wywiady

Sercem i duszą zawsze jestem w Polsce. Tak już zostanie.

           45. Międzynarodowe Kursy Muzyczne w Łańcucie przeszły już do historii, ale pozostały wspomnienia wspaniałych koncertów, które w lipcu odbywały się prawie codziennie w Sali balowej Muzeum-Zamku w Łańcucie oraz spotkań ze wspaniałymi muzykami i pedagogami.
          W ostatnim dniu Kursów zarejestrowałam rozmowę z panią prof. Moniką Urbaniak Lisik – wybitną skrzypaczką prowadzącą ożywioną działalność jako solistka, kameralistka oraz pedagog.
Artystka od lat mieszka w Szwajcarii, gdzie jest profesorem skrzypiec i kameralistyki w Hochschule der Künste w Bernie.

          Zofia Stopińska: Od kilkunastu lat jest Pani Profesor w drugiej połowie lipca w Łańcucie i prowadzi pani klasę skrzypiec podczas II turnusu Kursów, ale jestem prawie pewna, że bywała tu Pani także wcześniej jako studentka.
          Monika Urbaniak-Lisik: Oczywiście, w czasie studiów u prof. Zenona Płoszaja w Akademii Muzycznej w Łodzi, przyjeżdżałam na pierwsze edycje Kursów w Łańcucie. Pracowałam wówczas z prof. Mariną Jaszwili, prof. Ireną Dubiską i z prof. Zenonem Płoszajem. Występowałam już jako uczestniczka na tej estradzie i jeszcze dotąd pamiętam, że mogłam zagrać cały Koncert Wieniawskiego na scenie sali balowej, bo mieliśmy tutaj znakomity kurs przygotowawczy do VIII Międzynarodowego Konkursu im. Henryka Wieniawskiego w Poznaniu.

          Podczas tego Konkursu znalazła się Pani w gronie laureatów i otrzymała Pani nagrodę specjalną, a dwa lata wcześniej otrzymała Pani I nagrodę na Ogólnopolskim Konkursie im. Zdzisława Jahnkego. Jakie znaczenie miały te konkursy w Pani dalszej działalności artystycznej?
          - Te konkursy były bardzo ważne, bo zanim wyjechałam do Szwajcarii, dzięki sukcesom na nich prowadziłam ożywioną działalność koncertową w Polsce. Wtedy prężnie działało Krajowe Biuro Koncertowe, które bardzo często proponowało mi recitale i koncerty z orkiestrami symfonicznymi. Pamiętam, że grałam m.in. w Krakowie, Łodzi, Koszalinie, Kielcach i wielu innych miastach.
          Niestety, wkrótce wprowadzony został w Polsce stan wojenny i rozpoczął się trudny okres, bo życie koncertowe zamarło i trzeba było sobie jakoś radzić przez te lata, żeby przede wszystkim nie stracić nadziei.

          Na szczęście pojawiła się możliwość wyjazdu na stypendium do Szwajcarii i Pani z niej skorzystała, bo miała Pani szanse studiować u znakomitego pedagoga.
          - To była szansa dana mi przez Ministerstwo Kultury i Sztuki. Otrzymałam stypendium rządu szwajcarskiego i w latach 1985-1988 studiowałam w Wyższej Szkole Muzycznej w Bernie w klasie mistrzowskiej światowej sławy pedagoga prof. Igora Ozima. Uczestniczyłam także w kursach mistrzowskich u założyciela berneńskiej szkoły skrzypcowej prof. Maxa Rostala, który urodził się w Cieszynie i mówił trochę po polsku. Muszę podkreślić, że prof. Igor Ozim, który pochodzi ze Słowenii, traktował mnie jako Polkę bardzo przyjaźnie. Szczególnie na początku studiów, kiedy nie rozumiałam jeszcze wszystkich określeń w języku niemieckim,  mówił czasami do mnie po słoweńsku i wówczas łatwiej mi było zrozumieć jego uwagi.  do dziś wspominam te pierwsze, bardzo intesywne miesiące studiów w Szwajcarii.
          W 1988 roku z wyróżnieniem ukończyłam solistyczne studia bardzo wymagającym egzaminem trzyetapowym, polegającym na egzaminie wewnętrznym, recitalu i koncercie solowym z Orkiestrą Berneńską, podczas którego podobno prawykonałam w Szwajcarii I Koncert skrzypcowy Karola Szymanowskiego. Po latach zagrałam ten koncert w bardzo odległym zakątku świata - w Kairze z tamtejszą orkiestrą symfoniczną.

          Po studiach postanowiła Pani pozostać w Szwajcarii.
          - Pozostałam, bo jeszcze podczas studiów zapaliło się dla mnie „zielone światło”, ponieważ w 1986 roku zdałam egzamin do znanej na całym świecie orkiestry kameralnej Camerata Bern i byłam jedyną Polką, która się do tej orkiestry dostała. Grałam przez 16 lat w Cameracie, a później jeszcze z tą orkiestrą współpracowałam. W wyniku wygranego konkursu dostałam też część etatu w Berner Symphonie Orchester. Po ukończeniu studiów otrzymałam posadę asystentki u prof. Ozima, a w roku 1997 objęłam profesurę w klasie skrzypiec i kameralistyki w Hochschule der Künste w Bernie. Ponieważ moje życie zawodowe tak dobrze się ułożyło, trudno było z tego wszystkiego rezygnować i wracać do Polski. W Szwajcarii „zapuściłam korzenie” zawodowe i prywatne.

          Pracy Pani nadal nie brakuje, bo prowadzi Pani ożywioną działalność solistyczną, kameralną i pedagogiczną.
          - To prawda, ta działalność jest bardzo szeroka. W moim życiorysie nie wymieniam tylko koncertów z orkiestrą i recitali, ale także  prawie na czołowym wręcz miejscu współpracę z rozmaitymi zespołami kameralnymi, w których gram – formacje od duetu do oktetu. Jestem też współrealizatorką rozmaitych projektów, festiwali. Interesuje mnie bardzo szeroka paleta stylistyczna. Gram bardzo dużo muzyki dawnej na skrzypcach barokowych współgrając z zespołami specjalizującymi się w tym gatunku muzyki. Propaguję nieustannie muzykę Karola Szymanowskiego, nagrałam jego sonaty dla Radia Szwajcarskiego, grałam koncerty monograficzne poświęcone wyłącznie muzyce Szymanowskiego, nagrałam jego Sonatę  dla Szwajcarskiego Radia, grałam koncerty monograficzne poświęcine wyłącznie muzyce Szymanowskiego. Uważam, że twórczość tego znakomitego kompozytora jest za mało doceniana poza granicami naszego kraju.
          Propaguję również twórczość Grażyny Bacewicz, której imię nosi moja uczelnia - Akademia Muzyczna w Łodzi. Zaplanowany jest im.in. koncert pod koniec listopada w ramach sympozjum o Grażynie Bacewicz, na którym będą  wykonane jej utwory skrzypcowe i foprtepianowe. Co dwa lata odbywa się w Szwajcarii  Festiwal Culturescapes, którego tematyka poświęcona jest kulturze różnych krajów i w tym roku poświęcony będzie on Polsce. W ramach tego Festiwalu odbędzie się nasz koncert, podczas którego poprowadzę na naszej uczelni orkiestrę kameralną od pulpitu, a program wypełni wyłącznie muzyka polska. Wykonamy utwory: Grażyny Bacewicz, Witolda Lutosławskiego, Wojciecha Kilara i Fryderyka Chopina. Bardzo się na ten koncert cieszymy. Myślę, że w ten sposób przybliżymy muzykę polską szwajcarskiej publiczności.
          Staram się także odkrywać utwory kompozytorów szwajcarskich, bo Szwajcaria jest moją drugą ojczyzną i moja kolejna płyta CD poświęcona była wyłącznie utworom kompozytorów berneńskich – tych, którzy żyli i pracowali w Bernie. Część utworów zamieszczonych na płycie nigdy do tej pory nie została nagrana.

          Czasami jest Pani także zapraszana przez polskie uczelnie do poprowadzenia krótkich kursów połączonych z wykładami.
          - W listopadzie uczestniczyłam w sympozjum poświęconym Polskiej Sonacie skrzypcowej, organizowanym przez Katedrę Instrumentów Smyczkowych Wydziału Instrumentalnego Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina w Warszawie. Wcześniej w imieniu organizatorów zwróciła się do mnie z tą propozycją pani prof. Agnieszka Marucha (moja absolwentka), aby ustalić utwór, o którym opowiem i zaprezentuję go. Przypomniałam sobie wtedy o istnieniu kompozytora, który nazywa się Czesław Marek, urodził się we Lwowie i skomponował swoją jedyną Sonatę na skrzypce i fortepian w roku 1914, kiedy był jeszcze na studiach w Strassburgu. Ta Sonata została wydana w roku 1929, a nuty tego utworu znajdują się w Centralnej Bibliotece w Zurychu.
          Czesław Marek podczas I wojny światowej wyemigrował do Szwajcarii i był niezwykle cenionym kompozytorem, pedagogiem i koncertującym pianistą.
Poświęciłam jego Sonacie cały wykład i wykonałam ją podczas koncertu. Ostatnio grałam tę Sonatę w ramach koncertu w Bibliotece Polskiej w Paryżu wspólnie z pianistą Mishą Kozłowskim. Mam nawet w planie nagranie tego utworu.
           Czesław Marek wygrał Konkurs im. F. Schuberta w Wiedniu, podczas którego za swoją Sinfonię Brevis, spośród ponad 500 nadesłanych prac, dostał II nagrodę z wyróżnieniem. Zrobił wówczas ogromną karierę, którą w wieku 40 lat przerwał i zajął się wyłącznie pedagogiką. Wychował około 300 uczniów. To jest bardzo ciekawa postać i mam nadzieję, że wkrótce jego utwory będą ponownie wykonywane na estradach, bo w pełni na to zasługują.
           Polecam Państwu książkę Chrisa Waltona o Czesławie Marku, wydaną w języku niemieckim, a mój wykład, w którym wykorzystałam wiele cennych informacji z tej książki, ukaże się w Zeszytach Naukowych Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina w Warszawie.

          Przeglądałam listę Pani wychowanków i jest ona bardzo długa.
          - Mam już ponad stu absolwentów i są to wyłącznie moi wychowankowie. Nie ma na tej liście studentów, z którymi pracowałam będąc studentką prof. Igora Ozima. Są to skrzypkowie z pięciu kontynentów, czyli z całego świata – nawet z Nowej Zelandii, Australii, Indonezji, obu Ameryk, Azji. W mojej klasie kształci się też wielu młodych, zdolnych szwajcarskiech skrzypków, co jest moją wielką radością. Mam wspaniałych absolwentów, którzy wiele osiągnęli w swoim zawodzie, zrobili kariery i są im.in.  koncertmistrzami różnych orkiestr, a dwójka moich absolwentów ma już profesury. Są to: Bartosz Woroch – w Guildhall School of Music and Drama w Londynie i Agnieszka Marucha w Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina w Warszawie.

          Na liście Pani studentów jest więcej polskich skrzypków.
          - Faktycznie jest ich około 20-tu, którzy, podobnie jak ja, otrzymywali stypendia rozmaitych fundacji, które pomagały im sfinansować studia w Szwajcarii.        Pan Krzysztof Szczepaniak tak pięknie mówi: „...drogi na estrady świata prowadzą przez salę balową Zamku w Łańcucie”. Część z nich przyjeżdżała na Kursy do Łańcuta, trafiali do mojej klasy, poznawali mnie, nabierali ochoty i odwagi, a później przyjeżdżali do mnie na studia. W Łańcucie spotkałam większość moich polskich studentów.

          Kiedy została Pani zaproszona do grona profesorów Międzynarodowych Kursów Muzycznych w Łańcucie?
          - W 2003 roku, czyli 17-cie lat temu byłam po raz pierwszy. Zaprosił mnie pan prof. Mirosław Ławrynowicz. Natomiast nasza współpraca z panią prof. Krystyną Makowską-Ławrynowicz rozpoczęła się wcześniej, bo organizowałam w Konserwatorium w Bernie piękny wymienny koncert, na który pani Krystyna Makowska-Ławrynowicz przyjechała jako pianistka z wychowankami prof. Mirosława Ławrynowicza.
           Wtedy pani prof. Makowska - Ławrynowicz powiedziała, że warto by było, abym przyjechała do Łańcuta  i przypomniała o sobie, bo od wyjazdu w 1985 roku przestałam  uczyć i występować w Polsce. Trzeba było lat, aby to zaistnienie odrestaurować. Zaczęłam przyjeżdżać regularnie dzięki zaproszeniu prof. Ławrynowicza na łańcuckie Kursy, gdzie prowadziłam klasyę skrzypiec oraz prawie zawsze występowałam z koncertem w sali balowej, czy też w Bazylice w Leżajsku lub w Farze Łańcuckiej. Ważny był też jeden rok, podczas którego miałam profesurę gościnną w łódzkiej Akademii Muzycznej. Byłam tam kilka razy w każdym semestrze, prowadziłam zajęcia i wykłady. Dawałam też koncerty podczas sesji naukowych. Również rozwinęłam współpracę w ramach programu Erasmus z prof. Marcinem Baranowskim z poznańskiej Akademii Muzycznej, prowadziłam kurs i wykład połączony z koncertem w filii UMFC w Białymstoku. Pani dr Ewa Kowar-Mikołajczyk zaprasza mnie do prowadzenia kursów w Szkole Muzycznej II stopnia im. Elsnera w Warszawie. Myslę, że dzięki tej działalności zaistniałam w Polsce jako skrzypaczka i pedagog.
          Ogromnie się z tego cieszę, bo bardzo dobrze mi się wiedzie w mojej drugiej ojczyźnie, ale sercem i duszą zawsze jestem w Polsce. Tak to już zostanie.

          Cudownie brzmi Pani instrument.
          - Jest to bardzo cenny instrument, który zbudował Jean-Baptiste Vuillaume w 1840 roku. Był on wykonany według modelu Stradivariusa, czyli na wzór  instrumentów włoskich – w kolorze miodowym, a nie tak jak skrzypce Vuillaume, które najczęściej mają lakier wiśniowy.
          Zakochałam się w tym kolorze i w dźwięku. Jest to bowiem instrument, który łączy w sobie elementy francuskie i włoskie.  Skrzypce  mają bardzo miękki, ale jednocześnie donośny ton. Szukałam instrumentu w całej Europie, a znalazłam te skrzypce przez przypadek w Bernie i bardzo je kocham.

          Zauważyłam, że podczas tegorocznych Kursów prowadziła Pani bardzo zróżnicowaną pod względem wieku klasę.
          - Owszem, uczyłam uczniów szkół muzycznych I i II stopnia oraz studentów. Najlepiej było te różnice wiekowe widać podczas koncertu klasowego. Muszę przyznać, że wszyscy  uczestnicy prezentowali się świetnie na estradzie, grając niezależnie od wieku z ogromnym zaangażowaniem. Nie wszyscy uczestnicy pochodzili z Polski. Bardzo ciekawą studentkę miałam w tym roku z Londynu. Zawsze mam w klasie także zagranicznych uczestników. W poprzednich latach miałam uczniów nawet z Meksyku oraz tradycyjnie ze Szwajcarii. Również moi studenci interesują się tymi Kursami i chętnie przyjeżdżają do Łańcuta.
          Urok tego miejsca i fakt, że przez dwa tygodnie żyje się muzyką i dla muzyki, są niepowtarzalne. To bardzo inspirujące miejsce dla wszystkich, którzy na te Kursy przyjechali – od najmłodszego do najstarszego.

           Jak Pani jest przez dwa tygodnie w Łańcucie i spotyka większość polskiej młodzieży, to chyba nasuwa się wiele wspomnień z dzieciństwa i czasów młodości.
           - Bardzo często wraca się myślami do czasów młodości. Pracując na Kursach z uczniami ze Szkoły Muzycznej I i II stopnia im. H. Wieniawskiego, widzę widzę ten budynek mojej dawnej szkoły i siebie jako uczennicę. Przypominają mi się koncerty i konkursy. To jest także wspomnienie mojej drogi, jaką odbyłam i jestem pewna, że nic nie chciałabym zmienić.

Z panią prof. Moniką Urabniak-Lisik, znakomitą skrzypaczką, solistką, kameralistką i pedagogiem rozmawiała Zofia Stopińska 26 lipca 2019 roku w Łańcucie.

Jarosławskie Opactwo to wspaniałe miejsce


           Zofia Stopińska: Z prof. Sławomirem Kamińskim, znakomitym polskim organistą i pedagogiem spotykamy się przed koncertem w Jarosławiu.  Wiem, że po raz pierwszy zasiądzie Pan przy organach Jarosławskiego Opactwa, ale chyba był Pan już w Jarosławiu.
           Sławomir Kamiński: W Opactwie mam przyjemność być po raz pierwszy i grać koncert, natomiast kilkanaście lat temu grałem recital w kościele Dominikanów. Jest tam niewielki dwumanuałowy instrument i pamiętam, że w kolejnym dniu miałem recital w ramach Festiwalu Muzyki Organowej i Kameralnej w Leżajsku.
          Obecny pobyt w Jarosławiu jest dla mnie z kilku względów szczególny. Jarosławskie Opactwo to wspaniałe miejsce, mam do dyspozycji dobry, koncertowy instrument i te parę dni spędzam rodzinnie, bo przyjechałem z małżonką i synem. Rozpoczęliśmy nasza trasę od Wadowic, a skończymy na Częstochowie, a w tej chwili jesteśmy w centralnym punkcie naszej podróży.

          Rozmawiamy w godzinach porannych w dniu koncertu. Spotkałam Państwa na spacerze z rodziną, miał Pan już czas usiąść przy organach?
          - Tak, miałem próbę wczoraj wieczorem. To są imponujące, koncertowe organy, posiadają trzy manuały i klawiaturę pedałową oraz bardzo bogatą kolorystyczną szatę, z której można czerpać, wykonując muzykę w wszystkich epok.

          Jakie utwory wykona Pan na tym instrumencie wieczorem?
          - Wybrałem program przekrojowy, a rozpocznę go od muzyki dawnej – będzie to Toccata decima Georga Muffata, kompozytora okresu baroku, który w swojej twórczości łączył cechy stylistyczne wielu ośrodków: włoskiego, francuskiego, austriackiego.
          Drugi utwór to Partita chorałowa Was Gott tut, das ist wohlgestan Johanna Pachelbela. Kolejnym utworem będzie, zawsze dobrze przyjmowana przez publiczność, transkrypcja jednego z koncertów słynnego cyklu Cztery Pory Roku Antonio Vivaldiego. Wykonam ostatni koncert tego cyklu zatytułowany Zima i chcę podkreślić, że bardzo pięknie brzmi ten koncert w tutejszym kościele.
           Później zabrzmi muzyka wielkiego romantyka niemieckiego Felixa Mendelssohna-Bartholdy’ego – wykonam jego II Sonatę c-moll, a na zakończenie wykonam utwór kompozytora włoskiego o charakterze wręcz operowym, a będzie to Sinfonia Francesco Moroniego.

           Ten instrument jest bardzo wygodny dla wykonawców koncertów, bo wyposażony jest w zecera.
           - Tak, instrument ma zecera, czyli system elektronicznych kombinacji i wykorzystując ten system, jestem w stanie zagrać recital samodzielnie. Jest to sytuacja komfortowa dla każdego koncertującego organisty, dlatego, że jest odpowiedzialny praktycznie za wszystko i nie musi umawiać się z asystentem na próby.

