wywiady

Maestro Kazimierz Pustelak - Wspomnienia z młodości

            Z Maestro Kazimierzem Pustelakiem rozmawiałam niecałe pięć miesięcy temu jeszcze w jubileuszowym, bo 90-tym roku urodzin Mistrza, a poprosiłam o drugie spotkanie na życzenie czytelników z Podkarpacia, z rodzinnych stron Pana Profesora. Wiele osób zwróciło mi uwagę, że w poprzednim wywiadzie pominęliśmy okres dzieciństwa i młodości, czyli czas spędzony w domu rodzinnym.

           Trzeba podkreślić, że od pokoleń w Pana rodzinie dbano o kształcenie dzieci, co nie było takie powszechne, ponieważ wiązało się to z dużymi kosztami. Wyobrażam sobie, ile wyrzeczeń i pracy kosztowało dziadków wykształcenie dwóch synów, którzy wybrali stan duchowny.
             - Nie było łatwo także moim rodzicom. Jak mieszkałem z nimi, to po lekcjach pomagałem im w pracy. Z gimnazjum wracałem do domu około trzeciej godziny, jadłem zostawiony przez mamę posiłek, a następnie dołączałem do nich, żeby im trochę pomóc.
W czasie moich studiów oprócz tego, że musieli mi pomagać finansowo, to jeszcze dwie ręce, które były potrzebne do pracy w polu ubyły. Musieli ciężko pracować, bo ziemię trzeba było obrobić, a jeszcze do tego były trzy krowy i konik. Pracowali w „świątek i piątek”, bo na wsi także w niedziele jest dużo pracy.

             Pewnie nie było czasu na rozrywki i spotkania z rówieśnikami.
             - Jak wracałem z pola około 19.00 wiosną i wczesną jesienią, to jeszcze było jasno, wtedy pędziłem na boisko siatkówki, które zrobiliśmy sobie z kolegami niedaleko dworu, żeby trochę pograć. Mieliśmy nawet drużynę, która była zrzeszona w Ludowym Zespole Sportowym i z innymi drużynami z okolicznych wiosek uczestniczyliśmy w zawodach.
             Również w ramach lekcji wychowania fizycznego w gimnazjum miałem dobre wyniki w sporcie. Bardzo wysoko skakałem. W zawodach międzyszkolnych z całego województwa skoczyłem, jak na tamte czasy, bardzo wysoko, bo 186 centymetrów bez wcześniejszych treningów. W skokach w dal miałem też niezłe wyniki, wahające się od 5 metrów i 60 centymetrów do 6 metrów 50 centymetrów.
Bardzo szybko biegałem, bo 11:03 na 100 metrów, to był znakomity czas. Namawiano mnie także, abym wybrał ten kierunek, ale ja już wtedy byłem zainteresowany śpiewem.

             Kiedy Pan zainteresował się muzyką, a szczególnie śpiewem?
              - Chociaż w mojej rodzinie nie było muzyków, ja od dziecka lubiłem śpiewać. W szkole powszechnej kilka razy otrzymałem zadanie, aby coś zaśpiewać i już wtedy mówiono, że mam dobry głos. Brałem też udział w przedstawieniach i czasami trzeba było coś zaśpiewać.
Kiedyś rodzice zapytali mnie, co bym chciał robić w swoim życiu, to odpowiedziałem, że chciałbym pracować w takim teatrze, w którym się nie mówi, tylko śpiewa, chociaż nie wiedziałem, że taki teatr istnieje.

              Jak wyglądały początki nauki śpiewu? To było w czasie nauki w rzeszowskim liceum.
              - Pani Zofia Stachurska była dyrektorką Szkoły Muzycznej w Rzeszowie, a także dodatkowo prowadziła chór w II Liceum Ogólnokształcącym, gdzie ja się uczyłem.
Bardzo polubiłem śpiewanie w chórze, bo występowaliśmy podczas różnych uroczystości i śpiewaliśmy nawet w teatrze. Kiedyś po próbie Pani Zofia Stachurska powiedziała: „Kaziu! Masz bardzo ładny głos i musisz uczyć się śpiewać!”. W ten sposób trafiłem pod skrzydła pani profesor Marii Świeżawskiej.
             Chcę jeszcze powiedzieć, że II Gimnazjum to jedna z najstarszych szkół w Rzeszowie. Założone zostało w 1903 roku decyzją cesarza Franciszka Józefa I.
Po wyzwoleniu naukę prowadzono początkowo w budynku przy ul. 3 Maja 13 (później bardzo długo mieściły się tam "Delikatesy"). W budynku II Gimnazjum (obecnie przy ulicy ks. Józefa Jałowego) znajdował się pod koniec wojny szpital Armii Radzieckiej. Ja zaczynałem naukę przy ulicy 3 Maja, ale w 1948 roku został ukończony remont właściwego budynku i tam się przenieśliśmy.
Chcę jeszcze podkreślić, że uczyli nas świetni przedwojenni pedagodzy; znakomici matematycy, fizycy i fenomenalny polonista. To było po prostu nadzwyczajne.

              Wielu z nich pochodziło ze wschodnich kresów.
              - To prawda, nawet moje pierwsza nauczycielka śpiewu, pani Maria Świeżawska, stamtąd pochodziła, chociaż przyjechała do Rzeszowa z Poznania. Stało się tak dlatego, że jej mąż był budowniczym lotnisk w przedwojennej Polsce. Najpierw budował lotnisko we Lwowie i długo tam mieszkali, a później przenieśli się do Poznania, gdzie budowane było kolejne lotnisko.
              W Poznaniu pani Maria Świeżawska zatrudniła się jako opiekun wokalny w Operze Poznańskiej. Dyrektorem tej Opery był, bardzo młody wówczas, Zygmunt Latoszewski. Państwo Świeżawscy uciekli z Poznania, ponieważ już na początku okupacji niemieckiej miasto zostało wcielone do Rzeszy. Przyjechali do Rzeszowa, ponieważ tam mieszkała siostra Pani Marii, która była pianistką i uczyła gry na tym instrumencie w Szkole Muzycznej. Początkowo zatrzymali się w domu siostry przy ulicy Zygmuntowskiej. Jej mąż był bardzo dobrym lekarzem chirurgiem i miał prywatną klinikę, również przy ulicy Zygmuntowskiej.
              Wkrótce pani Maria Świeżawska została zatrudniona w Szkole Muzycznej w Rzeszowie jako pedagog śpiewu.
Jak trafiłem do jej klasy, to od samego początku moje lekcje śpiewu trwały prawie zawsze dość długo. Pani Profesor najczęściej była zadowolona z moich postępów, ale zdarzało się także czasem, że miała uwagi do niektórych fragmentów utworów i starałem się, żeby na następny raz wszystko poprawić. Szybko się uczyłem, ale też byłem pilnym uczniem, bo nie opuściłem ani jednej lekcji.
              Wkrótce po rozpoczęciu nauki śpiewu brałem udział w półamatorskim konkursie wokalnym, bo uczestnikami byli zarówno uczniowie szkół muzycznych, jak i osoby śpiewające amatorsko. Znalazłem się w gronie finalistów tego konkursu, ale nie zdobyłem żadnego miejsca i po ogłoszeniu wyników zapytałem panią Adę Sari, dlaczego nie dostałem nagrody, a ona odpowiedziała, że zabrakło mi tylko pół punktu.
              Pragnę podkreślić, że bardzo dużo zawdzięczam pani profesor Marii Świeżawskiej, początki nauki śpiewu są bardzo ważne. Uczyłem się u niej niecałe dwa lata i potrafiłem już przyzwoicie śpiewać.

1 Pustelak Straszny dwór TWON

Kazimierz Pustelak w czasie spektaklu opery "Straszny dwór" Stanisława Moniuszki , fot. arch. TWON

              Maestro, bardzo bym chciała, abyśmy we wspomnieniach cofnęli się wstecz, do czasów II wojny światowej, ponieważ niewiele osób pamięta tamte straszne czasy, a dla większości młodych ludzi największym nieszczęśliwym wydarzeniem jest panująca aktualnie pandemia.
Pan miał kilka lat, jak wybuchła II wojna światowa.
              - Ma Pani rację, że niewiele ludzi pamięta tamte czasy. Jak wybuchła II wojna światowa miałem dokładnie 9 lat. Byłem uczniem III klasy szkoły powszechniej i przystępowałem do pierwszej komunii świętej.
              Pamiętam bardzo wzruszający moment, jakim był przemarsz polskich wojsk na wschód, bo tam, na terenie obecnej Ukrainy, mieli mieć mobilizację.
Wracaliśmy z bratem ze szkoły z Zaczernia do Nowej Wsi. Mieliśmy około cztery kilometry do pokonania. Żołnierze maszerowali, a bryczką jechali oficerowie. Zatrzymali się i pytali, dokąd idziemy.
              Zgodnie z prawdą powiedzieliśmy, że wracamy ze szkoły do domu. Zaproponowali nam, że nas podwiozą, byli bardzo rozmowni i mili.
Dopiero później, po latach, zrozumiałem, że będący w wieku naszych rodziców panowie oficerowie mieli rodziny i z pewnością dzieci, które musieli zostawić i dlatego siedząc obok nas w bryczce mogli chociaż przez chwilę poczuć jeszcze rodzinną atmosferę.

              Mieszkał Pan z rodzicami w Nowej Wsi, ale na początku wojny zostaliście zmuszeni do opuszczenia domu.
              - Jak wybuchła wojna w 1939 roku, to doskonale pamiętam, jak niemieckie samoloty latały wysoko, a wojska niemieckie wkroczyły z trzech stron. Od strony południowej z Czechosłowacji, która była wcześniej zajęta. Od zachodu i od północy z terenu Prus. W ciągu paru dni Niemcy zajęli całą Polskę. Ludzie uciekali na wschód. Mój tato pracował w policji i też został zmobilizowany i musiał pójść na wschód.
              Zostaliśmy w trójkę z mamą i jeszcze mieszkali z nami dwaj wynajęci do pracy młodzi chłopcy. Pamiętam, jak bardzo wytworna, elegancka pani z dwiema dziewczynkami także uciekała na wschód przed Niemcami. Zatrzymała się u nas i poprosiła o coś do zjedzenia. Mama zaprosiła je, aby usiadły na ławce koło stodółki i poczęstowała ich tym co miała: chleb, masło, kwaśne mleko. Dała im też trochę jedzenia na drogę. Podziękowały i poszły.
Wkrótce wróciły i pani powiedziała, że zgubiła u nas złoty zegarek i pierścionek. Pamiętała, że zdjęła te cenne rzeczy przed posiłkiem i zapomniała je wziąć. Szukaliśmy wszyscy długo, ale nic nie znaleźliśmy.
               Po kilku tygodniach wrócił tato, który jak się zorientował, że atakują nas również Rosjanie, to uciekał na stronę niemiecką, ponieważ Rosjanie polskich policjantów po prostu rozstrzeliwali. Z niewielką grupą naszych żołnierzy przeprawił się przez Bug i pewnej nocy wrócił do domu. Po kilku dniach kosił trawę niedaleko naszych zabudowań i zauważył, że coś w tej trawie leży. Okazało się, że to był złoty zegarek i piękny pierścionek z czerwonym dużym rubinem. Przykro nam było, że nie mogliśmy zguby oddać.
               Niedługo byliśmy razem w domu, bo tatę wezwano do ostatniej placówki do pracy, czyli do Raniżowa. Był tam przed wojną posterunkowym i odkrył szpiegowską siatkę niemiecką. Zakończyło się aresztowaniami szpiegów, a byli wśród nich zarówno mężczyźni, jak i kobiety.
Rodzice planowali przed wojną, że do Raniżowa się przeniesiemy, bo chcieli wybudować nowy dom dokładnie w miejscu, gdzie stał ten, w którym mieszkaliśmy. To była stara chałupa pod strzechą wybudowana jeszcze przez dziadków, a może nawet pradziadków.
               Jak tato został wezwany przez Niemców do Raniżowa, był pewien, że chcą go rozliczyć z tej sprawy aresztowania szpiegów. Na szczęście oni o tym nie wiedzieli, a chcieli go z powrotem przyjąć do pracy w policji niemieckiej. Odmowa różnie mogła się skończyć, ale tato powiedział wprost: „Ja jestem Polakiem, wy jesteście naszymi wrogami i dlatego nie mogę wam dobrze służyć, a źle służyć nie potrafię. Nie mogę przyjąć waszej propozycji”. Wysłuchali tych słów i puścili go do domu.

               Wyobrażam sobie, jak pozostali domownicy przeżywali ten wyjazd taty.
               - Bardzo się niepokoiliśmy, bo myśleliśmy, że już nie wróci, ale jak wrócił, radość była ogromna. Tuż przed wybuchem wojny niemiecko-radzieckiej Niemcy zaczęli budować lotnisko na terenie Jasionki i Nowej Wsi, ale płyta lotniska zaplanowana została pod samą Nową Wsią. Ta płyta była krótsza od tej, która jest teraz w Jasionce, może dlatego lądującym samolotom przeszkadzały pobliskie domy, stojące na wprost tej płyty i dlatego zostały one przeznaczone do wyburzenia.
               Pewnego dnia jak pasłem krowy, to zobaczyłem, że trzech mężczyzn mierzy nasz dom. Jeden z nich był Polakiem i tłumaczył. Zapytał mnie, gdzie są rodzice, a ja odpowiedziałem, że pracują w polu. Zapowiedział, że przyjdzie trochę później. Kiedy pojawił się po raz drugi, rodzice już byli i dowiedzieliśmy się, że nasze zabudowania, czyli dom mieszkalny, stajnia i stodoła muszą w ciągu trzech dni zniknąć, a sad zostanie wycięty, żeby zmieniła się topografia terenu. Faktycznie tak się stało.

               Jak to wyglądało w praktyce?
               - Przyjechali chłopi z trzech wsi, rozebrali wszystko i przewieźli do sąsiedniej wsi – do Zaczernia. Tam był kościół i szkoła, do której chodziliśmy się uczyć.
Trzeba było szybko poszukać miejsca, gdzie można było zamieszkać. Znaleźliśmy opuszczony dom, przy którym była także stajenka i stodoła. To gospodarstwo było do objęcia. Rodzice wydzierżawili je i tam mieszkaliśmy przez całą wojnę. W domu była jedna izba, piwnica i komora, w której była podłoga. W izbie nie było podłogi, a dużą część zajmowały piece – kuchenny i chlebowy, bo wtedy wypiekało się chleby.
               Wstawiliśmy tam nasze meble i mieszkaliśmy w tej izbie w czwórkę: rodzice, brat i ja. Izba była duża, ale zimą woda w nocy w wiaderku zamarzała. Na szczęście nie chorowaliśmy i tak przemieszkaliśmy całą wojnę w Zaczerniu.

               Po wojnie można było pomyśleć o lepszym domu.
               - Zaraz po wojnie zaczęliśmy czegoś szukać i okazało się, że w Miłocinie stał opuszczony dom, w którym była kiedyś karczma i tam przenieśliśmy się w 1948 roku. Potem rodzice wybudowali tam nowy własny dom i mieszkali w nim do końca życia, ale cośmy się w czasie wojny natułali, tośmy się natułali.

2. Kazimierz Pystelak z Heleną Szubert Słysz

Kazimierz Pustelak z Heleną Szubert-Słysz, fot. z albumu Kazimierza Pustelaka

               Jeszcze w czasie wojny ukończył Pan szkołę powszechną i zaraz po wojnie rozpoczął Pan naukę w gimnazjum w Rzeszowie
               - Początkowo chodziłem do Rzeszowa z Zaczernia. Trzeba było o szóstej, a najpóźniej wpół do siódmej wychodzić z domu, aby spokojnie zdążyć na lekcje. Chodziliśmy słabo utwardzonymi, bagnistymi drogami, zimą zaśnieżonymi, a jesienią i wczesną wiosną błotnistymi. Na czas zimy rodzice starali się wynająć mi jakiś pokój w Rzeszowie, żebym nie musiał codziennie tak się tułać. Później jak przeprowadziliśmy się do Miłocina, to już miałam blisko.
               Ojciec gospodarował na pięciohektarowym gospodarstwie i uznano, że byłem synem kułaka. Prawie wszyscy w szkole dostawali w ramach dożywiania ciepły posiłek, ale mnie to nie dotyczyło i musiałem przynosić ze sobą kawałek chleba (przeważnie z serem), czasem jakiś pomidor albo jabłko i tylko patrzyłem, jak chłopcy z Rzeszowa, którzy mieszkali niedaleko, zajadali coś ciepłego. To było bardzo przykre.

               Nie miał Pan później kłopotu z dostaniem się na studia?
               - Nie, bo w Krakowie uważano, że mój ojciec był średniorolnym chłopem. Po zdanym egzaminie na Wydział Rolny Uniwersytetu Jagiellońskiego dostałem się bez kłopotów i ukończyłem studia.

               Dlaczego będąc młodym, dobrze zapowiadającym się śpiewakiem wybrał Pan niezwiązane ze śpiewem studia?
               - Pochodziłem ze środowiska wiejskiego i postanowiłem wybrać bardziej praktyczny zawód i nawet po ukończeniu studiów powróciłem w rodzinne strony i pracowałem jako inżynier rolnik w Wojewódzkiej Radzie Narodowej w Rzeszowie.
               Ale nie zapomniałem o śpiewie, bo w czasie studiów dalej uczyłem się śpiewu prywatnie. Skontaktowałem się z profesorem Czesławem Zarembą i chodziłem do niego na lekcje śpiewu. Był wspaniałym nauczycielem i dał mi dobre podstawy do swobodnego śpiewania dźwięków wysokich.
               Później uczyłem się jeszcze śpiewu u pana Józefa Gaczyńskiego, który także był bardzo dobrym nauczycielem.
Trzeba podkreślić, że obaj mieli wielu zdolnych uczniów i młodzież bardzo chciała się kształcić, pomimo, że nie było jeszcze w Krakowie teatru muzycznego. Dopiero powstawały zręby opery i operetki.

               Po studiach powrócił Pan w rodzinne strony, aby podjąć pracę w wyuczonym zawodzie.
               - Owszem, ale coraz częściej mówiono, że jestem także młodym zdolnym śpiewakiem. Zostałem zaproszony do nagrania rozmowy i krótkiej części muzycznej dla Polskiego Radia Kraków.
W zorganizowaniu spotkania i nagrania pośredniczył pierwszy sekretarz organizacji partyjnej Wojewódzkiej Rady Narodowej w Rzeszowie.
Było z tym nagraniem trochę zamieszania, bo wprawdzie był tam niezbyt dobrze nastrojony fortepian, ale nie mieli akompaniatora. Na szczęście moja żona nieźle grała na fortepianie i dlatego można było zrealizować także część muzyczną. Na pewno śpiewałem wtedy bardzo popularną pieśń neapolitańską „Wróć do Sorrento”, ale nie pamiętam tytułów pozostałych utworów. To było moje pierwsze nagranie.
               Niedługo po tym nagraniu otrzymałem wezwanie do Wojskowej Komendy Uzupełnień i miałem być powołamy do wojska. Wtedy interweniował wspomniany sekretarz organizacji partyjnej w WRN, który poszedł do komendanta Wojskowej Komendy Uzupełnień i powiedział, że jestem bardzo potrzebny, bo śpiewam solo i z towarzyszeniem zespołu na różnych uroczystościach, reprezentując nasze województwo. W ten sposób uniknąłem służy wojskowej.

               Z pewnością pamięta Maestro zespół, który działał wówczas przy Wojewódzkiej Radzie Narodowej?
                - To był zespół mandolinistów, który prowadził utalentowany muzycznie kolega Stafiej, z którym kiedyś chodziłem do jednej klasy w gimnazjum i śpiewałem w chórze prowadzonym przez panią Zofię Stachurską.
Ten zespół mandolinistów dużo koncertował i często występował z istniejącym również przy Wojewódzkiej Radzie Narodowej niewielkim, ale dobrze śpiewającym chórem. Często także mnie zapraszali na różne występy.
               Utkwił mi w pamięci wyjazd do Szklarskiej Poręby, bo to malowniczo położone miasteczko na Dolnym Śląsku i podróż w jedną stronę ówczesnym autobusem zajęła nam prawie cały dzień. Występowaliśmy tam latem w muszli koncertowej.
Zespół miał przygotowany bardzo duży repertuar, a ja śpiewałem z nimi dużo pieśni neapolitańskich, popularnych wtedy piosenek radzieckich i przede wszystkim polskich piosenek. Nasze występy bardzo się podobały, zawsze przychodziły na nie tłumy i gorąco byliśmy oklaskiwani.

3. Pustelak Falstaf arch. TWON

Kazimierz Pustelak z Urszulą Trawińską-Moroz na scenie Teatru Wielkiego w Warszawie (opera "Falstaf"), fot. arch. TWON

                To wszystko wydarzyło się, zanim rozpoczął Pan wielką zawodową karierę. Niełatwe to były czasy, ale oprócz talentu miał Pan ogromny zapał do pracy. Tak było przez całe zawodowe życie.
                - Trzeba było dużo pracować, bo dzięki temu można było coś osiągnąć i rozwijać się.
Jak zacząłem pracę w wymarzonym zawodzie, to przez cały czas pracowałem na trzech, a nawet czterech etatach.
W Krakowie zostałem zatrudniony jako solista Orkiestry i Chóru Polskiego Radia pod dyrekcją Jerzego Gerta. Wkrótce podpisałem umowę i zostałem solistą Teatru Muzycznego. Do tego doszła praca w Operze Krakowskiej i zapraszany byłem na koncerty symfoniczne.
Opanowałem bardzo różnorodny, ogromny repertuar i gdybym miał kolegę, to mógłbym się z nim podzielić.

