wywiady

Zakochałem się w „Strasznym dworze”

            3 maja Orkiestra Filharmonii Podkarpackiej wraz ze studentami i absolwentami Wydziału Wokalno-Aktorskiego Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina pod batutą Marty Kluczyńskiej, w inscenizacji i reżyserii Ryszarda Cieśli, przedstawili przekrój opery „Straszny dwór” Stanisława Moniuszki na scenie na Rzeszowskim Rynku na zakończenie „Święta Paniagi”, czyli ulicy 3 Maja. Spektakl został starannie przygotowany i dobrze wykonany, dlatego chociaż było zimno i padał deszcz, większość publiczności wytrwała do końca i gromko oklaskiwała wykonawców.
           Przed ostatnimi przygotowaniami do koncertu rozmawiałam z prof. Ryszardem Cieślą, znakomitym śpiewakiem, dziekanem Wydziału Wokalno-Aktorskiego UMFC w Warszawie.

          Zofia Stopińska: Nie po raz pierwszy Wydział Wokalno-Aktorski Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina współpracując z Filharmonią Podkarpacką występuje w Rzeszowie ze spektaklem operowym. Poprzednie występy bardzo się udały i były gorąco oklaskiwane przez publiczność.
          Ryszard Cieśla: Po raz pierwszy przyjechaliśmy do Rzeszowa z „Cosi fan tutte” Wolfganga Amadeusza Mozarta. Ten spektakl wystawialiśmy najczęściej także poza granicami Polski, bo byliśmy w Sevilli, Stambule, Reisbergu oraz w kilku miastach w Polsce.
Drugą operą, którą pokazaliśmy rzeszowskiej publiczności, był „Eugeniusz Oniegin”.
           Dzisiaj w Rzeszowie pokażemy fragmenty „Strasznego dworu” Stanisława Moniuszki i będziemy nadal pracować nad tą operą, bo planujemy ją w całości wystawić jesienią w Teatrze Wielkim w Warszawie. Solistom z Wydziału Wokalno-Aktorskiego towarzyszyć będzie chór i orkiestra Uniwersytetu Fryderyka Chopina w Warszawie.
Mamy nadzieję, że z tym spektaklem w pełnej wersji, z kostiumami i scenografią, zawitamy do Rzeszowa.

           „Straszny dwór” to jedna z najpiękniejszych polskich oper, ale dla młodych śpiewaków, którzy dopiero studiują i nie mają jeszcze doświadczenia scenicznego, to trudne dzieło.
          - Uważam, że jest to najpiękniejsza polska opera. Pomimo, że niektórzy muzykolodzy i znawcy uważają, że najważniejszą operą polską jest „Król Roger” Karola Szymanowskiego, to ja twierdzę, że „Straszny dwór” jest największym arcydziełem. Biorę pod uwagę całość: dramaturgię, inwencję melodyczną, orkiestrację. To jest opera belcantowa w najlepszym stylu i można ją porównywać z najlepszymi dziełami włoskich mistrzów: Belliniego, Rossiniego czy Donizettiego, którzy zaliczani są do grona największych twórców operowych na świecie. Ja stawiam „Straszny dwór” pomiędzy największymi ich kompozycjami.
          Zgadzam się także z panią, że to opera niełatwa i wymaga wielkiego kunsztu, ale kiedy w 2007 roku wystawiałem po raz pierwszy tę operę w profesjonalnej obsadzie najlepszych polskich artystów i pojechaliśmy do Chicago, to podczas pracy i przedstawień odkryłem, że jest to opera o młodych ludziach i dla młodych.
Oczywiście są role – Miecznika czy Macieja przeznaczone dla osób nieco starszych, ale córki Miecznika, czy panicze to są młodzi ludzie i ich role mogą być wykonywane przez dobrych śpiewaków, którzy jeszcze studiują.
          Dziesięć lat później, w 2017 roku zawitaliśmy znowu do Chicago i wówczas w obsadzie miałem już tylko dwóch profesjonalnych śpiewaków z wielką karierą, czyli Leszka Skrlę (Miecznika) i Rafała Bartmińskiego (Stefana), a pozostali to byli studenci z Wydziału Wokalno-Aktorskiego, dwadzieścia osób śpiewających w chórze stanowili studenci z młodszych lat. Studenci sprawdzili się znakomicie i dlatego teraz postanowiłem, że cały spektakl „Strasznego dworu” przygotujemy w wykonaniu studentów.

           Przez cały czas przygotowuje Pan ze studentami nowe spektakle operowe, co jest bardzo ważne, bo kończący warszawską uczelnię młodzi śpiewacy mają już sporo doświadczeń i później dobrze sobie radzą na scenach profesjonalnych oper.
           - Chcę podkreślić, że wydziały wokalno-aktorskie wszystkich ośmiu uczelni w Polsce starają się jak najlepiej przygotować studentów do wykonywania zawodu; przygotowują spektakle, współpracują z teatrami operowymi, bo element edukacji pozwalający na sprawdzenie się na scenie jest konieczny. Jak ktoś kiedyś powiedział: „Artystą się stajemy na scenie” i ta edukacje jest konieczna.
           Nie jest to łatwe ze względów systemowych, uczelnie generalnie nie posiadają swoich scen. Gdybym miał scenę na wyłączność naszego wydziału, to mógłbym tę sferę edukacji bardziej rozwinąć, ale współpracuję z Teatrem Wielkim-Operą Narodową, współpracuję z Filharmoniami – między innymi z Podkarpacką, starając się zapewnić studentom szanse wejścia w zawód od strony praktycznej, bo to jest niezbędne.

          Idąc na to spotkanie zastanawiałam się, ile czasu musi Pan poświęcić na przygotowanie spektaklu ze studentami. Pierwszy etap prac odbywa się w domu, trzeba pracować z poszczególnym studentami, a dopiero później można pracować nad poszczególnymi scenami, aktami dzieła. Nie da się tego ani przewidzieć, ani zmierzyć w godzinach.
          - To prawda, problem polega jeszcze na tym, że wykonuję kilka zawodów jednocześnie: jestem dziekanem, mam wiele prac typowo administracyjnych, prowadzę własną klasę wokalną, jestem dyrektorem artystycznym Filharmonii im. Romualda Traugutta, mam obowiązki jako prezes SPAM-u, w sumie jest tego bardzo dużo. Często marzę o tym, żeby zająć się wyłącznie reżyserowaniem spektakli w profesjonalnych warunkach. Nagroda za tę pracę jest dopiero po spektaklach, kiedy widzę młodych artystów, którzy przeżyli wartościowe doświadczenie sceniczne w profesjonalnych warunkach i jak ono ich rozwija. Wówczas jestem przekonany, że warto było poświęcić tyle czasu. Zawód pedagoga jest zawodem z misją i wówczas nie liczy się czasu, bo wiadomo, że tworzy się coś ważnego, co później pięknie owocuje i wielką satysfakcją jest świadomość, że pomogło się komuś wystartować, rozwinąć skrzydła.

          Gorące brawa publiczności są także powodem do satysfakcji dla wykonawców i realizatorów. Scena na Rynku w Rzeszowie trochę Was ogranicza. Nie można tam pokazać baletu i pełnych dekoracji, a soliści mają także ograniczone pole do popisów teatralnych. Będzie to estradowe wykonanie.
          - To wszystko prawda, ale wystąpią w kostiumach, które wypożyczyliśmy z Teatru Wielkiego. Nasza scenografia i kostiumy będą gotowe dopiero na jesienną premierę pełnego spektaklu.
          Rok Moniuszkowski rozpoczął się 1 stycznia, a można powiedzieć, że faktycznie się zaczął 6 stycznia, kiedy Dworzec Centralny w Warszawie otrzymał imię Stanisława Moniuszki. Jest to w dużej mierze zasługa Towarzystwa Moniuszkowskiego, założonego przez śp. Marię Fołtyn, w którym to towarzystwie jestem wiceprezesem. Do naszych starań dołączył dyrektor Teatru Wielkiego Opery Narodowej Waldemar Dąbrowski, który jest pełnomocnikiem ds. obchodów 200. rocznicy urodzin Stanisława Moniuszki, a dyrekcja PKP odpowiedziała pozytywnie.
           Rok Moniuszkowski trwa i szczególna misja spoczywa na nas – muzykach polskich, bo jeszcze wiele jest do zrobienia w zakresie promocji postaci i muzyki ojca polskiej opery narodowej.

          Słyszałam, że niedawno był Pan ze studentami na festiwalu w Wuhan w Chinach.
          - To było w listopadzie ubiegłego roku i na tym znanym festiwalu wystąpili nasi studenci. Zaproszonych zostało do Wuhan 30 uniwersytetów z całego świata i byliśmy jedynym uniwersytetem, który zaproponował koncert wokalny i jedynym, w którym występowali studenci. Pozostałe uniwersytety zaprezentowały występy pedagogów. Przedstawiliśmy tam fragmenty z opery „Straszny dwór” w kostiumach. Ja przybliżałem treść libretta w języku angielskim, a śpiewak z Chin tłumaczył moje słowa na język chiński. Wywarliśmy ogromne wrażenie na wszystkich i nasz występ został entuzjastycznie przyjęty. Chciałbym w niedalekiej przyszłości wystawić „Straszny dwór” w Chinach z udziałem chińskich śpiewaków. Pierwszą jaskółkę mamy przygotowaną na koncert w Rzeszowie, bo w obsadzie, w partii Miecznika, jest nasz dyplomant z Chin (Linhao Qin) , który pozostaje w Polsce, bo chce zrobić doktorat.

          Niedawno rozmawiałam z panią Elżbietą Janowską Moniuszko, prapraprawnuczką Stanisława Moniuszki, która mieszka w Warszawie, i mówiła mi, że udostępniała chińskiej śpiewaczce nuty i teksty pieśni Stanisława Moniuszki, która przełożyła dwie pieśni na język chiński. To była Wasza studentka, która wyjechała do swojej ojczyzny i często zamieszcza w repertuarze koncertowym pieśni Stanisława Moniuszki zarówno z języku chińskim, jak i polskim.
          - To moja doktorantka Feng Ke, która zajęła się liryką wokalną Stanisława Moniuszki i nagrała sporo pieśni w języku polskim, ale też kilka przetłumaczyła i wykonuje je w języku chińskim. Chcę podkreślić, że pieśni Stanisława Moniuszki w języki chińskim brzmią równie pięknie.

          Mam nadzieję, że dzięki takim działaniom muzyka Stanisława Moniuszki znajdzie właściwe miejsce na światowych scenach, ponieważ w pełni na to zasługuje. Przecież nawet Rossini podziwiał kompozycje Moniuszki i wyraził to w listach do naszego kompozytora. To jest nasza wina, że muzyka ojca polskiej opery narodowej tak rzadko rozbrzmiewa na estradach za granicą.
          - To jest nasza wina, ale także kilku istotnych rzeczy, z którymi nie umiemy sobie do tej pory poradzić. Są niewłaściwe kalki pojęciowe – część z nich została zdefiniowana w czasach socrealizmu, a część narzucił postmodernizm. W tych kalkach pojęciowych Moniuszko jest uważany za kompozytora zaściankowego, co jest wielkim nieporozumieniem. Wystarczy rzetelnie przestudiować partytury jego dzieł – szczególnie „Halkę”, „Straszny dwór” i „Hrabinę”, bo są to arcydzieła światowe. To są znakomicie skomponowane pod każdym względem opery i doceniali ten kunszt kompozytorzy współcześni Moniuszce.
           Mówi się także, że Polska była w tym czasie w okresie zaborów i nic wartościowego w takich warunkach nie mogło powstać. Owszem, w XIX wieku Polski nie było na mapie, ale w sensie kulturowym posiadała spuściznę poprzednich wieków wielkiej Rzeczpospolitej. Jeżeli się sięgnie po dzieła polskiej literatury muzycznej XVI czy XVII wieku, to są one na światowym poziomie. Pamiętam, jak w okresie mojej działalności w zespole „Bornus Consort”, kiedy w Wiedniu prezentowaliśmy dzieła Pękiela, Szarzyńskiego, Mielczewskiego i Gorczyckiego, to wszyscy zachwycili się tą muzyką, a przecież byli to, w swoich czasach, najwięksi kompozytorzy okresu baroku. Rozwinięta myśl naukowa, literatura i sztuka w zaliczanych do największych uniwersytetów europejskich – uniwersytetów we Lwowie i Wilnie, nie znikły w XIX wieku pomimo, że Polski politycznie nie było na mapie. Z tego bogactwa kulturowego wyrośli Moniuszko i Chopin.
          Niewłaściwe kalki pojęciowe, niestety, są często jeszcze powielane i dlatego nawet część Polaków niewłaściwie ocenia wartość twórczości Stanisława Moniuszki.

           Pewnie czuje się Pan w Rzeszowie jak w domu, bo to przecież rodzinne miasto.
           - Oczywiście, że tak. Ostatnio bywamy z żoną w Rzeszowie niezbyt często, bo mamy sporą gromadkę wnuków w Warszawie i związane są z tym miłe obowiązki, które ograniczają nasze pobyty w Rzeszowie. Okazja, kiedy można połączyć artystyczne obowiązki i przyjemności z radością odwiedzenia rodziców zdarza się rzadko, ale jest to zawsze dla mnie czas szczególnie ważny i miły.

           Spogląda Pan na zegarek, co oznacza, że należy kończyć rozmowę, bo przed Wami jeszcze krótka próba sytuacyjna na Rynku, trochę czasu na odpoczynek i koncert. Mam nadzieję, że następnym razem będzie więcej czasu na rozmowę.
          - Nie rozmawiałem jeszcze z panią prof. Martą Wierzbieniec, ale chciałbym pokazać pełny spektakl opery „Straszny dwór” w Rzeszowie, bo to jest przepiękna komedia muzyczna z bardzo istotnym kontekstem patriotycznym. Siła wymowy przywołania wielkiej Rzeczpospolitej w etosie rycerskim szlacheckiego domu była tak wielka, że (paradoksalnie) zaszkodziła ona „Strasznemu dworowi”. Odbiór dzieła wystawionego tuż po klęsce powstania styczniowego był tak entuzjastyczny, że po trzecim spektaklu „Straszny dwór” został zdjęty z afisza i Moniuszko już go nigdy nie zobaczył.
           Zakochałem się w „Strasznym dworze” reżyserując go dwukrotnie, jestem pewien, że tą operą zachwycą się wszyscy i dlatego tak bardzo chciałbym ją pokazać w swoim rodzinnym mieście.

Z prof. Ryszardem Cieślą – świetnym śpiewakiem, dziekanem Wydziału Wokalno-Aktorskiego Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina w Warszawie Zofia Stopińska rozmawiała 3 maja 2019 roku w Rzeszowie.

Majowe propozycje Filharmonii Podkarpackiej

           Maj jest zawsze miesiącem wyjątkowym, obfitującym w różne wydarzenia, dla dyrekcji, orkiestry i wszystkich pracowników Filharmonii Podkarpackiej.
           3 maja Orkiestra Filharmonii Podkarpackiej wraz ze studentami i absolwentami Wydziału Wokalno-Aktorskiego Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina pod batutą Marty Kluczyńskiej w inscenizacji i reżyserii Ryszarda Cieśli, przedstawili przekrój opery „Straszny dwór” Stanisława Moniuszki na scenie na Rzeszowskim Rynku na zakończenie „Święta Paniagi”, czyli ulicy 3 Maja. Spektakl został starannie przygotowany i dobrze wykonany, dlatego chociaż było zimno i padał deszcz, większość publiczności wytrwała do końca i gromko oklaskiwała wykonawców.
          Kolejny koncert odbędzie się w dniu 200. urodzin Stanisława Moniuszki, a o przybliżenie tego i innych wydarzeń poprosiłam panią prof. Martę Wierzbieniec – dyrektorkę Filharmonii Podkarpackiej im. Artura Malawskiego w Rzeszowie.

          Marta Wierzbieniec: Tegoroczny maj jest dla nas szczególny dlatego, że w tym roku, dokładnie 5 maja przypada 200. rocznica urodzin Stanisława Moniuszki, kompozytora chyba ciągle jeszcze niedocenianego, kompozytora, którego muzyka zbyt rzadko jest wykonywana, o którym ciągle za mało mówimy, a przede wszystkim za mało artystów z zagranicy wie, że to twórca polskiej opery narodowej i komponował oprócz oper także liczne dzieła o charakterze religijnym, utwory orkiestrowe, kameralne, miniatury fortepianowe, a przede wszystkim pieśni.
          Chcemy o Stanisławie Moniuszce mówić oraz wykonywać jego dzieła, przypominać pieśni, bo pewnie wszyscy znamy: „Prząśniczkę” czy „Znasz li ten kraj”, ale nie znamy wielu innych pieśni i innej twórczości; pięknej, wzruszającej, polskiej. Rok Stanisława Moniuszki jest najlepszą okazją byśmy lepiej poznali życie i twórczość Stanisława Moniuszki.
          5 maja w Filharmonii Podkarpackiej o godzinie 19.00 rozpocznie się wielki urodzinowy koncert Stanisława Moniuszki z okazji 200. rocznicy urodzin tego kompozytora. Mamy zaplanowanych kilkanaście koncertów w Roku Moniuszkowskim, ale podczas tego szczególnego koncertu, w dniu urodzin, chcemy pokazać najmłodszych śpiewaków, którzy może jeszcze nie mają jeszcze dużego doświadczenia scenicznego i nie występowali na słynnych scenach świata, ale jestem przekonana, że wszystko przed nimi. Solistami tego koncertu będą laureaci III Międzynarodowego Konkursu Wokalnego ARS ET GLORIA 2019, który odbył się w styczniu tego roku w Katowicach. Pomysłodawcą i głównym organizatorem tego Konkursu jest ks. Paweł Sobierajski, który jest profesorem Akademii Muzycznej w Katowicach, gdzie kształci wokalistów, którzy z powodzeniem występują na scenach nie tylko w Polsce. W naszej Filharmonii wystąpią: Justyna Bujak, Roksana Wardenga, Piotr Brożek, David Roy i Jakub Smidt.
          W programie wieczoru znajdą się arie z kilku oper Stanisława Moniuszki, m.in. z opery „Flis”, „Hrabina”, „Verbum Nobile”, nie może zabraknąć arii z „Halki” i „Strasznego dworu” oraz pieśni opracowanych na głos solowy i orkiestrę. Oczywiście młodym artystom towarzyszyć będzie Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Podkarpackiej pod batuta Sławomira Chrzanowskiego, która wykona także utwory skomponowane przez Moniuszkę na orkiestrę, jak chociażby „Tańce góralskie” z opery „Halka”. Zapraszam Państwa serdecznie na ten koncert.

           Kolejny koncert abonamentowy odbędzie się 10 maja.
           - Ten wieczór zapowiada się wspaniale. Maestro Marek Pijarowski stanie za pulpitem dyrygenckim, w drugiej części koncertu usłyszymy I Symfonię c-moll op. 68 Johannesa Brahmsa, a pierwszą rozpocznie się Uwerturą do opery „Włoszka w Algierze” Gioacchino Rossiniego, natomiast w Symfonii hiszpańskiej Eduarda Lalo wykonaniu wybitnego skrzypka Janusza Wawrowskiego, który od pewnego czasu koncertuje na wspaniałych skrzypcach wykonanych przez Antonia Stradivariego. Serdecznie Państwa na ten koncert zapraszam.

          Już tylko dni dzielą nas od tegorocznej edycji Muzycznego Festiwalu w Łańcucie, który wymaga długich starannych przygotowań, a w czasie trwania Festiwalu wielu działań organizacyjnych.
           - Rzeczywiście, maj jest dla nas bardzo pracowitym miesiącem, bo przecież tradycją od ponad pół wieku jest organizowanie w maju Muzycznego Festiwalu w Łańcucie. W tym roku odbędzie się już 58. edycja, która będzie miała trochę inny przebieg, bowiem występują pewne utrudnienia związane z odbywającym się nie tylko w Zamku, ale także w otoczeniu zamkowym: wymieniana jest nawierzchnia alejek i przestrzeń gdzie zawsze budowaliśmy scenę na koncerty plenerowe. Dlatego w tym roku takie koncerty w Łańcucie się nie mogą odbyć przed Zamkiem, ale organizujemy koncert na dziedzińcu wspaniałego Zamku w Krasiczynie. Nie zabraknie także akcentu moniuszkowskiego w czasie Festiwalu Łańcuckiego i to właśnie w Krasiczynie wystąpią znani na pewno wszystkim soliści, którzy są laureatami kolejnych edycji wielkiego wokalnego Konkursu Moniuszkowskiego organizowanego przez Teatr Wielki – Operę Narodową. W tym roku odbywa się X Jubileuszowa edycja tego konkursu i czeka nas wielka niespodzianka, bo w czasie tego koncertu wystąpi także jeden z laureatów tegorocznej edycji. Konkurs rozpoczyna się 5 maja, a 11 maja jest finał, stąd nie znamy jeszcze nazwiska laureata, który wystąpi podczas koncertu 24 maja obok takich gwiazd jak: Urszula Kryger, Aleksandry Kubas, Marcina Bronikowskiego, Rafała Bartmińskiego i Adama
Zdunikowskiego. Dyrygował będzie Jiři Petrdlik, a orkiestra wystąpi w międzynarodowym składzie, bo trzon stanowić będą muzycy Filharmonii Podkarpackiej, ale będzie także kilku muzyków ze Słowacji, Czech i Węgier. Chcemy w ten sposób zapowiedzieć projekt do realizacji którego się przymierzamy, a będą to koncerty karpackie. Rozpoczynamy od muzyków pochodzących z państw Grupy Wyszechradzkiej, ale miejmy nadzieję, że w przyszłości będziemy mogli Państwu zaprezentować koncert w którym orkiestra będzie się składać z muzyków z wielu krajów. Mam nadzieję, że te plany zostaną zrealizowane.
Koncert w Krasiczynie będzie także promocją muzyki Stanisława Moniuszki, bo mamy nadzieję, że dzięki muzykom, którzy zasiądą na estradzie razem z Orkiestrą Filharmonii Podkarpackiej, ten koncert uda nam się powtórzyć w wymienionych przed chwilą krajach.

          W programie koncertu w Krasiczynie znajdą się wyłącznie utwory Stanisława Moniuszki?
          - Nie tylko, bo w tym roku przypada także 200. rocznica urodzin Jakuba Offenbacha i usłyszymy także kilka jego utworów. Z listów Moniuszki wiemy, że prowadził korespondencję z Rossinim, który zachwycał się kompozycjami polskiego twórcy, stąd utwory Rossiniego także znajdą się w programie.
Zabrzmią jeszcze utwory kilku twórców współczesnych Moniuszce.
Gościć będziemy także samego Moniuszkę, który przeczyta fragmenty swoich listów, a w tę postać wcieli się znany zapewne Państwu aktor Henryk Talar. Wszystko to na dziedzińcu Zamku w Krasiczynie.

            Po koncertach zespołu THE KING’S SINGERS w sali balowej 11 i 12 maja, będzie tygodniowa przerwa, a później w Zamku w Łańcucie znowu odbędą się koncerty.

