Zawsze chciałem być dyrygentem
Mariusz Smolij - dyrygent fot. Evin Thayer

Zawsze chciałem być dyrygentem

           „Wschód – Zachód, czyli z Broadway’u do Hollywood” – tak zatytułowany był jeden z koncertów, które odbyły się w Filharmonii Podkarpackiej w lutym – dokładnie 8 lutego 2019 roku, a w roli głównej wystąpiła Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Podkarpackiej, którą dyrygował i przybliżał także utwory publiczności Mariusz Smolij, zaliczany do grona najwybitniejszych dyrygentów swojego pokolenia zarówno w Stanach Zjednoczonych, jak i Europie. W programie znalazły się znane tematy ze znanych filmów, do których muzykę skomponowali m.in. J. Williams i H. Mancini, suity najpopularniejszych utworów wykonywanych na Brodway’u, popularne tańce kubańskie oraz suity utworów Louis’a Armstronga i Duke’a Ellingtona.
          Publiczności ten koncert bardzo się spodobał, o czym najlepiej świadczą gorące oklaski zarówno po bardzo interesujących zapowiedziach dyrygenta, jak i po utworach oraz bis gorąca owacja na stojąco na zakończenie.
          Pan Mariusz Smolij, znakomity mistrz batuty, znalazł czas na rozmowę przed koncertem i rozpoczęliśmy ją od pytań dotyczących programu zbliżającego się wydarzenia, które w pewien sposób nawiązuje do ubiegłorocznego koncertu, podczas którego Artysta po raz pierwszy współpracował z naszą Orkiestrą.

          Mariusz Smolij: Program utrzymany jest w tej samej stylistyce, którą w Ameryce nazywamy „AMERICAN POPS”, czyli amerykańska muzyka popularna, na którą składają się elementy lekkiej symfoniki, pisanej głównie przez kompozytorów amerykańskich. To muzyka powiązana z filmem, teatrami muzycznymi na Broadway’u, z jazzem i z elementami folkowo-etnicznymi. Mamy ogromne bogactwo utworów komponowanych w tej stylistyce oraz wspaniale zaaranżowanych i wiele amerykańskich orkiestr sięga po tego typu repertuar, który cieszy się ogromną popularnością. Ta muzyka spełnia ważną funkcję edukacyjną dla wielu osób, które nie miały szczęścia w młodym wieku zetknąć się z muzyką klasyczną i trudno im przekroczyć próg Filharmonii. Proponując im znane melodie w opracowaniu na orkiestrę symfoniczną, mamy szanse przygotować je do odbioru muzyki klasycznej.

          Zofia Stopińska: Bardzo przyjemnie słucha się takich utworów, połączonych często w suity, ale dla orkiestr symfonicznych nie jest to łatwy program, bo wymaga wielkiej dokładności i koncentracji.
           - To prawda, jest to muzyka bardzo łatwa i przyjemna do słuchania, ale nie jest łatwa do grania, szczególnie dla orkiestr wschodnioeuropejskich. Ta muzyka nie jest bliska naszemu naturalnemu stylowi i podejściu do muzyki, a nawet sposobowi kształcenia, bo jest ona zorientowana na rytm, puls, czasami nawet inną interpretację rytmu. Wiele rzeczy w muzyce swingowej i jazzowej nie jest zapisanych i trzeba je znać, i czuć, aby je odpowiednio zagrać. To, co się dzieje pomiędzy poszczególnymi kreskami taktowymi i nutami, wymaga znacznie większej uwagi od orkiestry niż w muzyce tradycyjnej. Wielu dyrygentów mówiło mi i sam także wielokrotnie się przekonałem, że orkiestra po wykonaniu takiego programu, kiedy w następnym tygodniu przechodzi do Beethovena czy Mozarta, ma znacznie większą dyscyplinę rytmiczną niż wcześniej i ten Beethoven brzmi lepiej.

          Pana działalność zatacza coraz to szersze kręgi i aktualnie regularnie odwiedza Pan trzy kontynenty.
          - Tak, to są trzy kontynenty, bo mieszkam w Stanach Zjednoczonych – mój dom jest w Houston w Teksasie. Prowadzę na stałe dwie orkiestry w USA – symfoniczną z stanie Louisiana i kameralną w stanie New Jersey. Jestem także dyrektorem artystycznym Toruńskiej Orkiestry Symfonicznej w Polsce, a oprócz tego jestem też gościnnym profesorem i dyrygentem w Konserwatorium w Tianjin w Chinach.

          Regularna obecność w wymienionych przez Pana ośrodkach muzycznych wymaga dokładnego planowania kalendarza koncertowego z dużym wyprzedzeniem, a także można powiedzieć, ciągłego „życia na walizkach”.
           - Jest dokładnie tak, jak Pani powiedziała. Wymaga to ogromnej dyscypliny, planowania, stałego uczenia się i niezwykle wyrozumiałej żony oraz reszty rodziny (śmiech).
Żona czasami ze mną podróżuje, ale najczęściej muszę jeździć sam.