           Akustyka tej świątyni pozwala koncertującemu organiście na samodzielny dobór rejestrów, bo często się zdarza, że grający siedzi wysoko na chórze organowym i słyszy zupełnie coś innego niż publiczność.
          - Faktycznie, tutaj umiejscowienie kontuaru, czyli stołu gry, jest na tyle komfortowe, że przygotowując program, jestem w stanie tak zaprojektować brzmienie, żeby było ono adekwatne do charakteru faktury utworów, które są w programie.

          Kiedy podjął Pan decyzję, że zostanie Pan organistą, bo najlepiej jest, kiedy naukę gry na organach rozpoczyna osoba posiadająca wykształcenie pianistyczne.
          - Dosyć wcześnie wybrałem ten kierunek. Po ukończeniu szkoły podstawowej rozpocząłem naukę w liceum ogólnokształcącym i równocześnie w szkole muzycznej II stopnia. Wybrałem wtedy organy, bo ten instrument wydawał mi się bardzo inspirujący. Wcześniej, jako dziecko, słuchałem płyt wielkich polskich organistów: Joachima Grubicha, Józefa Serafina. Po dwóch latach nauki wstępne,j podczas których przeszedłem tradycyjny tok nauczania, mozolnego ćwiczenia także z udziałem nóg, bo organiści grają nie tylko rękoma, ale na klawiaturze nożnej, zapałałem miłością do tego instrumentu i muzyki, która była tworzona na organy w poprzednich stuleciach.
          Później ukończyłem studia w Akademii Muzycznej w Poznaniu, w klasie prof. Romualda Sroczyńskiego, kolejnym etapem były studia w Konserwatorium Królewskim w Brukseli i gra na organach stała się moim powołaniem.
          Obecnie prowadzę klasę organów w Akademii Muzycznej w Poznaniu i mam nadzieję, że zarażam pasją muzykowania na organach młode pokolenia. Koncerty i praca pedagogiczna wypełniają moje życie.

          Nie wspomniał Pan o ważnym nurcie pedagogicznym, bo często także wykłada Pan na uczelniach zagranicznych w ramach programu Erasmus.
          - Mamy bardzo dobre kontakty z ośrodkami europejskimi, wielokrotnie miałem przyjemność wykładać w Wyższej Szkole Muzyki Kościelnej w Lubece i w Akademii Muzycznej w Wilnie, a obecnie przygotowuję się do wyjazdu do Akademii Muzycznej w Zagrzebiu, gdzie będę prowadził wykłady na temat polskiej muzyki organowej.
          Są to wyjazdy niezwykle inspirujące i ważne, dlatego, że pracując ze studentami w innych ośrodkach, muszę niejako na nowo zdefiniować istotę pracy z młodymi artystami i szukać nowych rozwiązań, bo trzeba dotrzeć do każdego z nich. Często też mówię o muzyce polskiej i staram się zainteresować nią organistów niemieckich, litewskich i muszę to tak zrobić, żeby nikogo nie zniechęcić. Muzyka kanonu repertuarowego jest określona i wspólna dla wszystkich nacji. Wiadomo, że to są wielkie dzieła Bacha, Mendelssohna, Francka, Vierna itd. – natomiast ze skarbca muzyki polskiej, która dla nas jest bardzo ważna i wartościowa, trzeba wydobywać te utwory, które mogą być atrakcyjne dla innych artystów-organistów.
          Twórczość organowa związana z działalnością polskich kompozytorów często jest oparta na polskich pieśniach kościelnych, które dla innych nacji mogą być mało zrozumiałe. Dlatego trzeba wybrać takie utwory, które mogą być uniwersalne w swoim przekazie i starać się nimi zainteresować innych.

           Osiadł Pan na stałe w Poznaniu, tam założył Pan rodzinę, związał się Pan z Akademią Muzyczną i pewnie doskonale zna ciekawe Pan instrumenty w swoim mieście.
           - Mamy kilka znaczących, wartościowych, historycznych instrumentów, a najważniejszym jest instrument Friedricha Ladegasta w kościele farnym w Poznaniu – trzymanuałowe organy zbudowane pod koniec XIX wieku. Jest to niezwykły zabytek w skali europejskiej, gruntownie odrestaurowany i tam odbywa się też międzynarodowy cykl koncertowy w okresie lata. Mamy też instrumenty wybudowane współcześnie, m.in. w Katedrze poznańskiej, a teraz oczekujemy na wspaniały instrument w Akademii Muzycznej. Będzie to kopia organów barokowych, która zostanie zainstalowana do końca czerwca przyszłego roku.

          Jakie instrumenty Pan preferuje, o jakiej trakturze?
          - Wiadomo, że traktura mechaniczna jest najbardziej optymalna, dlatego, że gwarantuje największa kontrolę dźwięku i precyzję gry. Często jest tak, że festiwale organowe odbywają się w różnych miejscach, wykorzystywane są różne instrumenty, nie zawsze te najbardziej wartościowe, ale z uwagi na miejsce czy aktywność lokalnych instytucji, nie zawsze ma się do dyspozycji instrument optymalny do wykonywania utworów, które artysta ma w repertuarze. To jest też ciekawe wyzwanie dla koncertującej osoby, która musi szukać również różnych kompromisów, żeby pokazać muzykę różnych epok i stylów. Mając do dyspozycji instrument, który nie zawsze odpowiada naszym wymaganiom, musimy pokazać ten program na tyle ciekawie, żeby oddać jego wartość i piękno.

           Sądzę, że wykonawca musi znać dyspozycję instrumentu, żeby wiedzieć, co można zagrać, chociaż zdarza się, że podczas próby trzeba weryfikować program.
          - To prawda, nie ma dwóch takich samych instrumentów organowych. Pianiści mają łatwiej dlatego, że w salach koncertowych spotyka się instrumenty konkretnej firmy i można budować program, pomijając kwestie nieznajomości instrumentu. Organy w każdym z kościołów brzmią inaczej i to nie tylko z uwagi na swój charakter brzmieniowy, ale też akustykę. Podchodząc do każdego instrumentu indywidualnie, mamy szansę budować repertuar i prezentować go za każdym razem w odmienny sposób.

          Wiem, że ma Pan bardzo dużo doświadczeń z licznych wyjazdów na koncerty za zachód od Polski przede wszystkim, ale także wyjeżdżał Pan na wschód.
          - Tak, spotyka się różne instrumenty. Miałem okazję grać w Filharmonii w Charkowie, gdzie znajdują się współczesne organy firmy Rieger-Kloss z Krnova. Dwa tygodnie temu grałem recital w ramach festiwalu muzycznego w kościele św. Kazimierza w Wilnie. Tam z kolei znajdują się organy firmy Oberlinger, sprowadzone z Niemiec. Zostały one na nowo zintonowane, z drobnymi korektami. Często na wschodzie spotykamy instrumenty zaniedbane, dopiero teraz jest szansa, żeby te organy przywracać do życia koncertowego. Wykorzystywane są do tego środki europejskie, ale ważna też jest aktywność lokalnych społeczności, żeby organy jako instrument funkcjonowały w aspekcie koncertowym.

           Słyszałam, że w krajach położonych na wschód od Polski jest ogromne zainteresowanie muzyką organową, sale są wypełnione, a po bilety ustawiają się bardzo długie kolejki.
           - Potwierdzam to, bo zaraz po przyjeździe do Charkowa, dowiedziałem się, że bilety na mój koncert zostały wyprzedane bardzo szybko i na prośbę organizatorów, podczas próby, zagrałem mini-koncert dla wycieczki dziecięcej, która przyjechała z daleka i niestety nie było już możliwości kupienia biletów.

           Wyjeżdżając na zachód, miał Pan możliwości grać na bardzo interesujących instrumentach.
           - Bardzo ciekawy jest fakt, że w różnych ośrodkach europejskich instrumenty organowe są różne zarówno jeśli chodzi o brzmienie, jak i wielkość. Grając na wielkich instrumentach niemieckich, możemy pokazywać twórczość sławnych kompozytorów, którzy sami mieli do dyspozycji wielkie organy, natomiast we Włoszech mamy często do czynienia z instrumentami niewielkich rozmiarów. Tam często spotykamy organy jednomanuałowe, czasami bez klawiatury nożnej, specyficznie brzmiące – pięknie, jasno, ale tam możemy grać ograniczony repertuar i wtedy pokazujemy muzykę dawną europejską i jest okazja do pokazania także muzyki polskiej, bo mamy liczne, piękne utwory z polskich tabulatur organowych z okresu renesansu.
           Z kolei we Francji organy Aristide'a Cavaillé-Colla są instrumentami symfonicznymi, na które tworzyli wybitni kompozytorzy muzykę, która w swym charakterze i w brzmieniu miała nawiązywać do orkiestry symfonicznej. Miałem przyjemność grać na takich organach w Vitré w Bretanii podczas Festiwalu Kultury Polskiej i wykonałem wówczas osiem recitali na organach symfonicznych, a także na organach pochodzących z okresu baroku. Cechą charakterystyczną organów francuskich jest fakt, że występuje w nich wiele ciekawych registrów głosów imitujących brzmienie instrumentów dętych: trąbki, puzony, oboje... Muzyka francuska w spuściźnie europejskiej jest bardzo oryginalna

           Wiadomo, że koncertujący organista musi grać wszystko, ale chyba zawsze mocniej serce bije, jak się sięga po nuty ulubionego kompozytora.
           - Ostatnio staram się grać jak najwięcej muzyki polskiej. Dobieram starannie repertuar, wykorzystuję twórczość polskich kompozytorów działających w XIX i XX wieku – Feliksa Nowowiejskiego i Mieczysława Surzyńskiego. Zawsze jak jestem za granicą, staram się przynajmniej jeden lub dwa utwory polskie zaprezentować i zawsze są one bardzo dobrze odbierane.
          Utwory, które w swym wyrazie często są przepełnione nostalgią, smutkiem, ekspresją wynikającą z często tragicznych losów kompozytora czy naszego kraju, działają niezwykle silnie na emocje i wykonane na odpowiednich organach potrafią wzruszać słuchaczy. Na tym mi najbardziej zależy.

          Nie orientuję się dokładnie we współczesnej polskiej literaturze organowej, ale sądzę, że najlepsze utwory na ten instrument piszą kompozytorzy, którzy grają na organach, albo znają ich możliwości.
          - W pełni się z tym zgadzam. W Polsce jest kilku kompozytorów, którzy są organistami i dla nich organy są instrumentem, na którym mogą pokazać wszystkie swoje możliwości i pomysły. Oni także często wykonują swoje utwory. Na przykład Władysław Szymański działający w ośrodki katowickim, w Poznaniu mamy pana Zbigniewa Kozuba, który pisze sporo na organy i sam wykonuje, a nawet improwizuje często podczas koncertów.

           Za chwilę powinien Pan rozpocząć próbę i musimy kończyć naszą rozmowę. Mam nadzieję, że wyjedzie Pan z Jarosławia zainspirowany i zadowolony z przyjęcia publiczności, i zechce Pan tu powrócić.
          - To prawdziwa radość być tutaj, mam nadzieję, że wieczorny koncert zostanie dobrze przyjęty przez publiczność i chętnie tu powrócę.

Z prof. Sławomirem Kamińskim, wybitnym organistą-wirtuozem i pedagogiem rozmawiała Zofia Stopińska 27 lipca 2019 roku w Jarosławskim Opactwie.

Spotkanie z Krzysztofem Jabłońskim

          Wspaniałym wydarzeniem 50. Muzycznego Festiwalu w Łańcucie był koncert, który odbył się 18 maja 2019 roku. W sali balowej łańcuckiego Zamku wystąpił Krzysztof Jabłoński – znakomity, światowej sławy polski pianista, który od ponad 30 lat występuje na estradach Europy, obu Ameryk i Azji.
          Krzysztof Jabłoński przyjechał do Łańcuta z młodą, utalentowaną pianistką Hsiao-Hsien Shen, która występuje jako Rita Shen i od niedawna często pojawiają się na estradach razem, grając utwory na cztery ręce.
          Ramy planowanej części koncertu stanowiły utwory na cztery ręce: Taniec słowiański Antonina Dvořaka i Tańce węgierskie (nr: 1, 2, 3, 4, 5) Johannesa Brahmsa, a część środkową wypełniły utwory Fryderyka Chopina.
Krzysztof Jabłoński wspaniale wykonał cztery utwory, a były to kolejno: Walc As-dur op. 64 nr 3, Scherzo h-moll op. 20 , Etiuda c-moll op. 10 nr 12 „Rewolucyjna” i Polonez As-dur op. 53, a przed przerwą usłyszeliśmy jeszcze Grand duo Concertant E-Dur na fortepian i wiolonczelę na temat z opery „Robert Diabeł” Mayerbeera w wersji na cztery ręce.
          Po przerwie przy fortepianie zasiadł Krzysztof Jabłoński i wykonał rewelacyjnie dwa arcydzieła Fryderyka Chopina: Balladę g-moll op. 23 oraz Andante spianato i Wielki Polonez Es-dur op. 22.
Planowaną część wieczoru zakończyły Tańce węgierskie Johannesa Brahmsa, które zawsze w dobrym wykonaniu podbijają serca publiczności. Oczywiście Artyści musieli dokonać wyboru i postanowili, że wykonają pięć pierwszych utworów z tego cyklu. Później były długie gorące brawa i owacja na stojąco, a podziękowaniem Artystów były bisy – pierwszy w wykonaniu duetu, a wieczór zakończył Krzysztof Jabłoński skrzącą się perlistymi kaskadami dźwięków Etiudą Ges-dur op. 10 nr 5, skomponowaną przez Fryderyka Chopina tak, że wykonawca gra jedynie na czarnych klawiszach.
          Opuściłam salę balową łańcuckiego Zamku zachwycona i na długo w mojej pamięci pozostaną wspaniałe kreacje Krzysztofa Jabłońskiego, a szczególnie: Scherza h-moll, Etiudy c-moll „Rewolucyjnej”, Poloneza As-dur oraz Andante spianato i Wielkiego Poloneza Es-Dur.
          Podczas krótkiego pobytu w Łańcucie pan Krzysztof Jabłoński znalazł czas na wywiad dla czytelników „Klasyki na Podkarpaciu” i zapraszam teraz do lektury.

          Zofia Stopińska: Rozmawiamy przed koncertem, ponieważ później nie będzie czasu na dłuższe spotkanie, bo jeszcze dzisiaj wyjeżdżacie do Warszawy, gdzie jutro inaugurujecie 60. sezon Koncertów Chopinowskich w Łazienkach Królewskich.
W sali balowej Zamku w Łańcucie występował Pan już kilka razy zarówno jako solista, jak i kameralista i zawsze był Pan entuzjastycznie przyjmowany przez publiczność. Myślę, że pamięta Pan te koncerty i dobre wspomnienia towarzyszą Panu dzisiaj.
          Krzysztof Jabłoński: Zawsze powroty w miejsca, które już znam, w których grywałem i z których wywiozłem bardzo miłe wspomnienia, są dla mnie  sentymentalne, bo też pokazują, jak szybko płynie czas. Bardzo sobie cenię fakt, że mogę tu być, bo wyjeżdżając nigdy nie wiem, czy jeszcze kiedyś w te strony powrócę.

          Tego koncertu nie możemy nazwać recitalem, bo tylko część programu wykona Pan sam. Będą też utwory na cztery ręce, a wystąpi z Panem młoda, utalentowana i piękna pianistka Rita Shen.
           - Zauważyła pani, słuchając próby, że to faktycznie utalentowana pianistka. Szukam w muzyce partnerstwa, które daje mi wielką radość i to jest rozmowa bez słów. Wszystko w muzyce jest zapisane i jak mówimy tym samym językiem, to nie trzeba wcześniej prawie niczego ustalać. Między dwojgiem ludzi jest nić porozumienia. Jeśli jej nie ma, to można pracować w nieskończoność i nigdy nie będzie oczekiwanego efektu tej pracy. Potem siadamy z kimś innym przy instrumencie i okazuje się, że wszystko działa, nic nie trzeba ustalać, o niczym nie trzeba mówić, wystarczy tylko czuć i rozumieć muzykę podobnie, a wszystko staje się jasne. Oprócz talentu jest jeszcze kwestia osobowości, która albo przylega do kogoś, albo nie. Wspólne granie z Ritą Shen sprawia mi dużo radości.

          Jako laureat Konkursu Chopinowskiego ciągle jest Pan proszony o granie utworów Fryderyka Chopina. Nie ma Pan dosyć?
          - Nie mam dosyć, powiem więcej, dostałem bardzo zaszczytną propozycję z Narodowego Instytutu Fryderyka Chopina zarejestrowania kompletu dzieł kompozytora na płytach i ciągle jestem w tym projekcie blisko początku, bo nagrałem dopiero materiał na 7 płyt, a całość zmieści się na 22 krążkach. Trwa to również dlatego tak długo, że nagrywamy wszystko podwójnie, ponieważ gram także na instrumentach historycznych i to będzie około 44 płyt. To jest praca na kilka następnych lat, ale to potwierdza najlepiej, że nie mam Fryderyka Chopina dosyć, wręcz przeciwnie.
           Zaangażowałem się w tę wielką pracę, bo to jest moje marzenie sprzed lat, które mam szansę zrealizować. Chcę to zrobić, bo poświęciłem temu kompozytorowi tak dużo miejsca w swoim życiu, że wydaje mi się, iż zbliżam się do swojego wymarzonego ideału wykonywania jego dzieł.

           Zainteresowała mnie Pana decyzja o nagraniach na instrumentach historycznych, które zupełnie inaczej współpracują z grającym.
           - Tak, a powiem nawet, że często nie współpracują i trzeba sprawić, żeby współpracowały. To jest duże wyzwanie, bo te instrumenty są już zmęczone życiem i często już nie grają tak, jakby mogły grać, tak jak grały w czasach swojej młodości.
Jest to do tego stopnia trudne zadanie dla mnie, że przed nagraniami na instrumencie historycznym nie mogę nawet dotykać fortepianu współczesnego, ponieważ różnica jest ogromna. Teraz już się trochę przyzwyczaiłem do tych zmian.
           Przez wiele lat nie chciałem się zgodzić na granie na instrumentach historycznych, ale w końcu dojrzałem do tego momentu, w którym powiedziałem: „tak” i w sumie bardzo się z tego cieszę.
Bardzo dużo dowiedziałem się o dziełach Fryderyka Chopina, grając je na instrumentach z epoki.
Mam szanse wypróbowania różnych elementów brzmieniowych, pedalizacyjnych, frazowania, dynamicznej skali na instrumentach, na których dzieła te były pierwotnie wykonywane.
           Najczęściej zapominamy, że współczesne fortepiany mają dużą skalę dynamiczną i o wiele dłuższy dźwięk, że wiele elementów tej muzyki ulega, w pewnym sensie, zniekształceniu, bo możliwości mamy dużo większe.
Ten projekt obejmujący nagrania wszystkich utworów Fryderyka Chopina na fortepianach współczesnych i historycznych, jest dla mnie „kopalnią wiedzy” i bardzo się cieszę, że mogę go realizować.

           Myślę, że bardzo ważne w Pana karierze artystycznej były lata 1985-1992. To czas ważnych konkursów. W 1985 roku otrzymał Pan III nagrodę w XI Międzynarodowym Konkursie im. Fryderyka Chopina w Warszawie, w 1988 roku wygrał Pan w międzynarodowych konkursach pianistycznych w Palm Beach, Monzy i Dublinie, a rok później w Nowym Jorku i Tel Aviwie, gdzie otrzymał Pan Złoty Medal w Konkursie im. Artura Rubinsteina.
Czy konkursy otworzyły panu drogę na estrady świata?
           - Z pewnością tak, ale najważniejszy dla rozwoju mojej kariery był Konkurs Chopinowski, bo od tego momentu wszystko potoczyło się inaczej. Pozostałe nagrody to zdobywałem raczej „z głodu”, bo było mi mało i ciągle marzyłem o I nagrodzie. Dlatego chciałem pojechać na inne liczące się konkursy, a przygotowując się do nich poznawałem muzykę innych kompozytorów. Dzięki tym konkursom otrzymałem także bardzo dużo propozycji koncertowych z różnych ośrodków muzycznych na świecie.

