W tym zawodzie nauka trwa całe życie
Miło mi, że mogę przedstawić Pana Marcina Bronikowskiego, którego natura obdarzyła wspaniałym głosem barytonowym. Artysta jest dobrze znany publiczności renomowanych europejskich teatrów operowych, ale w Polsce niezbyt często możemy go oklaskiwać. Kilka, a może już kilkanaście lat temu miałam szczęście być na znakomitym recitalu Marcina Bronikowskiego w Sanockim Domu Kultury w ramach Festiwalu im. Didura i dlatego bardzo się ucieszyłam, że Artysta został zaproszony na 58. Muzyczny Festiwal w Łańcucie i wystąpił w koncercie plenerowym z okazji 200. rocznicy urodzin Stanisława Moniuszki na dziedzińcu Zamku w Krasiczynie.
Solistami tego koncertu byli laureaci kilku edycji Międzynarodowego Konkursu Wokalnego im. Stanisława Moniuszki, a znaleźli się w tym gronie, oprócz Marcina Bronikowskiego, Aleksandra Kubas-Kruk, Urszula Kryger, Rafał Bartmiński, Adam Zdunikowski i laureat tegorocznego Konkursu Hubert Zapiór. Solistom towarzyszyła Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Podkarpackiej pod batutą Jiří Petrdlíka, a fragmenty listów Stanisława Moniuszki czytał aktor Henryk Talar.
Pomimo kapryśnej pogody koncert był bardzo piękny i został entuzjastycznie przyjęty przez publiczność. Marcin Bronikowski przepięknie wykonał pierwszą arię podczas tego koncertu, a była to aria Miecznika z opery „Straszny dwór” Stanisława Moniuszki, rozpoczynająca się od słów „Kto z mych dziewek”, w części drugiej zachwycił kreacją arii Escamilla „Votre Toast” z opery „Carmen” Georges’a Bizeta. Równie gorąco był oklaskiwany duet „Au fond du temple saint” z opery "Poławiacze pereł”, również autorstwa Bizeta, wykonany wspólnie z Rafałem Bartmińskim.
Bardzo się cieszę, że przed próbą Marcin Bronikowski znalazł czas na rozmowę.
Zofia Stopińska: To będzie Pana debiut na scenie Muzycznego Festiwalu w Łańcucie.
Marcin Bronikowski: To prawda, chociaż z Orkiestrą Filharmonii Podkarpackiej miałem już dwa albo nawet trzy koncerty, ale było to bardzo dawno, natomiast nigdy nie miałem okazji występować na Festiwalu w Łańcucie.
Trochę szkoda, że koncert z Pana udziałem nie odbywa się w Łańcucie, ale też dzięki temu pozna Pan inne przepiękne miejsce na Podkarpaciu – Zamek w Krasiczynie.
- Łańcut miałem okazję już kiedyś zobaczyć podczas podróży turystycznej, natomiast w Krasiczynie nigdy nie byłem, ale wiem, że to piękne i ważne miejsce na historycznej mapie Polski i z największą przyjemnością tam wystąpię.
Idąc na to spotkanie zastanawiałam się, czy pochodzi Pan z rodziny o tradycjach muzycznych?
- Owszem, ze strony mojej mamy. Cała rodzina ze strony mojego dziadka po kądzieli pochodziła z Poznania i była to przedwojenna muzykująca rodzina. Dziadek miał nawet skrzypce Stradivariusa, na których grał, ale w czasie wojny, niestety, gdzieś się zapodziały. Mama uczyła się w szkole muzycznej, miała absolutny słuch i nawet dostała ze szkoły pianino w prezencie za bardzo dobre wyniki w nauce, ale później jej życie potoczyło się inaczej i już nie kontynuowała dalszej nauki. Z pewnością z tej strony rodziny odziedziczyłem predyspozycje muzyczne i jestem pierwszym profesjonalnym muzykiem w rodzinie.
Rozpoczął Pan naukę gry na trąbce i podobno robił duże postępy. Kiedy postanowił Pan odłożyć trąbkę i zacząć śpiewać?