                Przez wiele lat był Pan także cenionym pedagogiem, a nawet przez kilkanaście lat był Pan dziekanem Wydziału Wokalnego Państwowej Wyższej Szkoły Muzycznej w Warszawie (dzisiaj Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina). To wszystko wymagało wielu wyrzeczeń i to nie tylko Pana, ale również rodziny. Żona nie tylko prowadziła dom, ale także pomagała Panu.
                - Oczywiście, a do tego mieliśmy jeszcze małe dziecko, któremu trzeba było poświęcić wiele uwagi i czasu, a mnie najczęściej nie było w domu przez cały dzień, a nawet i dłużej, bo prawie w każdym tygodniu wyjeżdżałem na koncerty symfoniczne.
                Bardzo często śpiewałem w Filharmonii w Katowicach oraz z Wielką Orkiestrą Symfoniczną Polskiego Radia, zapraszany byłem do Poznania czy Bydgoszczy, a przede wszystkim występowałem w Filharmonii Narodowej w Warszawie.
                Nie wszystkie zaproszenia mogłem przyjmować, bo czas mi nie pozwalał, ale starałem się zawsze przyjmować zaproszenia z Rzeszowa. Pamiętam, że śpiewałem na otwarciu nowego budynku Filharmonii Rzeszowskiej, brałem udział zarówno w koncertach symfonicznych i indywidualnych koncertach z orkiestrą, jak i estradowych wykonaniach oper.
                Na zakończenie rzeszowskiego wątku powiem o zabawnej historii, która wydarzyła się, jak byłem jeszcze młodym śpiewakiem, przed koncertem arii operowych z Rzeszowską Orkiestrą Symfoniczną w Domu Kultury WSK (obecnie budynek Instytutu Muzyki Uniwersytetu Rzeszowskiego). Wcześniej jeden ze znanych śpiewaków poradził mi, że dobrze wpływa na ćwiczenie oddechu podnoszenie czegoś ciężkiego, a później wypuszczenie powietrza z płuc.
                Wszedłem do pustej sali tego Domu Kultury i zobaczyłem na estradzie stary duży fortepian. Pomyślałem, że podniosę go od tyłu w ramach zalecanych ćwiczeń. Był bardzo ciężki, jednak udało się mi go podnieść i w tym momencie upadła noga. Nie wiedziałem, co mam robić, ale wiedziałem, że nie utrzymam takiego ciężaru dłużej. Na szczęście usłyszałem kroki i natychmiast krzyknąłem, aby podstawiono leżącą nogę pod fortepian.
Wszystko dobrze się skończyło, bo gdybym upuścił fortepian, to z pewnością cała estrada by się zawaliła. Musiałem się ratować, żeby wszystko dobrze zaśpiewać, bo nie tylko byłem zmęczony, ale mój oddech był znacznie krótszy. To ćwiczenie zadziałało odwrotnie (śmiech).

5. Kazimierz PustelakTurandot2011TW ON 121 24

Kaziemierz Pustelak na scenie Teatru Wielkiego w Warszawie, fot. Juliusz Multarzyński

                Pracowite lata pełne sukcesów szybko mijały. W 1995 roku w Teatrze Wielkim Operze Narodowej świętował Pan 40-lecie działalności artystycznej.
                - Tak, śpiewałem wtedy całą partię Stefana w spektaklu „Straszny dwór” Stanisława Moniuszki, a po raz ostatni wystąpiłem na tej scenie w 2011 roku, śpiewając partie cesarza w operze „Turandot” Giacomo Pucciniego.

                Panie Profesorze, z okazji 91. Urodzin, które świętował Pan niedawno, bo 14 lutego pragnę złożyć Panu najserdeczniejsze życzenia: dużo zdrowia, radości i pogody ducha. Mam nadzieję, że niedługo będziemy mogli się spotkać i rozmawiać o wspaniałych spektaklach i koncertach z Pana udziałem, bo przecież było ich tak dużo, że trudno o wszystkich opowiedzieć w czasie dwóch krótkich spotkań.
Dziękuję bardzo za rozmowę i poświęcony mi czas.

W tym wywiadzie przybliżyliśmy Państwu głównie spędzone w rodzinnych stronach młodzieńcze lata Maestro Kazimierza Pustelaka. O zawodowej karierze Artysta opowiadał mi we wrześniu ubiegłego roku. Ten wywiad został opublikowany na stronie „Klasyki na Podkarpaciu” w dwóch częściach i pozwolę sobie podać linki do tych publikacji:
https://www.klasyka-podkarpacie.pl/wywiady/item/2598-jubileuszowo-z-maestro-kazimierzem-pustelakiem-cz-i
https://www.klasyka-podkarpacie.pl/wywiady/item/2603-jubileuszowo-z-maestro-kazimierzem-pustelakiem-cz-ii

Z Maestro Kazimierzem Pustelakiem, jednym z najwybitniejszych artystów powojennej polskiej sceny operowej rozmawiała Zofia Stopińska 16 lutego 2021 roku.

Łączy nas pasja do muzyki kameralnej

             Pragnę przedstawić Państwu nietuzinkowy, niezwykle prężnie działający zespół kameralny Cracow Golden Quintet. Jego brzmienie i wysoki poziom wykonawstwa zachwyciły mnie we wrześniu 2019 roku podczas Międzynarodowego Konkursu Muzyki Polskiej im. Stanisława Moniuszki w Rzeszowie.
             Niedawno trafiła do mnie płyta zespołu zatytułowana Polish Wind Quintets z utworami polskich kompozytorów żyjących i działających w XX i XXI wieku. O kwintecie, jego działalności i o płycie rozmawiam z panem Tomaszem Sową – klarnecistą i jednym z członków Cracow Golden Quintet.

             Z pewnością nie tylko ja jestem ciekawa, jaka jest historia powstania zespołu.
             - Nasz zespół powstał w 2015 roku. Pomimo nazwy Cracow Golden Quintet, nikt nie pochodzi z Krakowa - flecistka Natalia Jarząbek jest z Tokarni, oboista Damian Świst z Rzeszowa, fagocistka Małgorzata Wygoda pochodzi z Nowego Sącza, waltornista Konrad Gołda z Częstochowy, a ja jestem z Sanoka i tam ukończyłem Państwową Szkołę Muzyczną I i II stopnia im. Wandy Kossakowej.
             Połączyła nas Akademia Muzyczna w Krakowie, ponieważ prawie wszyscy tam się kształciliśmy i w 2015 roku na potrzeby przedmiotu kameralistyka zawiązaliśmy tę grupę.
Szczęśliwie się złożyło, że każdy z nas niezwykle rzetelnie i z pasją podchodził do tego przedmiotu i zespół bardzo szybko zaczął się rozwijać. Mieliśmy ogromne wsparcie naszych profesorów, którzy przekazali nam wiedzę, promowali nas i dzięki temu mieliśmy możliwość zdobycia niezwykle cennego doświadczenia scenicznego.

             W czasie studiów zespół często z wielkim powodzeniem uczestniczył w konkursach, a pierwsze sukcesy osiągnęliście w pierwszym roku działalności.
             - To prawda. W 2015 roku otrzymaliśmy I nagrodę w Międzynarodowym Przeglądzie Zespołów Kameralnych w Jaworze oraz I nagrodę w Międzynarodowym Konkursie Muzycznym w Londynie.
Najwięcej nagród otrzymaliśmy w międzynarodowych konkursach w 2016 roku, a były to trzy I nagrody: w „Davorin Jenko” w Belgradzie, w Madrycie, „Melos” w Rzymie oraz dwie drugie nagrody – w konkursach „Enkor” w Düsseldorfie i w „eMuse” w Atenach. W 2017 roku otrzymaliśmy nagrodę ”Vicktor Kalabis Award” za najlepsze wykonanie utworu Viktora Kalabisa w Wiedniu podczas ISA Festival, natomiast w 2019 otrzymaliśmy II nagrodę na wspomnianym już konkursie w Rzeszowie. To był nasz ostatni konkurs, ponieważ kilka miesięcy później nadszedł czas pandemii, szczególnie trudny dla sektora kultury.
             Udało nam się także wystąpić na kilku znaczących międzynarodowych festiwalach muzycznych, a nasze koncerty odbywały się w prestiżowych salach koncertowych, między innymi: Wiener Musikverein w Wiedniu, Accademia Nazionale do Santa Cecilia w Rzymie, Armenian National Philharmonic w Erywaniu, Europejskim Centrum Muzyki Krzysztofa Pendereckiego w Lusławicach, Filharmonii Narodowej w Warszawie oraz w Filharmonii Krakowskiej, Filharmonii Podkarpackiej i na Zamku Królewskim na Wawelu.

             Czy zespół przez cały czas występował w wymienionym przez Pana składzie?
             - Była niewielka zmiana - w obecnym składzie gramy od 2017 roku. Po ukończeniu studiów postanowiliśmy kontynuować dalej naszą działalność.
Część z nas nadal się kształci: Natalia Jarząbek studiuje w Szkole Doktorskiej, a ja na Studiach Doktoranckich, ale w Kwintecie gramy już bez stałej opieki profesorskiej. Każdy z nas aktywnie działa również w innych zespołach i orkiestrach. Ja występuję w zespole muzyki współczesnej Spółdzielnia Muzyczna contemporary ensemble oraz współtworzę trio z altówką i fortepianem Farve Ensemble. Natalia Jarząbek prężnie działa ze swoim projektem dotyczącym techniki oddechu permanentnego i płytą „INFINITY” związaną z tą techniką. Damian Świst często występuje i nagrywa z innymi formacjami. Małgorzata Wygoda jest fagocistką w Filharmonii Warmińsko-Mazurskiej w Olsztynie i w Polskiej Orkiestrze Sinfonia Iuventus. W Sinfonii Iuventus gra także nasz waltornista Konrad Gołda.

CRACOW fot klaudyna schubert1

Cracow Wind Quintet, fot. Klaudyna Schubert

             Brzmienie i perfekcja Kwintetu oraz różnorodność repertuarowa podczas prezentacji konkursowych w Rzeszowie zachwyciły wszystkich. Widać także było, że dobrze się razem czujecie na scenie. Niełatwo o takie porozumienie w kwintecie.
             - Zgadzam się - im więcej osób w zespole, tym praca jest trudniejsza nawet ze względu na logistykę prób. Każdy z nas występuje i gra profesjonalnie w różnych zespołach. Można powiedzieć, że jesteśmy „rozstrzeleni” po Polsce i są problemy ze spotkaniem się na próby, ale czujemy ogromną radość, że możemy razem grać, co jest odczuwalne dla publiczności podczas naszych występów.
Przygotowanie do Konkursu wymagało od nas bardzo dużo pracy indywidualnej i podczas wspólnych prób, ale przynosiło nam też ogromną frajdę, że robimy coś niezwykle wartościowego.

             Jestem przekonana, że Konkurs Muzyki Polskiej im. Stanisława Moniuszki w Rzeszowie miał wpływ na powstanie fantastycznej płyty z muzyką polską ubiegłego stulecia, która ukazała się w drugiej połowie 2020 roku.
              - Niewątpliwie uczestnictwo w Konkursie umożliwiło nam nagranie tej płyty. Otrzymaliśmy nie tylko nagrodę, ale także wsparcie Instytutu Muzyki i Tańca oraz stypendium twórcze Marszałka Województwa Podkarpackiego, dzięki którym udało się zrealizować ten projekt.
              Nagranie płyty z muzyką polską było konsekwencją udziału w tym Konkursie. Postanowiliśmy, że rozkwit kwintetów dętych w Polsce w XX wieku trzeba uwiecznić. Na płycie zamieściliśmy pięć kwintetów dętych nawiązujących do stylistyki neoklasycznej, ale staraliśmy się, aby pokazać różne inspiracje i indywidualny język muzyczny każdego twórcy.
              W kwintetach Grażyny Bacewicz i Józefa Świdra możemy znaleźć fragmenty inspirowane folklorem. Kwintet Wojciecha Kilara stanowi kwintesencję stylu bardzo precyzyjnego, przejrzystego. Tadeusz Paciorkiewicz wprowadza dysonanse i tę nieoczywistą harmonię. Jest to chyba pierwsze nagranie fonograficzne tego utworu. Pozostałe kwintety także nie były zbyt często nagrywane i moim zdaniem jedynie popularny jest Kwintet Wojciecha Kilara. Uwiecznione przez nas utwory stanowią niejako przekrój polskiego neoklasycyzmu w twórczości na instrumenty dęte.

               Możemy powiedzieć, że ta płyta jest „rzeszowska” dlatego, że została również nagrana we wspaniałej, znanej z dobrej akustyki sali Filharmonii Podkarpackiej.
                - To prawda. Składamy ogromne podziękowania prof. dr hab. Marcie Wierzbieniec za umożliwienie nam realizacji tego nagrania w Sali Koncertowej Filharmonii Podkarpackiej im. Artura Malawskiego w Rzeszowie oraz jak wspomniałem już wyżej dziękuję za wsparcie finansowe w postaci Stypendium twórczego Marszałka Województwa Podkarpackiego.
Nie możemy też zapomnieć o znakomitej współpracy z firmą fonograficzną DUX oraz ze wspaniałymi reżyserami tego nagrania – panią Małgorzatą Polańską i panem Marcinem Domżałem. Cały ten projekt jest wartościowy i dopracowany w każdym szczególe.
             Dodam jeszcze, że 12 lutego 2021 roku, nasza płyta trafiła do dystrybucji cyfrowej i można jej posłuchać na takich portalach jak Spotify, Apple Music czy Deezer.
Poniżej zamieszczam linki do udostępnienia:
https://open.spotify.com/album/2i7eToR95RJez7V5gLajf7
https://music.apple.com/.../polish-wind-quintets/1552459118

             Czy dużo jest repertuaru na kwintet dęty w składzie: flet, obój, klarnet, fagot i waltornia?
             - Można powiedzieć, że mało, jeśli porównamy repertuar na nasz skład z wyborem utworów na kwartet smyczkowy czy trio fortepianowe. Udaje się jednak znaleźć i wybrać wiele wartościowych kompozycji. W Polsce takie formacje jak nasza stają się z każdym rokiem coraz bardziej popularne, ale kolebką kwintetów dętych jest Francja, gdzie na rozwój repertuaru na taki skład wpłynęło stworzenie konkursu kompozytorskiego, czy tradycje dworskie.
             Można także powiedzieć, że kwintet dęty może być substytutem orkiestry. W wielu kompozycjach symfonicznych jest bardzo dużo partii solowych na nasze instrumenty, a jeśli one grają w zespole, to barwa i różnorodność powodują, że brzmienie jest bardzo pełne i interesujące.

             Od marca ubiegłego roku Wasza działalność jest mocno ograniczona ze względu na pandemią.
             - Tak jak dla wszystkich artystów i zespołów minione miesiące były dla nas ciężkie, ale widzimy także te jasne strony, a między innymi fakt, że mieliśmy więcej czasu na przygotowanie się i nagranie tej płyty. W normalnych warunkach każdy z nas byłby do końca czerwca mocno zapracowany, a dzięki przerwie mogliśmy się wcześniej spotykać.
             Oprócz nagrania płyty Cracow Golden Quintet w czasie tej pandemicznej przerwy wystąpił tylko raz z koncertem z udziałem publiczności (w reżimie sanitarnym) w Filharmonii Opolskiej tuż przed ponownym zamknięciem placówek kulturalnych. Pozostałe występy były koncertami online, bez udziału publiczności. Wiadomo, że zarówno dla wykonawców jak i dla publiczności nie mają one takiej samej wartości. Cieszymy się jednak, że miały one miejsce.
             Mamy nadzieję, że niebawem uda nam się zrealizować koncerty promujące płytę z udziałem publiczności. Mamy dużo planów na przyszłość, ale zobaczymy, które z nich uda się w tym niepewnym jeszcze czasie zrealizować.

             Mam nadzieję, że niedługo będzie okazja do kolejnej rozmowy. Życzę Wam, aby entuzjazm i ogromny zapał do wspólnego muzykowania nigdy Was nie opuszczał.
             - Dziękuję za rozmowę.

Z Tomaszem Sową, klarnecistą zespołu Cracow Golden Quintet rozmawiała Zofia Stopińska 12 lutegp 2021 roku.

Z prof. Urszulą Bartkiewicz o muzyce klawesynowej minionych epok

            Pod koniec ubiegłego roku ukazała się, nagrana również w ubiegłym roku, bardzo interesująca płyta z polonezami nieznanych większości melomanów polskich kompozytorów.
            Płyta „Polonezy” wydana nakładem wytwórni DUX to rezultat badań prowadzonych przez prof. Urszulę Bartkiewicz, wybitną polską klawesynistkę, która jest także wykonawczynią wszystkich zamieszczonych na srebrnym krążku utworów.
            Po wysłuchaniu płyty postanowiłam porozmawiać z prof. Urszulą Bartkiewicz i wspólnie przybliżyć Państwu zawartość tego szczególnego krążka oraz dowiedzieć się o działalności koncertowej i naukowej Artystki.

            Rozpoczynając rozmowę, chcę się przyznać, że słuchałam tych utworów po raz pierwszy i sądzę, że większości melomanów ich twórcy także nie są znani.
            - Ta płyta dojrzewała we mnie bardzo długo, czego dowodzi moja korespondencja z Biblioteką Uniwersytetu w Toruniu z 1990 roku. Natknęłam się na nią w trakcie przeglądania swoich starych notatek z kwerend bibliotecznych. Dzięki nim uświadomiłam sobie, że na trop toruńskich zbiorów wpadłam pod koniec lat osiemdziesiątych, a pomógł mi w tym katalog polonezów Stefana Burhardta. Zaowocowało to wówczas kontaktem z Biblioteką i uzyskaniem kopii rękopisów oraz starodruków interesujących mnie utworów. Dość długo „toruńskie” polonezy czekały na moje dalsze kroki czyli opracowanie, wydanie w postaci nutowej (Bydgoszcz 2019 r.) oraz prawykonanie (Bydgoszcz 2020) i nagranie (DUX 2020).

            Nie jest przypadkiem, że z całego wspaniałego zbioru Biblioteki Uniwersytetu w Toruniu wybrałam właśnie te konkretne osiemnaście polonezów (Biblioteka ma ich około 2 tysiące). Po pierwsze – w Polsce jedynie toruńska książnica ma je w swoich zbiorach. Po drugie - chciałam je wykonywać na klawesynie, więc kierowałam się ich klawesynowym potencjałem, a więc właściwymi dla tego instrumentu cechami kompozycyjnymi oraz wyrazowymi czyli budową, stylem i zawartą w nich ekspresją . Czas, w którym powstały te polonezy to przełom XVIII i XIX wieku. Jest to okres przejściowy między epokami muzycznymi, podczas którego kompozytorzy stopniowo porzucali język (idiom) muzyki klawesynowej, a także uniwersalny styl klawiszowy na rzecz języka muzyki czysto pianistycznej, należącej już do ery fortepianu.

             Chciałabym jeszcze dodać, że ten okres transformacji jest bardzo ciekawy. Warto go zgłębiać, bo daje dużo do myślenia także dzisiaj, pokazując, jak równocześnie może funkcjonować wiele estetycznych zjawisk.
             Wiadomo, że nigdy nie ma momentu zerowego, od którego wszyscy tworzą na jedną modłę. Kompozytorzy zawsze przekształcają jakieś pomysły wcześniejsze, często łamiąc reguły związane z zastaną sztuką kompozycji. To samo dotyczy stylu wykonawczego, bo w tym przypadku także mamy do czynienia z estetyką, która się zmienia nieustannie.

             Jak już powiedziałam, nieznani są także twórcy tych polonezów. Moją uwagę zwróciło nazwisko twórcy pierwszego poloneza, ponieważ Bazyli Bohdanowicz w młodości żył i mieszkał w Łańcucie.
             - Tak, Bazyli Bohdanowicz był związany z dworem Stanisława Lubomirskiego i dzięki temu stykał się z prądami muzyki europejskiej oraz nabierał szlifów kompozytorskich i ogólnie muzycznych. W 1775 roku przeniósł się do Wiednia i tam spędził resztę swojego życia. Tam komponował, a także razem z rodziną występował na estradach i oczywiście będąc skrzypkiem, grał także w orkiestrze.
             Bazyli Bohdanowicz to bardzo ciekawa postać, o czym najlepiej świadczą wykonywane z rodziną liczne koncerty o bardzo intrygujących tytułach, zestawach. Zdarzało się, że wykonywali jakiś utwór jednocześnie na jednym instrumencie – skrzypcach – troje dzieci i ojciec, czy na osiem rąk na fortepianie. Był człowiekiem twórczym i miał bardzo dużo pomysłów.
Bardziej znanym muzykiem był Józef Kozłowski, który pochodził z rodziny ziemiańskiej. Jako siedmioletni chłopak przyjechał do Warszawy, gdzie spędził dziewięć lat i kształcił się. W tym czasie także śpiewał w chórze chłopięcym, był organistą w kolegiacie św. Jana.
             Od ok. 1773 roku przez cztery lata uczył muzyki Michała Kleofasa Ogińskiego i jego rodzeństwo. Później wyjechał do Petersburga, gdzie miał możliwość tworzyć w komfortowych warunkach. Był kompozytorem znanym, ale szczególnie ukochał polonezy i skomponował ich bardzo dużo na różne obsady.
              Co do Józefa Kozłowskiego  - wykonywałam i nagrałam już wcześniej jego inne polonezy. Tym razem wybrałam utwory dotychczas niewykonywane i tylko te, które nie występują – poza  toruńską biblioteką -  w innych polskich zbiorach.            

             Wśród utworów całkiem zapomnianych kompozytorów odkryłam rękopisy polonezów Stefana Jabłońskiego, kompozytora związanego ze Lwowem, jak również starodruki Helińskiego, o którym nie wiemy nic poza tym, że te dwa polonezy, które są na płycie, zostały wydane w Poznaniu ok. 1820 roku. Nie wiemy, w jakim kraju działał, ale był Polakiem.
             Zainteresowałam się także polonezami Aleksandra Rodowskiego, który był związany z Krakowem, ale także nie mamy o nim obszernych informacji.
W zbiorach różnych bibliotek znajdują się rozmaite utwory tych kompozytorów i to oznacza, że były to postaci, których kompozycje były w tamtych czasach wykonywane.

              Wszystkie polonezy pochodzą ze zbioru muzykaliów z przełomu XVIII i XIX wieku.
              - Trzeba podkreślić, że były to czasy rozbiorów , a wiadomo, że w trudnych okresach kultura cierpi najbardziej. Muzycy szukali dla siebie miejsca, sposobu na życie i na przeżycie.
Mało mamy wzmianek o ich działalności, ponieważ materiały źródłowe zostały rozproszone i nie jest łatwo zapoznawać się z dziedzictwem polskim, mimo, że powinno być nam znane. W trakcie swoich badawczych i artystycznych prac staram się poświęcać dawnej (ale także współczesnej) polskiej kulturze muzycznej jak najwięcej czasu. Uważam, że warto wiedzieć, na czym my budujemy, bo chociaż każde kolejne pokolenie dodaje coś od siebie, to zawsze dziedziczy dobra, dzięki którym nie działa w kulturowej próżni.