           Konkursów ciągle przybywa, można powiedzieć, że jest ich już całe morze i chyba trochę maleje ich znaczenie.
           - Można zdobyć wiele nagród w konkursach i to wcale nie oznacza, że dzięki temu kariera będzie się rozwijać. Można także zrobić karierę bez konkursu, ale wtedy oprócz talentu i pracy, potrzebna jest ogromna pomoc sponsorska i agencyjna. Konkursy nie są jedyną drogą na zaistnienie na światowych scenach i pozostanie na nich, ale wówczas młody artysta musi wykazać się wielkimi, wszechstronnymi umiejętnościami.
          Tak jak pani wspomniała, konkursów jest tak dużo, że rocznie produkujemy setki, a nawet tysiące laureatów w skali globu i powstaje pytanie, czy wszyscy laureaci zdobywający czołowe miejsca, są aż tak genialni. Czasem wynika to tylko z faktu, że są to najlepsze osoby, które na dany konkurs przyjechały i niekoniecznie wszyscy są znakomici. Przez tę ilość nagrody zdobywane na konkursach zdewaluowały się. Dzisiaj nikogo już nie dziwi, że zaczynający karierę muzyk ma w życiorysie całą listę nagród i wyróżnień zdobytych w różnych miejscach.

           Nie wiem, kiedy rozpoczął się Pana mariaż z muzyką kameralną, a na żywo słyszałam Pana tylko z wybitnymi polskimi wykonawcami – Tomaszem Strahlem i Konstantym Andrzejem Kulką, a wiem, że grał Pan muzykę kameralną na całym świecie ze sławnymi muzykami.
          - Wszystko się zaczęło w tych stronach, bo na festiwalu „Bravo Maestro” w Kąśnej Dolnej. Przed laty dostałem miłe zaproszenie na ten Festiwal i pełniłem tam rolę „dyżurnego pianisty”, grywając z wieloma wybitnymi instrumentalistami. Wcześniej moje kontakty z muzyką kameralną powstawały bardziej z konieczności, bo często grałem utwór obowiązkowy w konkursie, w którym brałem udział, albo grałem obowiązkowo w zespole kameralnym w ramach nauki w szkole, a potem w czasie studiów. Później dość długo grałem wyłącznie solo albo z orkiestrami i nie miałem okazji ani zaproszeń do stworzenia zespołu kameralnego.
           Dopiero podczas wspomnianego pobytu w Kąśnej Dolnej nawiązałem bardzo dużo kontaktów i spodobało mi się granie muzyki kameralnej. Powstało wtedy „Chopin Duo” z Tomaszem Strahlem, a potem dołączył do nas jeszcze Konstanty Andrzej Kulka i powstało „Kulka Trio”. W tych składach graliśmy dość często i nagraliśmy też wspólną płytę z kompletem dzieł kameralnych Fryderyka Chopina, które zmieściły się na jednym krążku, bo Chopin skomponował niewiele utworów kameralnych. Z Tomaszem Strahlem grywałem jeszcze podczas baletu „Fortepianissimo” w Teatrze Wielkim – Operze Narodowej. Później otrzymywałem wiele innych, bardzo interesujących propozycji i spodobało mi się to na tyle, że rozsmakowałem się w kameralistyce. Jeśli mam okazję z kimś współpracować, to robię to z wielką radością, bo samotności już się „najadłem” w życiu, będąc sam na scenie. W pewnym momencie człowiek chce się podzielić radością grania, tworzenia czegoś wspólnie.

           Pianista wirtuoz pracuje zawsze sam, nawet jeśli gra recital, także sam jest na scenie, wyjątkiem są próby i koncerty z orkiestrami.
           - To prawda, ale to jest także taki instrument – samowystarczalny. Inni instrumentaliści z konieczności tworzą zespoły albo grają z fortepianem i są w pewnym sensie skazani na współpracę z innymi osobami, natomiast my możemy ćwiczyć sami i także sami zagrać koncert. Nie stwarza to bezpośredniej konieczności związania się z kimś, ale jeśli udaje się to zrobić, to jest wspaniale, bo fortepian może być instrumentem kameralnym i można na nim grać dwudziestoma, a nie dziesięcioma palcami, co sprawia, że fortepian brzmi zupełnie inaczej niż pod ręką jednego pianisty. Grając na cztery ręce wykorzystujemy całą skalę instrumentu i sprawia to wielką przyjemność.

           Nigdy nie pytałam Pana, czy jako mały chłopiec sam Pan wybrał fortepian, czy został Pan zachęcony przez rodziców.
           - Przyznaję się, że zostałem zachęcony, ale nawet nie przez rodziców, którzy zaprowadzili mnie do przedszkola muzycznego, gdzie grałem przez rok na akordeonie. Na akordeonie także zagrałem swój pierwszy w życiu koncert w dużym studio Polskiego Radia we Wrocławiu. Miałem wtedy 5 lat, zagrałem dwa krótkie utworki i bardzo mi się to spodobało (śmiech).
           Po tym koncercie pani, która uczyła mnie grać na akordeonie, zasugerowała, żebym spróbował grać na fortepianie i tak też się stało. Zacząłem naukę w szkole muzycznej we Wrocławiu i przez długich 12 lat pracowałem z panią Janiną Butor, a później kontynuowałem studia pod kierunkiem prof. Andrzeja Jasińskiego. Spotykałem się jeszcze przy klawiaturze z innymi pedagogami, jak Rudolf Kehrer czy Nikita Magaloff , ale pani Janina Butor i prof. Andrzej Jasiński to osoby, które odegrały w moim życiu ogromną rolę.
Wracając do pani pytania – wybór fortepianu to nie była moja decyzja, ktoś inny postanowił, a mnie się to bardzo spodobało.

          W jakim wieku można rozpocząć naukę gry na fortepianie? Niedawno zobaczyłam zdjęcie malutkiego dziecka, które stało z miniaturowymi skrzypeczkami i smyczkiem w ręku. Pewnie to była forma zabawy, ale nie ma małych fortepianów, a krążą w Internecie różne nagrania małych „cudownych” wirtuozów fortepianu.
          - Tak, to jest w pewnym sensie „choroba naszego czasu” i nie boję się tego tak nazwać, dlatego, że zbyt wczesne granie na instrumencie, a tym bardziej sięganie po bardzo skomplikowany, trudny repertuar fortepianowy w bardzo młodym wieku, kończy się, niestety, bardzo złymi nawykami. Dzieci nie mają dostatecznie dużych i silnych rąk, nie mają na tyle długich nóg, żeby sięgnąć do pedału i powstaje wtedy bardzo dużo złych nawyków. Zamiast grać swobodnie, dzieci się spinają, usztywniają, powstają zniekształcenia rąk, itd.
           Rozpoczynające naukę gry na fortepianie dzieci powinny rosnąć razem z repertuarem. Jest bardzo dużo pięknych utworów, które można grać w zależności od wieku i umiejętności. Nie trzeba od razu grać III Koncertu Rachmaninowa i wiele innych nonsensownych przykładów mógłbym przytoczyć.
           W czasie moich podróży także intensywnie zajmuję się pedagogiką i bez przerwy mam doświadczenia z pracy nad aparatem gry, który jest przesilony, ręce zniekształcone i wiele innych złych nawyków. Wszystko dlatego, że dzieci próbują grać trudne utwory na instrumencie, który jest dla nich jak wielki potwór, bo nie ma, tak jak w przypadku skrzypiec, malutkich fortepianików, które by rosły razem z dziećmi. Fortepian jest instrumentem dla dorosłych dużych rąk i powinno się na nim uczyć zgodnie z możliwościami dzieci, tak jak to było przez całe dziesięciolecia. Teraz najczęściej zamiast rozwijać technikę, umiejętność gry legato, ogólnomuzyczną wiedzę i sięgać po trudniejszy repertuar wtedy, kiedy uczeń jest fizycznie przygotowany do tego, ma dostatecznie duże, silne ręce i rozwiniętą technikę do danego utworu, to ambicje są tak duże, że mamy rodzaj wyścigów olimpijskich, kto szybciej dotrze do celu i zagra wspomniany III Koncert Rachmaninowa w wieku trzynastu lat.
Owszem, udaje się młodym ludziom nawet wygrywać wszystkie nuty, tylko nie ma w tym graniu muzyki, bo nie rozumieją, o czym grają.
           Nie chodzi o to, żeby wszystkie nuty były zagrane, bo komputery też to potrafią, tylko żeby w tym była muzyka, wrażliwość, serce i ogólnomuzyczna wiedza, której często brak.

           Pracę pedagogiczną rozpoczął Pan zaraz po studiach w Akademii Muzycznej we Wrocławiu, później uczył Pan dosyć długo w Akademii Muzycznej w Warszawie i chyba nadal uczy Pan w Calgary.
           - W Warszawie rozpoczynałem pracę w Akademii Muzycznej, która później zmieniła nazwę na Uniwersytet Muzyczny Fryderyka Chopina, bo przez 14 lat latałem z Calgary do Warszawy. Aktualnie już nie pracuję w Warszawie i uczę na dwóch uniwersytetach w Calgary. Jestem także zapraszany do prowadzenia klas fortepianu przez organizatorów kursów mistrzowskich, a także uczę prywatnie, jeśli jest taka potrzeba. Od lat zajmuję się pedagogiką i sprawia mi to dużo radości.

           Dlaczego zamieszkał Pan w Calgary? Tam jest podobno przepięknie, ale do Polski bardzo daleko.
           - Zawsze gdzieś jest daleko. Jak jesteśmy w Łańcucie, to Calgary jest daleko (śmiech).
Zakochałem się tam przede wszystkim w przepięknej przyrodzie. To jest mało zatruty i mało zniszczony kawałek świata. Ciężko jest znaleźć takie miejsce na Ziemi. Kraj, który jest 32 razy większy od Polski, a ma mniej mieszkańców niż Polska. Sama prowincja Alberta jest terytorialnie ponad dwa razy większa niż Polska, a liczy tylu mieszkańców, co Warszawa.
Dla każdego jest dużo miejsca, jest bardzo dużo zwierzyny, przepiękne góry, jeszcze ciągle bardzo czyste powietrze i zdrowe środowisko. Dlatego tam zamieszkałem, pomimo, że Calgary położone jest na uboczu i nie możemy go nazwać wielkim centrum kulturalnym czy muzycznym.

           Ma Pan czas korzystać z tych dobrodziejstw?
           - Owszem, korzystałem, ale w ostatnich latach może trochę mniej, bo jestem „okropnie zajęty”, ale nawet zacząłem jeździć na nartach, bo ciągle mnie pytano, dlaczego mieszkam w Calgary i nie jeżdżę na nartach, nie chodzę po górach.
Nauczyłem się jeździć na nartach, zakochałem się w tym sporcie i nawet zaliczyłem parę wypadków, ale na szczęście zawsze wszystko dobrze się kończyło (śmiech).

           Narciarstwo to dla pianisty trochę ryzykowny sport.
           - Pewnie tak, ale na prostej drodze też można sobie zrobić krzywdę. Kiedyś spadłem ze schodów we własnym garażu, okropnie się potłukłem i nie mogłem ruszać ręką przez dwa tygodnie.
           Może narciarstwo jest nie najlepszym sportem dla pianistów, ale jest to piękny sport. Kiedyś wjechałem na bardzo wysoką górę i po zejściu z wyciągu stanąłem na szczycie, panorama 360 stopni i bielutki śnieg wokół. Wtedy pomyślałem, że warto było pocierpieć i nauczyć się wszystkiego, żeby się znaleźć się w tym miejscu, bo tam nie można się znaleźć bez nart (śmiech).

           Występuje Pan już na estradach świata ponad 30 lat i ma Pan w repertuarze ogromną ilość utworów. Czy są dzieła, które chciałby Pan jeszcze dodać do tej listy?
           - Ta lista jest bardzo długa i mam świadomość, że za jednego życia nie dam rady wszystkiego zagrać, co bym chciał zagrać, dlatego, że w dużej mierze muszę realizować zamówienia organizatorów koncertów, szczególnie dotyczy to koncertów z orkiestrami, bo w recitalach mam zwykle więcej swobody i mogę zaproponować utwory, które chciałbym przedstawić. To sprawia, że na fortepianie mam przygotowane nuty tych projektów, które są zaplanowane na najbliższe miesiące czy lata. Przy tym bardzo zwariowanym życiu, połączonym jeszcze z działalnością pedagogiczną, zwykle nie ma już czasu, żeby nauczyć się czegoś dla przyjemności, o czym marzę. Tylko czasami się zdarza, że przychodzi zamówienie na repertuar, o którym od dawna marzyłem i wtedy jest wspaniale.
U schyłku życia na pewno będzie mi brakowało wielu utworów, które chciałbym mieć w repertuarze.

          Słowo praca przewija się bardzo często w naszej rozmowie. Dzisiaj i jutro gracie koncerty, do których pilnie przygotowujecie się. Nie ma czasu na przyjemności.
           - Sami wybraliśmy sobie taki zawód, nie narzekamy. Najczęściej tak jest, że znajdujemy się w odległym miejscu na ziemi i trzeba iść do pracy, bo do koncertu nie ma przyjemności, a po koncercie zazwyczaj trzeba wyjeżdżać na następny koncert. Bardzo rzadko można sobie pozwolić na pozostanie przez jeden dzień, aby odpocząć i zwiedzić miejsce, w którym gramy. Jak się chce coś zobaczyć, to trzeba się tam wybrać prywatnie, bo jak jedziemy do pracy, to koncentrujemy się na tym, żeby być w najlepszej formie w czasie koncertu, a potem wyjeżdżamy.

           Szkoda, że zaraz po koncercie Państwo wyjeżdżacie.
           - Takie jest życie. Jutro w południe gramy w Warszawie i nie ma możliwości, żeby jechać rano, bo to jest zbyt stresujące. Wolę przespać noc w miejscu, w którym będę grał.

           Wystąpicie jeszcze w Polsce w najbliższych dniach?
           - Nie, tym razem przyjechaliśmy tylko na te dwa koncerty. Będziemy w Polsce jeszcze w sierpniu i w listopadzie tego roku.

           Bardzo Panu dziękuję za poświęcony czas dla czytelników „Klasyki na Podkarpaciu”.
           - Ja również bardzo dziękuję za spotkanie i pozdrawiam Państwa serdecznie.

Z Krzysztofem Jabłońskim, jednym z najwybitniejszych pianistów naszych czasów rozmawiała Zofia Stopińska 18 maja 2019 roku w Rzeszowie, przed koncertem w ramach 58 Muzycznego Festiwalu w Łańcucie

Międzynarodowy Konkurs Muzyki Polskiej im. Stanisława Moniuszki w Rzeszowie.

          Pod koniec września odbędzie się Międzynarodowy Konkurs Muzyki Polskiej im. Stanisława Moniuszki w Rzeszowie. Jest to nowa inicjatywa kulturalna, organizowana przez Instytut Muzyki i Tańca. Aby dowiedzieć się więcej na temat tego wydarzenia, poprosiłam o rozmowę pana Maxymiliana Bylickiego – dyrektora Instytutu Muzyki i Tańca w Warszawie, który jest także dyrektorem Konkursu.

           Maxymilian Bylicki: Wspólnie z Filharmonią Podkarpacką im. Artura Malawskiego w Rzeszowie organizujemy Międzynarodowy Konkurs Muzyki Polskiej im. Stanisława Moniuszki, który odbędzie się od 20 do 27 września tego roku w Rzeszowie. Jest to Konkurs nietypowy, inny niż wszystkie, bo jego celem jest przypomnienie wspaniałej, bogatej i bardzo ciekawej twórczości polskich kompozytorów.
Konkurs odbędzie się w dwóch kategoriach: fortepian i zespoły kameralne.
          Jest to Konkurs międzynarodowy, w którym uczestniczyć mogą soliści i zespoły z całego świata. Nie ma ograniczenia ze względu na wiek i obywatelstwo uczestników. Ważne jest, żeby tylko wykonali utwory 50-ciu polskich kompozytorów, głównie z XIX i XX wieku, którzy są objęci listą Konkursu.
Każdy może dowolnie wybrać sobie utwory i ułożyć program w ramach podanych limitów czasowych.

          Zofia Stopińska: Przygotowanie są już bardzo zaawansowane, bo odbyły się już eliminacje, a do rozpoczęcia Konkursu pozostały niecałe dwa miesiące.
          - Do Konkursu zostało zakwalifikowanych 45 uczestników w obydwu kategoriach. Mamy kilku stypendystów – polskich uczestników, którzy wcześniej zostali zakwalifikowani do stypendium, dzięki któremu nie muszą płacić kosztów wpisowego i pobytu na konkursie.
           Została już także wylosowana litera – pierwsi grać będą uczestnicy, których nazwiska rozpoczynają się literą S. Dotyczy to także zespołów kameralnych.
Wszyscy uczestnicy przesłali nam swoje programy i mogę powiedzieć, że są one bardzo ciekawe. Chcę podkreślić, że wielu polskich kompozytorów, szczególnie tworzących w XIX wieku, było znakomitymi wirtuozami, którzy grali swoje utwory. Ignacy Jan Paderewski był znakomitym pianistą, który podbił cały świat, ale czuł niedosyt jako kompozytor, bo uważał, że to kompozycja jest jego powołaniem. Do takich kompozytorów możemy zaliczyć także Władysława Żeleńskiego, Zygmunta Stojowskiego czy skrzypków Karola Lipińskiego i Henryka Wieniawskiego. Ci kompozytorzy tworzyli i wykonywali własne utwory, stąd nie są one łatwe.
Podczas Konkursu będą wykonywane fantastyczne, piękne Parafrazy znakomitego pianisty-wirtuoza, ale też kompozytora Leopolda Godowskiego. Będą także wykonywane w Rzeszowie utwory patrona Filharmonii Podkarpackiej Artura Malawskiego.
Polscy kompozytorzy często sięgali po motywy muzyki ludowej i przykładem może być Album Tatrzańskie Ignacego Jana Paderewskiego.
           Większość wymienionych utworów zniknęło z codziennego obiegu. Pomijając Fryderyka Chopina, który jest najjaśniejszą polską gwiazdą, na naszych estradach wykonywane są głównie dzieła zagranicznych kompozytorów, a szkoda, bo utwory polskich kompozytorów są znakomite.

          Uważam, że jest to wyłącznie nasza wina.
           - Zgadzam się z Panią, bo w muzyce jest tak, że jeżeli znamy jakiś utwór i nam się podoba, to chętnie do niego wracamy. Dotyczy to zarówno muzyki klasycznej, jak i rozrywkowej – lubimy słuchać melodyjnych piosenek, znanych wykonawców.
Musimy gdzieś te utwory poznać, żeby nam się spodobały. Jeżeli one nie będą wykonywane na estradach, to nie będziemy mieli szansy ich poznać i polubić.

          Wracając do Międzynarodowego Konkursu Muzyki Polskiej w Rzeszowie. Dla solistów będzie on trzyetapowy, a dla zespołów kameralnych dwuetapowy.
          - Pianiści w trzecim etapie wykonują koncert fortepianowy z orkiestrą i liczymy, że do finału przejdzie najwyżej ośmiu solistów, natomiast zespoły kameralne przygotowują się do dwóch etapów i do drugiego etapu zostanie zakwalifikowanych około piętnaście zespołów.

           Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Podkarpackiej musi po powrocie z urlopów zabrać się do przygotowania kilkunastu koncertów fortepianowych.
           - Nie jest tak źle, bo na liście konkursowej było czternaście koncertów, ale w praktyce wielu uczestników wybiera te same utwory i dlatego Orkiestra Filharmonii Podkarpackiej będzie musiała przygotować siedem koncertów, a część z nich już wykonywała. Orkiestra grała już zarówno Koncert fortepianowy a-moll, jak i Fantazję polską Ignacego Jana Paderewskiego, Symfonię koncertującą Karola Szymanowskiego, Koncert fortepianowy Ludomira Różyckiego, Koncert Franciszka Lessla.
Myślę, że także z przyjemnością wysłucha tych utworów publiczność.

          Najliczniejszą grupę stanowią Polacy.
          - To prawda, ale przyjadą także uczestnicy z Rosji, Ukrainy, z Chin czy Rumunii – z różnych stron świata.

          Wszystkie etapy przesłuchań będą otwarte dla publiczności?
          - Oczywiście, wkrótce będzie gotowy grafik przesłuchań. Od soboty (20 września) przesłuchania konkursowe będą się odbywały zarówno przed południem, jak i po południu, oddzielnie dla solistów oraz dla zespołów.

          Występy oceniać będą oceniać dwa zespoły jurorów.
           - Występy pianistów oceniać będzie jury pod przewodnictwem prof. Jarosława Drzewieckiego (pianisty, pedagoga i organizatora życia muzycznego), a członkami będą: Matti Asikainen (pianista, muzykolog i kompozytor), Philippe Giusiano (pianista, zwycięzca XIII Międzynarodowego Konkursu im. Fryderyka Chopina w Warszawie w 1995 roku), Andrzej Jasiński (pianista, jeden z najwybitniejszych pedagogów fortepianu), Kevin Kenner (pianista, zwycięzca XII Międzynarodowego Konkursu im. F. Chopina w 1990 roku), Wiera Nosina (pianistka i wybitny pedagog) oraz Koji Shimoda (krytyk muzyczny, pianista i pedagog).
          Jury kameralne pracować będzie pod przewodnictwem prof. Andrzeja Tatarskiego (wybitnego polskiego pianisty i kameralisty), a członkami będą: Gary Guthman (trębacz, kompozytor aranżer i dyrygent), Józef Kolinek (skrzypek, kameralista i pedagog), Krzysztof Meyer (kompozytor, pianista i pedagog), Irena Poniatowska (muzykolog, prof. dr hab. nauk humanistycznych) i Lew Zakopetz (wybitny oboista i pedagog).

           Nagrody regulaminowe w obydwu kategoriach są także zachęcające do współzawodnictwa.
           - Owszem, bo I nagroda to 20 000 EUR, II nagroda – 10 000 EUR, III nagroda – 5 000 EUR oraz trzy równorzędne wyróżnienia pod 1500 EUR. Ponadto przyznane zostaną nagrody specjalne, indywidualne i inne nagrody pozaregulaminowe.
           Nagrody muszą być na poziomie innych konkursów międzynarodowych. Zobaczymy, co będzie po konkursie. Planujemy, że kolejne edycje odbywać się będą co dwa lata z przeznaczeniem dla różnych obsad wykonawczych. Mamy nadzieję, że ten Konkurs zainspiruje uczestników z całego świata, żeby sięgać po utwory polskich kompozytorów i grać je później na estradach.
           Nagrody zdobywa kilku wykonawców i kilku zostanie wyróżnionych, ale w Konkursie uczestniczyć będzie ich kilkudziesięciu. Jeżeli przygotują programy na Konkurs, to będą je później wykonywać, koncertując na całym świecie.
           Mówi się, że konkursy są szansą dla ludzi młodych, bo na prawie wszystkich obowiązuje limit wieku dla wykonawców, a my mówimy, że ten Konkurs jest szansą dla polskich kompozytorów, żeby zostali odkryci. Zapominamy o tym, że ci kompozytorzy w XIX i XX wieku byli cenieni – ich dzieła były wydawane i często wykonywane. Polscy kompozytorzy świetnie odnajdywali się w towarzystwie międzynarodowych sławnych twórców i zyskiwali uznanie.
Patron tego konkursu – Stanisław Moniuszko pokazywał swoje dzieła Gioacchino Rossiniemu, który był zachwycony i traktował go jako równorzędnego kompozytora.

           Czy podczas Międzynarodowego Konkursu Muzyki Polskiej w Rzeszowie usłyszymy dzieła Stanisława Moniuszki?
           - Owszem, będą kwartety i również inne utwory Stanisława Moniuszki, ale pragnę podkreślić, że w czasie trwania konkursu słuchać będziemy wielu wspaniałych dzieł polskich kompozytorów.
            Międzynarodowy Konkurs Muzyki Polskiej im. Stanisława Moniuszki w Rzeszowie zakończy się 27 września uroczystym wręczeniem nagród i wyróżnień oraz koncertem laureatów w Filharmonii Podkarpackiej, a 29 września ten koncert zostanie powtórzony w Filharmonii Narodowej w Warszawie.

Z panem Maxymilianem Bylickim, dyrektorem Instytutu Muzyki i Tańca oraz dyrektorem Międzynarodowego Konkursu Muzyki Polskiej im. Stanisława Moniuszki w Rzeszowie rozmawiała Zofia Stopińska 3 lipca 2019 roku.

Mamy wspaniałą publiczność, która z entuzjazmem i gorąco wyraża wdzięczność artystom

           Po raz 28 latem w świątyniach Rzeszowa rozbrzmiewa muzyka. Pierwsze edycje Festiwalu o nazwie „Wieczory Muzyki Organowej i Kameralnej” odbywały się od roku 1991, z inicjatywy ówczesnego proboszcza rzeszowskiej Katedry księdza infułata Stanisława Maca, a jego dyrektorem artystycznym był pan Marek Stefański, Rzeszowianin, wówczas student Akademii Muzycznej w Krakowie w klasie organów prof. Joachima Grubicha. Ponieważ od początku wykonawcami koncertów byli znakomici polscy i zagraniczni artyści, Festiwal cieszył się dużym zainteresowaniem mieszkańców Rzeszowa i Podkarpacia.

          O tegorocznej edycji rozmawiam dr hab. Markiem Stefańskim, który należy do grona najbardziej aktywnych artystycznie polskich organistów, również na arenie międzynarodowej, pracuje w Katedrze Organów Akademii Muzycznej w Krakowie, a Festiwal pod Jego kierownictwem artystycznym ciągle się rozwija, nie tylko na terenie Rzeszowa.

           Zofia Stopińska: W stolicy Podkarpacia większość koncertów festiwalowych odbywa się w Katedrze Rzeszowskiej, ale koncerty odbywają się także w pięknych wnętrzach innych kościołów. Prawie w każdej edycji publiczność ma okazję podziwiać inne piękne wnętrza. Jak jest w tym roku?
          Marek Stefański:W bieżącym roku koncerty festiwalowe odbywają się w Rzeszowie, Jarosławiu, Starej Wsi i po raz pierwszy w Lutczy. W Rzeszowie muzyka wypełnia wnętrza zarówno kościołów o kilkusetletniej historii, zawsze pięknych i różnorodnych pod względem wyposażenia i dekoracji, a są to bazylika Bernardynów, kościoły św. Krzyża, Wniebowzięcia NMP w Zalesiu, św. Rocha w Słocinie, jak też przestrzenie nowoczesne, na czele ze wspaniałą rzeszowską katedrą.

          Jakich artystów będziemy jeszcze gościć w tym roku podczas festiwalu?
          - Staram się, aby w każdej edycji festiwalu wystąpili wykonawcy, których nie gościliśmy dotychczas w Rzeszowie, jak też artyści, na których publiczność zawsze z radością oczekuje. Do grona tych pierwszych należą w bieżącym roku np. prof. Władysław Szymański z Katowic czy Andreas Cavelius i Martin Bernreuther z Niemiec, których koncertów wysłuchamy w sierpniu. Naszymi stałymi gośćmi są natomiast uznani organiści prof. Roman Perucki i prof. Bogdan Narloch, znakomity trębacz prof. Roman Gryń czy świetny tenor, do tego jezuita Rafał Kobyliński, których koncerty także jeszcze przed nami.

          Po raz pierwszy pojawiła się także nowa nazwa – Podkarpacki Festiwal Organowy. Rozumiem, że jest ona związana z rozwojem tego wydarzenia, z miejscowościami i świątyniami, w których odbywają się koncerty.
          - Festiwal rozszerza systematycznie swój zasięg geograficzny na coraz to nowe świątynie Rzeszowa. W tym roku do kalendarza koncertowego dołączył kościół św. Rocha w Słocinie, gdzie przed pół rokiem oddano do użytku nowe, wysokiej klasy organy, zbudowane według najlepszych wzorców budownictwa organowego minionych wieków. Ponadto po raz pierwszy jeden z festiwalowych koncertów odbywa się w przepięknej, położonej wśród podkarpackich gór i lasów Lutczy, gdzie znajdują się dwa kościoły: zabytkowy i nowy, a ich wnętrza stanowią znakomitą przestrzeń dla muzyki organowej i kameralnej. Mam nadzieję, że w przyszłym roku zaprosimy naszych słuchaczy do wysłuchania muzyki w kolejnych miejscowościach Podkarpacia, a tych, gdzie znajdują się piękne świątynie i interesujące organy w nich pomieszczone, na szczęście nie brakuje...

           Organizatorem festiwalu jest Fundacja Promocji i Rozwoju Kultury ARS PRO ARTE. Z kim Fundacja współpracuje i skąd pochodzą środki finansowe na organizację koncertów?
           - Fundacja Promocji Kultury i Sztuki ARS PRO ARTE powstała przed dwoma laty w celu kompleksowej i sprawnej organizacji festiwali muzyki organowej w Małopolsce i na Podkarpaciu. Jej prezesem jest moja małżonka Agnieszka Radwan-Stefańska, która jest nadzwyczaj sprawnym menadżerem w dziedzinie animacji i organizacji wydarzeń kulturalnych z zakresu muzyki klasycznej. Realizacja Podkarpackiego Festiwalu Organowego jest możliwa dzięki dotacjom finansowym, udzielonym w ramach mecenatu kulturalnego przez Gminę Miejską Rzeszów, Województwo Podkarpackie oraz Powiat Strzyżowski. Niezmiennie od kilku lat możemy także liczyć na pomoc rzeszowskiej firmy paliwowej Watkem.

            Na wszystkie koncerty wstęp jest wolny – czy publiczność docenia ten fakt i świątynie są wypełnione?
            - Z wielką satysfakcją przyjmuję fakt, iż podczas wszystkich koncertów świątynie w komplecie wypełniają się słuchaczami. To jest zresztą chwalebna osobliwość festiwalu od początku jego istnienia, czyli od 28 lat, najpierw jako „Wieczory Muzyki Organowej i Kameralnej w Katedrze i Kościołach Rzeszowa”, jak też w tym roku podczas Podkarpackiego Festiwalu Organowego.  Mamy wspaniałą publiczność, która z wielkim skupieniem wsłuchuje się w dźwięki muzyki i kontempluje piękne wnętrza rzeszowskich i podkarpackich świątyń, jak też z entuzjazmem i gorąco wyraża wdzięczność artystom.

           Jest Pan znanym i cenionym organistą-wirtuozem, stąd ma Pan z pewnością wiele propozycji koncertowych w Polsce i za granicą. Udaje się je łączyć z planowaniem i kierowaniem Podkarpackim Festiwalem Organowym oraz innymi cyklicznymi imprezami, a także z pracą pedagogiczną w AM w Krakowie?
           - Jak już wspomniałem, znaczącą część obowiązków wynikających z przygotowania i koordynacji koncertów, nad którymi sprawuję opiekę artystyczną, przejęła moja małżonka Agnieszka Radwan-Stefańska i założona przez nią fundacja. W czasach, kiedy zdobycze współczesnej techniki pozwalają na szybką komunikację w całym świecie, ta praca jest o wiele łatwiejsza i skuteczniejsza niż dawniej. Możemy także liczyć na aktywną i konstruktywną pomoc gospodarzy świątyń, w których odbywają się koncerty.
           Jeśli chodzi o pracę w Akademii Muzycznej w Krakowie, to akurat latem, gdy w Europie odbywa się najwięcej festiwali muzyki organowej, w uczelni trwają wakacje. Należy też pamiętać, iż praca w uczelni artystycznej polega w większości przedmiotów instrumentalnych na zajęciach indywidualnych ze studentami, stąd „mobilność” realizacji lekcji jest znacznie większa, aniżeli w szkołach stopnia niższego lub w uniwersytetach, czy w politechnikach, gdzie mamy do czynienia z wykładami prowadzonymi dla całych grup lub nawet roczników studentów.

           Czy będzie w tym roku czas na letni odpoczynek?
           - Oczywiście. Choć będzie go niewiele, to jednak jak zawsze z rodziną i z niezawodnymi przyjaciółmi. Na szczęście koncerty nie stanowią dla mnie, przynajmniej jak na razie, „utrapienia”, stąd także każda podróż koncertowa jest wspaniałym, nowym, inspirującym i twórczym doświadczeniem.

Z dr hab. Markiem Stefańskim, dyrektorem artystycznym 28. Podkarpackiego Festiwalu Organowego rozmawiała Zofia Stopińska 23 lipca 2019 roku.

Kalendarz koncertów, które jeszcze się odbędą w ramach Podkarpackiego Festiwalu Organowego

RZESZÓW

4 sierpnia / Katedra / 20:00
Andreas Cavelius – organy

11 sierpnia / bazylika Bernardynów / 19:30
Władysław Szymański – organy

15 sierpnia / kościół Wniebowzięcia NMP w Zalesiu/ 18:00
Patryk Podwojski – organy
Barbara Skora – mezzosopran

18 sierpnia / Katedra / 20:00
Martin Bernreuther – organy
Chór i Orkiestra Nicolaus
Izabela Łukasik – sopran
Aleksandra Kalicka – mezzosopran
Artur Nycz – tenor
Dawid Krzysztoń – bas
Andrzej Nurcek – akompaniament

JAROSŁAWSKIE OPACTWO

03 sierpnia / 18:00
Andreas Cavelius (Niemcy) – organy

10 sierpnia / 18:00
Hanna Dys – organy
Jacek Ścibor – tenor

BAZYLIKA JEZUITÓW W STAREJ WSI

14 sierpnia / 19:00
Marek Stefański – organy
Rafał Kobyliński – tenor

18 sierpnia / 18:00
Roman Perucki – organy
Maria Perucka – skrzypce

KOŚCIÓŁ Wniebowzięcia NMP W LUTCZY

11 sierpnia / 12:00
Bogdan Narloch – organy
Roman Gryń – trąbka

Kultura jest naszym wyróżnikiem

           W czwartkowy wieczór 18 lipca 2019 r. w Bazylice Archikatedralnej zainaugurowany został XIX Międzynarodowy Przemyski Festiwal SALEZJAŃSKIE LATO. Jest to jedna z najważniejszych imprez muzycznych na Podkarpaciu, ciesząca się od początku dużym zainteresowaniem nie tylko przemyskich melomanów. SALEZJAŃSKIE LATO nawiązuje do tradycji Salezjańskiej Szkoły Organistowskiej i jest kontynuacją trwającej od wieków działalności muzycznej w tym mieście.
          Oficjalnego otwarcia tegorocznej edycji dokonali: ks. Piotr Obłaski (Bazylika Archikatedralna), ks. Wojciech Strzelecki (Kościół Salezjanów) oraz dr Tomasz Ślusarczyk (dyrektor artystyczny Festiwalu), a później z recitalem organowym wystąpił wybitny polski organista średniego pokolenia Dariusz Bąkowski-Kois.
          Program koncertu wypełniły dzieła organowe mistrzów różnych epok: Johanna Sebastiana Bacha, Ferenca Liszta, Johannesa Brahmsa, Sigfrida Karg-Elerta, Dymitra Szostakowicza i Gabriëla Verschraegena.
          Już samo zestawienie kolejności utworów było bardzo interesujące. Artysta oczarował licznie zgromadzoną publiczność wspaniałym wirtuozostwem oraz umiejętnością wydobycia z instrumentu niezwykle ciekawych i różnorodnych brzmień. Zafascynowana byłam kreacjami utworów Liszta, Bacha i Brahmsa, które wypełniły pierwszą część recitalu, ale zachwyciły mnie bardzo rzadko wykonywane fragmenty Improwizacji chorałowych op. 65 ( nr 59 i nr 17) Sigfrida Karg-Elerta, Preludium, interludium et postludium Puer Natus est Gabriëla Verschraegena, a przede wszystkim fenomenalna Passacaglia z opery Katarzyna Izmajłowa op. 29 Dymitra Szostakowicza.
          Na spotkanie z panem Dariuszem Bąkowskim-Koisem zaproszę Państwa już niedługo, natomiast po koncercie inauguracyjnym rozmawiałam z panem dr Tomaszem Ślusarczykiem, pomysłodawcą i dyrektorem artystycznym wszystkich edycji Festiwali SALEZJAŃSKIE LATO w Przemyślu.

Zofia Stopińska: Chcemy Państwu przybliżyć program tegorocznej edycji, ale także przypomnieć wspaniałe wydarzenia z poprzednich lat. Praca nad przygotowaniem Festiwalu to niełatwe zadanie dla organizatorów, a szczególnie dla dyrektora artystycznego. Mnie kojarzą się te przygotowania z malowaniem obrazu przez artystę.
          Tomasz Ślusarczyk: To chyba trafne porównanie. Te obrazy malujemy już od 19-tu lat. Zawsze jest wiele pomysłów, wiele z nich czeka ciągle na zrealizowanie, chciałoby się ukazywać cały wachlarz muzyki. Od lat wiele czasu poświęcam na odkrywanie zaginionych dzieł.
          Niestety, marzenia należy dostosować do finansów, a także oczekiwań publiczności.
Cieszę się, że w tym roku udało się pozyskać środki na zorganizowanie bardzo różnorodnych i interesujących koncertów. Od 18 lipca do 3 sierpnia odbędzie się w sumie 8 koncertów.
          Do 2011 roku nasz Festiwal miał trochę inną formułę. W programach było sporo muzyki odnalezionej i staraliśmy się pokazać publiczności wiele dzieł polskich kompozytorów. Do ciekawych projektów, które udało się nam zrealizować, należały Missa Tridentina czy Requiem Sarmackie. Wtedy także moją ideą było zamieszczanie w programach koncertów muzyki pochodzącej ze źródeł Polski wschodniej – między innymi odbyła się światowa prapremiera Irmołogionu przemyskiego z XV wieku w wykonaniu Chóru Kijów. Odbyły się polskie prawykonania Te Deum – Georga Schmelzera, Missa Sancti Henrici – Heinricha Ignaza Bibera oraz wiele kompozycji pochodzących z Opactwa SS. Benedyktynek i muzyki organowej ze zbiorów Salezjanów. W sumie było kilkadziesiąt prawykonań.
          Przez kolejne dwa lata mieliśmy trochę trudności z finansowaniem, ale w 2007 roku wsparło nas znacznie Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego oraz Urząd Marszałkowski Województwa Podkarpackiego i do wspomnianego 2011 roku nasz Festiwal nabrał dużego rozpędu.
          Później coraz częściej brakowało zrozumienia ze strony Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Dotacje otrzymywaliśmy bardzo nieregularnie, podobnie jak inne festiwale na tym terenie. Odbierałem to jako brak wizji rozwoju kultury Polski południowo-wschodniej, która ciągle jest niedofinansowana, a przecież kultura jest naszym mocnym wyróżnikiem.                                                                                                                                                                                               Dlatego od 2011 roku zaczęliśmy pokazywać inne, może trochę skromniejsze formy, ale cały czas staramy się iść do przodu. Oczywiście brakuje nam środków na prace związane z przygotowaniami i wykonaniami utworów odnalezionych.