          Jak często przyjeżdża Pan do Polski?
          - Często i bardzo regularnie, bo każdego roku dyryguję od 10 do 12 programów z Toruńską Orkiestrą Symfoniczną. Zmieniłem nieco tryb pracy z orkiestrą i często przygotowujemy koncerty w czasie 2 lub 3 prób, organizujemy także koncerty z cyklu Symfonika familijna, które również przygotowujemy w krótkim czasie. Ilość programów jest większa niż ilość tygodni, ale spędzam dość dużo czasu w Toruniu i jest to także związane z planowaniem oraz z pracą z orkiestrą. Zawsze jestem w stałym kontakcie z Toruńską Orkiestrą Symfoniczną.

          Podróże do Polski i stała praca tutaj są chyba dla Pana bardzo ważne.
          - Oczywiście, dla kogoś, kto tutaj wyrósł i wykształcił się, ten łącznik emocjonalny, tradycyjny i historyczny jest niezwykle ważny. Bardzo się cieszę z tego, że mam taką możliwość.

          Wiem, że dość długo uczył się Pan grać na skrzypcach i wszystko wskazywało na to, że będzie Pan bardzo dobrym skrzypkiem. Kiedy Pan zamienił smyczek na batutę?
          - Zawsze chciałem być dyrygentem i zacząłem realizować marzenia już w Liceum Muzycznym w Katowicach. Świetna nauczycielka, która prowadziła zajęcia z kształcenia słuchu i historii muzyki, prowadziła także raz w tygodniu dodatkowo lekcje dla starszych uczniów, którzy interesowali się dyrygowaniem i bardzo słusznie nazywaliśmy to dyrygowaniem, a nie dyrygenturą. Brałem udział w tych zajęciach z wielką przyjemnością, ale jeszcze wcześniej wiedziałem, że aby zostać dyrygentem, najpierw muszę być kompetentnym muzykiem, grającym na jakimś instrumencie lub śpiewającym, może kompozytorem, ale trzeba być dobrze wykształconym w jakiejś dziedzinie muzyki i dopiero później można zostać liderem. Zanim się powie innym ludziom, co i jak mają grać, to trzeba samemu wiele na ten temat wiedzieć i dla mnie to było bardzo oczywiste.
           Miałem szczęście, że będąc już na studiach, grałem w Wielkiej Orkiestrze Symfonicznej Polskiego Radia w Katowicach, która dzisiaj działa pod nazwą Narodowa Orkiestra Symfoniczna Polskiego Radia. Jest to znakomita orkiestra, i miałem okazję poznać wielu wspaniałych dyrygentów, którzy z z tym zespołem pracowali. Zawsze fascynowała mnie muzyka kameralna, która jest bardzo dobrym pomostem pomiędzy graniem solowym, a graniem w dużych zespołach. Wspólnie z kolegami założyliśmy w czasie studiów kwartet, który wkrótce przyjął nazwę Kwartet Smyczkowy im. Krzysztofa Pendereckiego. Wygraliśmy parę konkursów i wyjechaliśmy jako Kwartet na stypendium do Stanów Zjednoczonych. Mieliśmy tam bardzo dużo koncertów.
          Po wcześniejszych doświadczeniach w orkiestrze symfonicznej i opanowaniu bardzo dużego repertuaru kameralnego, postanowiłem realizować swoje marzenia i rozpocząłem studia dyrygenckie w Ameryce. Ogólne wykształcenie i w zakresie gry na skrzypcach otrzymałem w Polsce, ale dyrygenturę studiowałem w Ameryce.   Z perspektywy czasu uważam, że było to dobre połączenie – dobrych tradycji europejskich z trochę innym, świeższym spojrzeniem na pracę i rolę dyrygenta we współczesnym świecie, rolę dyrygenta jako adwokata orkiestry, adwokata muzyki, adwokata tego, co robimy i co w dzisiejszej rzeczywistości jest ważne.
To połączenie było naturalne i bardzo dobre.