01

Urszula Bartkiewicz podczas koncertu w Uniwersytecie Warszawskim

              Co wiemy o muzyce klawesynowej minionych wieków w Polsce?
              - Dawna polska muzyka klawesynowa niezbyt często bywała obiektem badań. Mnie zainteresowała pod koniec lat siedemdziesiątych i wtedy postanowiłam poznać ją bliżej. Początkowo zajęły mnie głównie utwory renesansowe, z których szczególnie chętnie wykonywałam tańce z Tabulatury Jana z Lublina. Wszystkie tańce nagrałam wówczas dla Polskiego Radia - kilka z nich znalazło się na mojej pierwszej płycie z polską muzyką klawesynową wydaną przez DUX w 1995 r.  

              Zainteresowałam się także barokowymi utworami Bartłomieja Pękiela, Jana Podbielskiego, Piotra Żelechowskiego oraz muzyką z Kancjonałów Teresy O. Fabiańskiej, Jadwigi Dygulskiej, a także zbiorami polonezów księżniczki Anny Marii Saskiej. Dalsze badanie polskiej muzyki klawesynowej zaprowadziło mnie do utworów Józefa Kozłowskiego, Józefa Deszczyńskiego oraz anonimowych sonat ze zbioru rękopisów w Bibliotece Czartoryskich (część z nich znajduje się na wspomnianej CD).

              Kolejny etap prac dotyczył muzyki Józefa Elsnera oraz kompozytorów, których utwory wydawał. Ich owocem jest krytyczna edycja nutowa ze wstępem „Polska muzyka klawiszowa z Wydawnictwa Józefa Elsnera” (jestem jej redaktorem, a wydało ją Wydawnictwo Akademii Muzycznej w Bydgoszczy w 2008 r.) oraz dwie CD: Polska muzyka klawesynowa, vol. 1 Józef Elsner, i vol. 2 Andrychowicz, Grem, Kamieński, Karboski, Morawski, Potocka, Tyszkiewicz, Unicki, Wejnert (DUX 2009). Przeszukując polskie zbiory muzykaliów odkryłam także utwory kompozytorów obcych żyjących lub tworzących na ziemiach polskich. Jednym z nich był Carl Joseph Birnbach (urodził się w 1751 r. w Kopernikach koło Nysy, a zmarł w Warszawie w 1805 r.). Wydałam nuty jego koncertu klawesynowego w dwóch oryginalnie zachowanych wersjach - z orkiestrą oraz na dwa klawesyny (Bydgoszcz 2017 r.). Wzięłam udział w prawykonaniu obu wersji – z orkiestrą w Bydgoszczy, a (2017), a na dwa klawesyny w Brnie (2018).

              Do zbadania pozostaje nadal bardzo dużo i jak tylko czas pozwoli to będę nadal się tym zajmować. Jedno jest pewne – sytuacja klawesynu w Polsce w minionych wiekach zasadniczo nie odstawała od tego co działo się w innych krajach Europy. Trudne realia historyczne mają zawsze zły wpływ na stan kultury muzycznej, mimo to w Polsce na klawesynie koncertowano, używano go w muzykowaniu domowym, uczono się na nim grać, na klawesyn komponowano, handlowano instrumentami , a także nutami z muzyką klawesynową, klawesyny także budowano.

              Utwory, które są na najnowszej płycie Pani Profesor, zostały po raz pierwszy nagrane.
              - Także w wersji koncertowej było to prawykonanie. Recital z polonezami wykonałam kilka dni po zakończeniu sesji nagraniowej. Koncert odbył się 10 marca ubiegłego roku. To jest dość niezwykła data, bo już od 11 marca mieliśmy w Polsce lockdown z powodu pandemii koronawirusa.
Chcę także powiedzieć, że spodobały się te nieznane polonezy, bo publiczność zareagowała na nie z dużą sympatią i bardzo ciepło. Zagranie wszystkich polonezów w jednym koncercie to była sytuacja wyjątkowa, ponieważ najczęściej słucha się ich jako pojedynczych utworów, a nie w całości.
              Tym koncertem chciałam jednak uhonorować Bibliotekę Uniwersytecką w Toruniu, Stefana Burhardta, który był jej współzałożycielem i wielkim pasjonatem gromadzenia polonezów, a także ratowania, zabezpieczania i dokumentowania materiałów muzycznych , które przetrwały w Polsce po wojnie. Chciałam także w ten sposób oddać hołd wszystkim, którzy troszczą się o zachowanie naszego dziedzictwa.

              Pani Profesor, proszę powiedzieć o instrumencie, na którym Pani nagrywała. To była kopia klawesynu z XVIII wieku czy oryginalny instrument?
              - To była kopia, oryginalnych instrumentów w Polsce praktycznie nie ma. Często likwidowano wszelkie materialne dowody istnienia kultury w Polsce – bezmyślnie lub świadomie niszczono, wywożono, przerabiano na coś. W różny sposób znikały te dobra. Pod tym względem jesteśmy w gorszym położeniu niż kraje zachodnie, w których udało się zachować znacznie więcej dóbr kultury . Bardzo nad tym ubolewam.

              Na szczęście już od dawna istnieją pracownie, które robią znakomite kopie klawesynów wg planów historycznych, wykorzystując doświadczenia budowniczych z XVII i XVIII wieku.
Ja mam instrument, który jest kopią bazującą na modelach francuskich z połowy wieku XVIII. Została ona zrobiona na początku lat 90-tych ubiegłego wieku w paryskiej pracowni Reinharda von Nagla. Ta kopia pozwala mi wykonywać bardzo szeroki repertuar. Bardzo ważną kwestią jest temperacja – jeżeli w odpowiedni sposób, zależny oczywiście od utworu, przygotuje się strój klawesynu, to wszystko, co się gra, ma szanse dobrze oddać ducha wykonywanej muzyki. Temperacja jest ważnym środkiem ekspresji, zapewniając brzmienie, o jakie nam chodzi – różni się ono w zależności od stylu i gatunku oraz charakteru kompozycji. To jest bardzo istotny składnik interpretacji.

               Nie tak dawno rozmawiałyśmy w Sanoku podczas trwania Międzynarodowego Forum Pianistycznego „Bieszczady bez granic...”, gdzie podczas zajęć przez Panią prowadzonych, młodzi pianiści mogli poznać klawesyn, jego możliwości i urodę brzmienia.
               Wtedy zorientowałam się, że prowadzi Pani ożywioną działalność artystyczną, ale bardzo pochłaniają Panią poszukiwania i ciekawość związana z tym, co działo się w muzyce minionych epok. Na podstawie badań rodzą się koncerty, płyty i korzystają z tego studenci, których interesują te zagadnienia.
               - Wielką moją pasją jest przekazywanie własnych obserwacji i doświadczeń. Podczas dość już długiej i intensywnej drogi artystycznej odkryłam wiele ciekawych artystycznie wątków, ale nigdy nie chciałam, aby zostały na zawsze moją tajemnicą. Od razu przekazuję je dalej, ponieważ wydaje mi się, że to właściwy sposób krążenia dobrej energii w kulturze (i nie tylko).
               Młodzi muzycy, z którymi pracuję na kursach nieraz są zaskoczeni moim podejściem do studiowania utworu barokowego. Z reguły jest to pozytywne zaskoczenie. Kiedy takiemu wykonawcy brak artystycznej koncepcji, to grając utwór nudzi się on sam i nudzi się słuchacz. W takiej sytuacji konieczne jest pobudzenie wyobraźni wnikliwe przestudiowanie utworu.

               Niekiedy młodzi wykonawcy muzykę z przeszłości traktują jak „przykry obowiązek edukacyjny”. Takie podejście wynika często z nadmiaru wykonawczych zakazów i strachu, że popełni się jakiś błąd w przekazaniu utworu. Stąd już tylko jeden krok do zniechęcenia się do tej muzyki. Myślę, że można i trzeba to zmieniać, ale to proces, to musi potrwać.

02

               Teraz działalność kulturalna właściwie przeniosła się do sieci. Dotyczy to także edukacji na uczelniach muzycznych, chociaż na niektórych uczelniach są możliwe bezpośrednie kontakty studentów z nauczycielami gry na instrumentach. W pracy naukowej, we wszelkich poszukiwaniach, być może pandemia mniej przeszkadza, natomiast działalność artystyczna i pedagogiczna wygląda inaczej.
               - To jest prawda, chociaż staram się o bezpośredni kontakt ze studentami. Miałam bezobjawowy COVID-19 i mam nadzieję, że to w jakiś sposób chroni. Liczę na szczepionkę, ale oczywiście pandemia to bardzo poważny problem przede wszystkim dla psychiki młodych ludzi.
               Dużo rozmawiamy ze studentami . Dzielę się trudnymi doświadczeniami mojego pokolenia, starając się pokazać , że każde dramatyczny okres kiedyś się kończy.
Bardzo trudno jest młodym ludziom zrezygnować z bezpośrednich kontaktów z innymi i nie chodzi tutaj o spotkania rozrywkowe, ale zwyczajne spotkania, czy rozmowy. Staram się bardzo ich wspierać jak najżyczliwiej , żeby nie podupadali na duchu.

                Jeszcze trudniej jest wytłumaczyć to dzieciom, które pozbawione są ważnego elementu społecznego. Jest dla nich dramatem także na przyszłość. Trzeba będzie to wszystko naprawiać, jak tylko będziemy już mogli normalnie żyć i się spotykać.

              Oczywiście kontakty zdalne mają także dużo plusów, o których wcześniej nawet nie wiedzieliśmy. Często jestem nawet zadowolona, że nie muszę daleko jechać, spędzać w pociągu wiele godzin po to, żeby odbyć np. godzinne spotkanie. Fizyczna obecność w takich sytuacjach jest zbędna , bo wszystko można sprawnie zorganizować w sposób zdalny . To moim zdaniem powinno zostać utrzymane.
              Natomiast jeśli chodzi o indywidualne kontakty, to liczę na to, że jak tylko wygramy z pandemią, to po prostu odrodzimy się.

              Jest Pani Profesor inicjatorem, kierownikiem naukowym i artystycznym oraz wykładowcą corocznych międzynarodowych Letnich Kursów Metodycznych Muzyki Dawnej w Warszawie oraz międzynarodowych seminariów Dni Muzyki Dawnej organizowanych w Akademii Muzycznej w Bydgoszczy. Czy mogły one się odbyć w minionym roku?
              - Kursy Metodyczne zostały zorganizowane przez Internet i bardzo zachęcam do śledzenia ich – na profilu http://muzykadawna.org/  i od razu będzie przekierowanie na czternastą edycję online.
              Bardzo poważnym zadaniem było dla nas, żeby nasze wykłady nagrać i przygotować w takiej formie, aby miały one charakter metodyczny, pokazywały istotne problemy i sposób ich rozwiązywania. Jest tych wykładów dwadzieścia i poruszają one bardzo różne tematy z różnych dziedzin - łącznie ze strojeniem klawesynu, przygotowaniami utworów, a szczególnie ciekawy jest wykład na temat frazowania w mowie. Jest fantastyczny wykład z zakresu psychoedukacji i również o tańcu. Po prostu wszystkie są świetne. Poruszane zagadnienia mogą służyć wszystkim.
Wydaje mi się, że to się udało, wykłady cieszą się powodzeniem i nadal można je oglądać.

                Przygotowujemy się do kolejnych XV Kursów, mam nadzieję, że odbędą się w Warszawie w lipcu tego roku (od 3 do 10 lipca) już na żywo .
Natomiast jeśli chodzi o Dni Muzyki Dawnej w Bydgoszczy , musieliśmy je odwołać i wielka szkoda, bo mieliśmy już wszystko opracowane i przygotowane z nadzieją, że uda nam się wszystko zorganizować.

                Oczywiście było jeszcze dużo innych wydarzeń. Z inspiracji Dniami Muzyki Dawnej zrodził się festiwal Bydgoska Scena Barokowa, w którym udzielają się także jako wykonawcy i organizatorzy artyści i wykładowcy związani z Katedrą Klawesynu, Organów i Muzyki Dawnej oraz absolwenci bydgoskiej Akademii Muzycznej.
Ten festiwal jest znakomitą, nową międzynarodową imprezą (niedawno odbyła się druga edycja), która pokazuje to, co się dzieje aktualnie w świecie artystycznym muzyki dawnej.

04

               Pracy Pani nie brakuje i chyba ciągle jej przybywa.
               - Rzeczywiście pracy jest dużo. Trzeba być elastycznym i nie należy się kurczowo trzymać jakiejś drogi, jeżeli w danym momencie jest ona niedostępna. Na tym polega życie i to jest chyba najważniejsza lekcja z tej naszej pandemii.

               Zachęcamy do sięgnięcia po płytę, bo zawiera ona bezcenny materiał, odkrywczy pod względem poznawczym. Zapraszamy do odwiedzenia podanych stron w Internecie i być może już niedługo poinformujemy, w jakiej formie odbędą się następne działania artystyczne związane ze wspomnianymi festiwalami oraz z Pani działalnością artystyczną i badawczą.
                - Oczywiście, bardzo się będę cieszyć, jeżeli dopisze nam publiczność, czy też słuchacze i widzowie naszych wydarzeń, także internetowych. Wszystkich zainteresowanych serdecznie zapraszam i bardzo dziękuję za rozmowę.

Z prof. Urszula Bartkiewicz, wybitną polską klawesynistką i pedagogiem rozmawiała Zofia Stopińska w styczniu 2021 roku.

Najważniejsza w życiu jest wyłącznie miłość.

            Zapraszam na spotkanie z Zygmuntem Kuklą, Rzeszowianinem z urodzenia, dyrygentem, aranżerem, kompozytorem i od wielu lat jednym z najbardziej rozpoznawalnych muzyków dla bardzo szerokiego grona publiczności, od sal filharmonicznych poczynając po estrady festiwali i imprez rozrywkowych.

            Niedawno pojawiłeś się po latach w Rzeszowie i nagrywałeś z Orkiestrą Filharmonii Podkarpackiej oraz zespołem PECTUS. Powiedz coś o tej sesji.
              - To jest bardzo ciekawy projekt, który wymyślił Tomek Szczepanik – lider zespołu PECTUS, ponieważ on napisał muzykę do nieznanych powszechnie tekstów Wojtka Młynarskiego. Teksty te Wojtek pisał przez lata, ale nigdy ich nie opublikował i nigdy nikt nie skomponował do nich muzyki, a niedawno zajął się tym Tomek i nawet zostały one nagrane na płycie.
            Powstał też pomysł, aby te utwory zaaranżować i nagrać z towarzyszeniem orkiestry symfonicznej. Na razie nagraliśmy trzy utwory z Orkiestrą i mam nadzieję, że będzie kontynuacja, bo uważam, że to jest bardzo ciekawy projekt.
Jest to muzyka rozrywkowa grana symfonicznie (bez sekcji rytmicznej), bardzo interesująca, a do tego jeszcze teksty są świetne.

            Czy często masz okazję dyrygować orkiestrami symfonicznymi?
            - W czasie tego nagrania nie dyrygowałem, tylko grałem na fortepianie. Nie było dyrygenta, bo nagrane utwory zaaranżowane są na kwintet smyczkowy, dwóch perkusistów i niewielką sekcję instrumentów dętych drewnianych: dwa flety, obój, dwa klarnety i dwa fagoty oraz fortepian.
Chciałem, aby tym świetnym tekstom towarzyszyła kameralna muzyka.
            Pytałaś, czy często dyryguję orkiestrami symfonicznymi i muszę się przyznać, że ostatnio dyrygowałem chyba ponad piętnaście lat temu. Z Sinfonią Varsovią nagrywaliśmy wtedy muzykę do filmu Agnieszki Holland Julie Walking Home (Julia wraca do domu). Nagrywałem też w Polską Orkiestrą Radiową, ale to wszystko już dawne czasy.
Jak ten projekt z utworami do tekstów Wojciecha Młynarskiego będzie kontynuowany i jeśli będzie potrzebny większy skład, to wtedy stanę za pulpitem dyrygenta.

            Ostatnio na nagraniach online najczęściej widzimy dosyć małe składy orkiestr symfonicznych, każdy muzyk kwintetu smyczkowego siedzi przy oddzielnym pulpicie, z własnym materiałem nutowym.
            - Nie wiem, co ty o tym myślisz, ale dla mnie nie ma to większego sensu, ponieważ sekcja dęta siedzi tak jak siedziała, a dotyczy to tylko kwintetu smyczkowego. Później w garderobach już się nie da stosować tych odległości. To, co widzimy na estradzie, ma tylko znaczenie wizerunkowe w związku z panującą sytuacją, ale tak musi być.
            Podziwiam panią dyrektor Martę Wierzbieniec, że w tych warunkach prowadzi działalność i z tego, co opowiadali mi muzycy, w Filharmonii Podkarpackiej sporo się dzieje.
Jest kilka orkiestr, które przestały funkcjonować lub prawie nic nie robią, a w Rzeszowie są nagrania i ciągle coś się dzieje.

            Dzięki temu Orkiestra Filharmonii Podkarpackiej zdobędzie takie umiejętności, jak orkiestry radiowe, które regularnie nagrywają. Orkiestry filharmoniczne nie czują się komfortowo grając do kamer i do mikrofonów, bo one są przyzwyczajone do występów dla publiczności, która je inspiruje.
            - Pewnie masz rację, chociaż ja jestem przyzwyczajony do mikrofonów i kamer, bo 90 procent mojej pracy zawodowej to praca dla telewizji i ta publiczność jest bardzo daleko, albo nie ma dla nas takiego znaczenia. Wszystko robimy dla potrzeb telewizji i do tego już jestem przyzwyczajony. Myślałem o tym podczas nagrania w Rzeszowie. Rodzaj emocji i koncentracja jest bardzo podobna. Może dla solistów śpiewanie czy granie do pustej sali jest trudne, ale dla dyrygenta, a przynajmniej dla mnie, nie ma to aż takiego znaczenia. Dla mnie jest bardzo ważne, żeby dobrze zagrać.
            Wracając do nagrania w Filharmonii Podkarpackiej, to chcę jeszcze dodać, że muzycy podczas gry mieli słuchawki i to z pewnością była dla nich nowość. Musieli się przyzwyczaić do zupełnie innego słuchania – nie siebie i kolegów siedzących obok, tylko słuchania całego zespołu. Orkiestra Filharmonii Podkarpackiej bardzo dobrze sobie z tym poradziła. Byłem miło zaskoczony.
            Ponieważ nie było dyrygenta, nie było sekcji rytmicznej, to grali do metronomu, który mieli także w słuchawkach. To były piosenki, w których dyscyplina time’owa musi być utrzymana, wszystko musi być bardzo precyzyjnie wykonane. Słyszałem później zmontowany już dźwięk i uważam, że wszystko bardzo się udało.

            Ciekawa jestem, jak wyglądało Twoje spotkanie z Filharmonikami Podkarpackimi po latach. Jak byłeś dzieckiem, to biegałeś do Filharmonii do rodziców. Teraz już nie ma tamtych muzyków. Przy pulpitach siedzą Twoi rówieśnicy albo młodsi muzycy.
            - Dokładnie tak jest. W pierwszych skrzypcach spotkałem Monikę Stępień (nazwisko panieńskie) i oboistę Pawła Raka, moich kolegów z klasy w Liceum Muzycznym w Rzeszowie. Trochę starszym kolegą był klarnecista Robert Mosior.
            Wydaje mi się, że jeszcze niedawno byłem na każdym koncercie Orkiestry Filharmonii Podkarpackiej, chodziłem też na próby i siedziałem na widowni, kiedy rodzice byli zajęci. Od tego czasu minęło wiele lat, ale sala po remoncie wydaje mi się taka sama i czuję, że ten sam duch się w niej unosi.
             Jest też pewna trudna dla mnie bariera. Moja kochana Mama już nie żyje, odeszła niespodziewanie, a kiedyś była dla mnie wzorem jako muzyk i nauczyciel.

            Ja także ceniłam Twoją Mamę, którą poznałam w Szkole Muzycznej. Była świetną wiolonczelistką, przez wiele lat była koncertmistrzem grupy wiolonczel i nauczycielką gry na tym instrumencie, a ja uczennicą. Byłam zaszczycona, że obdarzyła mnie sympatią, a później przyjaźnią. Poznałam też Jej męża Andrzeja, a jeszcze później Ciebie.  Mama niewiele mówiła o Twoich różnych zainteresowaniach i wyborach. Muzyka otaczała Cię zawsze. Byłeś synem wiolonczelistów, a uczyłeś się grać na fortepianie. Czy sam wybrałeś ten instrument?
             - Tak, ukończyłem również liceum muzyczne w klasie fortepianu, ale muszę powiedzieć, że nigdy Rodzice nie namawiali mnie do nauki gry na wiolonczeli. Może raz trzymałem w ręku wiolonczelę. Dobrze wiedzieli, że to bardzo trudny instrument.
            Odkąd pamiętam, w domu było pianino, na którym próbowałem coś grać. Później zapisali mnie, o ile dobrze pamiętam, do przedszkola muzycznego, które mieściło się przy ul. 1 Maja (dzisiaj Sobieskiego) i do szkoły muzycznej I stopnia też poszedłem na fortepian.
Zapytam Ojca, dlaczego nigdy nie było nawet mowy o nauce gry na wiolonczeli.

             Kiedy stało się oczywiste, że oprócz muzyki klasycznej chcesz się zajmować jeszcze innym gatunkiem muzyki?
             - Pamiętasz nasze spotkanie w studiu Polskiego Radia w Rzeszowie, kiedy nagrywałaś szkolny big-band, który prowadziłem?