           - Festiwal rozszerza swój zasięg terytorialny, ale oczywiście centrum stanowi sala balowa Zamku w Łańcucie i tam od będzie się siedem z dwunastu zaplanowanych koncertów. Tak jak już pani powiedziała inauguruje tegoroczny Festiwal w Łańcucie zespół „THE KING’S SINGERS”. Ci wspaniali wokaliści gościli już w Łańcucie, ale nigdy w tym samym składzie, bo zespół istnieje już ponad 50 lat i nastąpiły także zmiany w składzie. Tym razem zaprezentuje bardzo różnorodny program – od dzieł renesansu po utwory współczesne. Ich wykonań słucha się zawsze z zapartym tchem i bardzo się cieszę, że udało się ustalić taki termin, że mogą wystąpić dwukrotnie w Łańcucie. Podkreślę, że na prośbę publiczności zespół zgodził się powtórzyć koncert w następnym dniu, czyli w niedzielę 12 maja o 15.00.
            Od 18 maja w Łańcucie odbędą się dwa koncerty. Najpierw o 18.00 w sali balowej rozpocznie się koncert znakomitego polskiego pianisty Krzysztofa Jabłońskiego i młodziutkiej pianistki z Tajwanu Rity Shen. Trzy godziny później w salo hotelu Sokół rozpocznie się wieczór jazzowy w wykonaniu Tria Andrzeja Jagodzińskiego, który poświęcony będzie pamięci Krzysztofa Komedy.
           19 maja w sali Filharmonii Podkarpackiej wystąpią artyści Lwowskiego Narodowego Akademickiego Teatru Opery i Baletu, a w programie znajdzie się jeden z najpiękniejszych baletów „Jezioro łabędzie” Piotra Czajkowskiego.
           Od 20 maja centrum festiwalowym znowu będzie sala balowa łańcuckiego Zamku i rozbrzmiewać będzie muzyka kameralna, a wystąpią: orkiestra z Turcji, będzie wspaniały wieczór z włoskim kontratenorem Vincenzem Capezzuto i wystąpi także światowej sławy polski skrzypek Bartłomiej Nizioł, który wystąpi z pianistą Michałem Francuzem. Artysta zaproponował wieczór muzyki polskiej, który zapowiada się znakomicie.
           W piątek, 24 maja odbędzie się koncert na dziedzińcu Zamku w Krasiczynie, a w sobotę 25 maja zapraszamy Państwa do Leżajska, bo tam będzie wspaniała uczta dla melomanów – Msza h-moll Jana Sebastiana Bacha zabrzmi w Bazylice leżajskiej w znakomitym wykonaniu artystów z Wrocławia. To wydarzenie wyjątkowe, które szczególnie polecam, bo już dawno nie mieliśmy okazji wysłuchania chociażby fragmentów Mszy h-moll Bacha, a w Leżajsku wykonane zostanie całe dzieło uznane za absolutnie nadzwyczajne w całej twórczości Bacha. Geniusz kompozytora jest w tym dziele ciągle na nowo odkrywany, można tego dzieła słuchać wielokrotnie i za każdym razem coś innego nas ujmuje, wprowadza nas w tajemniczy, mistyczny świat. Partytura tego utworu została wyróżniona wpisem na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO.

           Wrocławska Orkiestra Barokowa, chór i soliści wykonają to dzieło stosując barokowe praktyki wykonawcze.
           - Muzycy grać będą na instrumentach historycznych, zespół solistów został niezwykle precyzyjnie dobrany, a całość poprowadzi Andrzej Kosendiak. Samo dzieło i miejsce sprawią, że ten wieczór będzie wielkim festiwalowym wydarzeniem, nie tylko w kontekście tegorocznej edycji, ale w całej historii festiwalowych przedsięwzięć.
          Wielki finał przewidziany jest na niedzielę 26 maja w Filharmonii Podkarpackiej wystąpią Piotr Beczała, któremu towarzyszyć będzie Polska Filharmonia Kameralna SOPOT pod batutą Wojciecha Rajskiego. Okazało się, że sala naszej Filharmonii jest za ciasna. Zainteresowanie tym koncertem jest tak duże, że trzeba by było zorganizować kilka koncertów, ale nie ma takiej możliwości. Mogę tylko mieć nadzieję, że uda nam się niedługo pana Piotra Beczałę zaprosić ponownie do Rzeszowa. Ciągle mamy mnóstwo pytań o bilety na ten koncert, ale staramy się przygotować inne możliwości, żeby ten koncert dotarł do najszerszego grona odbiorców.

           Tak zakończy się maj w Filharmonii Podkarpackiej.
           - Niekoniecznie, bo w ostatnich trzech dniach maja rozpoczynają się w Filharmonii przedsięwzięcia z okazji „Dnia Dziecka” , a finał sezonu zaplanowaliśmy na 14 czerwca. Serdecznie Państwa zapraszam, spotykajmy się w Filharmonii Podkarpackiej, a w czasie Muzycznego Festiwalu spotykajmy się także w Łańcucie, Krasiczynie i Leżajsku. Niech muzyka w tak znakomitych wykonaniach dostarcza Państwu wielu wrażeń i artystycznych wzruszeń czego z całego serca życzę.

Z prof. Martą Wierzbieniec, dyrektorem Filharmonii Podkarpackiej i Muzycznego Festiwalu w Łańcucie Zofia Stopińska rozmawiała 4 maja 2019 roku.

Decyzję o tym, że będę pianistą, podjąłem w Rzeszowie

          Licznie zgromadzonej publiczności bardzo się podobał koncert, który odbył się 26 kwietnia w Filharmonii Podkarpackiej im. Artura Malawskiego w Rzeszowie.
           Orkiestra naszej Filharmonii wystąpiła pod batutą Bartosza Staniszewskiego, studenta dyrygentury z klasy prof. Rafała Jacka Delekty w Akademii Muzycznej w Krakowie. Na koncercie obecni byli znani dyrygenci i pedagodzy, oprócz prof. Rafała Jacka Delekty pracę młodego dyrygenta z orkiestrą pilnie obserwowali także dr hab. Tomasz Chmiel, dr hab. Paweł Przytocki oraz dr hab. Małgorzata Janicka Słysz, prof AM w Krakowie, prorektor tej uczelni, a także wielbicieka twórczości Karola Szymanowskiego. Wnioskuję stąd, że prowadzenie koncertu przez Bartosza Staniszewskiego w Rzeszowie było egzaminem wieńczącym studia dyrygenckie w krakowskiej Akademii Muzycznej.
           Gorąco zostali przyjęci przez publiczność soliści: znakomity pianista Andrzej Pikul, który dwukrotnie bisował, wykonując mazurki Karola Szymanowskiego, a także jego utalentowana studentka Matharyta Kozlovska, która również bisowała.
Pan Andrzej Pikul zgodził się na wywiad i poświęcił mi sporo czasu wieczorem w przeddzień koncertu. Rozmowę rozpoczęłam od pytania o program koncertu.

           Zofia Stopińska: Wieczór rozpoczyna Uwertura do opery „Halka” Stanisława Moniuszki, bo zbliża się 200. rocznica urodzin ojca polskiej opery i w pierwszej części zabrzmi jeszcze IV Symfonia koncertująca op. 60 Karola Szymanowskiego, którą ma Pan w repertuarze od wielu lat.
           Andrzej Pikul: Ten utwór towarzyszy mi od wielu lat. Mój profesor Tadeusz Żmudziński był najwybitniejszym interpretatorem tego dzieła i grał go ponad tysiąc razy na całym świecie. Prawykonanie utworu odbyło się 9 października 1932 roku w Poznaniu pod dyrekcją Grzegorza Fitelberga. Karol Szymanowski wystąpił w roli solisty i odniósł wielki sukces.
          Po raz pierwszy prof. Tadeusz Żmudziński wykonał Symfonię koncertującą Karola Szymanowskiego 15 lat po prawykonaniu, bo w 1947 roku. Kompozytor wówczas już nie żył, ale żyli Grzegorz Fitelberg i prof. Zbigniew Drzewiecki, którzy przez wiele lat byli w stałym kontakcie z Karolem Szymanowskim, a także wielkie skrzypaczki Eugenia Umińska i Irena Dubiska, które wielokrotnie wykonywały dzieła kompozytora. Środowisko muzyczne Szymanowskiego jeszcze istniało i miało  wpływ na kształtowanie się interpretacji Tadeusza Żmudzińskiego, a później i mojej, stąd czuję się kolejnym ogniwem tego łańcucha artystycznego.
          Mój absolwent, pan Marian Sobula i bardzo młody pianista pan Radosław Goździkowski mają ten utwór w repertuarze. Jestem przekonany, że będą kontynuować tradycję i przekażą ją następnemu pokoleniu pianistów.
          Wzór wykonawczy stworzył Tadeusz Żmudziński z Witoldem Rowickim. Profesor opowiadał mi, jak Witold Rowicki tuż przed wejściem na estradę powiedział: „Tadeuszu, dzisiaj gramy zupełnie inaczej”, i tak było.
           Symfonia koncertująca Szymanowskiego daje możliwość różnorodnej interpretacji i jeżeli pianista i dyrygent znają się bardzo dobrze, to mogą sobie na nią pozwolić. Natomiast kiedy gra się ten utwór z młodym, bardzo utalentowanym człowiekiem, który dopiero wkracza w świat muzyki Karola Szymanowskiego, to interpretacja musi być w pewnym sensie akademicka, chociaż jestem przekonany, że pan Bartosz Staniszewski  takżw z czasem stanie się wybitnym kreatorem dzieł Karola Szymanowskiego.

          W drugiej części koncertu usłyszymy także dzieło przeznaczone na fortepian i orkiestrę, a wykonawczynią będzie Pana studentka.
          - Tak, ponieważ pani Marharyta Kozlovska w kwietniu ubiegłego roku została laureatką Ogólnouczelnianego Konkursu „Gram z orkiestrą” i nagrodą był koncert z Orkiestrą Filharmonii Podkarpackiej. Pani dyrektor Marcie Wierzbieniec bardzo spodobała się moja propozycja, aby był to koncert z cyklu "Mistrz i uczeń". Stąd po Uwerturze do opery „Halka” Moniuszki, gram Symfonię koncertującą Szymanowskiego, a później młoda pianistka, kończąca w tym roku studia, zagra dzieło o najwyższej randze trudności – Rapsodię na temat Paganiniego op. 43 Sergiusza Rachmaninowa. Jest to zupełnie inny utwór niż koncerty fortepianowe, wymagający innych predyspozycji, a przede wszystkim wielkiej precyzji zarówno od solisty, ale także od orkiestry i dyrygenta.
Na estradzie Filharmonii Podkarpackiej spotykają się różne pokolenia artystów.

          Występował Pan prawie na całym świecie, przez wiele odległych bardzo ważnych ośrodków koncertowych jest Pan zapraszany regularnie. Wiem, że koncertował Pan także w Ameryce Północnej, a jedynym kontynentem, na którym Pan nie występował, jest Afryka.
          - To prawda, występowałem w Ameryce Północnej, ale nie zabiegałem, aby regularnie tam powracać, bo przyznam szczerze, że nie byłem specjalnie ujęty mentalnością amerykańską. Byłem natomiast zachwycony mentalnością mieszkańców Australii i Nowej Zelandii (byłem tam we wrześniu ubiegłego roku). Wróciłem stamtąd naładowany pozytywną energią. Miałem tam bardzo udane koncerty, na wspaniałych fortepianach, ale nie to było najważniejsze. Przekonałem się, że tamtejsze społeczeństwo jest bardzo życzliwe, otwarte i nawet na ulicy nie czuje się różnicy generacji: wszyscy się tak samo wspaniale traktują. Byłem też w kampusach uniwersyteckich i przypomniały mi się moje czasy studenckie, w których był w nas taki sam rodzaj radości życia. Teraz to się trochę zmieniło, a tam jest nadal obecne.
           Proszę mnie źle nie zrozumieć, nie chcę niczego złego powiedzieć o współczesnej generacji studentów. Moi studenci są wspaniali, ale w takiej elitarnej uczelni, jaką jest akademia muzyczna, zawsze tworzyliśmy o wiele silniejszą wspólnotę niż w innych uczelniach.
           Aktualnie ludzie nie są zainteresowani poznawaniem się. Nawet czasem, kiedy wchodzę do windy i mówię: „Dzień dobry”, nie wszyscy reagują. Jestem przekonany, że nie jest to wynik złego wychowania, a efekt zawrotnego wręcz tempa życia oraz postępu technicznego, który nie tylko ułatwia, ale i zmienia sposób komunikowania się. Telefony komórkowe, SMS-y, e-maile, a często stosowanie nawet pewnego rodzaju pisma obrazkowego - coraz mniej emocji wyraża się słowami, zastępując je emotikonem lub obrazkiem.

          Czy to w jakiś sposób przekłada się na preferencje muzyczne młodych ludzi?
          - Owszem, zauważyłem, że muzyka romantyczna nie jest tak bliska studentom, jak trzydzieści, pięćdziesiąt lat temu czy jeszcze wcześniej. W tamtych czasach, jak młody człowiek chciał coś ważnego powiedzieć swojej wybrance, to musiał bardzo się starać, a teraz wystarczy napisać SMS lub wysłać emotikon.
          Wcześniej bardzo ważne było bezpośrednie obcowanie z sobą, wymiana zdań, a teraz ta wymiana zdań przeszła w sferę wirtualną. Nie jestem przekonany, czy wszystkie emocje można w ten skrótowy sposób przekazać.

           Wracając do Pana podróży artystycznych, które prowadzą we wszystkich kierunkach, regularnie i często bywa Pan w Japonii, a drugim miejscem chętnie odwiedzanym przez Pana jest Ameryka Południowa.
           - To prawda, Japonia była przez pewien czas moją drugą ojczyzną i jest nią nadal. Kilkakrotnie byłem także w Ameryce Południowej, bo interesuje mnie bardzo muzyka tego kontynentu. Od dziecka interesowałem się różnymi kulturami naszego globu i zawsze kultura Ameryki Południowej była dla mnie bardziej interesująca niż Ameryki Północnej. Może jestem w błędzie i jeszcze jest czas na poznanie tego drugiego kontynentu. Może wówczas zmienię zdanie, ale na razie marzę o tym, żeby zagrać w Afryce, bo fascynuje mnie ten kontynent i jest jedynym, na którym nie grałem. Wiem, że tam także rozwija się życie muzyczne i uważam, że można by było coś dobrego zrobić.

           Chcę jeszcze porozmawiać o Pana repertuarze, bo lista utworów z towarzyszeniem orkiestry, kameralnych i solowych, jest w nim bardzo długa i zawiera dzieła od baroku poczynając aż po XXI wiek.
          - Tak, bo w XXI wieku napisano kilka bardzo dobrych utworów. Bardzo lubię zmiany repertuarowe i po okresach, kiedy zajmuję się muzyką współczesną, z jeszcze większym entuzjazmem i nabożeństwem podchodzę do muzyki Fryderyka Chopina.

          Cenią Pana współcześni kompozytorzy, bo lista utworów, które powstały z myślą o Panu jako o pierwszym wykonawcy, jest długa.
          - Najbardziej spektakularnym przykładem jest utwór Krystyny Moszumańskiej-Nazar, która wprost powiedziała, że komponowała go znając moje możliwości pianistyczne i temperament. Tytuł utworu „APigram” może być rozumiany jako nawiązanie do mojego inicjału, ale też może być rozumiany jako parafraza słowa epigram, bo utwór składa się z drobnych epizodów, które możemy nazwać epigramami, ale jest scalony jednym motywem.
          Grałem go na pięciu kontynentach. W Australii i Nowej Zelandii miałem wykłady poświęcone twórczości Krystyny Moszumańskiej-Nazar i pokazywałem tam elementarz notacji muzyki współczesnej, czyli „Bagatele”. Bardzo się to podobało, studenci byli zachwyceni, że po moich objaśnieniach byli w stanie natychmiast niektóre z tych bagatel wykonać. Później prezentowałem także trudniejsze utwory, jak „Konstelacje” czy „APigram” i chcę powiedzieć, że jeżeli utwór jest wartościowy, to bez względu na swoją zawartość robi duże wrażenie.
           Ostatnio często się mówi, że na fortepian mało już można napisać, ale moja studentka Małgorzata Kruczek pochodząca w Rzeszowa, gra wielką, wspaniałą sonatę australijskiego kompozytora Carla Vine’a, który w Polsce prawie nie jest znany, a jego utwory bardzo często są obligatoryjne na konkursach pianistycznych.  Chociażby na przykładzie tego utworu okazuje się, że fortepian ma jeszcze wiele nieodkrytych walorów brzmieniowych, które z fantazją można dobrze wykorzystać w nowych kompozycjach.

           Pana działalność artystyczna i pedagogiczna jest związana z Akademią Muzyczną w Krakowie, w której wcześniej Pan studiował. Od lat prowadzi Pan w tej uczelni klasę fortepianu.
          - Aktualnie moja klasa jest bardzo liczna i studiują u mnie młodzi ludzie z siedmiu różnych krajów. Niedawno mieliśmy wielki wspólny maraton karnawałowy, który odbył się w Krośnie, gdzie wszyscy moi studenci grali utwory solowe, a na zakończenie zaprezentowali się w części bardziej rozrywkowej. Muszę powiedzieć, że byłem dumny, kiedy widziałem ich wszystkich na estradzie równocześnie. Natomiast w tym tygodniu jedna z moich studentek gra w Rzeszowie, inny student w Kaliszu  gra Koncert fortepianowy Szostakowicza, mój włoski student gra w Antoninie na Turnieju Pianistów Stypendystów Zagranicznych, a także trzech innych pojechało na konkursy do Włoch lub do Hiszpanii.I to wszystko dzieje się w tym tygodniu.
          Chcę także podkreślić, że w Akademii Muzycznej w Krakowie w sferze pianistycznej dzieje się bardzo dużo. Wielu znakomitych zagranicznych artystów prowadzi klasy mistrzowskie. Każdego roku mamy także festiwal poświęcony wybranemu tematowi lub regionowi. W tym roku była muzyka skandynawska, a w ubiegłym muzyka południowo-amerykańska, wcześniej hiszpańska, czeska. Uważam, że bardzo ważne w edukacji jest odkrywanie literatury muzycznej regionów, które nie są nam bliskie i ich muzyka nie należy do absolutnych standardów pianistycznych.

           W minionych latach powierzano Panu wiele ważnych funkcji, które Pana absorbowały. Trzeba je było godzić z karierą pianistyczną.
           - Tak, ale w pewnym momencie funkcje przestały mnie interesować. Aktualnie jestem kierownikiem Katedry Fortepianu, jest to raczej funkcja artystyczna niż administracyjna. Niedługo mam zamiar poświęcić się wyłącznie pedagogice, ponieważ mam wspaniałych studentów, którym chcę poświęcić jak najwięcej czasu i myślę, że kiedyś trzeba im oddać pałeczkę.

           Wielu Pana wychowanków z powodzeniem występuje na estradach w Polsce i na świecie.
            - Nie chcę wymieniać nazwisk, aby kogoś nie pominąć, ale są osoby odnoszące bardzo poważne sukcesy na całym świecie i bardzo się z tego cieszę. Nie ukrywam też, że są moimi konkurentami - jestem ofiarą własnego sukcesu pedagogicznego (śmiech).

          Nie powiedzieliśmy o jeszcze jednym ważnym przedsięwzięciu, które powstało z Pana inicjatywy – Letniej Akademii Muzycznej, która będzie miała już chyba 20 lat.
           - Świętowaliśmy jej 20-lecie w roku ubiegłym, a przed nami już 21. edycja. Ta Akademia jest wizytówką naszej Akademii Muzycznej, bo podczas niej prowadzone są klasy wszystkich instrumentów, śpiewu i kompozycji. Niezmiernie cieszy fakt, że tak bardzo dużo osób zgłasza się do naszej Letniej Akademii, bo liczbaletnich kursów jest zawrotna i konkurencja jest olbrzymia, a mimo to mamy co roku około 200 uczestników z całego świata, ze wszystkich kontynentów, również z Afryki.

           Rozmawiając w Rzeszowie, nie możemy pominąć faktu, że urodził się Pan na Podkarpaciu. Pierwsze kroki w dziedzinie muzyki stawiał Pan w Krośnie.
          - Tak, ale decyzję o tym, że będę pianistą, podjąłem właśnie w Rzeszowie, w szkole, która jest obok Filharmonii. Kilka razy udało mi się tutaj zdobyć nagrody na konkursach regionalnych i bardzo pragnąłem zostać pianistą. W tym postanowieniu utwierdziła mnie ostatecznie pani dyrektor Krystyna Matheis-Domaszowska. Chociaż byłem już nastolatkiem,  byłem wtedy jeszcze uczniem trzeciej klasy szkoły muzycznej I stopnia, ponieważ bardzo późno zacząłem grać na fortepianie. Wówczas pani dyrektor Domaszowska stwierdziła, że prezentuję wystarczająco wysoki poziom, aby uczyć się w szkole II stopnia. Z różnych powodów na miejsce dalszego kształcenia wybrałem Kraków, bo dojazdów do dwóch szkół: do liceum w Krośnie i do szkoły muzycznej w Rzeszowie, nie dało się pogodzić. Pianista musi mieć czas na ćwiczenie.

           Trzeba także podkreślić, że miał Pan szczęście do mistrzów.
           - To prawda. Mogę powiedzieć, że kiedy zaczynałem pracę pedagogiczną, twierdziłem, że nie wiem, jak mam uczyć, ale wiem, jak mam nie uczyć. Moi mistrzowie byli z zupełnie innej epoki i dystans pomiędzy mistrzem a uczniem był ogromny. Poza tym byli bardzo wymagający i powiem nawet, że element psychologiczny w pracy pedagogicznej nie odgrywał zbyt wielkiej roli. Uważam, że każdy student jest inny i do każdego staram się stosować inną pedagogikę. Wiele osób dziwi się, że choć grają ten sam utwór, każdy z nich gra go trochę inaczej. Mają grać inaczej, bo każdy z nich jest kimś innym. To nie jest mennica, w której bije się takie same monety, tylko każdy może grać ten sam utwór w nieco inny sposób, zachowując oczywiście wszystkie kanony stylistyczne, które powinien.

           Przykładem wielkiej sympatii i więzi z Pana mistrzami może być do dziś  trwająca relacja z prof. Paulem Badurą-Skodą, w którego mistrzowskiej klasie studiował Pan w Hochschule für Musik w Wiedniu.
          - W ubiegłym roku byłem na jubileuszu Mistrza Paula Badury-Skody, kiedy na swoje 90. urodziny, w Sali Musikverein grał trzy ostatnie sonaty Beethovena. Mam także sporo jego dedykacji. Najcenniejsza jest dla mnie ta, w której nazywa mnie swoim następcą.

           Pełnił Pan także zaszczytną funkcję promotora-laudatora w postępowaniu o nadanie godności doktora honoris causa Maestro Paulowi Badurze-Skodzie.
          - Jako jedyny pianista w historii Akademii Muzycznej w Krakowie Maestro Paul Badura-Skoda otrzymał tę godność. Jest on największym autorytetem na świecie w dziedzinie notacji muzycznej. Napisał kilka książek, bardzo ważnych, o interpretacji dzieł Mozarta, Bacha. Oby zdążył jeszcze napisać książkę o Schubercie.

           Ciekawa jestem, jak Pan przygotowuje się do koncertu. Późnym wieczorem w przeddzień występu zastałam Pana w pracy, a wiem, że wielu artystów w ostatnich dniach przed graniem stara się nie ćwiczyć zbyt intensywnie.
           - Jutro postaram się nie pracować za dużo, ale po dzisiejszej próbie miałem pewne przemyślenia dotyczące głównie problemów agogicznych i postanowiłem je sobie utrwalić, ćwiczyłem ze świadomością tego, co się ma wydarzyć. Moim studentom polecam także pracę intelektualną, polegającą na wyobrażeniu sobie bez instrumentu tego, co ma się zagrać na koncercie, jest to jest bardzo ważne. Wypoczynek i dobra kondycja fizyczna są też istotne, ale lubię powtórzyć sobie utwór i zagrać go sobie w głowie.
           Łączenie pedagogiki, zwłaszcza takiej intensywnej, z działalnością koncertową jest bardzo trudne. To może być, taki „wykręt”, że muszę zająć się uczniem / studentem, a nie sobą. Zajmowanie się kimś innym jest dużo prostsze, niż drążenie siebie samego. Dlatego też zawsze staram się ćwiczyć w godzinach przedpołudniowych, bo nie mam już takich dobrych rezultatów, kiedy wcześniej poświęciłem uwagę innym, a później dopiero sobie.
           Myślę, że w moim życiu pedagogika będzie z czasem coraz bardziej przeważać, ale jeszcze chciałbym poświecić się liryce wokalnej, która zawsze istniała w moim życiu, ale w mniejszym niż bym tego chciał stopniu. Teraz mam propozycje, które bardzo korespondują z moimi potrzebami artystycznymi – nagranie cykli pieśni Schumanna czy pieśni Schuberta. Bardzo mnie to fascynuje.
           Oczywiście nie zamierzam rezygnować z działalności solistycznej. Już za dwa tygodnie mam recital chopinowski w Hiszpanii. W pewnym momencie trzeba dokonać wyboru: którą książkę chcę jeszcze przeczytać, jaki film chcę jeszcze obejrzeć, jakie przyjaźnie chcę kultywować. Jestem w takim momencie życia, że mogę sobie na takie wybory pozwolić;.

