wywiady

Z Piotrem Pławnerem nie tylko o koncercie w Filharmonii Podkarpackiej

           8 marca 2019 roku Filharmonia Podkarpacka zaprasza na koncert abonamentowy, który wypełnią dwa utwory: II Koncert skrzypcowy „The American Four Seasons” Philipa Glassa i VI Symfonia C-dur Franza Schuberta. W roli solisty i dyrygenta zobaczymy i usłyszymy Piotra Pławnera, jednego z najwybitniejszych i najbardziej kreatywnych skrzypków swojej generacji.
Rozmowa z Panem Piotrem Pławnerem zarejestrowana została w czwartek po próbie.

           Zofia Stopińska: Przyznam się, że z wielką niecierpliwością oczekuję szczególnie utwór Philipa Glassa, który możemy z pewnością polecić także szerokiemu gronu melomanów.
          Piotr Pławner: Jak najbardziej możemy polecić. Utwory tego kompozytora mam w programie od kilku lat, a są to obydwa koncerty skrzypcowe oraz Sonata skrzypcowa. Ostatnia płyta, którą nagrałem dla wytwórni Naxos, a ukaże się w grudniu, to są właśnie kompozycje Philipa Glassa – II Koncert skrzypcowy z orkiestrą oraz Sonata z towarzyszeniem fortepianu.
Mam nadzieję, że ten Koncert skrzypcowy zainteresuje publiczność. Z doświadczenia wiem, że na koncerty z utworami Glassa przychodzi dużo ludzi młodych, bo jest to kompozytor modny. Jest to muzyka minimalistyczna, w której powtarzane są często pewne krótkie motywy muzyczne i dzięki tym powtórzeniom słuchacz wpada w pewien stan medytacji. Mówię o tej medytacji celowo, ponieważ Philip Glass skomponował I Koncert skrzypcowy pod wpływem swojej podróży do Tybetu.
Philip Glass jest buddystą i medytacyjną muzykę łatwo jest usłyszeć we wszystkich wolnych częściach jego utworów. Warto wówczas oddać się tej narracji, wyłączyć całkowicie swoje myślenie i znaleźć się na innej planecie.
II Koncert skrzypcowy jest bardzo rozbudowany, bo właściwie składa się z ośmiu części – cztery z nich są krótsze, przeznaczone dla solisty i napisane zostały przez Glassa jako pieśni oraz cztery części dłuższe, z towarzyszeniem orkiestry. Dla wszystkich będzie to nowe doświadczenie, bo z tego co wiem, utwór po raz pierwszy będzie wykonywany w Rzeszowie.

          Nie po raz pierwszy występuje Pan w Rzeszowie w roli dyrygenta, czyżby powoli zmieniał Pan smyczek na batutę?
          - Nie mam takich zamiarów. Ta batuta pojawia się, kiedy jestem skrzypkiem-solistą w pierwszej części i najczęściej wykonujemy utwory, które można wykonać bez dyrygenta, a w drugiej części pojawia się zazwyczaj symfonia. Staram się koncentrować na utworach, które są troszeczkę rzadziej grywane przez orkiestry symfoniczne. U nas praktykuje się wykonawstwo symfonii Czajkowskiego, Rachmaninowa, Dvořaka, a zapominamy troszeczkę o Schubercie i Mozarcie. To są kompozytorzy od których orkiestra symfoniczna powinna zacząć pracę, bo jestem przekonany, że powinno się budować fundamenty na klasyce i powinno być jej w programach trochę więcej, a później dopiero sięgać po Symfonię „Z Nowego Świata” Dvořaka czy V Symfonię Czajkowskiego. Nie chcę przez to powiedzieć, że V Symfonię Czajkowskiego jest łatwiej zagrać, ale jest to muzyka, w której możemy czuć się bardziej swobodni. Zdobywamy publiczność grając te wielkie symfonie, natomiast zapominamy o Schubercie czy o innych symfoniach, podczas przygotowania których zaczynamy pracę nad artykulacją i wieloma innymi podstawowymi umiejętnościami orkiestr. Jako smyczkowiec mam wystarczający bagaż doświadczeń, aby pomóc orkiestrom w tym zakresie.
Gram także dużo muzyki kameralnej, a symfonie Schuberta są muzyką kameralną w formie symfonicznej, bo jak się patrzy na relacje pomiędzy poszczególnymi instrumentami, również dętymi, a smyczkami, to widzimy, że jest to rodzaj muzyki kameralnej.
Nie chcę zostać tylko dyrygentem, natomiast pociąga mnie praca nad koncertami, w których najpierw występuję jako solista, a w drugiej połowie jestem dyrygentem.

           Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Podkarpackiej występuje najczęściej z dyrygentem. Praca z solistą, który równocześnie kieruje orkiestrą, wymaga od muzyków innego skupienia i uwagi.
          - Owszem, jest to trochę inna praca, zresztą wiele razy spotkałem się z opiniami muzyków, że ja pracuję w zupełnie inny sposób. Staram się zawsze pracować w sposób, który uważam za właściwy, może koncentruję się trochę na innych zagadnieniach. Wydaje mi się, że od czasu do czasu każdej orkiestrze taka współpraca z muzykiem-smyczkowcem na pewno nie zaszkodzi, a często pomoże.

          Pana działalność zazwyczaj toczyła się w kilku nurtach i ciekawa jestem, czy nadal tak jest, czy jest Pan aktualnie także solistą, kameralistą, od czasu do czasu dyrygentem oraz pedagogiem. Był czas, że prowadził Pan intensywną działalność pedagogiczną.
          - Owszem, działalność pedagogiczna była intensywna, ale od kilku lat już nie uczę i podjąłem tę decyzję w sposób świadomy. Kolidowało to z moimi podróżami i nie miałem w ogóle czasu dla mojej rodziny. Nie byłem w stanie udźwignąć tego wszystkiego od strony fizycznej. Dlatego koncentruję się teraz wyłącznie na działalności artystycznej, która także jest bardzo różnorodna, bo występuję jako solista, od czasu do czasu dyryguję, gram dużo muzyki kameralnej i cały czas jestem prymariuszem zespołu „I Salonisti”, z którym wykonujemy również projekty z inną muzyką, m.in. filmową.
Niedawno po raz pierwszy wykonałem z orkiestrą fragmenty muzyki z „Listy Schindlera” Johna Williamsa.
Z gatunku muzyki kameralnej w tym roku ukaże się płyta z dwoma kwartetami Stanisława Moniuszki oraz z Kwintetem fortepianowym Juliusza Zarębskiego. Ukaże się, wspomniana już, płyta z utworami Philipa Glassa. W ubiegłym roku w sierpniu wyszła płyta (również wydana w Niemczech) „Miniatura skrzypcowa” z utworami Paderewskiego, Statkowskiego, Zarębskiego, Zarzyckiego, Młynarskiego. Są to utwory mniej znane, bo przykładowo często w szkołach gra się „Krakowiaka” Romana Statkowskiego, ale nikt nie gra pozostałych jego utworów, a skomponował on pięć albo nawet sześć innych miniatur, które na tej płycie zostały uwzględnione. W przerwie koncertu płyta ta będzie dostępna, bo przywiozłem ze sobą troszkę więcej egzemplarzy.

          Trzy, a może już nawet cztery lata temu został Pan odznaczony za promowanie muzyki polskiej i to zmotywowało Pana do wielu działań w tym zakresie.
          - To prawda, mam w domu Medal Gloria Artis za promowanie polskiej muzyki, a chcę powiedzieć, że ostatnio bardzo aktywną stroną w promowaniu polskiej muzyki okazała się strona niemiecka. Próbowałem wydać wspomnianą przed chwilą płytę w Polsce i zawsze były jakieś trudności – albo nie było wystarczających finansów, albo nie było zainteresowania, a współpracuję dosyć blisko z Radiem Niemieckim w Berlinie. Przed laty nagrałem dla nich wszystkie utwory Grażyny Bacewicz na skrzypce i fortepian oraz wszystkie utwory solowe, a teraz utrwaliłem wspomniane miniatury w Radiu Niemieckim, wydane przez wytwórnię płytową Hänssler, a kwartety Moniuszki i Kwintet Zarębskiego zostaną wydane również przez niemiecką firmę Classic Production Osnabrück. Bardzo się cieszę, że udało się to zrealizować w Roku Moniuszkowskim.
Dyrektor firmy zapytał mnie już, jakie następne nagranie muzyki polskiej będziemy realizować, co oznacza, że są bardzo zainteresowani kontynuacją tej współpracy.
Chcę także powiedzieć, że w listopadzie grałem w pięknej Elbphilharmonie w Hamburgu, gdzie z tamtejszą orkiestrą wykonaliśmy Koncert skrzypcowy Panufnika i został on wspaniale przyjęty przez publiczność.

          Koncertuje Pan także w Polsce. Ciekawa jestem, jaka to jest część Pana działalności koncertowej.
           - Jest to dosyć istotna część mojej działalności. Staram się jak najczęściej występować w Polsce i zdarza się to pięć albo sześć razy w roku, ale nie wiem, jak to będzie wyglądało w następnych latach. Nie zamierzam być rzadziej, ale związałem się z agencją, która zajmuje się promowaniem mnie i planowaniem wszystkich koncertów poza Polską. Plany są imponujące, ale będę chciał jak najczęściej występować w Polsce. Nie zapomnę także o Rzeszowie, ponieważ bardzo lubię pracować z Orkiestrą Filharmonii Podkarpackiej i mogę zdradzić, że mamy już jakieś wspólne plany dotyczące przyszłości.

          Czekamy na realizację tych planów, a przede wszystkim czekamy na jutrzejszy koncert. Jest Pan w Rzeszowie artystą zawsze oczekiwanym.
          - Mam nadzieję, że Philip Glass przyciągnie dużo publiczności. Serdecznie Państwa zapraszam, bo naprawdę warto posłuchać tej muzyki – Glass tworzy muzykę tonalną, bardzo przyjemną i pozytywnie nastawiającą.

Z Panem Piotrem Pławnerem - jednym z najwybitniejszych i najbardziej kreatywnych skrzypków swojej generacji rozmawiała Zofia St6opińska 7 marca 2019 roku w Rzeszowie.

Piotr Paleczny zachwycił jarosławską publiczność

           Drugi koncert, który odbył się 5 marca 2019 roku w sali Zespołu Szkół Muzycznych w Jarosławiu w ramach VIII Dni Muzyki Fortepianowej im. Marii Turzańskiej, z pewnością na długo pozostanie w pamięci wszystkich, którzy go wysłuchali. Piotr Paleczny, jeden z najlepszych pianistów naszych czasów, wystąpił z recitalem i zachwycił publiczność wspaniałymi kreacjami utworów Fryderyka Chopina.          Program koncertu stanowił także bardzo interesującą, przemyślaną kompozycję. Bo rozpoczął go znany wszystkim Polonez A-dur op. 40 nr 1, a później zabrzmiały kolejno: Scherzo h-moll op. 20 (z cytatem kolędy „Lulajże Jezuniu”), Scherzo b-moll op. 31, Preludium h-moll op.28 nr 6, Preludium Des-dur op.28 nr 15 („Deszczowe”), Fantazja f-moll op. 49, a na finał planowanej części koncertu zabrzmiał Polonez As-dur op. 53. Po tym utworze publiczność natychmiast powstała z miejsc, długo i gorąco oklaskując Mistrza, który na bis wykonał Nokturn cis-moll op.posth., po którym znowu była długa i gorąca owacja na stojąco.
Bardzo interesujące, przybliżające publiczności utwory oraz sylwetkę wykonawcy, były komentarze pana Bogusława Pawlaka.
Po koncercie trochę czasu zajęły Mistrzowi Palecznemu spotkania z publicznością, a później mógł kilkanaście minut poświęcić czytelnikom „Klasyki na Podkarpaciu” i sądzę, że z zainteresowaniem przeczytają Państwo tę rozmowę.

           Zofia Stopińska: Ciekawa jestem, jak udało się organizatorom zaprosić Pana do niewielkiego Jarosławia, w którym jest Pan po raz pierwszy, w niedogodnym dla Pana terminie.
          Piotr Paleczny: Termin był dramatycznie niedogodny i nigdy w życiu nie zdarzyło mi się coś takiego zrobić. Byłem we Włoszech, później wstąpiłem na jedną noc do Warszawy i następnego dnia rano leciałem do Stanów Zjednoczonych i po przylocie, następnego dnia, miałem koncert. Ostatnie dwa tygodnie, a szczególnie ostatnie dni będę długo pamiętał nie tylko dlatego, że wystąpiłem po raz pierwszy w tym mieście i w tej sali. To, co zobaczyłem w czasie ostatnich godzin, zrobiło na mnie bardzo mocne, bardzo pozytywne wrażenie. Budynek Szkoły Muzycznej w Jarosławiu i sala koncertowa – absolutnie się nie spodziewałem takich dobrych warunków, które tutaj są. Nie sądziłem, że będę grał na znakomitym, koncertowym i stosunkowo nowym Steinway’u . Widzę, że Szkoła jest niezwykle zadbana, jest sporo sal dydaktycznych i można byłoby jeszcze sporo zalet tego miejsca wymienić. Podkreślę jeszcze, iż to, że jestem tutaj, zawdzięczam temu miłemu Panu, który siedzi obok nas, bo miałem bardzo dużo wątpliwości, czy fizycznie dam radę, czy mogę się podjąć takiego zadania, a przyczyną tego była bardzo prozaiczna historia, bo mimo, że bardzo dużo podróżuję, szczerze mówiąc, „wyleciało mi z głowy”, że lecąc ze Stanów Zjednoczonych do Europy tracę dzień i byłem przekonany, że będę miał jeden dzień między przylotem a dzisiejszym koncertem. Okazało się, że tego dnia nie mam i dziękuję przyjacielowi, który podjął się kierowania samochodem, żeby mnie tu przywieźć, bo byłem bardzo zmęczony lotem i nie wyobrażałem sobie, że mógłbym prawie czterysta kilometrów prowadzić samochód i chwilę później dać recital. Ten Pan jest współautorem mojego koncertu w Jarosławiu (śmiech).

           Podczas koncertu, przybliżający nam utwory i Pana sylwetkę, pan Bogusław Pawlak podkreślał, że duży wpływ na kształtowanie Pana osobowości artystycznej miał Pana pedagog, prof. Jan Ekier, ale ważne były także możliwości kontaktu z innymi wielkimi mistrzami – Arturem Rubinsteinem i Witoldem Lutosławskim.
           - Jeśli chodzi o artystyczną osobowość, to ukształtował mnie niewątpliwie prof. Jan Ekier, ale ja nie jestem pianistycznym tworem takim, jak dzisiaj są młodzi pianiści, którzy mają swojego pedagoga, ale w „międzyczasie” mają zajęcia u różnych profesorów z całego świata. Mają te możliwości, których ja nie miałem w czasach, kiedy byłem studentem. Oni mając paszporty, mogą pojechać na kursy mistrzowskie do Paryża, Londynu lub innego miasta. Starczy, że rodzice wpłacą pewną kwotę i młody pianista może mieć kontakt z wybitnym pedagogiem, którego na co dzień nie ma szans poznać.
          Ja miałem tylko troje pedagogów. To była pani Maria Kowalska w Rybniku, która spełniła bardzo ważna rolę, bo dzięki niej pokochałem muzykę i piękny instrument, jakim jest fortepian. Później uczył mnie prof. Karol Szafranek, który doprowadził mnie do matury i bardzo dużo mnie nauczył. W jego klasie uczyła się wcześniej pani Lidia Grychtołówna, uczył się również pan Adam Makowicz, z którym wspólnie występowaliśmy, będąc uczniami tej samej szkoły muzycznej, a on był wówczas pianistą klasycznym. To była szkoła, która bardzo wiele mi dała i jej absolwentami było wielu wybitnych muzyków, z Henrykiem Mikołajem Góreckim na czele.
Trzecim moim pedagogiem był prof. Jan Ekier i innych stałych nie było.
           Pytała pani o Artura Rubinsteina – miałem okazję grać dla niego i być wokół niego, a tydzień spędzony w jego willi był ogromnym przeżyciem, które będę pamiętał do końca życia. Na przykład jego uwagi na temat mojego Brahmsa, którego on pokochał, a skrytykował mnie za poloneza Chopina, mówiąc, że gram go za szybko. Ja byłem wtedy jeszcze młodzieńcem, któremu imponowało tempo, że może grać bardzo szybko. Dostało mi się wówczas trochę od Mistrza Rubinsteina.
           Natomiast Witolda Lutosławskiego poznałem znacznie później i był to zbieg okoliczności. Dzięki usilnym prośbom Krystiana Zimermana, który napisał do mnie list i dołączył partyturę Koncertu fortepianowego Witolda Lutosławskiego, twierdząc, że koniecznie muszę włączyć do repertuaru ten utwór. Zabrałem się do pracy nad utworem, a ponieważ pan Witold Lutosławski był wtedy moim sąsiadem i dlatego miałem na tyle odwagi, że zapukałem do jego drzwi i powiedziałem, że usiłuję się nauczyć jego koncertu i bardzo chciałbym, aby udzielił mi paru wskazówek. Tak się zaczęły moje wizyty u sąsiada Lutosławskiego i przy jego pomocy urodziła się moja interpretacja tego koncertu. Później wielokrotnie mieliśmy okazję wykonywać ten koncert za granicą.
            Niewątpliwie obcowanie z tego typu osobowościami, które są ikonami w historii muzyki, nie mogło przejść obojętnie i miało oraz ma na pewno wielki wpływ na dalszą moją działalność.

            Pomimo wielu trudności związanych z wyjazdami zagranicznymi, jest Pan laureatem bardzo ważnych międzynarodowych konkursów pianistycznych, które odbyły się w Sofii (1968), Monachium (1969), Warszawie (1970), Pleven (1971) i Bordeaux (1972).
           Obserwując Pana działalność artystyczną, pedagogiczną i organizatorską, zauważyłam, że bardzo się Pan angażuje w pomoc młodym utalentowanym pianistom. Wspomina Pan o nich po konkursach, zaprasza ich Pan na koncerty – trudno przecenić taką pomoc, bo dzisiaj wcale nie jest łatwiej zrobić karierę niż czterdzieści lat temu.
            - Ja mam pełną świadomość tego, co robię i dlaczego to robię. W czasach mojej młodości, żeby wyjechać na konkurs do Monachium (zostałem laureatem tego konkursu), to już nie pamiętam, ile podań musiałem napisać, specjalna komisja wysłuchała całego mojego programu, Ministerstwo Kultury musiało przystawić swoją pieczęć i wyrazić zgodę na mój udział w zagranicznym konkursie. Dopiero na podstawie tej zgody mogłem pójść do biura paszportowego i otrzymując paszport, pojechać na konkurs. Bardzo wielu młodych pianistów nie wyobraża sobie nawet, o ile to było trudniej i nie doceniają faktu, że im łatwiej jest zabłysnąć dzięki wyjazdom i różnym zagranicznym kontaktom.

           Udział w Konkursie Chopinowskim chyba znacznie ułatwił Panu zagraniczne podróże.
           - Oczywiście, że po Konkursie Chopinowskim wszystko uległo zmianie. To jest ewenementem, że laureaci tego konkursu – nawet nie zwycięzcy, stają się z dnia na dzień niezwykle popularni i są jakby znacznie lepszymi pianistami, niż byli dzień przed otrzymaniem tej nagrody. Publiczność nagle widzi, że pianista, który wczoraj jeszcze nie był laureatem, dzisiaj, kiedy nim zostaje, jest już dziesięciokrotnie lepszym pianistą. Prawdę mówiąc, jest to nieporozumienie, ale na szczęście profesjonaliści podchodzą do tego w nieco inny sposób i rozróżniają, co jest autentyczną wartością, a co jest chwilowym zwycięstwem na konkursie, gdzie konkuruje się z 50 czy 80 innymi pianistami.
           Międzynarodowy Konkurs Pianistyczny im. Fryderyka Chopina w Warszawie jest według mnie najważniejszym konkursem, który kreuje kariery pianistów, którzy mają co najmniej na dwa lata zapewnioną popularność i sukcesy artystyczne, a dopiero później okazuje się, kto z nich jest nadal zapraszany i występuje na światowych estradach.
            Po konkursie nie ma już tak dużo czasu na ćwiczenie, bo laureat ma bardzo dużo propozycji, występuje prawie w każdym tygodniu i podczas każdego koncertu musi się na 100% sprawdzić. Jeśli po jakimś czasie ten procent zacznie się obniżać, to jego popularność także maleje, bo czekają następni laureaci. Takie jest życie.
Ja mam pełną świadomość, że moim obowiązkiem jest pomagać tym młodym na tyle, na ile jest to możliwe i na tyle, na ile mogę.
            Ja czuję się już artystycznie spełniony i mam pełną świadomość, że moim głównym zadaniem, oprócz sfery pedagogicznej, kursów mistrzowskich i wielu koncertów, jest pomoc młodym pianistom. Mam takie możliwości będąc dyrektorem artystycznym najstarszego na świecie festiwali pianistycznego – Międzynarodowego Festiwalu Chopinowskiego w Dusznikach-Zdroju. Mniej więcej połowa zaproszonych do Dusznik artystów, to są młodzi, wybitnie utalentowani pianiści, którzy niejednokrotnie grają podczas tego Festiwalu znacznie lepiej niż utytułowani artyści, którzy często „odcinają kolejne kupony” od swojej dawnej wielkiej sławy.
           Kiedyś Beethoven powiedział, że „granie bez pasji jest zbrodnią”, a u młodych bardzo zdolnych ja widzę tę pasję. Widzę, jak wiele chcą koniecznie przekazać, a jednocześnie zdają sobie sprawę z tego, że są na początku i walczą o swoje życie artystyczne.