             Oczywiście, byłam zaskoczona, że uczeń Liceum Muzycznego tak dobrze radzi sobie z dyrygowaniem.
             - Zaprosiłaś nas na nagranie, ja wtedy byłem w przedmaturalnej klasie. To był moment przełomowy, bo ja już byłem zdecydowany na studia pianistyczne w Akademii Muzycznej w Krakowie i bardzo dużo ćwiczyłem, bo zależało mi, aby dostać się na studia.
             Przed tym nagraniem posłuchałem kilku znanych amerykańskich big-bandów. Wprawdzie nie było to takie łatwe jak dzisiaj, ale znalazłem kilka płyt, słuchałem radia i ta swingująca muzyka tak mi weszła do głowy, że już nigdy nie wyszła do tego czasu.
             Moja Mama nawet nie próbowała mi tego z głowy wybijać. Była bardzo dyskretna we wszystkich działaniach.
Pamiętam, że jak zdecydowałem się na studia na Wydziale Jazzu i Muzyki Rozrywkowej Akademii Muzycznej w Katowicach, koleżanka Mamy - Ania Ruszel powiedziała: „ Boże, Marysiu błagam cię, tylko nie do Katowic. Tam króluje głównie alkohol”. Trochę w tym racji było, ale przesadzała mocno.

             Wydaje mi się, że za bardzo interesowała Cię muzyka. Zresztą nie miałeś za dużo czasu na życie towarzyskie, bo zająłeś się jeszcze aranżacją i prowadzeniem zespołu.
             - Szybko przekonałem się, że aby coś dobrze zagrać, to najlepiej jak sam sobie napiszę te nuty. Jeśli ktoś nie jest aranżerem, to w muzyce rozrywkowej nie może być liderem zespołu, bo musiałby komuś zlecać aranżowanie i zespół nie miałby też charakterystycznego oblicza muzycznego. Każda orkiestra ma jednak swoje brzmienie.
             Przyznam się, że czasami, jak jest tyle roboty, że sam nie zdążę zaaranżować, to komuś zlecam część pracy, ale to, co gramy, to w 90 procentach są moje aranżacje. To jest istota tej muzyki, że nawet tę samą piosenkę aranżuje się zupełnie inaczej, przeważnie na inny skład i kto inny ją śpiewa. Często pisze się także myśląc o wokaliście. Nadal mnie to bardzo interesuje.

             Ciekawa jestem, dlaczego studiowałeś na Wydziale Zarządzania Uniwersytetu Warszawskiego.
             - To były studia podyplomowe i trwały zaledwie rok. Chciałem mieć kontakt z innymi ludźmi i tematami. Bardzo mi się to później przydało, bo wiele było zajęć poruszających bardzo ciekawe zagadnienia, z którymi nigdy wcześniej nie miałem do czynienia. Szczególnie ciekawe były zajęcia z zarządzania kulturą i kwestie dotyczące funduszy europejskich, a to był 2003 i 2004 rok, kiedy wchodziliśmy do Unii Europejskiej. Były też zajęcia z motywacji, z inteligencji emocjonalnej czy mediacji. W prowadzeniu zespołów i trwającej przez rok pracy w Redakcji Rozrywki TVP bardzo to wszystko się przydało.

             Pamiętam, że jak byłeś dyrygentem musicalu „Metro” Janusza Stokłosy, to organizowane były wyjazdy z Rzeszowa do Warszawy. Kiedy tam trafiłeś?
             - „Metro” było na samym początku. Ja byłem wtedy na roku dyplomowym Akademii Muzycznej w Katowicach. Janusz Stokłosa szukał dyrygenta, bo już nie miał siły sam prowadzić ponad trzydziestu spektakli miesięcznie.
             Polecił mnie dobrze ci znany Zbyszek Jakubek, zostałem przyjęty, zaakceptowany i zamieszkałem w Warszawie, a do Katowic jeździłem tylko na zajęcia.
Ta orkiestra działa chyba tylko 5 lat, bo później, jak z Teatru Dramatycznego musical „Metro” przeniósł się do Studia Buffo, to już używane były pół-playbacki i już orkiestra nie była potrzebna.

             Wtedy założyłeś swoją orkiestrę – słynny Kukla Band.
             - Tak, ale to były ciężkie początki i dopiero w 1999 roku odbył się nasz prawdziwy debiut w Opolu. Wcześniej też trochę dyrygowałem, robiłem różne koncerty, programy dla Polsatu, ale to były ciągle trwające chyba siedem lat początki.
Ten debiut w 1999 roku był znaczący. Dostałem wtedy Nagrodę Dziennikarzy oraz operatorów i realizatorów telewizyjnych. Dopiero wtedy orkiestra Kukla Band stała się znana.

Zygmunt Kukla 2 fot. Marcin Wiśnios

Zygmunt Kulka w czasie pracy ze swoją orkiestrą. fot. Marcin Wiśnios

             Oglądając Twoją Orkiestrę na ekranie telewizyjnym lub na żywo podczas koncertu, nikt z nas nie zdaje sobie sprawy, ile pracy trzeba wcześniej włożyć, ile umiejętności trzeba mieć, aby dobrze kierować zespołem i porwać publiczność.
             - Wszystko, co powiedziałaś, jest prawdą. Przyznam się, że bardzo mnie cieszy fakt, że ciągle mam pracę w Telewizji, bo wiadomo, że tam ciągle szuka się nowych twarzy. Nawet w programach, które pozostają pod tym samym tytułem, wymienia się prowadzących.
             W międzyczasie powstawały nowe orkiestry, ale ja jednak kilka razy w roku coś dla telewizji robię i to jest duży sukces. Tak jak powiedziałaś, trzeba mieć rzadkie cechy – aby się publiczności spodobać, trzeba mieć charyzmę, ale trzeba być także bardzo pracowitym. Trzeba wszystko zrobić szybko, punktualnie i niezawodnie. Jak ktoś czegoś nie zdąży zrobić albo coś zrobi źle, to już się go nie zaprasza po raz kolejny. Tak to niestety wygląda, ale pewnie tak musi być.
Tak wygląda show-business. Dostaje się zlecenie i za trzy tygodnie musi się odbyć duży koncert.
             Wcześniej trzeba na przykład zrobić dwadzieścia aranżacji, trzeba pracować dwadzieścia godzin na dobę i musisz to zrobić tak dobrze, aby wszystko efektownie brzmiało i podobało się wszystkim. Najpierw musi spodobać się wokalistom. Kiedyś, jak mi opowiadała Irena Santor, przychodziła na próbę, orkiestra grała, a ona musiała się dostosować do aranżacji, którą napisał pan Stefan Rachoń lub ktoś inny. Teraz wokalista słucha utworu już na etapie powstawania aranżacji i często trzeba się dostosować do jego wymagań. Dużo więcej jest pracy podczas tworzenia.

             Przed naszą rozmową wpisałam Twoje nazwisko w wyszukiwarce i więcej znalazłam o Twoim hobby niż na temat muzyki i programów, które tworzysz.
              - Tak jest zawsze. Jeśli kogoś zapraszają do jakiegoś „śniadaniowego” programu, to najciekawsze jest to, że lekarz jest „po godzinach” kominiarzem albo robi coś innego. Gdyby zaproszono muzyka i rozmawiano z nim o muzyce, to podobno dla widza byłoby to nudne. Takie programy mogą być emitowane w TVP Kultura albo w Programie II PR, ale nie w portalach internetowych czy w prasie.
Trzeba powiedzieć albo napisać coś, co jest ciekawe. Z dyrygentem nie można rozmawiać na tematy związane z dyrygowaniem.

              Przepraszam, że Ci przerywam, ale nie bardzo rozumiem. To, że jesteś dobrym dyrygentem, świetnie aranżujesz i dużo pracujesz, jest nudne, a to że kierujesz autokarem przewożącym piłkarzy reprezentacji Anglii, to jest ciekawe?
              - Tak, to było w czasie naszego Euro w 2012 roku. Wiele o tym pisano, a Fakty TVN zrobiły reportaż, który trwał ponad 7 minut. Nigdy nie zrobiliby takiego reportażu o dyrygencie. Ciekawe jest to, że dyrygent kieruje autokarem, bo gdyby siedział za sterami samolotu, to już jest o wiele mniej interesujące.

              Jedyne, co przeczytałam w tych newsy’ach i dotyczyło muzyki, to informacja, że potrafisz w sposób niekonwencjonalny zaskoczyć swoich elitarnych pasażerów, wykonując recital fortepianowy.
              - To prawda, chociaż trudno mówić w czasie teraźniejszym w dobie pandemii, ale faktycznie tak było. Jak był fortepian w hotel lobby czy w restauracji, to wtedy grałem kilka utworów muzyki klasycznej – w większości Fryderyka Chopina. Robiłem to z przyjemnością i starałem się jak najlepiej.
              Związana jest z tym zabawna historia, bo kiedyś na zakończenie tournée amerykańskiej grupy zagrałem taki mini recital. Wszyscy byli w szoku, że kierowca gra, bo nie wiedzieli, że tak naprawdę jestem muzykiem. Na pytanie, jak to jest możliwe – odpowiedziałem, że w naszej firmie każdy kierowca zna przynajmniej dwa lub trzy utwory Fryderyka Chopina i musi je zagrać na pożegnanie. Takie są wymagania pracodawcy.
              Za miesiąc kolega wrócił w trasy i był bardzo zdenerwowany, bo pojechał z inną grupą amerykańską i na zakończenie poprosili, aby jak zwykle pożegnał się z nimi krótkim recitalem fortepianowym (śmiech).

              Kiedyś Twój Tato opowiadał mi, że te marzenia o kierowaniu autokarem drzemały w Tobie od dzieciństwa. Nie interesowały Cię samochodziki, tylko autobusy.
              - Było tak być może dlatego, że moi rodzice nigdy nie mieli samochodu i myśmy na wakacje, i weekendy jeździli autobusem. Jak byłem małym chłopcem, to uważałem, że to jest nasz rodzinny środek transportu. Bardzo te wyjazdy lubiłem i miłość do autobusów mi pozostała.

              Możesz wykonywać dwa różne zawody – jesteś muzykiem i możesz pracować jako kierowca autobusu. W dobie pandemii nie ma wycieczek i muzycy także mają o wiele mniej pracy.
              - To faktycznie jest zaskakujące, ale nie jest tak źle, bo jednak telewizja funkcjonuje i robimy nagrania i jakieś koncerty, ale cały biznes teatralny czy musicalowy leży zupełnie, bo ile spektakli można robić online. Ci ludzie są bez pracy, ale w jeszcze gorszej sytuacji są kierowcy autokarów turystycznych, ponieważ początkowo myśląc, że wszystko szybko się skończy, brali różne urlopy. To trwa już prawie rok i są kompletnie zagubieni. Większość firm upadła i już nigdy się nie podniesie.
              Mój Ojciec zawsze mi z nutą smutku mówił, że nie pracuję na etacie. Tłumaczyłem, że w muzyce rozrywkowej etatów nie ma po zmianie ustroju. Wszystkie etatowe orkiestry zostały zlikwidowane (Maliszewski, Trzaskowski, Górny) i nic w zamian nie powstało. Tato nie mógł tego zrozumieć i nadal nie rozumie, jak może funkcjonować orkiestra, która nie ma siedziby, nie ma etatów i żadnego zabezpieczenia.
Muszę mu przyznać rację, bo mamy pandemię i Filharmonia Podkarpacka jednak ma etaty i dzięki temu muzycy mają pensje i są ubezpieczeni.

              Jesteś już dojrzałym mężczyzną, który ukończył 50 lat i ma wiele różnych doświadczeń, to zapytam na zakończenie rozmowy: co tak naprawdę jest najważniejsze w życiu?
              - Powiem krótko i szczerze – tylko i wyłącznie miłość. Cała reszta jest dodatkiem.

Z Zygmuntem Kuklą, dyrygentem, aranżerem i kompozytorem rozmawiała Zofia Stopińska w styczniu 2021 roku.

Moim marzeniem jest jak najlepiej grać na akordeonie

           Przedstawiam Państwu Dawida Siwieckiego, 14-letniego wybitnie utalentowanego ucznia Państwowej Szkoły Muzycznej I i II stopnia im. Wandy Kossakowej w Sanoku, w klasie akordeonu prof. ośw. Andrzeja Smolika, jednego ze zwycięzców pierwszego międzynarodowego programu „Wirtuozi V4+”. W konkursie występowali utalentowani muzycy z pięciu krajów: Polski, Czech, Serbii, Słowacji i Węgier.

           Cieszę się, że mogę z Tobą rozmawiać i pogratulować Ci tego wielkiego sukcesu.
            - Dziękuję bardzo. Bardzo się cieszę z tej nagrody, tym bardziej, że nie spodziewałem się wygranej.

            Proszę Cię, abyś opowiedział o Przebiegu Międzynarodowego Talent Show Muzyki Klasycznej „Virtuosos V4+”, zorganizowanym w Budapeszcie przez Telewizję Węgierską. Skąd dowiedziałeś się o tym konkursie?
             - Mój nauczyciel prof. Andrzej Smolik powiedział mi, że są organizowane castingi do takiego programu i ustaliliśmy, że wezmę w nim udział.
Dla mnie już wyjazd na casting był wielkim wydarzeniem, bo po raz pierwszy brałem udział w takiej imprezie. Cieszę się, że zostałem zakwalifikowany do dalszej rywalizacji.

             Ciekawa jestem, ile osób uczestniczyło w tym castingu, który odbył się w Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina w Warszawie?
             - Tak, ale tak naprawdę nie potrafię pani powiedzieć wyczerpująco na to pytanie. Najpierw trzeba było wysłać nagrania i na podstawie tych nagrań wyłoniono kilkunastu uczestników do castingu, który odbywał się w Warszawie, gdzie wybrano czterech uczestników, którzy reprezentowali Polskę na Węgrzech. Byli to: trzynastoletni pianista Michał Korzeń, siedemnastoletni pianista Maciej Smolag dziewięcioletnia Zarina Zaradna, która uczy się grać na harfie i ja.

             Byłeś jedynym uczniem ze Szkoły Muzycznej w Sanoku, który uczestniczył w tych eliminacjach?
              - Nie, w przesłuchaniach w Warszawie uczestniczyło jeszcze dwóch akordeonistów z Sanoka – Filip Siwiecki i Kacper Kosztyła, którzy również otrzymali świetne oceny.

             Po castingu w Warszawie czekał Cię już wyjazd do Budapesztu i występy przed jurorami, i publicznością zgromadzoną przed telewizorami.
              - Oceniani byliśmy przez jury, a telewidzowie oglądali „Virtuosos V4+” w czterech odsłonach: dwa półfinały, finał i superfinał. W półfinałach brało udział po dwóch muzyków z danego kraju. Dalej przechodził tylko jeden z nich. Z Polski oprócz mnie do finału została zakwalifikowana jeszcze Zarina Zaradna.
Miałem szczęście i zostałem oceniony najwyżej z polskich uczestników.

              Wasze zmagania oceniało międzynarodowe jury złożone z wybitnych, sławnych muzyków.
              - Każdy etap naszych rywalizacji oceniało pięciu jurorów i był jeden superjuror, który dodatkowo sugerował, który zawodnik z danego państwa był jego zdaniem lepszy.
Byli to: polska mezzosopranistka Alicja Węgorzewska, Erika Miklósa – węgierska sopranistka koloraturowa, Gabriela Bohacova – czeska dyrektorka festiwalu muzycznego, Peter Valentovic – słowacki dyrygent oraz Nemanja Radulović – skrzypek reprezentujący Serbię na zmianę z Silvaną Grujic, pianistką i dyrektor muzyczną telewizji publicznej, oraz superjuror. W pierwszym półfinale był nim Gabriel Prokofiew – wnuk rosyjskiego kompozytora Siergieja Prokofiewa. W następnych etapach zastąpili go rosyjski skrzypek Maxim Vengerov, następnie Coco Koning – aktorka i Maestro Plácido Domingo.

              Miałeś możliwość kontaktu z jurorami?
              - Była możliwość porozmawiania z członkami jury podczas przerw w próbach. Najczęściej kontaktowałem się z polską jurorką panią Alicją Węgorzewską. Po Finale miałem przyjemność porozmawiać z Maestro Plácido Domingo i tę rozmowę będę pamiętał do końca życia.

              Najlepsi uczestnicy otrzymywali nagrody pieniężne. Na co przeznaczysz te pieniądze?
              - Tak jak wszyscy, którzy wygrali w superfinale, otrzymałem nagrodę w wysokości 15 tysięcy euro i przeznaczam ją na zakup nowego, profesjonalnego własnego instrumentu. To jest znaczna kwota, bo profesjonalny akordeon kosztuje około 30 tysięcy euro, a jak jest połowa tej sumy, to można już myśleć o zakupie.

              Cały czas rozmawiamy o jednym konkursie, ale zanim zapytam o inne, powiedz, dlaczego grasz na akordeonie?
              - Jak rozpoczynałem naukę w szkole muzycznej, to już wiedziałem, że chcę się uczyć grać na akordeonie. Ten instrument zafascynował mnie szczególnie dlatego, że ma on wielkie możliwości w zakresie dynamiki dźwięku i może naśladować wiele instrumentów – na przykład flet czy trąbkę.
Na akordeonie można bez trudu grać idealnie legato, co jest o wiele trudniejsze na innych instrumentach. Największą sztuką na akordeonie jest granie cicho, czyli pianissimo czy piano. Wystarczy rozciągnąć miech, aby uzyskać głośne dźwięki, ale o wiele trudniej operować tym miechem, aby grać cicho.

              Może nawet słuchacz nie zdaje sobie sprawy, ile działań trzeba połączyć, aby osiągnąć na akordeonie zamierzoną interpretację. Po pewnym czasie robi się to podświadomie, ale na początku wszystko trzeba wyćwiczyć. Powiedziałeś, że bardzo chciałeś grać na akordeonie. Kiedy zafascynował Cię ten instrument?
               - Jak byłem małym chłopcem, bo mój dziadek grał na akordeonie. Dziadek był samoukiem i grał na różnych imprezach rodzinnych, a ja zachwycałem się brzmieniem tego instrumentu. To on namówił mnie, abym zaczął się uczyć w szkole muzycznej.
               Szczęśliwie się złożyło, że jak miałem 6 lat, rodzice kupili mi pierwszy instrument i wtedy też powstała Szkoła Muzyczna w Dydni, bo chyba w tym wieku nie mógłbym jeździć do Sanoka.

               Mieszkasz w niewielkiej, przepięknie położonej wiosce Krzywe w powiecie brzozowskim, ale do Sanoka stamtąd dość daleko.
               - To jest ponad 30 kilometrów od Sanoka i rodzice nie mogliby kilka razy w tygodniu jeździć ze mną do Sanoka. Do Szkoły Muzycznej w Dydni mam około 2 kilometry i nie było żadnych problemów z dotarciem na lekcje. Uczyłem się pod kierunkiem pana Grzegorza Bednarczyka, który bardzo dużo mnie nauczył i mam wiele dobrych wspomnień z tych lat.

               Od początku grałeś na akordeonie guzikowym (z klawiaturą izomorficzną)?
               - Ucząc się w Szkole Muzycznej I stopnia w Dydni, przez cały czas grałem na akordeonie klawiszowym, a wraz z rozpoczęciem nauki w Szkole Muzycznej II stopnia w Sanoku u prof. ośw. Andrzeja Smolika zmieniłem instrument klawiszowy na guzikowy.
Na początku trochę się obawiałem tej zmiany, bo znam osoby, które grając po kilka lat na instrumencie guzikowym nie mogą się przyzwyczaić, ale u mnie ta zmiana nastąpiła bardzo szybko.
Już po trzech miesiącach byłem zapoznany z klawiaturą guzikową. Szybko przekonałem się, że na akordeonie guzikowym wszystko jest „pod palcami”.

               Powszechnie znane jest powiedzenie „bez pracy nie ma kołaczy”. Jak długo ćwiczysz?
               - Staram się ćwiczyć codziennie co najmniej dwie godziny, staram się grać więcej, ale te dwie godziny to jest moja norma. Ćwicząc zawsze skupiam się na tych elementach, które sprawiają mi problemy.

               W ostatnich miesiącach nauka w szkołach odbywa się zdalnie i nie masz bezpośredniego kontaktu również z nauczycielem instrumentu.
                - Niestety, nie ma takich możliwości. Lekcje akordeonu prowadzone są zdalnie. Ale chciałbym jednak już wrócić do szkoły, a raczej do dwóch szkół, ponieważ naukę w Szkole Muzycznej II stopnia łączę z nauką w I Liceum Ogólnokształcącym w Sanoku. Zazwyczaj wyjeżdżam z domu około 6 rano i wracam około godziny 20. Staram się w tym czasie uczestniczyć we wszystkich zajęciach, ćwiczyć i przygotować się do zajęć w liceum.

                Zanim powrócimy jeszcze do Twojego ostatniego sukcesu, to proszę, abyś powiedział o wcześniejszych, bo masz się czym pochwalić. Stawałeś w szranki konkursowe będąc uczniem Szkoły Muzycznej w Dydni.
                - Moim największym osiągnięciem w Szkole Muzycznej I stopnia było zwycięstwo w Ogólnopolskim Konkursie Akordeonowym w Kielcach.
Trzykrotnie uczestniczyłem w Lubelskim Przeglądzie Akordeonowym– dwa razy zdobyłem I miejsce i raz II miejsce.
Uczestniczyłem w przysłuchaniach organizowanych przez Centrum Edukacji Artystycznej w Sanoku i w Tarnobrzegu – otrzymałem tam wyróżnienia (w tych przesłuchaniach wyróżnienie jest równoznaczne z nagrodą).
Po kilku miesiącach nauki u prof. ośw. Andrzeja Smolika brałem udział w Międzynarodowym Konkursie Akordeonowym w Barcelonie i zdobyłem tam I nagrodę.
Jak jadę na konkurs, to nie myślę o wygraniu go. Po prostu wychodzę na scenę i chcę jak najlepiej „zrobić swoje”, a od jury zależy, jak moja gra zostanie oceniona.

                Starasz się słuchać gry swoich kolegów, czy skupiasz się wyłącznie na swoim występie?
                - Do mojego występu skupiam się wyłącznie na sobie, a jak już wykonam swój program, to staram się także słuchać innych uczestników konkursu.