           Czekamy na nagrania i koncerty również w Rzeszowie. Dziękuje bardzo za poświęcony czas mnie i czytelnikom Klasyki na Podkarpaciu.
           - Ja również bardzo dziękuje i wszystkich pozdrawiam serdecznie.

Wywiad z panem prof. Andrzejem Pikulem, znakomitym pianistą i pedagogiem został zarejestrowany przez Zofię Stopińską 25 kwietnia 2019 roku w Filharmonii Podkarpackiej w Rzeszowie.

XX LAT DĘBICKICH OPER

           Dębickie Towarzystwo Muzyczno-Śpiewacze przygotowuje spektakl uświetniający obchody Święta Narodowego 3 Maja. Na scenie Domu Kultury „Mors” w Dębicy wystawiona zostanie opera „Verbum NobileStanisława Moniuszki do libretta Jana Chęcińskiego.
          Trzeba także podkreślić, że będzie to już 20-ty spektakl przygotowany przez pasjonatów sztuki operowej w Dębicy. Inicjatorem i kierownikiem muzycznym tych wszystkich wydarzeń jest dyrygent, animator kultury i pedagog pan Paweł Adamek, z którym wspominać będziemy spektakle, które się odbyły i przybliżymy tegoroczne jubileuszowe spektakle.

          Zofia Stopińska: Kiedy dowiedzieliśmy się, że przystępuje Pan do realizacji spektaklu operowego w Dębicy, a wykonawcami będę miejscowe amatorskie zespoły, wielu sądziło, że to bardzo ryzykowne przedsięwzięcie.
           Paweł Adamek: W 2000 roku postanowiliśmy uczcić Rok Jubileuszowy szczególnym wydarzeniem kulturalnym w Dębicy i spróbowaliśmy swoich sił przygotowując spektakl operowy Stanisława Moniuszki. Znając dobrze repertuar operowy tego kompozytora, pomyślałem o jednoaktówce „Verbum Nobile”, ponieważ byłem przekonany, że możemy się zmierzyć z tym dziełem.
          Oczywiście działaliśmy z dużym wyprzedzeniem i przygotowania trwały prawie dwa lata, a nasz wysiłek zakończył się sukcesem.
Przystępując do realizacji „Verbum Nobile” w 2000 roku, myślałem o jednorazowym wydarzeniu, ale okazało się, że spektakl bardzo się spodobał i miejscowe środowisko oczekuje na następne, a zespoły i soliści, którzy ze mną współpracowali, chętnie podejmą się realizacji kolejnych oper.
          Wystawiliśmy kilka oper Stanisława Moniuszki, bo to była dla nas przystępna muzyka i materiały nutowe były łatwo dostępne. Jak się skończył repertuar Moniuszki, zastanawialiśmy się, co dalej i mobilizowany przez środowisko artystyczne Dębicy – moje chóry, orkiestrę, kolegów, pomyślałem o dziełach z repertuaru światowego i wystawiliśmy wspólnymi siłami takie opery, jak: „Nabucco”, „Carmen”, „Napój miłosny”, „Wesele Figara”, z okazji wstąpienia Polski do Unii Europejskiej wystawiliśmy wodewil „Krakowiacy i Górale”, sięgnęliśmy także po „Zemstę nietoperza” i w ubiegłym roku po „Skrzypka na dachu”.
          Na nasze dwudziestolecie, a przede wszystkim na „Rok Moniuszkowski” i 200. rocznicę urodzin Stanisława Moniuszki, postanowiliśmy wystawić operę, którą rozpoczęliśmy naszą działalność. Będzie to opera „Verbum Nobile” w nowej inscenizacji, scenografii i obsadzie.

          Powiedział Pan, że opera „Verbum Nobile” wydawała się Panu dobra na inaugurację tej działalności, ale to wcale nie jest łatwe dzieło, a jedna z najpopularniejszych arii „Dam ci ptaszka, jakich mało” stanowi wielkie wyzwanie dla większości barytonów.
          - W tej operze Stanisław Moniuszko nie przewidział w partiach solowych tenora, a jedynie dwa barytony, dwa basy i jeden sopran. Muzyka tego kompozytora jest piękna, ale niektóre partie solowe oraz orkiestrowe są bardzo trudne do wykonania. Muzycy zawodowi często niezbyt chętnie przystępują do grania oper Stanisława Moniuszki, ale my pracowaliśmy zawsze bardzo długo i staraliśmy się dobrze przygotować każdy szczegół. Tak samo jest tym razem, orkiestra i chór są dobrze przygotowane, a soliści również poradzili sobie ze swoimi rolami.
          Rozbudowaliśmy trochę tę operę, bo chcieliśmy z okazji 20-lecia także wprowadzić na scenę solistów, którzy z nami przez ten czas współpracowali. Dlatego zostały dopisane dodatkowe role, których nie ma w partyturze: pojawi się cioteczka Zuzi, pojawi się guwernantka, która będzie uczyła dzieci. Do libretta Chęcińskiego dodaliśmy regułę bł. Edmunda Bojanowskiego dotyczącą ochronek Sióstr Służebniczek i na scenie pojawią się prawdziwe siostry zakonne, które prowadzą ochronkę oraz dzieci, którymi się opiekują, a Serwacy przekaże im część swego dobytku w postaci domu na ochronkę dla tych dzieci. W ten sposób chcemy podkreślić działalność dębickich Sióstr Służebniczek. W naszym mieście znajduje się Dom Generalny, który jest siedzibą Przełożonej Generalnej i jej Rady.
Pokażemy, jak powstawały ochronki Sióstr Służebniczek.

          Rozszerzenie libretta nie zmienia go w istotny sposób.
          - Oczywiście, wręcz wzbogacają je. Wiadomo, że „Verbum Nobile” jest operą jednoaktową i czas trwania opery nie przekracza 60 minut i dlatego trochę ją rozbudowaliśmy. W „Śpiewnikach domowych” znalazłem jeszcze zapomniane pieśni Stanisława Moniuszki i wykonamy cztery pieśni chóralne na początku opery i na rozpoczęcie drugiej odsłony. Jest w operze także scena zaręczyn i wprowadzamy tam dodatkowo Mazura ze „Strasznego Dworu” w wykonaniu baletu i orkiestry. W Roku Moniuszkowskim chcemy więcej muzyki tego kompozytora pokazać w naszym przedsięwzięciu.

          Dla solistów z pierwszego wystawienia „Verbum Nobile” w Dębicy przewidział Pan inne role w tegorocznych spektaklach, natomiast skład orkiestry, baletu oraz wykonawcy głównych ról będą inni.
          - Tak, mogę nawet powiedzieć, że większości młodych ludzi, którzy grają w orkiestrze, nie było jeszcze na świecie, jak wystawialiśmy po raz pierwszy „Verbum Nobile” w Dębicy.
           Jest niewielka grupa: 10-ciu chórzystów i 5 osób w orkiestrze, którzy współpracują ze mną przez 20 lat i występowali podczas realizacji wszystkich oper. Dla tej niewielkiej grupy jest to także mały jubileusz, bo 20 lat spędziliśmy razem i przygoda artystyczna nam się udała. Przyznam się, że sam nie wierzyłem, że tak się ta inicjatywa będzie rozwijać, ale publiczność nas mocno mobilizowała, bo zawsze po spektaklach zadawano nam pytania, co przygotujemy w przyszłym roku. Wybieraliśmy któryś z pomysłów i przygotowywaliśmy go.

          Większość spektakli i premier odbyło się w budynku Domu Kultury „Mors”, w którym rozmawiamy.
          - Tak, ale dwie pierwsze opery wystawiliśmy w Domu Kultury „Kosmos”, w centrum miasta, a później przenieśliśmy się tutaj. Tam jest sala na 350 miejsc i nie spodziewałem się, że społeczność dębicka, która ma dość daleko do teatrów operowych w Krakowie czy Lwowie oraz do filharmonii, będzie zainteresowana taką sztuką.
          Okazało się, że sala mająca 350 miejsc była za mała i dlatego przenieśliśmy się do DK „Mors”, gdzie było 1200 miejsc, i „Straszny dwór”, pierwszą operę wystawianą tutaj w 2002 roku, graliśmy cztery razy i za każdym razem sala wypełniona była po brzegi. Z roku na rok zwiększaliśmy ilość spektakli i za każdym razem sala wypełniona była po brzegi.
           Po remoncie sala jest trochę mniejsza, bo jest 600 miejsc na widowni, dlatego postanowiliśmy wystąpić 9 razy i już od dawna nie ma wejściówek. Dębiczanie „oszaleli” na punkcie muzyki operowej, chociaż podczas spektakli będą także melomani z Mielca, Jarosławia, Dąbrowy Tarnowskiej. W naszym mieście wszyscy wiedzą, że jak przychodzi maj, to trzeba się wybrać na spektakl operowy. Wejściówki są bezpłatne, bo nasze działania odbywają się non profit, ale niektórzy próbują nawet kupować wejściówki. Wczoraj spotkałem wychodzącą z budynku panią, która była bardzo zawiedziona, że nie dostała wejściówki i mówiła, że chętnie zapłaci za zaproszenie.
Mamy już renomę i wielu entuzjastów, którzy pragną być na naszych przedstawieniach.

          Od pewnego czasu Wasze spektakle wystawiane są nie tylko w Dębicy i są stałe miejsca, gdzie jesteście zapraszani.
          - Operę „Nabucco” wystawialiśmy w wielu miastach: w Nowym Sączu, Zawierciu, Iwoniczu Zdroju, Krośnie, Jarosławiu, Mielcu i te ośrodki nas zapraszają. W tym roku będziemy w Łańcucie, Krośnie, zapraszają nas do Zawiercia i w czasie wakacji wystąpimy w Świeradowie Zdroju.
Należy także podkreślić, że do wykonania naszych oper angażujemy dużo młodzieży, która w ten sposób poznaje twórczość operową i promuje ją.

          Pan zawsze ostatecznie decyduje, która z oper zostanie wystawiona i sprawuje Pan kierownictwo muzyczne nad całością oraz jest Pan dyrygentem, ale musi Pan mieć także sztab bardzo zaangażowanych ludzi, bo bez ich pomocy chyba trudno byłoby panować nad tym.
          - Na początku próbowałem sam robić wszystko, ale szybko się zorientowałem, że tego typu sztuka wymaga specjalistów i pomocy.
Ponieważ wszystko robimy bezinteresownie, namówiłem do współpracy reżysera z Nowego Sącza, (który prywatnie jest moim siostrzeńcem), bardzo się zaangażował i przygotowuje projekty scenograficzne. Mam kolegę, który tę scenografię buduje, a potem maluje. Nasza chórzystka jest zawodową krawcową i szyje nam kostiumy według projektów reżysera, mamy choreografa – wiele osób angażujemy do naszych przedsięwzięć.
           Ja prowadzę duży, ponad 50-osobowy Chór Parafii Matki Bożej Anielskiej w Dębicy i Orkiestrę Zespołu Szkół Muzycznych w Dębicy, a w tej orkiestrze oprócz uczniów grają także nauczyciele i absolwenci. Od czasu do czasu wymieniam balet, bo w Dębicy działają dwie grupy baletowe: „Iglopolanie” i „Gryfici”, którzy w tym roku zatańczą Mazura. Obsługę techniczną i akustyczną oraz światło zapewniają nam pracownicy Domu Kultury „Mors”.
Tak powstają nasze przedsięwzięcia operowe.

           Trzeba było także namówić dobrych wykonawców partii solowych.
           - Wspólnie z reżyserem zastanawiamy się nad tym i zawsze staramy się, żeby to byli dobrze śpiewający i wyglądem odpowiadali danej postaci. Jeżeli w tym roku główną postacią kobiecą jest młoda Zuzia, to śpiewać te partie będzie studentka z Akademii Muzycznej w Katowicach, a dublować ją będzie uczennica II klasy Szkoły Muzycznej, która uczy się śpiewu u pani Alicji Płonki. Jeżeli chodzi o mężczyzn, to wystąpią: absolwent Szkoły Muzycznej II stopnia oraz absolwent Akademii Muzycznej w Katowicach, ale w partiach ojca usłyszymy Jana Michalaka, naszego dębickiego artystę, a Leopold Stawarz, który współpracuje z nami od wielu lat, wystąpi w roli Marcina Pakuły. Reżyser zażyczył sobie, aby sługę Bartłomieja grał straszy pan, to znaleźliśmy chórzystów, którzy tę rolę będą na zmianę wykonywać. Nikogo nie musimy charakteryzować, bo wykonawcy są w wieku postaci z libretta.

          Najbardziej przez wykonawców przeżywana jest premiera, która odbędzie się 3 maja, na dwa dni przed przypadającą w tym roku 200. rocznicą urodzin Stanisława Moniuszki.
          - Specjalnie na nasze zaproszenie przyjedzie pani Elżbieta Janowska-Moniuszko, prapraprawnuczka kompozytora, która była już u nas dwukrotnie, na spektaklach oper „Halka” i „Flis”. Jesteśmy jej szczególnie wdzięczni, że pomimo wielu obowiązków związanych z urodzinami swego wielkiego przodka, obiecała, że przyjedzie do Dębicy, aby być z nami.
          Starostwo Powiatowe w Dębicy od wielu lat organizuje obchody Święta Narodowego 3 Maja, a wieńczy je zawsze premiera opery, która później grana jest w soboty i niedziele przez cały maj, żeby dębicka publiczność mogła tę operę obejrzeć.

          Wiadomo, że nie da się tak wielkiego przedsięwzięcia zorganizować bez pieniędzy, chociaż wykonawcy nie otrzymują honorariów. Chyba udało się już przekonać tutejsze władze i darczyńców, którzy wiedzą, że warto was wspierać.
           - To jest promocja naszego powiatu i miasta, bo jesteśmy jedynymi, którzy na taką skalę, amatorsko, swoimi siłami, w domu kultury, a nie teatrze operowym, wystawiają pełne spektakle w scenografii i strojach. To są pełne widowiska operowe i dlatego do budżetu wpisywane są środki na wyprodukowanie scenografii, zakup materiałów na stroje i wszystko to, na co potrzebne są pieniądze. Pan, który przygotowuje scenografię, nie bierze za to pieniędzy, ale potrzebuje odpowiednie materiały i farbę, itd.
           Podobnie jest ze strojami, trzeba je uszyć, a wcześniej kupić odpowiednie materiały. Trzeba kupić rekwizyty. Musimy mieć także pieniądze na plakaty, zaproszenia, foldery. Na to wszystko otrzymujemy środki z budżetu miasta i powiatu, a także mamy głównego sponsora naszego Dębickiego Towarzystwa Muzyczno-Śpiewaczego, które jest głównym organizatorem tych wszystkich przedsięwzięć artystycznych, i wspierają nas zawsze Państwo Stefan i Dorota Bieszczadowie.

           Nie możemy zapraszać na spektakle w Dębicy, bo zaproszenia zostały już rozdane.
           - To prawda, zaproszenia zostały rozdane w błyskawicznym tempie i dlatego postanowiłem, że można jeszcze przyjść na próbę generalną, która rozpocznie się 2 maja o 16.30 w Domu Kultury „Mors”.

           Pewnie niedługo dowiemy się, co przygotujecie za rok.
           - Z pewnością, ale trudno o tym mówić teraz, podczas majowych spektakli zorientujemy się, co publiczność chciałaby zobaczyć. Pomysłów jest bardzo dużo.

           Chyba nie wyobraża sobie Pan swojej działalności bez nurtu operowego.
           - Tak, bo ja tym żyję. Przyjechałem do Dębicy wiele lat temu z Nowego Sącza, aby poprowadzić chór i od początku byłem bardzo aktywny, stąd wykorzystywano moje możliwości i zapał w kapelach ludowych, wkrótce zostałem zaangażowany w Szkole Muzycznej. Zawsze starałem się wykorzystywać możliwości środowiska artystycznego w Dębicy, okazuje się, że dość duża grupa ludzi chce w różnych inicjatywach uczestniczyć, a przede wszystkim w spektaklach operowych.
           Zamiast siedzieć popołudniami w domu, wychodzę i spotykam się codziennie na próbach z ludźmi, którzy kochają muzykę, bo 3 razy w tygodniu mam próby chóru, a 2 razy próby orkiestry. Mam co robić i bardzo się z tego cieszę, bo przygotowanie zespołu amatorskiego do występu daje o wiele więcej satysfakcji niż praca z zespołem zawodowym, który wszystko potrafi.

          Trzeba także podkreślić, że wiele osób, które brały udział w spektaklach operowych w Dębicy, uczestniczy w zawodowym życiu artystycznym, a jeszcze większa jest grupa melomanów.
          - Mogę śmiało powiedzieć, że wiele oper w Polsce sporo mi zawdzięcza, bo młodzi ludzie, którzy w Dębicy stawiali pierwsze kroki na scenie, mieli już pewne doświadczenia rozpoczynając pracę w teatrach operowych.

          Spotkałam sporo osób, które podkreślały, że po raz pierwszy wystąpili w roli solistów na scenie w Dębicy.
          - Wymienię tylko kilku świetnych śpiewaków: Paweł Trojak, Łukasz Gaj, Ewelina Szybilska, Kamil Pękala – wszyscy śpiewali partie solowe w naszych spektaklach, zanim poszli w wielki świat. Tak samo jest z młodzieżą, która grała u mnie w orkiestrze, wielu z nich ukończyło akademie muzyczne i są zawodowymi muzykami. Mój syn grał w mojej orkiestrze na waltorni, bo potrzeba mi było waltornisty do opery, później ukończył studia na tym instrumencie i jest dzisiaj waltornistą w Filharmonii Podkarpackiej.

           Mam nadzieję, że pierwsze szlify w dziedzinie teatru muzycznego zdobędzie pod Pana batutą jeszcze wielu młodych adeptów sztuki muzycznej.
           - Ja też mam taką nadzieję, bo z pomocą zaprzyjaźnionych osób zamierzam przygotowywać kolejne spektakle. Zapału nam nie brakuje i mamy wiele pomysłów, które chcemy zrealizować.

Z panem Pawłem Adamkiem, dyrygentem, pedagogiem i animatorem kultury rozmawiała Zofia Stopińska 23 kwietnia 2019 roku w Dębicy.

Marzyłam o tym, żeby być dobrą nauczycielką

          Polecam Państwa uwadze rozmowę z Panią Magdaleną Pamułą – pianistką, znakomitą nauczycielką oraz organizatorką życia muzycznego. Od wielu lat podziwiam efekty jej pracy, zaangażowanie, a przede wszystkim umiłowanie muzyki i pasję. Zawsze pogodna i uśmiechnięta ale jednocześnie wymagająca, potrafi zaszczepić miłość do muzyki klasycznej nie tylko u dzieci i młodzieży, ale także zachęcić do udziału w koncertach osoby dorosłe.
Jak jej się to udaje? Odpowiedź znajdą Państwo czytając rozmowę.

          Zofia Stopińska: Znamy się już od wielu lat i zawsze kojarzy mi się Pani z muzyką i ze Stalową Wolą, w której Pani mieszka i pracuje
          Magdalena Pamuła: Dobrze się Pani kojarzy, bo muzyka to moje życie, a Stalowa Wola jest moim rodzinnym miastem i tutaj rozpoczęłam swoją przygodę z muzyką, później tutaj zaczęłam pracować i ciągle jestem związana z muzyką.

           Kiedy Panią poznałam, była Pani już dyrektorem Państwowej Szkoły Muzycznej I i II stopnia im. Ignacego Jana Paderewskiego w Stalowej Woli i prowadziła Pani klasę fortepianu. Szkoła ciągle się rozwijała.
          - Przez 24 lata kierowałam szkołą, a wcześniej podjęłam pracę w tej szkole jako nauczyciel fortepianu. Szkoła powstała na bazie Państwowego Ogniska Muzycznego, a o jej rozwój dbali kolejni dyrektorzy i nauczyciele. Od początku Szkoła była centrum muzyki w tym mieście i organizowane były piękne koncerty, podczas których występowali najwięksi z największych polskich artystów. Starczy, jeśli wymienię tylko dwa z wielu nazwisk: Adam Harasiewicz i Bernard Ładysz.
           Po objęciu stanowiska dyrektora starałam się kontynuować dzieło moich poprzedników. W naszej szkole odbywały się nadal koncerty oraz inne imprezy muzyczne, takie jak Międzynarodowe Konkursy Muzyczne im. Janiny Garści, przez długie lata w sierpniu odbywały się warsztaty muzyczne połączone z koncertami. Te koncerty były zarzewiem muzycznym w Stalowej Woli. Oczywiście mam na myśli muzykę poważną.

          Aula Szkoły Muzycznej była 30 lat temu jedyną salą koncertową, w której można było posłuchać muzyki klasycznej i wszyscy melomani, których w Stalowej Woli nie brakowało, przychodzili coraz liczniej i trudno było wszystkich pomieścić.
          - To prawda, w szkole muzycznej odbywały się koncerty, bo zawsze był dobry fortepian. W Domu Kultury była duża sala i stał w niej fortepian, ale ten instrument nie nadawał się do wykonywania recitali czy koncertów z udziałem fortepianu.
          Tak było do czasu, kiedy bisnesmen pan Zbigniew Koczwara kupił i podarował miastu dwa instrumenty Steinway&Sons. Jeden z nich znalazł się w auli szkoły muzycznej, a drugi w Sali Miejskiego Domu Kultury. Od tego czasu można było duże koncerty organizować w Miejskim Domu Kultury i współpraca tych dwóch placówek układała się znakomicie. Sala widowiskowa MDK jest zawsze otwarta dla muzyki klasycznej, ku wielkiej radości melomanów.

          Nie wiem, czy Pani potwierdzi krążącą po mieście ciekawostkę. Podobno, kiedy przedstawiciele Steinwaya usłyszeli, że jedna osoba zamawia u nich dwa instrumenty koncertowe najwyższej klasy i obydwa dla znajdującej się na Podkarpaciu zaledwie 70-tysięcznej Stalowej Woli, byli ogromne zdziwieni. Nigdy bowiem w historii firmy nie zdarzyło się, by ktoś kupował dwa tak drogie instrumenty naraz, a u Steinwaya kupuje nie byle kto.
          - Faktycznie, był to ewenement, jeśli nie na skalę europejską, to z pewnością ogólnopolską. Ktoś z niewielkiego miasta kupuje w magazynie w Hamburgu dwa najwyższej klasy fortepiany. To był wspaniały gest pana Zbigniewa Koczwary.

          W szkołach muzycznych w całej Polsce brakowało i brakuje pieniędzy na działalność koncertową i wiele innych inicjatyw. Z czasem powstawały stowarzyszenia i fundacje, dzięki którym można było pozyskiwać środki na te cele.
          - Tak, u nas działa od lat Stowarzyszenie „Crescendo”, ale wiele środków udawało się pozyskiwać z Ministerstwa Kultury na zakup instrumentów. Od lat starano się, aby w naszej szkole były jak najlepsze instrumenty dla uczniów, ale nigdy nie byłoby nas stać na kupno tak dobrego fortepianu.

