Spotkanie z Krzysztofem Jabłońskim
Wspaniałym wydarzeniem 50. Muzycznego Festiwalu w Łańcucie był koncert, który odbył się 18 maja 2019 roku. W sali balowej łańcuckiego Zamku wystąpił Krzysztof Jabłoński – znakomity, światowej sławy polski pianista, który od ponad 30 lat występuje na estradach Europy, obu Ameryk i Azji.
Krzysztof Jabłoński przyjechał do Łańcuta z młodą, utalentowaną pianistką Hsiao-Hsien Shen, która występuje jako Rita Shen i od niedawna często pojawiają się na estradach razem, grając utwory na cztery ręce.
Ramy planowanej części koncertu stanowiły utwory na cztery ręce: Taniec słowiański Antonina Dvořaka i Tańce węgierskie (nr: 1, 2, 3, 4, 5) Johannesa Brahmsa, a część środkową wypełniły utwory Fryderyka Chopina.
Krzysztof Jabłoński wspaniale wykonał cztery utwory, a były to kolejno: Walc As-dur op. 64 nr 3, Scherzo h-moll op. 20 , Etiuda c-moll op. 10 nr 12 „Rewolucyjna” i Polonez As-dur op. 53, a przed przerwą usłyszeliśmy jeszcze Grand duo Concertant E-Dur na fortepian i wiolonczelę na temat z opery „Robert Diabeł” Mayerbeera w wersji na cztery ręce.
Po przerwie przy fortepianie zasiadł Krzysztof Jabłoński i wykonał rewelacyjnie dwa arcydzieła Fryderyka Chopina: Balladę g-moll op. 23 oraz Andante spianato i Wielki Polonez Es-dur op. 22.
Planowaną część wieczoru zakończyły Tańce węgierskie Johannesa Brahmsa, które zawsze w dobrym wykonaniu podbijają serca publiczności. Oczywiście Artyści musieli dokonać wyboru i postanowili, że wykonają pięć pierwszych utworów z tego cyklu. Później były długie gorące brawa i owacja na stojąco, a podziękowaniem Artystów były bisy – pierwszy w wykonaniu duetu, a wieczór zakończył Krzysztof Jabłoński skrzącą się perlistymi kaskadami dźwięków Etiudą Ges-dur op. 10 nr 5, skomponowaną przez Fryderyka Chopina tak, że wykonawca gra jedynie na czarnych klawiszach.
Opuściłam salę balową łańcuckiego Zamku zachwycona i na długo w mojej pamięci pozostaną wspaniałe kreacje Krzysztofa Jabłońskiego, a szczególnie: Scherza h-moll, Etiudy c-moll „Rewolucyjnej”, Poloneza As-dur oraz Andante spianato i Wielkiego Poloneza Es-Dur.
Podczas krótkiego pobytu w Łańcucie pan Krzysztof Jabłoński znalazł czas na wywiad dla czytelników „Klasyki na Podkarpaciu” i zapraszam teraz do lektury.
Zofia Stopińska: Rozmawiamy przed koncertem, ponieważ później nie będzie czasu na dłuższe spotkanie, bo jeszcze dzisiaj wyjeżdżacie do Warszawy, gdzie jutro inaugurujecie 60. sezon Koncertów Chopinowskich w Łazienkach Królewskich.
W sali balowej Zamku w Łańcucie występował Pan już kilka razy zarówno jako solista, jak i kameralista i zawsze był Pan entuzjastycznie przyjmowany przez publiczność. Myślę, że pamięta Pan te koncerty i dobre wspomnienia towarzyszą Panu dzisiaj.
Krzysztof Jabłoński: Zawsze powroty w miejsca, które już znam, w których grywałem i z których wywiozłem bardzo miłe wspomnienia, są dla mnie sentymentalne, bo też pokazują, jak szybko płynie czas. Bardzo sobie cenię fakt, że mogę tu być, bo wyjeżdżając nigdy nie wiem, czy jeszcze kiedyś w te strony powrócę.