           Jest już późno i najwyższa pora na odpoczynek po tych podróżach i koncercie. Kończymy tę rozmowę z nadzieją, że Pana liczne podróże artystyczne we wszystkich kierunkach będą planowane tak, że znajdzie się także czas na odpoczynek. Sądzę, że jutro wyjedzie Pan z bardzo dobrymi wrażeniami z pięknego Jarosławia i nie będziemy na Pana czekać tak długo, jak tym razem, bo na Podkarpaciu nie występował Pan chyba ponad 10 lat.
            - O tym, jak często będę tutaj grał, decydują organizatorzy życia muzycznego, którzy mnie zapraszają albo nie. Może taka przerwa była potrzebna, bo dzisiaj sala była pełna i zostałem wspaniale przyjęty przez gospodarzy i publiczność. Myślę, że jak nie ma mnie w jakimś regionie kilka lat, to bardzo dobrze. Muszę tylko solidnie pracować, aby za kilka lat równie dobrze się zaprezentować, a w międzyczasie będąc wśród publiczności, chętnie bym poznał tych młodych, którzy chcą i bardzo do tego dążą, żeby się pokazać z jak najlepszej strony.

Z prof. Piotrem Palecznym, jednym z najwybitniejszych polskich pianistów rozmawiała Zofia Stopińska 5 marca 2019 roku w Jarosławiu.

Śpiewanie jest moją pasją

           Raz na kilka tygodni udaje mi się realizować wywiad z cyklu „Z Podkarpacia w świat...”, w którym przybliżam Państwu sylwetki muzyków, którzy pochodzą z tego pięknego regionu i tutaj rozpoczynali swoją przygodę z muzyką. Później wyjechali na studia, a po ich ukończeniu związali się z różnymi ośrodkami muzycznymi w kraju lub za granicą.
Tym razem zapraszam Państwa na spotkanie z panią Iwoną Leśniowską-Lubowicz, świetną śpiewaczką, solistką Polskiej Opery Królewskiej w Warszawie.

          Zofia Stopińska: Trochę czasu upłynęło, zanim znalazłyśmy dogodny czas na to spotkanie, bo umawiałyśmy się kilka miesięcy temu w Rzeszowie, po spektaklu „Wesele Figara” Wolfganga Amadeusza Mozarta w wykonaniu artystów Polskiej Opery Królewskiej w Filharmonii Podkarpackiej.
Idąc na to spotkanie zastanawiałam się, kiedy i gdzie rozpoczynała Pani muzyczną edukację.
          Iwona Leśniowska Lubowicz: Urodziłam się i dorastałam w Kolbuszowej niedaleko Rzeszowa i tam też zaczynałam swoją przygodę z muzyką od nauki gry na fortepianie. Przez pierwsze lata uczęszczałam do Ogniska Muzycznego w Kolbuszowej, bo nie było jeszcze tam szkoły muzycznej.
           Później zapadła decyzja, że będę kontynuować naukę gry na fortepianie i wybrałam Liceum Muzyczne w Rzeszowie. Najpierw rozpoczęłam naukę na wydziale rytmiki, ale po dwóch latach chciałam, oprócz rytmiki, równolegle uczyć się na wydziale instrumentalnym w klasie fortepianu.
Nie wiem, z jakich powodów musiałam wybrać jeden kierunek i wybrałam fortepian, kończąc go w klasie pana Mikołaja Piatikowa. Równocześnie ukończyłam Państwową Szkołę Muzyczną II stopnia w klasie śpiewu pani Anny Budzińskiej.

           Postawiła Pani na swoim kończąc dwa kierunki, ale w jaki sposób trafiła Pani do klasy śpiewu?
           - Z naszą wychowawczynią panią Martą Tyczyńską wyjeżdżaliśmy często na różne wycieczki, które połączone były z różnymi koncertami, podczas których śpiewałam. Pani Marta Tyczyńska stwierdziła, że pięknie śpiewam i obiecała, że postara się, abym mogła rozwijać się także w tym kierunku. Najpierw uczęszczałam wyłącznie na lekcje śpiewu u pani Anny Budzińskiej, która mną się zaopiekowała i wkrótce stwierdziłyśmy, że będę eksternistycznie uczyć się w klasie śpiewu. Regularnie uczęszczałam na lekcje śpiewu, a pozostałych przedmiotów uczyłam się sama i zaliczałam je w wyznaczonych terminach.
Chcę podkreślić, że miałam i mam szczęście do dobrych ludzi w moim życiu muzycznym.

           Plany się zmieniły, nie została Pani rytmiczką, nie kontynuowała Pani studiów w klasie fortepianu, natomiast rozpoczęła Pani studia na Wydziale Wokalno-Aktorskim Akademii Muzycznej we Wrocławiu w klasie prof. Christiana Elβnera.
           - Tak się stało i nawet żartowano ze mnie, że wybrałam śpiew z lenistwa. Może było w tym ziarenko prawdy, ponieważ pianiści, podobnie jak inni instrumentaliści, muszą bardzo dużo ćwiczyć, natomiast śpiewak musi być wypoczęty i wyspany, bo głos zawsze musi brzmieć świeżo. Prawda jest taka, że już wcześniej zafascynował mnie śpiew, chciałam się w tym kierunku rozwijać i ukończyłam studia w klasie prof. Christiana Elβnera.

           Po ukończeniu studiów w Akademii Muzycznej we Wrocławiu, postanowiła Pani kontynuować naukę w Niemczech.
           - Wyjechałam na studia podyplomowe i najpierw uczyłam się w Hochschule für Musik Köln. Tam jako zespół złożony z trzech osób studiowaliśmy w klasie muzyki dawnej – Kammermusik für Alte Musik w klasie prof. Konrada Junghänela, a później równolegle zaczęłam jeszcze studia podyplomowe w klasie śpiewu solowego – Aufbaustudium zakończony Konzertexammen u pani prof. Barbary Schlick, która jest nie tylko wybitną śpiewaczką, ale także wspaniałym pedagogiem i człowiekiem.

           W Niemczech pozostała Pani jeszcze dość długo.
           - Później zaśpiewałam przesłuchanie do Deutsche Oper am Rhein w Düsseldorfie, gdzie zostałam solistką i być może śpiewałabym tam do tej pory, gdyby nie olbrzymia chęć powrotu do Polski. Nie stało się to z dnia na dzień, bo chciałam mieć pewność, że będę miała do czego wracać.
           Przyjechałam do Warszawy na przesłuchania do Warszawskiej Opery Kameralnej, którą kierował wówczas pan Stefan Sutkowski. Było to bardzo trudne przesłuchanie, bo miałam przygotowanych siedem arii i sądziłam, że pan Dyrektor wybierze dwie, może trzy z nich. Kiedy zapytałam, które arie mam zaśpiewać, otrzymałam odpowiedź – wszystkie.
Zaśpiewałam wszystkie, po czym usłyszałam historyczne słowa pana Stefana Sutkowskiego: „Witamy w rodzinie”, co oznaczało, że przyjmuje mnie do grona solistów Warszawskiej Opery Kameralnej. Zapytał także, kiedy mogę rozpocząć pracę.
           To przesłuchanie odbywało się w październiku, a ja do końca sezonu związana byłam umową w Düsseldorfie i mogłam podjąć pracę w Warszawie dopiero w przyszłym sezonie. Pan Dyrektor powiedział, żebym się nie martwiła, bo będzie czekał na mnie i mam zapewnioną pracę od przyszłego sezonu. I tak też było.

           Chyba wiele pięknych lat przeżyła Pani w Warszawskiej Operze Kameralnej.
            - Tak, to były piękne lata, bo Warszawska Opera Kameralna to był wyjątkowy teatr. Trochę smutno mówić o nim w czasie przeszłym, tak naprawdę ten teatr istnieje dalej, ale już bez tych wspaniałych, wyjątkowych osób. Taki teatr tworzą bowiem ludzie, a nie miejsce.
Będąc solistką Warszawskiej Opery Kameralnej, zaśpiewałam tam wiele ciekawych ról, które musiałabym długo wymieniać. Wiele także zmieniło się w moim życiu osobistym i wszystko potoczyło się w dobrym kierunku.

           Na szczęście z wieloma wspaniałymi osobami znalazła się Pani w Zespole Polskiej Opery Królewskiej.
           - To prawda, teraz jestem solistką Polskiej Opery Królewskiej.

           Kilka lat temu spotkałyśmy się podczas Muzycznego Festiwalu w Łańcucie i wówczas śpiewała Pani w zespole Opery i Filharmonii Podlaskiej.
           - Będąc śpiewaczką, staram się nie ograniczać swojej działalności do jednej instytucji, chociaż to wszystko muszę dokładnie planować, bo trzeba dużo czasu poświęcić także dzieciom, ale staram się również wyjeżdżać i współpracować z innymi instytucjami muzycznymi. Są to zarówno teatry operowe, jak i filharmonie.

           Wiem, że jest Pani mistrzynią w zakresie planowania czasu, bo obowiązków jest bardzo dużo. Zaryzykuję nawet stwierdzenie, że jest Pani głową Rodziny Lubowiczów (śmiech).
           - Trochę tak jest, bo mąż jest bardzo zajęty, ma wiele obowiązków i ciągle się rozwija, a ja staram się go wspierać, jak mogę i mam nadzieję, że mi się to udaje. Muszę panować nad wszystkim, co wiąże się z domowymi obowiązkami i moją pracą zawodową.

           Pani mąż jest kierownikiem muzycznym Teatru Muzycznego „Roma”, czy chociaż czasami występuje Pani w tym Teatrze?
           - Nie, bo postanowiliśmy, że będziemy to rozgraniczać. Jesteśmy rodziną i mamy wspólny dom, w którym bardzo dobrze się czujemy, natomiast każde z nas ma swoją pracę. Zdarzyło mi się jedynie, że do spektaklu „Piloci”, do którego mąż Kuba razem z bratem Dawidem skomponowali muzykę, nagrałam ścieżkę muzyczną – jest to wokaliza, która za każdym razem (6-7 razy w tygodniu!) jest odtwarzana.

           W czasie tego sezonu ma Pani także wiele zobowiązań zawodowych.
           - Owszem, mam sporo pracy. Teraz, w sezonie chorobowym, żyję odo spektaklu do spektaklu czy koncertu, bo krążą różne wirusy, ale na razie dzieci nie chorują i mnie także nic nie dolega. Zdarza mi się nawet, że zastępuję chore koleżanki.

           Mają Państwo dwójkę wspaniałych dzieci. Czy one interesują się muzyką?
           - Niestety, interesują się (śmiech). Mają to w genach i trudno, żeby nie miały predyspozycji w kierunku muzyki. Nie chcę na razie mówić, że są utalentowane, prawdopodobnie są, ale talent do tylko część sukcesu. Starsza córka gra na skrzypcach i czwarty rok uczy się w szkole muzycznej I stopnia. Muszę przyznać, że robi postępy. Młodsza córka jest także muzycznie uzdolniona, ale nie jesteśmy rodzicami, którzy wymagają, żeby 3 czy 4 - letnie dziecko rozpoczynało naukę gry na instrumencie. Z pewnością przyjdzie na to czas.

           Czas szybko mija, spędziła Pani już na scenie sporo lat, ma Pani na swoim koncie wiele sukcesów i na pewno śpiewanie jest Pani pasją.
          - To prawda, za każdym razem, jak staję na scenie, to zawsze myślę, że to jest to, co chcę robić. Na pewno przed laty wybrałam bardzo dobrze.

           Nie wyobrażam sobie, aby muzyk, a przede wszystkim śpiewak, mógł dobrze wykonywać swój zawód bez pasji. Będąc na spektaklu recitalu czy koncercie, podziwiamy piękne głosy, urodę, grę aktorską i prezencję, ale nikt się nie zastanawia, ile czasu trzeba poświęcić na przygotowanie się do spektaklu czy koncertu. Nawet przed spektaklem trzeba przyjść do teatru dużo wcześniej.
           - To wszystko prawda. Do wspomnianego spektaklu „Wesele Figara” muszę być w teatrze co najmniej półtorej godziny przed rozpoczęciem, bo panie muszą mnie „zrobić” na panią młodą.
           Próby przed premierą trwają mniej więcej sześć tygodni, bo są to próby muzyczne, sceniczne, z orkiestrą i w kostiumach. Podczas spektaklu na scenie oglądają państwo końcowy efekt naszej pracy.

            W dzisiejszych czasach od śpiewaków wiele się wymaga. Oprócz tego, że trzeba pięknie śpiewać, trzeba zachwycać wyglądem. Czasy, kiedy spektakle operowe wystawiane były dość statycznie i wystarczyło, że soliści tylko pięknie śpiewali, już chyba bezpowrotnie minęły. Dzisiaj solista czy solistka musi być także dobrym aktorem.
           - Przed nami stawiane są trudne zadania aktorskie, do których musimy się bardzo dobrze przygotowywać. Trzeba wejść w postać i wiele się o niej dowiedzieć, dostosować się do koncepcji reżysera, to wymaga ogromu pracy.

            Czy często zdarza się Pani brać udział w różnych innowacyjnych pomysłach reżyserów, kiedy akcja przenoszona jest do innej epoki, zmieniane są kostiumy, a czasem nawet libretto.
            - Do tej pory nie brałam w takich spektaklach udziału. Zawsze miałam szczęście do reżyserów klasycznych i nie wiem, jak bym się odnalazła w nowoczesnej i zupełnie zmienionej reżyserii czy inscenizacji. Miałam taką przygodę, biorąc udział w wystawieniu opery komicznej „Pimpinone” Georga Philippa Telemanna. Opowiem tę historię, bo była dość zabawna. W środowisku wiejskim działa stowarzyszenie „Z muzyką do ludzi”, prowadzone przez panią, która jest muzykiem i postanowiła, że wystawi tę operę przy współudziale osób mieszkających w tej miejscowości, a dość istotny był udział straży pożarnej. Reżyser musiał dokonać pewnych zmian i zrobił to w bardzo zabawny sposób. Stroje szyły panie w miejscowym domu kultury, a moje zostały uszyte z gazet. Były przepiękne, ja miałam przepiękną z „plisowanych” gazet, a ponieważ pierwsza nie bardzo podobała się, to na uszycie drugiej poświęciły całą noc, ale efekt był wspaniały.

            Jak Pani dba o swój głos, aby brzmiał zawsze pięknie i świeżo? Na spotkanie przyszła Pani bez ciepłego szalika, czapki i solidnej kurtki (śmiech).
           - Może ma pani trochę racji, bo przyznam się, że chyba za mało dbam o swój głos, ale do tej pory mnie nie zawodzi. Staram się jednak robić to, co jest najważniejsze – wysypiać się. Dopóki nie miałam rodziny, to starałam się w dniu spektaklu wyspać się, nic albo niewiele mówić, zjeść porządny obiad i pójść do teatru. Teraz życie mnie sprowadziło na ziemię. Rano trzeba wstać i wysłać dzieci do przedszkola i do szkoły, później przygotować obiad, odrobić z córką lekcje, zawieźć ją do szkoły muzycznej, a dopiero po tym wszystkim udać się do teatru i stać się artystką.
To jest także piękny okres z życiu i nie zamieniłabym go za żadne skarby. Rola mamy jest cudowna.

            W najbliższym czasie możemy Panią oklaskiwać w Warszawie.
            - Tak, głównie w Polskiej Operze Królewskiej, najczęściej w roli Zuzanny w „Weselu Figara”, Dziewczyna – Zosia w „Widmach”, a także w koncertach oratoryjnych. Zapraszam serdecznie do Warszawy. Dosyć często także wyjeżdżamy i występujemy ze spektaklami, tak jak to było w Rzeszowie. Zawsze bardzo chętnie występuję na Podkarpaciu. W ubiegłym roku zdarzyło mi się wystąpić z koncertem w Przemyślu w ramach festiwalu „Salezjańskie Lato Muzyczne”, może niedługo znowu wystąpię w tamtych okolicach.

Z panią Iwoną Leśniowską-Lubowicz, znakomitą sopranistką, solistką Polskiej Opery Królewskiej rozmawiała Zofia Stopińska 27 lutego 2019 roku w Warszawie. 

 

         

Spotkanie w salonie muzycznym w Stalowej Woli

          Zofia Stopińska: Z Panem Arturem Jaroniem, świetnym pianistą, pedagogiem i organizatorem życia muzycznego, planowałam się spotkać kilka tygodni temu w Mielcu, ale nie mogłam wówczas pojechać na koncert, nie spotkaliśmy się także podczas XIV Międzynarodowego Forum Pianistycznego „Bieszczady bez granic” w Sanoku. Trzecie spotkanie doszło do skutku i w sobotni wieczór jesteśmy w Stalowej Woli w salonie muzycznym w domu pani Magdaleny Pamuły.
          Artur Jaroń: Cieszę się, że możemy się po raz kolejny spotkać. Ostatnio rozmawialiśmy w Rzeszowie, kiedy w Filharmonii Podkarpackiej grałem utwory George’a Gershwina z orkiestrą.
          Dzisiejszy wieczór i Stalowa Wola to czas i miejsce łączące kilka światów w jednym, bo tutaj w 1992 roku poznałem panią dyrektor Magdalenę Pamułę, kiedy przyjechałem z Orkiestrą Filharmonii Świętokrzyskiej i zmieściliśmy się z dużą orkiestrą w sali Państwowej Szkoły Muzycznej przed jej remontem. Pamiętam, że to było duże wyzwanie, zakończone sukcesem, natomiast od 1996 roku, ulegając czarowi Dyrekcji Szkoły Muzycznej, miałem przyjemność przez dziewięć lat pracować pod wspaniałymi skrzydłami mentorki i opiekunki – czyli pani Magdaleny Pamuły.
          Można śmiało powiedzieć, że nasza współpraca zaczęła się już w 1992 roku, bo kilkakrotnie gościłem w Stalowej Woli z koncertami, a później zaprosiłem swojego guru, mentora prof. Anatolija Kardaszewa, którego poznałem w Odessie w 1992 roku z rekomendacji wybitnego pianisty Aleksieja Botwinowa, który później również wielokrotnie gościł w Stalowej Woli. Byłem wówczas jeszcze dość młody i cały czas szukałem inspiracji, aby doskonalić swój warsztat pianistyczny, swoje horyzonty. Po koncercie, który miałem w Filharmonii w Odessie w listopadzie 1991 roku, Aleksiej Botwinow powiedział mi, że jego profesorem był Anatolij Kardaszew i doradził mi, żeby się z nim spotkać, bo z pewnością dostanę wszystko, czego oczekuję.
          Miałem już wówczas kontakty z prof. Wierą Gronostajewą, która reprezentuje typowo rosyjską szkołę pianistyczną, a studiowałem w Krakowie u prof. Ireny Sijałowej-Vogel, która była aspirantką Harry’ego Neuhausa i cały czas wokół tej szkoły pianistycznej się obracałem.
          W osobie prof. Anatolija Kardaszewa znalazłem nie tylko doskonałego pedagoga, ale również fantastycznego przyjaciela, można nawet powiedzieć, że był dla mnie drugim ojcem.