          Trzeba jeszcze podkreślić, że budynek Państwowej Szkoły Muzycznej I i II stopnia przy ulicy Gabriela Narutowicza był budowany dla potrzeb szkoły muzycznej i jest wygodny.
          - Budowa trwała chyba 7 lat w ramach akcji „1000 szkół na tysiąclecie” i przewidziany był dla 100 uczniów. Szybko okazał się za mały i dobudowane zostało piętro. Pamiętam, że kiedy byłam dyrektorem tej szkoły, przez wiele lat uczyło się w nim przeszło 400 uczniów i było bardzo ciasno. Tak zresztą jest nadal.
Młodzież garnie się do muzyki i trzeba robić wszystko, żeby jej to umożliwić.

          Jak już Pani wspomniała, przez cały czas prowadziła Pani klasę fortepianu w tej szkole i wykształciła Pani wielu pianistów, część z nich pozostała w Stalowej Woli, ale sporo utalentowanych pianistów pracuje także w różnych ośrodkach muzycznych w Polsce i poza jej granicami.
          - Dużo zdolnych młodych ludzi ukończyło u mnie fortepian na poziomie szkoły I stopnia, ale było także wielu, którzy kontynuowali naukę w szkole II stopnia, chociaż będąc dyrektorem szkoły miałam zawsze tylko kilku uczniów. Miałam bardzo dużo obowiązków, a zawsze chciałam mieć czas dla uczniów, ale wcześniej miałam sporą gromadkę i były wśród nich bardzo zdolne osoby, które wysyłałam na różne konkursy, a po ukończeniu szkoły II stopnia kontynuowały edukację w Akademiach Muzycznych. Jestem szczęśliwa, że z wieloma byłymi uczniami utrzymuję kontakt. Wiem, co się z nimi dzieje, bo piszą listy, telefonują, zapraszają mnie do siebie.
          Na przykład czasami jadę do Salzburga, gdzie pracuje moja uczennica i zaprasza mnie w czasie trwania Festiwalu Salzburskiego. Moim uczniem jest Konrad Mastyło, świetny pianista, kompozytor i pedagog. Bardzo często spotykaliśmy się w Stalowej Woli albo na jego koncertach. Kontaktują się ze mną także osoby, które nie uczyły się u mnie, ale ukończyły tę szkołę i pracują aktualnie na tak odległych kontynentach, jak Australia, Ameryka. Ciągle wspominają lata spędzone w stalowowolskiej szkole, a teraz chcą występować w naszym mieście i jestem pewna, że niedługo będą u nas koncertować. Kontaktują się ze mną za pośrednictwem Facebooka, interesują się wszystkim, co dzieje się w Stalowej Woli i to jest bardzo miłe.

          Przyznam się, że często z pewnym zdziwieniem oglądam publikowane przez Panią fotografie z różnych wydarzeń muzycznych i zastanawiam się, jak Pani może tak dużo podróżować, a okazuje się, że ma Pani wielką „muzyczną rodzinę”
          - To prawda, w gronie moich byłych uczniów znalazłam wspaniałych przyjaciół. W ciągu ostatniego roku byłam na Festiwalach w Salzburgu, Krynicy i Bremie. Mamy dobrą współpracę z fundacją w Bremie. Muzyka jest ciągle obecna w moim życiu, a podróże kocham.

          Kilka lat temu zrezygnowała Pani z funkcji dyrektora szkoły, ale ciągle Pani uczy i organizuje koncerty.
          - Nie jestem już dyrektorem PSM I i II stopnia w Stalowej Woli, ale stworzyłam Fundację Wspierania Kultury „Amadeusz”, która ma na celu upowszechnianie muzyki klasycznej, promocję utalentowanej muzycznie młodzieży, organizowanie koncertów i warsztatów. Jednym z ważniejszych przedsięwzięć jest Festiwal im. Janiny Garści i trzecia jego edycja zaplanowana została od 5 do 7 października 2019 roku. Pozyskaliśmy już fundusze i zaczynamy planować wydarzenia w ramach tego Festiwalu. Mamy zawsze wiele planów i większość z nich realizujemy, ale wszystko zależy od ilości pieniędzy, które udaje nam się pozyskać. W Miejskim Domu Kultury organizujemy cykl niedzielnych koncertów zatytułowanych „Podwieczorek przy fortepianie”. Podczas tych koncertów promujemy najmłodszych i troszkę starszych utalentowanych muzycznie młodych ludzi. Mam duże doświadczenie, wiem, kogo warto pokazać i co podoba się w Stalowej Woli. Ciągle mam dużo zajęć związanych z działalnością Fundacji.

           Nie zrezygnowała Pani także z pracy pedagogicznej i nadal uczy Pani gry na fortepianie.
           - Owszem, uczę w szkołach muzycznych w dwóch miejscowościach, bo chcę się nadal dzielić tym, co potrafię. Tam także promuję młodych ludzi, między innymi organizujemy konkursy – w Jeżowem odbył się niedawno konkurs „Młody artysta” i planujemy także 12 maja 2019 roku Ogólnopolski Konkurs „Młody kameralista”. W Kraśniku, gdzie również pracuję, zaplanowaliśmy konkurs i odbędą się także „Dni patrona szkoły”, a Szkoła Muzyczna I stopnia ma imię Kompozytorów Polskich i możemy wszystkie wydarzenia wypełnić polską muzyką.

          Rozmawiamy w Pani mieszkaniu, w dużym pokoju, w którym często także rozbrzmiewa muzyka, bo często odbywają się tu koncerty. Jest to jedyny znany mi salon muzyczny na Podkarpaciu.
          - Od pewnego czasu zapraszam tutaj znajomych muzyków, nie tylko pianistów. Kilka tygodni temu była Pani na koncercie pianistów i w ubiegłą niedzielę gościliśmy także pianistów, ale występują tu także inni instrumentaliści i wokaliści. Salon nie jest wielki, ale ponad 20 osób może posłuchać muzyki w dobrym wykonaniu, bo występują tu nie tylko młode talenty, ale także moi znajomi zawodowi muzycy.

          Ja miałam szczęście być na koncercie świetnego pianisty Artura Jaronia, który wystąpił z utworami, które wykonał kilka dni później w Filharmonii w Koszycach oraz podczas Koncertu Jubileuszowego z okazji 30-lecia swojej działalności artystycznej w Kielcach.
Partie orkiestry wykonywała znakomita pianistka w Odessy.
          - Można grać utwory przeznaczone na dwa fortepiany, bo mam do dyspozycji dwa instrumenty.

           Powiedziała Pani na początku, że Stalowa Wola to jest Pani miasto, w którym rozpoczynała Pani naukę gry na fortepianie i od lat uczy Pani gry na tym instrumencie. Czy w rodzinie były jakieś tradycje muzyczne?
          - Moja rodzina ze strony ojca jest bardzo muzykalna, chociaż większość z nich amatorsko zajmowała się muzyką. Dziadek był organistą, a stryj jeszcze do tej pory od czasu do czasu zasiada za organami podczas nabożeństw, a przez wiele lat był organistą. Do tej pory prawie cała rodzina związana jest z muzyką.
           Na początku rodzice nie myśleli o posyłaniu mnie na lekcje muzyki, ponieważ sądzili, że brat ma większe zdolności. Dlatego postanowili, że będzie się uczył grać na skrzypcach w działającym w Domu Kultury Państwowym Ognisku Muzycznym. Ja także bardzo chciałam się uczyć grać i wprawdzie bez przekonania, ale posłano mnie do także Ogniska, abym uczyła się grać na fortepianie. Okazało się, że brat bardzo szybko zrezygnował z nauki gry, bo zajął się sportem, a ja robiłam szybko postępy.
          Nie skończyłam nawet nauki w Ognisku Muzycznym w Stalowej Woli, bo na podstawie egzaminu zostałam przyjęta do Państwowej Szkoły Muzycznej II stopnia w Rzeszowie, gdzie uczyłam się w klasie znakomitej pianistki Krystyny Matheis-Domaszowskiej.
          Później zaczęłam uczyć w Szkole Muzycznej w Stalowej Woli i jednocześnie studiowałam w Krakowie u pani Ireny Sijałowej-Vogel.
Miałam ogromne szczęście do nauczycielek, bo uczyłam się u najlepszych. Wychowankami pani Krystyny Matheis-Domaszowskiej byli m.in.: Adam Wodnicki, Edward Wolanin, Mariusz Drzewicki i wielu innych. Wielu świetnych pianistów ukończyło studia w klasie prof. Sijałowej, a byli wśród nich m.in. Artur Jaroń i Mirosław Herbowski.
          Ja nigdy nie chciałam być koncertującą pianistką, cały czas marzyłam o tym, żeby być dobrą nauczycielką i studiowałam po to, aby nią zostać.
Prawie przez całe zawodowe życie związana byłam ze Szkołą Muzyczną w Stalowej Woli. Tutaj także uczą moi wychowankowie, bo chyba 12 nauczycieli, wyszło spod mojej ręki. Wielu także po studiach podjęło pracę w różnych miastach w Polsce i za granicą.
          Moją specjalnością było nauczanie dzieci i teraz także pracuję z małymi dziećmi. Jestem przekonana, że wiele na ten temat wiem. Wiele nauczyłam się od pani Janiny Garści, która uwielbiała uczyć dzieci i pisała dla nich bardzo interesujące utwory. Człowiek uczy się do końca życia i ja nadal obserwuję, jak uczą inni.
           Wszystkich moich uczniów starałam się nauczyć jak najwięcej i zaszczepić w nich miłość do muzyki. Wszyscy moi uczniowie, nawet jeśli nie wykonują teraz zawodu muzyka, to mają kontakt z muzyką.
Bardzo często ktoś do mnie podchodzi i przypomina mi, że uczył się u mnie, ma bardzo miłe wspomnienia z tej szkoły i nadal interesuje go muzyka. To jest bardzo miłe.

           Jestem przekonana, że aby dobrze uczyć gry na instrumencie i mieć tyle satysfakcji co Pani, potrzebna jest pasja i trzeba kochać dzieci i młodzież.
           - Bez tego nie da się dobrze pracować. Jeśli nie ma pasji i pozytywnego uczucia do młodego człowieka, to się nic nie zrobi. Każdy człowiek, każde dziecko jest inne i jeśli się nie potrafi do niego dotrzeć i owocnie z nim pracować, to trzeba się zastanowić nad zmianą zawodu.

           Ma Pani własne dzieci, czy chciały pójść w Pani ślady?
           - Dwoje ukończyło średnią szkołę muzyczną, syn na wiolonczeli, a córka na skrzypcach, natomiast najstarszy syn uczył się grać na klarnecie i ukończył szkołę muzyczną I stopnia. Nie są zawodowymi muzykami, ale muzyka bardzo im się przydała. Wnuk także uczy się grać na wiolonczeli
Do tej pory, jak odwiedzam syna, to on sięga po wiolonczelę, a ja siadam do fortepianu i muzykujemy. Sprawia nam to ogromną przyjemność.

           Taka forma muzykowania istniała od wieków.
           - To prawda, a ja jeszcze dodam, że ona się sprawdza nie tylko w rodzinie, ale także w gronie przyjaciół. Dzięki temu, że jestem muzykiem, od wielu lat mam bardzo dużo znajomych, ale nie wszyscy są muzykami. Wielu z nich przychodzi do mojego saloniku, aby posłuchać muzyki.

           To jeszcze jeden dowód na to, że nic nie zastąpi koncertu odbieranego na żywo. Na płytach i innych nośnikach utrwalono już większość kompozycji. W Internecie możemy także posłuchać wspaniałych nagrań, ale jeśli słyszymy muzykę i jednocześnie widzimy wykonawcę, zupełnie inaczej ją odbieramy.
          - Emocji, które towarzyszą nam podczas koncertu, nie da się odnaleźć w muzyce odtwarzanej.

           W Pani salonie, po koncercie, jest czas na spotkanie z wykonawcą.
           - Ten kontakt, rozmowa są bardzo ważne i dlatego także po koncertach w pobliskim Miejskim Domu Kultury zapraszam grono zaprzyjaźnionych osób i wykonawców do tego pokoju na spotkanie i rozmowy o muzyce. To są bardzo miłe i potrzebne spotkania.
           Nie wyobrażam sobie siedzenia w domu przed telewizorem. Dopóki będę mogła, to będę dalej pracować i na różne sposoby popularyzować muzykę klasyczną.

Z panią Magdaleną Pamułą, pianistką, znakomitą nauczycielką oraz organizatorką życia muzycznego Zofia Stopińska rozmawiała 13 kwietnia 2019r. w Stalowej Woli.

Stanisław Moniuszko pochodził z rdzennie polskiej katolickiej rodziny.

          Zofia Stopińska: Jest mi niezwykle miło, że po koncercie, podczas którego królowała muzyka Stanisława Moniuszki, mogę rozmawiać z prapraprawnuczką tego wielkiego polskiego kompozytora, Panią Elżbietą Stanisławą Janowską-Moniuszko. Czytelnicy „Klasyki na Podkarpaciu” będą mogli Panią poznać i dowiedzieć się wiele o Stanisławie Moniuszce, który był obok Chopina najwybitniejszym polskim kompozytorem XIX wieku, a jego działalność miała i nadal ma olbrzymie znaczenie dla rozwoju polskiej kultury muzycznej.
           W Polsce, Kanadzie, na Węgrzech i we Włoszech żyją potomkowie trojga dzieci Stanisława Moniuszki: Elżbiety, Stanisława i Jadwigi. Z której linii Pani pochodzi?
          Elżbieta Janowska-Moniuszko: Ja jestem prapraprawnuczką – czyli piątym pokoleniem po kompozytorze, po synu Stanisławie. Nestorką tej linii rodu Moniuszków jest moja starsza siostra Dorota Janowska Moniuszko Spaccini, która ponad 30 lat temu wyszła za mąż za Francesca Spaccini i mieszkają w Torgiano pod Perugią.
          Wyliczając w kolejności wiekowej, potomkami linii męskiej jest moja siostra Dorota, ja, mój brat cioteczny Piotr Moniuszko, który ma córkę Ewę Moniuszko i jest to rówieśniczka mojej córki Adrianny Janowskiej-Moniuszko.
Adrianna jest aktorką Teatru Współczesnego w Szczecinie, ale będąc dzieckiem uczyła się grać na fortepianie.
           Po Piotrze Moniuszko następny wiekowo jest Artur Moniuszko, który jest moim bratankiem ciotecznym – syn zmarłego 6 lat temu Marcina Moniuszko. Artur Moniuszko ukończył Akademię Muzyczną w Warszawie na Wydziale Reżyserii Dźwięku, ale nie zajmuje się zawodowo muzyką.
          W Warszawie mieszkają także potomkowie po córce Elżbiecie. Praprawnuk kompozytora z tej linii - Maciej Dehnel, absolwent warszawskiej AWF, obecnie ma 84 lata i jest emerytowanym trenerem I klasy piłki siatkowej; w 1974 roku został ogłoszony najlepszym trenerem Polski we wszystkich dyscyplinach. Jego syn Marcin – moje pokolenie jeżeli chodzi o generację, ale dużo młodszy niż ja, bo ma 42 lata, ma dwóch synów – Stanisława i Antoniego, także jest absolwentem warszawskiej AWF.
Imię Stanisław ciągle się w naszej rodzinie powtarza. Ja mam na drugie imię Stanisława, mój brat śp. Marcin też miał Stanisław na drugie imię, syn kompozytora też miał na imię Stanisław. Prezes Fundacji im. S. Moniuszki, potomek kompozytora po córce Jadwidze, nazywa się Stanisław Wójcik.
          Z powtarzającym się imieniem wiąże się pewna zabawna historia. Kiedyś sprzątałam grób syna kompozytora na warszawskim Cmentarzu Stare Powązki (tam także pochowana jest moja mama), podeszła młoda mama z córką i pyta: „Proszę pani, to gdzie ten Moniuszek leży?”. Odpowiedziałam zgodnie z prawdą, że Moniuszko leży i tu, i tam. Na co z kolei moja rozmówczyni stwierdziła: „Tu Stanisław Moniuszko i tam Stanisław Moniuszko – niech się zdecydują...”. Wyjaśniłam, że tam leży kompozytor, a tutaj leży jego syn i dalsza rodzina.
          Czasami bywa tak, że przy grobie kompozytora przewodnik mówi krótko: „... a tu leży organista Stanisław Moniuszko”. To prawda, że Stanisław Moniuszko był także organistą, ale pamiętajmy, że był przede wszystkim kompozytorem.

          Wiem, że pracuje Pani nad stworzeniem drzewa genealogicznego tego rodu.
          - Zajmuję się aktualizacją drzewa genealogicznego i staram się bardzo szczegółowo zapisywać wszelkie informacje. Najpierw zajmowała się tym moja mama Danuta Moniuszko Janowska. Niestety, ja wówczas zawsze uważałam, że jestem zajęta pracą i nie mam na to czasu. W 2005 roku mama zmarła i dopiero wtedy zorientowałam się, że powinnam kontynuować to dzieło, aby mojej córce zostawić wszystko maksymalnie uporządkowane.
          Dodatkową mobilizacją był fakt, że zaczęły pojawiać się różne osoby, które przypisywały sobie pokrewieństwo ze Stanisławem Moniuszką, nie będąc potomkami kompozytora.
           W Paryżu mieszkała pani (obecnie już nie żyje), która przedstawiała się, że jest jedynym żyjącym potomkiem Moniuszki, co było nieprawdą.
Kiedyś otrzymałam e-mail od pani ze Stanów Zjednoczonych następującej treści: „ Jestem potomkiem Stanisława Moniuszki po bracie kompozytora. Bardzo proszę mi pomóc odnaleźć korzenie...”. Zgodnie z prawdą musiałam tej pani uświadomić, że kompozytor nie miał rodzonego rodzeństwa, miał jedynie rodzeństwo stryjeczne i cioteczne. Autentycznych potomków Stanisława Moniuszki jest ponad 60.
           Długo trwał okres, kiedy o wielu rzeczach dzieciom się nie mówiło i dlatego trudne jest odnajdywanie faktów z przeszłości. Zawsze teraz powtarzam młodym: miejcie cierpliwość i chciejcie pytać babcie, dziadków, rodziców, bo potem nie będzie kogo zapytać.
           Przychodzi mi tutaj na myśl ciekawostka. Cioteczny brat kompozytora Konstanty Roman Jelski był zoologiem-ornitologiem i przez cztery lata pracował jako kustosz Muzeum Antonio Raimondiego w Limie w Peru. Był współautorem monografii na temat ptaków południowo-amerykańskich. Ta monografia została wydana w XIX wieku w Paryżu przez prof. Władysława Taczanowskiego.

          Znalazłam informację, że najmłodszy potomek Stanisława Moniuszki z linii córki Elżbiety – Aleksander Lenz urodził się w Kanadzie w 2014 roku.
          - To prawda, Aleksander Lenz urodził się w 2014 roku w Kanadzie, ale jest też młodszy "kanadyjski" potomek córki kompozytora Elżbiety, urodzony 1 sierpnia 2018 r. Aktualnie najmłodszym potomkiem jest panna Flora Kiss – Węgierka, która urodziła się 24 listopada 2018 roku w Veszprém i ona także jest potomkiem po córce Elżbiecie. Niedawno poznałam babcię Flory, która jest nauczycielką i w lutym br. przyjechała z mężem Węgrem do Tarnowa w ramach wymiany ze szkołą tarnowską. Specjalnie pojechałam do Tarnowa na jeden dzień, żeby poznać osobiście moją węgierską kuzynkę Martę Halmayne-Badacsonyi i jej męża.
           Staram się także odnowić kontakty z kuzynami, którzy mieszkają w Kanadzie, bo tam jest najliczniejsza rodzina. Są to potomkowie po Elżbiecie i będąc potomkami "po kądzieli", nie noszą nazwiska Moniuszko.
Najstarsza jest Ewa Piros z domu Dehnel.

          Czy potomkowie Stanisława Moniuszki znali jego działalność i twórczość?
          - Na ten temat mogę mówić tylko o linii męskiej (syna Stanisława), z której my pochodzimy: moja siostra Dorota, ja z córką Adrianną Janowską-Moniuszko, brat cioteczny Piotr Moniuszko z córką Ewą Moniuszko i Artur Moniuszko.
           Z mojej wiedzy wynika także, że w tej linii najbardziej dbano o kultywowanie tych tradycji, niezależnie od tego, kto jaki zawód wykonywał.
Adam Moniuszko, młodszy brat mojej mamy Danuty Moniuszko-Janowskiej, pracował w Instytucie Łączności w Miedzeszynie pod Warszawą, starszy brat Tadeusz był ekonomistą, jeżeli chodzi o komponowanie, tylko najstarszy brat mojej mamy – Wojciech Moniuszko, który zginął w czasie Powstania Warszawskiego, zaczął komponować, ale wiele osób w naszej rodzinie grało na instrumentach i śpiewało.
          Duże znaczenie przywiązywano do przechowywania wszelkich oryginalnych dokumentów. Mamy album z XIX-wiecznymi zdjęciami syna kompozytora – Stanisława i jego potomków. Tenże album był przechowany w kuferku, w piwnicy w willi na Żoliborzu, pod górą węgla. Ta willa została częściowo zniszczona przez bombę w czasie wojny, ale na szczęście bomba nie dotarła do piwnicy. Po wkroczeniu wojsk radzieckich nie znaleziono tego kuferka, ponieważ nikt nie przewidział, że coś może być schowane pod węglem. Dopiero po wojnie moja babcia, mama i wujek odkopali kuferek. Mamy też maleńki medalionik z kosmykiem włosów kompozytora, który nosiła jego córka Zofia.
          Są także dokumenty, które znajdują się w bibliotece i archiwum Muzeum Warszawskiego Towarzystwa Muzycznego, bo z tym Towarzystwem babcia – Czesława Moniuszkowa miała kontakt. Babcia Czesława przekazała do Teatru Wielkiego portret kompozytora.
Teraz staram się to wszystko odnaleźć i usystematyzować wiedzę na ten temat.
           W Polsce mieszka nestorka naszego całego rodu – 89-letnia pani Barbara Okoniewska z domu Gałązkówna (z linii córki kompozytora Elżbiety). Ona przez 42 lata prowadziła klasę fortepianu w Akademii Muzycznej w Gdańsku i uczyła w średniej szkole muzycznej.
Także Barbara chce, aby pamiątki po Stanisławie Moniuszce koniecznie pozostały w Polsce, a jej syn mieszka w Kanadzie. Mam wspólnie z jej siostrzeńcem zająć się tymi pamiątkami.
           Może to będzie kolejny asumpt, żeby stworzyć muzeum Stanisława Moniuszki w Polsce. Mam nadzieję, że stanie się kolejny „cud nad Wisłą” i zdobędziemy fundusze, aby je stworzyć.

           Stanisława Moniuszkę chcą mieć w gronie swoich kompozytorów zarówno Białorusini, jak i Litwini.
           - Nie neguję faktu, że o Stanisławie Moniuszce z wielkim szacunkiem mówią Białorusini czy Litwini, bo tam pojawiają się także publikacje na temat kompozytora. Każdy z tych krajów stara się sobie przypisać „posiadanie kompozytora jako swojego rodaka”, ale zawsze walczę o prawdę historyczną, ponieważ w niektórych tamtejszych publikacjach pisanych i wypowiedziach publicznych pojawiają się nieścisłości lub deformacje faktów na temat Stanisława Moniuszki i jego potomków.
          Owszem, Stanisław Moniuszko urodził się w Ubielu koło Mińska, na terenie obecnej Białorusi, ale wtedy to była ziemia polska, pomimo, że był to czas zaborów, kompozytor nie pochodził z rodziny białoruskiej czy innej narodowości. Pochodził z rdzennie polskiej katolickiej rodziny.
           W publikacji Białorusinki, która jest muzykologiem, pojawiło się stwierdzenie, że dowodem na białoruskie pochodzenie kompozytora jest opera „Flis”. Chyba ta pani nie wie, że Wisła, Sandomierz należą do Polski. Przecież chór flisaków śpiewa we „Flisie”: „Płyń stara Wisło, płyń...”, a płyną galarami z Sandomierza do Warszawy.
Takie informacje mobilizują mnie do poszukiwania autentycznych dokumentów.

