiłeś?
             - „Metro” było na samym początku. Ja byłem wtedy na roku dyplomowym Akademii Muzycznej w Katowicach. Janusz Stokłosa szukał dyrygenta, bo już nie miał siły sam prowadzić ponad trzydziestu spektakli miesięcznie.
             Polecił mnie dobrze ci znany Zbyszek Jakubek, zostałem przyjęty, zaakceptowany i zamieszkałem w Warszawie, a do Katowic jeździłem tylko na zajęcia.
Ta orkiestra działa chyba tylko 5 lat, bo później, jak z Teatru Dramatycznego musical „Metro” przeniósł się do Studia Buffo, to już używane były pół-playbacki i już orkiestra nie była potrzebna.

             Wtedy założyłeś swoją orkiestrę – słynny Kukla Band.
             - Tak, ale to były ciężkie początki i dopiero w 1999 roku odbył się nasz prawdziwy debiut w Opolu. Wcześniej też trochę dyrygowałem, robiłem różne koncerty, programy dla Polsatu, ale to były ciągle trwające chyba siedem lat początki.
Ten debiut w 1999 roku był znaczący. Dostałem wtedy Nagrodę Dziennikarzy oraz operatorów i realizatorów telewizyjnych. Dopiero wtedy orkiestra Kukla Band stała się znana.

Zygmunt Kukla 2 fot. Marcin Wiśnios

Zygmunt Kulka w czasie pracy ze swoją orkiestrą. fot. Marcin Wiśnios

             Oglądając Twoją Orkiestrę na ekranie telewizyjnym lub na żywo podczas koncertu, nikt z nas nie zdaje sobie sprawy, ile pracy trzeba wcześniej włożyć, ile umiejętności trzeba mieć, aby dobrze kierować zespołem i porwać publiczność.
             - Wszystko, co powiedziałaś, jest prawdą. Przyznam się, że bardzo mnie cieszy fakt, że ciągle mam pracę w Telewizji, bo wiadomo, że tam ciągle szuka się nowych twarzy. Nawet w programach, które pozostają pod tym samym tytułem, wymienia się prowadzących.
             W międzyczasie powstawały nowe orkiestry, ale ja jednak kilka razy w roku coś dla telewizji robię i to jest duży sukces. Tak jak powiedziałaś, trzeba mieć rzadkie cechy – aby się publiczności spodobać, trzeba mieć charyzmę, ale trzeba być także bardzo pracowitym. Trzeba wszystko zrobić szybko, punktualnie i niezawodnie. Jak ktoś czegoś nie zdąży zrobić albo coś zrobi źle, to już się go nie zaprasza po raz kolejny. Tak to niestety wygląda, ale pewnie tak musi być.
Tak wygląda show-business. Dostaje się zlecenie i za trzy tygodnie musi się odbyć duży koncert.
             Wcześniej trzeba na przykład zrobić dwadzieścia aranżacji, trzeba pracować dwadzieścia godzin na dobę i musisz to zrobić tak dobrze, aby wszystko efektownie brzmiało i podobało się wszystkim. Najpierw musi spodobać się wokalistom. Kiedyś, jak mi opowiadała Irena Santor, przychodziła na próbę, orkiestra grała, a ona musiała się dostosować do aranżacji, którą napisał pan Stefan Rachoń lub ktoś inny. Teraz wokalista słucha utworu już na etapie powstawania aranżacji i często trzeba się dostosować do jego wymagań. Dużo więcej jest pracy podczas tworzenia.

             Przed naszą rozmową wpisałam Twoje nazwisko w wyszukiwarce i więcej znalazłam o Twoim hobby niż na temat muzyki i programów, które tworzysz.
              - Tak jest zawsze. Jeśli kogoś zapraszają do jakiegoś „śniadaniowego” programu, to najciekawsze jest to, że lekarz jest „po godzinach” kominiarzem albo robi coś innego. Gdyby zaproszono muzyka i rozmawiano z nim o muzyce, to podobno dla widza byłoby to nudne. Takie programy mogą być emitowane w TVP Kultura albo w Programie II PR, ale nie w portalach internetowych czy w prasie.
Trzeba powiedzieć albo napisać coś, co jest ciekawe. Z dyrygentem nie można rozmawiać na tematy związane z dyrygowaniem.