                Powróćmy teraz jeszcze do konkursu w Budapeszcie. Z Jakim repertuarem wystąpiłeś podczas Międzynarodowego Talent Show Muzyki Klasycznej „Virtuosos V4+”?
                - Podczas półfinału wykonałem utwór "Rock - toccata" Jewgienija Derbeko. W finale zagrałem Władysława Zołotariewa – część III z Sonaty nr 2, a w superfinale wykonałem Rondo Capriccioso również Władysława Zołotariewa.

                Tymi utworami podbiłeś serca jurorów i publiczności.
                - To jest mój ulubiony styl muzyki. Oczywiście wykonuję wszystkie utwory, które są przewidziane w programie i rozwijają moje umiejętności. Gram Scarlattiego, Bacha i utwory kompozytorów bliższych naszych czasów, ale najbardziej odpowiadają mi takie utwory, które wykonywałem podczas „Virtuozi 4+”.

                Trzeba podkreślić, że to są bardzo trudne utwory, ale jestem przekonana, że taką muzyką można przekonać słuchaczy do muzyki klasycznej.
                - Szczególnie Rondo Capriccioso Władysława Zołotariewa. Profesor Andrzej Smolik wspominał, że ten utwór jest rzadko wykonywany nawet przez studentów i zamieszczany jest czasem w programach recitali dyplomowych albo wykonują go zawodowi muzycy. Mimo to postanowiłem go wykonać.

                Czy w tym roku zamierzasz jeszcze uczestniczyć w konkursach?
                - Owszem, aktualnie przygotowuję się do konkursu internetowego na Łotwie oraz konkursu internetowego w Belgradzie.

                Myślę także, że będziesz uczestniczył w Międzynarodowych Spotkaniach Akordeonowych w Sanoku. Słyszałam, że odbędą się one w tym roku trochę później i będzie to już w następnym roku szkolnym.
Życzę Ci, abyś tak jak do tej pory odnosząc sukcesy, dążył do osiągnięcia marzeń. Jak już powiedziałeś, chcesz być muzykiem, chcesz grać na akordeonie.
                - Moim marzeniem jest jak najlepiej grać na akordeonie. Dziękuję pani za rozmowę i mam nadzieję, że za kilka miesięcy będzie okazja do spotkania w Sanoku.

Z Dawidem Siwieckim, uczniem Państwowej Szkoły Muzycznej I i II stopnia im. Wandy Kossakowej w Sanoku, w klasie akordeonu prof. ośw. Andrzeja Smolika, jednym ze zwycięzców pierwszego międzynarodowego programu „Wirtuozi V4+” rozmawiała Zofia Stopińska 18 stycznia 2021 roku.

Muzyczne fascynacje Elizy Pawłowskiej

             Miło mi przedstawić Państwu panią Elizę Pawłowską, znakomitą młodą pianistkę, która zachwyciła mnie wspaniałą grą na fortepianie stołowym Broadwooda z 1842 roku. Koncert zatytułowany „Damy historii” odbył się 19 listopada 2020 roku w ramach Przemyskiej Jesieni Muzycznej, a program wypełniły bardzo ciekawe, nieznane szerszej publiczności utwory. Część z nich Eliza Pawłowska wykonała z Dymitrem Olszewskim, świetnym skrzypkiem, który specjalizuje się w wykonawstwie muzyki minionych epok.

            Jak rozpoczęła się Pani przygoda z muzyką?

            - Można powiedzieć, że muzyką interesuję się od dziecka. Jako dziewczynka oglądałam pewnego razu koncert z rodzicami i zapragnęłam wtedy grać na jakimś instrumencie. Powiedziałam o tym mamie i tak zaczęła się moja przygoda z muzyką. Trafiłam do klasy fortepianu pani mgr Moniki Kucy, a następnie mgr Danuty Gościńskiej w Szkole Muzycznej I i II stopnia im. Ignacego Jana Paderewskiego w Koninie. Kolejnym etapem były oczywiście studia. Zdecydowałam się na Akademię Muzyczną w Krakowie i klasę prof. dr. hab. Janusza Skowrona. Studiowałam u niego pięć lat z półroczną przerwą na stypendialny wyjazd na Universität für Musik und darstellende Kunst Wien, gdzie kształciłam się pod okiem prof. Johannesa Mariana.

            Rozumiem, że podczas studiów cały czas grała Pani na współczesnym fortepianie. Kiedy zainteresowała się Pani fortepianami historycznymi?

            - Moja przygoda z instrumentami historycznymi rozpoczęła się na dobre rok po zakończeniu studiów pianistycznych. Postanowiłam wtedy ponownie podjąć studia – na tej samej uczelni, czyli Akademii Muzycznej w Krakowie, lecz tym razem w Katedrze Muzyki Dawnej. Miałam szczęście, że klasę fortepianu historycznego prowadziły tam (i prowadzą nadal) dwie świetne pianistki: dr Katarzyna Drogosz i dr Petra Matějová. Okazało się, że gra na instrumencie historycznym bardzo różni się od gry na współczesnym. Zupełnie mnie to pochłonęło. Ostatecznym impulsem do szukania własnego fortepianu były przygotowania do konkursu. Chciałam zapewnić sobie jak najlepsze warunki ćwiczenia. Dzięki temu trafiłam na fortepian John Broadwood & Sons z roku 1842. Jest to instrument stołowy, nazwa nawiązuje do jego kształtu. Właśnie dzięki kształtowi i mniejszym niż fortepian skrzydłowy gabarytom, fortepiany stołowe stały się popularnymi instrumentami domowymi. Ale nie tylko; królowały także na dworze Stanisława Augusta, warto również pamiętać, że to właśnie na instrumencie stołowym sam Johann Christian Bach wykonał pierwszy w historii recital fortepianowy. Był rok 1768.

            Proszę opowiedzieć o Pani instrumencie i jego budowniczym.

            - John Broadwood był bardzo cenionym budowniczym fortepianów. W roku 1761 przybył do Londynu, by odbyć praktykę w warsztacie instrumentów klawiszowych Burkata Shudiego. Parę lat później panowie zostali wspólnikami. Pierwsza wzmianka o instrumencie stołowym Johna Broadwooda pochodzi z roku 1778; ich produkcję zakończono w 1866, ale firma przetrwała do lat 90. XX wieku.
            Mój XIX-wieczny instrument znacznie różni się od tych budowanych współcześnie: wyglądem, brzmieniem; nieco inna jest także technika gry na nim. Dzięki swoim niewielkim, oczywiście jak na fortepian, wymiarom (170 cm x 71 cm x 33 cm) udaje mi się go transportować, choć jest to dość wymagająca operacja. Możliwość usłyszenia go w kolejnej sali wynagradza jednak te trudy. Skala fortepianu obejmuje sześć oktaw: od FF do f4, posiada on jedną dźwignię pedałową, która odpowiada prawemu pedałowi w instrumentach współczesnych. Umożliwia ona podniesienie wszystkich tłumików, dzięki czemu zmienia się brzmienie instrumentu, staje się donośniejsze, a dźwięki lepiej się ze sobą łączą. Bez względu jednak na użycie pedału instrument ten charakteryzuje się długim wybrzmieniem. Co ciekawe, brzmienie tego fortepianu łączy w sobie precyzyjny, perlisty dźwięk z intensywnym pogłosem. Uwagę przykuwa także wygląd fortepianu: mahoniowe drewno, rzeźbione nogi, pulpit podtrzymujący jednocześnie klapę. Pomimo swojego wieku (a liczy już sobie 178 lat!), instrument jest w bardzo dobrym stanie. Nie przechodził większego remontu. Najwięcej emocji budził strój fortepianu; początkowo dźwięk a1 odpowiadał około 390 Hz. Udało się go jednak podnieść do 430 Hz, czyli do często wykorzystywanej niegdyś wysokości. Z powodzeniem można go więc wykorzystywać do wykonywania muzyki kameralnej.
            Wiek fortepianu skłania do myślenia o jego przeszłych losach. Nie udało mi się, jak na razie, ich odtworzyć. Odnalazłam jednak na nim niedawno inskrypcję L A S L E T T. Pobudza to oczywiście wyobraźnię, może więc wcale nie szkoda, że jego prawdziwa historia pozostaje mi nieznana.

            Może też jeszcze kiedyś pozna Pani prawdziwą historię swego instrumentu. Trzeba także podkreślić, że fortepiany historyczne w ostatnich dwóch, a może nawet trzech dekadach cieszą się sporym zainteresowaniem.                                                                    

            - Fortepiany historyczne możemy usłyszeć w Polsce coraz częściej. Budzą spore zainteresowanie, czego przykładem jest zaproszenie XIX-wiecznego Broadwooda, mnie i skrzypka, z którym współpracuję – Dymitra Olszewskiego – na XXXVII Przemyską Jesień Muzyczną. Jeśli jest się zainteresowanym instrumentami klawiszowymi zarówno historycznymi, jak i współczesnymi, warto odwiedzić zabrzańskie Fortepianarium, prowadzone z pasją przez prof. Marka Toporowskiego. Z Podkarpacia to dość długa droga, skrócić ją może wycieczka wirtualna, jak wiadomo, wydarzenia kulturalne przeniosły się teraz do sieci.

             Czy zdarza się Pani jeszcze czasem grać na fortepianach współczesnych?

              - Odkąd zaczęłam interesować się wykonawstwem historycznym, koncertowałam rzeczywiście tylko na instrumentach dawnych. Nie znaczy to jednak, że całkowicie odcinam się od współczesnych fortepianów. Nieraz sama na takim ćwiczę, czy to późniejszy repertuar, czy przygotowując się do koncertu na instrumencie historycznym, lecz już nieco późniejszym, o cięższej mechanice lub gdy potrzebuję instrumentu utrzymanego we współczesnym stroju.

              Proszę powiedzieć, jaki repertuar przeważa w Pani koncertach solowych i kameralnych?

              - Ostatnio w kręgu moich zainteresowań leży głównie muzyka kobiet-kompozytorek, przede wszystkim XVIII i XIX wieku. Ze względu na uwarunkowania społeczne kobietom trudno było przebić się ze swoją twórczością. Dlatego wydaje mi się, że warto poświęcić czas na poznawanie ich kompozycji – istnieje duża szansa na znalezienie wśród nich prawdziwych arcydzieł. Zresztą odkrywanie muzyki, nieznanych dzieł wydaje mi się szalenie ciekawe, niezależnie, czy mamy do czynienia z muzyką stworzoną przez kobiety, czy też nie. Myślę, że dla nas współczesnych, zmierzenie się z muzyką, której nie znamy, która nie została nagrana, jest nowym, inspirującym doświadczeniem. Swoimi zainteresowaniami udało mi się zarazić Dymitra Olszewskiego, czego wyrazem są nasze ostatnie koncerty poświęcone głównie muzyce kobiet. Na co dzień współpracuję także ze studentami Katedry Muzyki Dawnej Akademii Muzycznej w Krakowie. Wykonujemy razem dzieła od Carla Philippa Emanuela Bacha przez klasyków (nie tylko wiedeńskich) po wczesny romantyzm.

             Jak już nadmieniłam wystąpiła Pani wraz ze skrzypkiem Dymitrem Olszewskim w ramach XXXVI Przemyskiej Jesieni Muzycznej. Koncert zatytułowany został „Damy historii” i chyba był specjalnie na ten festiwal przygotowany.

              - Układając program na Przemyską Jesień Muzyczną zależało nam na ukazaniu bogactwa kobiecego repertuaru. Wybrane przez nas kompozycje reprezentują nie tylko różne epoki, style, ale także odmienne podejście do dzieła muzycznego. Chcieliśmy także zaprezentować publiczności mało znane kompozycje, choć nie był to nasz główny cel – przede wszystkim chcemy dzielić się muzyką dobrze napisaną, a jeśli dodatkowo jest to muzyka nieznana, stanowi to dla nas, i chyba także dla słuchaczy, dodatkową atrakcję. Z wybranych przez nas kompozytorek przedstawienia nie wymaga chyba jedynie Clara Schumann. Wybitna pianistka, kompozytorka, której sam Johannes Brahms wysyłał swoje dzieła, by uzyskać wskazówki. Margarethe Danzi, Francesca Lebrun, Marianna Auenbrugger to kompozytorki wcześniejsze, żyjące jeszcze w XVIII wieku.                                                                                                                                              Najstarsza z nich, Francesca Lebrun, znana była swoim współczesnym przede wszystkim jako znakomita śpiewaczka. Występowała na scenach niemieckich, francuskich, włoskich i angielskich. Śpiewała na otwarciu słynnego Teatro alla Scala. Wzbudzała sensację swoją umiejętnością dopasowania słów do instrumentalnych partii symfonii koncertujących i zaśpiewania ich. Zostawiła po sobie 12 kompozycji – Sonat na fortepian bądź klawesyn z towarzyszeniem skrzypiec. Dzieła te zostały wydane w latach 1779-1781 jako op. 1 i op. 2. Z tego, co mi wiadomo, jak dotąd jedynie Sonaty z opusu 1 doczekały się nagrania płytowego. Wybrana przez nas Sonata zamyka drugi zbiór (Sonata Es-dur op. 2 nr 6). Utwory zarówno z 1, jak i 2 opusu to dzieła dwuczęściowe, składające się w zasadzie z dwóch szybkich części Allegro i Rondo. Sonata Es-dur, to dzieło przepełnione wigorem, zostawiające wykonawcy dużą swobodę interpretacyjną.                                Co ciekawe, Francesca Lebrun była nauczycielką Margarethe Danzi, a później także jej szwagierką. Margarethe Danzi wybrała podobną ścieżkę kariery – wiele podróżowała jako ceniona wokalistka, była także pianistką i świetną kompozytorką. Jej nauczycielami byli także Leopold Mozart oraz Franz Danzi, który został później jej mężem.                                                          Leopold Mozart wraz ze swoim sławnym synem próbowali wydać Sonaty fortepianowe Margarethe Danzi, co świadczy o tym, jak wysoko cenili jej kompozycje, jednak bezskutecznie. Utwory te niestety zaginęły, a jako opus 1 wydano Sonaty na fortepian i skrzypce. To właśnie z tego zbioru pochodzi Sonata E-dur, którą zaprezentowaliśmy na Festiwalu Przemyska Jesień Muzyczna. Jest to kompozycja trzyczęściowa, wykorzystująca typowe dla tego gatunku formy: allegro sonatowe, wariacje, rondo; jednak kompozytorka traktuje je w zupełnie niebanalny sposób, tworząc tym samym własny rys stylistyczny. Pełny jest on nieoczekiwanych zwrotów harmonicznych zapowiadających romantyzm, a nawet muzykę XX wieku, subtelnych melodii, dramatyzmu, a także humoru.                                                                                                                                                                                                                                                                                                     W moim repertuarze znalazła się także Sonata Es-dur Marianny Auenbrugger. Jest to jedyne dzieło, jakie pozostało po tej kompozytorce. Być może też jedyne, jakie spisała. Po przedwczesnej śmierci kompozytorki Sonata została wydana własnym sumptem przez jej nauczyciela Antonia Salieriego. Sławny kompozytor do wydania dołączył także odę żałobną napisaną na cześć Marianny. Marianna i jej siostra Caterina były bardzo cenionymi pianistkami. Pochwalne opinie na ich temat wygłaszali muzyczni giganci, tacy jak Joseph Haydn czy Leopold Mozart. Haydn, a także Muzio Clementi zadedykowali siostrom Auenbrugger niektóre ze swoich kompozycji. Wykonana przeze mnie na Festiwalu Sonata Es-dur to dzieło trzyczęściowe, choć ze względu na ramy czasowe zdecydowałam się na zagranie jedynie lirycznego Largo. Poprzedza je pełna elegancji i energii część Moderato, a całą Sonatę wieńczy przepełnione humorem Rondo.

              Ten fascynujący program został w bardzo interesujący sposób przez Państwa przybliżony słuchaczom. Koncert jest jeszcze dostępny na stronach internetowych Towarzystwa Muzycznego w Przemyślu i YouTube TV Podkarpacka. Warto poszukać i posłuchać znakomitych Państwa kreacji i brzmienia instrumentów.
Dziękuję Pani za poświęcony mi czas i kończymy tę rozmowę z nadzieją, że czas pandemii niedługo minie i będzie okazja posłuchać brzmienia Pani instrumentu w sali koncertowej.
              - Ja również bardzo dziękuję i również liczę, że koncerty z udziałem publiczności rozpoczną się jeszcze na wiosnę.

Z panią Elizą Pawłowską, znakomitą pianistką grającą na fortepianie stołowym Broadwooda z 1842 roku rozmawiała Zofia Stopińska w styczniu 2021 roku.

Czas pandemii Orkiestra wykorzystuje w sposób twórczy, nie zaprzestając koncertowania,

           Przechodzący obok okazałego budynku Filharmonii Podkarpackiej im. Artura Malawskiego w Rzeszowie, w ciągu dnia widzą puste hole, które wieczorami są ciemne. Tymczasem w salach koncertowej i kameralnej prawie zawsze odbywają się próby i nagrania, których melomani mogą wysłuchać w sieci.

             Jak działa Filharmonia w czasie pandemii? Z tym pytaniem zwróciłam się do Dyrektora Naczelnego Filharmonii Podkarpackiej prof. Marty Wierzbieniec.
             - Ten trudny czas spędziliśmy bardzo pracowicie. Sytuacja związana z pandemią koronawirusa nałożyła na nas potrzebę stworzenia nowej oferty koncertowej. Potrzebę wyjścia naprzeciw oczekiwaniom publiczności i stworzenia zupełnie innych niż do tej pory kontaktów z naszymi odbiorcami.

             Ostatni koncert przed pandemią odbył się 6 marca ubiegłego roku.
             - Dlatego już od kwietnia realizujemy koncerty, które dostępne są w Internecie i na antenie Rzeszowskiego Oddziału Telewizji Polskiej, za co serdecznie dziękujemy.
Mam tu na myśli sześć koncertów w ramach 59. Muzycznego Festiwalu w Łańcucie, kilka koncertów w ramach projektu „Przestrzeń otwarta dla muzyki”, a także koncerty, które możemy określić jako „nadzwyczajne”.
             Wszystko to było możliwe dzięki otrzymanym dotacjom i w tym miejscu pragnę serdecznie podziękować Ministerstwu Kultury, Dziedzictwa Narodowego i Sportu, a także władzom Województwa Podkarpackiego: Panu Marszałkowi, Sejmikowi, Zarządowi.
             Ogromne gratulacje i podziękowania należą się Orkiestrze Symfonicznej Filharmonii Podkarpackiej, bo 77 artystów-muzyków, którzy ją tworzą, na początku działalności w sieci nagle stanęło przed koniecznością nagrywania w kilkuosobowych grupach, a następnie ten materiał był montowany.

              Taka praca była wielkim wyzwaniem dla grających muzyków i realizatorów nagrania.
              - Muzycy musieli zmienić swoje myślenie przy takich nagraniach, które wymagały ogromnej dyscypliny rytmicznej, brzmieniowej, artykulacyjnej...
Bowiem te kilkuosobowe nagrania były montowane tak, że było słychać i widać całą grającą orkiestrę.
             Nagraliśmy także audycję, z przeznaczeniem dla młodzieży szkolnej, która emitowana była na antenie Radia Rzeszów. Młodzież zgromadzona przy radioodbiornikach mogła posłuchać Uwertury „Bajka” Stanisława Moniuszki oraz V Symfonii Ludwiga van Beethovena.

             Zarówno dla solistów, jak i orkiestry szczególnie trudne są koncerty w obecności mikrofonów i kamer, a bez publiczności, która przesyła swoją energię wykonawcom.
              - Dla każdego artysty jest to trudne, często wykonawcy podkreślają, że ich interpretacje utworów często są uzależnione od reakcji publiczności. Tę dodatkową trudność trzeba było bardzo szybko pokonać, przyzwyczaić się do takiego sposobu koncertowania i wypracować te umiejętności.
              Są orkiestry radiowe, których podstawowym celem jest dokonywania nagrań radiowych, telewizyjnych, płytowych. Praca w takim zespole różni się od pracy orkiestry, która od czasu do czasu także nagrywa. My także mamy na swoim koncie płyty, nagrania radiowe i telewizyjne, ale nie było to dla nas codziennością, a w ostatnich miesiącach tak się stało.
              Na szczęście na przełomie sierpnia i września, a także w październiku mogliśmy wykonać kilka koncertów z udziałem publiczności. To był moment weryfikacji tego, co się działo przez kilka poprzednich miesięcy, w konfrontacji z żywym odbiorem tworzonej sztuki.

              Trzeba było także zmienić zaplanowany wcześniej repertuar.
              - To prawda. Staraliśmy się, aby repertuar był zróżnicowany, aby każdy ze słuchających i oglądających znalazł utwór, który zna, który mu się podoba, ale także, aby znalazł utwór, którego nigdy jeszcze nie słyszał. Wszystko to było niezwykle trudne, ale muszę powiedzieć, że jak zrobiłam podsumowanie 2020 roku, to liczba koncertów była nawet dla mnie zaskoczeniem.
              Jestem przekonana, że ten czas pandemii Orkiestra wykorzystała w sposób właściwy, twórczy, spełniając swoją misję, swoją strategię, a także nie zaprzestając koncertowania, co jest niezwykle istotne zarówno z punktu widzenia samego muzyka, który nie może mieć tak długiej przerwy w swojej pracy zawodowej, jak i z punktu widzenia publiczności, która nie mogła przyjść do nas, ale my czuliśmy się zaszczyceni, że możemy gościć w domach naszych odbiorców.
              Mamy nadzieję, że wkrótce będziemy mogli znowu gościć publiczność w murach Filharmonii, mamy nadzieję, że na wiosnę, w lecie będziemy mogli organizować koncerty plenerowe i mamy nadzieję, że kiedyś orkiestra będzie mogła znowu usiąść w pełnym składzie i zagrać dzieła, które nie są możliwe do wykonania przez 50-osobowy skład orkiestry, bo aktualnie ilość muzyków jest ograniczona ze względu na zachowanie odpowiednich odległości pomiędzy wykonawcami.