           Zetknęłam się z opinią, że przodkowie kompozytora nie byli wykształceni, co jest nieprawdą. Tylko ojciec kompozytora nie ukończył wyższych studiów, ale był utalentowanym, światłym człowiekiem.
          Dominik Moniuszko – stryj kompozytora, nie był żonaty, nie miał dzieci, był filantropem i rozdzielił swój majątek między włościan, którzy mieszkali na jego terenie, a niektórym nadał nazwisko Moniuszko. Często zatem pojawia się nazwisko Moniuszko na Podlasiu.
Rozmawiałam z kilkoma osobami o nazwisku Moniuszko, które mówiły mi, że nie są potomkami kompozytora.

          W jaki sposób w Pani rodzinie przekazywano informacje o Stanisławie Moniuszce.
          - Po prostu rozmawiało się , te rozmowy odbywały się na różnych etapach życia. Wspomniany już Maciej Dehnel opowiedział mi niedawno historię, która mnie zszokowała. Jego siostra Ewa musiała uciekać do Kanady z mężem – powstańcem z AK, i tam się rozrosła ta linia rodziny. Natomiast matkę Ewy i Maćka zabiła bomba radziecka na moście Kierbedzia w Warszawie. Zaopiekowała się nimi ciotka, która powtarzała im ciągle, że mają ukrywać to, że są z rodziny Stanisława Moniuszki i mają herb „Krzywda”. Poleciła im, aby mówili, że są dziećmi parobka. W czasie studiów na AWF ktoś wykrył, że Maciek nie jest synem parobka i miał problemy.
           W naszej części rodziny było inaczej. Moją siostrę Dorotę i mnie od wczesnego dzieciństwa zabierano na wszystkie uroczystości moniuszkowskie, jakie się odbywały w Warszawie. Chodziła na nie moja babcia, mama, moi wujowie i to było normalne. O kompozytorze w naszym domu mówiło się dziadek-pradziadek, ale faktu, że jesteśmy potomkami kompozytora nie traktowało się jako czegoś wyjątkowego, natomiast wpajano nam, że mamy godnie żyć.
          Gdy moja córka zdała egzamin do szkoły aktorskiej, powiedziałam jej – pamiętaj, noblesse oblige i nazwisko też cię obliguje do wybierania ról. Nazwiska i rodziny się nie wybiera.
          W mojej rodzinie zapoznawano nas z twórczością naszego przodka. Grano na fortepianie, a ja w dzieciństwie grałam na skrzypcach. Muzyka towarzyszyła nam podczas rodzinnych spotkań, wspólnie śpiewaliśmy przy akompaniamencie fortepianu. Bardzo często śpiewaliśmy także a’cappella (babcia, mama, wujowie i my), pieśni i fragmenty oper Stanisława Moniuszki, to było coś naturalnego. Pamiętam, jak mama nawet zmywając naczynia śpiewała pieśni naszego przodka.
          Chodziliśmy na koncerty. Mam zdjęcie, kiedy jako czteroletnia dziewczynka byłam na koncercie w filharmonii. Siedziałyśmy na balkonie i obudowa balkonu sięgała mi pod brodę. Nie uważano, że dziecko jest za małe, żeby poszło z rodzicami do filharmonii czy opery. Nikt nas do tego nie zmuszał, mama i babcia starały się, abyśmy wszyscy mieli kontakt z muzyką. Jestem im za to ogromnie wdzięczna. Pilnowało się też tego, żeby żyć skromnie, ale godnie – „boso, ale w ostrogach”, i nie zapominać tego, że jesteśmy Polakami.

          Wspomniała Pani, że dzieciństwie uczyła się Pani grać na skrzypcach.
          - Tak, chodziłam do szkoły muzycznej, która znajdowała się na terenie dzisiejszej Trasy Łazienkowskiej, za domkami fińskimi, niedaleko Placu na Rozdrożu.
Bardzo się bałam mojego profesora, który był inwalidą i ostro karał uczniów, gdy źle grali. Ja raz dostałam po rękach, a skrzypce wylądowały wówczas na podłodze. Bałam się, że skrzypce się zniszczą, a był to instrument wypożyczony, bo nie stać nas było na kupno skrzypiec. Zdałam pozytywnie egzamin do następnej klasy skrzypiec, ale ze strachu przed nauczycielem przestałam grać i przez pewien czas trenowałam jazdę konną (skoki). Nadal uwielbiam skrzypce, i konie także.

          Jak to się stało, że została Pani tłumaczem języka hiszpańskiego? Marzyła Pani o tym jako dziecko?
          - Bardzo długo nawet nie myślałam o tym. Ukończyłam XXVII Liceum im. Tadeusza Czackiego w Warszawie i po maturze zdałam pozytywnie egzamin do warszawskiej Akademii Wychowania Fizycznego. Moja mama nie życzyła sobie, abym studiowała na tej uczelni i ja urażona jej decyzją, postanowiłam podjąć pracę w Zakładzie Psychologii Instytutu Nauk Humanistycznych AWF. Później zdałam na Wydział Rehabilitacji Ruchowej AWF. Jednak przerwałam te studia z powodu zbyt dużego dla mnie obciążenia psychicznego w codziennym kontakcie z osobami po ciężkich urazach fizycznych.
           Zdarzyło się jednak coś, co wiele w moim życiu zmieniło. Śp. prof. dr hab. Erazm Wasilewski, Kierownik Zakładu Psychologii, kiedy przyjechała ekipa sportowców kubańskich, przez pomyłkę powierzył mi opiekę nad ekipą, bo myślał, że znam język hiszpański, a ja uczyłam się włoskiego. Było odwrotnie, ale na szczęście nie musiałam poważnie tłumaczyć rozmów, a jedynie towarzyszyć tej ekipie w czasie treningów i zawodów. Przy kubańskich sportowcach poznałam sekretarza Ambasady Republiki Kuby w Warszawie, który zaproponował, abym pracowała w ambasadzie jako tłumacz. Byłam trochę zdziwiona, bo znałam już nieźle język hiszpański na poziomie konwersacji, ale jeszcze nie na tyle, aby być tłumaczem. Jednak postanowiłam zaryzykować i przeniosłam się z Akademii Wychowania Fizycznego do Ambasady Kuby. I tam pracowałam w latach 1978 – 1984, najpierw byłam zatrudniona w recepcji, a później byłam tłumaczem. Ucząc nowego ambasadora języka polskiego, szlifowałam język hiszpański. Często także uczestniczyłam jako tłumacz w różnych spotkaniach i z biegiem czasu były to bardzo ważne spotkania. W 1983 r. z wynikiem bardzo dobrym zdałam w polskim MSZ oficjalny egzamin resortowy.
           Każdy tłumacz z czasem poznaje pewną sferę działalności politycznej, ale obowiązuje nas tajemnica. To bywa dużym obciążeniem psychicznym. Byłam tym trochę zmęczona i chociaż dzięki pracy w Ambasadzie Kuby stałam się zawodowym tłumaczem, postanowiłam zmienić pracę. Zbiegło się to ze zmianą ambasadora i to tylko utwierdziło mnie w słuszności podjętej decyzji.
Mój poprzedni przełożony był wyjątkowym, bardzo kulturalnym człowiekiem i często podkreślał, że jest zakochany w Polsce. Pracował w bardzo trudnym okresie. Kuba przez cały czas jest państwem komunistycznym, a w Polsce rozpoczynała działalność Solidarność. Było wiele trudnych sytuacji.
          Jestem pewna, że Kubańczycy byli przekonani, że na pewno jestem członkiem PZPR, ale nikt wprost mnie o to nie pytał. Ja nigdy nie należałam do tej partii. Uważałam, że nie należy się wiązać politycznie – ja wolę nie mieć materialnych dóbr, a mieć kapitał wolności psychicznej.
          Dowiedziałam się, że w Kancelarii Sejmu był potrzebny pracownik i podjęłam tam pracę. Wtedy także ponownie postanowiłam podjąć studia. Chciałam studiować dziennikarstwo, ale wtedy trzeba było najpierw ukończyć jeszcze inny kierunek – idąc po linii najmniejszego oporu wybrałam Wydział Dziennikarstwa i Nauk Politycznych. To było jeszcze przed zmianą systemu u nas. Podczas egzaminu z historii zapytano mnie, co się zdarzyło 17 września 1939 roku i postanowiłam powiedzieć to, co wiedziałam z domu. Po tym egzaminie podziękowano mi za studia i przed ukończeniem drugiego roku odeszłam z uczelni.
          Przez cały czas pracowałam jako tłumacz hiszpańskiego. To chyba jest rodzinne, ponieważ kompozytor znał pięć języków, mój ojciec – Janusz Paweł Janowski, artysta malarz, ukończył gimnazjum filologiczne i znał sześć języków, mama znała trzy języki, siostra, która mieszka we Włoszech, zna biegle angielski, włoski i oczywiście polski.
          W 1984 roku zostałam członkiem rzeczywistym Stowarzyszenia Tłumaczy Polskich, później, z powodu zaległości w opłacaniu składek odeszłam z tego stowarzyszenia, ale tłumaczem pozostałam.
          Miałam nawet zaszczyt osiągnąć sukces, bo byłam tłumaczem dla króla Hiszpanii Juana Carlosa i królowej Zofii, kiedy w 1989 roku byli z wizytą oficjalną w Polsce. W 2008 r. tłumaczyłam także jedno ze spotkań księcia Filipa z grupami parlamentarnymi w Sejmie. Znajomość języka hiszpańskiego i włoskiego pozwoliła mi poznać wiele ciekawych osób nie tylko z Hiszpanii, ale również z Ameryki Łacińskiej i z Włoch.
           W Kancelarii Sejmu zatrudniona byłam jako specjalista do spraw kontaktów międzynarodowych, ale wykorzystywana była moja umiejętność tłumaczenia. Byłam tłumaczem dla gen. Wojciecha Jaruzelskiego, ale później byłam tłumaczem dla Prezydenta Lecha Wałęsy, miałam także okazję tłumaczyć Prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Tłumacz musi być apolityczny i jego obowiązkiem jest zawsze bardzo dokładne tłumaczenie. Własne poglądy polityczne nie mogą mieć wpływu na wykonywaną pracę. Bardzo lubię tłumaczenie symultaniczne (tzw. kabinowe) i pisemne także. Aktualnie jestem na emeryturze i nadal zajmuję się tłumaczeniami. Zawód tłumacza stał się moją pasją.

           Wracając jednak do sylwetki bohatera spotkania, który był wielkim Polakiem i kompozytorem, a jego zasługi trudno przecenić, nie doceniano go za życia oraz po śmierci. Jak Pani myśli – dlaczego?
          - Stanisław Moniuszko znał swoją wartość, ale był człowiekiem skromnym.
Był znakomicie wykształconym muzykiem, bo po kilku latach nauki wyjechał na studia w berlińskiej Singakademie, a profesor Karol Fryderyk Rungenhagen uważał go za jednego z najwybitniejszych swoich studentów i dlatego powierzał mu nawet zastępstwo w prowadzeniu zajęć.
          Nie wiem, dlaczego na Dworcu Centralnym w Warszawie, któremu w styczniu b.r. nadano imię Stanisława Moniuszki, napisano słowa, że Moniuszko wyjechał na studia do Berlina, ale dzięki pieniądzom ojca brał prywatne lekcje z kilku przedmiotów u prof. Rungenhagena. To jest przecież nieprawda. „Kropla drąży skałę” i takie słowa zmieniają cały sens.
          Wynika to z braku wiedzy i z naszych kompleksów, że nie umiemy sami siebie docenić. To wcale nie oznacza, żeby być zarozumiałym, ale należy szanować siebie, żeby nas szanowano.

           Mamy Rok Stanisława Moniuszki z okazji 200. rocznicy urodzin kompozytora. Zaplanowano wiele specjalnych koncertów i spektakli operowych. Miejmy nadzieję, że dzięki temu Polacy poznają twórczość swego wielkiego rodaka, a wykonując jego dzieła za granicą cały świat zachwyci się pięknem muzyki Stanisława Moniuszki.
          - W tym miejscu wielkie chapeau bas wobec Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego oraz Teatru Wielkiego Opery Narodowej, bo dzięki nim wiele się dzieje. Podziwiam też takie inicjatywy jak ta w Rzeszowie, bo wiadomo, że są one organizowane dzięki lokalnym funduszom.
          Będąc potomkami kompozytora założyliśmy Fundację im. Stanisława Moniuszki, której Prezesem Zarządu jest praprapraprawnuk kompozytora Stanisław Wójcik. Fundacja także ma na celu promocję wiedzy o twórczości i osobie naszego przodka.
Wiele osób sądzi, że skoro tak dużo jest potomków, to powinniśmy mieć dużo pieniędzy, a my kontynuujemy tradycje naszego dziadka-pradziadka i często oddajemy nasze pieniądze tym, którzy, naszym zdaniem, bardziej ich potrzebują.
           Nie zgadzam się także do końca z opinią, że Stanisław Moniuszko nie jest kompozytorem znanym i lubianym.
Niedawno, może dwa lata temu, jadąc rowerem niedaleko Placu Teatralnego, postanowiłam wstąpić i dowiedzieć się, jakie spektakle są w Operze. Przypinając rower usłyszałam rozmowę stojących obok mnie dwóch małżeństw, które rozmawiały po hiszpańsku o kupnie biletów na operę Stanisława Moniuszki. Państwo obawiali się, czy w kasie ich zrozumieją. Zapytałam, w czym mogę im pomóc. Poszliśmy do kasy, ale okazało się, że w najbliższych dniach nie będzie wystawiana żadna z oper Moniuszki. Później zaprosiłam ich do operowego EMPiK-u na kawę i szybciutko podeszłam do stoiska z płytami. Znany mi pan poprosił, abym usiadła przy stoliku i po chwili przyniósł dwie płyty, informując moich gości w języku angielskim, że jest to prezent od potomka Moniuszki. Widząc zdziwione miny, poinformował, że tym potomkiem jestem ja.
           Moi goście pochodzili z małego hiszpańskiego miasta. Jedno małżeństwo, to właściciel sklepu spożywczego i gospodyni domowa, a drugie inżynier i pielęgniarka. Byłam zdziwiona, że znali muzykę Stanisława Moniuszki.
          O nuty pieśni prosiła mnie Meksykanka Alejandrina Vázquez, która jest znakomitą śpiewaczką, a młody meksykański pianista prosił mnie o wersje fortepianowe utworów Moniuszki.
           Chinka – studentka Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina w klasie prof. Ryszarda Cieśli, przełożyła na język chiński, konsultując się z tłumaczem, dwie pieśni: „Zosia” i „Kwiatek”. Teraz wyjechała już do swojej ojczyzny i wiem, że śpiewa tam pieśni Moniuszki zarówno w języku polskim, jak i chińskim. Ta muzyka rozbrzmiewa pod różnymi szerokościami geograficznymi.

          Wieczór Moniuszkowski, który odbył się w Filharmonii Podkarpackiej dzięki staraniom Estrady Rzeszowskiej i Rzeszowskiego Teatru Muzycznego „Olimpia”, mógłby się odbyć wszędzie.
           - To prawda, z wielkim przejęciem słuchały i oglądały artystów na scenie malutkie dziewczynki siedzące w pierwszym rzędzie. Reakcja publiczności była wspaniała. Taka forma, to chyba jeden z lepszych sposobów popularyzowania muzyki wśród zwykłych mieszkańców Polski, których nie stać na chodzenie do opery czy filharmonii. Ten koncert był autentycznym śpiewnikiem domowym Stanisława Moniuszki, dzięki wykonawcom i atmosferze stworzonej przez nich, przez reżysera i przez prowadzącego koncert pana Dyrektora Andrzeja Szypułę. Jestem w Rzeszowie po raz pierwszy, ale dyrektor Filharmonii Podkarpackiej pani profesor Marta Wierzbieniec zaprosiła mnie na inne wydarzenia poświęcone Stanisławowi Moniuszce i z przyjemnością będę tutaj wracać.

Z panią Elżbietą Stanisławą Janowską-Moniuszko, tłumaczką języka hiszpańskiego, prapraprawnuczką Stanisława Moniuszki rozmawiała Zofia Stopińska 20 marca 2019 roku w Filharmonii Podkarpackiej im. Artura Malawskiego w Rzeszowie.

Mam szczęście wykonywać pracę, którą lubię i jest moim hobby.

           Pragnę przedstawić Państwu kolejnego wspaniałego muzyka, który wprawdzie nie urodził się na Podkarpaciu, ale w Rzeszowie spędził piękne lata młodości i tutaj jego talent zaczął na dobre rozkwitać.
          To Jakub Lubowicz, kompozytor, aranżer, dyrygent, pianista, producent muzyczny, właściciel firmy eLmusic oraz kierownik muzyczny Teatru Roma w Warszawie.
          Niedawno odwiedziłam ten Teatr, aby porozmawiać z panem Jakubem, a później posłuchać muzyki skomponowanej przez dwóch utalentowanych braci Jakuba i Dawida Lubowiczów oraz zobaczyć go w roli dyrygenta podczas spektaklu musicalu „Piloci”. O wrażeniach napiszę na zakończenie, a teraz rozmowa, która wyjaśni, dlaczego osoba Pana Jakuba Lubowicza jest mi szczególnie bliska i czuję się dumna, kiedy słyszę o jego sukcesach.

          Zofia Stopińska: Wyjaśnię teraz, dlaczego tak bardzo chciałam z Panem porozmawiać i poprosiłam o trudny do zdobycia bilet na spektakl „Pilotów”. Jestem koleżanką Pana taty – Stanisława Lubowicza, z którym uczęszczaliśmy do jednej klasy w Państwowej Szkole Muzycznej II stopnia w Rzeszowie.
          Jakub Lubowicz: Ja w trakcie nauki w Liceum Muzycznym w Rzeszowie spotykałem często na korytarzach szkolnych pani córkę.

          Myślę, że miło wspomina Pan czas nauki spędzony w Rzeszowie oraz opiekę dziadków, którzy w tym mieście mieszkali.
          - Tak, Rzeszów jest mi nadal bardzo bliski pomimo, że urodziłem się, podobnie jak brat i siostra, w Zakopanem. Nie jesteśmy jednak Góralami tylko naturalizowanymi Zakopiańczykami, bo jednak tato pochodzi z Rzeszowa. Tam jest nasza cała rodzina i spędziliśmy w Rzeszowie nasze dzieciństwo. Mam ogromny sentyment do tego miasta, w którym mam nadal wielu znajomych i przyjaciół, a przede wszystkim świetnego nauczyciela, u którego zaczynałem swoją edukację.

          Z nutką wzruszenia zawsze czytam i słucham, jak Pan podkreśla, że duży wpływ na Pana rozwój muzyczny miał pan Mikołaj Piatikow – nauczyciel fortepianu.
          - Bo to jest prawda, był moim nauczycielem – profesorem, który prowadził mnie przez całą średnią szkołę muzyczną i zawsze był ze mną zarówno wtedy, kiedy osiągałem sukcesy, jak i w chwilach niepowodzeń. Zawdzięczam mu bardzo dużo, bo nie tylko nauczył mnie bardzo dobrze grać, ale także namówił mnie na studia pianistyczne w Akademii Muzycznej w Warszawie. Dzięki niemu ukończyłem klasyczne studia pianistyczne, a dopiero potem studia jazzowe, także na fortepianie, w Akademii Muzycznej w Katowicach. Do zakończenia studiów, kiedy tylko potrzebowałem, mogłem pojechać na lekcje do Mikołaja. Bardzo sobie cenię, że zechciał obdarzyć mnie swoją przyjaźnią. Dlatego moje ścieżki teraz także często prowadzą do Rzeszowa, gdzie zawsze odwiedzam przede wszystkim Mikołaja.

          - Oprócz wielu różnych nurtów w Pana działalności pojawiła się niedawno pedagogika, bo jest Pan wykładowcą Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina.
          - Na uniwersytecie powstał nowy kierunek w ramach Wydziału Wokalnego o specjalności musical, ja tam zostałem zatrudniony i zajmuję się tam tym, co robię w Teatrze Roma, czyli wprowadzam młodych studentów w świat musicalu.

           Pana działalności nie da się kojarzyć z jednym gatunkiem muzyki, bo oprócz muzyki klasycznej bardzo szybko zaczął Pan grać jazz, komponuje Pan muzykę dla potrzeb teatrów muzycznych i z wielką swobodą porusza się Pan w różnych współczesnych gatunkach muzyki: pop, house, hip-hop czy rock.
          - Robię to wszystko dlatego, że interesuje mnie wyłącznie dobra muzyka i nie potrafię powiedzieć, która jest najważniejsza, a która mniej ważna, bo we wszystkich wymienionych gatunkach jest dobra i zła muzyka, i staram się brać to, co dobre z różnych gatunków. W dzisiejszych czasach możemy znaleźć w Internecie wszystko, co chcemy. Miałem w życiu zawodowym różne epizody: grałem pop, jeździłem na różne festiwale, był czas, że grałem więcej jazzu, a teraz mniej gram na fortepianie, bo skupiam się na komponowaniu. Niedawno mieliśmy premierę naszego nowego musicalu dla młodzieży „Przypadki Robinsona Cruzoe”. Aktualnie pochłaniają mnie najbardziej: dyrygowanie, komponowanie i aranżowanie.

          Lista Pana kompozycji jest coraz dłuższa.
          - To prawda, bo związałem się z musicalem i zanim się skończy komponować jeden, to już mam propozycję i przyjmuję ją, bo lubię to robić. Mam świetne możliwości w Teatrze Roma, mamy tutaj świetnych muzyków i aktorów, a to pozwala mi spełniać wszystkie pomysły i marzenia, bo wiem, że mam znakomitych wykonawców.

          Pewnie nawet większość muzyków nie wie, jak dobrze musi być przygotowany musical, żeby był interesujący.
           - Musical jest niezwykle trudnym, bardzo skomplikowanym gatunkiem, bo to jest połączenie sztuki wokalnej, aktorskiej, tanecznej i połączyć to wszystko razem nie jest łatwo.
          Przed każdą naszą kolejną produkcją mamy castingi, które trwają tygodniami. Zgłasza się na nie kilkaset osób i trzeba wybrać aktorów, którzy łączą te wszystkie umiejętności, to jest trudną sztuką, ale mamy coraz więcej młodych, zdolnych ludzi, którzy bardzo dobrze rokują.
W ostatnich latach w Polsce nastąpił niesamowity rozkwit musicalu i wszystko podąża w dobrym kierunku.

          Bardzo ważne jest też zaplecze techniczne, bo współczesne musicale są wprost „naszpikowane” techniką.
          - To prawda, ale nie we wszystkich, bo off-broadwayowskie musicale, mniejsze, nie są aż tak technologicznie zaawansowane. Na nowej scenie teatru gramy musical „Once”(jestem również szefem muzycznym tego musicalu), oparty na filmie Johna Carneya, z którego piosenka „Falling Slowly” zdobyła Oscara. Bierze w nim udział dwunastu aktorów-muzyków, a wszyscy grają, tańczą i śpiewają. To jest szalenie ciekawy spektakl, na który bilety sprzedają się prawie natychmiast po ogłoszeniu sprzedaży.
          Na naszej dużej scenie wystawiamy musicale nieprawdopodobnie zaawansowane technologicznie – „Piloci” są najlepszym przykładem i jest to teatr XXI wieku łączący m.in. elementy filmu, efektów specjalnych i dlatego gramy z orkiestrą na żywo do filmów, które publiczność widzi w elementach scenografii. Połączyć to wszystko technicznie było bardzo trudno, ale możemy sobie na to pozwolić.