              Przepraszam, że Ci przerywam, ale nie bardzo rozumiem. To, że jesteś dobrym dyrygentem, świetnie aranżujesz i dużo pracujesz, jest nudne, a to że kierujesz autokarem przewożącym piłkarzy reprezentacji Anglii, to jest ciekawe?
              - Tak, to było w czasie naszego Euro w 2012 roku. Wiele o tym pisano, a Fakty TVN zrobiły reportaż, który trwał ponad 7 minut. Nigdy nie zrobiliby takiego reportażu o dyrygencie. Ciekawe jest to, że dyrygent kieruje autokarem, bo gdyby siedział za sterami samolotu, to już jest o wiele mniej interesujące.

              Jedyne, co przeczytałam w tych newsy’ach i dotyczyło muzyki, to informacja, że potrafisz w sposób niekonwencjonalny zaskoczyć swoich elitarnych pasażerów, wykonując recital fortepianowy.
              - To prawda, chociaż trudno mówić w czasie teraźniejszym w dobie pandemii, ale faktycznie tak było. Jak był fortepian w hotel lobby czy w restauracji, to wtedy grałem kilka utworów muzyki klasycznej – w większości Fryderyka Chopina. Robiłem to z przyjemnością i starałem się jak najlepiej.
              Związana jest z tym zabawna historia, bo kiedyś na zakończenie tournée amerykańskiej grupy zagrałem taki mini recital. Wszyscy byli w szoku, że kierowca gra, bo nie wiedzieli, że tak naprawdę jestem muzykiem. Na pytanie, jak to jest możliwe – odpowiedziałem, że w naszej firmie każdy kierowca zna przynajmniej dwa lub trzy utwory Fryderyka Chopina i musi je zagrać na pożegnanie. Takie są wymagania pracodawcy.
              Za miesiąc kolega wrócił w trasy i był bardzo zdenerwowany, bo pojechał z inną grupą amerykańską i na zakończenie poprosili, aby jak zwykle pożegnał się z nimi krótkim recitalem fortepianowym (śmiech).

              Kiedyś Twój Tato opowiadał mi, że te marzenia o kierowaniu autokarem drzemały w Tobie od dzieciństwa. Nie interesowały Cię samochodziki, tylko autobusy.
              - Było tak być może dlatego, że moi rodzice nigdy nie mieli samochodu i myśmy na wakacje, i weekendy jeździli autobusem. Jak byłem małym chłopcem, to uważałem, że to jest nasz rodzinny środek transportu. Bardzo te wyjazdy lubiłem i miłość do autobusów mi pozostała.

              Możesz wykonywać dwa różne zawody – jesteś muzykiem i możesz pracować jako kierowca autobusu. W dobie pandemii nie ma wycieczek i muzycy także mają o wiele mniej pracy.
              - To faktycznie jest zaskakujące, ale nie jest tak źle, bo jednak telewizja funkcjonuje i robimy nagrania i jakieś koncerty, ale cały biznes teatralny czy musicalowy leży zupełnie, bo ile spektakli można robić online. Ci ludzie są bez pracy, ale w jeszcze gorszej sytuacji są kierowcy autokarów turystycznych, ponieważ początkowo myśląc, że wszystko szybko się skończy, brali różne urlopy. To trwa już prawie rok i są kompletnie zagubieni. Większość firm upadła i już nigdy się nie podniesie.
              Mój Ojciec zawsze mi z nutą smutku mówił, że nie pracuję na etacie. Tłumaczyłem, że w muzyce rozrywkowej etatów nie ma po zmianie ustroju. Wszystkie etatowe orkiestry zostały zlikwidowane (Maliszewski, Trzaskowski, Górny) i nic w zamian nie powstało. Tato nie mógł tego zrozumieć i nadal nie rozumie, jak może funkcjonować orkiestra, która nie ma siedziby, nie ma etatów i żadnego zabezpieczenia.
Muszę mu przyznać rację, bo mamy pandemię i Filharmonia Podkarpacka jednak ma etaty i dzięki temu muzycy mają pensje i są ubezpieczeni.

              Jesteś już dojrzałym mężczyzną, który ukończył 50 lat i ma wiele różnych doświadczeń, to zapytam na zakończenie rozmowy: co tak naprawdę jest najważniejsze w życiu?
              - Powiem krótko i szczerze – tylko i wyłącznie miłość. Cała reszta jest dodatkiem.

Z Zygmuntem Kuklą, dyrygentem, aranżerem i kompozytorem rozmawiała Zofia Stopińska w styczniu 2021 roku.

Moim marzeniem jest jak najlepiej grać na akordeonie

           Przedstawiam Państwu Dawida Siwieckiego, 14-letniego wybitnie utalentowanego ucznia Państwowej Szkoły Muzycznej I i II stopnia im. Wandy Kossakowej w Sanoku, w klasie akordeonu prof. ośw. Andrzeja Smolika, jednego ze zwycięzców pierwszego międzynarodowego programu „Wirtuozi V4+”. W konkursie występowali utalentowani muzycy z pięciu krajów: Polski, Czech, Serbii, Słowacji i Węgier.