          Dzisiejszy wieczór poświęcony jest pamięci prof. Anatolija Kardaszewa.
          - Często nam się wydaje, że ludzie nam bliscy zawsze są. Profesor zawsze był, chociaż miał dużo kłopotów ze zdrowiem, nawet 10 lat temu wszyscy myśleli, że już nas opuści, a on walczył dzielnie, nie poddawał się i przez ostatnie lata rzeczywiście bardzo dbał o siebie i wszystko wskazywało na to, że jest w doskonałej formie. Rozmawiałem z Profesorem 5 grudnia 2018 roku, w dniu Jego 85. urodzin i byłem przekonany, że jeszcze długo będzie z nami. W tym wieku zdarza się jednak, że Pan Bóg gasi świeczkę jednym pociągnięciem. Profesor położył się spać i już się nie obudził. Zostawił po sobie całe pokolenia pianistów.
Dzięki temu, że miałem szczęście go poznać i wielokrotnie gościł w Stalowej Woli jako konsultant, jako członek jury Międzynarodowego Konkursu im. Janiny Garści, i tutaj „ogrywaliśmy” razem koncerty na dwa fortepiany, które przygotowywałem pod Jego kierunkiem, a tych koncertów było, jak policzyłem, około 20.
          Mogę powiedzieć, że w moim dorosłym pianistycznym życiu Profesor pełnił bardzo ważną rolę, ponieważ od strony czysto warsztatowej postawił moją pianistykę na światowym poziomie i dzięki niemu zrozumiałem, jak uczyć. Teraz to wszystko przekłada się na moich uczniów. Zawsze jak rozwiązujemy z uczniami jakieś problemy, czy jak słucham ich gry, albo sam jestem tuż po koncercie, myślę, co by powiedział Profesor, na co by zwrócił uwagę.
          Był człowiekiem, który nie lubił kompromisów, mówił to, co myśli od razu, a kiedy nic nie mówił, to wiedziałem, że nie jest dobrze i muszę się starać. Kiedy wydawało mi się, że jest dobrze, to on mówił zazwyczaj – „jak zagrasz to 20 razy pod rząd i nie pomylisz się, wszystko będzie tak jak trzeba, to możesz wtedy powiedzieć, że umiesz ten utwór”. Jakby nigdy nie było dość tej pracy.
          Profesor Anatolij Kardaszew należał do osób niezwykle skromnych. Można powiedzieć, że jego działalność koncertowa jako pianisty była w pewnym sensie na marginesie jego działalności pedagogicznej. Był niezwykle cenionym pedagogiem Konserwatorium Odesskiego i często spędzał tam całe dnie siedem dni w tygodniu. Żył tą pracą i gdyby mu ktoś nie pozwolił uczyć, to byłoby to największe dla niego nieszczęście.
Swoją pasja zarażał swoich uczniów. Pewnie dlatego również ja nie traktuję zawodu muzyka jako pracy, a jako pasję.
          Cieszę się, że mamy, jak ja to mówię, pełne koło kwintowe, bo jednym z moich wychowanków w Stalowej Woli jest Jacek Ciołczyk, który tutaj poznał Profesora podczas warsztatów i skończył w jego klasie Akademię Muzyczną w Odessie, a dzisiaj razem pracujemy w Kielcach.
Udało mi się namówić mojego wychowanka, żeby podjął pracę w szkole, którą od 15-tu lat kieruję i jest niezwykle lubianym, cenionym pedagogiem i akompaniatorem.
          Życie nie pozwoliło mi być na pogrzebie prof. Anatolija Kordaszewa, ale pojechał Jacek i reprezentował całe środowisko.
Dzisiaj wspominamy Profesora z wielkim wzruszeniem.

          Jest z nami wyśmienita pianistka Tatiana Szewczenko, także bardzo blisko z Profesorem związana.
           - Kiedy dzisiaj jechaliśmy do Stalowej Woli, Tatiana wyznała mi, że z Profesorem znali się bardzo dobrze 50 lat. To był związek bardzo uczuciowo, merytorycznie, duchowy, bo oprócz tego, że pani prof. Tatiana Szewczenko jest doskonałym pedagogiem i pianistka koncertującą – to Profesor zawsze był dla niej guru – tak samo jak dla nas wszystkich. Zawsze dla nas liczyło się ostatnie zdanie prof. Kardaszewa.

          Przyznam się, że ulegałam panującej w środowisku muzycznym opinii, że jest Pan wybitnym specjalistą w kreacjach utworów fortepianowych George’a Gershwina. Po dzisiejszym koncercie uważam, że byłam w błędzie.
          - Debussy to jest moja miłość. Zadecydował o tym przypadek, bo lubiłem jego muzykę już będąc uczniem szkoły muzycznej II stopnia, dzięki wycieczkom do Warszawy i Krakowa. Już wtedy moim ulubionym miejscem była księgarnia nutowa przy ulicy Nowy Świat albo na krakowskim Rynku. Kiedy dotykałem nut z utworami Debussy’ego czy Brahmsa, bardzo to przeżywałem. Podobnie było podczas studiów i to mi pozostało, bo później często zamawiałam nuty wartości nawet tysiąca złotych i później wielkie paczki przesyłano mi do domu. Dzisiaj mam poważną bibliotekę nutową i książkową również. Ja po prostu tym żyłem, to była moja pasja i do dzisiaj mi to pozostało.
           Jedną z takich ciekawostek była Fantazja na fortepian i orkiestrę Claude Debussy’ego, którą kupiłem w wydaniu Petersa. Było to bodajże w 1986 roku i kiedy w 1988 roku kończyłem studia w Krakowie, zastanawialiśmy się nad repertuarem na dyplom. Postanowiłem sięgnąć po coś, o czym w Krakowie nikt jeszcze nie pisał. Byłem już po lekturze książki „Światło księżyca” – troszkę z pogranicza beletrystyki i muzyki oraz fachowej książki o Debussym. Zacząłem słuchać jego muzyki, która mnie zafascynowała i napisałem pracę, jak ja widzę tę Fantazję, chociaż nie miałem jej jeszcze w repertuarze i nie znałem jej z nagrań, ale dokonałem dokładnej analizy utworu, posługując się jedynie wyobraźnią. Okazuje się, że taka kolejność – najpierw usłyszenie utworu w wyobraźni, sprawdza się. W obecnych czasach trudno to robić, bo prawie wszystko zostało już nagrane, często wiele razy.
          Pierwszym wykonawcą partii solowej Fantazji Debussy’ego, którego nagranie usłyszałem, był Aldo Chiccolini i okazało się, że intuicja mnie nie zawiodła. Do dzisiaj uważam, że to jest najlepszy odtwórca tego utworu. Mam inne nagrania, ale one do mnie nie przemawiają tak, jak to z Aldo Chiccolinim – niezwykle świeże i pełne radości.
          Pracowałem później nad tą Fantazją wspólnie z prof. Kardeszewem i wiele się jeszcze o tym utworze dowiedziałem. To jest miara jego geniuszu. Taki był system pracy z Profesorem, że nie wychodzi się na scenę, jeśli się nie zna swoich możliwości.
Jeśli tylko mam taką szansę, to korzystam z wieloletniej przyjaźni z panią Tatianą Szewczenko i gramy wspólnie sporo koncertów, m.in. „Karnawał zwierząt” czy Koncerty Bacha.
          Pracując z uczniami także staram się ich tak przygotować, aby jak najwięcej grali. Nieważne jest gdzie, nieważne jest, na jakim instrumencie i nieważne dla jakiej publiczności. Zawsze mamy ten sam cel – zmierzyć się z ideałem dzieła. Występy przed publicznością sprawiają, że kolejna interpretacja jest zawsze bogatsza, pełniejsza.

           Wiem, że wkrótce wykona Pan tę Fantazję z Orkiestrą Filharmonii w Koszycach, ale nie wiem, czy będę się mogła wybrać na ten koncert, chociaż chętnie bym posłuchała tego utworu z orkiestrą.
          - Może kiedyś się uda mi się wykonać ją z orkiestrą Filharmonii Podkarpackiej. Dzisiaj ta fantazja pojawiła się nie tylko dlatego, że mam ją wykonać w Koszycach, ale także ze względu na wspomnienie o prof. Kardeszewie, którego niezwykle cenię i wiele mu zawdzięczam. Pamiętam, jak pracowaliśmy nad III i później V Koncertem fortepianowym Beethovena, Rapsodią i Koncertem fortepianowym Gershwina, Wariacjami symfonicznymi Cesara Francka, Koncertem g-moll Saint Saënsa, Koncertem f-moll Chopina, Koncertem a-moll Griega, I Koncertem Szostakowicza – bardzo dużo było tych utworów.
          Kiedy byłem młodszy i nie pełniłem obowiązków dyrektora Państwowej Szkoły Muzycznej I i II stopnia w Kielcach, to mogłem sobie pozwolić na wyjazdy do Odessy i czasami siedziałem tam nawet po trzy tygodnie pracując nad repertuarem. Wszystko, nad czym pracowałem z Profesorem, wykonywałem na scenie wielokrotnie i w różnych krajach.
          Profesor nigdy nie mówił mi tego wprost, ale pani Tatiana wielokrotnie słyszała pochwały pod moim adresem, i często powtarzał, że wysoko ceni moją osobę. Ubolewał, że podejmuję się wielu różnych działań, bo gdybym ćwiczył po kilka godzin dziennie więcej, byłbym w zupełnie innym miejscu.

           Odbywało się to z pewnością kosztem rodziny.
          - To prawda, żona zostawała wtedy sama z dziećmi, ale moja żona jest bardzo wyrozumiała i wiedziała, że gdyby mi zabroniła mojej wielkiej pasji, jaką jest muzyka, byłbym bardzo nieszczęśliwym człowiekiem. Dzięki temu, że miałem takie domowe zaplecze, mogłem zrealizować wiele ciekawych pomysłów

          Powróćmy jeszcze do dzisiejszego wieczoru, który nie zakończył się na wykonaniu Fantazji Debussy’ego.
          - W Fantazji pani Tatiana Szewczenko wykonywała partie całej orkiestry na stojącym obok fortepianu pianinie. Później graliśmy utwory na fortepian solo. Pani Tatiana Szewczenko wykonała jeszcze „Sztuczne ognie” Claude Debussy’ego i „Melodię” Myroslawa Skoryka, a ja zakończyłem Sarabandą Paderewskiego, którą Profesor Kardaszew bardzo lubił i ten utwór był bardzo stosownym finałem części muzycznej.

          Kiedy można się wybrać na Pana koncert do Koszyc?
          - Gram tam 14 marca 2019 roku, z bardzo dobrą orkiestrą z Koszyc pod batutą dyrygenta z Pragi. W Koszycach jest cudowna sala i doskonały fortepian. Trochę podobna do rzeszowskiej, bo ja bardzo lubię Filharmonię Podkarpacką. Są miejsca, w których nie czuję się tak dobrze, jak w Rzeszowie i Koszycach. Moim marzeniem jest zagrać tę Fantazję z Filharmonią Podkarpacką, a wcześniej, bo na początku czerwca może wykonam ją w Białymstoku. Spróbuję namówić dyrektora Błaszczyka, aby zamienić Koncert Saint-Saënsa na Fantazję Claude Debussy’ego, bo myślę, że dla publiczności będzie to dużo ciekawsze.

           Wspomnieliśmy już, że jest Pan dyrektorem Państwowej Szkoły Muzycznej I i II stopnia w Kielcach, ale w tych miesiącach kończy Pan już przygotowania związane z kolejną edycją Międzynarodowego Festiwalu Muzycznego im. Krystyny Jamroz w Busku-Zdroju.
           - Tak, to już będzie 25-ta edycja – można powiedzieć: dzieło życia. Wracając do sylwetki prof. Anatolija Kordaszewa, którego wspominamy, chcę powiedzieć, że również występował w duecie z Tatianą Szewczenko podczas jednej z edycji, ale też wielokrotnie był gościem i wiem, że spędził w Busku-Zdroju bardzo szczęśliwe chwile swojego życia.
           Mam nadzieję, że w tym roku wszystko się uda „dopiąć” tak, jak sobie zaplanowałem. Pragnę, aby wystąpili: Mischa Maisky, Aleksandra Kurzak, Małgorzata Walewska, Tomasz Konieczny, Arnold Rutkowski, Wiesław Ochman, Konstanty Andrzej Kulka, Tomasz Strahl i kilka dobrych orkiestr, jak Sinfonia Iuventus, Sinfonietta Cracovia i liczę, że Finał odbędzie się z udziałem Orkiestry Symfonicznej Filharmonii Podkarpackiej.
          Specjalnym gościem Festiwalu i Szkoły Muzycznej w Busku Zdroju będzie Maestro Krzysztof Penderecki, który będzie miał swój wieczór jubileuszowy.
Mam nadzieję, że uda się to wszystko zrealizować.
Czeka mnie jeszcze, tak jak każdego menedżera festiwalu, trochę „żebractwa” u sponsorów, ale mam nadzieję, że z okazji jubileuszu będą trochę hojniejsi.
          Festiwal trwać będzie od 28 czerwca do 7 lipca. Będzie dużo pięknych wydarzeń i koncertów nie tylko z gatunku muzyki klasycznej, ale też troszkę jazzu oraz zawsze wzruszający szerokie grono publiczności Zespół Pieśni i Tańca „Mazowsze”, a dla wielbicieli rozrywki planujemy koncert Edyty Górniak.
          Busko-Zdrój jest coraz piękniejsze, bardzo pięknie się rozwija, rozwija się także sąsiedni Solec-Zdrój, luksusowych hoteli przybywa, poprawia się standard usług, a nasza oferta kulturalna jest także na wysokim poziomie.

          Spotkamy się na przełomie czerwca i lipca w Busku-Zdroju. Bardzo Panu i Pani Tatianie Szewczenko dziękuję za ten przepiękny, pełen niepowtarzalnych wzruszeń wieczór w kameralnym gronie w gościnnych progach salonu muzycznego pani Magdaleny Pamuły.
           - Ja także bardzo dziękuję. Cieszę się, że zostanie ślad tego pięknego wieczoru i również postaci, która może nie wszystkim jest bliska, ale jest kilka miejsc w Polsce, gdzie osoba prof. Anatolija Kordaszewa odcisnęła swoje piętno. Są to przede wszystkim Kielce i Stalowa Wola. Po tych, którzy odeszli, pozostają wspomnienia, ale pozostają też uczniowie. Profesor nie odszedł całkiem, bo pozostało wielu jego wychowanków, między innymi ja i moi uczniowie.

          Oby takich salonów, jak ten, było więcej, bo w dzisiejszych czasach prawie ich nie ma. Ja innego na Podkarpaciu nie znam.
           - To bardzo rzadkie zjawisko, ale okazuje się, że warto w dzisiejszych czasach wrócić do takiej formy kameralnego wykonywania muzyki.

Z Panem Arturem Jaroniem, znakomitym pianistą, pedagogiem i organizatorem życia muzycznego rozmawiała Zofia Stopińska 23 lutego 2019 roku w Stalowej Woli.

Zakochałem się w operze, ale lubię także operetkę

          Filharmonia Podkarpacka organizuje cykl przedsięwzięć artystycznych o nazwie BOOM w Filharmonii (Balet, Opera, Operetka, Musical). W znacznej mierze odbywają się one z udziałem Orkiestry Symfonicznej Filharmonii Podkarpackiej, a ich realizacja jest możliwa dzięki dotacji, jaką Filharmonia otrzymała z Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego w ramach współprowadzenia instytucji. Cykl ten cieszy się ogromnym zainteresowaniem, o czym najlepiej świadczy wypełniona po brzegi sala i gorące przyjęcie przez publiczność widowiska muzycznego „Zakochani w operetce”, którego wykonawcami, oprócz Orkiestry Filharmonii Podkarpackiej pod batutą Rubena Silvy i dwóch par tancerzy oraz Łukasza Lecha, który ten wieczór prowadził, byli także przede wszystkim świetni polscy śpiewacy: Katarzyna Laskowska – sopran, Bogumiła Dziel-Wawrowska – sopran, Piotr Rafałko – tenor i Adam Sobierajski – tenor.
          Z tego znakomitego grona udało mi się zaprosić do rozmowy Pana Adama Sobierajskiego – wyśmienitego tenora, którego bardzo cenię i lubię, a najczęściej możemy go ostatnio usłyszeć na scenach Opery Krakowskiej i Opery Śląskiej. Rozmowę rozpoczęłam od pytania o prezentowane w Rzeszowie widowisko „Zakochani w operetce”.

          Adam Sobierajski: Jest to widowisko, którego premiera odbyła się podczas Festiwalu im. Jana Kiepury w Krynicy, w sierpniu 2017 roku. Reżyserem prowadzącym zarazem spektakle jest red. Łukasz Lech, który pomyślał o pokazaniu publiczności pięknych fragmentów z operetek, ale jednocześnie pominąć wykonywane na wszystkich koncertach: „Co się dzieje, oszaleję”, „Usta milczą dusza śpiewa” i „Wielka sława to żart”, a zastąpić je wcale nie gorszymi, może nawet piękniejszymi ariami i duetami z takich operetek jak m.in.: „Gasparone”, „Bajadera”, „Błękitny zamek”. Te operetki bardzo rzadko są wystawiane, a są równie piękne, dlatego to widowisko jest zupełnie inne i bardzo interesujące.

          Zofia Stopińska: Cieszę się, że mamy przyjemność słuchać i oglądać Pana w Rzeszowie, bo nie gości Pan w naszym pięknym miejscu zbyt często – raz, może dwa razy w roku.
          - Raz czy dwa razy w sezonie to jak na tę samą Filharmonię, to i tak nie najgorzej, więc cieszę się bardzo, że kolejny raz mogę tu zaśpiewać.

           Warto podkreślić, że od operetki zaczęła się Pana zawodowa kariera.
          - Można tak powiedzieć, bo będąc na czwartym roku studiów otrzymałem z Teatru Muzycznego w Gliwicach propozycję zaśpiewania partii księcia Orlovsky’ego w premierze „Zemsty nietoperza” Johanna Straussa w reżyserii Jacka Chmielnika (nieżyjącego już, niestety). Tak się złożyło, że byłem sam w obsadzie tej roli i dlatego przez całe dwa i pół miesiąca intensywnie pracowałem na próbach.
          Powiem szczerze, że jak mnie Jacek Chmielnik usłyszał podczas pierwszej próby, nawet nie śpiewającego, tylko mówiącego teksty (bo książę Orlovsky więcej ma tekstu mówionego niż śpiewanego), był przerażony. Byłem jeszcze studentem i przyszło mi stanąć u boku takich gwiazd, jak: Gabriela Silva, Adam Zdunikowski czy Janusz Ratajczak, którzy w głównych rolach tego spektaklu byli mistrzami i dla mnie – studenta odezwanie się na próbie w tym towarzystwie było wyczynem. Po pierwszej próbie reżyser wypowiedział zdanie, które muszę ocenzurować: „Niech się pan k**** w tym roku Oscara nie spodziewa”. Od tego czasu Jacek Chmielnik rozpoczął ze mną pracę indywidualną, głównie nad tekstem. Byłem nawet u niego prywatnie w restauracji „Grube ryby” w Zabierzowie pod Krakowem i spędziliśmy tam też kilka godzin nad tym tekstem. Na każdej próbie było coraz lepiej. Na bankiecie po premierze znalazłem się gronie wymienionych już solistów, dyrekcji, realizatorów spektaklu i innych zaproszonych gości, Jacek Chmielnik powiedział mi publicznie największy komplement: „Panie Adamie, 30 lat pracuję w telewizji, dramacie, operze, ale takiego skoku i postępu od zera do tej premiery jeszcze nie widziałem”. Po debiutanckim spektaklu i tych słowach byłem w siódmym niebie.
          Dzisiaj mogę tylko ubolewać, że po 12-tu latach od mojego debiutu, Gliwicki Teatr został wygaszony, została zmieniona formuła, bo teoretycznie on funkcjonuje pod nazwą Teatr Miejski w Gliwicach, ale już nie można się tam udać na operetkę czy musical. Wszyscy artyści zostali zwolnieni. Ubolewam, bo od mojej premiery do zamknięcia śpiewałem tam Orlovsky’ego w „Zemście nietoperza”.
Dużo na tej scenie nauczyłem się, szczególnie jeśli chodzi o stronę aktorską, bo prawdziwa nauka zawodu zaczyna się dopiero na scenie podczas pracy z reżyserami i dyrygentami.

          Aktualnie w swoim repertuarze ma Pan sporo partii operetkowych, ale chyba przeważają jednak partie operowe.
          - Tak naprawdę od początku chciałem śpiewać w operze, bo zakochałem się w operze. Nasz scenariusz tak naprawdę pisze życie, bo jeśli otrzymałem propozycję debiutu w operetce, a później kontraktu na cały sezon i na kolejne sezony oraz propozycje kolejnych ról operetkowych, to uczyłem się i śpiewałem w operetce, co wcale nie zmieniło moich uczuć do opery.
          W 2005 roku ukończyłem Akademię Muzyczną śpiewając w spektaklu „Cyganeria” Giacomo Pucciniego. Można powiedzieć, że zacząłem przygodę z ukochaną operą od wysokiego C, bo w arii Che gelida manin (Ta rączka taka zimna) jest to słynne la speranza!
Tak naprawdę ta „Cyganeria” realizowana była w koprodukcji z Operą Bytomską, bo było to studenckie przedstawienie, ale grała orkiestra opery, a dyrygował Tadeusz Serafin, ówczesny dyrektor, i spektakl odbył się na deskach Opery Bytomskiej. Wkrótce Opera zrobiła to na swój sposób i ja zostałem zaangażowany już zawodowo. Do dzisiaj ta „Cyganeria” jest w repertuarze Opery Śląskiej i śpiewałem w niej dokładnie w sobotę 19 stycznia (tuż po zakończeniu żałoby narodowej).
          Podkreślę jeszcze, że premiera tej „Cyganerii” odbyła się w 1980 roku, a ja w tym roku się urodziłem. Ćwierć wieku później, jako dyplomant Akademii Muzycznej, zaśpiewałem w dwóch spektaklach studenckich, a potem płynnie wszedłem do „Cyganerii” w tej samej scenografii, towarzyszy mi ona do dzisiaj.
           Po drodze były także propozycje występów w innych operach i bardzo się cieszyłem z każdej nowej produkcji operowej i mój repertuar się powiększał, ale to wcale nie oznacza, że nie lubię śpiewać operetki. Niedawno zrobiłem sobie małe podsumowanie i okazało się, że połowę z 40 pierwszoplanowych ról mojego repertuaru stanowią role operowe i prawie tyle samo operetkowe.