          Często spotykałam wśród wykonawców koncertów SALEZJAŃSKIEGO LATA młodych muzyków pochodzących z Przemyśla.
          - Tak, to jest nasz drugi wyróżnik. Promujemy młodych muzyków, którzy wywodzą się z Przemyśla lub z Podkarpacia.

          Pan także urodził się w Przemyślu i tutaj rozpoczynał Pan naukę muzyki. Stąd wielka miłość do tego miasta.
          - Oczywiście, że tak. Wszędzie to podkreślam i staram się utrzymywać kontakty z Przemyślanami, którzy są muzykami, a jest ich w różnych miejscach na świecie sporo. Tylko w Akademii Muzycznej w Krakowie na Wydziale Instrumentalnym pracuje chyba dziewięć albo dziesięć osób.

          Druga wielka miłość to instrument – trąbka, a raczej trąbki.
          - Taki zawód wybrałem. Zajmuję się uczeniem i grą na trąbkach. Fascynuje mnie gra na instrumentach historycznych. Gra na trąbkach dominuje w mojej działalności artystycznej, ale nie zapominam o naszych kulturowych korzeniach, stąd w dalszym ciągu kontynuuję badania nad muzyką cerkiewną, pisaną w naszych stronach albo pisaną przez naszych kompozytorów.
Pracuję nad tym, szukam informacji w każdej wolnej chwili i często mam szczęście natrafiać na prawdziwe perełki.
            Niedawno jedna z moich znajomych odkryła w Szwecji muzykę polskiego kompozytora, który nazywał się Jan Kalenda, a pochodził z Wilna. Działał w połowie XVII wieku, był kompozytorem i kapelmistrzem Radziwiłłów, a ponieważ był wyznawcą obrządku wschodniego, komponował znakomitą muzykę liturgiczną dla tego kościoła i również na potrzeby kościoła zachodniego. Zachowało się kilkadziesiąt jego kompozycji.
           Ostatnio odnaleziono też nowe kompozycje Tomasza Szewarowskiego, który w XVII wieku był znanym polskim kompozytorem w całej Europie.
Moim pragnieniem jest, aby w przyszłym roku wykonać w Przemyślu kompozycje odnalezione w ubiegłym roku przez prof. Jasinowskiego z Uniwersytetu Lwowskiego, a są to Partesy przemyskie, czyli utwory wielogłosowe odnalezione w okolicach Przemyśla. W sumie jest to sześć kompozycji czterogłosowych i ośmiogłosowych.
            W dalszym ciągu na usystematyzowanie oczekuje biblioteka SS. Benedyktynek w Przemyślu. Jest tam część zbiorów jarosławskich i część przemyskich, a część w dalszym ciągu znajduje się w Sandomierzu i trzeba do sandomierskich źródeł dotrzeć.

          Na szczęście w Krakowie jest wielu świetnych muzyków, specjalizujących się w wykonawstwie muzyki dawnej, prowadzi Pan Polską Orkiestrę XVIII wieku, która także może się podjąć wykonania większych form muzycznych.
           - To prawda, mamy także znakomitych studentów, którzy mogą współpracować z zawodowymi muzykami. Dla nich to jest zarówno nauka, jak i promocja.
W tym roku nasi studenci będą także występować podczas dwóch koncertów w Przemyślu.

           Życzę, aby udało się Panu zrealizować te plany w najbliższych latach, ale tegoroczna edycja także będzie interesująca, wszystkie koncerty rozpoczynają się o 19.30 w przemyskich świątyniach i na Zamku Kazimierzowskim. Dokładne informacje znajdą Państwo na stronach internetowych Parafii pw. św. Józefa – Salezjanie oraz Przemyskiego Centrum Kultury i Nauki ZAMEK, które od początku ten Festiwal współorganizuje.
           - W tym roku znacząco wspomaga nas też Parafia Archikatedralna, użyczając kościoła i organów na potrzeby festiwalowe, bo niestety instrument znajdujący się w Kościele Salezjanów zepsuł się i jego naprawienie będzie bardzo kosztowne. W dodatku zabrakło osoby, która od początku Festiwalu dbała o wszystkie instrumenty klawiszowe: organy, klawesyny, fortepiany. Myślę o panu Adamie Erdzie, który miesiąc temu odszedł od nas i pozostawił po sobie olbrzymią pustkę, bo nie ma kto stroić instrumentów.
           Mamy świadomość, że organy u Salezjanów powinny wrócić do dawnej świetności w kształcie, jaki nadał im pomysłodawca ks. Antoni Śródka. Był on znakomitym muzykiem i pedagogiem. Wiadomo, że po zaborach w tej części Polski panowała bieda i ks. Śródka wyjechał do Stanów Zjednoczonych, gdzie zbierał finanse na budowę organów. Powrócił do Przemyśla w 1924 roku i wybudował organy w nowej salezjańskiej świątyni, zlecając wszystkie prace firmie Riegera. Był to znakomity, duży instrument, który do niedawna służył do liturgii i można było na nim koncertować.
          Wracając do tegorocznego SALEZJAŃSKIEGO LATA – 24 lipca gościć będziemy znakomity zespół z Wielkiej Brytanii, a będzie to Northamptonshire Wind Band & Brass Band.
Wystąpią wybitny polski organista prof. Józef Serafin i pochodzący z Przemyśla świetny wiolonczelista Marcin Misiak. Odbędzie się koncert jazzowy, a wcześniej wystąpią nasi studenci, którzy wykonają utwory z epoki baroku. 31 lipca odbędzie się bardzo interesujący koncert na historycznych trąbkach i historycznych kotłach z udziałem jednego z najwybitniejszych polskich organistów – Karola Gołębiowskiego i zespołu Starck Compagnay.
            Podczas koncertu finałowego – 3 sierpnia odbędą się dwa prawykonania utworów polskich kompozytorów: Marcina Siewińskiego – Motet pochodzący z archiwum w Sandomierzu i nigdy do tej pory nie wykonywany oraz Completorium – Stanisława Sylwestra Szarzyńskiego. Ten utwór także nie był wykonywany, a materiały przygotował niedawno prof. dr hab. Marcin Szelest.
Zapraszam Państwa serdecznie na wszystkie koncerty XIX Międzynarodowego Przemyskiego Festiwalu SALEZJAŃSKIE LATO.

Z dr Tomaszem Ślusarczykiem pomysłodawcą i dyrektorem artystycznym Festiwalu SALEZJAŃSKIE LATO w Przemyślu rozmawiała Zofia Stopińska 18 lipca 2019 roku.

Łańcut zawsze w lipcu żyje muzyką.

           W czasie I turnusu 45. Międzynarodowych Kursów Muzycznych im. Zenona Brzewskiego w Łańcucie rozmawiałam z panem Maxymilianem Bylickim – dyrektorem Instytutu Muzyki i Tańca w Warszawie, pianistą, menadżerem, działaczem społecznym i organizatorem życia muzycznego, który z Kursami w Łańcucie związany jest od wielu lat.
          Maksymilian Bylicki jest absolwentem Akademii Muzycznej im. Fryderyka Chopina w Warszawie w klasie fortepianu. Od 1977 roku prowadził czynną działalność koncertową jako solista i kameralista, a także dydaktyczną. Koncertował w kraju i za granicą (m.in. w Wielkiej Brytanii, Włoszech i Kanadzie).
W latach 1979-1991 wykładał w PSM II st. im. F. Chopina oraz w Akademii Muzycznej w Warszawie.
W latach 1990-1994 był dyrektorem Centrum Edukacji Artystycznej Ministerstwa Kultury i Sztuki. W 1997 roku uzyskał tytuł Master of Business Administration na Uniwersytecie w Calgary (Kanada) oraz w Szkole Głównej Handlowej w Warszawie. Od 2000 roku był przez dwa lata doradcą Ministra Kultury i Sztuki ds. Współpracy z Samorządem Terytorialnym. Później przez trzy lata pełnił funkcję dyrektora Biura Edukacji Urzędu m.st. Warszawy, a od 2015 roku był doradcą w Ministerstwie Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Pod koniec 2017 roku został dyrektorem Instytutu Muzyki i Tańca.

          Zofia Stopińska: Od kilku lat jest Pan gościem Międzynarodowych Kursów Muzycznych w Łańcucie, ale był taki czas, kiedy był Pan pianistą tych Kursów, towarzyszył Pan uczestnikom, a także znakomitym pedagogom podczas koncertów w sali balowej Zamku, oraz koordynował Pan pracę wszystkich pianistów.
           Maxymilian Bylicki: To prawda, mam wiele pięknych wspomnień z lipcowych Kursów Muzycznych w Łańcucie. Po raz pierwszy byłem na Kursach na początku lat 80-tych – było to kilka lat po powstaniu tej imprezy. Wtedy także rozpocząłem współpracę z prof. Zenonem Brzewskim w Sekcji Pedagogów Stowarzyszenia Polskich Artystów Muzyków.
          Podziwiałem inicjatywy prof. Brzewskiego, który wiedział, że trzeba wyrwać młodzież z murów szkolnych i umożliwić jej spotkania z mistrzami, słuchanie koncertów, czyli znaleźć wszystko, co jest potrzebne dla rozwoju młodego artysty, który nie przychodzi do szkoły, aby zaliczać określoną wiedzę, tylko trzeba znaleźć dla niego indywidualną ścieżkę rozwoju.
          Spotkania w Łańcucie od początku były wspaniałą szkołą artystyczną dla młodych wiolinistów, ponieważ mają tutaj możliwość nie tylko doskonalić swój warsztat pod kierunkiem znakomitych pedagogów, ale również słuchać ich gry, a także sami uczestniczyć w różnego rodzaju koncertach. To wszystko jest bardzo potrzebne dla ich rozwoju.
          Brałem udział w wykonaniach wielu koncertów w ramach Kursów, ponieważ Łańcut zawsze w lipcu żyje muzyką.

          Biorąc czynny udział w Kursach, a także obserwując je przez prawie 40 lat, może Pan powiedzieć, jak one się zmieniły. Na początku mogli w nich uczestniczyć wyłącznie studenci i utalentowani uczniowie szkół muzycznych II stopnia. Później stopniowo zaczęli przyjeżdżać do Łańcuta także uczniowie szkół muzycznych I stopnia, aby doskonalić swoje umiejętności.
          - To prawda. Czasy się zmieniają i coraz młodsi uczniowie szkół muzycznych odnoszą sukcesy w różnych konkursach muzycznych. Kiedyś nie grało się w szkołach I stopnia na instrumentach dętych, na harfie, bo uważano, że to są instrumenty dla dorosłej już młodzieży, a teraz na waltorni, saksofonie, na trąbce i innych instrumentach dętych uczą się dzieci w szkołach podstawowych. To wszystko rozpoczyna się o wiele wcześniej.
Trzeba zacząć naukę muzyki w sposób możliwie profesjonalny. Na początku ważna jest sprawność ruchowa, techniczna i to trzeba dość długo ćwiczyć. Jeżeli ktoś nie czuje, że to jest jego powołanie, to powinien wykorzystując to, czego się już nauczył, grać dla przyjemności na dobrym poziomie amatorskim.

          Powróćmy jeszcze do celów, które przyświecały prof. Zenonowi Brzewskiemu. W latach 70-tych i 80-tych XX wieku Międzynarodowe Kursy Muzyczne w Łańcucie były dla polskiej młodzieży „oknem na świat”, ponieważ przyjeżdżali tutaj znakomici, światowej sławy instrumentaliści i pedagodzy, aby pracować z naszą młodzieżą.
          - To było bardzo ważne, że przyjeżdżali do Łańcuta pedagodzy z całego świata. Dzisiaj młodzież może uczestniczyć w dowolnym kursie muzycznym na świecie, ale pomimo tego, że kursów jest bardzo dużo i konkurencja jest ogromna (zarówno w Polsce, jak i w innych krajach), to łańcuckie Kursy mają swoją renomę na całym świecie. Niedawno wspominał o tym, prowadząc koncert w Sali balowej Zamku w ramach Kursów pan Krzysztof Szczepaniak – jeden z pedagogów amerykańskich przysłał swojego ucznia do Europy i powiedział mu: „Musisz pojechać do niewielkiego miasta na wschodzie Polski, które nazywa się Łańcut, bo tam możesz znakomicie rozwinąć swoje umiejętności”.
Wielu świetnych polskich wiolinistów, laureatów konkursów, wielokrotnie przyjeżdżało w lipcu do Łańcuta, aby tu zdobywać szlify i tak jest do tej pory.

          Myślę, że Pan także chętnie powraca w lipcu do Łańcuta, aby obserwować rozwój Kursów.
          - To prawda. Wspomniała już Pani, że łańcuckie kursy poszerzyły swój profil, bo odpowiada on na oczekiwania odbiorców. Są kursy metodyczne dla nauczycieli, są wykłady dotyczące szerszego rozumienia muzyki – prof. Roman Lasocki organizuje te wykłady. Z młodszymi uczestnikami przyjeżdżają rodzice i podczas zajęć swoich dzieci mogą wykorzystać ten czas, aby uczestnicząc w tych wykładach, poszerzyć swoją wiedzą na temat roli muzyki w rozwoju dziecka oraz w rozwoju społeczeństwa.
          Powinniśmy przywrócić praktyczną umiejętność muzykowania na znacznie większą skalę. Należy zachęcać jak najwięcej dzieci do praktycznego kontaktu z muzyką, bo jest on znakomitym impulsem do rozwoju we wszystkich obszarach życia.
          Kiedyś te dzieci mogą zostać artystami, którzy poświęcą się muzyce, mogą też w przyszłości być świetnymi matematykami, inżynierami, lekarzami, ale znajomość muzyki będzie ich wzbogacała i będzie doskonałą podstawą do sukcesów w innej dziedzinie.

           Uważam, że szkoły muzyczne I stopnia powinny być dostępne prawie dla wszystkich, którzy mają predyspozycje i chcą się uczyć muzyki, natomiast szkoły muzyczne II stopnia powinny być traktowane jako szkoły zawodowe.
           - Ma pani rację, ale szkoły muzyczne I stopnia nie są powszechne, bo uczęszcza do nich niecałe 2 % ogółu uczniów, którzy są w szkołach. Nie ma możliwości objęcia szkołami muzycznymi wszystkich uczniów. Kierowany przeze mnie Instytut Muzyki i Tańca przygotowuje w tym roku pilotażowy program „Grajmy w szkole”, który ma na celu wprowadzenie praktycznych, pozalekcyjnych zajęć muzycznych w szkołach ogólnokształcących w różnych postaciach: pracownia muzyczna, chóry, małe orkiestry, po to, żeby uczniowie w szkole ogólnokształcącej mieli kontakt z muzyką, a ci, których to szczególnie zainteresuje, rozpoczynali naukę w szkołach muzycznych.

           Z tego, co Pan mówi, wynika, że muzyka wróci do szkół ogólnokształcących.
          - Już Ministerstwo Edukacji Narodowej trochę poprawiło programy nauczania i zaczęło wprowadzać więcej godzin muzyki, ale nie musi to być w wersji lekcji, ale zajęć praktycznych i te plany będą rozwijane.

          Nawet jeśli te plany uda się wprowadzić, to minie sporo czasu, a osób, które nie będą świadome, jak ważna jest muzyka w rozwoju i życiu człowieka, będzie ciągle przybywać.
          - Są takie obawy, bo mamy bardzo duże zaległości w tym zakresie. Przez ostatnie kilkanaście, może nawet dwadzieścia lat, edukacja muzyczna w szkołach ogólnokształcących była realizowana na minimalnym poziomie. Próbujemy to zmienić i mamy nadzieję na efekty.

           Podczas I turnusu łańcuckich Kursów wygłosi Pan także wykład.
           - Poproszono mnie o wykład na temat kierunku możliwości rozwoju młodych artystów. We współczesnym świecie artysta powinien skupiać się nie tylko na pracy artystycznej, bo często musi być swoim menadżerem, albo znaleźć swoje miejsce w życiu.
           Jeśli muzyk trafi do orkiestry, to nie ma większych problemów, ale bardzo często artyści muszą potrafić zorganizować koncert, pomyśleć o interesującym programie, o promocji, pracy zespołowej i wielu innych czynnościach związanych z występem. Ktoś musi je wykonać.
            Jedni artyści mogą występować na estradzie, a inni zająć się przygotowaniami, ale to wymaga ze strony artystów otwartej postawy.

           Skończyły się już czasy, że wystarczyło tylko doskonale grać na instrumencie?
           - Owszem, zdarzają się gwiazdy, które tylko na tym się koncentrują, i zabiegają o ich występy organizatorzy koncertów w najsłynniejszych salach na świecie – dla przykładu podam takie nazwiska, jak Krystian Zimerman i Rafał Blechacz.
          Jeżeli nie należymy do grona najsłynniejszych gwiazd, to wcale nie oznacza, że powinniśmy rezygnować z uprawiania muzyki. W otoczeniu jest także wiele estrad, potrzebne jest nam codzienne słuchanie i wykonywanie muzyki na żywo. Ktoś to musi robić i dla każdego dobrego muzyka jest miejsce.

          Sumujemy naszą rozmowę stwierdzeniem, że nic nam nie zastąpi żywego kontaktu z muzyką.
          - Nic nam nie zastąpi, ale warto się o tym przekonać i trzeba uczestniczyć w koncertach organizowanych w filharmoniach. Zupełnie czym innym jest bezpośredni kontakt z muzyką, a zupełnie czym innym słuchanie nagrania, czy muzyki nadawanej przez radio.

           Dziękuję za rozmowę i mam nadzieję, że za kilka dni spotkamy się ponownie, aby polecić czytelnikom „Klasyki na Podkarpaciu” Międzynarodowy Konkurs Muzyki Polskiej im. Stanisława Moniuszki w Rzeszowie, który odbędzie się już we wrześniu tego roku.
           - Bardzo chętnie porozmawiam o szczegółach i zaproszę wszystkich na to wydarzenie.

Z panem Maxymilianem Bylickim - dyrektorem Instytutu Muzyki i Tańca w Warszawie, pianistą, menadżerem, działaczem społecznym i organizatorem życia muzycznego, który z Kursami w Łańcucie związany jest od wielu lat, rozmawiała Zofia Stopińska 3 lipca 2019 roku w Łańcucie.

Mamy bardzo ambitne i bogate plany

          Wspólnie z panem prof. Grzegorzem Oliwą, pedagogiem i prodziekanem ds. studenckich i rozwoju Wydziału Muzyki Uniwersytetu Rzeszowskiego, prezesem Oddziału w Rzeszowie Polskiego Związku Chórów i Orkiestr, a przede wszystkim znanym i cenionym chórmistrzem, chcemy Państwu przedstawić jeden z młodszych chórów działających w Polsce południowo-wschodniej – Podkarpacki Chór Męski. W czasie, kiedy chóry mieszane mają kłopoty z naborem mężczyzn, bo okazuje się, że kobiet, które chcą śpiewać w chórach, jest więcej, udało się stworzyć chór męski. Ten zespół działa bardzo prężnie i odnosi sukcesy.

          Grzegorz Oliwa: Podkarpacki Chór Męski powstał już pięć lat temu i nawet planujemy niedługo skromne uroczystości, aby podkreślić naszą działalność. Jeśli chodzi o wiek, to chór jest bardzo młody, ale trzeba świętować każdy jubileusz, bo jesteśmy już panami w średnim wieku, a czas biegnie nieubłaganie i cieszymy się każdą chwilą spędzona wspólnie, każdym koncertem, każdym wyjazdem. Wiele radości sprawia nam wspólne przebywanie z sobą, wspólne muzykowanie i ten pięcioletni okres działalności najlepiej świadczy o tym, że idea powołania chóru męskiego była świetnym pomysłem, bo w tym krótkim okresie udało nam się wiele rzeczy dokonać.