           Cieszę się, że mogę z Tobą rozmawiać i pogratulować Ci tego wielkiego sukcesu.
            - Dziękuję bardzo. Bardzo się cieszę z tej nagrody, tym bardziej, że nie spodziewałem się wygranej.

            Proszę Cię, abyś opowiedział o Przebiegu Międzynarodowego Talent Show Muzyki Klasycznej „Virtuosos V4+”, zorganizowanym w Budapeszcie przez Telewizję Węgierską. Skąd dowiedziałeś się o tym konkursie?
             - Mój nauczyciel prof. Andrzej Smolik powiedział mi, że są organizowane castingi do takiego programu i ustaliliśmy, że wezmę w nim udział.
Dla mnie już wyjazd na casting był wielkim wydarzeniem, bo po raz pierwszy brałem udział w takiej imprezie. Cieszę się, że zostałem zakwalifikowany do dalszej rywalizacji.

             Ciekawa jestem, ile osób uczestniczyło w tym castingu, który odbył się w Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina w Warszawie?
             - Tak, ale tak naprawdę nie potrafię pani powiedzieć wyczerpująco na to pytanie. Najpierw trzeba było wysłać nagrania i na podstawie tych nagrań wyłoniono kilkunastu uczestników do castingu, który odbywał się w Warszawie, gdzie wybrano czterech uczestników, którzy reprezentowali Polskę na Węgrzech. Byli to: trzynastoletni pianista Michał Korzeń, siedemnastoletni pianista Maciej Smolag dziewięcioletnia Zarina Zaradna, która uczy się grać na harfie i ja.

             Byłeś jedynym uczniem ze Szkoły Muzycznej w Sanoku, który uczestniczył w tych eliminacjach?
              - Nie, w przesłuchaniach w Warszawie uczestniczyło jeszcze dwóch akordeonistów z Sanoka – Filip Siwiecki i Kacper Kosztyła, którzy również otrzymali świetne oceny.

             Po castingu w Warszawie czekał Cię już wyjazd do Budapesztu i występy przed jurorami, i publicznością zgromadzoną przed telewizorami.
              - Oceniani byliśmy przez jury, a telewidzowie oglądali „Virtuosos V4+” w czterech odsłonach: dwa półfinały, finał i superfinał. W półfinałach brało udział po dwóch muzyków z danego kraju. Dalej przechodził tylko jeden z nich. Z Polski oprócz mnie do finału została zakwalifikowana jeszcze Zarina Zaradna.
Miałem szczęście i zostałem oceniony najwyżej z polskich uczestników.

              Wasze zmagania oceniało międzynarodowe jury złożone z wybitnych, sławnych muzyków.
              - Każdy etap naszych rywalizacji oceniało pięciu jurorów i był jeden superjuror, który dodatkowo sugerował, który zawodnik z danego państwa był jego zdaniem lepszy.
Byli to: polska mezzosopranistka Alicja Węgorzewska, Erika Miklósa – węgierska sopranistka koloraturowa, Gabriela Bohacova – czeska dyrektorka festiwalu muzycznego, Peter Valentovic – słowacki dyrygent oraz Nemanja Radulović – skrzypek reprezentujący Serbię na zmianę z Silvaną Grujic, pianistką i dyrektor muzyczną telewizji publicznej, oraz superjuror. W pierwszym półfinale był nim Gabriel Prokofiew – wnuk rosyjskiego kompozytora Siergieja Prokofiewa. W następnych etapach zastąpili go rosyjski skrzypek Maxim Vengerov, następnie Coco Koning – aktorka i Maestro Plácido Domingo.

              Miałeś możliwość kontaktu z jurorami?
              - Była możliwość porozmawiania z członkami jury podczas przerw w próbach. Najczęściej kontaktowałem się z polską jurorką panią Alicją Węgorzewską. Po Finale miałem przyjemność porozmawiać z Maestro Plácido Domingo i tę rozmowę będę pamiętał do końca życia.

              Najlepsi uczestnicy otrzymywali nagrody pieniężne. Na co przeznaczysz te pieniądze?
              - Tak jak wszyscy, którzy wygrali w superfinale, otrzymałem nagrodę w wysokości 15 tysięcy euro i przeznaczam ją na zakup nowego, profesjonalnego własnego instrumentu. To jest znaczna kwota, bo profesjonalny akordeon kosztuje około 30 tysięcy euro, a jak jest połowa tej sumy, to można już myśleć o zakupie.