          Wiele się dzisiaj mówi o konieczności promocji muzyki polskiej, o wielkich zaniedbaniach w tej dziedzinie sztuki. Będąc często w Polsce, ma Pan chyba okazję dyrygować wieloma dziełami polskich twórców różnych epok, ale w innych krajach Europy czy Ameryki chyba sporadycznie?
           - Zawsze starałem się promować polski repertuar symfoniczny, dyrygując na całym świecie, bo to była dla mnie naturalna pasja. Uważam, że ten repertuar dobrze znam i czuję się komfortowo, przygotowując go z innymi orkiestrami i dla innej publiczności.
           Dokładnie 20 lat temu, kiedy Polska obchodziła 80-lecie odzyskania niepodległości, zorganizowałem w Chicago (byłem wówczas profesorem na Uniwersytecie w Chicago), chyba największą do dzisiaj jednorazową prezentację polskiej muzyki klasycznej poza Polską. Był to dziewięciodniowy, a może nawet dziesięciodniowy festiwal, podczas którego codziennie odbywały się dwa koncerty – były chyba cztery koncerty symfoniczne, szereg recitali, koncerty kameralne oraz prezentacja zespołu ludowego. Nie potrafię Pani powiedzieć, ile godzin muzyki polskiej wówczas wykonaliśmy, ale wydaje mi się, że był to rekord, którego do dzisiaj nikt nie pobił.
          Oprócz tego, staram się promować dzieła polskich kompozytorów w różnych miejscach na świecie. Utworami Lutosławskiego, Góreckiego, Karłowicza, Wieniawskiego, Chopina i Jarzębskiego dyrygowałem w Japonii, w Chinach, w Stanach Zjednoczonych, Kanadzie i większości krajów europejskich. Staram się przez cały czas promować polską muzykę.

          Jest Pan znanym i cenionym dyrygentem na świecie i nie musi się Pan martwić o brak propozycji, a raczej o brak czasu na realizację wszystkich zaproszeń, ale to wszystko okupione jest tytaniczną pracą.
          - Nic w życiu nie dostajemy za darmo. Za wszystko się płaci – czasem, uwagą, wysiłkiem. Aby zrealizować taki napięty kalendarz, jaki mam, muszę pracować około 16 godzin na dobę. Nie wiem, co to jest weekend, wakacje są przeważnie z muzyką, ale mogę tak pracować dlatego, że muzyka jest dla mnie pracą, hobby, przyjemnością i wyzwaniem. To jest po prostu zajęcie, które ja lubię.
           Zawód dyrygenta jest bardzo złożony, bo trzeba samodzielnie pracować z partyturą, potrzebna jest wyobraźnia i słuchanie, często praca przy fortepianie, później praca z różnego rodzaju orkiestrami, gdzie z kolei potrzebne są umiejętności z dziedziny psychologii, aby znaleźć właściwą chemię, właściwy język, słowa, ruchy z danym zespołem. To, co skutecznie działało w pracy z jedną orkiestrą, niekoniecznie sprawdza się w pracy z innym zespołem.
Oddzielną kwestią jest praca ze znakomitymi solistami, kompozytorami, aranżerami...
          Bardzo ważna jest praca poza podium, a w Ameryce ta umiejętność jest wręcz niezbędna, czyli zbieranie pieniędzy. Trzeba tłumaczyć wielu sponsorom, dlaczego to robimy, dlaczego to jest ważne, dlaczego ta muzyka jest istotna dla kogoś, kto ma 18 lat, ojciec jest z Malezji, a mama jest z Peru i mieszkają w Texasie, a jego etniczne korzenie są południowoamerykańskie i dalekowschodnie, dlaczego muzyka Mozarta jest ważna, aby jej słuchał w wykonaniu instrumentu, który nazywamy orkiestrą symfoniczną, i poznał takie brzmienie, ponieważ u niego w domu grają jedynie na dużych bębnach.
Przez to, że jest taka „multikulturowość” w Ameryce, a także masa różnego rodzaju muzyki popularnej, dyrygenci, którzy kierują orkiestrami symfonicznymi, muszą bardzo często, zanim się zaprezentują na estradzie, tłumaczyć, dlaczego to, co robimy, jest ważne.
          Na początku nie czułem się dobrze w tej roli i nie byłem pewny, czy to naprawdę trzeba robić, dlaczego ja muszę to robić, a nie manager. Przekonałem się, że w rzeczywistości, w której tam żyjemy, to jest część mojej pracy i w sumie lubię to robić, bo to także zmusza mnie do pewnych przemyśleń. Sam sobie muszę odpowiedzieć na pytania: dlaczego my to robimy, dlaczego to jest ważne dla młodych ludzi, dlaczego każdy człowiek chociaż raz w życiu powinien wysłuchać symfonii Beethovena. To wszystko zmusza mnie także do rozwoju na poziomie intelektualnym, emocjonalnym i artystycznym.

          Wracając do podróży artystycznych – występował Pan już na wszystkich kontynentach?
          - Została mi jeszcze Australia. Najczęściej dyryguję orkiestrami w Ameryce Północnej i Europie, często jestem zapraszany do Ameryki Południowej, wiele razy dyrygowałem w Azji, byłem także zapraszany do Afryki. Mam nadzieję, że kiedyś uda mi się także odwiedzić artystycznie Australię.