Tego koncertu nie możemy nazwać recitalem, bo tylko część programu wykona Pan sam. Będą też utwory na cztery ręce, a wystąpi z Panem młoda, utalentowana i piękna pianistka Rita Shen.
- Zauważyła pani, słuchając próby, że to faktycznie utalentowana pianistka. Szukam w muzyce partnerstwa, które daje mi wielką radość i to jest rozmowa bez słów. Wszystko w muzyce jest zapisane i jak mówimy tym samym językiem, to nie trzeba wcześniej prawie niczego ustalać. Między dwojgiem ludzi jest nić porozumienia. Jeśli jej nie ma, to można pracować w nieskończoność i nigdy nie będzie oczekiwanego efektu tej pracy. Potem siadamy z kimś innym przy instrumencie i okazuje się, że wszystko działa, nic nie trzeba ustalać, o niczym nie trzeba mówić, wystarczy tylko czuć i rozumieć muzykę podobnie, a wszystko staje się jasne. Oprócz talentu jest jeszcze kwestia osobowości, która albo przylega do kogoś, albo nie. Wspólne granie z Ritą Shen sprawia mi dużo radości.
Jako laureat Konkursu Chopinowskiego ciągle jest Pan proszony o granie utworów Fryderyka Chopina. Nie ma Pan dosyć?
- Nie mam dosyć, powiem więcej, dostałem bardzo zaszczytną propozycję z Narodowego Instytutu Fryderyka Chopina zarejestrowania kompletu dzieł kompozytora na płytach i ciągle jestem w tym projekcie blisko początku, bo nagrałem dopiero materiał na 7 płyt, a całość zmieści się na 22 krążkach. Trwa to również dlatego tak długo, że nagrywamy wszystko podwójnie, ponieważ gram także na instrumentach historycznych i to będzie około 44 płyt. To jest praca na kilka następnych lat, ale to potwierdza najlepiej, że nie mam Fryderyka Chopina dosyć, wręcz przeciwnie.
Zaangażowałem się w tę wielką pracę, bo to jest moje marzenie sprzed lat, które mam szansę zrealizować. Chcę to zrobić, bo poświęciłem temu kompozytorowi tak dużo miejsca w swoim życiu, że wydaje mi się, iż zbliżam się do swojego wymarzonego ideału wykonywania jego dzieł.
Zainteresowała mnie Pana decyzja o nagraniach na instrumentach historycznych, które zupełnie inaczej współpracują z grającym.
- Tak, a powiem nawet, że często nie współpracują i trzeba sprawić, żeby współpracowały. To jest duże wyzwanie, bo te instrumenty są już zmęczone życiem i często już nie grają tak, jakby mogły grać, tak jak grały w czasach swojej młodości.
Jest to do tego stopnia trudne zadanie dla mnie, że przed nagraniami na instrumencie historycznym nie mogę nawet dotykać fortepianu współczesnego, ponieważ różnica jest ogromna. Teraz już się trochę przyzwyczaiłem do tych zmian.
Przez wiele lat nie chciałem się zgodzić na granie na instrumentach historycznych, ale w końcu dojrzałem do tego momentu, w którym powiedziałem: „tak” i w sumie bardzo się z tego cieszę.
Bardzo dużo dowiedziałem się o dziełach Fryderyka Chopina, grając je na instrumentach z epoki.
Mam szanse wypróbowania różnych elementów brzmieniowych, pedalizacyjnych, frazowania, dynamicznej skali na instrumentach, na których dzieła te były pierwotnie wykonywane.
Najczęściej zapominamy, że współczesne fortepiany mają dużą skalę dynamiczną i o wiele dłuższy dźwięk, że wiele elementów tej muzyki ulega, w pewnym sensie, zniekształceniu, bo możliwości mamy dużo większe.
Ten projekt obejmujący nagrania wszystkich utworów Fryderyka Chopina na fortepianach współczesnych i historycznych, jest dla mnie „kopalnią wiedzy” i bardzo się cieszę, że mogę go realizować.