          Etatowo związany jest Pan z dwiema operami – Śląską i Krakowską.
          - Po kilku latach współpracy, od 2010 roku, jestem na stałe w Operze Śląskiej, a z Operą Krakowską związałem się w 2006 roku, bo w czerwcu dostałem propozycję zaśpiewania partii Adama w „Ptaszniku z Tyrolu”, a w następnym sezonie zostałem już zatrudniony.
          Może wspomnę jeszcze, że wcześniej przez 2 lata (2005-2007) byłem na etacie Teatru Muzycznego w Lublinie. W tym czasie ożeniłem się , a ponieważ moja małżonka studiowała w Krakowie, postanowiliśmy zamieszkać w tym mieście i dlatego bardzo ucieszyła nas propozycja dyrekcji Opery Krakowskiej po premierze „Ptasznika z Tyrolu”, bo mogliśmy mieszkać i pracować w jednym mieście.
Podziękowałem za współpracę w Lublinie i nowy sezon w Krakowie rozpocząłem od udziału w światowej prapremierze operetki Karola Szymanowskiego „Loteria na mężów”. Ten spektakl został nagrany na DVD i chyba jest jeszcze dostępny w niektórych księgarniach.

          Miałam szczęście oklaskiwać Pana w kilku miejscach oprócz Rzeszowa, bo w Bytomiu, Krakowie i Kąśnej Dolnej. Na każdej scenie czuł się Pan bardzo swobodnie – zawsze odnosiłam takie wrażenie.
          - Wiele osób mówi mi teraz, że powinienem założyć kabaret (śmiech).

          Naprawdę?
          - Jest pani zdziwiona i zaciekawiona, a ja nie lubię mówić o swoich walorach, ale wmawia mi się, że aktorstwo komiczne mam we krwi i należy to wykorzystywać. Muszę się przyznać, że pewnie dlatego na próbach jestem trochę niesfornym pracownikiem, ponieważ często żartuję, robię gagi sceniczne, a szczególnie kusi mnie w operetkach. Często reżyser albo dyrygent mnie temperują i przywołują do porządku, ale ta chęć włożenia swoich trzech groszy jest tak wielka, że nie potrafię nad nią zapanować. Dlatego często sceniczni przyjaciele mówią, że powinienem grać w komediach albo założyć kabaret. To nie zmienia faktu, że bezgranicznie kocham operę.

          Nie tak dawno, bo 50, a może jeszcze nawet 30 lat temu, artyści wykonujący w operze główne partie mieli jedynie dobre głosy. Teraz to nie wystarcza i trzeba mieć wiele innych talentów.
          - Świat szybko się zmienia, obecnie jest bardzo wielka konkurencja i reżyser ma wielkie możliwości doboru obsady do danej produkcji. Dobierając wykonawców, kieruje się nie tylko umiejętnościami wokalnymi artysty, ale także jego innymi umiejętnościami, przede wszystkim aktorskimi. Panuje teraz moda na wszelkie formy teatry muzycznego i na widowni jest sporo młodych ludzi (nie tylko 60+), a młodzi chcą oglądać na scenie ciekawe widowisko z dobrymi, pięknie wyglądającymi śpiewakami. To już nie te czasy, że starczyło pokazać się na scenie, pięknie zaśpiewać, zrobić dwa kroki w lewo i dwa w prawo.

          Wielu reżyserów realizując premiery oper, wprowadza różne zmiany, przenosi się akcje do innej epoki, a nawet zmienia się libretto.
          - Przyznam szczerze, że nie jestem fanem zmian. Jeśli zmienia się libretto, miejsce akcji czy przenosi się akcję do innej epoki, a wiadomo, że to wymaga także zmiany scenografii i kostiumów, to trudno mi to zaakceptować. Jestem artystą i nieraz biorę udział również w takich spektaklach, ale mnie odpowiadają produkcje realizowane zgodnie z tym, czego chcieli autor libretta i kompozytor. Często się słyszy, że nie można bazować jedynie na tym i do każdej nowej produkcji trzeba wnieść coś nowego. Ja jednak upieram się, że każda produkcja powinna być realizowana zgodnie z librettem i tym, co napisał kompozytor, w scenografii i kostiumach z danej epoki, to nic więcej nie trzeba dodawać i publiczności będą się podobać takie spektakle. Nie bardzo rozumiem, dlaczego w XXI wieku mamy pokazywać ludziom na scenie to, co ich otacza – nie kostiumy z epoki, tylko ubiera się nas w garnitury, smokingi, a nasze sceniczne koleżanki występują w różnych modnych aktualnie spodniach, bluzkach, tunikach czy wieczorowych sukienkach, które widzimy na współczesnych balach i różnych innych imprezach. Przychodząc do opery, publiczność z pewnością chce zobaczyć coś innego. Pokażmy im epokowe kostiumy i scenografię. Nie zmieniajmy tego, co jest genialne.

          Zauważyłam, że jeśli Pan nie ma koncertu czy spektaklu w tym samym miejscu, to porozmawia Pan chwilę z kolegami, wsiada Pan do samochodu i jedzie do domu.
          - To prawda, ale dla mnie najważniejsza jest rodzina – żona, dziecko i dlatego staram się jak najszybciej wracać do domu. Nawet późnym wieczorem po spektaklu czy po koncercie – z Rzeszowa, a nawet z Bydgoszczy wracam do domu, bo chcę oderwać się troszkę od życia w teatrze i być tatą, i mężem. Jest tego bardzo dużo i muszę każdą chwilę wykorzystać.

          Ten rok będzie wypełniony pracą, podobnie jak poprzedni.
           - Zaczęło się tuż po świętach od pięciu koncertów sylwestrowo-noworocznych Trzech Tenorów w Filharmonii Śląskiej w ciągu czterech dni, a śpiewaliśmy w składzie: Adam Zdunikowski, Tadeusz Szlenkier i ja. Później pojechałem na koncert Trzech Tenorów do Torunia, gdzie śpiewałem z Dariuszem Stachurą i Łukaszem Gajem. Do końca stycznia jeszcze kilka dni, a ja już mam za sobą 16 występów – w „Księżniczce Czardasza” w Bydgoszczy, „Zemście nietoperza” we Wrocławiu, w Bytomiu we wspomnianej „Cyganerii”, dzisiaj jesteśmy w Rzeszowie, a jutro śpiewam w „Baronie cygańskim” w Bytomiu, a od wtorku rozpoczynamy próby „Cyrulika sewilskiego” w Krakowie, w reżyserii Jerzego Stuhra. Premiera ma się odbyć 15 marca w Operze Krakowskiej.
          Na ten spektakl już dzisiaj zapraszam, bo Jerzy Stuhr zadebiutował jako reżyser operowy w „Don Pasquale” w 2016 roku. Spektakl zrealizował zgodnie z partyturą i wymogami epoki, sam także zagrał znakomicie rolę notariusza, a jego doświadczenia aktorskie bardzo pomogły w realizacji i recenzje były świetne. Dlatego z niecierpliwością czekamy na kolejną produkcję.

          Jak Pan znajduje czas na inną wielką pasję, którą jest sport?
          - Tak, sport jest moją pasją, a może wręcz nawet chorobą. Muszę się przyznać, że mam specjalną aplikację w telefonie i w laptopie. Nawet jadąc samochodem, sprawdzam, w czasie prób, na ile czas mi pozwala, oglądam na żywo. Sport, a w szczególności piłka nożna, to moja druga miłość, a może nawet pierwsza, bo od dziecka marzyłem, aby zostać piłkarzem i byłem dość mocno związany z piłką nożną. Wyszło inaczej, ale pasja została. Jak tylko w poniedziałki jestem w domu, bo jest to teoretycznie wolny dzień w teatrach operowych, to staram się z kolegami pójść na salę i pograć co najmniej dwie godziny w piłkę nożną.

           Kondycja fizyczna często przydaje się także na scenie. Proszę powiedzieć, jak naprawdę jest u Pana z miłością? Mówił Pan kilkanaście minut temu o wielkiej miłości do opery.
           - Moja miłość do opery jest wielka i nie wyobrażam sobie w tej chwili, abym robił coś innego. Mam nadzieję, że to się już nie zmieni.

Zawsze chciałem być dyrygentem

           „Wschód – Zachód, czyli z Broadway’u do Hollywood” – tak zatytułowany był jeden z koncertów, które odbyły się w Filharmonii Podkarpackiej w lutym – dokładnie 8 lutego 2019 roku, a w roli głównej wystąpiła Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Podkarpackiej, którą dyrygował i przybliżał także utwory publiczności Mariusz Smolij, zaliczany do grona najwybitniejszych dyrygentów swojego pokolenia zarówno w Stanach Zjednoczonych, jak i Europie. W programie znalazły się znane tematy ze znanych filmów, do których muzykę skomponowali m.in. J. Williams i H. Mancini, suity najpopularniejszych utworów wykonywanych na Brodway’u, popularne tańce kubańskie oraz suity utworów Louis’a Armstronga i Duke’a Ellingtona.
          Publiczności ten koncert bardzo się spodobał, o czym najlepiej świadczą gorące oklaski zarówno po bardzo interesujących zapowiedziach dyrygenta, jak i po utworach oraz bis gorąca owacja na stojąco na zakończenie.
          Pan Mariusz Smolij, znakomity mistrz batuty, znalazł czas na rozmowę przed koncertem i rozpoczęliśmy ją od pytań dotyczących programu zbliżającego się wydarzenia, które w pewien sposób nawiązuje do ubiegłorocznego koncertu, podczas którego Artysta po raz pierwszy współpracował z naszą Orkiestrą.

          Mariusz Smolij: Program utrzymany jest w tej samej stylistyce, którą w Ameryce nazywamy „AMERICAN POPS”, czyli amerykańska muzyka popularna, na którą składają się elementy lekkiej symfoniki, pisanej głównie przez kompozytorów amerykańskich. To muzyka powiązana z filmem, teatrami muzycznymi na Broadway’u, z jazzem i z elementami folkowo-etnicznymi. Mamy ogromne bogactwo utworów komponowanych w tej stylistyce oraz wspaniale zaaranżowanych i wiele amerykańskich orkiestr sięga po tego typu repertuar, który cieszy się ogromną popularnością. Ta muzyka spełnia ważną funkcję edukacyjną dla wielu osób, które nie miały szczęścia w młodym wieku zetknąć się z muzyką klasyczną i trudno im przekroczyć próg Filharmonii. Proponując im znane melodie w opracowaniu na orkiestrę symfoniczną, mamy szanse przygotować je do odbioru muzyki klasycznej.

          Zofia Stopińska: Bardzo przyjemnie słucha się takich utworów, połączonych często w suity, ale dla orkiestr symfonicznych nie jest to łatwy program, bo wymaga wielkiej dokładności i koncentracji.
           - To prawda, jest to muzyka bardzo łatwa i przyjemna do słuchania, ale nie jest łatwa do grania, szczególnie dla orkiestr wschodnioeuropejskich. Ta muzyka nie jest bliska naszemu naturalnemu stylowi i podejściu do muzyki, a nawet sposobowi kształcenia, bo jest ona zorientowana na rytm, puls, czasami nawet inną interpretację rytmu. Wiele rzeczy w muzyce swingowej i jazzowej nie jest zapisanych i trzeba je znać, i czuć, aby je odpowiednio zagrać. To, co się dzieje pomiędzy poszczególnymi kreskami taktowymi i nutami, wymaga znacznie większej uwagi od orkiestry niż w muzyce tradycyjnej. Wielu dyrygentów mówiło mi i sam także wielokrotnie się przekonałem, że orkiestra po wykonaniu takiego programu, kiedy w następnym tygodniu przechodzi do Beethovena czy Mozarta, ma znacznie większą dyscyplinę rytmiczną niż wcześniej i ten Beethoven brzmi lepiej.

          Pana działalność zatacza coraz to szersze kręgi i aktualnie regularnie odwiedza Pan trzy kontynenty.
          - Tak, to są trzy kontynenty, bo mieszkam w Stanach Zjednoczonych – mój dom jest w Houston w Teksasie. Prowadzę na stałe dwie orkiestry w USA – symfoniczną z stanie Louisiana i kameralną w stanie New Jersey. Jestem także dyrektorem artystycznym Toruńskiej Orkiestry Symfonicznej w Polsce, a oprócz tego jestem też gościnnym profesorem i dyrygentem w Konserwatorium w Tianjin w Chinach.

          Regularna obecność w wymienionych przez Pana ośrodkach muzycznych wymaga dokładnego planowania kalendarza koncertowego z dużym wyprzedzeniem, a także można powiedzieć, ciągłego „życia na walizkach”.
           - Jest dokładnie tak, jak Pani powiedziała. Wymaga to ogromnej dyscypliny, planowania, stałego uczenia się i niezwykle wyrozumiałej żony oraz reszty rodziny (śmiech).
Żona czasami ze mną podróżuje, ale najczęściej muszę jeździć sam.

          Jak często przyjeżdża Pan do Polski?
          - Często i bardzo regularnie, bo każdego roku dyryguję od 10 do 12 programów z Toruńską Orkiestrą Symfoniczną. Zmieniłem nieco tryb pracy z orkiestrą i często przygotowujemy koncerty w czasie 2 lub 3 prób, organizujemy także koncerty z cyklu Symfonika familijna, które również przygotowujemy w krótkim czasie. Ilość programów jest większa niż ilość tygodni, ale spędzam dość dużo czasu w Toruniu i jest to także związane z planowaniem oraz z pracą z orkiestrą. Zawsze jestem w stałym kontakcie z Toruńską Orkiestrą Symfoniczną.

          Podróże do Polski i stała praca tutaj są chyba dla Pana bardzo ważne.
          - Oczywiście, dla kogoś, kto tutaj wyrósł i wykształcił się, ten łącznik emocjonalny, tradycyjny i historyczny jest niezwykle ważny. Bardzo się cieszę z tego, że mam taką możliwość.

          Wiem, że dość długo uczył się Pan grać na skrzypcach i wszystko wskazywało na to, że będzie Pan bardzo dobrym skrzypkiem. Kiedy Pan zamienił smyczek na batutę?
          - Zawsze chciałem być dyrygentem i zacząłem realizować marzenia już w Liceum Muzycznym w Katowicach. Świetna nauczycielka, która prowadziła zajęcia z kształcenia słuchu i historii muzyki, prowadziła także raz w tygodniu dodatkowo lekcje dla starszych uczniów, którzy interesowali się dyrygowaniem i bardzo słusznie nazywaliśmy to dyrygowaniem, a nie dyrygenturą. Brałem udział w tych zajęciach z wielką przyjemnością, ale jeszcze wcześniej wiedziałem, że aby zostać dyrygentem, najpierw muszę być kompetentnym muzykiem, grającym na jakimś instrumencie lub śpiewającym, może kompozytorem, ale trzeba być dobrze wykształconym w jakiejś dziedzinie muzyki i dopiero później można zostać liderem. Zanim się powie innym ludziom, co i jak mają grać, to trzeba samemu wiele na ten temat wiedzieć i dla mnie to było bardzo oczywiste.
           Miałem szczęście, że będąc już na studiach, grałem w Wielkiej Orkiestrze Symfonicznej Polskiego Radia w Katowicach, która dzisiaj działa pod nazwą Narodowa Orkiestra Symfoniczna Polskiego Radia. Jest to znakomita orkiestra, i miałem okazję poznać wielu wspaniałych dyrygentów, którzy z z tym zespołem pracowali. Zawsze fascynowała mnie muzyka kameralna, która jest bardzo dobrym pomostem pomiędzy graniem solowym, a graniem w dużych zespołach. Wspólnie z kolegami założyliśmy w czasie studiów kwartet, który wkrótce przyjął nazwę Kwartet Smyczkowy im. Krzysztofa Pendereckiego. Wygraliśmy parę konkursów i wyjechaliśmy jako Kwartet na stypendium do Stanów Zjednoczonych. Mieliśmy tam bardzo dużo koncertów.
          Po wcześniejszych doświadczeniach w orkiestrze symfonicznej i opanowaniu bardzo dużego repertuaru kameralnego, postanowiłem realizować swoje marzenia i rozpocząłem studia dyrygenckie w Ameryce. Ogólne wykształcenie i w zakresie gry na skrzypcach otrzymałem w Polsce, ale dyrygenturę studiowałem w Ameryce.   Z perspektywy czasu uważam, że było to dobre połączenie – dobrych tradycji europejskich z trochę innym, świeższym spojrzeniem na pracę i rolę dyrygenta we współczesnym świecie, rolę dyrygenta jako adwokata orkiestry, adwokata muzyki, adwokata tego, co robimy i co w dzisiejszej rzeczywistości jest ważne.
To połączenie było naturalne i bardzo dobre.

          Wiele się dzisiaj mówi o konieczności promocji muzyki polskiej, o wielkich zaniedbaniach w tej dziedzinie sztuki. Będąc często w Polsce, ma Pan chyba okazję dyrygować wieloma dziełami polskich twórców różnych epok, ale w innych krajach Europy czy Ameryki chyba sporadycznie?
           - Zawsze starałem się promować polski repertuar symfoniczny, dyrygując na całym świecie, bo to była dla mnie naturalna pasja. Uważam, że ten repertuar dobrze znam i czuję się komfortowo, przygotowując go z innymi orkiestrami i dla innej publiczności.
           Dokładnie 20 lat temu, kiedy Polska obchodziła 80-lecie odzyskania niepodległości, zorganizowałem w Chicago (byłem wówczas profesorem na Uniwersytecie w Chicago), chyba największą do dzisiaj jednorazową prezentację polskiej muzyki klasycznej poza Polską. Był to dziewięciodniowy, a może nawet dziesięciodniowy festiwal, podczas którego codziennie odbywały się dwa koncerty – były chyba cztery koncerty symfoniczne, szereg recitali, koncerty kameralne oraz prezentacja zespołu ludowego. Nie potrafię Pani powiedzieć, ile godzin muzyki polskiej wówczas wykonaliśmy, ale wydaje mi się, że był to rekord, którego do dzisiaj nikt nie pobił.
          Oprócz tego, staram się promować dzieła polskich kompozytorów w różnych miejscach na świecie. Utworami Lutosławskiego, Góreckiego, Karłowicza, Wieniawskiego, Chopina i Jarzębskiego dyrygowałem w Japonii, w Chinach, w Stanach Zjednoczonych, Kanadzie i większości krajów europejskich. Staram się przez cały czas promować polską muzykę.

          Jest Pan znanym i cenionym dyrygentem na świecie i nie musi się Pan martwić o brak propozycji, a raczej o brak czasu na realizację wszystkich zaproszeń, ale to wszystko okupione jest tytaniczną pracą.
          - Nic w życiu nie dostajemy za darmo. Za wszystko się płaci – czasem, uwagą, wysiłkiem. Aby zrealizować taki napięty kalendarz, jaki mam, muszę pracować około 16 godzin na dobę. Nie wiem, co to jest weekend, wakacje są przeważnie z muzyką, ale mogę tak pracować dlatego, że muzyka jest dla mnie pracą, hobby, przyjemnością i wyzwaniem. To jest po prostu zajęcie, które ja lubię.
           Zawód dyrygenta jest bardzo złożony, bo trzeba samodzielnie pracować z partyturą, potrzebna jest wyobraźnia i słuchanie, często praca przy fortepianie, później praca z różnego rodzaju orkiestrami, gdzie z kolei potrzebne są umiejętności z dziedziny psychologii, aby znaleźć właściwą chemię, właściwy język, słowa, ruchy z danym zespołem. To, co skutecznie działało w pracy z jedną orkiestrą, niekoniecznie sprawdza się w pracy z innym zespołem.
Oddzielną kwestią jest praca ze znakomitymi solistami, kompozytorami, aranżerami...
          Bardzo ważna jest praca poza podium, a w Ameryce ta umiejętność jest wręcz niezbędna, czyli zbieranie pieniędzy. Trzeba tłumaczyć wielu sponsorom, dlaczego to robimy, dlaczego to jest ważne, dlaczego ta muzyka jest istotna dla kogoś, kto ma 18 lat, ojciec jest z Malezji, a mama jest z Peru i mieszkają w Texasie, a jego etniczne korzenie są południowoamerykańskie i dalekowschodnie, dlaczego muzyka Mozarta jest ważna, aby jej słuchał w wykonaniu instrumentu, który nazywamy orkiestrą symfoniczną, i poznał takie brzmienie, ponieważ u niego w domu grają jedynie na dużych bębnach.
Przez to, że jest taka „multikulturowość” w Ameryce, a także masa różnego rodzaju muzyki popularnej, dyrygenci, którzy kierują orkiestrami symfonicznymi, muszą bardzo często, zanim się zaprezentują na estradzie, tłumaczyć, dlaczego to, co robimy, jest ważne.
          Na początku nie czułem się dobrze w tej roli i nie byłem pewny, czy to naprawdę trzeba robić, dlaczego ja muszę to robić, a nie manager. Przekonałem się, że w rzeczywistości, w której tam żyjemy, to jest część mojej pracy i w sumie lubię to robić, bo to także zmusza mnie do pewnych przemyśleń. Sam sobie muszę odpowiedzieć na pytania: dlaczego my to robimy, dlaczego to jest ważne dla młodych ludzi, dlaczego każdy człowiek chociaż raz w życiu powinien wysłuchać symfonii Beethovena. To wszystko zmusza mnie także do rozwoju na poziomie intelektualnym, emocjonalnym i artystycznym.