              Z pewnością muzycy grający na instrumentach smyczkowych nie byli przyzwyczajeni do siedzenia przy oddzielnych pulpitach z własnymi materiałami nutowymi. Niełatwo uzyskać piękne brzmienie, kiedy w sekcji pierwszych skrzypiec gra pięciu czy sześciu muzyków.
              - Tym bardziej jestem wdzięczna wszystkim członkom Orkiestry Symfonicznej Filharmonii Podkarpackiej, którzy bardzo szybko potrafili się dostosować do nowych warunków, niecodziennych, nieznanych, do sytuacji, której się nikt nie spodziewał. Zrobili to bardzo szybko, bardzo elastycznie i wymagało to ich indywidualnej pracy i kreatywności.
              Twórcze inicjatywy, które wypływały z orkiestry, przyniosły kapitalne efekty i jesteśmy dumni z owoców naszej pracy w czasie pandemii.
Docenić należy trud osób, które tę pracę organizowały, bo nad wszelkimi szczegółami związanymi z nagrywaniem pracowało wiele osób. Myślę tu o materiałach nutowych, miejscach nagrań, ekipie, która dokonywała rejestracji, a przy tym trzeba było zachować wszystkie warunki związane z wymogami sanitarnymi. Chcę za to podziękować wszystkim pracownikom, którzy się do takiego funkcjonowanie Filharmonii w 2020 roku przyczynili.

              Pewnie także jesteście przygotowani zarówno na pracę w trybie online, jak i macie plany koncertów z udziałem publiczności.
              - W 2020 roku pewnie osiem albo dziesięć razy zmienialiśmy plany związane z repertuarem, jak i z wykonawcami, bo wielu zaplanowanych utworów nie można było wykonać w zmniejszonym składzie orkiestry.
              Mamy przygotowane plany na 2021 rok w trzech wariantach i w zależności od sytuacji będziemy te warianty stosować. Dotyczy to programów, składów orkiestry oraz wykonawców. Wszystko związane jest także ze środkami finansowymi, którymi dysponujemy i często są to prawdziwe „akrobacje”, żeby zmieścić się w budżecie, którym dysponujemy. Oczywiście liczymy na pozyskanie dodatkowych środków, bo działalność związana z rejestracją koncertów też kosztuje.
Traktujemy ten czas jako okres przejściowy, nie marnujemy tego czasu czekając, aż coś się zmieni, tylko podejmujemy nowe zadania i wyzwania, dostrzegając nowe możliwości.

              Dziękuję Pani za rozmowę i mam nadzieję, że niedługo będziemy mogły zaprosić melomanów na koncerty do Filharmonii Podkarpackiej
              - Czego serdecznie Państwu i sobie życzę.

Z Dyrektorem Filharmonii Podkarpackiej im. Artura Malawskiego w Rzeszowie prof. Martą Wierzbieniec rozmawiała Zofia Stopińska 31 grudnia 2020 roku

Filharmonia Podkarpacka 31

Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Podkarpackiej im. Artura Malawskiego w Rzeszowie, fot. z materiałów Filharmonii Podkarpackiej

Z Szymonem Naściszewskim nie tylko o skrzypcach

            W ramach cyklu „Muzyka klasyczna w Sanockim Domu Kultury” 12 grudnia transmitowany był online piękny koncert z utworami Józefa Haydna (Symfonia G – dur nr 94) i Wolfganga Amadeusa Mozarta (Symfonia koncertująca Es – dur KV 364).
            Wykonawcami byli: Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Podkarpackiej, którą dyrygował Dawid Jarząb, a w drugim z wymienionych utworów partie solowe wykonali dwaj znakomici muzycy: skrzypek Szymon Naściszewski - absolwent Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina w Warszawie i Hochschule für Musik, Tanz und Medien Hannover, zaś na altówce grał Robert Naściszewski, muzyk, który na co dzień zasiada za pulpitem skrzypka - koncertmistrza Orkiestry Symfonicznej Filharmonii Podkarpackiej, ale także często występuje jako kameralista. Koncertu można posłuchać na stronie internetowej Sanockiego Domu Kultury za pośrednictwem YouTube.
Zapewniam, że warto, a nawet trzeba tego koncertu posłuchać i wszyscy, którzy to zrobią, będą z pewnością zachwyceni, tak jak ja.
            Już od dawna pragnęłam Państwu przedstawić pana Szymona Naściszewskiego, ale możliwe to było dopiero 12 grudnia tego roku, po wykonaniu Symfonii koncertującej Mozarta.

           Gratuluję serdecznie, jestem pod ogromnym wrażeniem gry zarówno Pana, jak i taty, bo pan Robert Naściszewski jest Pana ojcem. Kiedy obok siebie stają dwie tak bliskie sobie osoby, to wiadomo, że będzie to wspaniały popis.
Zwróciłam także uwagę na piękny, czysty i niezwykle szlachetny dźwięk Pana skrzypiec. Czy odziedziczył Pan po ojcu słuch absolutny?

            - Dziękuję! Tak, odziedziczyłem po ojcu słuch absolutny, który jest pomocny w wielu muzycznych sytuacjach. Nie jest to natomiast niezbędna cecha, większość muzyków doskonale radzi sobie posiadając wyłącznie dobry słuch relatywny. Zdarza się, że słuch absolutny przeszkadza, szczególnie gdy wkraczamy w obszary wykonawstwa historycznego. Wtedy mam trochę pod górkę, choć to kwestia treningu i przyzwyczajenia.

            Tato jest skrzypkiem, a mama wiolonczelistką. Czy wybór skrzypiec był dla Pana od początku oczywisty, czy zastanawiał się Pan także nad nauką gry na fortepianie, bo słyszałam, że interesował Pana ten instrument?

            - Moim pierwszym instrumentem był fortepian. Na domowym pianinie pierwszych lekcji udzielała mi mama, objaśniając przy okazji podstawy zasad muzyki. Na skrzypcach zacząłem uczyć się pod okiem ojca w wieku dziesięciu lat, jednak zapał do ćwiczenia pojawił się znacznie później, w zasadzie dopiero przed pójściem na studia. Przypominam sobie także fascynacje instrumentami perkusyjnymi, organami, w liceum grałem na gitarze basowej. Od samego początku byłem otoczony muzyką, co piątek chodziłem na koncerty do filharmonii, poznając repertuar i brzmienie orkiestry symfonicznej. „Dyrygowanie” do płyt i kaset z kolekcji taty było jednym z moich ulubionych zajęć wieku dziecięcego.

            Po raz pierwszy usłyszałam Pana, kiedy był Pan uczniem Zespołu Szkół Muzycznych nr 1 w Rzeszowie. Koncert odbywał się w Sali Instytutu Muzyki Uniwersytetu Rzeszowskiego. Cudownie Pan wykonał wtedy Szymanowskiego.

            - Dziękuję, miło mi to słyszeć. Pamiętam ten koncert, grałem wtedy Taniec z baletu "HARNASIE" w transkrypcji na skrzypce i fortepian.

            Wkrótce po tym koncercie wyjechał Pan z Rzeszowa na studia w Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina w Warszawie i myślę, że jest Pan z tej decyzji zadowolony.

            - Studiowałem grę na skrzypcach u Kuby Jakowicza i był to bardzo inspirujący czas. Przeskok pomiędzy poziomem szkolnym a akademickim był bardzo wyraźny. Lekcje z Kubą wymagały ode mnie większej samodzielności w przygotowaniu utworów, tempo pracy było szybsze, a na regularnie organizowanych audycjach często pojawiali się państwo Julia i Krzysztof Jakowiczowie.
            Kuba Jakowicz jest człowiekiem o wielkiej wrażliwości muzycznej i bardzo szerokich horyzontach. Zawsze zachęcał mnie do poszukiwania własnej ścieżki w przygotowywaniu i interpretacji kolejnych pozycji skrzypcowego repertuaru.

            W trakcie studiów z pewnością grał Pan także w orkiestrze akademickiej i w zespołach kameralnych.

            - Miałem szczęście grać z koleżankami i kolegami w wielu zespołach kameralnych prowadzonych przez znakomitych pedagogów, m.in. prof. Marka Szwarca, Izabelli Szałaj-Zimak, Krystyny Borucińskiej. Oprócz gry w orkiestrze akademickiej udzielałem się w mniejszych zespołach wykonujących muzykę najnowszą, często utwory studentów kompozycji. Nawiązałem współpracę z Chain Ensemble pod kierownictwem prof. Andrzeja Bauera, kilka razy uczestniczyłem w warsztatach kameralnych Festiwal Ensemble im. Księżnej Daisy na Zamku Książ, organizowanych przez Katarzynę i Marcina Markowiczów.
            Miałem szczęście bywać także w Europejskim Centrum Muzyki Krzysztofa Pendereckiego w Lusławicach. Podczas Letniej Akademii Muzyki w 2017 roku uczestniczyłem w kursach prowadzonych przez członków orkiestry Berliner Philharmoniker (Sharoun Ensemble). Uważam, że doświadczenie kameralne jest bardzo istotnym elementem w rozwoju muzyka instrumentalisty, umiejętność uważnego słuchania i współpracy na scenie jest niezbędna zarówno w orkiestrze, jak i w grze solowej.
            Ważnym momentem w czasie studiów było zakwalifikowanie się do programu „Akademia Sinfonia Varsovia”. To było na pierwszym roku studiów magisterskich, od tego czasu zacząłem regularną współpracę z Sinfonią Varsovią jako muzyk doangażowany. Dzięki temu miałem możliwość uczestniczenia w próbach i występowania na koncertach w kraju i za granicą ze światowej sławy solistami i dyrygentami. Było to bardzo intensywne i inspirujące doświadczenie. Chyba wtedy zacząłem też myśleć o urzeczywistnieniu moich planów związanych z dyrygenturą.
            Nigdy nie zapomnę koncertu w Filharmonii Narodowej z okazji 80. urodzin Krzysztofa Pendereckiego pod batutą Lorina Maazela, którego nagrań słuchałem od dziecka. Graliśmy IV Symfonię „Adagio” Pendereckiego. Orkiestrę przygotowywał dyrygent asystent, maestro przeprowadził tylko dwie próby. Jego autorytet dominował nad całym zespołem, a z taką precyzją słuchu i pamięci chyba jeszcze nigdy się nie spotkałem.

            Pewnie sporo Pan się nauczył także podczas studiów w Hannoverze.

             - Owszem, studia magisterskie ukończyłem w Hochschule für Musik, Tanz und Medien Hannover w klasie skrzypiec prof. Adama Kosteckiego. To były dwa lata wytężonej pracy i szlifowania skrzypcowego warsztatu. Istotne było także przebywanie w środowisku ludzi, którzy w pełni poświęcają się rozwijaniu muzycznej kariery. Poznałem wiele osób, które już w czasie studiów zostały laureatami międzynarodowych konkursów, zdawały egzaminy do świetnych orkiestr – to bardzo motywowało. Studia w Niemczech zaowocowały kolejnymi doświadczeniami w grze solowej i kameralnej, współpracą z wieloma orkiestrami. Dały mi także inną, szerszą perspektywę odnośnie mojej ścieżki rozwoju.

             Nie zakończył Pan jednak studiowania, ponieważ niedawno rozpoczął Pan wymarzone studia.

              - Zacząłem realizować swoje plany związane z dyrygenturą. Od października 2018 roku jestem studentem Katedry Dyrygentury Akademii Muzycznej w Krakowie w klasie prof. Pawła Przytockiego.

             Czy dyrygował Pan już koncertami publicznymi? Może to było w Rzeszowie, a my nic nie wiemy?

             - W Rzeszowie jeszcze nie dyrygowałem, ale pierwsze próby są już za mną. W ubiegłym roku dokonałem reinstrumentacji kilku arii, pieśni i fragmentów orkiestrowych z oper Stanisława Moniuszki na głosy solowe i orkiestrę smyczkową. Z tym programem występowaliśmy na Podkarpaciu, w Przemyślu, Stalowej Woli, Jarosławiu, Nowej Dębie. To był mój debiut w roli dyrygenta i od razu dość wymagający, bo akompaniowanie solistom należy do trudniejszej sztuki dyrygenckiej. Było to fantastyczne przeżycie, utwierdzające mnie w przekonaniu, że chcę się tym zajmować. Uświadomiło mi też, jak ważny dla początkującego dyrygenta jest każdy kontakt z orkiestrą.

             Moim zdaniem kontakt z orkiestrą jest dla studenta dyrygentury bardzo ważny, może nawet najważniejszy. Zajęcia z dyrygowania na uczelniach odbywają się przy dwóch fortepianach.

             - Dokładnie tak jest, a wiadomo, że jeśli nawet pianiści bardzo się starają, to dwa fortepiany niewiele mają wspólnego z reakcją orkiestry symfonicznej złożonej z kilkudziesięciu osób. Najważniejsza jest umiejętna praca z muzykami podczas prób. Ten aspekt często umyka uwadze publiczności, która ma możliwość oceny tylko końcowego efektu.
Dyrygent w czasie prób ma szanse „wyciągnąć” z muzyków to, co najlepsze i pokierować pracą nad dziełem w taki sposób, żeby osiągnąć ciekawy rezultat brzmieniowy.
Z każdym zespołem praca jest inna. Wiem to także jako skrzypek, który współpracował z wieloma orkiestrami w Polsce i za granicą.
             W zawodzie dyrygenta nie ma jednej metody, nie ma złotego środka na to, jak przeprowadzić próbę, żeby osiągnąć jak najlepszy rezultat. Każdy zespół ma inne problemy, inne wymagania, inne oczekiwania. Dlatego dyrygent musi być elastyczny i dostosować się do każdej sytuacji.

             Nie może Pan narzekać na nudę, działając w tylu nurtach. Jako solista, kameralista, muzyk orkiestrowy. Niedawno się dowiedziałam, że jest Pan muzykiem Filharmonii Krakowskiej, bo byłam przekonana, że jest Pan koncertmistrzem w Kaliszu.

             - Przez rok pracowałem w Filharmonii Kaliskiej jako koncertmistrz, ale ze względu na zbyt napięty harmonogram związany ze studiami dyrygenckimi podjąłem decyzję o przeprowadzce do Krakowa. Po zdanym egzaminie rozpocząłem współpracę z Filharmonią Krakowską. Czas spędzony w Kaliszu wspominam bardzo pozytywnie, orkiestra przyjęła mnie tam bardzo życzliwie.

             Aktualnie mieszka Pan w Krakowie, ale chyba trochę serca pozostało w Rzeszowie.

             - Nie da się ukryć. Mam do Rzeszowa sentyment, lubię tu przyjeżdżać.

             Symfonia Koncertująca Es-dur Mozarta jest wielkim wyzwaniem nie tylko dla solistów, ale także dla orkiestry i dyrygenta. Dla słuchacza online trzeba ją zagrać naprawdę interesująco.

             - Rzeczywistość sytuacji nagraniowej jest bardzo ciekawa, bo to jest inne wykonanie niż podczas koncertu z udziałem publiczności. W obecnej sytuacji wszystkie orkiestry na całym świecie mają ten sam problem. Staramy się zawsze, żeby zagrać tak jak podczas koncertu, wzbudzić emocje, które daje nam publiczność, pomimo, że publiczności nie ma w sali. Bardzo się cieszę, że mogliśmy dzisiaj zagrać dla Państwa i mam nadzieję, że te pozytywne emocje udało się między nutami przekazać.

             Cały czas rozmawiamy o muzyce, ale czasami trzeba od muzyki odpocząć. Jak Pan odpoczywa?

             - Im dłużej jestem muzykiem, tym bardziej zacząłem doceniać ciszę. Staram się utrzymywać równowagę pomiędzy pracą i odpoczynkiem, chociaż w tym zawodzie nie jest to łatwe. W wolnym czasie szukam kontaktu z przyrodą, uprawiam turystykę pieszą i rowerową. Moje rodzinne strony, Podkarpacie i Małopolska, są pełne pięknych miejsc o ciekawej historii, które warto poznać. Poza tym mam wiele innych zainteresowań, amatorsko pasjonuję się naukami ścisłymi, szczególnie astronomią.

                                                                                                                                                                                                                                               Zofia Stopińska

Maria Korecka-Soszkowska: "Jestem niepoprawną optymistką"

             Proponuję Państwu spotkanie z prof. Marią Korecką Soszkowską – znakomitą pianistką i pedagogiem. Żałuję, że tym razem rozmawiamy przez telefon, ale postanowiłam nie czekać na lepsze czasy, a zmobilizowała mnie świetna nowa Pani płyta z Mazurkami dwóch wielkich polskich kompozytorów – Fryderyka Chopina i Karola Szymanowskiego. Niedawno utwory te zostały nagrane przez specjalistów wytwórni DUX Recording Producers.

             - Wszystko zostało zrealizowane w tym roku, już w czasie pandemii. Nagrania zostały utrwalone w marcu tego roku. Zawsze, jak zaczyna się wokół dziać coś złego, to zaczynam namiętnie uprawiać muzykę. Taki już mam charakter.

             Zachwyciła mnie Pani bardzo osobistą interpretacją mazurków Szymanowskiego.

             - Kocham muzykę Karola Szymanowskiego i bardzo żałuję, że nie gram wszystkich jego utworów fortepianowych, chociaż sporo ich mam w programie. Kiedyś nagrałam już 9 Preludiów op. 1, które bardzo się podobały, mam w programie Wariacje b-moll op. 3, kilka etiud, z „Masek” najczęściej grałam Serenadę Don Juana.
Chcę także powiedzieć, że dość późno sięgnęłam po utwory Karola Szymanowskiego, bo moja generacja, nawet jak byłam studentką u prof. Henryka Sztompki utworów Szymanowskiego niewiele grała.
             Pierwszym utworem Karola Szymanowskiego, po który sięgnęłam był Mazurek nr 13, dedykowany Annie i Jarosławowi Iwaszkiewiczom. Bardzo mnie ten utwór zainteresował, ale przyznam się, że nie rozumiałam go w sposób właściwy będąc młodą dziewczyną (to było chyba na pierwszym roku studiów, a może nawet jeszcze w średniej szkole muzycznej).
Miłość do muzyki Karola Szymanowskiego przyszła z czasem. Kocham muzykę etniczną i to nie tylko polską, ale także innych krajów i czuję pierwotną wartość muzyki opartej na podłożu ludowym. Kiedy Szymanowski zwrócił się ku muzyce podhalańskiej, to odczułam te rytmy w jego mazurkach i nie przeszkadzały mi rozmaite zawiłości, które stały się dla mnie zrozumiałe.
Tak też staram się je grać, aby przekaz był czytelny dla słuchacza.
             Czasem słyszę wykonania, w których jest wielki hałas współbrzmień, natomiast umyka moim zdaniem najważniejsze. U Szymanowskiego, w każdym z jego utworów zawsze jest ukryta jakaś myśl melodyczna i należy ją wydobyć w różnych wariantach kolorystycznych. To jest bardzo interesujące.

              Z 20 Mazurków op. 50 wybrała Pani 12.

              - Tak. Bardzo żałuję, że mi się jeszcze jeden zeszyt nie zmieścił, ale chciałam pokazać różnicę pomiędzy mazurkami Chopina i Szymanowskiego i dlatego nie mogłam zamieścić całego cyklu. Na płycie znalazło się jedenaście mazurków Fryderyka Chopina z trzech opusów: 4 Mazurki op. 33, 4 Mazurki op. 47, 3 Mazurki op. 50 oraz 12 Mazurków op.50 Karola Szymanowskiego z trzech zeszytów (I,II,III).

              Mazurki Chopina, które Pani zamieściła na płycie, powstały w czasie pobytu kompozytora za granicą, na przestrzeni sześciu lat,ja bym je nazwała „mazurkami tęsknoty”. Nawet, jeśli mają one taneczną formę i durową tonację, to w każdym można znaleźć melancholijną nutę.

              - To prawda, chociaż może nie we wszystkich jest ona zauważalna, ale na przykład w m.in. Mazurku e-moll op.41 nr 1 ta tęsknota wprost rozrywa serce.
Z kolei Mazurek cis-moll op. 50 nr 3 nazywam „bachowskim”, bo Chopin użył w nim zabiegów polifonicznych. Od początku w różnych głosach pokazuje się główny motyw, który dopiero później przechodzi w rytm mazura. Dlatego część o tanecznym charakterze gram trochę szybciej niż sam wstęp.
Według mnie mazurki dają wykonawcy duże pole do popisu. Starałam się nagrać je w sposób prosty i nadać właściwą kolorystykę poszczególnym utworom.

              Z kolei ja uważam, że bardzo dobrym pomysłem było zestawienie późnych mazurków Chopina z mazurkami Szymanowskiego. W ten sposób widać najlepiej, że Szymanowski przejął od Chopina jedynie formę. Podkreśla to z pewnością bardzo osobista interpretacja Wykonawczyni.

              - Mazurki Szymanowskiego pobudzają mnie emocjonalnie, ale nie można stracić poczucia, że to jest mazurek i ten rytm musi być czytelny, natomiast bardzo różnią się od mazurków Chopina. Tę różnicę chciałam pokazać melomanom, zamieszczając na jednej płycie mazurki Chopina i Szymanowskiego.
              Chcę jeszcze powiedzieć, co łączy w mazurkach Chopina i Szymanowskiego – żaden z nich nie zacytował konkretnej melodii ludowej. Obaj na różne sposoby nawiązują do melodii ludowych, ale żaden z nich nie cytował. To są własne pomysły Chopina i Szymanowskiego.

              Zastanawiałam się, która to już Pani płyta została wydana, bo ja pamiętam jeszcze czarne krążki z utworami Fryderyka Chopina.

               - To były inne czasy. Wszyscy nagrywaliśmy w Polskich Nagraniach, a na pierwszej mojej płycie znalazły się utwory Juliusza Zarębskiego. Bardzo rzadko wykonawcy zamieszczali utwory tego kompozytora na płytach. Pamiętam, że wkrótce po ukazaniu się płyty, zgłosił się do mnie pewien dziennikarz ze Szwajcarii, który koniecznie chciał propagować utwory Zarębskiego i rozprowadzać tę płytę w Szwajcarii, ale wtedy wydawało się to niemożliwe. Jak już powiedziałam – to były inne czasy. Dla Polskich Nagrań nagrałam też płytę z utworami Fryderyka Chopina.
              Moja pierwsza płyta kompaktowa, która wydana została w DUX-ie, była bardzo interesująca i może dlatego nakład został już wyczerpany. Na drugiej były między innymi wspomniane Preludia op. 1 Karola Szymanowskiego oraz Tryptyk góralski Artura Malawskiego. Dla DUX-u nagrałam też kilka płyt w utworami Chopina.
              Jak byłam przez kilka lat kierownikiem Katedry Fortepianu w Akademii Muzycznej w Łodzi, to zorganizowałam nagranie trzech płyt, na których znalazło się kilka utworów w moim wykonaniu, ale przede wszystkim utwory w wykonaniu członków Katedry.