Myślę, że bardzo ważne w Pana karierze artystycznej były lata 1985-1992. To czas ważnych konkursów. W 1985 roku otrzymał Pan III nagrodę w XI Międzynarodowym Konkursie im. Fryderyka Chopina w Warszawie, w 1988 roku wygrał Pan w międzynarodowych konkursach pianistycznych w Palm Beach, Monzy i Dublinie, a rok później w Nowym Jorku i Tel Aviwie, gdzie otrzymał Pan Złoty Medal w Konkursie im. Artura Rubinsteina.
Czy konkursy otworzyły panu drogę na estrady świata?
- Z pewnością tak, ale najważniejszy dla rozwoju mojej kariery był Konkurs Chopinowski, bo od tego momentu wszystko potoczyło się inaczej. Pozostałe nagrody to zdobywałem raczej „z głodu”, bo było mi mało i ciągle marzyłem o I nagrodzie. Dlatego chciałem pojechać na inne liczące się konkursy, a przygotowując się do nich poznawałem muzykę innych kompozytorów. Dzięki tym konkursom otrzymałem także bardzo dużo propozycji koncertowych z różnych ośrodków muzycznych na świecie.
Konkursów ciągle przybywa, można powiedzieć, że jest ich już całe morze i chyba trochę maleje ich znaczenie.
- Można zdobyć wiele nagród w konkursach i to wcale nie oznacza, że dzięki temu kariera będzie się rozwijać. Można także zrobić karierę bez konkursu, ale wtedy oprócz talentu i pracy, potrzebna jest ogromna pomoc sponsorska i agencyjna. Konkursy nie są jedyną drogą na zaistnienie na światowych scenach i pozostanie na nich, ale wówczas młody artysta musi wykazać się wielkimi, wszechstronnymi umiejętnościami.
Tak jak pani wspomniała, konkursów jest tak dużo, że rocznie produkujemy setki, a nawet tysiące laureatów w skali globu i powstaje pytanie, czy wszyscy laureaci zdobywający czołowe miejsca, są aż tak genialni. Czasem wynika to tylko z faktu, że są to najlepsze osoby, które na dany konkurs przyjechały i niekoniecznie wszyscy są znakomici. Przez tę ilość nagrody zdobywane na konkursach zdewaluowały się. Dzisiaj nikogo już nie dziwi, że zaczynający karierę muzyk ma w życiorysie całą listę nagród i wyróżnień zdobytych w różnych miejscach.
Nie wiem, kiedy rozpoczął się Pana mariaż z muzyką kameralną, a na żywo słyszałam Pana tylko z wybitnymi polskimi wykonawcami – Tomaszem Strahlem i Konstantym Andrzejem Kulką, a wiem, że grał Pan muzykę kameralną na całym świecie ze sławnymi muzykami.
- Wszystko się zaczęło w tych stronach, bo na festiwalu „Bravo Maestro” w Kąśnej Dolnej. Przed laty dostałem miłe zaproszenie na ten Festiwal i pełniłem tam rolę „dyżurnego pianisty”, grywając z wieloma wybitnymi instrumentalistami. Wcześniej moje kontakty z muzyką kameralną powstawały bardziej z konieczności, bo często grałem utwór obowiązkowy w konkursie, w którym brałem udział, albo grałem obowiązkowo w zespole kameralnym w ramach nauki w szkole, a potem w czasie studiów. Później dość długo grałem wyłącznie solo albo z orkiestrami i nie miałem okazji ani zaproszeń do stworzenia zespołu kameralnego.