          Wracając do podróży artystycznych – występował Pan już na wszystkich kontynentach?
          - Została mi jeszcze Australia. Najczęściej dyryguję orkiestrami w Ameryce Północnej i Europie, często jestem zapraszany do Ameryki Południowej, wiele razy dyrygowałem w Azji, byłem także zapraszany do Afryki. Mam nadzieję, że kiedyś uda mi się także odwiedzić artystycznie Australię.

          Dokonał Pan wielu nagrań dla renomowanych wytwórni płytowych w Ameryce i Europie. Nagrania te były nagradzane oraz doskonale oceniane przez krytyków. Bardzo lubię słuchać płyt, ale uważam, że na szczęście nawet najlepsze nagranie nie zastąpi nigdy koncertu, podczas którego słyszymy i widzimy wykonawców.
          - Nie ma takiej możliwości. Nawet jeśli potraktujemy dźwięk jako zjawisko czysto fizyczne, bo dźwięk to jest drgająca fala. Jeżeli ona wychodzi z instrumentu, to jest zupełnie inny rodzaj wibracji niż ten, który trafia do nas przez słuchawki czy głośniki i tego się nie da porównać.
Mam to szczęście, że stoję blisko orkiestry i jak orkiestra gra pełne forte, to ja czuję jakby promieniowanie przeze mnie przechodziło. To jest fantastyczne uczucie. Siedząc na widowni także czuję, jak te fale mnie oplatają.

          Często ma Pan czas chodzić na koncerty?
          - Jak tylko mam okazję, to chodzę na koncerty, bo uważam, że człowiek przez cały czas się uczy, także słuchając różnych wykonań. Ponieważ bardzo często przybliżam publiczności muzykę, którą wykonuję z orkiestrami, bardzo jestem ciekawy, jak robią to inni dyrygenci. Nawet jak jest to utwór, którym dyrygowałem 25 razy, to z wielkim zainteresowaniem słucham nie tylko wykonania, ale także komentarza, bo być może usłyszę coś, na co nie zwróciłem dotychczas uwagi. Uważam, że krótki komentarz jest bardzo potrzebny i jest kluczem do pewnych zjawisk, bo publiczność po 2 – 3 minutach takiej werbalnej introdukcji już inaczej słucha i więcej zyskuje, bez względu na to czy to jest utwór Duke’a Ellingtona, czy Ludwiga van Beethovena.

          Jak się Panu układała współpraca z Orkiestrą Filharmonii Podkarpackiej? Podkreślał Pan, że jest to efektowny, ale wymagający program.
          - To prawda, ale każdy dobry dyrygent wie, że w orkiestrze czym innym są technologia gry i technologia myślenia. Jeżeli znajdziemy wspólny język w technologii gry i w technologii myślenia, to mamy klucz do tego, żeby różne nowe style z powodzeniem wykonywać. Tego nie da się wypracować w ciągu piętnastu minut, a często nawet w czasie dwóch albo trzech dni.
          Podam jeden przykład. Gościnnie chyba najczęściej i najdłużej w Polsce dyryguję Orkiestrą Filharmonii Pomorskiej w Bydgoszczy. Tak się złożyło, że podczas pierwszego pobytu w Polsce, zaraz po studiach, dano mi szansę, abym poprowadził koncert w Bydgoszczy. Praktycznie od 25-ciu lat jestem tam raz w roku, a czasem nawet częściej. Od lat jestem zapraszany, aby przygotowywać programy z muzyką amerykańską i po tych wielu latach orkiestra już momentalnie wie, o co chodzi i brzmi prawie jak orkiestry amerykańskie, jeśli chodzi o stylistykę, ale to zabrało trochę czasu.
          Z Orkiestrą Filharmonii Podkarpackiej pracowałem przez tydzień i uważam, że to wystarczający czas. Oceniam to z perspektywy drugiej współpracy w okresie roku, czasami słyszę tu i ówdzie trochę inny akcent. Mogę to porównać do mojej znajomości języka angielskiego. Od wielu lat mieszkam w Stanach Zjednoczonych, znam dobrze język angielski, pisałem nawet książki i pracę doktorską, ale wiem, że jak mówię po angielsku, to słychać, że jestem obcokrajowcem. Podobnie jest, jak dobra polska orkiestra gra repertuar amerykański – czasami wkrada się inny akcent, ale chyba tylko ja to słyszę.
          Chcę podkreślić, że dobrze mi się pracuje z Orkiestrą Filharmonii Podkarpackiej i jeśli zostanę zaproszony z odpowiednim wyprzedzeniem, to chętnie przyjadę do Rzeszowa. Orkiestra jest otwarta, ambitna, chce grać i postęp od początku do końca tygodnia jest ogromny. Jestem pewien, że zagramy ten koncert z właściwą energią i entuzjazmem. Postaram się także przybliżyć Państwu tę muzykę, poprzedzając utwory krótkimi zapowiedziami, bo jestem przekonany, że każdy takich informacji potrzebuje. Liczę także na dobre przyjęcie publiczności, bo proszę mi wierzyć – dyrygent może szczególnie, ale także wszyscy wykonawcy czują pozytywną energię publiczności.

Dajemy młodym pianistom wiedzę, fantazję, kreatywność...

           Zofia Stopińska: XIV Międzynarodowe Forum Pianistyczne „Bieszczady bez granic”, które odbyło się pomiędzy 3 a 8 lutego 2019 roku w Sanoku, przeszło już do historii. Uczestnikom, mistrzom i organizatorom czas ten upłynął na intensywnej pracy. W stosunku do poprzednich, ta edycja Forum odznaczyła się rekordową liczbą uczestników. Głównym Organizatorem Międzynarodowego Forum Pianistycznego „Bieszczady bez granic” jest Podkarpacka Fundacja Rozwoju Kultury, wspierana przez Państwową Szkołę Muzyczną I i II st. w Sanoku, Społeczna Szkołę II st. w Sanoku, Narodowy Instytut Kształcenia, Klaster „Kulturalny Sanok” oraz Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego. W przedostatnim dniu trwania Forum poprosiłam prof. Jarosława Drzewieckiego – Prezesa Zarządu Podkarpackiej Fundacji Rozwoju Kultury, o chwilę rozmowy, która będzie już podsumowaniem tegorocznych wydarzeń.
          Jarosław Drzewiecki: Bardzo mi miło, że z pośrednictwem portalu „Klasyka na Podkarpaciu” mogę powitać melomanów z Podkarpacia i całej Polski.
Tak jak Pani już powiedziała, gościmy na Forum rekordową liczbę uczestników, bo prawie 500 osób przyjechało do Sanoka na różne elementy składowe Forum Pianistycznego „Bieszczady bez granic”. Gościmy w Sanoku młodzież z kilkunastu krajów świata. Szczególnie cenimy tych, którzy pokonali bardzo długą drogę, aby być z nami. Chyba najdalej mieli uczestnicy z Chin, a gościmy dwanaście osób z tego kraju, mamy jeszcze dwie osoby, które przyleciały z Chile, jedna z Kanady oraz dwadzieścia pięć osób z Moskwy. Ogromnie nas to cieszy, bo sława Forum Pianistycznego w Sanoku zatacza coraz to szersze kręgi i niedługo zabraknie hoteli w mieście, bo już mamy pewien kryzys mieszkaniowy w czasie, gdy Sanok staje się Zimową Stolicą Pianistyki.
          Bardzo się cieszymy, że to XIV już Forum jest tak oblegane, bo mamy bardzo dużo do zaoferowania. Mamy kilka elementów ważnych dla edukacji zarówno dzieci, jak i nauczycieli oraz młodych pianistów. Po raz pierwszy mogliśmy zaprosić orkiestrę symfoniczną, a było to moje marzenie, aby uczestnicy mogli zagrać z pełnym składem orkiestry koncerty symfoniczne – wielkie, romantyczne, wspaniałe koncerty, które były do tej pory nieosiągalne, jak Rachmaninowa czy Czajkowskiego. Marzeniem każdego młodego pianisty jest zagrać taki koncert. W tym roku, po raz pierwszy, mamy całe tournée z Orkiestrą Symfoniczną Filharmonii Lwowskiej, a solistami są młodzi, niezwykle utalentowani pianiści.

          Koncerty odbywają się w większości na Podkarpaciu, ale nie tylko.
          - Odbywają się w Krakowie, Warszawie, we Lwowie, Bydgoszczy, ale najwięcej jest ich oczywiście na Podkarpaciu. Prawie w każdej miejscowości, która predysponuje do ośrodka kulturalnego, jak Stalowa Wola, Jarosław, Przemyśl, Ustrzyki Dolne, Krosno, Mielec, Łańcut... To są miasta, które tworzą duże wydarzenia artystyczne, bo mają sale koncertowe i fortepiany. Tam przyjeżdżamy każdego roku i tworzymy już pewną tradycję naszych koncertów.

          Część nurtów tegorocznego Forum już się zakończyła, m.in. X Międzynarodowy Konkurs Pianistyczny „Młody Wirtuoz”.
          - W tym konkursie uczestniczyło prawie 150 młodych osób z całego kraju oraz z Rosji, Litwy, Białorusi i Ukrainy. Mamy poczucie, że ten konkurs się sprawdził i jest bardzo potrzebny. Wyniki już są ogłoszone i podobnie jak w latach poprzednich, w każdej z trzech grup część uczestników otrzymała tytuł „Złotego Wirtuoza”, część „Srebrnego Wirtuoza”, a część „Brązowego Wirtuoza”. Jurorzy przyznali także trzy nagrody Grand Prix – w grupie II otrzymała je Joanna Maja Jasnowska z Państwowej Ogólnokształcącej Szkoły Muzycznej w Warszawie, a w grupie III otrzymały je reprezentantki Rosji i Białorusi – Sophia Voronina z Moskwy i Biata Kabirava z Mińska.
           Wyróżnieni za wykonanie utworu laureaci „Złotego Wirtuoza” oraz laureatki Grand Prix wystąpiły w Koncercie laureatów X Międzynarodowego Konkursu Pianistycznego „Młody Wirtuoz”, ale laureatki Grand Prix będziemy Państwu stopniowo przedstawiać, ponieważ w nagrodę przyjadą do Sanoka za rok i wystąpią podczas Forum z recitalem. Jestem przekonany, że to zaproszenie jeszcze bardziej zmobilizuje je do pracy nad nowym repertuarem, aby jak najpiękniej zagrać podczas przyszłorocznego Forum.

          Wszystkie zajęcia i koncerty odbywają się w Sanoku w trzech miejscach: Państwowa Szkoła Muzyczna I i II stopnia, Sanocki Dom Kultury i Hotel Sanvit, gdzie także rozmawiamy.
          - Tak, to prawda, bo mistrzowie tutaj mieszkają i jednocześnie Szkoła Pedagogiki Fortepianowej ma tutaj swoją bazę wykładową. Codziennie mamy tutaj co najmniej dwa wykłady, a rano już od 8.00 rozpoczynają się tutaj zajęcia rehabilitacyjne.
Później, od 9 do 10 mamy jeden wykład w SDK, a od 10 do 14 odbywają się lekcje pokazowe wybitnych profesorów, następnie od 15 do 18.00 mamy dwa wykłady w SANVICIE, a o 19.00 udajemy się na koncert do SDK. Wczoraj mieliśmy wielkie święto muzyki, bo przyjechała do Sanoka Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Lwowskiej, solistami byli świetni młodzi uczestnicy Forum i słuchaliśmy wspaniałych koncertów S. Rachmaninowa i P. Czajkowskiego.

          W tych dwóch ostatnich dniach zapadają bardzo ważne decyzje: trwają przygotowania do jutrzejszej, organizowanej po raz pierwszy, Konferencji n/t „Rola instytucji kultury w rozwoju innowacyjnego społeczeństwa i współpracy międzynarodowej” oraz do Gali Finałowej.
          - Nasza odpowiedzialność związana z tą konferencją jest bardzo duża, bo organizujemy ją po raz pierwszy i nasze doświadczenie jest skromne, ale mamy znakomitych prelegentów w osobach: dyrektora Maxymiliana Bylickiego z Instytutu Muzyki i Tańca, dyrektora dra Krzysztofa Olendzkiego z Instytutu Adama Mickiewicza , dra Jerzego Kwiecińskiego, Ministra Inwestycji i Rozwoju, będziemy gościć pana Władysława Ortyla, Marszałka Województwa Podkarpackiego, i jest także zaplanowane moje słowo o Forum.

          Proszę jeszcze powiedzieć o nagrodach, bo Rada Artystyczna pewnie już zadecydowała, albo musi dzisiaj podjąć decyzję, komu przyznać nagrody i wyróżnia dla uczestników XIV Międzynarodowego Forum Pianistycznego „Bieszczady bez granic”, w tym najważniejszej nagrody „Złoty Parnas 2019”.
          - Przez cały czas szukamy sponsorów i jeśli ktoś z Państwa ma potrzebę podzielenia się i zafundowania młodemu artyście stypendium czy wyjazdu na koncert lub kursy, to bardzo prosimy. Nasza Fundacja liczy na takich darczyńców, dzięki którym możemy wspierać młodzież. Bardzo trudno jest rodzicom znaleźć środki na pokrycie wszystkich wydatków związanych z utrzymaniem młodego artysty i zapewnieniem mu całego procesu twórczego. Są rodziny, które nie mogą sobie pozwolić na sfinansowanie jakiegokolwiek wyjazdu dla swojego bardzo utalentowanego dziecka i jedynie środki zebrane od mecenasów pozwalają na jego rozwój, udział w konkursie, czy pokazanie się na koncercie. Ta pomoc jest potrzebna jak najwcześniej, w wieku kilku lub kilkunastu lat. Staramy się pomagać młodym utalentowanym ludziom na miarę naszych możliwości.
          Mamy wielu znakomitych darczyńców, pozwolę sobie wymienić tylko fundatorów nagród głównych Forum: Nagroda Artystyczna Elżbiety i Krzysztofa Pendereckich, Stypendium Artystyczne ufundowane przez Maxymiliana Bylickiego – Dyrektora Instytutu Muzyki i Tańca, to są środki finansowe, które mają ogromne znaczenie dla młodych ludzi.
          Ostatnio Tomasz Ritter dostał stypendium Państwa Pendereckich, co pozwoliło mu zakończyć rok akademicki w Konserwatorium w Moskwie, a później wygrać I Międzynarodowy Konkurs Chopinowski na Instrumentach Historycznych. Pięknie się odwdzięczył za przyznaną nagrodę i to jest chyba najlepsza droga, które bezpośrednio wspiera młodych ludzi.

          Może Pan już powiedzieć, kto wyjedzie jutro z Sanoka z nagrodą „Złoty Parnas 2019”?
          - Niestety nie, dlatego, że nie została jeszcze podjęta ostateczna decyzja. Mamy kłopot, bo poziom, który reprezentują uczestnicy, jest bardzo wysoki i wyrównany, co wynika z naszych bacznych obserwacji. Mamy 12 osób z Chin i wydaje mi się, że może tę nagrodę otrzymać przedstawiciel z tej grupy, przyjechało do nas 25 osób z Rosji, znakomicie grają i to także sugeruje, że może z Parnasem wyjedzie przedstawiciel tego kraju. Przyjechały tylko 2 osoby ze Słowacji, co może sugerować, że tej nagrody nie otrzyma Słowak. Można przyjmować zakłady, ale jest jeszcze za wcześnie na wiążące wypowiedzi. Zawsze o nagrodach informujemy dopiero w czasie Gali Finałowej w Sanockim Domu Kultury.
Wkrótce informacja będzie także dostępna na naszej stronie internetowej www.interpiano.pl

           Międzynarodowe Forum Pianistyczne „Bieszczady bez granic” to tylko jeden z projektów realizowanych przez Podkarpacką Fundację Rozwoju Kultury i pewnie macie już plany na najbliższe tygodnie i miesiące.
          - Mamy przed sobą ogromne wyzwanie – projekt, na który przygotowywaliśmy się właściwie przez całe życie, to jest promocja muzyki polskiej, bo w tej dziedzinie mamy ogromne zaniedbania i można powiedzieć, że to jest wielki wyrzut sumienia dla wszystkich władz, które do tej pory były. Nikomu się nie chciało zrobić ani jednego kroku w tym kierunku.
          Muzyka polska, która w XIX wieku była bardzo bogata, jest kompletnie zapomniana, co nie zdarza się w innych krajach. Podam dla przykładu Ukrainę, młody kraj, w którym wszyscy muszą grać muzykę ukraińską, podobnie jest u pozostałych naszych sąsiadów – Słowaków, Czechów, kraje skandynawskie, w których się hołubi swoich nielicznych kompozytorów.
Natomiast my nie wiemy, co w zasobach różnych archiwów muzycznych się znajduje, a może tam są genialne dzieła. Naszym obowiązkiem jest rozpocząć poszukiwania. Przed nami długa droga, ale trzeba rzucić kamyczek, który zamieni się w wielką lawinę.
          Konkurs Muzyki Polskiej im. Stanisława Moniuszki w Rzeszowie będzie pierwszym wielkim krokiem, który sprawi, że powstaną wydania, nagrania muzyki polskiej, a w filharmoniach można będzie usłyszeć koncerty nie tylko Chopina, Szymanowskiego i Paderewskiego. Jeżeli my zaczniemy promować polską muzykę, to jestem przekonany, że następne pokolenia będą to kontynuować.

          Aktualnie powstaje także mnóstwo nowych utworów, które także powinny być wykonywane.
          - Z tym jest o wiele łatwiej, bo muzyka współczesna jest dobrze promowana i często wykonywana. O nią nie należy się specjalnie martwić. Martwię się o tych, którzy już sami bronić się nie mogą, a ich dzieła i wiadomości o ich działalności są trudno dostępne. Przed nami wielka praca dla wielu muzykologów i archiwistów. Ich praca przypomina, i często podobna jest do poszukiwań detektywów, bo szukają wśród ogromu nut czegoś cennego i pięknego.
           Mamy realne szanse na zrealizowanie Europejskiego Festiwalu Akademii Muzycznych. To niezwykle wartościowy i cenny projekt, bo konsoliduje uczelnie na ich poziomie i nie chodzi tutaj o władze, tylko uczelnie. Chciałbym, aby było to forum promujące uczelnie, które pokazują swoje możliwości, co mają do zaoferowania, a studenci – podobnie jak publiczność, przychodzą, oglądają i mogą sobie wybierać, gdzie chcą i warto studiować, bo Europa robi się jedna i każdy może wybrać kraj, i ośrodek, w którym chce kontynuować naukę. Jednemu bardziej będzie się podobało w Amsterdamie, a komu innemu w Pradze, Budapeszcie, Berlinie czy Bydgoszczy.
          Podkarpacka Fundacja Rozwoju Kultury ma wiele projektów, ale ja nie lubię dużo mówić o planach. Najlepiej mówić o tym, co już się wydarzyło, albo trwa.

          Jutro nie będzie już czasu na rozmowę, ale dzisiaj można powiedzieć, że kończąca się edycja jest bardzo udana, liczna grupa uczestników pilnie pracowała pod kierunkiem wspaniałych mistrzów. Podczas koncertów w Sanoku, i innych miastach, sale były wypełnione. Może być Pan dumny.
          - Tak, to wszystko bardzo cieszy, a najbardziej fakt, że młodzież przyjeżdża na Forum do Sanoka i jest przekonana, że wiele może zyskać. Dajemy im wiedzę, fantazję, kreatywność i staramy się o dobrą atmosferę. To wszystko jest bardzo cenne, potwierdza słuszność wybranej drogi i pozwala nam z optymizmem patrzeć w przyszłość.

Z prof. Jarosławem Drzewieckim, znakomitym pianistą i pedagogiem Akademii Muzycznej w Bydgoszczy oraz prezesem Podkarpackiej Fundacji Rozwoju Kultury rozmawiała Zofia Stopińska 7 lutego 2019 roku w Sanoku.

Tutaj otrzymałem wiele szans

           Zofia Stopińska: Dwoma koncertami, które odbyły się 25 i 26 stycznia tego roku w Filharmonii Podkarpackiej, dyrygował znany doskonale wszystkim melomanom Ruben Silva. Poprowadzenie dwóch bardzo różnych pod każdym względem programów w czasie dwóch kolejnych wieczorów było z pewnością dużym wyzwaniem, zarówno dla dyrygenta, jak i Orkiestry Symfonicznej Filharmonii Podkarpackiej i dlatego naszą rozmowę z Panem Rubenem Silvą rozpoczęłam od pytania o programy tych wieczorów.
           Ruben Silva: Faktycznie, to były dwa bardzo różne koncerty – pierwszy w całości wypełniła muzyka hiszpańska, a drugi fragmenty z operetek, ale sięgnęliśmy tym razem po arie i duety z operetek mniej znanych, chociaż także bardzo pięknych.