- Miałem chyba już około 15 lat. Wynikła dość zabawna sytuacja, bo przygotowywałem się w domu do zajęć z solfeżu i jednocześnie czekałem na stroiciela, który miał nastroić moje pianino.
Stroiciel śpiewał w dobrym chórze amatorskim (nawet czasami udzielał się w Teatrze Wielkim) i jak usłyszał mój głos, to powiedział, że nie można takiego dobrego "materiału" zaprzepaścić. Początkowo podchodziłem do jego słów bardzo sceptycznie, ale on umówił mnie na spotkanie z Jadwigą Dzikówną - ówczesną gwiazdą Teatru Wielkiego w Warszawie, która potwierdziła, że mój głos należy kształcić. Zacząłem się u niej uczyć prywatnie i robiłem na tyle duże postępy, że za jej namową pojechałem do Konserwatorium w Sofii na studia, które w 1992 roku ukończyłem dyplomem z wyróżnieniem. Przez cały czas utrzymywałem przyjacielski i profesjonalny kontakt z maestrą Jadwigą Dzikówną, która nawet w wieku 92 lat słuchała mojego śpiewu i dawała mi jeszcze różne wskazówki. Niestety, dwa lata temu zmarła. Nasza przyjaźń trwała do końca jej dni. Zawsze, jak tylko zjawiałem się w Warszawie, odwiedzałem ją i rozmawialiśmy o naszych życiowych problemach, a pod koniec wizyty Jadzia mówiła: „...stawaj teraz przy pianinie. Druga para uszu musi Cię usłyszeć i sprawdzić, czy wszystko jest dobrze”.
W Bułgarii trafił Pan także do wyśmienitego profesora Rusko Ruskova.
- Rusko Ruskov był wspaniałym pedagogiem i człowiekiem, a także bardzo znanym bułgarskim basem buffo i aktorem. Miał świetny głos i wspaniałą wiskomikę. Bardzo się zaprzyjaźniliśmy i odwiedzałem go również po zakończeniu studiów. Często bywał w Polsce, prowadził kursy we Wrocławiu, Dusznikach-Zdroju, był członkiem Jury konkursu moniuszkowskiego w Warszawie. Zawsze prosił, abym coś zaśpiewał i także mi doradzał. Jestem już niestety podwójnym sierotą wokalnym, bo Rusko Ruskov zmarł w 2015 roku i straciłem pedagogów, do których miałem bezgraniczne zaufanie w sprawach zawodowych. Nasze kontakty prywatne trwały przez ponad 20 lat moich występów na scenie i chyba nic już nie jest w stanie zmienić mojego głosu i techniki śpiewu, ale mimo wszystko staram sie bardzo kontrolować i wykorzystywać wiedzę, którą dały mi lekcje i znajomość z moimi pedagogami.
To byli najważniejsi Pana mistrzowie?
- Na pewno, chociaż później miałem także kontakty z wybitnym włoskim tenorem, Carlo Bergonzim, który nie widział potrzeby zmiany mojej techniki śpiewu, ale pomógł mi bardzo w interpretacji. Wspólnie pracowaliśmy m.in. nad partią Germonta (ojca) w „Traviacie”, czy nad Riccardo w „Purytanach” Belliniego. Mnie wydawało się wtedy, że wkładam duszę i serce w moją interpretację, a on zwracał mi jeszcze uwagę na niuanse w realizacji fraz. Nawet często śpiewał je sam, abym posłuchał różnic. To także były bardzo ważne konsultacje.
Miałem szczęście pracować po batutami wielu znakomitych dyrygentów, współpracować ze świetnymi reżyserami i każdy z nich miał wkład w mój rozwój.
Debiutował Pan w wielu 24 lat na scenie Opery Narodowej w Sofii jako Figaro w „Cyruliku sewilskim” Gioacchino Rossiniego i wkrótce zaczął Pan otrzymywać bardzo dużo propozycji występów w znanych teatrach operowych w Europie, ale z Polski zaproszeń nie było.
- To prawda, do tej pory częściej śpiewam za granicą. W Polsce zaśpiewałem kilkadziesiąt spektakli operowych i koncertów, ale tak jak już mówiliśmy, po raz pierwszy będę występował w ramach Muzycznego Festiwalu w Łańcucie. Jest sporo festiwali, na które nigdy nie otrzymałem zaproszenia, nie wiem, z jakiego powodu.