Dopiero podczas wspomnianego pobytu w Kąśnej Dolnej nawiązałem bardzo dużo kontaktów i spodobało mi się granie muzyki kameralnej. Powstało wtedy „Chopin Duo” z Tomaszem Strahlem, a potem dołączył do nas jeszcze Konstanty Andrzej Kulka i powstało „Kulka Trio”. W tych składach graliśmy dość często i nagraliśmy też wspólną płytę z kompletem dzieł kameralnych Fryderyka Chopina, które zmieściły się na jednym krążku, bo Chopin skomponował niewiele utworów kameralnych. Z Tomaszem Strahlem grywałem jeszcze podczas baletu „Fortepianissimo” w Teatrze Wielkim – Operze Narodowej. Później otrzymywałem wiele innych, bardzo interesujących propozycji i spodobało mi się to na tyle, że rozsmakowałem się w kameralistyce. Jeśli mam okazję z kimś współpracować, to robię to z wielką radością, bo samotności już się „najadłem” w życiu, będąc sam na scenie. W pewnym momencie człowiek chce się podzielić radością grania, tworzenia czegoś wspólnie.
Pianista wirtuoz pracuje zawsze sam, nawet jeśli gra recital, także sam jest na scenie, wyjątkiem są próby i koncerty z orkiestrami.
- To prawda, ale to jest także taki instrument – samowystarczalny. Inni instrumentaliści z konieczności tworzą zespoły albo grają z fortepianem i są w pewnym sensie skazani na współpracę z innymi osobami, natomiast my możemy ćwiczyć sami i także sami zagrać koncert. Nie stwarza to bezpośredniej konieczności związania się z kimś, ale jeśli udaje się to zrobić, to jest wspaniale, bo fortepian może być instrumentem kameralnym i można na nim grać dwudziestoma, a nie dziesięcioma palcami, co sprawia, że fortepian brzmi zupełnie inaczej niż pod ręką jednego pianisty. Grając na cztery ręce wykorzystujemy całą skalę instrumentu i sprawia to wielką przyjemność.
Nigdy nie pytałam Pana, czy jako mały chłopiec sam Pan wybrał fortepian, czy został Pan zachęcony przez rodziców.
- Przyznaję się, że zostałem zachęcony, ale nawet nie przez rodziców, którzy zaprowadzili mnie do przedszkola muzycznego, gdzie grałem przez rok na akordeonie. Na akordeonie także zagrałem swój pierwszy w życiu koncert w dużym studio Polskiego Radia we Wrocławiu. Miałem wtedy 5 lat, zagrałem dwa krótkie utworki i bardzo mi się to spodobało (śmiech).
Po tym koncercie pani, która uczyła mnie grać na akordeonie, zasugerowała, żebym spróbował grać na fortepianie i tak też się stało. Zacząłem naukę w szkole muzycznej we Wrocławiu i przez długich 12 lat pracowałem z panią Janiną Butor, a później kontynuowałem studia pod kierunkiem prof. Andrzeja Jasińskiego. Spotykałem się jeszcze przy klawiaturze z innymi pedagogami, jak Rudolf Kehrer czy Nikita Magaloff , ale pani Janina Butor i prof. Andrzej Jasiński to osoby, które odegrały w moim życiu ogromną rolę.
Wracając do pani pytania – wybór fortepianu to nie była moja decyzja, ktoś inny postanowił, a mnie się to bardzo spodobało.
W jakim wieku można rozpocząć naukę gry na fortepianie? Niedawno zobaczyłam zdjęcie malutkiego dziecka, które stało z miniaturowymi skrzypeczkami i smyczkiem w ręku. Pewnie to była forma zabawy, ale nie ma małych fortepianów, a krążą w Internecie różne nagrania małych „cudownych” wirtuozów fortepianu.
- Tak, to jest w pewnym sensie „choroba naszego czasu” i nie boję się tego tak nazwać, dlatego, że zbyt wczesne granie na instrumencie, a tym bardziej sięganie po bardzo skomplikowany, trudny repertuar fortepianowy w bardzo młodym wieku, kończy się, niestety, bardzo złymi nawykami. Dzieci nie mają dostatecznie dużych i silnych rąk, nie mają na tyle długich nóg, żeby sięgnąć do pedału i powstaje wtedy bardzo dużo złych nawyków. Zamiast grać swobodnie, dzieci się spinają, usztywniają, powstają zniekształcenia rąk, itd.