          Muzyka operetkowa cieszy się ogromnym powodzeniem, ale coraz większym zainteresowaniem cieszy się niezwykle barwna muzyka hiszpańska. Najlepszym dowodem był koncert w Rzeszowie, podczas którego zabrzmiały: Intermedio z zarzueli „Legenda pocałunku” autorstwa Reveriano Soutullo i Juana Verta, muzyka do baletu „Czarodziejska miłość”, skomponowanego przez Manuela de Falla, część drugą wieczoru rozpoczęło również Intermedio z zarzueli Pablo Luny „Żydowskie dziecko”, po którym powróciliście do muzyki Manuella de Falli z suity baletowej „Trójgraniasty kapelusz”, a na zakończenie zabrzmiało trzecie Intermedio z zarzueli „Wesele Luisa Alonso” Gerónima Giméneza. Koncert bardzo się spodobał, a ostatni, bardzo efektowny utwór, zachwycił publiczność i owacja trwała tak długo, aż zdecydował Pan powtórzyć go na bis.
          - Ja także zauważyłem już dość dawno, że bardzo dużo osób interesuje się muzyką hiszpańską i wcale nie jestem zdziwiony, bo jest bardzo ciekawa, w większości przepełniona różnorodnymi, pełnymi emocji ludowymi motywami. W pierwszej części zachwycały piękne skale i orientalnie zabarwione motywy folkloru Cyganów andaluzyjskich. Bardzo głęboko zakorzeniona w tej muzyce jest również corrida. Ja czuję to w sposób szczególny, bo jak byłem małym dzieckiem, to w Boliwii były także corridy i nawet bardzo lubiłem na nie chodzić. Jako dziecko nie zdawałem sobie sprawy z tego, że byk tak bardzo cierpi podczas walk.

          Urodził się Pan w La Paz – stolicy Boliwii i tam także uczył się Pan w Konserwatorium Muzycznym oraz studiował Pan na Uniwersytecie Katolickim.
          - Jako chłopiec zacząłem śpiewać w chórze i bardzo to polubiłem. Wtedy też stwierdzono, że mam bardzo dobry słuch. Wkrótce zacząłem się uczyć grać na gitarze. Początkowo traktowałem to jako hobby, ale wkrótce zapragnąłem studiować grę na gitarze klasycznej. Zacząłem także uczyć się grać na fortepianie i perkusji. O tym, że ostatecznie zacząłem studiować dyrygenturę, zadecydował przypadek. W szkole działał duży zespół, który wykonywał głównie wokalno-instrumentalną muzykę hiszpańską, połączoną z tańcem. Wszyscy ubrani byli z stroje z okresu renesansu. Przed jednym z koncertów potrzebny był dyrygent i ja postanowiłem się zgłosić. Po koncercie dyrektor szkoły powiedział, że najbardziej podobał mu się dyrygent. Potraktowałem te słowa poważnie i postanowiłem iść dalej w tym kierunku. Tak to się zaczęło.

           W 1978 roku, jako stypendysta polskiego rządu, trafił Pan do Akademii Muzycznej w Warszawie, do klasy prof. Stanisława Wisłockiego. Chyba Pan wie, że ten wspaniały dyrygent urodził się w Rzeszowie i tutaj spędził dzieciństwo. Myślę, że studia u prof. Stanisława Wisłockiego były wyjątkowe, bo był świetnym pedagogiem, który wykształcił wielu znanych dyrygentów i Pan do tego grona należy.
           - Oczywiście, od dawna wiem, że Profesor tutaj się urodził. Bardzo lubiłem prof. Stanisława Wisłockiego i wiem, że ta sympatia była wzajemna. Jak przyjechałem z Boliwii, to wziął mnie pod swoje skrzydła, bo było mu żal młodego chłopca, który przyjechał z drugiej półkuli, nie znał języka polskiego. Porozumiewaliśmy się w języku hiszpańskim, który prof. Wisłocki bardzo dobrze znał. Nigdy nie zapomnę, jak zaprosił mnie na koncerty i nagrania do Katowic. Wielka Orkiestra Symfoniczna Polskiego Radia i TV (bo tak brzmiała wówczas nazwa NOSPR-u) pod Jego batutą nagrywała wszystkie symfonie Beethovena. To trwało chyba ponad miesiąc i często zapraszał mnie na kolacje albo na obiady, a po posiłku prosił, abym zabrał pieczywo, które zazwyczaj zostawało, bo dobrze wiedział, że mam mało pieniędzy na utrzymanie się w Polsce. Nigdy nie zapomnę zabawnej historii, jak podczas jednego z obiadów rozmawialiśmy o pikantnych potrawach, z których Ameryka Południowa słynie. Nie zaznaczyłem jednak, że u nas te potrawy przyprawiane są przede wszystkim chili i prof. Wisłocki pragnął mnie ugościć polską bardzo pikantną przyprawą i zaznaczył, że będzie mi ona bardzo smakować. To był chrzan, który pierwszy raz w życiu jadłem i wziąłem sobie od razu dość dużą porcję. Myślałem, że rozerwie mi całą głowę, a szczególnie nos. Nie powiem, żeby mi to smakowało, ale na pytanie, czy mi smakuje, odpowiedziałem oczywiście, że bardzo. Po latach bardzo polubiłem chrzan i teraz naprawdę bardzo mi smakuje.

           Pod kierunkiem prof. Stanisława Wisłockiego przygotowywał się Pan także do ważnych konkursów dyrygenckich w Katowicach i w Budapeszcie.
           - Profesor poświęcił mi dużo czasu i bardzo mi pomógł w tych przygotowaniach. Dla mnie udział w tych konkursach był bardzo ważny, bo zostałem laureatem i otrzymałem nagrodę dla najmłodszego finalisty III Międzynarodowego Konkursu Dyrygenckiego im. Grzegorza Fitelberga w Katowicach. Zostałem także finalistą Międzynarodowego Konkursu Radia i Telewizji w Budapeszcie. Pod koniec studiów spotykaliśmy się rzadziej, bo prof. Wisłocki wyjeżdżał wtedy często na tournée do Ameryki Południowej. Nie był obecny nawet na moim koncercie dyplomowym, podczas którego dyrygowałem Orkiestrą Symfoniczną Filharmonii Narodowej, bo dyrygował wtedy w Argentynie.

          Po studiach postanowił Pan pozostać w Polsce i rozpocząć działalność artystyczną.
          - To także był przypadek, bo byłem przygotowany, że po ukończeniu studiów w Polsce wrócę do Boliwii, ale zacząłem wtedy otrzymywać zaproszenia do poprowadzenia koncertów w różnych polskich filharmoniach. Chcę podkreślić, że pierwsze zaproszenie otrzymałem do Filharmonii Rzeszowskiej, a dyrektorem był wówczas pan Bogdan Olędzki. Później zapraszał mnie do Rzeszowa nieżyjący już, niestety, świetny dyrygent Józef Radwan. Obydwaj byli bardzo kompetentni i sympatyczni, bardzo miło wspominam te koncerty.

            Dyrygował Pan już chyba wszystkimi orkiestrami filharmonicznymi w Polsce, ale działa Pan także bardzo dużo na polu opery i operetki.
            - Tak, pracę w tym nurcie także rozpocząłem przypadkowo (śmiech). Moje życie to właściwie jeden wielki przypadek (śmiech).
Zaraz po ukończeniu studiów kolega, który był waltornistą w Warszawskiej Operze Kameralnej, powiedział mi, że potrzebują dyrygenta i namówił mnie, abym porozmawiał na ten temat z dyrektorem Stefanem Sutkowskim. Posłuchałem kolegi i umówiłem się na rozmowę, podczas której dyrektor Sutkowski potwierdził, że potrzebuje dyrygenta, ale chciałby mnie zobaczyć w akcji. Tak się złożyło, że miałem koncerty w Akademii Muzycznej w Warszawie z orkiestrą studencką i zaprosiłem go. Przyszedł na próbę i już po zakończeniu próby usłyszałem piękne słowa z ust dyrektora Sutkowskiego – „witam w rodzinie” i tak zostałem dyrygentem Warszawskiej Opery Kameralnej. Dyrektor Stefan Sutkowski był nie tylko znakomitym muzykiem, ale także wspaniałym człowiekiem i prawdziwym naszym ojcem. Po odejściu dyr. Sutkowskiego, przez cztery lata byłem dyrektorem artystycznym i muzycznym Warszawskiej Opery Kameralnej. Pracowałem tam do zakończenia działalności na dawnych zasadach, bo teraz ta placówka działa zupełnie inaczej.

           Szefował Pan także w filharmoniach i teatrach operowych.
           - Zacznijmy od filharmonii; dość długo, bo w sumie 10 lat, byłem dyrektorem artystycznym Filharmonii Koszalińskiej, a od roku jestem dyrektorem naczelnym i artystycznym Polskiej Filharmonii „Sinfonia Baltica” w Słupsku. Byłem jeszcze dyrektorem artystycznym Opery Wrocławskiej i Opery Krakowskiej oraz kierownikiem muzycznym Teatru Wielkiego w Łodzi. Byłem jeszcze konsultantem muzycznym Gliwickiego Teatru Muzycznego, który został niestety zlikwidowany, a także pierwszym dyrygentem Narodowej Orkiestry Symfonicznej w La Paz w Boliwii. W sumie nigdy nie narzekałem i nie narzekam na brak pracy.

           Pomimo tylu obowiązków w Polsce ma Pan czas na muzyczne powroty do Boliwii?
           - Dość rzadko, ale od czasu do czasu tak. Ostatnio dyrygowałem w Boliwii w ubiegłym roku, a w programie były utwory Piotra Czajkowskiego, które zostały bardzo gorąco przyjęte.
            Z moich obserwacji wynika, że we wszystkich salach koncertowych publiczność stanowią osoby, które ukończyły już czterdziesty rok życia. Twierdzę, że trzeba kochać muzykę klasyczną i być trochę przygotowanym do jej odbioru. Dlatego niezmiernie ważne są koncerty edukacyjne dla dzieci i młodzieży, żeby młodzi wiedzieli, że taka muzyka istnieje. Aktualnie są oni „bombardowani” przez wszystkie środki przekazu wszelkimi odmianami muzyki pop. Nie znają muzyki klasycznej i nie potrafią jej słuchać. W polskich szkołach nie przygotowuje się młodych ludzi do odbioru muzyki klasycznej. Do szkół muzycznych trafia zaledwie garstka utalentowanych muzycznie młodych ludzi.

           Sporo Pan dyrygował i dyryguje za granicą. Z Warszawską Operą Kameralną zwiedził Pan kawał świata.
          - To prawda, z Warszawską Operą Kameralną byłem prawie we wszystkich krajach Europy. Bardzo często wyjeżdżaliśmy na długie tournée – byliśmy w Japonii, Rosji, Anglii.
          Dyrygowałem także orkiestrami i spektaklami w Meksyku, Kolumbii, Serbii, Hiszpanii, Niemczech, we Włoszech i ciągle mam zaproszenia do poprowadzenia kolejnych koncertów.

           Przyjechał Pan do Polski na studia, ale pozostał Pan u nas, założył Pan rodzinę – czy myśli Pan o Polsce jak o ojczyźnie?
          - Tak, chociaż jest to moja druga ojczyzna, bo pierwszą ojczyzną jest zawsze kraj urodzenia. Mogę nawet powiedzieć, że tej drugiej ojczyźnie zawdzięczam więcej od pierwszej, bo tutaj dano mi szanse najpierw na dobrą edukację muzyczną, a później na pracę i rozwój. Uważam, że Polacy potrafią doceniać to, co jest dobre i tutaj otrzymałem wiele szans. Tutaj mam swój dom, rodzinę, moje dzieci są Polakami, bo tutaj się urodziły, poznałem język polski i odpowiada mi polska kuchnia. Dobrze się tutaj czuję.

           Z Orkiestrą Symfoniczną Filharmonii Podkarpackiej przygotował Pan dwa koncerty – o pierwszym już trochę rozmawialiśmy, ale trzeba powiedzieć, że dzisiaj również sala była pełna, orkiestra przygotowana, bardzo pięknie śpiewający i świetnie prezentujący się na scenie soliści w osobach dwóch pięknych sopranistek Katarzyny Laskowskiej i Bogumiły Dziel-Wawrowskiej, dwóch tenorów Piotra Rafałko i Adama Sobierajskiego, dwie pary tancerzy, a wszystko to opatrzone rzeczowymi, czasami zabawnymi komentarzami Łukasza Lecha. Jestem pod wielkim wrażeniem.
           - Teraz mogę powiedzieć, że ten drugi koncert był dla nas wszystkich trudniejszy od pierwszego. Mieliśmy gorszy materiał muzyczny i podczas prób wiele czasu traciło się na różne uzgodnienia. Z pewnością nad pierwszym koncertem pracowało się spokojniej, ale mogę pochwalić orkiestrę, bo jest na bardzo dobrym poziomie, pięknie brzmi, tworzą ją znakomici muzycy i zawsze był pełny skład gotowy do pracy. Trzeba jeszcze podkreślić, że macie wspaniałą salę – prawdziwy skarb.

Z Panem Rubenem Silvą, znakomitym polskim dyrygentem pochodzenia boliwijskiego rozmawiała Zofia Stopińska 26 stycznia 2019 roku w Rzeszowie

W dzieciństwie marzyłam, aby zostać piosenkarką.

           Zapraszamy Państwa na spotkanie z sopranistką Adrianną Bujak-Cyran, która wystąpiła wspólnie z basem Jackiem Ozimkowskim i zespołem ARSO Enesemble oraz występującym tym razem w roli pianisty Tomaszem Chmielem, podczas pierwszego w tym roku kalendarzowym koncertu organizowanego przez Przemyskie Centrum Kultury i Nauki ZAMEK. W pierwszej części zabrzmiały utwory muzyki filmowej w wykonaniu ARSO Ensemble, natomiast w części drugiej do zespołu dołączyli wokaliści i zachwycili zgromadzoną w Sali Zamku Kazimierzowskiego w Przemyślu publiczność świetnie wykonanymi piosenkami okresu międzywojennego.
Po koncercie poprosiłam o rozmowę Panią Adriannę Bujak-Cyran.

           Zofia Stopińska: Po raz pierwszy miałam szczęście oklaskiwać Panią w takim repertuarze, czy często wykonuje Pani takie piosenki?
           Adrianna Bujak - Cyran: Bardzo się cieszę, że mogłam Panią kolejny raz spotkać i miło mi, że koncert się podobał. Koncert z piosenkami przedwojennymi jest jednym z moich ulubionych programów. Uwielbiam je śpiewać i zazwyczaj wykonuję go właśnie w towarzystwie rzeszowskich filharmoników pod dyrekcją Tomasza Chmiela, który jest autorem tych przepięknych opracowań. Pamiętam, że prawie bezpośrednio po dyplomie maestro Chmiel poprosił mnie, abym zaśpiewała piosenki przedwojenne w Filharmonii Krakowskiej na koncercie dla młodzieży. Bardzo się ucieszyłam z tej propozycji, gdyż „zawsze lubiłam stare piosenki”.W 2006 roku wygrałam Festiwal Niezapomnianych Artystów w Bydgoszczy, wykonując znany przebój Mieczysława Fogga – „Oczarowanie”. Natomiast śpiewanie piosenek, które znałam właściwie od zawsze, w dodatku w towarzystwie orkiestry, jest wspaniałym przeżyciem. I tak się zaczęła moja współpraca z Tomaszem Chmielem, który zaprosił mnie do wielu już koncertów z tym repertuarem, m.in. w Filharmonii Częstochowskiej, Dolnośląskiej oraz Podkarpackiej. Miałam przyjemność śpiewać piosenki przedwojenne również w Hamburgu i Hannoverze wraz z Jackiem Wójcickim na zaproszenie Filharmonii Podkarpackiej. Właśnie na tych wyjazdach poznałam rzeszowskich muzyków, których bardzo polubiłam i z którymi mam przyjemność koncertować dosyć często na Podkarpaciu.

          Pani działalność w nurcie piosenki estradowej rozpoczęła się na scenie krakowskiego kabaretu Loch Camelot i ma Pani na swoim koncie zwycięstwa na ogólnopolskich festiwalach.
          - Tak, zaczynałam w Kabarecie Loch Camelot, który ma swoją siedzibę w Zaułku św. Tomasza w Krakowie. Ktoś mi powiedział, że dyrektor tego Kabaretu – Kazimierz Madej, zawsze na piątkowych kabaretach zadaje pytanie, czy ktoś z publiczności nie zechciałby wystąpić. Pewnego piątkowego wieczoru postanowiłam po prostu pójść na kabaret i zaśpiewać. I gdy nastąpił ten moment, kiedy właśnie dyrektor pyta, czy ktoś chciałby może coś zaśpiewać, ja podnoszę drżącą rękę, trzymając w drugiej nuty do piosenki Anny German – „Tańczące Eurydyki” (zresztą przygotowanej uprzednio na zajęciach z piosenki u pana prof. Andrzeja Zaryckiego), a tu nagle słyszę, że ktoś mnie ubiegł... Wyszedł pan i powiedział wierszyk. Ciężko mi było bardzo, ale nie dałam za wygraną i po skończonym kabarecie podeszłam do pana dyrektora i powiedziałam, że też byłam chętna. Umówiłam się z nim, prześpiewałam piosenkę i zostałam zaproszona do występu akurat, gdy Kabaret Loch Camelot obchodził swoje 5-lecie istnienia. Akompaniowała mi wtedy sama Ewa Kornecka – kierownik muzyczny. I zostałam z nimi ponad pięć lat. Biorąc pod uwagę, że rozpoczynając tę przygodę miałam 17 lat i byłam bardzo nieopierzona, było to ogromne przeżycie. Mogłam podpatrywać, jak pracują i przygotowują się do występu znakomici krakowscy aktorzy – Katarzyna Jamróz, Przemysław Branny, Beata Malczewska, Łada Gorpienko czy Andrzej Róg. Niektóre przyjaźnie pozostały do dziś, jak np. z Basią Stępniak-Wilk. Na początku przychodziłam tylko śpiewać tę swoją jedną piosenkę, a później już śpiewałam ansamble – tzw. ”zbiorówki”, nagrywałam programy telewizyjne oraz uczestniczyłam w koncertach wyjazdowych. Bardzo dużo się tam nauczyłam, np. jak się ubierać na scenę, kłaniać, wychodzić – tego się trudno nauczyć w szkole. Samo przebywanie w tak zacnym i profesjonalnym gronie artystów, podglądanie i rozmawianie na temat życia artystycznego, przygotowywania piosenki, samych występów, było nieocenione. Myślę, że właśnie tam powoli dojrzewała we mnie decyzja, że chcę podążać tą drogą. Chodziłam wtedy do liceum, do klasy biologiczno-chemicznej, powoli musiałam wybrać, co chcę robić w życiu. Większość moich znajomych wybierała studia właśnie w takim kierunku, jak profil w liceum. Ja kończyłam jeszcze średnią szkołę muzyczną (wydział fortepianu i wokalny) i, nie bez trudu, wybrałam kształcenie muzyczne. Działalność w Lochu Camelot zaowocowała jeszcze recitalem piosenek francuskich wraz z Adamem Piśko oraz programem „Wieczory Nieperwersyjne” z piosenkami spółki Basia Stępniak-Wilk i Aleksander Brzeziński (autorów słynnego hitu – Bombonierka).

          Z.S.: Poznałam Panią już dosyć dawno, a nasze pierwsze spotkanie miało miejsce w Sanoku, kiedy rozpoczynała Pani współpracę z Zespołem Flores Rosarum i na zaproszenie pani Wandy Falk Zespół występował kilkakrotnie w przepięknej świątyni Franciszkanów z niezwykle interesującymi projektami muzyki dawnej – średniowiecznej i renesansowej. Jak trafiła Pani do tego zespołu i jaki repertuar wykonywaliście na przestrzeni lat? Bo Flores Rosarum ciągle działa.
          - Już nawet nie pamiętam, jak się poznałam z założycielką zespołu – siostrą Susi Ferfoglią, chyba w chórze Psalmodia, wtedy jeszcze PAT-u, obecnie UPJPII. Susi zaproponowała mi, gdy byłam jeszcze na studiach, abym zaśpiewała antyfony Hildegardy z Bingen (musiałam się oczywiście dokształcić na temat tej postaci). Zawsze byłam otwarta na nowości, więc z chęcią przyjęłam tę propozycję, choć muzyka była całkiem inna niż ta, którą zajmowałam się na co dzień. Pamiętam, że przygotowywałam się z takich dziwnych amerykańskich nut (pięciolinia i kropeczki); teraz te zmagania wydają mi się o tyle zabawne, że od pewnego czasu pracujemy przede wszystkim na rękopisach zapisanych neumami – zapisem kilkaset lat starszym i mniej przystępnym od „klasycznych” nut. Tych utworów jeszcze wtedy nikt nie śpiewał w Polsce, to była swego rodzaju innowacja. Ale sama muzyka bardzo mi się podobała, nawet na dyplomie zaśpiewałam jedną z antyfon Hildegardy z Bingen. Dostałyśmy kilka propozycji koncertów i postanowiłyśmy założyć zespół. Zaprosiłyśmy kilka koleżanek, które się w trakcie trwania zespołu wymieniały, i szukałyśmy własnej drogi zespołowej. Nazwa zespołu też pochodzi z antyfony św. Hildegardy – Flores Rosarum (płatki róż) i mówi o męczennikach. Kierownikiem jest s. Susi Ferfoglia, teraz prof. UPJPII, wybitna znawczyni chorału gregoriańskiego, która kończy właśnie specjalistyczne studia w Lugano, a w Krakowie jest kierownikiem pierwszych w Polsce podyplomowych studiów z monodii liturgicznej. Zespół ma na koncie wiele koncertów i badań muzykologicznych. W repertuarze mamy m.in. śpiewy z klasztoru benedyktynek ze Staniątek, Cystersów z Lubiąża, z graduału Olbrachta, teraz pracujemy nad Ciemnymi Jutrzniami z Wawelu. Wraz z zespołem Peregrina, którego kierowniczką jest Agnieszka Budzińska-Bennett, wykonałyśmy cały dramat liturgiczny Hildegardy z Bingen – „Ordo virtutum.” Na jesieni 2018 r. nagrałyśmy płytę z pieśniami św. Hildegardy z Bingen jako pierwsze w Polsce. Płyta ukaże się już na wiosnę 2019 r., a jedną z modlitw będzie czytać sama Dorota Segda. Jest to bardzo twórcza i ciężka praca, gdyż na tym polu jesteśmy niejednokrotnie prekursorkami. Większości tych utworów nie ma na Youtube i nie można podejrzeć, jak ktoś inny to śpiewa... Często się kłócimy i zmieniamy koncepcję, ale ostatecznie jest to bardzo pasjonująca i rozwijająca praca, otwierająca całkiem inne pokłady w mózgu niż np. praca nad utworem romantycznym czy klasycznym.