              Cały czas rozmawiamy o jednym konkursie, ale zanim zapytam o inne, powiedz, dlaczego grasz na akordeonie?
              - Jak rozpoczynałem naukę w szkole muzycznej, to już wiedziałem, że chcę się uczyć grać na akordeonie. Ten instrument zafascynował mnie szczególnie dlatego, że ma on wielkie możliwości w zakresie dynamiki dźwięku i może naśladować wiele instrumentów – na przykład flet czy trąbkę.
Na akordeonie można bez trudu grać idealnie legato, co jest o wiele trudniejsze na innych instrumentach. Największą sztuką na akordeonie jest granie cicho, czyli pianissimo czy piano. Wystarczy rozciągnąć miech, aby uzyskać głośne dźwięki, ale o wiele trudniej operować tym miechem, aby grać cicho.

              Może nawet słuchacz nie zdaje sobie sprawy, ile działań trzeba połączyć, aby osiągnąć na akordeonie zamierzoną interpretację. Po pewnym czasie robi się to podświadomie, ale na początku wszystko trzeba wyćwiczyć. Powiedziałeś, że bardzo chciałeś grać na akordeonie. Kiedy zafascynował Cię ten instrument?
               - Jak byłem małym chłopcem, bo mój dziadek grał na akordeonie. Dziadek był samoukiem i grał na różnych imprezach rodzinnych, a ja zachwycałem się brzmieniem tego instrumentu. To on namówił mnie, abym zaczął się uczyć w szkole muzycznej.
               Szczęśliwie się złożyło, że jak miałem 6 lat, rodzice kupili mi pierwszy instrument i wtedy też powstała Szkoła Muzyczna w Dydni, bo chyba w tym wieku nie mógłbym jeździć do Sanoka.

               Mieszkasz w niewielkiej, przepięknie położonej wiosce Krzywe w powiecie brzozowskim, ale do Sanoka stamtąd dość daleko.
               - To jest ponad 30 kilometrów od Sanoka i rodzice nie mogliby kilka razy w tygodniu jeździć ze mną do Sanoka. Do Szkoły Muzycznej w Dydni mam około 2 kilometry i nie było żadnych problemów z dotarciem na lekcje. Uczyłem się pod kierunkiem pana Grzegorza Bednarczyka, który bardzo dużo mnie nauczył i mam wiele dobrych wspomnień z tych lat.

               Od początku grałeś na akordeonie guzikowym (z klawiaturą izomorficzną)?
               - Ucząc się w Szkole Muzycznej I stopnia w Dydni, przez cały czas grałem na akordeonie klawiszowym, a wraz z rozpoczęciem nauki w Szkole Muzycznej II stopnia w Sanoku u prof. ośw. Andrzeja Smolika zmieniłem instrument klawiszowy na guzikowy.
Na początku trochę się obawiałem tej zmiany, bo znam osoby, które grając po kilka lat na instrumencie guzikowym nie mogą się przyzwyczaić, ale u mnie ta zmiana nastąpiła bardzo szybko.
Już po trzech miesiącach byłem zapoznany z klawiaturą guzikową. Szybko przekonałem się, że na akordeonie guzikowym wszystko jest „pod palcami”.

               Powszechnie znane jest powiedzenie „bez pracy nie ma kołaczy”. Jak długo ćwiczysz?
               - Staram się ćwiczyć codziennie co najmniej dwie godziny, staram się grać więcej, ale te dwie godziny to jest moja norma. Ćwicząc zawsze skupiam się na tych elementach, które sprawiają mi problemy.

               W ostatnich miesiącach nauka w szkołach odbywa się zdalnie i nie masz bezpośredniego kontaktu również z nauczycielem instrumentu.
                - Niestety, nie ma takich możliwości. Lekcje akordeonu prowadzone są zdalnie. Ale chciałbym jednak już wrócić do szkoły, a raczej do dwóch szkół, ponieważ naukę w Szkole Muzycznej II stopnia łączę z nauką w I Liceum Ogólnokształcącym w Sanoku. Zazwyczaj wyjeżdżam z domu około 6 rano i wracam około godziny 20. Staram się w tym czasie uczestniczyć we wszystkich zajęciach, ćwiczyć i przygotować się do zajęć w liceum.