Rozpoczynające naukę gry na fortepianie dzieci powinny rosnąć razem z repertuarem. Jest bardzo dużo pięknych utworów, które można grać w zależności od wieku i umiejętności. Nie trzeba od razu grać III Koncertu Rachmaninowa i wiele innych nonsensownych przykładów mógłbym przytoczyć.
W czasie moich podróży także intensywnie zajmuję się pedagogiką i bez przerwy mam doświadczenia z pracy nad aparatem gry, który jest przesilony, ręce zniekształcone i wiele innych złych nawyków. Wszystko dlatego, że dzieci próbują grać trudne utwory na instrumencie, który jest dla nich jak wielki potwór, bo nie ma, tak jak w przypadku skrzypiec, malutkich fortepianików, które by rosły razem z dziećmi. Fortepian jest instrumentem dla dorosłych dużych rąk i powinno się na nim uczyć zgodnie z możliwościami dzieci, tak jak to było przez całe dziesięciolecia. Teraz najczęściej zamiast rozwijać technikę, umiejętność gry legato, ogólnomuzyczną wiedzę i sięgać po trudniejszy repertuar wtedy, kiedy uczeń jest fizycznie przygotowany do tego, ma dostatecznie duże, silne ręce i rozwiniętą technikę do danego utworu, to ambicje są tak duże, że mamy rodzaj wyścigów olimpijskich, kto szybciej dotrze do celu i zagra wspomniany III Koncert Rachmaninowa w wieku trzynastu lat.
Owszem, udaje się młodym ludziom nawet wygrywać wszystkie nuty, tylko nie ma w tym graniu muzyki, bo nie rozumieją, o czym grają.
Nie chodzi o to, żeby wszystkie nuty były zagrane, bo komputery też to potrafią, tylko żeby w tym była muzyka, wrażliwość, serce i ogólnomuzyczna wiedza, której często brak.
Pracę pedagogiczną rozpoczął Pan zaraz po studiach w Akademii Muzycznej we Wrocławiu, później uczył Pan dosyć długo w Akademii Muzycznej w Warszawie i chyba nadal uczy Pan w Calgary.
- W Warszawie rozpoczynałem pracę w Akademii Muzycznej, która później zmieniła nazwę na Uniwersytet Muzyczny Fryderyka Chopina, bo przez 14 lat latałem z Calgary do Warszawy. Aktualnie już nie pracuję w Warszawie i uczę na dwóch uniwersytetach w Calgary. Jestem także zapraszany do prowadzenia klas fortepianu przez organizatorów kursów mistrzowskich, a także uczę prywatnie, jeśli jest taka potrzeba. Od lat zajmuję się pedagogiką i sprawia mi to dużo radości.
Dlaczego zamieszkał Pan w Calgary? Tam jest podobno przepięknie, ale do Polski bardzo daleko.
- Zawsze gdzieś jest daleko. Jak jesteśmy w Łańcucie, to Calgary jest daleko (śmiech).
Zakochałem się tam przede wszystkim w przepięknej przyrodzie. To jest mało zatruty i mało zniszczony kawałek świata. Ciężko jest znaleźć takie miejsce na Ziemi. Kraj, który jest 32 razy większy od Polski, a ma mniej mieszkańców niż Polska. Sama prowincja Alberta jest terytorialnie ponad dwa razy większa niż Polska, a liczy tylu mieszkańców, co Warszawa.
Dla każdego jest dużo miejsca, jest bardzo dużo zwierzyny, przepiękne góry, jeszcze ciągle bardzo czyste powietrze i zdrowe środowisko. Dlatego tam zamieszkałem, pomimo, że Calgary położone jest na uboczu i nie możemy go nazwać wielkim centrum kulturalnym czy muzycznym.
Ma Pan czas korzystać z tych dobrodziejstw?
- Owszem, korzystałem, ale w ostatnich latach może trochę mniej, bo jestem „okropnie zajęty”, ale nawet zacząłem jeździć na nartach, bo ciągle mnie pytano, dlaczego mieszkam w Calgary i nie jeżdżę na nartach, nie chodzę po górach.