          Współpracuje Pani także z innymi zespołami, które wykonują muzykę dawną.
          - Współpracuję od dawna z zespołem Camerata Cracovia, z którym miałam przyjemność wykonywać barokowe pieśni o dość ciekawej nazwie gatunkowej – kanty. Tak więc nagraliśmy dla wytwórni DUX płytę z kantami polskimi, ukraińskimi i ruskimi. Jest to bardzo ciekawy program, nietypowy, gdyż dosłownie „wygrzebany” z archiwów przez kierownika zespołu – Ireneusza Trybulca. Znalazł je w XVII-wiecznych śpiewnikach ruskich, gdzie były na przykład zapisane cyrylicą teksty Jana Kochanowskiego do muzyki anonimowych kompozytorów. Opracowane są one na dwa soprany i baryton, a zespół akompaniujący to lutnia, viola da gamba i bandura (wykonuje tę partię wspaniały ukraiński bandurzysta – Dmytro Hubjak). Mam przyjemność również śpiewać z zespołem Consortium Sedinum oraz orkiestrą Akademia Muzyki Dawnej ze Szczecina. Prowadzi je bardzo utalentowane i prężnie działające małżeństwo – Urszula Stawicka oraz Paweł Osuchowski. Jestem pod wrażeniem ich sukcesów, zarówno artystycznych, jak i organizacyjnych. Są oni niestrudzonymi animatorami rozwoju muzycznego w województwie zachodniopomorskim. Zaczęło się od „Exultate jubilate” Mozarta w Policach, a później śpiewałam z tymi zespołami na innych wydarzeniach artystycznych, takich jak Na Gotyckim Szlaku oraz dwa razy na Ukrainie. Są to dla mnie bardzo cenne doświadczenia, gdyż śpiewanie z orkiestrą historyczną to prawdziwa przyjemność. Oprócz repertuaru barokowego i klasycznego była jeszcze rekonstrukcja opery Józefa Elsnera pt. "Łokietek", która została odnaleziona we Lwowie i tak została wykonana przy współpracy polskich i ukraińskich muzyków. Już na studiach zaczęłam współpracę z Capella Cracoviensis i na przedostatnim roku dyrektor Stanisław Gałoński przyjął mnie na etat. Dużo też wspaniałych koncertów oraz podróży odbyłam z zespołem Floripari – zespołem Królewskiego Zamku na Wawelu.

           Występuje Pani w Polsce i za granicą. Śpiewała Pani w wielu krajach europejskich, a także w Australii.
          - Jest to dość naturalne, że koncertuje się również za granicą. Nie ukrywam, że jest to bardzo sympatyczna strona tego zawodu, gdyż oprócz tego, że się koncertuje, to jeszcze poznaje się inne kraje i dość często udaje się jeszcze troszkę pozwiedzać. Chyba najwięcej wyjeżdżałam z zespołem Floripari, z którym wykonywałam przede wszystkim muzykę renesansową. Bardzo miło wspominam dwa wyjazdy do Rumunii i Mołdawii na zaproszenie Instytutu Polskiego w Bukareszcie. Bardzo dużo wtedy zobaczyliśmy, koncertowaliśmy w Hunedoarze, Suceawie, Bukareszcie (w przepięknej Sali filharmonii im. Enescu) oraz Kiszyniowie. Bardzo spodobał mi się ten kraj i nawet pojechałam tam kiedyś z rodziną na wakacje, aby im pokazać rumuńskie uroki.
          Również z Floripari dostaliśmy zaproszenie na słynny Stour Festival w Anglii, pamiętam, że miałam problem z malutkim synem, który nie chciał pić mleka z butelki i postanowiliśmy z mężem, że polecimy wszyscy. I tam właśnie usłyszał nas Vincent Moleta, który był dyrektorem kameralnego festiwalu w Blackwoodriver na zachodzie Australii i zaprosił nas na drugą półkulę. Nie do końca wierzyliśmy, że się to uda, ale jednak dotarliśmy do Australii. Wcześniej jeszcze nawiązaliśmy kontakt z Polonią i udało się wystąpić na 40-leciu istnienia Klubu Polskiego im. Sikorskiego w Perth oraz na imprezie fundraisigowej – Festiwalu Polskich zespołów folklorystycznych w Australii Pol-Art. Cały wyjazd to były wspaniałe 3 tygodnie. W Perth mieszkaliśmy u Polonii, więc mogliśmy się zaprzyjaźnić oraz zobaczyć, jak Polacy sobie radzą daleko od ojczyzny. Były to bardzo wzruszające koncerty, cała Polonia się na nich zbierała, było to dla nich duże święto, nie tylko artystyczne, ale również towarzyskie. Potem pojechaliśmy do Blackwoodriver, miasteczka w angielskim stylu, gdzie śpiewaliśmy cztery koncerty. Dwa w kościele, a dwa... na farmie australijskiej. Takie szalone pomysły miał właśnie Vincent, byliśmy bardzo zaskoczeni scenerią głównego koncertu festiwalu, gdyż występowaliśmy w renesansowych kostiumach, ale ostatecznie wypadło wszystko fantastycznie. Z Vincentem utrzymujemy kontakt do dziś. Chyba też dobrze wspomina nasz pobyt, gdyż w tamtym roku odwiedził Kraków, aby się z nami spotkać.

          Bierze Pani udział w produkcjach scenicznych – zarówno operowych, jak i musicalowych. Dobrze się Pani czuje w takich formach muzycznych?
          - Występowałam w musicalach dla dzieci pt. „W królestwie muzyki” (jako Królowa Pięciolinia) oraz „Bajka o jazzie” (jako Mysz i Mama), do muzyki bardzo utalentowanego kompozytora, rzeszowianina Michała Jurkiewicza. To był bardzo twórczy czas w Centrum Kultury im. K. Bochenek w Katowicach. W sumie zawsze marzyłam, aby wystąpić w musicalu i udało się... Była muzyka na żywo (big band Akademii Muzycznej w Katowicach), profesjonalne kostiumy i choreografia, także musiałam się trochę nabiegać po scenie..., ale oczywiście było to bardzo fajne wydarzenie.
           Po studiach dostałam się do produkcji Opery Krakowskiej „Spojrzenia”, śpiewałam „Bachianas Brasileiras” H. Villa-Lobosa. Ostatnio śpiewałam rolę Amora w operze „Uprowadzenie Heleny” Marco Scacchiego . Dzieło to ma niezwykle ciekawą historię Była to pierwsza opera na ziemiach polskich, wykonana na zamku Książąt Litewskich w Wilnie. Niestety, muzyka nie przetrwała do dnia dzisiejszego, pozostało tylko samo libretto. I tu ciekawy pomysł organizatorów: poproszono klawesynistę Marco Vitale o swego rodzaju rekonstrukcję – napisanie do tego libretta muzyki w stylu XVII-wiecznym. Opera w tej nowej postaci została już wykonana w niedawno oddanym, tymże samym, Zamku Książąt Litewskich. Cały projekt, w którym miałam przyjemność brać udział, miał taką wymowę, że wchodzimy w tradycję, ale na nowy sposób.
          Bardzo lubię występować w produkcjach scenicznych, teatralnych. Teatr muzyczny bardzo mnie pociąga, praca z reżyserem, budowanie postaci, kontakt z kolegami, współpraca na scenie. Jeżeli myślę o sobie w przyszłości, to właśnie chciałabym więcej grać w teatrze muzycznym. Dość długo do tego dojrzewałam, bo wcześniej wydawało mi się, że się do tego nie nadaję i przeznaczona mi jest twórczość oratoryjno-kantatowa, ale jednak coraz bardziej przekonuję się, że to jest moje pragnienie.

          Ważny nurt w Pani działalności stanowi praca pedagogiczna w PSM II st. im. Wł. Żeleńskiego w Krakowie oraz ze studentami.
          - Od tego roku uczę w Państwowej Szkole Muzycznej II st. im. Wł. Żeleńskiego w Krakowie. Jestem absolwentką tej szkoły na dwóch wydziałach, więc w młodości spędzałam tam bardzo dużo czasu i mam mnóstwo wspomnień. Jest to bardzo dziwne doświadczenie siedzieć np. na egzaminach już po tej drugiej stronie. Gdy brałam klucz do sali na lekcje, to z przyzwyczajenia chciałam się wpisać do zeszytu dla uczniów... Jest to bardzo dobra szkoła, uczniowie są zdolni, pracowici, więc praca jest bardzo odpowiedzialna, ale również rozwijająca dla mnie. Uczą tam wyśmienici pedagodzy – Ewa Kowalczyk, Jacek Ozimkowski, Maria Seremet czy Lucyna Kapralska, których również pamiętam jeszcze z moich egzaminów. Mogę wiele się od nich nauczyć, podpatrując i rozmawiając z nimi na temat pedagogiki śpiewu. Są również bardzo pomocni, zawsze mogę się poradzić i zapytać, gdy mam jakiś problem.
          Pracuję również ze studentami – prowadzę zajęcia z emisji głosu w Akademickim Chórze UJ. Jest to również bardzo rozwijająca praca, do chóru przychodzą pasjonaci, którzy uwielbiają śpiewać, bardzo wartościowi młodzi ludzie, którzy oprócz studiowania również chcą zajmować się sztuką. Niejeden raz, właśnie dzięki śpiewaniu w chórze, zdają z powodzeniem do szkół muzycznych na wydział wokalny. Chór jest bardzo dobrze prowadzony pod względem artystycznym i organizacyjnym przez Janusza Wierzgacza (który nota bene pochodzi z Podkarpacia) i myślę, że to również dzięki niemu można zaobserwować, jak studenci się rozwijają i jak muzyka dobrze na nich wpływa. W chórze bardzo ważną sprawą jest aspekt towarzyski, ważna jest współpraca i relacje, to też wiele uczy. Cieszę się, że postawiono również na rozwój wokalny poszczególnych chórzystów i postarano się o zajęcia wokalne dla nich. Jeżeli poszczególne osoby lepiej śpiewają, mają większą świadomość techniki wokalnej, wtedy również cały chór lepiej brzmi.

          Być może od tych pytań powinna się rozpocząć nasza rozmowa. Kto i kiedy zauważył, że ma Pani piękny głos i należy go kształcić i jak przebiegała Pani muzyczna edukacja? Bo ukończyła Pani studia w Akademii Muzycznej w Krakowie, uczestniczyła Pani w kursach muzycznych prowadzonych przez wybitnych mistrzów, a niedawno ukończyła Pani Studium Pieśni na Uniwersytecie Muzycznym F. Chopina w Warszawie.
          - Miałam duże szczęście, że mój głos nadawał się do kształcenia, gdyż chyba wcześniej śpiewałam, niż mówiłam... Śpiewałam od zawsze i w dzieciństwie marzyłam, aby zostać piosenkarką. Chciałam podbijać sceny Festiwali w Opolu i Sopocie :-). Rodzina mamy jest bardzo muzykalna, chyba każde spotkanie rodzinne kończyło się śpiewaniem (kolędy, piosenki biesiadne, piosenki religijne), każda kuzynka mamy na czymś grała, więc było to bardzo naturalne u nas w rodzinie. Rodzice zapisali mnie na fortepian do Ogniska Muzycznego, które z czasem zamieniło się na Szkołę Muzyczną. Oczywiście w międzyczasie śpiewałam na wszystkich akademiach szkolnych i w szkole podstawowej i liceum, śpiewałam także i tańczyłam w zespołach ludowych, i w scholach kościelnych. Uczęszczałam do Państwowej Szkoły Muzycznej II st. im. Wł. Żeleńskiego w Krakowie do klasy fortepianu, ale były również specjalne zajęcia z interpretacji piosenki, które prowadził pan Andrzej Zarycki. I już po pierwszym roku zgłosiłam się na zajęcia do niego, a on nie bardzo chciał mnie przyjąć, ponieważ pierwszeństwo mieli wokaliści. Musiałam mieć chyba niezbyt ciekawą minę, jak to usłyszałam, bo postanowił dać mi szansę i poprosił mnie, abym coś zaśpiewała. Pamiętam, że wykonałam piosenkę "Kasztany", a on zapytał wtedy, kiedy mogę przyjść na lekcje... Bardzo sobie ceniłam te zajęcia, poznałam tam wiele piosenek, których w telewizji było mniej, np. z Kabaretu Starszych Panów. Później poprosiłam o dodatkowe lekcje śpiewu i ostatecznie skończyłam również wydział wokalny u pani Barbary Adamik. Pani Adamik prowadziła również zajęcia z zespołów operowych i jakoś zaczęło mi się to bardzo podobać i postanowiłam zdawać na Akademię Muzyczną, choć wtedy bardziej wciągała mnie piosenka (śpiewałam już wtedy w Lochu Camelot) niż opera. W Akademii Muzycznej w Krakowie studiowałam najpierw u pani Zofii Kilanowicz, a potem u dr hab. Katarzyny Oleś-Blachy. To były dwie różne osobowości, które miały bardzo duży wpływ przede wszystkim na postrzeganie głosu i artystyczną kreację. Pani Zofia Kilanowicz wtedy była bardzo docenianą wokalistką w Polsce i Europie i bardzo dużo wyjeżdżała, później opowiadała nam o swoich koncertach, można było ją usłyszeć w radio czy telewizji „na żywo”, przede wszystkim w III Symfonii H. M. Góreckiego. Cała klasa żyła jej karierą. Stawiała bardzo na kreację artystyczną i wyrażanie emocji w śpiewie. To było wielkie przeżycie obcować z tą artystką. Musiała jednak zrezygnować z pracy na uczelni ze względu na stan zdrowia. I na III roku trafiłam do bardzo młodej i zaczynającej swoja karierę Katarzyny Oleś-Blachy (byłam jedną z jej pierwszych absolwentek). Już wtedy można było odczuć, że ucząc wie, co robi. Była bardzo osłuchana, świetnie dobierała repertuar do danego etapu kształcenia i bardzo świadomie, i dokładnie pracowała nad rozwojem głosu każdej ze swoich studentek. Ona właśnie uwrażliwiła mnie na jakość dźwięku, swobodę śpiewania oraz nauczyła pracować nad głosem, co teraz bardzo mi się przydaje i do swojego ćwiczenia, ale również, gdy sama uczę. Mam to szczęście, że jestem w kontakcie z Katarzyną Oleś-Blachą do dziś i zawsze mogę skonsultować nowy repertuar. Jest to bardzo duży komfort, aby ktoś z jej uchem i doświadczeniem mógł ocenić postęp i pracę nad nowym repertuarem.
          Po studiach często bywałam na kursach mistrzowskich w Radziejowicach u prof. Ryszarda Karczykowskiego - wspaniałego, uznanego w całej Europie śpiewaka, który był wielkim autorytetem dla Katarzyny Oleś - Blacha. W związku z tym postanowiłam pogłębić swoje umiejętności właśnie pod jego doświadczonym okiem. Uważam, że śpiewak musi się cały czas dokształcać, pilnować formy, szukać nowych inspiracji. Dlatego postanowiłam zdawać na Studium Pieśni na Uniwersytet Muzyczny im. F. Chopina w Warszawie. I uważam, że był to wspaniały czas, bardzo twórczy i inspirujący. Dwa razy w miesiącu były zjazdy i praca nad wybranymi pieśniami wraz ze swoimi pianistami, z różnymi pedagogami z całej Europy, nie tylko ze śpiewakami, ale także z pianistami-coachami. Takie dokształcanie ma bardzo dobry na mnie wpływ, potem czuję, że lepiej śpiewam, ale też i lepiej uczę.

           Z pewnością ta różnorodność wpływa na ciągły rozwój Pani umiejętności, ale chyba trzeba działać bardzo rozważnie, aby ten najpiękniejszy z instrumentów, jakim jest głos, brzmiał zawsze świeżo i służył długo.
          - Czasem sobie myślę, że powinnam się w końcu zdecydować i wybrać jeden styl muzyczny i go pogłębiać, w dzisiejszym świecie liczy się przecież specjalizacja. Ale z drugiej strony, jakoś żal mi tych wszystkich innych możliwości. Oprócz tego szybko się nudzę, lubię nowe programy, nowych ludzi, muzykować w różnych stylach. Oczywiście stylu nie można „robić” emisją głosu, technika musi pozostać zawsze ta sama, tylko wtedy przeskakiwanie od piosenek przedwojennych do arii operowych jest możliwe bez szwanku na głosie.

          Jak się Pani udaje godzić obowiązki rodzinne z tak intensywną pracą?
          - Jest to bardzo trudne. Zastanawiam się zawsze, jak widzę nagłówki w kolorowej prasie, że jakaś aktorka czy piosenkarka świetnie łączy macierzyństwo z pracą, czy to jest faktycznie prawda. Mam pewne przypuszczenia, że tak do końca nie jest. Bardzo dużo pracuję popołudniami (szkoła muzyczna np. jest popołudniowa) oraz w weekendy; dzieci są w placówkach oświatowych oczywiście rano, więc jest to dość częste, że odprowadzam je np. do żłobka i potem wracam, jak śpią. Często wyjeżdżam na kilka dni i wtedy logistyka musi działać na wysokim poziomie. Mam dwóch synów: jeden 9-letni i drugi niespełna 2-letni, przychodzą na zmianę dwie nianie. Oczywiście nie udałoby się to wszystko, gdyby mąż mi nie pomagał i nie wspierał. Czasami, jak jest taka możliwość, to ze mną jadą na koncerty, aby jak najwięcej czasu spędzać z dziećmi. Trochę mam, niestety, w tym względzie niespójną osobowość, ponieważ gdy jestem w pracy, to myślę sobie, że biedne dzieci tam w domu bez mamusi, na pewno głodują i płaczą. A jak jestem w domu, to myślę, że kariera mi ucieka, a ja tu siedzę z blenderem nad zupką... Tak że ciągle jest to walka postu z karnawałem. Ale myślę, że warto. Ostatecznie, gdy tak czasem usiądę i wszystko w spokoju zanalizuję, to dochodzę do wniosku, że wszystko jest tak, jak chciałam i te działania, które mogą wydawać się czasem nieskoordynowane, mają sens. I o to chyba w życiu chodzi...

          Powróćmy jeszcze na zakończenie do koncertów w Przemyślu, bo śpiewała już Pani w tym pięknym mieście kilka razy, jak wspomina Pani te poprzednie pobyty i z jakimi wrażeniami wyjechała Pani po koncercie 4 stycznia 2019 roku?
          - W Przemyślu koncertowałam wiele razy i zawsze wyjeżdżam z tego miasta w dobrym nastroju. Widać, że publiczność tutaj chętnie chodzi na koncerty i jest obyta z różnym rodzajem muzyki. Zawsze się przyjemnie śpiewa w pięknym mieście, a bez wątpienia Przemyśl do nich należy. A do tego niepowtarzalna kawa i lody w kawiarni Fiore... Drugi raz goszczę w progach Przemyskiego Domu Kultury i Nauki Zamek i jestem pod wrażeniem pięknej sali i miłej atmosfery, która niewątpliwie jest zasługą Pani Dyrektor Renaty Nowakowskiej. Cieszę się, że i tym razem publiczność dopisała i koncert się podobał.

Muzyczne podróże na krańce świata

           W pierwszych dniach 2019 roku ukazała się niezwykle interesująca książka „Organy na krańcach świata”, która ma formę wywiadu – rzeki. Jeden z najwybitniejszych współczesnych organistów Marek Stefański w rozmowie z muzykologiem Mateuszem Borkowskim opowiada o swoich artystycznych przygodach na pięciu kontynentach. Ponieważ prof. Marek Stefański jest nie tylko znakomitym organistą, ale także znawcą sztuki, historii i bacznym obserwatorem oraz Artystą łatwo nawiązującym kontakty, Jego opowieści są niezwykle interesujące, barwne i nie tylko o muzyce. Polecam to wydawnictwo nie tylko organistom i muzykom, ale także wszystkim, których fascynuje sztuka i podróże. Zachęcam Państwa do przeczytania tej fascynującej książki.
           Głównego bohatera, prof. Marka Stefańskiego poprosiłam o wywiad specjalnie dla portalu „Klasyka na Podkarpaciu”, bo Artysta jest Krakowianinem z wyboru, ale urodził się w Rzeszowie i mieszkał w naszym pięknym mieście kilkanaście lat i tutaj zafascynowały go organy.