                Zanim powrócimy jeszcze do Twojego ostatniego sukcesu, to proszę, abyś powiedział o wcześniejszych, bo masz się czym pochwalić. Stawałeś w szranki konkursowe będąc uczniem Szkoły Muzycznej w Dydni.
                - Moim największym osiągnięciem w Szkole Muzycznej I stopnia było zwycięstwo w Ogólnopolskim Konkursie Akordeonowym w Kielcach.
Trzykrotnie uczestniczyłem w Lubelskim Przeglądzie Akordeonowym– dwa razy zdobyłem I miejsce i raz II miejsce.
Uczestniczyłem w przysłuchaniach organizowanych przez Centrum Edukacji Artystycznej w Sanoku i w Tarnobrzegu – otrzymałem tam wyróżnienia (w tych przesłuchaniach wyróżnienie jest równoznaczne z nagrodą).
Po kilku miesiącach nauki u prof. ośw. Andrzeja Smolika brałem udział w Międzynarodowym Konkursie Akordeonowym w Barcelonie i zdobyłem tam I nagrodę.
Jak jadę na konkurs, to nie myślę o wygraniu go. Po prostu wychodzę na scenę i chcę jak najlepiej „zrobić swoje”, a od jury zależy, jak moja gra zostanie oceniona.

                Starasz się słuchać gry swoich kolegów, czy skupiasz się wyłącznie na swoim występie?
                - Do mojego występu skupiam się wyłącznie na sobie, a jak już wykonam swój program, to staram się także słuchać innych uczestników konkursu.

                Powróćmy teraz jeszcze do konkursu w Budapeszcie. Z Jakim repertuarem wystąpiłeś podczas Międzynarodowego Talent Show Muzyki Klasycznej „Virtuosos V4+”?
                - Podczas półfinału wykonałem utwór "Rock - toccata" Jewgienija Derbeko. W finale zagrałem Władysława Zołotariewa – część III z Sonaty nr 2, a w superfinale wykonałem Rondo Capriccioso również Władysława Zołotariewa.

                Tymi utworami podbiłeś serca jurorów i publiczności.
                - To jest mój ulubiony styl muzyki. Oczywiście wykonuję wszystkie utwory, które są przewidziane w programie i rozwijają moje umiejętności. Gram Scarlattiego, Bacha i utwory kompozytorów bliższych naszych czasów, ale najbardziej odpowiadają mi takie utwory, które wykonywałem podczas „Virtuozi 4+”.

                Trzeba podkreślić, że to są bardzo trudne utwory, ale jestem przekonana, że taką muzyką można przekonać słuchaczy do muzyki klasycznej.
                - Szczególnie Rondo Capriccioso Władysława Zołotariewa. Profesor Andrzej Smolik wspominał, że ten utwór jest rzadko wykonywany nawet przez studentów i zamieszczany jest czasem w programach recitali dyplomowych albo wykonują go zawodowi muzycy. Mimo to postanowiłem go wykonać.

                Czy w tym roku zamierzasz jeszcze uczestniczyć w konkursach?
                - Owszem, aktualnie przygotowuję się do konkursu internetowego na Łotwie oraz konkursu internetowego w Belgradzie.

                Myślę także, że będziesz uczestniczył w Międzynarodowych Spotkaniach Akordeonowych w Sanoku. Słyszałam, że odbędą się one w tym roku trochę później i będzie to już w następnym roku szkolnym.
Życzę Ci, abyś tak jak do tej pory odnosząc sukcesy, dążył do osiągnięcia marzeń. Jak już powiedziałeś, chcesz być muzykiem, chcesz grać na akordeonie.
                - Moim marzeniem jest jak najlepiej grać na akordeonie. Dziękuję pani za rozmowę i mam nadzieję, że za kilka miesięcy będzie okazja do spotkania w Sanoku.

Z Dawidem Siwieckim, uczniem Państwowej Szkoły Muzycznej I i II stopnia im. Wandy Kossakowej w Sanoku, w klasie akordeonu prof. ośw. Andrzeja Smolika, jednym ze zwycięzców pierwszego międzynarodowego programu „Wirtuozi V4+” rozmawiała Zofia Stopińska 18 stycznia 2021 roku.

Muzyczne fascynacje Elizy Pawłowskiej

             Miło mi przedstawić Państwu panią Elizę Pawłowską, znakomitą młodą pianistkę, która zachwyciła mnie wspaniałą grą na fortepianie stołowym Broadwooda z 1842 roku. Koncert zatytułowany „Damy historii” odbył się 19 listopada 2020 roku w ramach Przemyskiej Jesieni Muzycznej, a program wypełniły bardzo ciekawe, nieznane szerszej publiczności utwory. Część z nich Eliza Pawłowska wykonała z Dymitrem Olszewskim, świetnym skrzypkiem, który specjalizuje się w wykonawstwie muzyki minionych epok.