Nauczyłem się jeździć na nartach, zakochałem się w tym sporcie i nawet zaliczyłem parę wypadków, ale na szczęście zawsze wszystko dobrze się kończyło (śmiech).
Narciarstwo to dla pianisty trochę ryzykowny sport.
- Pewnie tak, ale na prostej drodze też można sobie zrobić krzywdę. Kiedyś spadłem ze schodów we własnym garażu, okropnie się potłukłem i nie mogłem ruszać ręką przez dwa tygodnie.
Może narciarstwo jest nie najlepszym sportem dla pianistów, ale jest to piękny sport. Kiedyś wjechałem na bardzo wysoką górę i po zejściu z wyciągu stanąłem na szczycie, panorama 360 stopni i bielutki śnieg wokół. Wtedy pomyślałem, że warto było pocierpieć i nauczyć się wszystkiego, żeby się znaleźć się w tym miejscu, bo tam nie można się znaleźć bez nart (śmiech).
Występuje Pan już na estradach świata ponad 30 lat i ma Pan w repertuarze ogromną ilość utworów. Czy są dzieła, które chciałby Pan jeszcze dodać do tej listy?
- Ta lista jest bardzo długa i mam świadomość, że za jednego życia nie dam rady wszystkiego zagrać, co bym chciał zagrać, dlatego, że w dużej mierze muszę realizować zamówienia organizatorów koncertów, szczególnie dotyczy to koncertów z orkiestrami, bo w recitalach mam zwykle więcej swobody i mogę zaproponować utwory, które chciałbym przedstawić. To sprawia, że na fortepianie mam przygotowane nuty tych projektów, które są zaplanowane na najbliższe miesiące czy lata. Przy tym bardzo zwariowanym życiu, połączonym jeszcze z działalnością pedagogiczną, zwykle nie ma już czasu, żeby nauczyć się czegoś dla przyjemności, o czym marzę. Tylko czasami się zdarza, że przychodzi zamówienie na repertuar, o którym od dawna marzyłem i wtedy jest wspaniale.
U schyłku życia na pewno będzie mi brakowało wielu utworów, które chciałbym mieć w repertuarze.
Słowo praca przewija się bardzo często w naszej rozmowie. Dzisiaj i jutro gracie koncerty, do których pilnie przygotowujecie się. Nie ma czasu na przyjemności.
- Sami wybraliśmy sobie taki zawód, nie narzekamy. Najczęściej tak jest, że znajdujemy się w odległym miejscu na ziemi i trzeba iść do pracy, bo do koncertu nie ma przyjemności, a po koncercie zazwyczaj trzeba wyjeżdżać na następny koncert. Bardzo rzadko można sobie pozwolić na pozostanie przez jeden dzień, aby odpocząć i zwiedzić miejsce, w którym gramy. Jak się chce coś zobaczyć, to trzeba się tam wybrać prywatnie, bo jak jedziemy do pracy, to koncentrujemy się na tym, żeby być w najlepszej formie w czasie koncertu, a potem wyjeżdżamy.
Szkoda, że zaraz po koncercie Państwo wyjeżdżacie.
- Takie jest życie. Jutro w południe gramy w Warszawie i nie ma możliwości, żeby jechać rano, bo to jest zbyt stresujące. Wolę przespać noc w miejscu, w którym będę grał.
Wystąpicie jeszcze w Polsce w najbliższych dniach?
- Nie, tym razem przyjechaliśmy tylko na te dwa koncerty. Będziemy w Polsce jeszcze w sierpniu i w listopadzie tego roku.
Bardzo Panu dziękuję za poświęcony czas dla czytelników „Klasyki na Podkarpaciu”.
- Ja również bardzo dziękuję za spotkanie i pozdrawiam Państwa serdecznie.
Z Krzysztofem Jabłońskim, jednym z najwybitniejszych pianistów naszych czasów rozmawiała Zofia Stopińska 18 maja 2019 roku w Rzeszowie, przed koncertem w ramach 58 Muzycznego Festiwalu w Łańcucie