          Umówiliśmy się na to spotkanie dzięki Pana żonie, bo Pan nagrywał albo komponował.
          - Ponad miesiąc rzadko mnie można było w domu zastać, bo musical „Robinson Cruzoe” mnie mocno pochłonął. Do ostatniej chwili nagrywałem muzykę na płytę. Tygodnie przed premierą spędzam głównie w tym pomieszczeniu, bo to jest nasze studio.

          Najczęściej przychodząc po bilety na musical, można już kupić płytę z muzyką do musicalu, na który się wybieramy. Wasze wydawnictwo działa niezawodnie.
           - Zwykle sprawnie produkujemy te płyty. Ja się zajmuję produkcją muzyczną, a wydawców mamy najczęściej zewnętrznych. Płyty ze ścieżką dźwiękową wydał Universal Music, natomiast Teatr Roma jest głównym producentem. Nasi widzowie często pytają o płyty i chcą je kupić. Zamierzamy teraz zarejestrować DVD z „Pilotów” , bo zapotrzebowanie jest ogromne, aby musicale pojawiały się także z tej formie.
          Można u nas kupić płyty ze wszystkich prawie poprzednich premier. Płyta z musicalu „Mamma Mia!” osiągnęła status potrójnej platyny i sprzedawała się jak przysłowiowe „świeże bułeczki” .
Przez cały czas staramy się podnosić poprzeczkę, robić nowe rzeczy.
           „Piloci” to jest nasz pierwszy w pełni autorski spektakl, nie na licencji zachodniej, bo nawet „Akademia Pana Kleksa” oparta była na książce, a „Piloci” są naszym pierwszym dziełem i sukces tego spektaklu przerósł nasze oczekiwania. Chyba w połowie lutego graliśmy 350 spektakl, a do końca sezonu z pewnością przekroczymy liczbę 400. Plasujemy się w czołówce tytułów, które grane były w historii Teatru Roma. „Upiór w operze”, „Mamma Mia” i „Piloci” okazały się największym sukcesem frekwencyjnym.

           Okazuje się, że można w Polsce tworzyć i realizować spektakle, które odnoszą wielkie sukcesy.
           - Sukces to jest słowo różnie rozumiane, ale dla mnie szczęściem jest to, że mogę wykonywać pracę, którą lubię, która jest moim hobby i daje mi nieprawdopodobną przyjemność.
          To jest najwspanialsza rzecz, która dodaje mi sił, jak jestem zmęczony i niewyspany, bo jak się robi to, co się lubi, a jeszcze jak się swoją muzykę pisze i nagrywa ze wspaniałymi muzykami, którzy ją wykonują, to jest ogromna radość i mogę powiedzieć, że jest to mój osobisty sukces. Bardzo się z tego cieszę i chciałbym to robić dalej.

           Wiem, że dość często występuje Pan na scenie w roli pianisty.
           - To prawda, ostatnio najczęściej dzięki bratu, bo prawie dwa lata temu nagrał świetną płytę jazzową, na której obok Krzysia Herdzina na fortepianie miałem również zagrać kilka utworów ale ja wówczas nie mogłem uczestniczyć w tych nagraniach, bo to było tuż przed premierą „Pilotów” i nie byłem w stanie pogodzić wszystkiego. Płyta z kompozycjami Dawida zatytułowana jest „Inside”. Często gram utwory, które są zamieszczone na tej płycie, podczas koncertów i mam okazję „biegle poruszać palcami na fortepianie”. To mobilizuje mnie do ćwiczenia, bo żeby biegle grać, to trzeba ćwiczyć. Te koncerty są doskonałą odskocznią od tego, co się na co dzień robi.

          Jest Pan także pianistą siostry, która świetnia śpiewa.
          - Owszem, dużo gram z siostrą i nagraliśmy wspólnie kilka płyt. Nika Lubowicz jest jedną z czołowych wokalistek jazzowych młodszego pokolenia w Polsce. Rodzinnie też się wszyscy bardzo wspieramy.

           Oprócz najnowszych musicali „Piloci” i „Robinson Cruzoe” Teatr Roma ma także wiele innych propozycji.
           - Przede wszystkim wspomniany już „Once” na nowej scenie, mamy także sporo propozycji dla młodych widzów, jak „Księga dżungli”, „Adonis ma gościa” (obydwa z moją muzyką), niedawno była premiera musicalu Kasi Zielińskiej „Nowy Jork. Prohibicja”. Oferta w naszym teatrze jest bogata.

            Pracuje i współpracuje z Teatrem Roma wielu artystów oraz osób, które biorą udział w realizacji każdego spektaklu.
           - Przy takim spektaklu, jak „Piloci”, potrzebny jest ogromny zespół techniczny, którego na scenie się nie widzi, a także: garderobiane, fryzjerki, makijażyści i wizażyści. Cały sztab ludzi pracuje na taki spektakl, a do tego cały zespół musi być bardzo zgrany i chętny do pracy. Muszą to być ludzie z pasją i dzięki temu nasze spektakle cieszą się tak wielkim powodzeniem.

           Będąc prawie zawsze w Romie albo na koncertach, nie ma Pana w domu.
           - Dom na szczęście jest bardzo blisko Romy (śmiech).
Powiem szczerze, że częściej jestem w pracy niż w domu, ale staram się wygospodarować także trochę wolnego czasu i spędzać go z rodziną. Nie jest to łatwe, bo pracujemy wieczorami, jak dzieci wracają ze szkoły, to my zazwyczaj wychodzimy do pracy. To dotyczy większości artystów zarówno muzyków, jak i aktorów. W czasie weekendu zawsze pracujemy.

           Dłuższe przerwy chyba się nie zdarzają.
           - Czasami są przerwy, są święta, są wakacje – nie pracujemy od rana do nocy przez 365 dni w roku. W wolnym zawodzie sami dysponujemy naszym wolnym czasem.

           Oprócz ciężkiej pracy, co jest potrzebne, aby odnosić sukcesy artystyczne?
           - Żeby coś osiągnąć potrzebnych jest kilka czynników: trzeba wierzyć, że się to zrobi, trzeba umieć to zrobić, mieć dobry pomysł, ale także trzeba mieć w życiu trochę szczęścia – spotkać odpowiednich ludzi, znaleźć się w odpowiednim miejscu i móc wykorzystać swoje umiejętności.
           Jak się kieruje kilkudziesięcioosobowym zespołem, to trzeba harmonijnie z nimi współpracować, bo od tego zależy także nasz wspólny sukces. Umiejętność kierowania zespołem artystycznym jest także sztuką. Staram się, aby zespół był profesjonalny i zgrany towarzysko. Jak wszyscy się lubią wzajemnie, to można naprawdę góry przenosić.

          Wasze musicale można oglądać chyba tylko w Teatrze Roma. Chyba trudno je wystawiać gdzie indziej.
          - My jednak co najmniej kilka razy w roku wyjeżdżamy, mamy taki program musicalowy zatytułowany „Ale Musicale” – przepiękny, dwugodzinny koncert z orkiestrą na żywo i kilkudziesięcioma artystami na scenie (tancerze, wokaliści) i jest to „składanka” z fragmentów wszystkich musicali, które już były grane w naszym Teatrze. Musimy mieć tylko zaproszenie od organizatora i po ustaleniu terminu przyjeżdżamy i występujemy. Bardzo te wyjazdy lubimy, bo wszędzie spotykamy się z gorącym przyjęciem publiczności. Nie ukrywam, że występ w naszych stronach rodzinnych, czyli w Rzeszowie lub innym mieście na Podkarpaciu, sprawiłby nam ogromną przyjemność. Czekamy tylko na zaproszenie.

            Sądzę, że zaproszenia się wkrótce pojawią i będzie okazja do kolejnego spotkania. Dzisiaj już musimy kończyć rozmowę, bo pan za kilkanaście minut pojawi się za pulpitem dyrygenta, a ja udam się na widownię, aby po raz pierwszy być na spektaklu „Piloci”.
           - Dziękuję za spotkanie i zapraszam na spektakl.

Z Jakubem Lubowiczem, kompozytorem, aranżerem, dyrygentem, pianistą, producentem muzycznym, właścicielem firmy eLmusic oraz kierownikiem muzycznym Teatru Roma w Warszawie rozmawiała Zofia Stopińska 13 marca 2019 roku w Warszawie.

           Szanowni Państwo!
           Pomimo, że z panem Jakubem Lubowiczem, kompozytorem, aranżerem, dyrygentem i kierownikiem muzycznym Teatru Roma rozmawiałam już prawie miesiąc temu i wtedy także byłam na spektaklu „Piloci”, do dzisiaj jestem pod wielkim wrażeniem tego wyjątkowego musicalu.
Jego głównymi twórcami są:
Wojciech Kępczyński – libretto, reżyseria i współpraca choreograficzna
Michał Wojnarowski – teksty piosenek
oraz Jakub Lubowicz i Dawid Lubowicz – muzyka i aranżacje.

Sebastian Gonciarz – II reżyser, scenariusze walk powietrznych
Jakub Lubowicz – dyrygent, kierownictwo muzyczne
Krzysztof Herdzin – wybrane orkiestracje, dyrygent gościnny
Jeremi Brodnicki – scenografia
Dorota Kołodyńska – kostiumy
Andrzej Szenajch – kostiumograf ds. mundurów i militariów
Agnieszka Brańska – choreografia
Wojciech Kępczyński – współpraca choreograficzna,
Marc Heinz – reżyseria światła
Kamil Pohl – reżyseria scenografii cyfrowej i animacji
Jaga Hupało – fryzury
Sergiusz Osmański – charakteryzacja
Paweł Kacprzycki, Jan Kluszewski, Piotr Skórka – reżyseria dźwięku
Anna Waś – kierownictwo techniczne
Sławomir Koper – konsultacja historyczna
Ewa Bana, Alina Różankiewicz – kierownictwo produkcji

           Jeszcze dłuższa jest lista wykonawców: solistów, członków zespołu wokalnego i zespołu tanecznego oraz orkiestra.
Wiele osób pracowało także nad stworzeniem i przygotowaniem cyfrowej scenografii, animacji i scen walk powietrznych. Wykorzystane zostały także fragmenty nagrań archiwalnych Polskiego Radia, Biblioteki Narodowej oraz ze zbiorów Muzeum – Pracowni Arkadego Fiedlera w Puszczykowie.
W spektaklu wykorzystywane są efekty pirotechniczne, akustyczne i świetlne.
           Od pierwszego do ostatniego dźwięku „Piloci” zachwycają piękną muzyką, świetnym wykonaniem, a przede wszystkim wartko toczącą się akcją, która bardzo absorbuje publiczność.
          W libretto osnute na wydarzeniach z czasów II wojny świtowej, wpleciona jest także piękna historia miłosna, która niestety, nie ma szczęśliwego zakończenia.

          W pięknie wydanym programie autor libretta i reżyser „Pilotów” pan Wojciech Kępczyński pisze, że długo marzył o stworzeniu i wystawieniu polskiego musicalu adresowanego przede wszystkim do widzów dorosłych: „ Szukałem historii i bohatera (lub bohaterów), którzy mogliby „udźwignąć” takie przedsięwzięcie. W pewnym momencie zrozumiałem, że taki temat miałem przecież od dawna na wyciągnięcie ręki – w mojej rodzinie. Otóż bracia mojej Babci – Maksymilian i Jan Lewandowscy – byli pilotami brytyjskiego lotnictwa wojskowego [RAF] i walczyli w polskich dywizjonach podczas Bitwy o Anglię i później, do końca II wojny światowej. Pomyślałem, że to doskonały materiał na epicką, musicalową opowieść: historia bohaterskich pilotów, których wkład w zwycięstwo nad hitlerowskimi Niemcami był nieoceniony (to przecież o nich Winston Churchill powiedział: „Jeszcze nigdy w historii ludzkich konfliktów tak wielu zawdzięczało tak wiele tak nielicznym”), a którym później i Alianci, i komuniści odmawiali zasług i nie dopuścili do wielkiej londyńskiej Parady Zwycięstwa w czerwcu 1946 roku. Wielu z tych wspaniałych ludzi po wojnie nigdy nie wróciło do Polski (bracia mojej Babci osiedlili się w Kanadzie), a tych, którzy powrócili, często wprost oskarżano o zdradę, torturowano i skazywano na śmierć. Ileż przy tym było dramatów osobistych, rozbitych rodzin i złamanych serc...”.
„Piloci” nie są jednak dokumentem i w programie widnieje odpowiednia informacja.
          „Musical jest inspirowany wydarzeniami historycznymi, nie stanowi jednak wiernej rekonstrukcji faktów. Niektóre postaci i zdarzenia są wytworem wyobraźni autorów i powstały ze względów dramaturgicznych jako całkowicie fikcyjne. Ich ewentualne podobieństwa do osób i zdarzeń historycznych są przypadkowe”.

          „Piloci” to spektakl muzyczny na światowym poziomie, który, jak się przekonałam, zachwyca zarówno młodzież, jak i dorosłych. Warto do domu wrócić z albumem zawierającym cudowną muzykę w znakomitym wykonaniu. Słuchając jej w domowym zaciszu, przed oczami widzi się sceny ze spektaklu.

Zofia Stopińska

Nie ma lepszej szkoły, jak udział w konkursie.

           Zofia Stopińska: We wrześniu odbędzie się wielkie święto polskiej muzyki w Rzeszowie, którego centrum będzie Filharmonia Podkarpacka im. Artura Malawskiego. Stąd o informacje poprosiłam panią prof. Martę Wierzbieniec, dyrektora tej placówki.
           Marta Wierzbieniec: To Międzynarodowy Konkurs Muzyki Polskiej im. Stanisława Moniuszki, którego organizatorem jest Instytut Muzyki i Tańca w Warszawie, działający w ramach Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Dyrektorem tego przedsięwzięcia jest dyrektor Instytutu Muzyki i Tańca Maxymilian Bylicki. Bardzo się cieszę, że ten Konkurs odbędzie się w Rzeszowie.
           Czekamy teraz na listę uczestników, ponieważ ciągle jeszcze wpływają do Instytutu Muzyki w Tańca zgłoszenia. Instytut Muzyki i Tańca ustalił także regulamin Konkursu i zajmuje się wszelkimi sprawami organizacyjnymi.
           Konkurs przebiegał będzie w dwóch kategoriach: gry na fortepianie i w kategorii muzyki kameralnej. Gościć będziemy nie tylko pianistów, ale także kameralistów. Przewidujemy, że będzie to kilkadziesiąt lub nawet ponad 100 osób, bo nie wiemy jeszcze, jak duże zespoły kameralne do nas przyjadą – mogą to być: duety, tria i kwartety oraz liczniejsze zespoły kameralne. Regulamin i propozycje utworów oraz kompozytorów, którzy powinni się znaleźć w repertuarze uczestników Konkursu, znajdą Państwo na stronie www.konkursmuzykipolskiej.pl Znajduje się tam wielu kompozytorów i bardzo duża ilość utworów, ale są to wyłącznie polscy twórcy i ich dzieła. Pewnie nie zawsze te dzieła są znane, doceniane, rozpowszechniane, ale ideą tego konkursu jest zachęcenie do sięgnięcia po te kompozycje. Z naszą rodzimą twórczością jest tak, jak mówi fraza z utworu Stanisława Jachowicza, „Cudze chwalicie, swego nie znacie” i można tutaj wymieniać szereg nazwisk wspaniałych twórców, którzy wcale nie byli gorsi, a ich dzieła w niczym nie ustępowały odpowiednim kompozycjom z danego okresu, które są popularne, bo są często wykonywane.

           Konkurs ma zasięg międzynarodowy i zagraniczni uczestnicy sięgając po utwory polskich kompozytorów, będą je później wykonywać na różnych estradach świata.
          - Marzeniem organizatorów jest, aby te utwory znalazły się nie tylko w repertuarze polskich wykonawców, ale aby muzyka polska wykonywana była przez artystów zagranicznych. Miejmy nadzieję, że ta pierwsza edycja Konkursu znacznie się przyczyni do osiągnięcia tego celu i będziemy mogli słuchać kompozycji wcześniej niegrywanych nie tylko w Polsce, ale także za granicą.

           W trzecim etapie pianiści grać będą z orkiestrą i dlatego będzie to wielkie wyzwanie dla Orkiestry Symfonicznej Filharmonii Podkarpackiej.
          - Tak, to jest wielkie wyzwanie i właściwie w jakimś stopniu już się przygotowujemy do tego przedsięwzięcia, ponieważ, tak jak pani powiedziała, trzeci etap Konkursu w kategorii pianiści będzie przebiegał z towarzyszeniem orkiestry. Jest podanych aż kilkanaście koncertów fortepianowych, spośród których pianiści mogą wybierać. Zobaczymy, które z nich zostaną wykonane w finale, ale musimy mieć przygotowane wszystkie, bo dopiero okaże się, którzy pianiści zostaną zakwalifikowani do Konkursu, którzy z nich przejdą przez kolejne etapy i których koncertów będziemy słuchać.
           Myślę, że jak już zostanie zamknięta lista kandydatów – przewiduję, że to będzie w pierwszej połowie lipca – i wtedy będę mogła Państwu dokładnie ogłosić, w jakich godzinach będą próby i koncerty ostatniego etapu.
Wiemy, że Międzynarodowy Konkurs Muzyki Polskiej im. Stanisława Moniuszko odbywać się będzie od 20 do 27 września, a 25 i 26 września odbędzie się finałowy etap z towarzyszeniem Orkiestry, a 27 września Konkurs zakończy się Koncertem Laureatów.
          Dużo pracy czeka Orkiestrę Symfoniczną Filharmonii Podkarpackiej, ponieważ spośród kilkunastu koncertów, które znalazły się w propozycji, tylko niektóre są grywane – na przykład koncerty fortepianowe Wojciecha Kilara, IV Symfonia koncertująca Karola Szymanowskiego. Częściej można te utwory usłyszeć niż koncerty Ludomira Różyckiego czy Józefa Wieniawskiego.

           Bardzo intersująco zapowiada się Międzynarodowy Konkurs Muzyki Polskiej im. Stanisława Moniuszki w Rzeszowie.
           - Program na pewno będzie interesujący, z pewnością będą mogli znaleźć dla siebie ciekawe propozycje wytrawni melomani i stali bywalcy sal filharmonicznych, ale ja myślę, że będzie to ogromnie interesujące doświadczenie także dla młodych – nie tylko adeptów sztuki muzycznej, ale także dla młodych osób wkraczających w świat muzyki, ponieważ wszystkie konkursy mają jeszcze dodatkowy smaczek rywalizacji, a z moich obserwacji wynika, że jest on coraz bardziej powszechny, lubiany i nie chodzi w tym wypadku tylko o nagrody, ale także o własną satysfakcję, o chęć zmierzenia się i porównania z innymi. Nie ma lepszej szkoły, jak udział w konkursie. Mam tu na myśli przygotowanie się do innych estradowych prezentacji, do poznania szerszego repertuaru i przede wszystkim postawienia sobie wysoko poprzeczki, co z pewnością procentuje lepszą formą, dyspozycyjnością, szerszym repertuarem itd.

           Miejmy nadzieję, że dla wielu uczestników będzie ten Konkurs początkiem kariery artystycznej.
           - Konkursy, podobnie jak festiwale, a niektóre festiwale także odbywają się na prawach konkursu – tego typu przedsięwzięcia artystyczne rodzą gwiazdy. Na całym świecie jest ciągłe zapotrzebowanie na nowe gwiazdy.

Z prof. Martą Wierzbieniec, dyrektorem Filharmonii Podkarpackiej im. Artura Malawskiego rozmawiała Zofia Stopińska 27 marca 2019 roku.

Lubię uczyć, ale jestem przede wszystkim kompozytorem

           Na spotkanie z panem prof. Sławomirem Czarneckim umawialiśmy się jeszcze w listopadzie ubiegłego roku w Rzeszowie, po koncercie w Filharmonii Podkarpackiej, podczas którego byliśmy świadkami wspaniale wykonanego Pana utworu, zatytułowanego Concerto „Liliowe”, przez Krzysztofa i Jakuba Jakowiczów i Polskiej Orkiestry Sinfonia Iuventus pod batutą Jerzego Salwarowskiego. Chyba intuicja podpowiadała mi, że koniecznie musimy się spotkać w marcu, tuż po ogłoszeniu laureatów Fryderyków 2019, bowiem wydana przez DUX Recording Producers płyta zatytułowana „Polskie koncerty współczesne”, zawierająca obok Koncertu na gitarę i orkiestrę smyczkową Marcina Błażewicza oraz Trinity Concerto na saksofon sopranowy i orkiestrę smyczkową Pawła Łukaszewskiego, także Concerto Lendinum op. 44 na skrzypce, wiolonczelę i orkiestrę smyczkową Sławomira Czarneckiego, została nagrodzona statuetką „Fryderyk 2019” w kategorii „Album Roku Muzyka Symfoniczna i Koncertująca”.
          O płycie, utworze i wykonawcach powiemy więcej w czasie rozmowy zarejestrowanej w budynku Zespołu Państwowych Szkół Muzycznych w Warszawie przy ul. Miodowej.

          Zofia Stopińska: Na przełomie lat 60. i 70. ubiegłego stulecia studiował Pan kompozycję w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej w Warszawie, bo taką nazwę nosił wówczas Uniwersytet Muzyczny Fryderyka Chopina w Warszawie. Ciekawa jestem, jak przygotowywał się Pan do tych studiów, bo przecież kompozytor, oprócz talentu, musi mieć dużą wiedzę na temat teorii muzyki, instrumentów oraz ich możliwości.
          Sławomir Czarnecki: Musiałem wcześniej ukończyć liceum i zdać egzamin maturalny. Jednocześnie uczęszczałem do średniej szkoły muzycznej w Częstochowie, bo tam mieszkaliśmy z rodzicami w latach 60-tych, ukończyłem tę szkołę w klasie fortepianu. Szczęśliwie się złożyło, że przydzielono mnie do klasy pana Romualda Twardowskiego – znanego i cenionego kompozytora, który po repatriacji z Wilna otrzymał razem z matką mieszkanie w Częstochowie, później wyjechał na stypendium do Paryża do Nadii Boulanger, a po powrocie z tego stypendium, jako młody wówczas człowiek, podjął pracę jako nauczyciel fortepianu.     Uważam go za znakomitego pedagoga. Ja naukę muzyki i gry na fortepianie rozpocząłem trochę później, ale Maestro Twardowski szybko zorientował się, jakie mam braki oraz predyspozycje i tak dobierał mi program, że mogłem robić duże postępy. Jednocześnie bardzo interesowała mnie muzyka współczesna, więc sam zacząłem pisać utwory, których na początku nikomu nie pokazywałem. Kiedyś przypadkowo kartka z moim utworem znalazła się w nutach z utworami, które miałem zaprezentować pedagogowi fortepianu podczas lekcji. Kartka go zainteresowała i zapytał: „Co to jest?”. W krótkiej rozmowie przyznałem się, że interesuje mnie komponowanie, pan Romuald Twardowski przeglądnął moją kompozycję i poprosił, abym mu pokazał nowy utwór za tydzień, po tygodniu znowu otrzymałem polecenie napisania nowego utworu i po pewnym czasie zapytał, czy chciałbym pobierać u niego lekcje kompozycji. Kiedy wyraziłem swój entuzjazm, otrzymałem warunki: dyscyplina, regularna praca, bo nie interesuje go zabawa. Mnie także bardzo zależało na rzetelnej pracy i tak się zaczęło. Po lekcjach fortepianu pokazywałem moje nowe kompozycje, a pan Twardowski mówił mi o różnych strukturach, skalach itd.
           Później musiałem zmienić pedagoga fortepianu, bo Maestro Twardowski przeniósł się do Katowic, a niedługo po tym do Warszawy. Wtedy, kończąc fortepian w średniej szkole muzycznej w Częstochowie, raz w miesiącu jeździłem do niego na kilkugodzinną lekcję.
          Po ukończeniu Państwowej Szkoły Muzycznej II stopnia w Częstochowie w klasie fortepianu, złożyłem papiery do Państwowej Wyższej Szkoły Muzycznej w Warszawie na Wydział Kompozycji.