              Uważamy Panią za Artystkę bardzo związaną z Podkarpaciem, chociaż urodziła się Pani we Lwowie.

              - To prawda, ale w Rzeszowie spędziłam najbardziej istotne lata życia. Chociaż jak moi rodzice uciekli ze Lwowa do Polski, to zamieszkaliśmy u mojej babci (matki mojej mamy) w Strzyżowie.

              Jak opuszczaliście Lwów, była Pani chyba malutka dziewczynką. Czy zapamiętała Pani lwowskie mieszkanie albo najbliższe otoczenie domu we Lwowie?

              - Nie mogłam nic zapamiętać, bo miałam zaledwie trzy miesiące. Pierwsze urodziny obchodziłam już w Strzyżowie.

              Wiem, że to właśnie w Strzyżowie Pani mama zauważyła szczególne zainteresowanie swej córeczki muzyką klasyczną i postanowiła ten talent rozwijać.

               - Zaczęłam uczyć się grać jak miałam 5 lat i to była zasługa mojej mamy.
Najpierw uczyłam się u pani Władysławy Durskiej, która była świetną, chociaż wymagającą nauczycielką. Była bardzo piękną, elegancką i wytworną damą, która także pochodziła ze Lwowa.
               Później zostałam przeniesiona do pani profesor Janiny Stojałowskiej. Często o niej myślę i bardzo serdecznie ją wspominam. Była uczennicą znakomitego pianisty Ignacego Friedmana.
Także była wytworną damą pochodzącą ze Lwowa, gdzie była uznawana za świetną nauczycielkę gry na fortepianie. Wprawdzie nie mówiła lwowską gwara, ale pewne wschodnie naleciałości słyszało się w jej mowie. Zamiast „wiesz ty” – zawsze mówiła: „wisz ty”. Do dzisiaj to pamiętam i się wzruszam. Zaczęłam jeździć z mamą do szkoły muzycznej, jak miałam 6 lat, a wyjechałam niedługo po Ogólnopolskim Konkursie Mozartowskim w Katowicach, który odbył się w 1956 roku i na którym otrzymałam wyróżnienie.
               Jednak sporo lat spędziłam w Rzeszowie. Jeszcze się uczyłam grać na skrzypcach u pana Swobodziana. To była także wielka postać. Dzisiaj nie ma takich ludzi. Oni mieli inny stosunek do życia. Wszyscy byli uciekinierami, którzy musieli zostawić swoje domy i cały swój dotychczasowy dorobek. Dziękowali Bogu, że przeżyli, wszystkie trudy znosili z uśmiechem i kochali muzykę nad wyraz. Podczas lekcji dawali z siebie naprawdę wszystko. Wprawdzie po trzech latach przestałam uczyć się grać na skrzypcach i dzisiaj już nic nie pamiętam, ale z pewnością były te lekcje ważne dla mojego rozwoju muzycznego...

               Od początku fortepian był najważniejszym, wymarzonym instrumentem.

                - Od piątego roku życia. Pani prof. Stojałowska była bardzo niezadowolona, kiedy dowiedziała się, że wyjeżdżamy do Krakowa, bo ojciec otrzymał tam przydział na mieszkanie, ponieważ chciała mnie przygotowywać do Konkursu Chopinowskiego... Myślała o tym poważnie, kiedy byłam w pierwszej klasie Szkoły Muzycznej II stopnia w Rzeszowie. Już wtedy grałam I część Koncertu e-moll Chopina a także Etiudę gis-moll „tercjową”.

               Słyszałam, że zwrócił na Panią uwagę prof. Henryk Sztompka.

                - Tak, podczas ogólnopolskiego Konkursu Mozartowskiego dla Dzieci i Młodzieży w Katowicach. Już wtedy prof. Sztompka zaproponował, że będzie mnie uczył w średniej szkole. Wprawdzie wtedy mieliśmy już w planie przenosiny do Krakowa, ale ja uczyłam się jeszcze w Rzeszowie.
Jak zamieszkaliśmy w Krakowie i przeniosłam się do tamtejszej średniej szkoły muzycznej, to przez cały czas uczyłam się u prof. Sztompki .Studiowałam w jego klasie przez 8 lat
                Z perspektywy wielu lat, jak na to patrzę, to widzę, że wszyscy bez większych urazów psychicznych przeszliśmy przez całą powojenną transformację.
Gdyby nie było wojny, to pewnie mieszkałabym we Lwowie, bo to wspaniałe miasto, które później poznałam i nic takiego nie spotkałoby ani mnie, ani moich rodziców, którzy musieli od zera zaczynać po raz drugi i przez wiele lat żyć w biedzie.
                Dzisiaj młodzież nie ma pojęcie, jak wtedy było. Wiele rodzin znajdowało się w takiej sytuacji, jak moi rodzice, którzy zostali wypędzeni ze swoich ojczystych stron. To wszystko politycznie, społecznie, emocjonalnie jest tak skomplikowane, że ja chylę czoła przed każdym, kto zachował człowieczeństwo i empatię do innych ludzi. Ci wszyscy ludzie mimo tak wielu zranień mieli tak wiele dobrego do dania następnemu pokoleniu. To jest piękne.
Mimo tych ciężkich czasów, życie potrafiło okazywać także swoje piękne strony.
Może dlatego mam sentyment do Strzyżowa i Rzeszów jest w moim sercu.

                Po ukończeniu Akademii Muzycznej w Krakowie wyjechała Pani na studia do Wiednia.

                - Nie od razu, wcześniej przeniosłam się do Warszawy, bo poznałam swojego męża. Byłam już mężatką, jak pojechałam na studia do Wiednia. Niełatwo było sobie takie studia „wychodzić”, ale mąż mnie ciągle mobilizował, składałam podania i w końcu się udało.
Moje nazwisko było już wówczas znane, bo w 1965 roku startowałam w Konkursie Chopinowskim.

                Dowodzi to najlepiej, że zainteresowanie Konkursem Chopinowskim było ogromne.

                - To prawda. Jednak ja w tym konkursie nie miałam szczęścia. Nie dlatego, że ktoś mnie źle ocenił, tylko dlatego, że mój ukochany profesor Henryk Sztompka zmarł kiedy byłam na czwartym roku studiów. Trafiłam do klasy pani prof. Reginy Smendzianki, ale to była młoda, rozpoczynająca karierę pedagogiczną pianistka, a poza tym zajęta swoimi koncertami i nawet nie miała czasu być na moich konkursowych występach. Nie byłam przygotowana do tego konkursu i miałam szczęście, że znalazłam się w drugim etapie i otrzymałam dyplom honorowy. Prawdę mówiąc, nie miałam lekcji podczas choroby prof. Sztompki, później także lekcje odbywały się sporadycznie. To było straszne, przeżyłam ogromny stres i to też mnie wiele nauczyło.
                W pierwszej turze eliminacji do których przygotowywał mnie jeszcze prof. Sztompka miałam bardzo wysoki wynik. Kiedy prof. Sztompka zachorował, to proponowano mi przejście do innego pedagoga, ale ja nie wyobrażałam sobie takiego braku lojalności wobec swojego wspaniałego pedagoga i byłam bez lekcji. Niestety, za wszystko się płaci. Takie jest życie.

                 Dwa lata później pojechała Pani do Szwajcarii na międzynarodowy „ Meisterkurs fűr moderne Klaviertechnik”oparty na formule konkursowej w St. Moritz i otrzymała I nagrodę.

                 - Później odnosiłam sukcesy w różnych konkursach, ale żaden z nich nie był tak ważny, jak Konkurs Chopinowski w Warszawie.
Spoglądając na to wszystko z perspektywy lat, mogę powiedzieć, że nie ma co żałować takich czy innych wydarzeń. Najważniejsze jest trwać w swojej pasji i starać się rozwijać, niezależnie, czy świat to doceni bardziej lub mniej. Trzeba po prostu pracować zgodnie z tym, co mówi Joga (zajmuję się Jogą jako systemem filozoficznym). Joga mówi: „ ...Pracuj, nie licząc na uznanie tej pracy, ale pracuj”. To jest bardzo mądre. Nie należy być wyrachowanym w tym, co się robi.
Każdemu życie przynosi dobre i złe rzeczy. W dojrzałym wieku zrobiłam się nieprawdopodobną optymistką. Jestem wdzięczna za każdy dzień życia.

                 Ma Pani szczęście do koncertów, bo wykonała Pani kilkaset recitali i koncertów symfonicznych, a rozpoczęła Pani działalność koncertową w 1962 roku.

                 - Tak, ale wtedy nie miałem jeszcze nawet osiemnastu lat. Uważam, że trwanie w zawodzie jest moim powołaniem. Miałam zawsze bardzo dobrą pamięć, która do dzisiaj mnie nie zawodzi. Pamiętam, że kiedy ktoś mi zaproponował wykonanie Sonaty b-moll Chopina, to nauczyłam się jej w 10 dni i grałam. Dzisiaj pewnie nie zdecydowałabym się na takie wyzwanie, ale przez wiele lat szybko wszystko przyswajałam.
                 Tak jak pisał Artur Rubinstein, że posługuje się podczas grania nie tylko słuchem i dotykiem, ale także zapamiętuje tekst nutowy wzrokowo, to ja również doceniam aspekt wzrokowy przyswajania pamięciowego dzieła muzycznego .

                 Z pewnością miała Pani pamięć wyćwiczoną do granic możliwości, ucząc się od dziecka wielu utworów.

                 - Kiedyś miałam taki dar. Jak uczyłam się w gimnazjum, to zapamiętywałam całą stronę książki, którą czytałam. Dzięki temu miałam same piątki i byłam we wszystkim prymusem. Zdając maturę, byłam zwolniona z ustnych egzaminów zarówno z matematyki, jak i z polskiego.
Teraz już te umiejętności są trochę słabsze, ale ciągle jeszcze jestem pewna tekstu podczas grania.

                 Był taki czas w Pani działalności artystycznej, że dosyć często występowała Pani w Rzeszowie.

                 - Owszem, ta współpraca rozpoczęła się na początku lat 70-tych ubiegłego wieku, kiedy dyrygentem i dyrektorem artystycznym Orkiestry Filharmonii Rzeszowskiej został pan Stanisław Michalek. Poznaliśmy się w ciekawych okolicznościach. Na inaugurację sezonu do Rzeszowa zaproszona była zupełnie inna pianistka. Okazało się, że solistka źle się poczuła i poproszono mnie w ostatniej chwili, abym przyjechała zagrać w Przemyślu i Rzeszowie Koncert f- moll Fryderyka Chopina na inauguracji sezonu, który jeszcze do tego miał być nagrywany przez Polskie Radio.
                 Ja miałam ten Koncert w programie i w palcach, ale na przygotowanie się do koncertu nie było czasu.
Dyrektor Michalek zgodził się, abym już nie jechała do Przemyśla, tylko została w Rzeszowie i spokojnie przygotowała się do piątkowego koncertu. Tak też się stało, przez cały dzień siedziałam przy fortepianie i powtarzałam koncert. Podczas piątkowego koncertu zarówno Orkiestra, jak i ja zagraliśmy bardzo dobrze.
Dyrektor Stanisław Michalek był taki zadowolony, że zaproponował mi wykonanie kolejnych koncertów z orkiestrą Filharmonii Rzeszowskiej. Sporo koncertów symfonicznych zagrałam w Rzeszowie, a ostatni raz wystąpiłam pod batutą pana Józefa Radwana i uważam, że było to moje najlepsze wykonanie Koncertu a-moll Roberta Schumanna.
                 Później zmienił się dyrektor artystyczny w Rzeszowie i już mnie nie zapraszał, bo miał swoich ulubionych pianistów.
Natomiast wcześniej, szczególnie wówczas, kiedy dyrektorem był pan Stanisław Michalek, to w każdym sezonie grałam w Rzeszowie koncert symfoniczny. Uważam, że to był wspaniały dyrygent i człowiek dużego formatu. Chociaż już od wielu lat nie żyje, to ciągle go wspominam i uważam, że bardzo dużo Filharmonia Rzeszowska jemu zawdzięcza.

                 W tym czasie w programach koncertów pojawiało się sporo muzyki nowej, skomponowanej w XX wieku. Pani też grała sporo takiej muzyki.

                 - Był taki czas, że grałam dużo utworów współczesnych kompozytorów, polskich i zagranicznych. Na początku, nawet jak ta muzyka była dla mnie mało przystępna, to zawsze starałam się znaleźć w niej piękno jakiegoś współbrzmienia lub przebiegu. Na szczęście nie trwało to długo i później już zawsze potrafiłam w sposób właściwy dostrzec walory każdego utworu.

                 Aktualnie, w dobie panującej pandemii, nie możemy słuchać Pani gry w salach koncertowych, ale odbywają się koncerty w sieci oraz można sięgnąć po płyty i nawet kiedy brak nam żywego kontaktu, to te nagrania budzą nasze emocje i wzruszają.

                  - Zawsze muzyka trafia do mojego serca i staram się przekazywać również moje uczucia w grze. Wielką radość sprawia mi wzruszenie publiczności. Zazwyczaj po koncercie sporo osób podchodziło i dziękowało za te wzruszenia.
                  Ucieszyłam się, jak pani powiedziała, że tyle emocji wzbudziły mazurki Chopina. Większość ze znajdujących się na mojej najnowszej płycie nastraja melancholijnie, ale niektóre - tak jak Mazurek D-dur op. 33, czy Mazurek G-dur op.50 pobudzają do tańca i szalonej zabawy.

                  Przez całe życie związana jest Pani z muzyką, ze sztuką.

                  - Związek ze sztuką jest wielkim boskim błogosławieństwem, dlatego, że człowiek grając muzykę, nie czuje się samotny ani stary, a często kiedy grając przypominam sobie wykonania sprzed lat, to czuję się młoda.
                  Ponadto artystą się bywa, nie jest się zawsze, ale kiedy się bywa tym artystą, to jest ogromne szczęście. Do tego nie jest potrzebna słynna sala koncertowa, bo to może zdarzyć się w domu, w jakiejś świetlicy czy w innym miejscu, a grając człowiek się odrywa od ziemi i to daje dużo szczęścia.
                  Miałam także szczęście do bardzo dobrych pedagogów i dzięki temu nie mam żadnych problemów technicznych, moje ręce nigdy nie zostaną uszkodzone poprzez granie, nie boli mnie kręgosłup od tego, że siedzę przy fortepianie. To jest odpowiednia technologia gry, której ostatni szlif dał prof. Dieter Weber w Wiedniu. Dzięki temu nigdy moje emocje nie są przyćmione przez walkę z materią i towarzyszą każdemu wykonaniu.

                  Dosyć późno zaczęła Pani uczyć, ale dzieliła się Pani swoją wiedzą i doświadczeniem do niedawna.

                   - Wszystko zaczęło się od krótkich spotkań pedagogicznych, ale tak naprawdę poważnie zajęłam się uczeniem pod koniec lat 80-tych ubiegłego wieku, kiedy przez dwa lata prowadziłam klasę fortepianu na Uniwersytecie Bilkent w Ankarze.
Ucząc przez pewien czas w Turcji, zaczęłam się zastanawiać, dlaczego nie uczę Polaków? Trudno było wtedy o pracę w polskich uczelniach muzycznych, a ja nie chciałam uczyć małych dzieci, bo byłam już na tyle dojrzałą pianistką, że chciałam przekazać to, co umiem na trochę wyższym pułapie.
                  Pojawiła się szansa złożenia wniosku o zrobienie przewodu w Akademii Muzycznej w Łodzi i po zdaniu egzaminu na adiunkta, zostałam przyjęta najpierw na pół etatu, a później na cały etat. W tej uczelni przeszłam wszystkie szczeble kariery naukowej od asystenta I stopnia do profesora tytularnego (2000) i profesora zwyczajnego (2007). W latach 2007 – 2014 pełniłam funkcję kierownika Katedry Fortepianu.
                   Nie byłam pedagogiem, który swoje cele stawiał wyżej niż studentów. Zawsze byłam dla nich i do dzisiaj mam z nimi serdeczne kontakty. Jestem zadowolona, że się nie zmarnowali i działają w zawodzie.

                   Nawet jak się już przekaże pałeczkę następnemu pokoleniu, to artysta pozostaje nadal artystą.

                   - Powiem Pani, że to jest właśnie w sztuce wspaniałe, że artysta musi do końca życia pracować twórczo. Nie wiem, skąd się bierze u mnie tyle energii i chęci do działania. Nie poddaję się żadnym depresjom, bo to jest naturalne, że dzieją się wokół nas rzeczy dobre i złe. Cieszę się każdym dniem, codziennie ćwiczę i uczę się nowych utworów albo przypominam sobie te, które grałam przed laty.
                   Ostatnio sięgnęłam po utwory Emila Młynarskiego, Józefa Wieniawskiego, a podczas ostatniego koncertu online wykonałam trzy walce Stanisława Moniuszki.
Bardzo się dziwię, że tak dużo kompozycji z okresu Młodej Polski nie jest granych. Mam nadzieję, że znajdą się pasjonaci, którzy po nie sięgną.

                   Prowadząc przez tyle lat aktywną działalność koncertową miała Pani okazję zwiedzić kawał świata.

                    - Podróżowałam sporo po świecie, znam parę kontynentów, ale uważam, że szczęścia nigdzie nie można znaleźć, nawet w najpiękniejszym miejscu, jeżeli brakuje określonych emocji, które nas z tym miejscem wiążą.

                    Pani dom jest od wielu lat w Warszawie, a serce?

                    - Moje serce jest rozdarte. Pomimo, że nie pamiętałam Lwowa z dzieciństwa, to poznałam to miasto dzięki lwowskiemu dyrygentowi, z którym poznał mnie w Rzeszowie pan Stanisław Michalek. Dzięki tej znajomości zostałam zaproszona do Filharmonii Lwowskiej z Koncertem g-moll Mendelssohna. Później jeszcze chyba dwa albo trzy razy byłam we Lwowie dzięki koncertom organizowanym przez Krajowe Biuro Koncertowe. Poznałam trochę to miasto, ale czułam ogromne rozdarcie, że miasto, w którym się urodziłam, znajduje się w innym państwie. Nie dziwię się, że Wojciech Kilar, który spędził tam dzieciństwo, nie chciał tam jeździć.

                     Część mojego serca jest we Lwowie, bo tam się urodziłam, część pozostała w Rzeszowie, bo tam zaczęłam realizować moje muzyczne pasje i miałam wielu przyjaciół, a także w Strzyżowie, bo tam mieszkałam. Później był Kraków, a potem była Warszawa i na końcu Łódź, gdzie także kawałek serca zostawiłam. Kocham chyba całą Polskę. Cieszę się, jak rozwijają się duże i małe miasta.Cieszy mnie, że Rzeszów tak pięknie wygląda i zawsze jadę tam z wielką radością, bo przypomina mi się młodość. Jak po latach przyjechałam do Rzeszowa, to od pierwszej chwili poczułam, że to jest moje miejsce, to jest to powietrze. To było prawie 20 lat temu i może jeszcze klimat nie był tak skażony, ale dla mnie rzeszowskie powietrze było inne – lepsze.

                     Znamieniem mojego pokolenia jest to, że jesteśmy mimo wszystko wykorzenieni. Ja nie wiem nawet, gdzie jest pochowana matka mojego ojca, bo jak uciekaliśmy ze Lwowa, to ona była już bardzo leciwą kobietą i nie mogła udać się w taką podróż. Rodzice zostawili ją we Lwowie pod opieką sióstr zakonnych, które potem zawiadomiły ojca o jej śmierci. Ojciec jednak nie mógł tam nigdy pojechać.                                                                                                                                                                                                                                                                      Dlatego doceniam każdy dzień, w którym mogę normalnie żyć, działać, grać…

Z prof. Marią Korecką-Soszkowską, wyśmienitą pianistką i znakomitym pedagogiem rozmawiała Zofia Stopińska 17 grudnia 2020 roku.

                  

 

Paweł Kowalski: "Uważam, że wybór drogi życiowej był właściwy"

           Nasz gość Paweł Kowalski jest jednym z najbardziej wszechstronnych polskich muzyków, wykonującym ponad czterdzieści utworów na fortepian i orkiestrę od Mozarta i Chopina do Panufnika, Kilara i Góreckiego, recitale, muzykę kameralną, filmową oraz jazz. Pianista był pierwszym po Krystianie Zimermanie wykonawcą Koncertu fortepianowego Witolda Lutosławskiego, który zagrał w Warszawie pod dyrekcją kompozytora.
            Wybitni kompozytorzy tak pisali o bohaterze naszego spotkania:

„... w p. Kowalskim znalazłem świetnego wykonawcę mego koncertu. Jest on wybitnie utalentowanym pianistą i wysoce inteligentnym muzykiem..." Witold Lutosławski

Panu Pawłowi Kowalskiemu z wdzięcznością za piękne i tak bardzo „moje" wykonanie tego Koncertu..." Wojciech Kilar

Jestem pod silnym wrażeniem jego gry, która charakteryzuje się wielką muzykalnością, wrażliwością i doskonałością techniczną". Andrzej Panufnik

           Ogromnie się cieszę, że możemy się spotkać jeszcze w 2020 roku w Rzeszowie, gdzie tym razem utrwalicie z Orkiestrą Filharmonii Podkarpackiej pod batutą Jiři Petrdlika I Koncert fortepianowy Ludwiga van Beethovena, który jest chyba największym przegranym w roku swoich 250. urodzin, a wszystko z powodu pandemii.
            - To jest dobre podsumowanie. Mój osobista „znajomość” z COVIDEM rozpoczęła się 5 marca. Grałem Fantazję c-moll op. 80 na fortepian, orkiestrę i chór Beethovena w Filharmonii w Gorzowie. Cała Polska jest jeszcze otwarta i przybywa pierwszy chory, który wrócił z Westfalii, zamyka się całe województwo lubuskie i godzinę po próbie w czwartek dowiadujemy się, że koncert jest odwołany. To był pierwszy odwołany koncert w Polsce.
Teraz sporo moich koncertów również zostało odwołanych. Cieszę się na Koncert C-dur Beethovena, który grałem niedawno w Filharmonii w Łodzi. Jesteśmy po omówieniu partytury z dyrygentem i moim zdaniem mamy szansę na dobre nagranie.