          Zofia Stopińska: Członkowie Podkarpackiego Chóru Męskiego mieszkają w różnych miastach Podkarpacia, a nawet są panowie, którzy nie są mieszkańcami naszego województwa.
          - Tak rzeczywiście jest. Chór działa przy Wojewódzkim Domu Kultury w Rzeszowie, bo ta instytucja wspomaga nas i pełni rolę opiekuńczą, a także część prób tam się odbywa, natomiast koledzy są z bardzo różnych miejscowości Podkarpacia – stąd nazwa zespołu: „Podkarpacki Chór Męski”. Oprócz kolegów z Rzeszowa, w chórze śpiewają panowie ze Strzyżowa, Krosna, Mielca, Sędziszowa Małopolskiego, no i koledzy z Gorlic, czyli województwa Małopolskiego.

          Musicie się regularnie spotykać, bo na dobre współbrzmienie chóru trzeba pracować dużo i efektywnie.
          - To jest prawda i wszyscy mamy tego świadomość, ponieważ jesteśmy doświadczonymi chórzystami. Niektórzy z moich kolegów mają za sobą nawet czterdzieści lat śpiewu w różnych chórach, bo rozpoczynali przygodę ze śpiewem chóralnym w Chórze Męskim Uniwersytetu Jagiellońskiego. To są czasy dość odległe. Część z nich śpiewała w chórach mieszanych w Krośnie, Gorlicach, Strzyżowie czy w Mielcu i stąd poziom rozśpiewania oraz świadomości wokalnej jest dość wysoki. Jedyną, ale niezwykle ważną rzeczą jest scalenie tych różnych szkół wokalnych, bo chociaż generalnie wiemy, jak prowadzić chór, to przecież każdy dyrygent odciska swoje piętno na zespole, który prowadzi. Ja muszę te różne szkoły, z różnych ośrodków, ujednolicić, żeby ten zespół składający się niemal z dwudziestu panów zabrzmiał jedną barwą – stopliwą i szlachetną. Jest to dla mnie, jako dyrygenta, nie tylko konieczność, ale także bardzo ciekawa praca. Myślę, że wiele udało nam się w tej dziedzinie zrobić.

          Zaczęłam śledzić Waszą działalność w 2017 roku i często dowiadywałam się o sukcesach w różnych przeglądach i konkursach. Prawie od początku działalności chór stawał w szranki konkursowe.
          - Nawet od samego początku, bo chór powstał w kwietniu 2014 roku i po trzech miesiącach działalności wzięliśmy udział w Festiwalu Pieśni Religijnej „Cantate Deo” i w kategorii chórów jednorodnych udało nam się zdobyć I miejsce. Później były kolejne konkursy w Tarnowie, Radymnie, Bielsku-Białej oraz w ubiegłym roku w Lublinie, potwierdziły, że ten kierunek jest słuszny, bo na każdym z nich dostawaliśmy nagrody – I miejsca lub Grand Prix. Nagrody są istotne, bo są ważnych sygnałem od ekspertów zasiadających w jury, że to, co robimy, jest dobre, a poza tym jest to paliwo do funkcjonowania zespołu.
          Konkursy tworzą dobrą atmosferę, ale jesteśmy w takim wieku, że nie to jest dla nas celem działalności. Słuchamy także innych zespołów, ale element rywalizacji jest już za nami.
Mamy wiele przyjemności z czego innego. Dużo więcej satysfakcji przynoszą nam nagrania.
W tym krótkim czasie wzięliśmy udział w nagraniu czterech płyt.

          To są płyty monograficzne?
          - To nie są płyty, na których śpiewa wyłącznie Podkarpacki Chór Męski, ale dość mocno zaznacza swoją obecność. Ta sfera działalności jest dla nas bardzo ważna, bo to nie jest występ konkursowy, który ulatuje, a czasem pozostaje jedynie w archiwach organizatorów.
          Działalność nagraniowa jest bardzo odpowiedzialna, bo nasze wykonania są utrwalone, pozostają i w każdej chwili można po nie sięgnąć. Najczęściej te nagrania są światowymi premierami fonograficznymi i to jest dodatkowy element, który daje nam dużo przyjemności.

          Mówił Pan o czterech krążkach – ja znam zaledwie jeden z utworami Ottona Mieczysława Żukowskiego.
          - Płyt z muzyką Ottona Mieczysława Żukowskiego mamy już trzy – dwie z utworami sakralnymi i najnowsza z muzyką świecką, a jeszcze przed nią nagraliśmy płytę z muzyką świecką Władysława Żeleńskiego. To były także bardzo trudne utwory do przygotowania i do nagrania. Część z nich jest trudna do zaśpiewania podczas koncertu. Technika nagraniowa pozwala pewne fragmenty powtórzyć i w ten sposób doprecyzować. Te nagrania mają zarówno wartość historyczną, ale przede wszystkim popularyzatorską, bo te utwory Żeleńskiego i Żukowskiego nie były nigdzie utrwalone.

          Te płyty zostały nagrane dla wytwórni Acte Préalable.
          - Tak, to jest wytwórnia, z którą do tej pory współpracowaliśmy i wszystkie płyty ukazały się dzięki niej. Dokładne informacje o tych krążkach można znaleźć na stronie Acte Préalable.

          Nagrania i wygrane konkursy są bardzo ważne, ale również ważne są koncerty.
           - Oczywiście, że tak i dlatego pomiędzy konkursami i nagraniami, codziennym życiem chóralnym są koncerty i jest ich sporo. Zazwyczaj odpowiadamy pozytywnie na prośby i zaproszenia organizatorów zarówno koncertów muzyki sakralnej, ale także mamy w swoim repertuarze dość dużo utworów świeckich i to nie tylko Władysława Żeleńskiego i Ottona Żukowskiego, ale również takich kompozytorów, jak Wiechowicz, Jańczak, Kotarbiński. Utwory tych kompozytorów i wielu innych wykonujemy często podczas różnych uroczystości i są one dobrze odbierane przez publiczność.

          Nie tak dawno miałam okazję oklaskiwać Podkarpacki Chór Męski w Filharmonii Podkarpackiej.
          - To było na początku kwietnia i zostaliśmy wtedy zaproszeni do wykonania Rapsodii na chór męski, alt i orkiestrę Johannesa Brahmsa. Dla nas to było także wyjątkowe doświadczenie, ponieważ tym koncertem dyrygował Adam Korzeniowski – profesor Akademii Muzycznej w Krakowie, wieloletni dyrygent wspomnianego wcześniej Akademickiego Chóru Męskiego Uniwersytetu Jagiellońskiego. Po ręką prof. Korzeniowskiego większość osób, która śpiewa teraz w Podkarpackim Chórze Męskim i ja także – śpiewaliśmy przez kilka lat.
            Jeśli dobrze pamiętam, Rapsodia Brahmsa była elementem koncertu dyplomowego Adama Korzeniowskiego w Krakowie i dla wielu chórzystów była to wycieczka w przeszłość.
            Po wielu latach udało się wystąpić w Rzeszowie, także z kolegami z UJ oraz kilkoma kolegami z Chóru Męskiego Agricola, którzy podczas poprzedniego wykonania byli również członkami Chóru Męskiego Uniwersytetu Jagiellońskiego. Po koncercie spotkaliśmy się z prof. Adamem Korzeniowskim, był czas na wspomnienia i rozmowy.

          Teraz jest czas wakacji i pewnie nie będziecie się tak rygorystycznie spotykać, ale z pewnością macie wiele planów na przyszłość.
           - Przeciwnie, dla nas czas wakacji będzie dość pracowity, ponieważ mamy zlecenie na nagranie jeszcze jednej płyty z utworami świeckimi Ottona Mieczysława Żukowskiego. Musimy poświęcić wakacje i być może pierwsze dni września na opanowanie tych utworów i zaraz później mamy sesję nagraniową, bo płyta ma się ukazać jeszcze w tym roku. Bogate są także plany koncertowe, bo prawdopodobnie weźmiemy udział w wykonaniu Kantaty „Carmina Burana” Carla Orffa już 8 września na zakończenie tegorocznej edycji Mieleckiego Festiwalu Muzycznego. Z przyjemnością wspomożemy mielecki Chór „Akord”, który będzie głównym wykonawcą, ze strony chóralnej, tego koncertu. To także musimy opanować podczas wakacji. Są także plany oratoryjne, ale o tym będzie okazja porozmawiać we wrześniu. Pod koniec października lub w połowie listopada planujemy naszą skromną uroczystość 5-lecia działalności. Chcemy przygotować przynajmniej połowę zupełnie nowego programu, który będzie nawiązywał do naszego regionu i do Lwowa. Mam nadzieję, że będzie to interesujące, bo planujemy inne ciekawe aranżacje wokalno-instrumentalne, ale na razie nie chcę mówić o szczegółach.
Plany mamy bardzo ambitne i bogate. Mam nadzieję, że dopisze nam wszystkim zdrowie i starczy nam czasu na opracowanie tego wszystkiego.

          Sądzę, że wszystko uda się zrealizować, bo wszyscy jesteście pasjonatami chóralnego śpiewu i w zespole jest dobra atmosfera, która także gwarantuje powodzenie.
          - To prawda, ale jest to niezbędne w każdym działaniu zespołowym: w chórach, drużynach sportowych i wielu działaniach biznesowych. Jeśli w grupie, czy mówiąc językiem sportowym, w danym teamie, drużynie, jest dobra atmosfera, to coś, co na początku może wydawać się nieosiągalne, nierealne poprzez wzajemne motywowanie się, jest możliwe.
           Dzięki dobrej atmosferze z przyjemnością spotykamy się na próbach i pracujemy nad bardzo trudnym repertuarem. Wszyscy traktujemy tę naszą chóralną pasję hobbystycznie, ale jesteśmy świadomi, że sporo pracy trzeba włożyć i pokonać pewne trudności, jednak decydująca jest ogromna satysfakcja z naszych osiągnięć.

          Kończymy rozmowę o Podkarpackim Chórze Męskim z nadzieją na spotkanie podczas jesiennego koncertu jubileuszowego. Mam także nadzieję, że niedługo porozmawiamy o działalności Strzyżowskiego Chóru Kameralnego, który Pan stworzył o wiele wcześniej. Dziękuję bardzo za rozmowę.
          - Ja również bardzo dziękuję. Podkarpacki Chór Męski będzie pracował przez całe wakacje i możemy się niedługo umówić na kolejne spotkanie.

Z prof. Grzegorzem Oliwą, dyrygentem Podkarpackiego Chóru Męskiego rozmawiała Zofia Stopińska  2 lipca 2019 roku w Rzeszowie

W tym zawodzie nauka trwa całe życie

           Miło mi, że mogę przedstawić Pana Marcina Bronikowskiego, którego natura obdarzyła wspaniałym głosem barytonowym. Artysta jest dobrze znany publiczności renomowanych europejskich teatrów operowych, ale w Polsce niezbyt często możemy go oklaskiwać. Kilka, a może już kilkanaście lat temu miałam szczęście być na znakomitym recitalu Marcina Bronikowskiego w Sanockim Domu Kultury w ramach Festiwalu im. Didura i dlatego bardzo się ucieszyłam, że Artysta został zaproszony na 58. Muzyczny Festiwal w Łańcucie i wystąpił w koncercie plenerowym z okazji 200. rocznicy urodzin Stanisława Moniuszki na dziedzińcu Zamku w Krasiczynie.
          Solistami tego koncertu byli laureaci kilku edycji Międzynarodowego Konkursu Wokalnego im. Stanisława Moniuszki, a znaleźli się w tym gronie, oprócz Marcina Bronikowskiego, Aleksandra Kubas-Kruk, Urszula Kryger, Rafał Bartmiński, Adam Zdunikowski i laureat tegorocznego Konkursu Hubert Zapiór. Solistom towarzyszyła Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Podkarpackiej pod batutą Jiří Petrdlíka, a fragmenty listów Stanisława Moniuszki czytał aktor Henryk Talar.
          Pomimo kapryśnej pogody koncert był bardzo piękny i został entuzjastycznie przyjęty przez publiczność. Marcin Bronikowski przepięknie wykonał pierwszą arię podczas tego koncertu, a była to aria Miecznika z opery „Straszny dwór” Stanisława Moniuszki, rozpoczynająca się od słów „Kto z mych dziewek”, w części drugiej zachwycił kreacją arii Escamilla „Votre Toast” z opery „Carmen” Georges’a Bizeta. Równie gorąco był oklaskiwany duet „Au fond du temple saint” z opery "Poławiacze pereł”, również autorstwa Bizeta, wykonany wspólnie z Rafałem Bartmińskim.
Bardzo się cieszę, że przed próbą Marcin Bronikowski znalazł czas na rozmowę.

          Zofia Stopińska: To będzie Pana debiut na scenie Muzycznego Festiwalu w Łańcucie.
          Marcin Bronikowski: To prawda, chociaż z Orkiestrą Filharmonii Podkarpackiej miałem już dwa albo nawet trzy koncerty, ale było to bardzo dawno, natomiast nigdy nie miałem okazji występować na Festiwalu w Łańcucie.

          Trochę szkoda, że koncert z Pana udziałem nie odbywa się w Łańcucie, ale też dzięki temu pozna Pan inne przepiękne miejsce na Podkarpaciu – Zamek w Krasiczynie.
          - Łańcut miałem okazję już kiedyś zobaczyć podczas podróży turystycznej, natomiast w Krasiczynie nigdy nie byłem, ale wiem, że to piękne i ważne miejsce na historycznej mapie Polski i z największą przyjemnością tam wystąpię.

          Idąc na to spotkanie zastanawiałam się, czy pochodzi Pan z rodziny o tradycjach muzycznych?
          - Owszem, ze strony mojej mamy. Cała rodzina ze strony mojego dziadka po kądzieli pochodziła z Poznania i była to przedwojenna muzykująca rodzina. Dziadek miał nawet skrzypce Stradivariusa, na których grał, ale w czasie wojny, niestety, gdzieś się zapodziały. Mama uczyła się w szkole muzycznej, miała absolutny słuch i nawet dostała ze szkoły pianino w prezencie za bardzo dobre wyniki w nauce, ale później jej życie potoczyło się inaczej i już nie kontynuowała dalszej nauki. Z pewnością z tej strony rodziny odziedziczyłem predyspozycje muzyczne i jestem pierwszym profesjonalnym muzykiem w rodzinie.

          Rozpoczął Pan naukę gry na trąbce i podobno robił duże postępy. Kiedy postanowił Pan odłożyć trąbkę i zacząć śpiewać?
          - Miałem chyba już około 15 lat. Wynikła dość zabawna sytuacja, bo przygotowywałem się w domu do zajęć z solfeżu i jednocześnie czekałem na stroiciela, który miał nastroić moje pianino.
          Stroiciel śpiewał w dobrym chórze amatorskim (nawet czasami udzielał się w Teatrze Wielkim) i jak usłyszał mój głos, to powiedział, że nie można takiego dobrego "materiału" zaprzepaścić. Początkowo podchodziłem do jego słów bardzo sceptycznie, ale on umówił mnie na spotkanie z Jadwigą Dzikówną - ówczesną gwiazdą Teatru Wielkiego w Warszawie, która potwierdziła, że mój głos należy kształcić. Zacząłem się u niej uczyć prywatnie i robiłem na tyle duże postępy, że za jej namową pojechałem do Konserwatorium w Sofii na studia, które w 1992 roku ukończyłem dyplomem z wyróżnieniem. Przez cały czas utrzymywałem przyjacielski i profesjonalny kontakt z maestrą Jadwigą Dzikówną, która nawet w wieku 92 lat słuchała mojego śpiewu i dawała mi jeszcze różne wskazówki. Niestety, dwa lata temu zmarła. Nasza przyjaźń trwała do końca jej dni. Zawsze, jak tylko zjawiałem się w Warszawie, odwiedzałem ją i rozmawialiśmy o naszych życiowych problemach, a pod koniec wizyty Jadzia mówiła: „...stawaj teraz przy pianinie. Druga para uszu musi Cię usłyszeć i sprawdzić, czy wszystko jest dobrze”.

          W Bułgarii trafił Pan także do wyśmienitego profesora Rusko Ruskova.
          - Rusko Ruskov był wspaniałym pedagogiem i człowiekiem, a także bardzo znanym bułgarskim basem buffo i aktorem. Miał świetny głos i wspaniałą wiskomikę. Bardzo się zaprzyjaźniliśmy i odwiedzałem go również po zakończeniu studiów. Często bywał w Polsce, prowadził kursy we Wrocławiu, Dusznikach-Zdroju, był członkiem Jury konkursu moniuszkowskiego w Warszawie. Zawsze prosił, abym coś zaśpiewał i także mi doradzał. Jestem już niestety podwójnym sierotą wokalnym, bo Rusko Ruskov zmarł w 2015 roku i straciłem pedagogów, do których miałem bezgraniczne zaufanie w sprawach zawodowych. Nasze kontakty prywatne trwały przez ponad 20 lat moich występów na scenie i chyba nic już nie jest w stanie zmienić mojego głosu i techniki śpiewu, ale mimo wszystko staram sie bardzo kontrolować i wykorzystywać wiedzę, którą dały mi lekcje i znajomość z moimi pedagogami.

          To byli najważniejsi Pana mistrzowie?
           - Na pewno, chociaż później miałem także kontakty z wybitnym włoskim tenorem, Carlo Bergonzim, który nie widział potrzeby zmiany mojej techniki śpiewu, ale pomógł mi bardzo w interpretacji. Wspólnie pracowaliśmy m.in. nad partią Germonta (ojca) w „Traviacie”, czy nad Riccardo w „Purytanach” Belliniego. Mnie wydawało się wtedy, że wkładam duszę i serce w moją interpretację, a on zwracał mi jeszcze uwagę na niuanse w realizacji fraz. Nawet często śpiewał je sam, abym posłuchał różnic. To także były bardzo ważne konsultacje.
Miałem szczęście pracować po batutami wielu znakomitych dyrygentów, współpracować ze świetnymi reżyserami i każdy z nich miał wkład w mój rozwój.

          Debiutował Pan w wielu 24 lat na scenie Opery Narodowej w Sofii jako Figaro w „Cyruliku sewilskim” Gioacchino Rossiniego i wkrótce zaczął Pan otrzymywać bardzo dużo propozycji występów w znanych teatrach operowych w Europie, ale z Polski zaproszeń nie było.
          - To prawda, do tej pory częściej śpiewam za granicą. W Polsce zaśpiewałem kilkadziesiąt spektakli operowych i koncertów, ale tak jak już mówiliśmy, po raz pierwszy będę występował w ramach Muzycznego Festiwalu w Łańcucie. Jest sporo festiwali, na które nigdy nie otrzymałem zaproszenia, nie wiem, z jakiego powodu.