          Zofia Stopińska: Naszą rozmowę pragnę rozpocząć od pytania, kiedy i dlaczego zainteresowały Pana organy oraz jakie były początki nauki na tym instrumencie?
          Marek Stefański: Moja fascynacja organami i muzyką organową rozpoczęła się jeszcze w dzieciństwie, w Leżajsku, niedaleko od mojego rodzinnego Rzeszowa. W bazylice Bernardynów po raz pierwszy usłyszałem i zobaczyłem przepiękny i sławny instrument i, zamiast upaść na kolana przed ołtarzem, upadłem przed organami i tak już pozostało po dziś dzień. Wtedy też spotkałem po raz pierwszy wieloletniego znakomitego organistę leżajskiej bazyliki pana Romana Chorzępę, który w przerwie pomiędzy niedzielnymi mszami pozwolił mi dotknąć klawiatury monumentalnego instrumentu. Później były pierwsze próby gry na organach w moim rodzinnym kościele Chrystusa Króla w Rzeszowie, dokonywane samodzielnie lub sporadycznie pod okiem miejscowego organisty pana Stanisława Stęchłego. Oczywiście punkt wyjścia do tej młodzieńczej pasji stanowiło przygotowanie fortepianowe pod kierunkiem znakomitej nauczycielki i wychowawczyni młodych muzyków, pani Janiny Olchowskiej. Wspaniała pani profesor potrafiła nauczyć, ale i pielęgnować muzyczny zapał, jeśli tylko dostrzegała taki u swoich uczniów. A intuicję, cierpliwość i wielką, wprost matczyną życzliwość miała niesamowite... Wspaniała osoba, która na zawsze pozostaje w mojej wdzięcznej pamięci.

          Gra na organach wymaga wielkiej koncentracji, skupienia oraz podzielności uwagi i koordynacji, bo utwory zapisane są na trzech pięcioliniach, a do gry używa się nie tylko rąk, ale także nóg.
          - Konieczność koordynacji gry rękami i nogami, do tego obsługa rejestrów, wymagają od organisty sporej podzielności uwagi i koncentracji. Mówi się, iż organiści są na ogół dobrymi kierowcami. Choć może to nie jest najlepszy przykład w tym wypadku, gdyż sam nie posiadam nawet prawa jazdy... Idąc jeszcze dalej w tych motoryzacyjnych odniesieniach, mogę zdradzić fakt, iż znakomity młody francuski organista Jean-Baptist-Florian Ouvard, następca legendarnego Jeana Guillou na stanowisku organisty paryskiego kościoła St. Eustache, jest jednocześnie pilotem samolotów pasażerskich w liniach Air France. Wraz z moją żoną mamy natomiast w Krakowie przyjaciela, który oprócz tego, że całkiem nieźle gra na organach, wprawdzie wyłącznie „dla siebie”, jest wybornym pilotem dużych pasażerskich maszyn w linii Enter i nawigatorem ruchu lotniczego na wieży kontroli lotów na warszawskim Okęciu. Z kolei pasją innego polskiego wirtuoza organów są pociągi pasażerskie. Posiada on stosowne uprawnienia i kompletny kolejarski mundur. Raz na jakiś czas zasiada w elektrowozie i mknie z pełnym składam od miasta do miasta po torach.

          Już podczas studiów rozpoczął Pan często koncertować i w tym czasie zainicjował Pan koncerty w Katedrze Rzeszowskiej, dzięki którym od lat mamy w Rzeszowie festiwal „Wieczory Muzyki Organowej i Kameralnej w Katedrze i Kościołach Rzeszowa”, a także cykle koncertów w Jarosławskim Opactwie i w Starej Wsi.
          - Powstanie regularnego cyklu koncertów pod nazwą „Wieczory Muzyki Organowej i Kameralnej w Katedrze i Kościołach Rzeszowa” w roku 1991 było następstwem zaproszenia mnie przez ówczesnego proboszcza kościoła p.w. Najświętszego Serca Pana Jezusa w Rzeszowie (później katedry Diecezji Rzeszowskiej), księdza Stanisława Maca, do zagrania dwóch koncertów prezentujących walory brzmieniowe nowych organów zbudowanych w tejże świątyni z okazji wizyty Ojca Świętego Jana Pawła II w Rzeszowie. Byłem wówczas studentem drugiego roku Akademii Muzycznej w Krakowie. W owym czasie był to jedyny w moim rodzinnym mieście instrument, oprócz niedużych organów w auli Zespołu Szkół Muzycznych nr 1, o tzw. mechanicznej trakturze gry i rejestrów, w swoich założeniach konstrukcyjnych nawiązujący do najlepszych wzorców budownictwa organowego wieków minionych. Zainteresowanie owymi dwoma koncertami było tak wielkie, że ksiądz infułat Stanisław Mac zaproponował zorganizowanie już w miesiącach letnich tego samego roku czterech koncertów w formie cyklicznej. W ten sposób narodził się nasz rzeszowski festiwal, który do tej pory, w trakcie swoich 27 edycji, gościł wszystkich najznakomitszych polskich wirtuozów organów, także artystów zagranicznych ze wszystkich kontynentów. Z czasem formuła festiwalu została poszerzona o muzykę kameralną i oratoryjną. W kolejnych dekadach do programu festiwalu włączone zostały inne rzeszowskie kościoły: św. Krzyża, w Zalesiu, bazylika Bernardynów, czyli te, w których jakość organów i troska o nie pozwalają na wykonywanie muzyki artystycznej. W bieżącym roku do grona festiwalowych świątyń dołączy kościół p.w. św. Rocha w Słocinie, w którym w grudniu ubiegłego roku oddano do użytku znakomity instrument zbudowany przez renomowaną warszawską firmę organmistrzowską Andrzeja Kamińskiego. Festiwal rozszerza ponadto swój zasięg kulturotwórczy na inne miejscowości Podkarpacia. Muzyka organowa najwyższej próby twórczej i wykonawczej rozbrzmiewa od kilku lat w przepięknym Jarosławski Opactwie, nazywanym ze względu na swoje warowne walory architektoniczne „podkarpackim Carcassonne”, a od trzech lat także w bazylice Jezuitów w Starej Wsi, która dysponuje obecnie wartościowym instrumentem. Są to piękne miejsca, prawdziwe perły architektury sakralnej Podkarpacia. Mam nadzieje, że w tym roku pojawią się na festiwalowej mapie kolejne ośrodki Podkarpacia, ale jakie, to się dopiero okaże. Nieco za wcześnie byłoby teraz oficjalnie o tym mówić. Cieszy fakt, że kolejnym wartościowym organom podkarpackich świątyń przywracany jest stan dawnej świetności i że instrumenty te będą mogły cieszyć melomanów pięknem swojego brzmienia.

          Po ukończeniu studiów Pana działalność toczyła się w trzech nurtach: działalność koncertowa w kraju i za granicą, obowiązki organisty w Bazylice Mariackiej w Krakowie oraz praca pedagogiczna w Akademii Muzycznej w Krakowie, ale w pewnym momencie zabrakło chyba czasu i trzeba było wybierać.
          - Z główną świątynią Krakowa, jako że bazylika Mariacka stanowi od początku swojej historii farny kościół krakowskiego mieszczaństwa, związany jestem już od roku 1989, czyli od początków moich studiów w Akademii Muzycznej. Najpierw nieformalnie, wspomagając w obowiązkach organistę tego kościoła, charyzmatycznego wirtuoza i chórmistrza prof. Bogusława Grzybka, czy też grając kilkakrotnie egzaminy, w tym dyplomowy, właśnie na organach bazyliki Mariackiej. Natomiast w latach 1996-2007 pełniłem już oficjalnie obowiązki organisty w tym niezwykłym miejscu, dzieląc je po połowie ze wspomnianym profesorem Grzybkiem. Piękny i obfitujący w wiele niezapomnianych historycznych i artystycznych wydarzeń i przeżyć był to czas. W pewnym momencie rzeczywiście nie było łatwo pogodzić codzienne obowiązki w kościele z aktywnością artystyczną. Zawsze pociągał mnie świat i gdy działalność koncertowa pozwoliła mi go poznawać i z niego korzystać, postawiłem na tę drogę. Być może przy odrobinie ustępstwa z mojej strony i próby wyważenia proporcji byłbym nadal organistą w bazylice. Temperament i imperatyw poznawczy jednak przeważyły i zamiast pilnować rutynowych obowiązków i pielęgnować stabilizację, postanowiłem iść dalej.
          Praca pedagogiczna w Akademii Muzycznej nie jest tak jednostajna i absorbująca czasowo jak obowiązki w kościele. Przy dobrej samoorganizacji można, a nawet należy łączyć ją z powodzeniem z aktywnością artystyczną. Tej zresztą wymaga uczelnia od swoich pracowników. Nasz dorobek koncertowy i naukowy oraz jego zasięg i jakość przekładają się na kwalifikacje poszczególnych wydziałów, a tym samym na środki finansowe przekazywane Akademii przez Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego czy tez przez Ministerstwo Nauki. Te dwa nurty aktywności konstruktywnie się zatem uzupełniają.

          Myślę, że nawet najbardziej doświadczonego organistę zawsze intryguje każdy koncert w nowym miejscu, bo zawsze spotyka się z innym instrumentem o nazwie organy. Bardzo często także do koncertu trzeba się przygotować szybko.
          - Organy są chyba jedynym instrumentem, do którego muzyk dojeżdża. Nawet fortepian można ze sobą zabrać, przewieźć go przez ocean, co czyni na przykład Krystian Zimerman, czy jeszcze wcześniej legendarny kanadyjski pianista Glen Gould. Do organów natomiast za każdym razem się pielgrzymuje: z pokorą. ale i pewną każdorazowo ekscytacją nową jakością i nieznanym dotychczas przeżyciem. Nie ma dwóch takich samych instrumentów, dwóch takich samych przestrzeni dla ich brzmienia, zwłaszcza jeśli chodzi o kościoły, czy też sale koncertowe. Choć z drugiej strony zdobycze współczesnej myśli technicznej widoczne są także w tej dziedzinie. Obecnie firmy specjalizujące się w budowie instrumentów elektronicznych osiągają tak wysoki poziom myśli technologicznej, że powstające organy, w których w postaci syntetycznej zapisano brzmienie prawdziwych instrumentów, potrafią do złudzenia przypominać brzmienie ich pierwowzorów. Są organiści i znam takich w Stanach Zjednoczonych czy we Włoszech, którzy dysponując takimi cudami techniki nie ruszają się w podróże koncertowe bez nich i na swoim instrumencie, kompatybilnym z odpowiednim najwyższej klasy nagłośnieniem, wykonują recitale, nawet w plenerze. Dla mnie osobiście nie jest to ciekawe i inspirujące doświadczenie. Osobliwość muzyki organowej tkwi w znaczącym stopniu właśnie w różnorodności i niepowtarzalności organów, włączając w tę bogatą przestrzeń nieraz pewne ułomności i niedoskonałości, a także każdorazowo nie do końca przewidywalność muzycznej materii. Nic nie zastąpi brzmienia prawdziwej piszczałki, skutkiem tłoczonego do niej przez ruchomy miech powietrza z kanału wiatrowego.

          Pewnie wielkie znaczenie ma także akustyka i wnętrze, w którym się gra. Najczęściej są to świątynie, ale instrumenty są także w salach koncertowych.
          - Przestrzeń sakralna zdaje się być naturalnym środowiskiem dla muzyki organowej. Choć należy pamiętać, iż zanim organy znalazły swoje miejsce w kościele, były instrumentem świeckim. Ich tradycja wywodzi się przecież z czasów Cesarstwa Rzymskiego. Nigdzie jednak, tak jak w pięknej przestrzeni akustycznej kościoła, muzyka organowa nie zyskuje każdorazowo doskonałej pełni swojego wyrazu.
           Koncerty w salach koncertowych, głównie filharmonicznych, są najczęściej doświadczeniem w krajach szeroko rozumianego Wschodu. Dzieje się tak na przykład w Rosji, gdzie dosłownie na przysłowiowych palcach u jednej reki można policzyć kościoły, dysponujące organami piszczałkowymi. Ponadto w Japonii, Korei Południowej czy w ostatnich latach w Chinach w salach koncertowych, mieszczących nieraz po kilka tysięcy słuchaczy, najznakomitsze światowe, głównie europejskie firmy organmistrzowskie, budują najwyższej klasy artystycznej instrumenty. W Polsce większość sal filharmonicznych dysponuje całkiem dobrymi organami. W większym stopniu aniżeli do gry solowej, służą one prezentacji dzieł symfonicznych czy oratoryjnych, w partyturach których kompozytorzy przewidzieli nieraz całkiem znaczący, a nawet decydujący, udział organów. Filharmonie, które nie dysponują organami, są uboższe o ten jakże różnorodny i piękny repertuar.

          Ma Pan w repertuarze ogromną ilość utworów z różnych epok i ciągle coś przybywa, bowiem często jest Pan proszony o prawykonania utworów współczesnych polskich kompozytorów, ale także z zagranicznych podróży przywozi Pan ciekawe utwory i włącza do repertuaru koncertowego.
          - Przez wiele lat, zwłaszcza w okresie mojej pracy w bazylice Mariackiej, byłem związany z Międzynarodowym Festiwalem „Dni Kompozytorów Krakowskich”. Jest on organizowany przez Krakowski Oddział Związku Kompozytorów Polskich. W minionych dwóch dekadach ówczesny dyrektor artystyczny festiwalu, znakomity muzykolog pan Jerzy Stankiewicz, programował obowiązkowo koncert organowy, najczęściej właśnie w kościele Mariackim, którego każdorazowo byłem wykonawcą. Kompozytorzy krakowscy, ale nie tylko, pisali specjalnie na tę okoliczność kompozycje organowe, wokalno-organowe lub z udziałem innych instrumentów, które następnie miały w ramach owego festiwalowego koncertu swoje prawykonania. Odkrywaliśmy też i przypominali słuchaczom utwory napisane wcześniej, które po drodze dziejów zaginęły nieco w mrokach historii lub dotychczas nie były w Polsce wykonane. Tradycją festiwalu było też, iż jego inauguracja miała miejsce każdego roku w Niedzielę Zesłania Ducha Świętego, podczas uroczystej mszy sprawowanej przed Ołtarzem Wita Stwosza. Nabożeństwa te miały uroczystą asystę muzyczną, w postaci dzieł skomponowanych lub przywołanych specjalnie na tę okoliczność. Tak więc przez te lata zebrała się rzeczywiście spora liczba współczesnych dzieł organowych, wzbogacających w istotny sposób repertuar koncertowy. Wiele z tych utworów prezentowałem następnie poza granicami kraju, najczęściej w ramach organizowanych przez władze miejskie Krakowa interdyscyplinarnych wydarzeń artystycznych pod nazwą „Dni Krakowa”. Nie zapominano nigdy o włączeniu koncertu organowego z muzyką kompozytorów współczesnych do programu krakowskiego święta nawet w najdalszym zakątku świata.

          Słyszałam, że z polskich organistów, to Pan najczęściej wyjeżdża do Rosji i krajów położonych na wschód od Polski, docierając różnymi środkami lokomocji w bardzo odległe miejsca. Co Pana fascynuje w tych dalekich podróżach?
          - Kocham koncerty w Rosji, lecz także w Białorusi. Niektórzy uważają mnie nawet za rusofila. Odbieram to określenie jednak bez sprzeciwu, gdyż w przestrzeni kultury i przyjaźni tak istotnie jest. Relacje kulturalne pomiędzy naszymi krajami są naprawdę bardzo dobre. Przykładem tychże jest na przykład fakt, iż ukazujący się w Rosji kwartalnik o muzyce organowej zatytułowany „Salony organowe”, został w swym ostatnim wydaniu w całości poświęcony polskiej muzyce i tradycji organowej. Dawno temu czytałem wywiad z Krzysztofem Pendereckim, który stwierdził, iż muzyk, chcąc w pełni odczuć satysfakcję z wykonywanej profesji, powinien udać się do Rosji i doświadczyć tego, jak odbierana i doceniana jest sztuka przez naszych wschodnich sąsiadów. Po moich doświadczeniach, wynikających z dwudziestoletnich już rosyjskich podróży koncertowych, podpisuję się z entuzjazmem pod tym stwierdzeniem naszego kompozytora. Proszę pozwolić jednak, iż nie będę teraz rozwijał tego wątku, choć długo można by opowiadać, ale temat ten stanowi istotną część książki – wywiadu mojego współautorstwa, która właśnie ukazała się nakładem krakowskiego wydawnictwa Petrus. Do treści owej publikacji z serdecznym zaproszeniem odsyłam naszych czytelników, zapraszając do wspólnej muzycznej podróży przez kraje, w tym Rosję i jeszcze dalszy Wschód, aż na krańce świata.

          Może nam Pan wymienić dwa, może trzy koncerty albo wydarzenia, które były bardzo ważne w Pana działalności artystycznej?
          - Nie ośmieliłbym się. Każdy koncert niesie ze sobą nowe, inne, często nawet radykalnie różne emocje i przeżycia. Każdy stanowi nowe, budujące i uczące doświadczenie. Piękne świątynie, nowoczesne sale koncertowe, instrumenty stare i nowe, wielkie i miniaturowe, w znakomitej kondycji i ułomne, publiczność jakże różna liczebnie i pod względem rodzajów wrażliwości, w końcu spotkania i przyjaźnie, stanowią wartości, które nie sposób zhierarchizować i przewartościować. Przy tym całym doświadczeniu przeszłości pozostaje jeszcze nadzieja na perspektywę w przyszłość, na nowe cele, odkrycia, inspiracje i fascynacje. Nie zapominając o przeszłości, chcę patrzeć do przodu. Niedawno uczestniczyłem w pięknym jubileuszu 360-lecia mojego Liceum Ogólnokształcącego nr 1 im. ks. Stanisława Konarskiego w Rzeszowie, w którym zdawałem maturę. Mottem przewodnim tej jakże zacnej i dostojnej Almae Matris, jednej z najstarszych w Polsce, są słowa autorstwa jej patrona: „In praeterito posteritas”, które oznaczają: „W przeszłości przyszłość”. W ten właśnie sposób postrzegam na mojej muzycznej drodze siłę wspomnień i doświadczeń, które dają nadzieję na przyszłość i ku niej prowadzą, wytyczając nowe perspektywy.

          Oficjalna premiera książki „Organy na krańcach świata” odbędzie się 4 lutego w Krakowie, mam nadzieję, że po kilku, może kilkunastu latach powstanie kolejna, równie fascynująca, a na zakończenie jeszcze zapytam, kiedy Pan pomyślał o tym, że najwyższa pora, aby napisać o wielkiej fascynacji organami i podróżach koncertowych?
          - Autorem pomysłu spisania dotychczasowych doświadczeń artystycznych, ale też tego wszystkiego, co wydarza się wokół życiowej muzycznej przygody, była moja żona Agnieszka Radwan-Stefańska, znakomita organistka, świetny menadżer i najlepszy oraz najbardziej obiektywny i surowy krytyk moich organowych poczynań. Wtórował jej nasz 11-letni syn Maksymilian, który choć prawdopodobnie nie będzie kontynuował rodzinnej muzycznej tradycji, z zaangażowaniem i z entuzjazmem uczestniczy w naszym zawodowym życiu. W domu sporo rozmawiamy o mojej i naszej codzienności, której udziałem są liczne wyjazdy, podróże i artystyczne doświadczenia. Przyjaźnimy się także ze świetnym krakowskim muzykologiem i krytykiem muzycznym Mateuszem Borkowskim, człowiekiem o wielkiej wiedzy, umiejącym słuchać i, co w tym przypadku bardzo ważne, inspirować do rozmów.
          Ze spotkania tych właśnie osób, oczywiście nie zapominając o wspaniałym redaktorze panu Pawle Piotrowskim, założycielu i dyrektorze Wydawnictwa Petrus, również potrafiącym wcale nieźle grać na organach i wielkim entuzjaście muzyki, narodziła się twórcza myśl, aby to, o czym przy okazji prywatnych spotkań rozmawiamy, czym się fascynujemy i co przeżywamy, spisać i zaprosić do naszych rozmów także szersze grono uczestników. Pamiętam jedno ze spotkań z Mateuszem Borkowskim w naszym mieszkaniu, gdzie przy dużym globusie wytyczaliśmy szlaki moich dotychczasowych organowych destylacji. W ten sposób dotarliśmy całkiem daleko...

Z dr hab. Markiem Stefańskim, jednym z najwybitniejszych współczesnych organistów i pedagogiem Akademii Muzycznej w Krakowie rozmawiała Zofia Stopińska 27 stycznia 2019 roku.

Subskrybuj to źródło RSS