          Dokonał Pan wielu nagrań dla renomowanych wytwórni płytowych w Ameryce i Europie. Nagrania te były nagradzane oraz doskonale oceniane przez krytyków. Bardzo lubię słuchać płyt, ale uważam, że na szczęście nawet najlepsze nagranie nie zastąpi nigdy koncertu, podczas którego słyszymy i widzimy wykonawców.
          - Nie ma takiej możliwości. Nawet jeśli potraktujemy dźwięk jako zjawisko czysto fizyczne, bo dźwięk to jest drgająca fala. Jeżeli ona wychodzi z instrumentu, to jest zupełnie inny rodzaj wibracji niż ten, który trafia do nas przez słuchawki czy głośniki i tego się nie da porównać.
Mam to szczęście, że stoję blisko orkiestry i jak orkiestra gra pełne forte, to ja czuję jakby promieniowanie przeze mnie przechodziło. To jest fantastyczne uczucie. Siedząc na widowni także czuję, jak te fale mnie oplatają.

          Często ma Pan czas chodzić na koncerty?
          - Jak tylko mam okazję, to chodzę na koncerty, bo uważam, że człowiek przez cały czas się uczy, także słuchając różnych wykonań. Ponieważ bardzo często przybliżam publiczności muzykę, którą wykonuję z orkiestrami, bardzo jestem ciekawy, jak robią to inni dyrygenci. Nawet jak jest to utwór, którym dyrygowałem 25 razy, to z wielkim zainteresowaniem słucham nie tylko wykonania, ale także komentarza, bo być może usłyszę coś, na co nie zwróciłem dotychczas uwagi. Uważam, że krótki komentarz jest bardzo potrzebny i jest kluczem do pewnych zjawisk, bo publiczność po 2 – 3 minutach takiej werbalnej introdukcji już inaczej słucha i więcej zyskuje, bez względu na to czy to jest utwór Duke’a Ellingtona, czy Ludwiga van Beethovena.

          Jak się Panu układała współpraca z Orkiestrą Filharmonii Podkarpackiej? Podkreślał Pan, że jest to efektowny, ale wymagający program.
          - To prawda, ale każdy dobry dyrygent wie, że w orkiestrze czym innym są technologia gry i technologia myślenia. Jeżeli znajdziemy wspólny język w technologii gry i w technologii myślenia, to mamy klucz do tego, żeby różne nowe style z powodzeniem wykonywać. Tego nie da się wypracować w ciągu piętnastu minut, a często nawet w czasie dwóch albo trzech dni.
          Podam jeden przykład. Gościnnie chyba najczęściej i najdłużej w Polsce dyryguję Orkiestrą Filharmonii Pomorskiej w Bydgoszczy. Tak się złożyło, że podczas pierwszego pobytu w Polsce, zaraz po studiach, dano mi szansę, abym poprowadził koncert w Bydgoszczy. Praktycznie od 25-ciu lat jestem tam raz w roku, a czasem nawet częściej. Od lat jestem zapraszany, aby przygotowywać programy z muzyką amerykańską i po tych wielu latach orkiestra już momentalnie wie, o co chodzi i brzmi prawie jak orkiestry amerykańskie, jeśli chodzi o stylistykę, ale to zabrało trochę czasu.
          Z Orkiestrą Filharmonii Podkarpackiej pracowałem przez tydzień i uważam, że to wystarczający czas. Oceniam to z perspektywy drugiej współpracy w okresie roku, czasami słyszę tu i ówdzie trochę inny akcent. Mogę to porównać do mojej znajomości języka angielskiego. Od wielu lat mieszkam w Stanach Zjednoczonych, znam dobrze język angielski, pisałem nawet książki i pracę doktorską, ale wiem, że jak mówię po angielsku, to słychać, że jestem obcokrajowcem. Podobnie jest, jak dobra polska orkiestra gra repertuar amerykański – czasami wkrada się inny akcent, ale chyba tylko ja to słyszę.
          Chcę podkreślić, że dobrze mi się pracuje z Orkiestrą Filharmonii Podkarpackiej i jeśli zostanę zaproszony z odpowiednim wyprzedzeniem, to chętnie przyjadę do Rzeszowa. Orkiestra jest otwarta, ambitna, chce grać i postęp od początku do końca tygodnia jest ogromny. Jestem pewien, że zagramy ten koncert z właściwą energią i entuzjazmem. Postaram się także przybliżyć Państwu tę muzykę, poprzedzając utwory krótkimi zapowiedziami, bo jestem przekonany, że każdy takich informacji potrzebuje. Liczę także na dobre przyjęcie publiczności, bo proszę mi wierzyć – dyrygent może szczególnie, ale także wszyscy wykonawcy czują pozytywną energię publiczności.