          Jest to tym bardziej ciekawe, że śpiewał Pan m.in. z takimi znakomitościami, jak: Josè Carreras, Edita Gruberova, Andrea Boccelli, Sonia Ganassi, Juan Diego Florez, Rolando Villazon i wieloma innymi sławnymi artystami.
          - Starałem się wiele korzystać ze spotkań z doświadczonymi już wykonawcami – na przykład z Editą Gruberovą, z którą śpiewałem wielokrotnie i nagrywałem płyty. Pierwsze nasze spotkanie było dość zabawne. Zostałem zaproszony do Opery w Bilbao do występu w mało znanej operze Donizettiego „Linda z Chamounix”. Jej zaproponowano rolę Lindy, a ja miałem być jej ojcem, Antoniem. Miałem wówczas może 28 lat, a ona już była panią w sile wieku. Jak mnie zobaczyła na pierwszej próbie, to zapytała: „Kto to jest? Nie ma takiej możliwości, żeby ten młody człowiek śpiewał rolę mojego ojca, bo to będzie śmieszne, nawet z bardzo dobrą charakteryzacją. Absolutnie nie zgadzam się”.
          Zmartwiłem się, bo kontrakt był bardzo dobry i wszystko wskazywało na to, że go stracę z powodu mojego wieku. Po pierwszej próbie muzycznej Edita podeszła i przytuliła mnie mówiąc: „...świetnie śpiewasz, przygarbimy cię, dodamy siwiznę i zrobimy taką charakteryzację, że nikt nie pozna, że jesteś młodszy ode mnie a będziemy mieli wielką przyjemność razem śpiewać”. Tak się zaczęła nasza wielka przyjaźń. Wiele się od niej nauczyłem, zwłaszcza jeżeli chodzi o interpretację. Wystąpiliśmy potem razem jeszcze wiele razy i nawet nagraliśmy już teraz historyczną płytę Marii Stuard Donizettiego pod dyrekcją nieżyjącego już, wielkiego Marcello Viottiego.
          Bardzo sobie cenię także kontakt z José Carrerasem. Wszystko się zaczęło od mojego zwycięstwa w bardzo znanym wówczas Konkursie im. Juliána Gayarre w Pampelunie (Hiszpania) i przyznania mi nagrody specjalnej za interpretację dzieł operowych przez José Carrerasa, który przewodniczył jury. Od tamtej pory wiele razy występowaliśmy na różnych scenach, również w Hiszpanii i w Polsce.

          Trzeba podkreślić, że był Pan jedynym polskim śpiewakiem, którego José Carreras zaprosił do udziału w swoim koncercie charytatywnym z okazji 50-lecia UNICEF-u.
          - To było bardzo miłe doświadczenie, bo zaśpiewaliśmy w pięknym warszawskim Teatrze Stanisławowskim w Łazienkach, w Boże Narodzenie 1996 roku.
Miałem szczęście występować pod batutami znakomitych dyrygentów – wymienię tylko dwa nazwiska z wielu – Lorin Maazel i Michel Plasson. Współpracowałem z wybitnymi reżyserami, wśród których byli m.in. Carlos Saura, Giancarlo Del Monaco (syn słynnego Mario Del Monaco), z którym pracowałem kilka lat temu przy realizacji opery „Carmen” u stóp twierdzy w Masadzie w Izraelu. Ten spektakl oglądało około 5 tysięcy osób w naturalnej scenerii Morza Martwego i pustyni izraelskiej.
Pracując z tak znakomitymi artystami, mogłem się nie tylko z nimi zaprzyjaźnić, ale także wiele nauczyć, bo w tym zawodzie nauka trwa całe życie.

          Chcę, abyśmy cofnęli się jeszcze w czasie do lat studenckich, kiedy zaczął Pan uczestniczyć z ogromnym powodzeniem w konkursach wokalnych.
          - Faktycznie, z powodzeniem startowałem w konkursach, chociaż nie spodziewałem się laurów, ponieważ nawet do tej pory bardzo nie lubię przesłuchań, zawsze mnie one irytowały i czułem się trochę jak "towar na targu", który ogląda się z każdej strony.
          Konkursy są w zasadzie podobne, ale startowałem w nich z myślą, żeby wygrać. I kilka razy się tak zdarzyło, wygrałem, oprócz tego konkursu w Pampelunie, bardzo znaczące konkursy w Bilbao i Helsinkach.

          Jednak zawsze był Pan w gronie laureatów, a to bardzo dużo.
          - To prawda, a do tego zwykle jeszcze otrzymywałem przynajmniej jedną nagrodę specjalną albo wyróżnienie. Startowałem w konkursach za namową mojego profesora Rusko Ruskova, który ciągle mi powtarzał: „Musisz się pokazać. Jak chcesz coś osiągnąć, to musisz dać o sobie znać”.
          Nie było wtedy jeszcze tak rozwiniętych mediów, jak Internet, komórki, Youtube i zaprezentować się można było tylko podczas konkursów i jeżeli nawet ktoś nie znalazł się w finale, to dał się poznać agentom i dyrektorom teatrów operowych, którzy przyjeżdżali na te konkursy i jeżeli ktoś im się podobał, to miał szansę na angaż.
           Wiele moich znajomości zaczęło się w ten sposób.

          Większość Pana sukcesów konkursowych przypadła na ostatnią dekadę ubiegłego stulecia, kiedy konkursy miały znaczenie i przede wszystkim organizowano ich o wiele mniej niż dzisiaj.
          - Są także liczne studia operowe, a kiedyś ich nie było. Pierwsze, liczące się zorganizowano chyba przy teatrze operowym w Zurichu, a teraz są już prawie w każdej operze.
          Może gdybym teraz rozpoczynał karierę, to zamiast jeździć na konkursy, szlifowałbym swoje umiejętności w takim studiu operowym, kto wie...
Jeździłem na ważne konkursy i kilka udało mi się wygrać, chociaż w kilku prestiżowych konkursach nie brałem udziału. Namawiano mnie do udziału w Międzynarodowym Konkursie Wokalnym w Tuluzie albo w Konkursie im. Królowej Elżbiety w Brukseli i nawet umawiałem się z Olgą Pasiecznik na wspólny wyjazd na ten konkurs, ale jak zobaczyłem, jak duży repertuar trzeba przygotować, to trochę z lenistwa stwierdziłem, że może jednak innym razem. Olga Pasiecznik pojechała i zdobyła wysoką nagrodę.
          Ja zakończyłem swój udział w konkursach w Helsinkach, gdzie otrzymałem I nagrodę. Pomyślałem, że wystarczy mi już tego stresu i przygotowań konkursowych, chociaż jednak przez cały czas równolegle występowałem w teatrach operowych i brałem udział w różnych koncertach. Znacznie ciekawiej jest przygotowywać się do roli, którą później kreuje się na scenie niż szlifować ileś tam arii i pieśni i liczyć na przychylność jury czy wpasowanie sie w ich gusta.

          Był Pan już znanym i cenionym barytonem, o czym najlepiej świadczy fakt, że w 2000 roku jako pierwszy polski baryton debiutował Pan na scenie Królewskiej Opery Covent Garden w Londynie partią Dandiniego w „Kopciuszki” Rossiniego. To było bardzo ważne wydarzenie.
          Oczywiście, że było to ważne przeżycie, bo byłem pierwszym polskim barytonem po wojnie, który tam z sukcesem wystąpił, a wśród wykonawców partii solowych znaleźli się także Juan Diego Florez, Sonia Ganassi, Simone Alaimo czy Michele Petrusi. Produkcja „Kopciuszka” Rossiniego była przepiękna, reżyserowana przez team Moshe Leiser i Patrick Caurier, a dyrygował Sir Marc Elder. Miałem szczęście śpiewać w spektaklu, który zaszczyciła swoją obecnością królowa Elżbieta II z okazji nowego milenium, panował bardzo podniosły nastrój.

          Wkrótce wystąpił Pan po raz pierwszy na scenie Teatro alla Scala w Mediolanie jako Escamillo w „Carmen” Bizeta. Śpiewał Pan w wielu wspaniałych teatrach operowych.
          - To prawda, ale nie będziemy wyliczać, bo dla mnie jest ważne, żeby przez cały czas stać na scenie i jak najlepiej kreować swoje role, a czy to będzie La Scala, czy mały teatr operowy gdzieś tam, ma mniejsze znaczenie. Udało mi się wystąpić w kilku prestiżowych teatrach operowych, ale nigdy nie miałem ambicji, że muszę tam non stop śpiewać.
          Bardzo się cieszyłem, gdy kilka razy zaśpiewałem w teatrach operowych czy festiwalach na Minorce, Majorce czy Teneryfie bo przy okazji miałem wspaniałe wakacje, znakomitą atmosferę, obok teatru były fantastyczne winiarnie. Wieczorem śpiewało się spektakl dla przyjmującej nas gorąco publiczności i to była prawdziwa frajda, a po spektaklu do późnych godzin trwały biesiady w lokalnych knajpkach z dobrym winem i atmosferą. Nie muszę koniecznie występować w La Scali, chociaż występy w tym teatrze były ważne w moim życiu i karierze.

          Ma Pan w repertuarze ponad trzydzieści partii operowych.
          - Nawet więcej, bo na pewno koło czterdziestu. Są wśród nich bardzo znane opery, jak „Cyganeria”, „Don Carlos”, „Traviata”, "Eugeniusz Oniegin" jak i wykonywane po raz pierwszy albo wykonane tylko jeden raz. Śpiewałem w Teatro La Fenice w Wenecji operę Masseneta „Le Roi de Lahore” („Król z Lahore”) – pięcioaktową, trwającą 5 godzin, która była chyba jeden raz wykonywana i raz nagrana, bodaj w latach 60 przez Joan Sutherland i na tym koniec.
          Wystąpiłem też w operze „Jacobin” Dvořaka i ten spektakl został utrwalony na płycie. To nieznana, piękna opera, niestety rzadko wykonywana. W Polsce znana jest opera „Paria” Stanisława Moniuszki, ja śpiewałem „Parii” skomponowanej przez Gaetano Donizettiego. Znany włoski dziennikarz muzyczny Daniele Rubboli znalazł gdzieś na strychu starego teatru muzycznego rękopis partytury Donizettiego, opracował go i przygotował do wykonania. Zostałem zaangażowany do zespołu, który wykonał i nagrał operę „Paria” Donizettiego dla włoskiej firmy „Casa Bongiovanni”. Z tego, co wiem, opera została tylko ten jeden raz wykonana i nagrana.         Śpiewałem też partie Hrabiego de Névers w operze Meyeerbera „Hugonoci”, wystawianej podczas festiwalu Martina Franca we Włoszech. Z tego spektaklu również jest nagranie dla włoskej firmy „Dynamic”. W Polsce nagrałem studyjną płytę z prawie nie znaną operetką Karola Szymanowskiego "Loteria na mężów", w Polskim Radio jest archiwalne nagranie "Goplany" Żeleńskiego ze mną w roli von Kostryna. Cieszę się, że występowałem w wielu pierwszych po latach wykonaniach, a może nawet prawykonaniach, oraz z tego, że tak dużo spektakli z moim udziałem zostało nagranych.

           W Krasiczynie wykona Pan arię Miecznika ze „Strasznego dworu” Stanisława Moniuszki. Ma Pan w repertuarze dzieła polskich kompozytorów?
           - Z tym jest trochę gorzej, ale szczycę się, że kilka lat temu byłem zaproszony na pierwsze wykonanie „Króla Rogera” Karola Szymanowskiego w Brazylii, podczas słynnego Amazońskiego Festiwalu Operowego w pięknym teatrze w Manaus. Dyrygent Fernando Malheiro, który kiedyś był na stypendium w Polsce, zakochał się w muzyce Karola Szymanowskiego i postanowił wystawić „Króla Rogera” w Manaus. Nie było jednak pieniędzy na pełen spektakl i skończyło się na wykonaniu koncertowym, a ja śpiewałem partę Króla Rogera.
          Innych polskich pełnych oper nie śpiewałem, ale niedługo, bo pod koniec sierpnia, wystąpię w ramach festiwalu „Chopin i Jego Europa” w Warszawie w pełnym koncertowym wykonaniu „Strasznego Dworu” Stanisława Moniuszki w roli Macieja, a inne partie wykonają znakomici artyści, moi długoletni koledzy: Małgosia Walewska, Monika Ledzion, Arnold Rutkowski i Rafał Siwek. Wystąpimy pod dyrekcją Grzegorza Nowaka. Planowane jest wydanie studyjnej płyty ze „Strasznym dworem” w tej obsadzie.
          „Halki” nie udało mi się nigdy zaśpiewać, ale może jeszcze wszystko przede mną. Śpiewam za to bardzo dużo polskich pieśni, które często włączam do repertuaru moich zagranicznych recitali.
          Udało mi się nagrać pieśni Chopina, a oprócz tego wiele razy śpiewałem recitale ze wszystkimi pieśniami Mieczysława Karłowicza, które uwielbiam. Kilka lat temu z towarzyszeniem orkiestry kameralnej Intercamerata pod dyrekcją Jana Jakuba Bokuna nagraliśmy niektóre pieśni Karłowicza oraz Sonety miłosne Tadeusza Bairda, mamy w planach powtórzenie tego repertuaru na kilku koncertach w Polsce

          Sporo utworów Stanisława Moniuszki musiał Pan poznać, przygotowując się do Międzynarodowego Konkursu Wokalnego im. Stanisława Moniuszki w Warszawie.
          - To prawda, ale starałem się śpiewać polskie pieśni także podczas zagranicznych konkursów, jeśli tylko regulamin na to pozwalał.
Dwa lata temu zostałem zaproszony przez Filharmonię Sofijską w Bułgarii i tam zorganizowano mi duży recital z okazji jubileuszu 25-lecia mojej pracy artystycznej. Oprócz pieśni kompozytorów bułgarskich, w programie znalazły się pieśni Moniuszki, Karłowicza i Chopina.

          Jak przyjmowana jest polska muzyka wokalna za granicą?
          - Bardzo dobrze. Pamiętam owacje na stojąco po wykonaniu „Króla Rogera” w Brazylii, a przecież większość publiczności chyba nawet nigdy nie słyszała tam o Szymanowskim. Reakcja publiczności była zadziwiająca, fantastyczna. Podobają się bardzo pieśni Moniuszki, Chopina, a uwielbiane przeze mnie pieśni Karłowicza są zawsze gorąco przyjmowane.

          Głos ludzki jest najpiękniejszym instrumentem i wykonawca ma go do dyspozycji w każdej chwili, ale jest to jednocześnie instrument „specjalnej troski”.
          - Z jednej strony jest to instrument wygodny, bo zawsze jest "pod ręką". Czasami współczuję mojej partnerce, która jest altowiolistką i musi tę altówkę nosić przy sobie, a mój instrument nie ma tego problemu, chociaż w takim samym stopniu muszę o niego dbać. Staram się jednak podchodzić do swojego instrumentu normalnie – jak wszystko jest w porządku, to oznacza, że musi się odezwać i dobrze brzmieć.
          Niestety, jest wiele czynników, które mają na wpływ na właściwe brzmienie głosu i nie mówię tu o technice, np. klimat, bo jest za sucho lub za wilgotno, ciśnienie, jest bardzo wysokie albo bardzo niskie, bardzo źle wpływa na głos kurz i wiele innych fruwających w powietrzu zanieczyszczeń. Trzeba pić dużo wody i dobrze się wysypiać przed występami, zawsze „dmuchamy na zimne” i staramy się stosować czasami nawilżacze, inhalacje. Trzeba uważać, ale jednocześnie starać się żyć normalnie.

          Bywa tak, że artysta nie ma czasu na dobry wypoczynek przed koncertem.
          - Czasami tak się zdarza, ale moja agencja zawsze dba, żebym miał czas także na wypoczynek. Nie jeżdżę na spektakl z dnia na dzień, jeśli lecę na występy, na przykład do Nowej Zelandii czy Australii, to zawsze mam co najmniej dwa dni na „wzięcie oddechu” i dopiero później rozpoczynam próby. Można sobie zrobić krzywdę, jeżeli się przeforsuje głos.
           To samo dotyczy repertuaru. Miałem wiele propozycji zaśpiewania na przykład Nabucca albo Rigoletta, ale wiem, że nie są to partie stworzone na mój głos. Może kiedyś spróbuję je wykonać, ale na razie odmawiam. Do tej pory śpiewałem tylko taki repertuar, który według mnie i moich nauczycieli był odpowiedni dla mojego rodzaju głosu i myślę, że dlatego jestem wciąż w dobrej formie. Gdybym na przykład zdecydował się śpiewać partie Nabucca w młodym wieku, to najpewniej poradziłbym sobie, ale po kilku spektaklach śpiewania niewłaściwej dla głosu partii mógłbym zrobić krzywdę "aparatowi głosowemu" i w rezultacie szybko zakończyć karierę. Dlatego staram się mądrze dopierać swój repertuar.

          Na początku naszej rozmowy stwierdziliśmy, że występuje Pan prawie wyłącznie na zagranicznych estradach, ale ostatnio czasem Pan śpiewa także w Polsce – niedawno oklaskiwała Pana publiczność Opery Bałtyckiej.
          - Chcę podkreślić, że śpiewałem tam jedną z najwspanialszych ról, które do tej wykonywałem.
To „Thais” Jules’a Masseneta, która została po raz pierwszy wykonana w Polsce od 100 lat, bo tyle minęło od poprzedniego jej wykonania we Lwowie.
José Maria Florêncio, który od niedawna jest dyrektorem artystycznym i dyrygentem w Operze Bałtyckiej w Gdańsku, pomyślał, żeby wznowić „Thais” po 100 latach w Polsce i dostałem zaproszenie do wykonania głównej męskiej partii Athanaëla, która jest, obok samej Thais, wiodącą rolą. Zarówno wokalnie, jak i aktorsko poczułem się w roli Athanaëla fenomenalnie.
          Wykonywałem wiele fantastycznych ról w życiu, ale ta rola jest bardzo wymagająca, przez cały czas jestem na scenie, a w sytuacjach, kiedy mógłbym na chwilę z niej zejść, w tej inscenizacji reżyser mnie umieszczał na dalszym planie, ale wciąż na scenie. Muzyka jest przepiękna i mimo, że mam tylko niewielką arię, jestem postacią trzymającą ten spektakl . Mam też moment, w którym chwilkę mogę odpocząć, leżąc u stóp skrzypaczki, która gra wspaniałą medytację – najbardziej chyba znany fragment z „Thais”. Ta chwila daje mi energię na drugą część spektaklu, przepiękna muzyka.
          Bardzo się ucieszyłem z tej propozycji. Na kolejne spektakle Thais zapraszam w następnym sezonie artystycznym w Operze Bałtyckiej, gdzie również wystąpię w polskiej prapremierze brazylijskiej opery Jorge Antunesa "Olga". To będzie duże, artystyczne wyzwanie.

           W Polsce pojawia się coraz mniej recenzji, nawet po wielkich wydarzeniach artystycznych, ale w innych krajach jest inaczej. Pisano również o Pana występach i trzeba podkreślić, że zwykle były to bardzo pochlebne recenzje. Przywiązuje Pan wagę do recenzji?
          - Występuję ponad 25 lat na scenie i faktycznie sporo o mnie pisano. Zawsze je czytam. Pamiętam, gdy dużo śpiewałem w Hiszpanii, jeszcze przed kryzysem, zawsze po premierze, na drugi dzień, wychodziłem z hotelu na kawę do baru, brałem pierwszą lepszą gazetę i już była na pierwszej albo drugiej stronie obszerna recenzja z poprzedniego wieczoru. Nawet się zastanawiałem, że ktoś to musiał szybko w nocy napisać i muszę powiedzieć, że nie dostałem nigdy złej recenzji, czasami, co naturalne, były jakieś uwagi na temat drobnego niedociągnięcia, które ktoś niestety zauważył.
           Pochlebne recenzje bardzo mnie cieszą. Chcę także powiedzieć, że po premierze „Thais” w Operze Bałtyckiej ukazały się recenzje w gazetach i na portalach internetowych. Były to bardzo dobre recenzje zarówno o spektaklu, jak i o mnie. Nie dość, że byłem zachwycony rolą, to jeszcze dostałem wysokie oceny.