            Jak rozpoczęła się Pani przygoda z muzyką?

            - Można powiedzieć, że muzyką interesuję się od dziecka. Jako dziewczynka oglądałam pewnego razu koncert z rodzicami i zapragnęłam wtedy grać na jakimś instrumencie. Powiedziałam o tym mamie i tak zaczęła się moja przygoda z muzyką. Trafiłam do klasy fortepianu pani mgr Moniki Kucy, a następnie mgr Danuty Gościńskiej w Szkole Muzycznej I i II stopnia im. Ignacego Jana Paderewskiego w Koninie. Kolejnym etapem były oczywiście studia. Zdecydowałam się na Akademię Muzyczną w Krakowie i klasę prof. dr. hab. Janusza Skowrona. Studiowałam u niego pięć lat z półroczną przerwą na stypendialny wyjazd na Universität für Musik und darstellende Kunst Wien, gdzie kształciłam się pod okiem prof. Johannesa Mariana.

            Rozumiem, że podczas studiów cały czas grała Pani na współczesnym fortepianie. Kiedy zainteresowała się Pani fortepianami historycznymi?

            - Moja przygoda z instrumentami historycznymi rozpoczęła się na dobre rok po zakończeniu studiów pianistycznych. Postanowiłam wtedy ponownie podjąć studia – na tej samej uczelni, czyli Akademii Muzycznej w Krakowie, lecz tym razem w Katedrze Muzyki Dawnej. Miałam szczęście, że klasę fortepianu historycznego prowadziły tam (i prowadzą nadal) dwie świetne pianistki: dr Katarzyna Drogosz i dr Petra Matějová. Okazało się, że gra na instrumencie historycznym bardzo różni się od gry na współczesnym. Zupełnie mnie to pochłonęło. Ostatecznym impulsem do szukania własnego fortepianu były przygotowania do konkursu. Chciałam zapewnić sobie jak najlepsze warunki ćwiczenia. Dzięki temu trafiłam na fortepian John Broadwood & Sons z roku 1842. Jest to instrument stołowy, nazwa nawiązuje do jego kształtu. Właśnie dzięki kształtowi i mniejszym niż fortepian skrzydłowy gabarytom, fortepiany stołowe stały się popularnymi instrumentami domowymi. Ale nie tylko; królowały także na dworze Stanisława Augusta, warto również pamiętać, że to właśnie na instrumencie stołowym sam Johann Christian Bach wykonał pierwszy w historii recital fortepianowy. Był rok 1768.

            Proszę opowiedzieć o Pani instrumencie i jego budowniczym.

            - John Broadwood był bardzo cenionym budowniczym fortepianów. W roku 1761 przybył do Londynu, by odbyć praktykę w warsztacie instrumentów klawiszowych Burkata Shudiego. Parę lat później panowie zostali wspólnikami. Pierwsza wzmianka o instrumencie stołowym Johna Broadwooda pochodzi z roku 1778; ich produkcję zakończono w 1866, ale firma przetrwała do lat 90. XX wieku.
            Mój XIX-wieczny instrument znacznie różni się od tych budowanych współcześnie: wyglądem, brzmieniem; nieco inna jest także technika gry na nim. Dzięki swoim niewielkim, oczywiście jak na fortepian, wymiarom (170 cm x 71 cm x 33 cm) udaje mi się go transportować, choć jest to dość wymagająca operacja. Możliwość usłyszenia go w kolejnej sali wynagradza jednak te trudy. Skala fortepianu obejmuje sześć oktaw: od FF do f4, posiada on jedną dźwignię pedałową, która odpowiada prawemu pedałowi w instrumentach współczesnych. Umożliwia ona podniesienie wszystkich tłumików, dzięki czemu zmienia się brzmienie instrumentu, staje się donośniejsze, a dźwięki lepiej się ze sobą łączą. Bez względu jednak na użycie pedału instrument ten charakteryzuje się długim wybrzmieniem. Co ciekawe, brzmienie tego fortepianu łączy w sobie precyzyjny, perlisty dźwięk z intensywnym pogłosem. Uwagę przykuwa także wygląd fortepianu: mahoniowe drewno, rzeźbione nogi, pulpit podtrzymujący jednocześnie klapę. Pomimo swojego wieku (a liczy już sobie 178 lat!), instrument jest w bardzo dobrym stanie. Nie przechodził większego remontu. Najwięcej emocji budził strój fortepianu; początkowo dźwięk a1 odpowiadał około 390 Hz. Udało się go jednak podnieść do 430 Hz, czyli do często wykorzystywanej niegdyś wysokości. Z powodzeniem można go więc wykorzystywać do wykonywania muzyki kameralnej.
            Wiek fortepianu skłania do myślenia o jego przeszłych losach. Nie udało mi się, jak na razie, ich odtworzyć. Odnalazłam jednak na nim niedawno inskrypcję L A S L E T T. Pobudza to oczywiście wyobraźnię, może więc wcale nie szkoda, że jego prawdziwa historia pozostaje mi nieznana.