          Czy nadal pracował Pan pod kierunkiem Romualda Twardowskiego?
          - Nie, przydzielono mnie do prof. Piotra Perkowskiego i prawie przez całe studia byłem pod jego kierunkiem. To był zupełnie inny rodzaj pracy, bo pan Romuald Twardowski był bardzo wymagający i konkretny, dyskutowaliśmy nad każdym dźwiękiem. Natomiast prof. Piotr Perkowski patrzył na moje prace inaczej, szerzej, nie wdawał się w szczegóły, ale wymagał od studentów ciągłego pisania nowych kompozycji. Uważał, że młody kompozytor powinien ciągle szukać inspiracji i ciągle przenosić je na papier nutowy. Wymagał kompozycji na różne instrumenty, na różne składy, bo uważał, że kompozytor musi mieć szeroki wachlarz możliwości, powinien mieć do zaoferowania utwory na instrumenty solowe, małe zespoły kameralne o różnych składach, orkiestry kameralne czy symfoniczne. Profesor Piotr Perkowski wymagał od nas kompozycji finezyjnych, o bardzo delikatnych strukturach, bo uważał, że każdy instrument ma swoją barwę i trzeba ją w kompozycji pokazać.

          Może w młodości ktoś tak ukierunkował prof. Piotra Perkowskiego?
          - Był między innymi uczniem Karola Szymanowskiego, który był wielkim lirykiem, jego partytury są bardzo finezyjne, bogate harmonicznie, wszystko jest logicznie ułożone i każdy instrument ma swoje miejsce. W związku z tym, uważam, że jestem bezpośrednim spadkobiercą idei Szymanowskiego.

          Dlatego można powiedzieć, że jest Pan muzycznym wnukiem Karola Szymanowskiego. Nie ukończył Pan jednak studiów u prof. Piotra Perkowskiego.
          - Nie, bo prof. Perkowski odszedł na emeryturę i na roku dyplomowym, decyzją rektora, powróciłem pod skrzydła Romualda Twardowskiego i pod jego kierunkiem pisałem pracę dyplomową.

          Później studiował Pan jeszcze w Paryżu.
          - Tak, bo wygrałem stypendium do Paryża w konkursie dla młodych kompozytorów, który w tej chwili nosi imię Tadeusza Bairda, ale wtedy mogli w tym konkursie uczestniczyć młodzi absolwenci wydziałów kompozycji akademii muzycznych. Pierwszą nagrodą było stypendium zagraniczne i laureat mógł wybrać miejsce studiów: Anglię, Austrię albo Francję. Ja oczywiście wybrałem Francję, bo prof. Piotr Perkowski także studiował kiedyś we Francji , u A.Roussela, zakładał też Związek Polskich Muzyków w Paryżu. Z tym miastem mieli kontakty także Karol Szymanowski i Aleksander Tansman, a u Nadii Boulanger studiowała większość młodych polskich kompozytorów.
          Ja otrzymałem to stypendium rok po śmierci Nadii Boulanger i dlatego napisałem list do Oliviera Messiaena, ponieważ tuż po studiach byłem na dwutygodniowym pobycie w Paryżu, ufundowanym dla młodych kompozytorów przez Ministerstwo Kultury, i tam dwukrotnie spotkałem się w Konserwatorium z prof. Messiaenem, któremu miałem zaszczyt pokazać swoje partytury. Ten wielki Mistrz otrzymuje ogromną ilość listów i podobno wszystkie czyta, ale nie jest w stanie na nie odpowiadać i dlatego nikt z moich znajomych nie rokował, że otrzymam odpowiedź. Niedługo wszystko się wyjaśniło, bo otrzymałem list od prof. Oliviera Messiaena, który pisał, że pamięta mnie, i zgadza się przyjąć mnie jako stypendystę rządu francuskiego, a zajęcia będą się odbywać u niego w domu przy ulicy Marcadet, ponieważ w tym czasie już przeszedł na emeryturę. W latach 1980 -1981 przychodziłem tam na lekcje, które trwały po około 3 godzin. To było dla mnie wielkie szczęście i wielkie wyróżnienie.

           Indywidualne lekcje i możliwość przebywania w domu Mistrza były w pewnością inspirujące.
           - Olivier Messiaen nie traktował mnie jako ucznia - twierdził, że po ukończeniu studiów jestem już kompozytorem. Czułem się tym określeniem nieco zażenowany.

          Miał Pan już na swoim koncie sporo kompozycji i nagrody otrzymane na konkursach.
          - To prawda, już miałem jakiś dorobek, ale z Mistrzem nie mogłem się porównywać.

           Proszę powiedzieć, jakie wartości preferował w twórczości Olivier Messiaen?
           - Dla Mistrza ważny był przekaz emocjonalny. Każdy utwór musi coś wyrażać. Pamiętam, że wtedy pisałem Magnificat na sopran, chór i orkiestrę. Myślałem o nowoczesnym utworze, próbowałem traktować chór niemal sonorystycznie - i to spotkało się z krytyką Messiaena. Twierdził, że łaciński tekst religijny o tak wielkim znaczeniu kulturowym i religijnym nie powinien być kanwą do eksperymentów brzmieniowych. Tekst musi być czytelny dla publiczności. Brzmienia muszą być klarowne .Duże znaczenie ma także umiejętne prowadzenie dźwięków w dolnych partiach, co daje podstawę do uzyskania dobrego brzmienia harmonicznego. Oczywiście, zastosowałem się do tych uwag wówczas i pamiętam o nich zawsze, komponując.

           Po powrocie do Polski zamieszkał Pan w Warszawie.
           - Tak, bo przed wyjazdem do Francji podjąłem etatową pracę w Państwowej Szkole Muzycznej II stopnia im. J. Elsnera w Warszawie, aby mieć stały dochód, powróciłem więc do pracy pedagogicznej. W Warszawie miałem także żonę i synka oraz mieszkanie. Zaczęły się interesujące kontakty ze środowiskiem muzycznym, komponowałem muzykę do sztuk teatralnych, szczególnie dla dzieci i młodzieży oraz słuchowisk radiowych. Napisałem około 20 piosenek dla dzieci na zamówienie pani Jadwigi Mackiewicz, która kierowała redakcją audycji muzycznych dla dzieci i młodzieży. Wiele zmieniło się w czasie stanu wojennego, to był bardzo zły czas zarówno pod względem artystycznym, finansowym, jak i emocjonalnym.

           Czas szybko biegnie i już pół wieku Pana działalności kompozytorskiej minęło.
           - W 2018 roku minęło 50 lat mojej twórczości kompozytorskiej, którą liczę od pierwszego utworu. To był czas zajęć z Maestro Romualdem Twardowskim, kiedy pisałem wiele drobnych utworów – ćwiczeń. Wtedy powstała też Canzona da chiesa op. 1 na skrzypce i organy. Poprosiłem Jadwigę Stolarczyk, koleżankę ze szkoły muzycznej, żeby wykonała go razem z panem Józefem Siedlikiem, nieżyjącym już organistą grającym w kaplicy Matki Bożej Jasnogórskiej. Pierwsze wykonanie odbyło się 26 maja 1968 roku. Obecni byli moi rodzice, brat, zaprosiłem kilku znajomych, w Kaplicy było także sporo osób - pielgrzymów. Pan Siedlik napisał na tej partyturze adnotację, że to było o 16.15, 26 maja 1968 roku i zapisał również nazwiska wykonawców.
Trzy, może cztery lata temu znalazłem tę partyturę i z nostalgią pomyślałem, że zbliża się 50-lecie mojej twórczości kompozytorskiej.

           Po zaanonsowaniu tego faktu, w roku jubileuszu odbyło się sporo koncertów.
           - Wielu dyrektorów filharmonii, organizatorów różnych koncertów odpowiedziało na to i już w 2017 roku rozpoczęła się seria koncertów, podczas których wykonywane były moje kompozycje.
          Właśnie w 2017 roku, na zamówienie pana Marka Mosia dla orkiestry kameralnej AUKSO, odbyło się prawykonanie mojego „Divertimento” w ramach Festiwalu Prawykonań Polskich w wielkiej sali NOSPR-u. To było preludium mojego jubileuszu. W październiku 2017 roku Zespół Szkół Muzycznych nr 1 przy ul. Miodowej w Warszawie rozpoczął oficjalnie mój jubileusz, wykonując „Mszę Jasnogórską” na sopran, bas, chór i orkiestrę. Wykonawcami byli soliści i Szkolna Orkiestra Symfoniczna, oraz Jasnogórski Chór Chłopięco-Męski Pueri Claromontani. Całością dyrygował Radosław Labahua. Najpierw odbył się koncert w Katedrze Warszawskiej, 8 października 2017 , a drugi odbył się 12 października w Bazylice Jasnogórskiej. Dwie potężne świątynie – Katedra Warszawska i Bazylika Jasnogórska wypełnione były po brzegi publicznością, która bardzo gorąco przyjęła mój utwór i wykonawców. Ojcowie z Jasnej Góry, także przywitali mnie serdecznie i gratulowali. Były to dwa piękne wieczory.
           Później zaczęły się inne koncerty kompozytorskie – zamówienie Filharmonii Lubelskiej na „Te Deum” z okazji 100-lecia KUL i 100-lecia odzyskania przez Polskę niepodległości. Prawykonanie utworu odbyło się 6 maja 2018 roku w Lublinie, a 25 maja jeszcze odbyło się wykonanie „Concerto Lendinum”, zaś 18 maja odbył się wielki benefis w Częstochowie. Dyrekcja Filharmonii Częstochowskiej postanowiła uczcić mój jubileusz, organizując mój cały koncert kompozytorski, podczas którego wykonane zostały: „Wałaski” na orkiestrę smyczkową, „Concerto Liliowe”, w którym partie solowe wykonali Krzysztof i Jakub Jakowiczowie, zaś w drugiej części zabrzmiały utwory na większy skład orkiestry – Uwertura koncertowa „Cervus Elaphus” i prawykonanie nowej kompozycji specjalnie pisanej na tę okazję kantaty „Adoracja Grobu Bożego” na chór i orkiestrę. Koncert został entuzjastycznie przyjęty, o czym najlepiej świadczyły wypełniona sala i burzliwe oklaski. Muszę podkreślić, że organizatorzy mocno ten koncert reklamowali, zamieszczając w centralnych miejscach banery i afisze, były wywiady ze mną w lokalnych gazetach oraz w Informatorze kulturalnym.
          Kolejne prawykonanie mojego utworu „Nieszporów na Święto Podwyższenia Krzyża” na chór, tenor, bas i dziesięć instrumentów dętych odbyło się w Krakowie 15 sierpnia 2018 roku w kościele św. Marka w ramach 11. Nocy Cracovia Sacra. Kościół św. Marka był wypełniony po brzegi publicznością, nawet w konfesjonale widziałem siedzących ludzi, a sporo osób wysłuchało utworu stojąc, a jest to duża, trwająca godzinę kompozycja. Wykonanie było przepiękne, a wystąpili Chór Kantorei Sankt Barbara oraz orkiestra L’Estate Armonico pod dyrekcją Wiesława Delimata. Jako soliści wystąpili: Przemysław Borys – tenor i Dawid Biwo – bas.
          Kolejna uroczystość odbyła się w Warszawie na Ursynowie, gdzie mieszkam. Tam, w dolnym Kościele Wniebowstąpienia Pańskiego, odbył się uroczysty koncert polskiej muzyki z okazji rocznicy 100-lecia odzyskania przez Polskę niepodległości. Nowopowstała Kameralna Orkiestra Ursynowska wykonała mój Koncert Jurajski na 4 skrzypiec i orkiestrę smyczkową. W programie były też utwory Karłowicza, Twardowskiego i Paderewskiego ze Suitą G-dur. Ignacy Jan Paderewski skomponował ten jeden utwór na orkiestrę smyczkową, której niestety nie dokończył. Czwarta część została rozpoczęta i nigdy Paderewski do tego utworu już nie wrócił, a ja postanowiłem dokończyć tę kompozycję. Na tym koncercie odbyło się więc pierwsze pełne wykonanie tego utworu. Musiałem wniknąć w estetykę, styl i dodać coś, żeby podsumować wszystkie części.
          9 listopada odbył się wspomniany już koncert w Rzeszowie, a 25 listopada odbył się koncert – benefis mojej muzyki chóralnej, organizowany przez Dzielnicę Ursynów, której jestem jednym z najstarszych mieszkańców. Chór działający w naszej Dzielnicy wykonał moje kompozycje chóralne, a aktor Jerzy Zelnik czytał poezje Jana Pawła II. Koncert miał miejsce w mojej parafii Wniebowstąpienia Pańskiego, której to dolny Kościół ze świetną akustyką pełni rolę sali koncertowej Ursynowa.
          12 stycznia 2019 roku w Sali Polskiego Wydawnictwa Muzycznego w Warszawie odbył się koncert kameralny złożony z moich kompozycji, zorganizowany przez Fundację Józefa Elsnera działającą w Zespole Szkół Muzycznych nr 1 w Warszawie przy współpracy Stowarzyszenia Autorów ZAiKS, ZKP i PWM. Przyjechali na ten koncert wszyscy moi muzycy- przyjaciele: skrzypaczka Paula Preuss z Gdańska, altowiolista Lech Bałaban z Poznania, Trio fletowe z Bydgoszczy, oraz z Warszawy skrzypkowie Krzysztof i Jakub Jakowiczowie, a także kontrabasista Andrzej Kaczanowski.
To był już chyba ostatni koncert związany z moim jubileuszem 50-lecia pracy twórczej, a teraz trzeba już myśleć o kolejnych kompozycjach i wyzwaniach.

          W Pana kompozycjach często słychać inspiracje folklorem, także skomponował Pan dużo utworów o tematyce religijnej.
          - Tak, w 1995 roku powstała pierwsza kompozycja mojego nowego stylu postmodernistycznego „Hombark Concerto”. Będąc młodym kompozytorem szukałem różnych inspiracji – najpierw powstało kilka utworów neoklasycznych, później próbowałem szukać różnych elementów współczesności: sonoryzmów i różnych kombinacji strukturalnych, aż przyszedł czas na odejście od eksperymentalnej muzyki i inspiracje tradycją, i to mi bardzo odpowiadało. Postanowiłem, że rozpocznę ten element poprzez penetracje muzyki ludowej. W tej chwili Europa się unifikuje i powiem wprost, że nie podobają mi się tendencje unifikacji kulturowej, bo uważam, że to byłoby ogromne zubożenie kultury europejskiej, gdyby wszyscy się podobnie ubierali, podobnie zachowywali, uprawiali podobną sztukę. Każdy region Europy ma swoją tradycję, swoje zwyczaje, swoje bogactwo kulturowe i uważam, że to należy zachować i promować. Europa jest bogata, bo tworzy ją wiele krajów, a w każdym z nich są charakterystyczne mikroregiony i trzeba je zachowywać.
Ciągle polscy kompozytorzy mogą na nowo sięgać do źródeł muzyki narodowej i ja tym torem poszedłem, komponując „Hombark Concerto”.

           Dlaczego akurat muzyka góralska tak Pana inspiruje?
           - Ponieważ zawsze lubiłem góry i w każde wakacje, od czasów licealnych, spędzałem 2 lub 3 tygodnie, a później nawet dłużej w Tatrach. Dzięki temu kultura góralska jest mi szczególnie bliska, a od 30 lat zakorzeniłem się najbardziej w regionie Spisza – na wschód od Podhala (Jurgowa, Czarna Góra, Trypsz, Łapsze, Nidzica). Tam sobie zbudowałem góralski domek, który traktuję jako moją siedzibę letnią i jednocześnie letnią pracownię. Sporo kompozycji tam powstało. Zapoznałem się oczywiście ze wszystkimi zespołami, muzykantami, zainicjowałem festiwal „Watra spiska”, który zawsze odbywa się w pierwszą niedzielę lipca.

          Zauważyłem, że ten mikroregion spiski nie został jeszcze dokładnie opracowany i postanowiłem zebrać wszystkie utwory, które słyszałem na różnych przeglądach, występach, podczas których czasami grałem na kontrabasie, jak basisty nie było. Zapisałem te wszystkie melodie i jednocześnie poprosiłem o dawne nagrania z lat 70-tych, 80-tych ubiegłego wieku, a także sięgnąłem do starych archiwalnych zapisków, które znajdują się w Muzeum Etnograficznym przy ulicy Długiej w Warszawie. Opracowałem to wszystko, prosząc panią prof. Marię Szurmiej-Bogucką z Krakowa, specjalizującą się w tym regionie, o pomoc w usystematyzowaniu zebranego materiału. Przy pomocy miejscowych działaczy wydaliśmy książkę „Zbiór Pieśni Ludowych Zamagórza Spiskiego”. Zostało tam zamieszczonych prawie 160 pieśni, a część z nich z wariantami, bo często zdarzało się, że kilka nut dawniej śpiewanych było inaczej, a teraz troszeczkę inaczej. Bywa również, że w jednej miejscowości śpiewają inaczej daną pieśń niż w innej. Te wszystkie warianty zostały ujęte.
Te piękne melodie inspirują mnie do komponowania utworów.

          Skąd wspomniany już tytuł „Hombark Concerto”?
           - Hombark to jest najwyższe wniesienie spośród wzgórz w paśmie pienińsko-spiskim. Jak się wejdzie na szczyt Hombarku, to widać piękną panoramę Tatr. W tym utworze są zakodowane motywy pieśni tego regionu. Jak napisałem tę kompozycję, to w rozmowie z panem Krzysztofem Jakowiczem zapytałem, który instrument poza skrzypcami jest najpiękniejszy i otrzymałem odpowiedź, że poza skrzypcami najpiękniejsze jest dwoje skrzypiec. Jego syn Jakub rozpoczynał już karierę koncertową i napisałem dla nich kompozycję „Concerto Liliowe” na dwoje skrzypiec, a nazwa Liliowe pochodzi od przełęczy Liliowe. Są w tym utworze elementy tańca krzesanego w trzeciej części, ale także szereg motywów z regionu Spisza. Skomponowałem też Kwartet smyczkowy „Spiski” – dwuczęściowy, na wzór czardasza, w którym zawsze jest część wolna i szybka.

           A skąd nazwa „Concerto Lendinum”?
           - Moje kompozycje są związane z moim życiorysem, z regionami, gdzie przebywam, z różnymi sytuacjami, które mnie bezpośrednio dotyczą, lub dotykały.   Tytuł Lendinum czyli lendziański – to odniesienie do regionu mojego pochodzenia po mieczu, jakim jest Lubelszczyzna, a zwłaszcza jej południowe regiony, gdzie moi przodkowie zamieszkiwali od wielu pokoleń (domniemam, że co najmniej od XIII wieku).Tam są groby moich dziadów i praprapradziadów, stąd w tym utworze zastosowałem elementy pieśni ludowej tego regionu.

           „Concerto Lendinum” to utwór niedawno utrwalony. Wkrótce po naszym spotkaniu w Rzeszowie otrzymałam w wytwórni DUX płytę, na której znajduje się ten utwór, a partie solowe wykonują wspaniali polscy soliści, bo aktualnie jednym z najlepszych polskich skrzypków jest Jakub Jakowicz, a z wiolonczelistów Tomasz Strahl.
          - Zamówienie na tę kompozycję złożył pan Tomasz Strahl, który po wysłuchaniu „Hombark Concerto” i „Concerto Liliowe”, powiedział: „...ja też chciałbym mieć taką ładną kompozycję” i dodał później, aby oprócz solowej partii dla wiolonczeli i orkiestry dodać jeszcze solowe skrzypce.
           Niedawno zgłosił się pan Jan Miłosz Zarzycki, znakomity dyrygent, który poprosił o zgodę na nagranie tego utworu na płycie „Polskie Koncerty Współczesne”, którą chce wydać ze swoją Filharmonią Kameralną w Łomży. Ucieszyłem się z tej propozycji i wypożyczyłem cały materiał orkiestrowy. Jestem pod wrażeniem, bo to wykonanie jest cudowne. Różni się nieco od poprzednich. Ja zresztą dopuszczam różne interpretacje, moje kompozycje nie są bardzo ściśle określone, jeśli chodzi o tempo, dynamikę czy artykulację. Pozostawiam dużo swobody wykonawcom. Cieszę się z wielkiego sukcesu, bo płyta otrzymała nagrodę „Fryderyk 2019” w kategorii „Album Roku Muzyka Symfoniczna i Koncertująca”. Wielka Gala rozdania „Fryderyków” muzyki poważnej odbyła się 12 marca tego roku w wielkiej sali NOSPRu w Katowicach.

           Proszę jeszcze powiedzieć o inspiracjach w nurcie muzyki religijnej.
           - W muzyce religijnej inspiruje mnie chorał gregoriański i słychać to już w „Mszy Jasnogórskiej”. Moje „Nieszpory na Święto Podwyższenia Krzyża” zawierają kompendium tego, co działo się w muzyce wokalnej, od chorału gregoriańskiego, poprzez organum, elementy Ars Nova, polichóralność renesansową, a w dramatycznych momentach ostre brzmienia współczesne – sekundowe, trytonowe, nonowe.

          Inspiracje są dla kompozytora bardzo ważne, ale najbardziej dyscyplinuje kompozytora w procesie tworzenia utworu zamówienie, które określa dokładny termin.
           - Tak, to jest straszna inspiracja (śmiech).
To jest wielka mobilizacja. Muszę przyznać, że nigdy nie przeżywałem czegoś takiego, jak w drugiej połowie 2017 roku i pierwszej połowie 2018 roku. Komponowałem dwie wielkie formy: „Te Deum” na sopran, tenor, bas, chór i orkiestrę – dzieło, które ma około 20 minut oraz jednocześnie „Adorację Grobu Bożego” – 25 minut na chór i wielką orkiestrę. Musiałem te dwa utwory skomponować w ciągu 7 miesięcy. Oprócz moich zajęć pedagogicznych, nie myślałem o niczym innym tylko o tych kompozycjach i cały czas poświęcałem pracy twórczej. Na szczęście zdążyłem.

           Rozmawiamy w jednym z dwóch Pana miejsc pracy – w Szkole Muzycznej w Warszawie, gdzie uczy Pan obecnie kompozycji.
           - Obecnie Zespół Państwowych Szkół Muzycznych w Warszawie. To można powiedzieć najstarsza szkoła muzyczna w Polsce. Jej początki sięgają czasów Józefa Elsnera, który założył ją na początku XIX wieku. Jednym z jej absolwentów był nie kto inny jak Fryderyk Chopin. Po II wojnie światowej, szkoła, która miała status Konserwatorium podzielana została na etap wyższy (obecnie Uniwersytet F. Chopina) oraz etap niższy, czyli PSM II stopnia im. J.Elsnera, która to szkoła obecnie wchodzi w skład kilku szkół muzycznych. Uczę w niej już 44 lata. Obecnie już tylko prowadzę zajęcia z „Propedeutyki kompozycji”, pomagając młodym uczniom, którzy są zainteresowani kompozycją, przypominając sobie moje zmagania twórcze w młodzieńczym wieku, gdzie miałem szczęście spotkać znakomitego nauczyciela i kompozytora, jakim był wspomniany wcześniej Romuald Twardowski. Najwięcej zajęć z młodzieżą mam w tym pokoju, gdzie obecnie rozmawiamy, przy pianinie marki Blüthner. Na początku uczyłem przedmiotów teoretycznych: harmonii i kształcenia słuchu, improwizacji. Jednocześnie zaczęła się do mnie zgłaszać młodzież, która ma potrzeby i zacięcie kompozytorskie. Stworzyłem więc przedmiot „Propedeutyka kompozycji”. Napisałem odpowiedni projekt, który został zaakceptowany przez Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Po zakończeniu przewodu na stopień naukowy doktora habilitowanego, podjąłem także pracę na Wydziale Edukacji Muzycznej Uniwersytetu Kazimierza Wielkiego w Bydgoszczy, gdzie mnie zaproszono. W 2012 roku otrzymałem tytuł profesora sztuk muzycznych.