          Przez całe zawodowe życie najczęściej jest Pan w podróży. Proszę powiedzieć, gdzie znajduje się Pana dom – nie myślę tu o budynku, tylko o miejscu, o którym może Pan powiedzieć: „wracam do domu”.
          - Jest to na pewno Warszawa, chociaż moja partnerka pochodzi z Estonii. Teraz jesteśmy w Warszawie, bo mamy prawie 3-letniego synka, ale jego mama ma stałą pracę w Estonii. Od września, po zakończeniu urlopu macierzyńskiego i wychowawczego, będziemy funkcjonować trochę na dwa kraje i łączyć wszystkie obowiązki z moimi wyjazdami.
           Cały czas prowadzę cygańskie życie, ale jeszcze mi się to nie znudziło. Myślę, że nie potrafiłbym siedzieć w jednym miejscu. Oczywiście, dom jest w Warszawie, mamy też letnie mieszkanie w Hiszpanii, bo bardzo lubimy tam spędzać czas i trzeci dom będzie pewnie niedługo w Estonii. Podróży raczej przybędzie, ale nie wiem, czy potrafiłbym bez nich żyć i mieszkać w jednym tylko miejscu. Uwielbiam podróże i nawet jak mamy kilka wolnych dni, to staramy się gdzieś wyjeżdżać. Podczas długiej majówki byliśmy z przyjaciółmi w Eger, na Węgrzech, bardzo dużo chodziliśmy, zobaczyliśmy wiele ciekawych zabytków, nawet piękne jaskinie na granicy wegiersko-słowackiej, wieczory spędzaliśmy przy karafce dobrego, lokalnego wina i odpoczywaliśmy. Nasz syn jest już prawdziwym podróżnikiem!
          Mogę powiedzieć, że jednak jestem Warszawiakiem, bo tam się urodziłem, tam mieszkają moi rodzice, stamtąd pochodzi cała moja rodzina. To źródło, do którego wracam, jest jednak w Warszawie.

          Mam nadzieję, że na Podkarpacie będzie pan artystycznie powracał.
          - Bardzo bym chciał. Filharmonia Rzeszowska była jedną z pierwszych filharmonii, które mnie zaprosiły po wygranym konkursie w Pampelunie, organizowanym przez José Carrerasa. Śpiewałem w Rzeszowie recital na zaproszenie pana Adama Natanka.
          Jeśli otrzymam zaproszenie na kolejne edycje Muzycznego Festiwalu w Łańcucie, na Festiwal im. Adama Didura do Sanoka czy na koncert abonamentowy do Filharmonii Podkarpackiej, to bardzo chętnie przyjadę. Uwielbiam jeździć po Polsce, jest jeszcze wiele miejsc, w których chciałbym być i zaśpiewać.

Z panem Marcinem Bronikowskim, światowej sławy polskim barytonem rozmawiała Zofia Stopińska 23 maja 2019 roku w Rzeszowie.

Nieopisana jest siła tego miejsca, którą należy cenić i która też uskrzydla.

          W Leżajsku trwa XXVIII Międzynarodowy Festiwal Muzyki Organowej i Kameralnej, a 24 czerwca 2019 roku odbył się już piąty koncert w ramach tej imprezy. Wykonawcami koncertu byli: Chopin Quartet, który bardzo interesująco wykonał mało znane dwa kwartety smyczkowe Stanisława Moniuszki, d-moll i F-dur, a występ zespołu poprzedził świetny recital organowy Jarosława Wróblewskiego, który z wielkim powodzeniem występuje nie tylko w Polsce, ale także za granicą, m.in. w Czechach, Austrii, Niemczech, Szwajcarii i na Ukrainie. Rozmowę z tym wybitnym artystą rozpoczęłam od pytania o programy jego recitali.

          Zofia Stopińska: Rozmawiamy przed koncertem, ale spojrzałam do folderu i myślę, że planując program recitalu w Leżajsku, myślał Pan z pewnością o instrumencie znajdującym się na chórze organowym w nawie głównej leżajskiej Bazyliki.
          Jarosław Wróblewski: Tworząc program koncertów organowych, zawsze należy wziąć pod uwagę instrumentarium, z którym będziemy mieli do czynienia. Tak też jest w przypadku koncertu w Leżajsku.
          Historia tego instrumentu, wszystkie momenty prób rewitalizacji, zmiany brzmienia czy zagadnień konstrukcyjnych były wielokrotnie opisywane. Można na nim grać bardzo różnorodny program, ale postanowiłem, że wykonam utwory niemieckich twórców, którzy działali prawie w tym samym czasie.
          Zaczynam recital dziełem Jana Sebastiana Bacha, bo instrument ze swoją piramidą Pryncypałów może oddać intencje kompozytora, a wykonam Preludium i fugę d-moll BWV 539. Fuga zwana jest także skrzypcową, bo jest transkrypcją kompozytora utworu skrzypcowego. Bach dokonał bardzo ciekawego połączenia – transkrypcja delikatnego brzmienia skrzypiec, które nie są predestynowane do grania polifonii, na instrument organowy, gdzie polifonia jest chlebem codziennym.
          Środkowe ogniwo stanowić będzie dzieło Christiana Heinricha Rincka. To kompozytor klasyczny, który jest dominującą postacią tego nurtu w twórczości organowej. Z tego okresu mamy także utwory Wolfganga Amadeusza Mozarta, które jednak nie są przez kompozytora przeznaczone na organy, tylko na pozytywkę, a wykonując je na organach, dokonujemy transkrypcji. Sięgnąłem po Koncert fletowy Christiana Heinricha Rincka. Muzyka tego kompozytora nasycona jest mocno idiomem operowym, co również wyraźnie słychać w tym utworze.
          Trzeci utwór to dzieło Johanna Gottfrieda Rittera – kompozytora wczesnoromantycznego, badacza muzyki dawnej i twórcy pierwszej historii muzyki organowej. Fascynował go barok i pomimo, że jego cztery sonaty organowe są tylko częścią dorobku kompozytora na ten instrument, to przeszły do kanonu muzyki organowej. Spośród nich wybrałem do programu II Sonatę w tonacji e-moll, która zakończy mój recital.
Chcę podkreślić, że Ritter miał również do czynienia z oryginalnymi barokowymi instrumentami i mimo, że jest to twórczość romantyczna, to powstawała w oparciu o idiom barokowy.
          Część koncertu, którą dzisiaj wykonam, zamyka się jedną klamrą stylistyczną – od Bacha przez Rincka do Rittera.

          Będzie Pan potrzebował asystenta? Pytam dlatego, że instrument nie jest łatwy w obsłudze, wszystko trzeba realizować w trakcie gry – mam tu na myśli zmiany rejestrów, włączanie połączeń pomiędzy manuałami i przewracanie kartek zapisu nutowego.
          - Jest to instrument, który wymaga pomocy asystenta. W historii muzyki organowej od najdawniejszych czasów są opisy pracy registrantów czy pomocników kalikantów. Podczas dzisiejszego koncertu, a szczególnie w przypadku Sonaty Rittera, będę potrzebował pomocy tutejszego organisty – pana Jarosława.
Dwa pozostałe utwory nie wymagają tak częstych zmian registracyjnych i można je wykonać samodzielnie.

          Dobieranie rejestrów przez grającego do wykonania każdego utworu przypomina mi malowanie obrazu. Koncertujący organiści za każdym razem zasiadają przy innym instrumencie i za każdym razem trzeba starannie przygotować zestawy głosów, wybrać je tak, aby jak najlepiej oddać intencje kompozytora i jednocześnie pokazać walory instrumentu.
          - W historii muzyki, nie tylko organowej, dostrzegamy pewne prawidłowości. Zapisy muzyki dawnej nie były opatrzone dużą ilością oznaczeń wykonawczych. Kompozytorzy nie zapisywali swoich intencji. Aby dobrze ją grać, należało znać konwencję wykonawczą tamtego czasu.
          W miarę upływu czasu dostrzegamy proces coraz częstszego zapisywania intencji kompozytora, aż do sytuacji, kiedy – chociażby w symfoniach Berlioza czy Mahlera, ilość oznaczeń wykonawczych jest tak wielka, że tekst staje się mniej czytelny.
          Organista, siadając do każdego instrumentu, musi dokonać adaptacji brzmieniowej utworów. Instrumenty, na których gramy, dają tak dużą ilość dopuszczalnych kombinacji i możliwości stylistycznie, że dobór registracji musi się odbywać według kategorii nadrzędnych.

          Co jest tą kategorią nadrzędną?
          - Dramaturgia przebiegu całego recitalu. Trudno narażać publiczność na słuchanie muzyki tylko głośno, bo staje się to nużące. Przygotowując recital, albo jego część, musimy sobie wyznaczyć jakiś centralny punkt napięcia dramaturgicznego i w odniesieniu do tych punktów podążać z registracją.

          Jestem przekonana, że zarówno to miejsce, jak i instrument inspirują artystę w sposób szczególny.
          - Obcowanie z dziełem sztuki jest chyba kluczem do odpowiedzi na to pytanie. Jestem człowiekiem, który kocha historyczne artefakty. Kolekcjonuję stare rzeczy: obrazy, bibeloty, monety...
          Nie robię tego ze względów komercyjnych czy snobistycznych. Olbrzymią satysfakcję daje mi możliwość dotknięcia rzeczy, którymi się posługiwały poprzednie pokolenia, ludzie, których już dzisiaj z nami nie ma, a te rzeczy nas swoiście z nimi łączą.
          Podobnie jest z instrumentami organowymi oraz zabytkowymi wnętrzami. Będąc w Leżajsku można sobie wyobrazić rzesze pielgrzymów, prawdopodobnie miliony ludzi, którzy przychodzili do tego miejsca i pozostawili siłę duchową, która jest wyczuwalna.
           Tak samo instrument, na którym od pokoleń grali organiści i chcieli na nim pokazać swoje umiejętności, rozwijali tu swój talent, ubogacali duchowo słuchaczy. To jest nieopisana siła miejsca, którą należy cenić i która też uskrzydla.

          Pewnie do takich miejsc trafia Pan głównie latem, bo w czasie trwania roku akademickiego ma Pan mniej czasu na dalekie podróże. Jest Pan przecież pedagogiem i prodziekanem Wydziału Instrumentalnego Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina w Warszawie.
          - Z tymi obowiązkami związane są duże ograniczenia, mimo usilnych prób poradzenia sobie ze wszystkim i chęci kontynuowania każdej ze sfer mojej działalności w sposób jak najbardziej szeroki i zintensyfikowany. Zawsze trzeba wybierać, ale przecież podczas całego życia musimy wybierać lepszą cząstkę z sytuacji, które nas dotyczą. Myślę, że aktualnie udaje mi się, z dużą satysfakcją dla mnie i dla otaczających mnie ludzi oraz sytuacji, wywiązywać się ze swoich obowiązków.
          Oczywiście, sprawowanie funkcji na uczelni ogranicza możliwości ćwiczenia i koncertowania, także nieraz z zazdrością patrzę na kolegów, którzy mają więcej czasu na poszerzanie swojego repertuaru i na koncerty. Jestem przekonany, że jeszcze nadejdzie taki czas, kiedy również i ja będę mógł to robić bez żadnych ograniczeń.

          Wprawdzie kosztem wypoczynku, ale wakacje może Pan poświęcić na podróże koncertowe.
          - Tak, to jest ten najpiękniejszy czas w ciągu roku, kiedy rzeczywiście bez żadnych ograniczeń mogę się poświęcić koncertowaniu i podróżom w różne miejsca, poznawaniu nowych instrumentów, nowych ludzi, wykonywaniu repertuaru, który udało się poszerzyć w czasie trwania roku akademickiego.

          Wiem, że fascynuje Pana muzyka kameralna. Znajduje Pan czas na uprawianie jej?
          - Muzyka kameralna jest właściwie kwintesencją muzykowania i aktualnie muzyka kameralna z udziałem organów również w Polsce zyskuje właściwą rangę.
Granie wspólne daje ogromną satysfakcję, ale rodzi także pewne problemy i ograniczenia.
          Nad repertuarem solowym pracujemy samodzielnie w dowolnym czasie, ale współpraca z instrumentalistami lub śpiewakami w formule kameralnej wymaga już dużej dyscypliny czasowej, znakomitego przygotowania i wielogodzinnego poznawania się, wyczuwania własnych reakcji, dyskusji o tym, co my tak naprawdę wspólnie chcemy stworzyć. Jest to zupełnie inna dziedzina i formuła, która wymaga też innych predyspozycji i nie zawsze osiągamy zamierzony sukces. Czasami różnice estetyczne pomiędzy artystami mogą być na tyle duże, że kompromisy musiałyby być daleko idące.

          Tegoroczny Festiwal w Leżajsku zainaugurował recital dyrektora artystycznego i Pana Mistrza – prof. Józefa Serafina, później wystąpiła jedna z jego wyróżniających się studentek. Pan należy do grona wychowanków, których nazwiska prof. Serafin często wymienia. Podczas ostatniej rozmowy Pana Mistrz wspomniał, że powoli należy przekazywać pałeczkę młodym, chociaż uważam to za kokieterię, bo gra nadal wspaniale.
Lata nauki pod kierunkiem prof. Józefa Serafina miały ogromny wpływ na Pana osobowość.
          - To był najważniejszy czas w moim życiu. Wyjechałem z rodzinnego Białegostoku i trafiłem do Warszawy, do Akademii Muzycznej, co z perspektywy białostockiej wydawało się nieosiągalne.
           Miałem szczęście, że trafiłem do klasy prof. Serafina, który nasączył mnie estetyką wykonawczą i dał młodemu studentowi możliwości koncertowania. Najbardziej jednak liczy się kontakt z wielką osobowością i klasą Profesora, który dzięki swojej cierpliwości i wielkim predyspozycjom pedagogicznym oraz wykonawczym stanowił i stanowi nadal dla mnie wzorzec.
          Każdy z nas – jego uczniów, jest inny i idzie swoją własną drogą, ale myślę, że ta główna linia i nurt, które Profesor wskazał, jest w każdym z nas. Fakt, że czas mija, zaczyna się dostrzegać od jakiegoś momentu. Młody student nie dostrzega mijającego czasu. Nawet nie dopuszcza się myśli, że kiedyś z naszym mistrzem będziemy współpracować na niwie kształcenia studentów.

           Podczas studiów z pewnością zdążyli się Panowie zaprzyjaźnić, bo człowiek z tak wielkim autorytetem może służyć radą i wsparciem nawet po zakończeniu studiów.
           - Oczywiście, nieustannie mamy pytania o kierunek rozwoju zawodowego, o podejmowanie ważnych decyzji – w moim przypadku wyjazdu za granicę w celu dalszego kształcenia. Profesor zawsze był bardzo pomocny.
          Chcę podkreślić także wielką rolę w procesie mojego kształcenia innego pedagoga, nieżyjącej już pani prof. Magdaleny Czajki. Oboje stali na różnych biegunach estetycznych i ja w tym biopolu musiałem się odnaleźć. To mi dało duże możliwości rozwoju – stałem się plastyczny i elastyczny w pojmowaniu muzyki.

           Sporo czasu spędził Pan w Salzburgu, gdzie najpierw Pan studiował w Hochschule für Misuk und dartsellende Kunst Mozarteum w klasie prof. Heriberta Metzgera, a po ukończeniu tych studiów z wyróżnieniem i nagrodą Ministra Republiki Austrii, kształcił się Pan na wydziale Katolickiej Muzyki Kościelnej i także uzyskał Pan dyplom z wyróżnieniem w specjalnościach: organy, dyrygentura chóralna, improwizacja organowa i kompozycja kościelna. Rozpoczął Pan tam działalność koncertową i współpracę z różnymi ośrodkami muzycznymi. Czy zastanawiał się Pan nad pozostaniem tam na stałe?
          - Zagraniczne wyjazdy są zawsze obciążone dużym ryzykiem, bo z jednej strony powstaje euforia związana z tym, że mamy okazję i możliwość poznania innego świata, innych zwyczajów, innej kultury, innych ludzi, innych rozwiązań organizacyjnych. Mamy możliwość bycia w innej sferze językowej i zawsze rodzi się pokusa zachłyśnięcia się tym wszystkim.
           Po jakimś czasie odezwała się u mnie ogromna tęsknota do kraju rodzinnego. Chciałem posługiwać się własnym językiem, być wśród ludzi, z którym dorastałem. Mimo, że ten powrót był dość trudny, bo po dziewięciu latach pobytu za granicą wraca się w swoistą pustkę, to podjąłem chyba najlepszą decyzję w moim życiu, że wróciłem do Polski, a to wszystko czego się nauczyłem, przekłada się na jakość mego działania w Polsce.
Mam przyjaciół, którzy pozostali za granicą i spotykając ich, wyczuwam wielką tęsknotę za ojczyzną.

          Jest mnóstwo młodych ludzi, którzy z wielką determinacją pracują wytrwale, bo chcą zostać dobrymi muzykami. Marzą o koncertowaniu i prowadzeniu działalności propagującej muzykę klasyczną. Nie jest to łatwe, bo dzisiejsze czasy nie sprzyjają temu gatunkowi muzyki i nie gwarantują dostatniego życia.
          - Z tym jest różnie. Obserwując swoich absolwentów, czy nawet jeszcze studentów, dostrzegam kilka nurtów rozwoju zawodowego. Wcale nie jest powiedziane, że artysta zajmujący się muzyką klasyczną musi „klepać biedę”. Bardzo celnie określił to podczas jednego z wystąpień jeden z naszych rektorów, mówiąc: „Szanowni Państwo. Muzyk jest zdyscyplinowany, kreatywny, pracuje w otoczeniu ludzi, a to są cechy managera, człowieka, który jest pożądany na stanowiskach kierowniczych. Dlaczego muzyk miałby nie zadbać o swoje miejsce i swój los we współczesnym świecie”.
           Te słowa potwierdza fakt, że wielu naszym absolwentom udaje się świetnie funkcjonować na rynku muzycznym. Grają dużo koncertów, mają możliwości tworzenia własnych formacji kameralnych, organizowania festiwali muzycznych.
           Są także osoby introwertyczne, które uprawiają swoją wspaniałą muzykę, ale czekają na odkrycie i tylko czasem to czekanie przynosi rezultat, ale niekoniecznie. To jest bardzo smutne, kiedy wybitnie utalentowani, młodzi ludzie, ale pozbawieni ekspansywności, która nasz współczesny świat ogarnia, w tym wartkim nurcie biegu świata przepadają.
           Naszym zadaniem – pedagogów i mentorów, którzy zajmują się kształceniem tych ludzi, jest próba niedopuszczenia do tego. Tych ludzi, którzy sami nie umieją się przebić przez tę powierzchnię świata, należy promować, dodawać im sił, tłumaczyć, że powinni przeprowadzić pewną pracę mentalną nad sobą, nie pozbywając się najbardziej wartościowych cech wewnętrznych.
To jest bardzo trudny problem, ale uświadamiając go sobie, jest szansa na pomoc tym ludziom, którzy są dzielni, wspaniali i w swojej miłości do muzyki heroiczni.

           Zadzwonił telefon, może ważny i powinien Pan odebrać.
          - To jest niestety budzik, który przypomina mi, że powinienem udać się już do Bazyliki, bo zbliża się czas koncertu.

           Słuchając z uwagą Pana wypowiedzi, nie spoglądałam na zegarek, a czas szybko biegnie. Mam nadzieję, że niedługo będzie okazja do kolejnego spotkania.
          - Ja też mam taką nadzieję. Dziękuję serdecznie za spotkanie i za rozmowę.

Z prof. Jarosławem Wróblewskim, znakomitym organistą i pedagogiem rozmawiała Zofia Stopińska 24 czerwca w Leżajsku.

Subskrybuj to źródło RSS