            Koncert C-dur, czyli I Koncert fortepianowy C-dur op. 15 Ludwiga van Beethovena.
             - Tak samo, jak u Chopina – nie napisany jako pierwszy, ale pierwszy w numeracji opusowej Nagrałem go na CD wraz z IV Koncertem G-dur op.58.

             Ma Pan w repertuarze dużo utworów Beethovena.
             - Koncerty fortepianowe – I, III, IV, V, Koncert potrójny C-dur op. 56, który po raz pierwszy wykonywałem z Sinfonią Varsovią pod dyrekcją Yehudi Menuhina, wspomnianą już Fantazję c-moll op. 80 oraz kilka sonat fortepianowych.

             Bardzo długo się nie widzieliśmy, ale starałam się z daleka obserwować Pana działalność artystyczną, która cały czas była bardzo intensywna. Często występował Pan w Polsce, ale także dużo Pan koncertował za granicą.
             - Z Filharmonią Podkarpacką mam długą tradycję współpracy. To była jedna z pierwszych filharmonii w Polsce, która po moim debiucie z Witoldem Lutosławskim zaprosiła mnie do wspólnego wykonania jego wspaniałego Koncertu fortepianowego. Ostatnio grałem tu Koncert G-dur Ravela w 2014 roku oraz Koncert a moll Paderewskiego z okazji Święta Niepodległości rok później. Potem jakoś straciliśmy się z oczu dlatego cieszę się z naszych dwóch tegorocznych spotkań - w lipcu z Koncertem f-moll Chopina a teraz z C-dur Beethovena. Byłem także dwukrotnie gościem na Muzycznym Festiwalu w Łańcucie, który uważam za jeden z najbardziej niezwykłych w Polsce.
             Od 2015 roku wydarzyło się sporo rzeczy. Po tym jak komentowałem Konkurs Chopinowski w TVP Kultura zacząłem grać koncerty, zazwyczaj recitale, połączone z sensownym, mam nadzieję, opowiadaniem o wykonywanej muzyce (nie tylko Chopina). Czterokrotnie wykonałem „Prometeusza – Poemat ognia” op. 60 Aleksandra Skriabina oraz dwukrotnie Koncert fortepianowy fis-moll op. 20.
             Lutosławski słusznie mówił o Skriabinie, że to najbardziej niedoceniony kompozytor XX wieku. Tegoroczne wykonania „Prometeusza” oraz Koncertu zostały storpedowane przez COVID. Jestem pierwszym pianistą, który gra partię fortepianu w „Prometeuszu” na pamięć. To jest fascynujący utwór, który wykonuje się wraz z pokazem świateł. Chodzi o synestezję czyli przyporządkowanie poszczególnych tonacji muzycznych konkretnym kolorom.
             W ostatnich latach miałem szczęście występować ze znakomitymi dyrygentami m.in. Koncert Kilara z Jerzym Maksymiukiem i NOSPR, Koncert Ravela z Orquesta Sinfonica de Tenerife i Michałem Nesterowiczem, Koncert C-dur KV 467 z Reinhardem Goebelem, Koncert Paderewskiego z Gabrielem Chmurą i Orkiestrą Teatru Wielkiego w Poznaniu. Chmura był znakomitym muzykiem. Jego odejście jest wielką stratą. Grałem Koncert e-moll Chopina z Filharmonią Katarską w Dausze, f-moll z Narodową Orkiestrą Radiową w Bukareszcie, Symfonię „Koncertującą” Karola Szymanowskiego na koncercie finałowym Festiwalu Pianistyki Polskiej, koncerty Addinsella i Paderewskiego na inauguracje Gdańskiej Jesieni Pianistycznej, recitale w Abu Zabi, Limie, Bogocie, Buenos Aires, w Palau de la Música Catalana w Barcelonie, Valldemossie, w Filharmonii w Luksemburgu, w Ottawie, na Festiwalach w Izmirze i Ankarze, na festiwalach chopinowskich w Genewie, Paryżu, Dusznikach, Antoninie, na przepięknym Festiwalu im. Jerzego Waldorffa w Radziejowicach. Jestem dumny ze współpracy z Polską Orkiestrą Sinfonia Iuventus, z którą zagraliśmy w ciągu ostatnich dwóch sezonów koncerty fortepianowe Gershwina, Lutosławskiego i A-dur KV 488 Mozarta – wszystkie w Studio im. Witolda Lutosławskiego w Warszawie. Przed nami w 2021 m.in. Beethoven oraz Koncert d-moll KV 466 Mozarta z maestro Maksymiukiem.
             Są takie miejsca gdzie czuję się jak w domu: wspomniana właśnie Sinfonia Iuventus – uwielbiam ich za fantastyczną mieszankę młodości, entuzjazmu i profesjonalizmu, Filharmonia Łódzka, Filharmonia Zielonogórska z moim przyjacielem maestro Czesławem Grabowskim, orkiestra Warsaw Camerata z moim przyjacielem Pawłem Kos-Nowickim.. Takie bliskie relacje międzyludzkie są, szczególnie w obecnej sytuacji, bezcenne!

             Podziwiam Pana zapał do grania i entuzjazm do poszerzania repertuaru o pozycje bardzo trudne, po które większość pianistów nie sięga.
              - Po zagraniu Koncertu fortepianowego Lutosławskiego filharmonie zadawały mi pytanie: co Pan jeszcze umie grać? Na stronie internetowej umieściłem długą listę utworów. Kiedy ktoś zainteresowany pytał mnie, czy gram konkretny utwór, zawsze odpowiadałem twierdząco. Niektórych utworów musiałem się uczyć dosłownie w ciągu kilku dni, ale radość z ich wykonywania zawsze rekompensowała zainwestowany czas i wykonaną pracę. Gram ok. 40 utworów na fortepian i orkiestrę.
              Z uczeniem się u mnie jest podobnie jak z komponowaniem o którym opowiadał mi mistrz Lutosławski. Zawsze najbardziej ciekawił go ostatni skomponowany przez siebie utwór. U mnie to jest również (duży) utwór, nad którym ostatnio pracowałem - Koncert fortepianowy fis-moll op. 20 Skriabina. Wykonałem go po raz pierwszy w listopadzie i grudniu 2019. Moja praca nad nim, grając oczywiście inne utwory w międzyczasie, trwała pół roku. Radość z jego wykonania trudno mi wyrazić słowami.

              Moim marzeniem jest, aby jak najszybciej zacząć chodzić na koncerty. Trudno narzekać na brak propozycji, bo w sieci znaleźć można naprawdę bardzo dużo znakomitej muzyki, ale nic mi nie zastąpi koncertu, podczas którego jestem na widowni.
              - Miałem szczęście, że od czerwca do października zagrałem sporo koncertów z udziałem publiczności. Nie sprawia mi różnicy, czy gram dla 50 czy dla 1000 osób, dlatego, że sposób przygotowania się do koncertu jest u mnie identyczny. Czy jest to koncert na pianinie, na dachu Promu Kultury Saska Kępa (to jest Centrum Kultury w jednej z najbardziej klimatycznych dzielnic Warszawy), gdzie czuję się jak kot domowy  czy w Sali NOSPR-u, czy z Qatar Philharmonic... odczuwam tę samą odpowiedzialność i radość jednocześnie. Teraz, kiedy gramy bez publiczności, przed nagraniem mówię do orkiestry – Państwo jesteście moją publicznością i vice versa. Dzięki takiemu podejściu nie gramy do pustej sali.

              Myślę, że większość muzyków przyzwyczaiła się już do mikrofonów i kamer podczas koncertów.
              - Zwyczaj nagrywania koncertów i ich prezentacji w multimediach prawdopodobnie pozostanie. Prezentacje online rozumiem dziś jako promocję. Jednocześnie mobilizuje mnie to do dążenia aby efekt był jak najlepszy. Mówiąc o takich dokumentach jestem dumny z nagrania Koncertu A-dur KV 488 z Sinfonią Iuventus pod dyrekcją Marka Wroniszewskiego. Nagraliśmy ten koncert na początku września w Studio Lutosławskiego i jest on dostępny na YouTube, Facebooku oraz na stronie Sinfonii Iuventus .

              Dodatkowa wartością jest, że te nagrania zostają na płytach czy w archiwach i po latach można po nie sięgnąć.
              - Kiedyś orkiestry nagrywały koncerty do archiwów ale nie odnosiłem wrażenia, że w muzykach wyzwalało to mobilizację. natomiast teraz to odczuwam. Powiem pani, dlaczego. Muzycy siedzą na estradzie dosyć daleko od siebie. W kwintecie smyczkowym każdy muzyk siedzi przy osobnym pulpicie (dawniej po dwie osoby). Ilość osób na estradzie nie może przekroczyć 40. Odpowiedzialność spadająca na poszczególnych muzyków jest o wiele większa, a za tym idzie odpowiedzialność za indywidualne przygotowanie się do koncertu.
              Na świecie powstają rewelacyjne nagrania koncertowe. Na przykład oglądałem Orkiestrę Concertgebouw w Amsterdamie w rewelacyjnym wykonaniu VII Symfonii Beethovena właśnie w takim ustawieniu o jakim wspominałem. Poza tym sale takie jak Concertgebouw czy u nas Studio Koncertowe im. Lutosławskiego mają znakomitą akustykę. Ona bez publiczności jest zazwyczaj jeszcze lepsza!
              Być może po epidemii dyrygenci zastanowią się na innym ustawieniem orkiestr na estradzie co może stworzyć szansę na nowe, bardzo ciekawe brzmienie tworzone przez mniejszą ilość muzyków. Myślę, że koronawirus może zmienić właśnie takie rzeczy, co do których wydawało się nam, że już nic nowego nie jesteśmy w stanie wymyśleć.
               Wracając do nas: kiedy byłem w październiku w Filharmonii Łódzkiej orkiestra została podzielona na dwa mniejsze składy, które wykonały dwa różne koncerty – jeden w piątek i drugi w sobotę. Na jednym i na drugim mimo ograniczeń było dużo publiczności.

               Pensje muzyków pracujących w orkiestrach czy chórach są niewielkie. Jeśli będą poświęcać cały swój czas na przygotowanie się do koncertu, powinni otrzymywać większe wynagrodzenie, bo będą musieli zrezygnować z dodatkowych zajęć w szkołach muzycznych i różnych zespołach.
               - Trudno się z tym nie zgodzić. Porównajmy to np. do medycyny. W Polsce lekarz zarabia być może niezłe pieniądze. Ale żeby tak było musi pracować w szpitalu, a przez wszystkie popołudnia w prywatnych przychodniach etc. W Niemczech lekarz pracuje w szpitalu i być może w jednej przychodni i to wystarcza, żeby miał poczucie, że jego dochody są dobre, a co z tego wynika prestiż zawodu, który wykonuje z punktu widzenia państwa, społeczeństwa, jest wysoki. Człowiek musi przyzwoicie zarabiać i mieć jednocześnie czas na odpoczynek oraz siły na pracę indywidualną i rozwój. Nie chciałaby Pani trafić do lekarza wykończonego pracą lub lekarza - chałturnika (tacy też są), który zasypia podczas Pani wizyty. Te porównania odnoszą się moim zdaniem również do wykonywania zawodu muzyka.

               Teraz muzykom także udziela się to, co się dzieje wokół.
               - Najważniejszym zadaniem jest utrzymanie motywacji do działania. Ja np. postanowiłem zrobić „przegląd” koncertów fortepianowych, które gram. Biorę nuty i sprawdzam w jakim stanie jest utwór, którego nie grałem od dłuższego czasu. W tej chwili np. mam na pulpicie cztery różne koncerty fortepianowe Mozarta. Od Bacha i Mozarta zaczyna się dla mnie współczesna technika pianistyczna. U Mozarta jest ona niezwykle przejrzysta i obnaża wszystkie potencjalne deficyty pianisty. Jeżeli człowiek radzi sobie z Mozartem to jest szansa, że poradzi sobie technicznie i muzycznie z utworami z kolejnych epok muzycznych.
               Z drugiej strony to jest czas żeby zastanowić się nad innymi sprawami. Postawiłem sobie cel główny – utrzymanie przy życiu moich rodziców, którzy są po osiemdziesiątce. Obiecałem im, że dotrwamy do końca pandemii. Zorganizowałem logistykę, dostawy zakupów, wszystko, co konieczne, aby nie narażać ich na niebezpieczeństwo. Jutro gram Beethovena a w poniedziałek jechałem rowerem po warzywa i owoce na stragan na Tamce (ulica na Powiślu w Warszawie). Sytuacja wymaga dyscypliny i wyrzeczenia się nie wiadomo na jak długo, wielu rzeczy oraz zmiany w zachowaniach, które uważaliśmy za normalne i dane raz na zawsze, do których byliśmy przyzwyczajeni i które dawały nam zadowolenie i sprawiały radość bo chodzenie na koncerty, do teatru, filharmonii, kina, spotykanie przyjaciół i interakcja z bliskimi ludźmi uskrzydla nas i sprawia, że życie jest coś warte.
               Drugą rzeczą jest „gotowość zawodowa”. Może się zdarzyć tak, że odwołają mi pięć koncertów w jednym miesiącu i nie mogę z tego powodu popaść w depresję, tylko być gotowym na propozycje zagrania kolejnego. Propozycje pojawiają się czasami na kilka dni przed realizacją nagrania i wtedy jak powiedział kiedyś prof. Tadeusz Żmudziński „albo pan próbujesz, albo pan grasz!”. Te słowa zapamiętałem na zawsze i są moim mottem zawodowym. Propozycje last minute zdarzały się zawsze i należą do profesji. Ale ten rok jest inny ponieważ większość zaplanowanych koncertów została odwołana, a większość tych, które zagrałem, na początku roku nie miałem w planach.

               Czy od początku działalności artystycznej był Pan wyłącznie pianistą koncertującym?
               - Tak, po 30 latach zawodowego grania jako freelancer, czyli człowiek, który nigdy nie miał etatu, uważam, że wybór drogi życiowej był właściwy. Być może byłbym dobrym pedagogiem, ale nie interesowało to wyższych uczelni. Z jednej strony szkoda – z drugiej zyskałem czas. Nie wiem, czy miałbym energię do nauczenia się „Prometeusza” czy Koncertu fis-moll Skriabina oraz wielu innych utworów na fortepian i orkiestrę, kameralnych i solowych będąc jednocześnie full time pedagogiem. Uczenie jest zadaniem ciekawym a jednocześnie bardzo trudnym, wymagającym zainwestowania ogromnej energii. Wiem to, ponieważ prowadziłem i prowadzę kursy. W tamtym roku np. w Konserwatorium w Palma de Mallorca, a w 2020 w Pałacu w Radziejowicach, czyli w tym samym miejscu o którym mówiłem a propos Festiwalu im. Jerzego Waldorffa. Liczę na to, że w przyszłym roku latem będę tam ponownie i wtedy zapraszam wszystkich zainteresowanych studentów, uczniów, którzy chcieliby ze mną pograć, porozmawiać o interpretacjach muzycznych, o technice, ćwiczeniu i wymienić poglądy.

Paweł Kowalski fot.Bartosz Szustakowski

Paweł Kowalski w Pałacu w Radziejowicach. fot. Bartosz Szustakowski

               Jak Pan sądzi, czy pandemia zmieni nasze zwyczaje i sposób myślenia?
               - Z pewnością możemy się zastanowić, czy musimy każdego człowieka ucałować na powitanie w policzek (to piękny zwyczaj, którego nauczyłem się w mojej ukochanej Argentynie). Możemy się zastanowić nad organizowaniem swojego czasu.
Mój przyjaciel jest szefem światowego koncernu i spędził ostatnie lata w ten sposób, że w poniedziałek był w Istambule, we wtorek w Singapurze, a w piątek w Los Angeles. Moim zdaniem nie będzie powrotu do takiego życia. Całe marnotrawstwo dotyczące środowiska, latanie biznesowe samolotami po całym świecie, tracenie energii i środków na rzeczy zbędne – nad tym wszystkim możemy się zastanowić i wyciągnąć wnioski.
               Wnioski dla naszej dziedziny powinny być takie, że musi ona podlegać ochronie, ponieważ nie ma cywilizowanego państwa bez kultury. Podpisywanie umów powinno następować z wyprzedzeniem, a nie „na miejscu”. Umowa w razie odwołania koncertu nie może być dla muzyka bezużytecznym świstkiem.
Model europejski (poza Wielką Brytanią) jest taki, że to państwo, a nie jakaś grupa mecenasów, dba o to, aby kultura była na możliwie wysokim albo bardzo wysokim poziomie, ponieważ ona tworzy zaplecze do dwóch dziedzin: przede wszystkim promocji kraju i turystyki oraz zapewnia nam coś, co możemy określić ogólnie jako bezpieczeństwo publiczne. Im większy dostęp do edukacji i kultury wysokiej nie tylko w dużych miastach, ale także w średnich i małych miejscowościach, tym mniejsze ryzyko polaryzacji społecznej czyli m.in. wzrostu przestępczości.

                Powiedział Pan przed chwilą, że branża artystyczna powinna być objęta szczególną ochroną państwa. Zastanawiam się tylko, czy ona przetrwa, zanim się to stanie.
                - Pyta Pani freelancera. Natomiast muzycy w filharmoniach czy w szkołach są chronieni etatami. Nie słyszałem o planach likwidacji filharmonii, orkiestr etc. Myślę instynktownie, że wiosną wrócimy do jakiejś formy normalności. Być może nie będzie identycznie jak przed pandemią ale jednak zaczniemy wracać do życia również w naszej dziedzinie.

                Jutro czeka Pana nagranie z towarzyszeniem naszej Orkiestry i mam nadzieję, że niedługo będziemy mogli zaprosić melomanów na koncert online.
                - Postaramy się zagrać jak najlepiej i liczę na to, że melomani zechcą obejrzeć i posłuchać efektów naszej pracy. Tym bardziej, że nie będzie to jednorazowa emisja, ponieważ nagranie zostanie w sieci. Ja staram się oglądać koncerty na dużym ekranie telewizyjnym połączonym ze wzmacniaczem, dobrymi kolumnami i wtedy czuję jak bym tam był. W marcu i kwietniu dostęp do koncertów z Filharmonii Berlinskiej, oglądanie mojej ulubionej Boston Symphony czy Concertgebouw bardzo mi pomogło uporać się psychicznie z nową sytuacją. Oglądanie polskich orkiestr sprawia mi radość również dlatego, że są to miejsca, które doskonale znam oraz koledzy wśród których mam dobrych znajomych i przyjaciół. Rejestracje koncertów są na coraz wyższym poziomie technicznym. Jeżeli mamy ludzi, którzy potrafią połączyć dobry dźwięk z dobrym obrazem i dobrą reżyserią to powstają bardzo wartościowe dokumenty. Dla instytucji, która zamawia takie produkcje, mogą być one świetną reklamą.

                Większość kanałów, emitujących również koncerty, jest dostępnych na całym świecie.
                - Tak, wybór jest ogromny a dostęp w większości przypadków darmowy. Instytucje i orkiestry mają własne kanały w mediach społecznościowych, a w polskiej przestrzeni telewizyjnej poza płatnym Mezzo są dostępne darmowe programy na satelitach z dużą ilością muzyki np. Arte. Niedawno, w pustej Filharmonii Berlińskiej, odbył się fantastyczny koncert Deutsches Symphonie-Orchester Berlin, którym dyrygował Robin Ticciati oraz gościnnie Sir Simon Rattle. Dla zachowania związanych z pandemią rygorów część muzyków była usytuowana na miejscach dla publiczności. Koncert był wstrząsający. Ogromne wrażenie zrobił na mnie Marsz żałobny Henry’ego Purcella, którego rytm wybijany był przez przybywających z za kulis sześciu doboszy. Dwóch z nich to byli Robin Ticciati, stały dyrygent orkiestry, oraz Sir Simon Rattle. Obejrzałem ten koncert najpierw na kanale orkiestry na facebooku  , a kilka dni później retransmisję w telewizji RBB. Od marca pokazywała ona regularnie zarówno koncerty Berliner Philharmoniker jak również wydarzenie z berlińskiego Konzerthausu.

                Polscy muzycy bardzo często reprezentują nasz kraj w różnych zakątkach świata.
                - To prawda. Moja mama była kiedyś wicedyrektorem Instytutu Polskiego w Wiedniu i często współorganizowała różne imprezy kulturalne. Jeżeli zapraszany był polski pisarz czy poeta, który nie mówił biegle po niemiecku lub nie miał wydawcy w Austrii, to na taki wieczór przychodziło kilka, góra kilkanaście osób.
                Dziś na koncert Orkiestry Symfonicznej Filharmonii Podkarpackiej w wiedeńskim Musikverein jest pełna sala, ponieważ ludzie kochają muzykę, a ponadto zawsze wielu turystów chce być na koncercie w słynnej Złotej Sali. Muzyka jest jedną z najlepszych form promocji kultury.
Poziom orkiestr w Polsce moim zdaniem stale się poprawia. Zbudowano dziesiątki nowych sal koncertowych - niektóre z nich na światowym poziomie, nie tylko sale we Wrocławiu i Katowicach, ale np. w Kielcach i Gorzowie Wielkopolskim.

                Miejmy nadzieję, że sale koncertowe wypełnią się publicznością już w przyszłym roku, a na razie kameralnie spędzimy w domach Boże Narodzenie, wieczór sylwestrowy i Nowy Rok.
                - Zawsze spędzam święta kameralne, z moimi rodzicami.
Dziękuję Pani i pozdrawiam wszystkich, którzy zechcieli przeczytać naszą rozmowę.

Z wybitnym polskim pianistą Pawłem Kowalskim rozmawiała Zofia Stopińska 26 listopada 2020 roku.

Subskrybuj to źródło RSS