          Lubi Pan uczyć?
           - Lubię, chociaż zaraz po studiach uważałem, że nie jestem do tego stworzony. Wolałem komponować, ale będąc młodym człowiekiem nie miałem zbyt wielu zamówień, a środki do życia są potrzebne i zacząłem uczyć. Początkowo musiałem się przygotowywać do prowadzenia lekcji harmonii czy kształcenia słuchu. Po niedługim czasie okazało się, że dobrze uczę, otrzymywałem pochwały, nagrody dyrektora i polubiłem tę pracę.
           Jestem jednak przede wszystkim kompozytorem, a pedagogikę traktuję jako spłatę moich długów, bo wielokrotnie na swojej drodze spotkałem pedagogów, którzy zafascynowali mnie sztuką muzyczną.

          Czy teraz może Pan trochę odpocząć, czy są zamówienia i terminy na kolejne nowe kompozycje?
          - Skomponowałem niedawno utwór na chór a’capella, który po raz pierwszy zostanie wykonany w maju. W tej chwili komponuję utwór na skrzypce i altówkę, który zamówił u mnie świetny altowiolista pan Lech Bałaban dla siebie i swojego syna – skrzypka. Prawykonanie także planowane jest w maju w Bydgoszczy. Pan Jan Miłosz Zarzycki także zamówił u mnie kompozycję dla swojej Łomżyńskiej orkiestry. Myślą wyprzedzam jeszcze dalej, aby zdrowia i życia starczyło.

           Polecamy uwadze czytelników „Klasyki na Podkarpaciu” płytę zatytułowana „Polskie Koncerty Współczesne” zdobywcy „Fryderyka” za 2019 rok, z trzema bardzo interesującymi kompozycjami: Koncertem na gitarę i orkiestrę smyczkową Marcina Błażewicza, Trinity Concerto na saksofon sopranowy i orkiestrę smyczkową Pawła Łukaszewskiego oraz Concerto Lendinum op. 44 na skrzypce, wiolonczelę i orkiestrę smyczkową naszego znakomitego gościa – Sławomira Czarneckiego.
          - Jeszcze raz podkreślę, że mój utwór jest świetnie wykonany, bowiem Jakub Jakowicz i Tomasz Strahl należą do najwyższej klasy nie tylko polskich wykonawców, a Orkiestra Łomżyńska jest bardzo czujna, a maestro Jan Miłosz Zarzycki jest świetnym muzykiem, który znakomicie rozumie muzykę współczesną. Nie byłem na sesjach nagraniowych, nie chciałem muzyków krępować swoją obecnością. Miałem do nich pełne zaufanie. Zanim otrzymałem egzemplarze autorskie, zobaczyłem w sklepie płytę i natychmiast ją kupiłem, włożyłem do odtwarzacza i zachwycony byłem wykonaniem, bo jest wyjątkowe. Nagroda jest więc w pełni zasłużona.

           Spotkaliśmy się już na Podkarpaciu podczas Międzynarodowych Kursów Muzycznych w Łańcucie i ostatnio w Rzeszowie po wykonaniu wspomnianego już urzekającego dzieła „Concerto Liliowe”. Może niedługo będzie okazja do następnego spotkania?
           - Mam taką nadzieję. Zawsze po wykonaniu tego utworu jest owacja i przynajmniej jeden bis, a w Rzeszowie było coś takiego, co zdarza się bardzo rzadko, że publiczność natychmiast poderwała się z miejsc i na stojąco długo oklaskiwała wykonawców. Trzeba podkreślić, że wykonanie utworu przez Krzysztofa i Jakuba Jakowiczów było wprost porywające. Polska Orkiestra Sinfonia Iuventus pod batutą Jerzego Salwarowskiego była także doskonała. Myślę, że pani prof. Marta Wierzbieniec zechce kiedyś zamieścić w programie kolejny mój utwór. Może właśnie wyróżnione „Fryderykiem” Concerto Lendinum?... A co łączy mnie z Rzeszowem – coś pewnie w genach pozostało, moja pra,pra,prababcia pochodziła z okolic Rzeszowa.

Z prof. Sławomirem Czarneckim rozmawiała Zofia Stopińska 14 marca 2019 roku w Warszawie

Z Tomaszem Ritterem nie tylko o fortepianach historycznych

           Zofia Stopińska: Z panem Tomaszem Ritterem spotykamy się 21 lutego 2019r. po recitalu w Filharmonii Podkarpackiej. Bardzo Panu dziękuję za wspaniały romantyczny chopinowski wieczór, przypominający nam jednocześnie, że niedługo będzie kolejna rocznica urodzin Fryderyka Chopina. Recital był także bardzo interesującą kompozycją, prezentującą większość form solowych utworów fortepianowych pisanych przez Chopina.
          Tomasz Ritter: Jest mi bardzo miło, że spodobała się pani moja gra. Z utworów Fryderyka Chopina, które mam teraz w repertuarze, ułożyłem i zaprezentowałem program, w którym znalazły się kolejno: Etiuda cis-moll op.25 nr 7, dwa polonezy cis-moll i es-moll op.26, cztery mazurki – gis-moll, C-dur, D-dur i h-moll op. 33, Scherzo h-moll op. 20, a po krótkiej przerwie wykonałem: Nokturn, Etiudę e-moll op. 25 i Balladę f-moll op. 52. Za gorące przyjęcie podziękowałem publiczności wykonując dwa bisy – najpierw Polonez d-moll Karola Kurpińskiego, a później Scherzo z Sonaty czeskiego kompozytora Jana Hugo Vacláva Vořiška, który często nazywany jest czeskim Beethovenem, chociaż miał swój własny styl i uznaje się go także za twórcę formy Impromptu, którą później rozwinęli Chopin i Schubert.

           W ten sposób organizatorzy i Pan podkreślili kolejną rocznicę urodzin Fryderyka Chopina.
           - Z pewnością tak. 1 marca gram urodzinowy koncert w Filharmonii Narodowej i będę jeszcze występował z tej okazji 3 marca.

           Dzisiaj publiczność słuchała Pana w wielkim skupieniu, nagradzając oklaskami tylko po pierwszej części i na zakończenie.
           - Bywa różnie – często publiczność nie może wytrzymać i klaszcze po każdym utworze, w Rzeszowie było inaczej i to też miało swój urok. Nie przeszkadza mi oklaskiwanie każdego utworu, chyba, że chcę zagrać razem całą formę, to wtedy staram się nie dać możliwości oklaskiwania.

          Od kilkunastu lat zgłębia Pan pilnie tajniki gry na fortepianie, czy sam Pan wybrał ten instrument?
          - Jak byłem małym chłopcem, koniecznie chciałem grać na organach. Dźwięki organów bardzo mnie fascynowały, ale musiałem przyjąć do wiadomości, że muszę zacząć od nauki gry na fortepianie i pozostałem przy tym instrumencie, ale z organów jeszcze nie zrezygnowałem i ciągle myślę, że kiedyś będę grał na tym instrumencie. Oprócz fortepianu studiuję także grę na innych instrumentach klawiszowych i mam świadomość, że nie da się wszystkiego robić jednocześnie. Fortepian współczesny, klawesyn i szeroka gama fortepianów historycznych są bardzo absorbujące, a w dodatku bardzo mnie interesują, ale organy są ciągle z sferze moich marzeń.

           Nie wiem, czy mam rację, ale wydaje mi się, że historyczne fortepiany bardzo się różnią i każdy ma swoją duszę.
           - Nie ma dwóch identycznych instrumentów, każdy fortepian jest inny, ale instrumenty historyczne różnią się bardzo, bo powstawały w różnych epokach – od pierwszych fortepianów czasów Bacha aż do początków XX wieku.
            Fortepiany współczesne, mimo indywidualnych cech poszczególnych egzemplarzy, posiadają taką samą konstrukcję, mechanizm i wszystkie podstawowe elementy są takie same, natomiast w fortepianach historycznych w XIX wieku równocześnie funkcjonowały instrumenty o zupełnie innych mechanizmach – to wszystko rozwijało się szybko i bardzo się zmieniało.

            Jest Pan zwycięzcą I Międzynarodowego Konkursu Chopinowskiego na Instrumentach Historycznych. Każdy z uczestników mógł wybierać spośród wielu instrumentów. Przez cały czas grał Pan na jednym fortepianie?
           - Na scenie było 5 instrumentów koncertowych i każdy z nich innej marki, ale ja grałem na różnych instrumentach i dopasowywałem je do poszczególnych utworów oraz do osobistego komfortu. Starałem się wybierać najlepszy instrument do danego utworu, akustyki sali i dla mnie, ale to wcale nie oznacza, że nie mógłbym tych utworów zagrać na innych instrumentach.
Bardzo rzadko się zdarza taka możliwość wyboru, jak podczas konkursu i było to bardzo ciekawe doświadczenie.

           Rzadko się też zdarza, aby instrumenty były pod tak pieczołowitą opieką fachowców najwyższej klasy.
           - Instrumenty znajdujące się na scenie zostały wybrane spośród kilkunastu instrumentów, które były dostarczone na Konkurs i pochodziły z najlepszych kolekcji z Polski i zagranicy. Mieliśmy do dyspozycji fortepiany najlepszej jakości.
           Ja grałem na kopii fortepianu Buchholtza, który został wykonany przez mistrza Paula McNulty – Amerykanina, który osiedlił się w Europie i ma swoją pracownię niedaleko czeskiej Pragi. Był to instrument specjalnie zrobiony na zamówienie Instytutu Fryderyka Chopina, bo na takim instrumencie Chopin grał w młodości, w czasach warszawskich. Jest to instrument z mechaniką wiedeńską, bardzo lekki, i z czterema pedałami. Grałem też na fortepianie Pleyela – taki instrument Chopin miał w Paryżu i były to jego ulubione fortepiany. Do wykonania Sonaty wybrałem fortepian Erarda, który w porównaniu z innymi fortepianami ma nieco mocniejsze brzmienie, zbliżone do współczesnego instrumentu. Erard w porównaniu z Pleyelem był instrumentem nowoczesnym, o większym zakresie dynamiki w forte i chętnie na tych fortepianach grali tacy wirtuozi, jak Liszt. Natomiast Chopin był specyficznym wirtuozem, który preferował przede wszystkim intymność, która najlepiej brzmiała na fortepianach Pleyela.

           Słyszałam, że te instrumenty nie są zbyt wygodne i każdy z historycznych fortepianów ma swoje tajemnice.
           - Zgadza się, każdy ma swoje ograniczenia, ale fortepian współczesny ma także swoje ograniczenia. Wszystko zależy od podejścia – kto gra na danym instrumencie i jakie ma doświadczenia.
            Ktoś rozpoczynający muzyczną edukację na fortepianie powie nam, że też nie jest to wygodny instrument, bo grać na współczesnym fortepianie lekko, szybko i pianissimo jest bardzo trudno.
           O wiele łatwiej to osiągnąć na fortepianie Buchholtza, który jest tak leciutki, że wystarczy tylko dotknąć i już mamy dźwięk.
Każdy fortepian ma jakieś ograniczenia, ale do każdego można się przyzwyczaić. To wszystko wymaga czasu, umiejętności i „dobrego ucha”, aby z instrumentu wydobyć wszystkie jego walory.

           Dzisiaj zachwycił mnie Pan pięknymi, nasyconymi i dźwięcznymi pianami. Nie wszyscy pianiści to potrafią.
           - Chcę powiedzieć, że to wymaga to dużo sił i koncentracji. Jeśli udało mi się to osiągnąć chociaż częściowo, to bardzo się cieszę, bo to nie jest naturalne środowisko tego fortepianu, bo on ma szerokie możliwości, ale gra pianissimo nie przychodzi najłatwiej.
           Najłatwiej jest grać pełnym dźwiękiem i w dużej sali, gdzie dźwięk się pięknie rozchodzi, a w sali kameralnej z dużym fortepianem jest zupełnie inaczej i trzeba być zawsze ostrożnym.

           Chcę jeszcze powrócić do początków Pana edukacji w zakresie gry na fortepianie. Myślę, że został Pan pianistą dzięki mistrzom, do których Pan trafił – od pierwszej nauczycielki w rodzinnym Lublinie poczynając.
           - Miałem i do tej pory mam duże szczęście do pedagogów. W Lublinie, w Ogólnokształcącej Szkole Muzycznej im. Karola Lipińskiego była to pani Bożena Bechta-Krzemińska, a później pani prof. Irina Rumiancewa w Zespole Szkół Muzycznych nr 4 im. Karola Szymanowskiego w Warszawie. Kontynuuję naukę pod kierunkiem prof. Alexieia Lubimova w Konserwatorium Moskiewskim, a przy okazji uczę się także u innych wybitnych pedagogów. Uczyłem się u prof. Mihaila Woskirisienskiego, studiuję również klawesyn u prof. Marii Uspienskiej. Miałem szczęście, że w sposób naturalny przechodziłem z rąk do rąk, bo to jest także bardzo ważne.
          Aktualnie jestem na piątym roku studiów w Konserwatorium Moskiewskim i niedługo ukończę studia.

          Ma Pan na swoim koncie wiele osiągnięć konkursowych i myślę, że najważniejszymi oprócz nagrody w I Międzynarodowym Konkursie Chopinowskim na Instrumentach Historycznych, było zwycięstwo w IX Międzynarodowym Konkursie Młodych Pianistów „Artur Rubinstein im memoriam” w Bydgoszczy oraz nagroda specjalna im. Anieli Młynarskiej-Rubinstein i Rubinowa Szpila Artura Rubinsteina dla osobowości artystycznej konkursu i inne nagrody pozaregulaminowe, które dały Panu wiele możliwości – w tym występy z orkiestrą symfoniczną.
           - To prawda, doceniono mnie tam w sposób szczególny i miałem możliwość występu z Orkiestrą Symfoniczną Filharmonii Pomorskiej. Ten konkurs był bardzo owocny, to konkurs, dzięki któremu zrobiłem ważny krok naprzód.

            Ważnym następstwem był 46 Festiwal Pianistyki Polskiej w Słupsku, gdzie został Pan laureatem Estrady Młodych oraz nagrody specjalnej Festiwalu – zaproszenia do zagrania z orkiestrą symfoniczną podczas kolejnej edycji.
           - Tak, do Słupska będę miał okazję powrócić także w tym roku, bo zostałem zaproszony przez pana Jana Popisa, z którym mam kontakt od wielu lat, wielokrotnie mi doradzał i pomagał. W tym roku będę grał w Słupsku na fortepianie historycznym, co bardzo mnie cieszy.

           Długo można by było wymieniać konkursy w Polsce i za granicą, w których Pan uczestniczył i każde zwycięstwo było ważne.
           - To prawda, każdy był ważnym krokiem w moim rozwoju, bo każdy mobilizował mnie do pracy. Miałem też możliwość sprawdzenia się „pod napięciem”, bo konkurs jest już czymś innym niż zwykła praca w szkole, każdy stawiał wyżej poprzeczkę, a często po konkursach otrzymywałem zaproszenia do wykonania koncertów, nagrań i zdobywałem nowe doświadczenia.

           Kilkakrotnie spotykaliśmy się w Sanoku podczas Międzynarodowego Forum Pianistycznego „Bieszczady bez granic”.
           - Dzisiejszy recital w Filharmonii Podkarpackiej jest nagrodą, którą otrzymałem podczas ubiegłorocznego Forum.

           Miałam kiedyś w Sanoku okazję przysłuchiwać się Pana pracy z nieodżałowaną prof. Tatianą Shebanovą.
           - To prawda, chociaż po raz pierwszy spotkałem panią prof. Tatianę Shebanovą w Dusznikach-Zdroju podczas kursów, ale wtedy miałem lekcje z prof. Wiktorem Mierżanowem. Wkrótce spotkaliśmy się na lekcjach w Sanoku i dzięki temu trafiłem do klasy prof. Rumiancewej. Bardzo sobie cenię te spotkania z prof. Tatianą Shebanovą w Sanoku. W moim odczuciu była to bardzo dobra lekcja, bo Pani Profesor miała mnóstwo uwag i mówiąc prawdę, „wywróciła mi wszystko do góry nogami”. Ktoś mniej odporny mógłby się tym załamać, bo to była lekcja otwarta, przy publiczności. Ja uważam, że po to te lekcje są i im więcej uwag oraz nowych pomysłów przekazuje mi prowadzący profesor, tym lekcja jest lepsza. Była pani świadkiem lekcji, którą pamiętam do dzisiaj. Bardzo sobie cenię to doświadczenie, wiele zawdzięczam pani prof. Tatianie Shebanovej i wielka szkoda, że tak wcześnie odeszła.
           Chcę jeszcze podkreślić, że na różne kursy zacząłem wyjeżdżać już w wieku 11 lat i pracowałem pod kierunkiem wielu wybitnych mistrzów. Gdybym zaczął wyliczać, to lista kursów byłaby chyba o wiele dłuższa niż lista konkursów. Takie spotkania wiele dają, bo uczymy się, kiedy czynnie uczestniczymy w lekcji, ale także obserwując lekcje z innymi uczestnikami. Często się zdarza, że kilka osób gra ten sam utwór i jest okazja do porównania i dyskusji.

           Otrzymał Pan także niedawno podczas Forum w Sanoku Nagrodę Artystyczną Elżbiety i Krzysztofa Pendereckich.
           - Owszem, bardzo sobie ją cenię, bo to była bardzo istotna dla mnie pomoc finansowa.

           Wielu ludziom może się wydawać, że młodzi pianiści nie potrzebują takiego wsparcia finansowego niż inni instrumentaliści, bo zasiadają do fortepianu i grają, a jeżeli mają talent i ćwiczą, to sukcesy są prawie pewne. To nie jest prawda.
           - Ma pani rację. Ja doświadczyłem tego i nadal doświadczam. Powinna Pani jeszcze spytać moich Rodziców, ile to wszystko kosztowało. Rozmawiamy o konkursach i kursach, o tym, jak dużo one dają młodym muzykom, ale na każdy wyjazd na kurs czy konkurs potrzebne są pieniądze na podróż, pobyt, zapłacić wpisowe, itd.
           Największym wyzwaniem finansowym dla moich Rodziców były studia w Konserwatorium Moskiewskim, które są płatne, a do tego jeszcze muszę mieć pieniądze, aby tam mieszkać i żyć. Pomogło mi wiele osób z rodziny i zaprzyjaźnionych, a także pomagali mi pedagodzy i melomani, którzy nie są muzykami.            Otrzymywałem także różne stypendia artystyczne, ale są one różnej wielkości. W tym roku udało mi się uzyskać stypendium „Młoda Polska” i po wygranym konkursie jestem spokojniejszy o stronę finansową, ale nadal potrzebuję wsparcia rodziny i innych osób.

           Pianista, który stawia na karierę solową, musi być człowiekiem bardzo zdyscyplinowanym, bo pracuje w samotności.
           - To prawda, z tą samotnością trzeba się zmierzyć, bo dotyczy to zarówno pracy, jak i faktu, że będąc na scenie solo, sam sobie muszę poradzić ze stresem i zazwyczaj podróżuję sam. Występując z orkiestrami gra się o wiele lepiej niż samemu, ale jest tak tylko wówczas, kiedy wszyscy muzycy uczestniczący w koncercie pilnie słuchają się nawzajem, są zaangażowani i są gotowi pracować. Myślę, że najtrudniejszą formą grania razem jest kameralistyka. Trzeba czuwać nad wszystkim, bo często fortepian jest instrumentem łączącym wszystko w jedną całość, nadaje rytm, musi kontrolować balans. Swoją partię pianista musi mieć tak dobrze opanowaną, bo nie ma czasu o niej myśleć, bo trzeba bardzo dobrze słuchać pozostałych muzyków. Jest to bardzo wymagająca, ale także inspirująca forma muzykowania.

            Cały czas trzeba także pracować nad nowym repertuarem.
            - Trzeba przez cały czas budować szeroki repertuar. Fakt, że wygrałem Konkurs Chopinowski wcale nie oznacza, że gram tylko Chopina. Owszem, zdarzają się takie koncerty jak dzisiaj, ale staram się grać szeroki repertuar. Dotyczy to także klawesynu i historycznych fortepianów.
            Mam w repertuarze wiele bardzo ciekawych utworów – od epoki renesansu do współczesności. Ogromną przyjemność sprawia mi wykonywanie utworów kompozytorów zapomnianych, a jest ich wiele.

           Gra Pan dużo muzyki polskiej?
           - Staram się, od dość dawna wykonuję sporo utworów Szymanowskiego, staram się grać dużo utworów kompozytorów, którzy żyli i działali w czasach Chopina, a także muzyki nowszej – utwory Wojciecha Kilara, Pawła Szymańskiego i wielu innych twórców. Nie powiem, że muzyka polska stanowi przytłaczającą większość mojego repertuaru, ale ciągle się ta ilość powiększa.

           Wspominał Pan o szerokich zainteresowaniach dotyczących instrumentów klawiszowych i repertuaru. Które z nich są najbliższe Pana sercu?
           - To zależy od dnia (śmiech). W tej chwili najpewniej mogę się poczuć, grając na fortepianie XIX-wiecznym i współczesnym. Z dużą pokorą podchodzę zarówno do klawesynu, jak i fortepianów młoteczkowych. Mam już pewne doświadczenie i trochę studiów za sobą z tej dziedziny, ale mam także świadomość, że jeszcze wiele pracy przede mną. Często zasiadając przy klawesynie jestem tak zafascynowany tym instrumentem, że nie chce mi się nawet myśleć o innych. Mam także wielką przyjemność z grania dla siebie, bo niewielkie klawesyny, klawikordy czy szpinety mają to do siebie, że to są instrumenty stworzone tak naprawdę do grania dla siebie. Najlepiej brzmią w niewielkich pomieszczeniach. Granie dla siebie albo kilku osób daje zupełnie inna satysfakcję niż granie w salach koncertowych. To bardzo intymna i osobista rozmowa. Ten rodzaj muzykowania bardzo mi się podoba.

           Czy ma Pan czas na odpoczynek, a jeżeli tak, to jak Pan odpoczywa?
           - Czasami trzeba odpocząć i robię to, co wiele ludzi na świecie. Czasami lubię coś obejrzeć, poczytać literaturę o tematyce popularnonaukowej, interesuje mnie kosmonautyka, lotnictwo. Bardzo też lubię chodzić, jeśli mogę to przemieszczam się i spaceruję, bo zawsze mogę sobie w tym czasie coś przemyśleć, czegoś posłuchać.

          Mam nadzieję, że będzie okazja do kolejnych spotkań i jeszcze raz dziękuję za wspaniały recital oraz za czas, który mi Pan poświęcił.
          - Ja również bardzo dziękuję za miłe słowa i za spotkanie.

Z panem Tomaszem Ritterem – młodym polskim pianistą, zwycięzcą I Międzynarodowego Konkursu Chopinowskiego na Instrumentach Historycznych rozmawiała Zofia Stopińska 21 lutego 2019 roku w Rzeszowie

Subskrybuj to źródło RSS