            Może też jeszcze kiedyś pozna Pani prawdziwą historię swego instrumentu. Trzeba także podkreślić, że fortepiany historyczne w ostatnich dwóch, a może nawet trzech dekadach cieszą się sporym zainteresowaniem.                                                                    

            - Fortepiany historyczne możemy usłyszeć w Polsce coraz częściej. Budzą spore zainteresowanie, czego przykładem jest zaproszenie XIX-wiecznego Broadwooda, mnie i skrzypka, z którym współpracuję – Dymitra Olszewskiego – na XXXVII Przemyską Jesień Muzyczną. Jeśli jest się zainteresowanym instrumentami klawiszowymi zarówno historycznymi, jak i współczesnymi, warto odwiedzić zabrzańskie Fortepianarium, prowadzone z pasją przez prof. Marka Toporowskiego. Z Podkarpacia to dość długa droga, skrócić ją może wycieczka wirtualna, jak wiadomo, wydarzenia kulturalne przeniosły się teraz do sieci.

             Czy zdarza się Pani jeszcze czasem grać na fortepianach współczesnych?

              - Odkąd zaczęłam interesować się wykonawstwem historycznym, koncertowałam rzeczywiście tylko na instrumentach dawnych. Nie znaczy to jednak, że całkowicie odcinam się od współczesnych fortepianów. Nieraz sama na takim ćwiczę, czy to późniejszy repertuar, czy przygotowując się do koncertu na instrumencie historycznym, lecz już nieco późniejszym, o cięższej mechanice lub gdy potrzebuję instrumentu utrzymanego we współczesnym stroju.

              Proszę powiedzieć, jaki repertuar przeważa w Pani koncertach solowych i kameralnych?

              - Ostatnio w kręgu moich zainteresowań leży głównie muzyka kobiet-kompozytorek, przede wszystkim XVIII i XIX wieku. Ze względu na uwarunkowania społeczne kobietom trudno było przebić się ze swoją twórczością. Dlatego wydaje mi się, że warto poświęcić czas na poznawanie ich kompozycji – istnieje duża szansa na znalezienie wśród nich prawdziwych arcydzieł. Zresztą odkrywanie muzyki, nieznanych dzieł wydaje mi się szalenie ciekawe, niezależnie, czy mamy do czynienia z muzyką stworzoną przez kobiety, czy też nie. Myślę, że dla nas współczesnych, zmierzenie się z muzyką, której nie znamy, która nie została nagrana, jest nowym, inspirującym doświadczeniem. Swoimi zainteresowaniami udało mi się zarazić Dymitra Olszewskiego, czego wyrazem są nasze ostatnie koncerty poświęcone głównie muzyce kobiet. Na co dzień współpracuję także ze studentami Katedry Muzyki Dawnej Akademii Muzycznej w Krakowie. Wykonujemy razem dzieła od Carla Philippa Emanuela Bacha przez klasyków (nie tylko wiedeńskich) po wczesny romantyzm.

             Jak już nadmieniłam wystąpiła Pani wraz ze skrzypkiem Dymitrem Olszewskim w ramach XXXVI Przemyskiej Jesieni Muzycznej. Koncert zatytułowany został „Damy historii” i chyba był specjalnie na ten festiwal przygotowany.

              - Układając program na Przemyską Jesień Muzyczną zależało nam na ukazaniu bogactwa kobiecego repertuaru. Wybrane przez nas kompozycje reprezentują nie tylko różne epoki, style, ale także odmienne podejście do dzieła muzycznego. Chcieliśmy także zaprezentować publiczności mało znane kompozycje, choć nie był to nasz główny cel – przede wszystkim chcemy dzielić się muzyką dobrze napisaną, a jeśli dodatkowo jest to muzyka nieznana, stanowi to dla nas, i chyba także dla słuchaczy, dodatkową atrakcję. Z wybranych przez nas kompozytorek przedstawienia nie wymaga chyba jedynie Clara Schumann. Wybitna pianistka, kompozytorka, której sam Johannes Brahms wysyłał swoje dzieła, by uzyskać wskazówki. Margarethe Danzi, Francesca Lebrun, Marianna Auenbrugger to kompozytorki wcześniejsze, żyjące jeszcze w XVIII wieku.                                                                                                                                              Najstarsza z nich, Francesca Lebrun, znana była swoim współczesnym przede wszystkim jako znakomita śpiewaczka. Występowała na scenach niemieckich, francuskich, włoskich i angielskich. Śpiewała na otwarciu słynnego Teatro alla Scala. Wzbudzała sensację swoją umiejętnością dopasowania słów do instrumentalnych partii symfonii koncertujących i zaśpiewania ich. Zostawiła po sobie 12 kompozycji – Sonat na fortepian bądź klawesyn z towarzyszeniem skrzypiec. Dzieła te zostały wydane w latach 1779-1781 jako op. 1 i op. 2. Z tego, co mi wiadomo, jak dotąd jedynie Sonaty z opusu 1 doczekały się nagrania płytowego. Wybrana przez nas Sonata zamyka drugi zbiór (Sonata Es-dur op. 2 nr 6). Utwory zarówno z 1, jak i 2 opusu to dzieła dwuczęściowe, składające się w zasadzie z dwóch szybkich części Allegro i Rondo. Sonata Es-dur, to dzieło przepełnione wigorem, zostawiające wykonawcy dużą swobodę interpretacyjną.                                Co ciekawe, Francesca Lebrun była nauczycielką Margarethe Danzi, a później także jej szwagierką. Margarethe Danzi wybrała podobną ścieżkę kariery – wiele podróżowała jako ceniona wokalistka, była także pianistką i świetną kompozytorką. Jej nauczycielami byli także Leopold Mozart oraz Franz Danzi, który został później jej mężem.                                                          Leopold Mozart wraz ze swoim sławnym synem próbowali wydać Sonaty fortepianowe Margarethe Danzi, co świadczy o tym, jak wysoko cenili jej kompozycje, jednak bezskutecznie. Utwory te niestety zaginęły, a jako opus 1 wydano Sonaty na fortepian i skrzypce. To właśnie z tego zbioru pochodzi Sonata E-dur, którą zaprezentowaliśmy na Festiwalu Przemyska Jesień Muzyczna. Jest to kompozycja trzyczęściowa, wykorzystująca typowe dla tego gatunku formy: allegro sonatowe, wariacje, rondo; jednak kompozytorka traktuje je w zupełnie niebanalny sposób, tworząc tym samym własny rys stylistyczny. Pełny jest on nieoczekiwanych zwrotów harmonicznych zapowiadających romantyzm, a nawet muzykę XX wieku, subtelnych melodii, dramatyzmu, a także humoru.                                                                                                                                                                                                                                                                                                     W moim repertuarze znalazła się także Sonata Es-dur Marianny Auenbrugger. Jest to jedyne dzieło, jakie pozostało po tej kompozytorce. Być może też jedyne, jakie spisała. Po przedwczesnej śmierci kompozytorki Sonata została wydana własnym sumptem przez jej nauczyciela Antonia Salieriego. Sławny kompozytor do wydania dołączył także odę żałobną napisaną na cześć Marianny. Marianna i jej siostra Caterina były bardzo cenionymi pianistkami. Pochwalne opinie na ich temat wygłaszali muzyczni giganci, tacy jak Joseph Haydn czy Leopold Mozart. Haydn, a także Muzio Clementi zadedykowali siostrom Auenbrugger niektóre ze swoich kompozycji. Wykonana przeze mnie na Festiwalu Sonata Es-dur to dzieło trzyczęściowe, choć ze względu na ramy czasowe zdecydowałam się na zagranie jedynie lirycznego Largo. Poprzedza je pełna elegancji i energii część Moderato, a całą Sonatę wieńczy przepełnione humorem Rondo.

              Ten fascynujący program został w bardzo interesujący sposób przez Państwa przybliżony słuchaczom. Koncert jest jeszcze dostępny na stronach internetowych Towarzystwa Muzycznego w Przemyślu i YouTube TV Podkarpacka. Warto poszukać i posłuchać znakomitych Państwa kreacji i brzmienia instrumentów.
Dziękuję Pani za poświęcony mi czas i kończymy tę rozmowę z nadzieją, że czas pandemii niedługo minie i będzie okazja posłuchać brzmienia Pani instrumentu w sali koncertowej.
              - Ja również bardzo dziękuję i również liczę, że koncerty z udziałem publiczności rozpoczną się jeszcze na wiosnę.

Z panią Elizą Pawłowską, znakomitą pianistką grającą na fortepianie stołowym Broadwooda z 1842 roku rozmawiała Zofia Stopińska w styczniu 2021 roku.

Subskrybuj to źródło RSS