Jest to tym bardziej ciekawe, że śpiewał Pan m.in. z takimi znakomitościami, jak: Josè Carreras, Edita Gruberova, Andrea Boccelli, Sonia Ganassi, Juan Diego Florez, Rolando Villazon i wieloma innymi sławnymi artystami.
- Starałem się wiele korzystać ze spotkań z doświadczonymi już wykonawcami – na przykład z Editą Gruberovą, z którą śpiewałem wielokrotnie i nagrywałem płyty. Pierwsze nasze spotkanie było dość zabawne. Zostałem zaproszony do Opery w Bilbao do występu w mało znanej operze Donizettiego „Linda z Chamounix”. Jej zaproponowano rolę Lindy, a ja miałem być jej ojcem, Antoniem. Miałem wówczas może 28 lat, a ona już była panią w sile wieku. Jak mnie zobaczyła na pierwszej próbie, to zapytała: „Kto to jest? Nie ma takiej możliwości, żeby ten młody człowiek śpiewał rolę mojego ojca, bo to będzie śmieszne, nawet z bardzo dobrą charakteryzacją. Absolutnie nie zgadzam się”.
Zmartwiłem się, bo kontrakt był bardzo dobry i wszystko wskazywało na to, że go stracę z powodu mojego wieku. Po pierwszej próbie muzycznej Edita podeszła i przytuliła mnie mówiąc: „...świetnie śpiewasz, przygarbimy cię, dodamy siwiznę i zrobimy taką charakteryzację, że nikt nie pozna, że jesteś młodszy ode mnie a będziemy mieli wielką przyjemność razem śpiewać”. Tak się zaczęła nasza wielka przyjaźń. Wiele się od niej nauczyłem, zwłaszcza jeżeli chodzi o interpretację. Wystąpiliśmy potem razem jeszcze wiele razy i nawet nagraliśmy już teraz historyczną płytę Marii Stuard Donizettiego pod dyrekcją nieżyjącego już, wielkiego Marcello Viottiego.
Bardzo sobie cenię także kontakt z José Carrerasem. Wszystko się zaczęło od mojego zwycięstwa w bardzo znanym wówczas Konkursie im. Juliána Gayarre w Pampelunie (Hiszpania) i przyznania mi nagrody specjalnej za interpretację dzieł operowych przez José Carrerasa, który przewodniczył jury. Od tamtej pory wiele razy występowaliśmy na różnych scenach, również w Hiszpanii i w Polsce.
Trzeba podkreślić, że był Pan jedynym polskim śpiewakiem, którego José Carreras zaprosił do udziału w swoim koncercie charytatywnym z okazji 50-lecia UNICEF-u.
- To było bardzo miłe doświadczenie, bo zaśpiewaliśmy w pięknym warszawskim Teatrze Stanisławowskim w Łazienkach, w Boże Narodzenie 1996 roku.
Miałem szczęście występować pod batutami znakomitych dyrygentów – wymienię tylko dwa nazwiska z wielu – Lorin Maazel i Michel Plasson. Współpracowałem z wybitnymi reżyserami, wśród których byli m.in. Carlos Saura, Giancarlo Del Monaco (syn słynnego Mario Del Monaco), z którym pracowałem kilka lat temu przy realizacji opery „Carmen” u stóp twierdzy w Masadzie w Izraelu. Ten spektakl oglądało około 5 tysięcy osób w naturalnej scenerii Morza Martwego i pustyni izraelskiej.
Pracując z tak znakomitymi artystami, mogłem się nie tylko z nimi zaprzyjaźnić, ale także wiele nauczyć, bo w tym zawodzie nauka trwa całe życie.
Chcę, abyśmy cofnęli się jeszcze w czasie do lat studenckich, kiedy zaczął Pan uczestniczyć z ogromnym powodzeniem w konkursach wokalnych.
- Faktycznie, z powodzeniem startowałem w konkursach, chociaż nie spodziewałem się laurów, ponieważ nawet do tej pory bardzo nie lubię przesłuchań, zawsze mnie one irytowały i czułem się trochę jak "towar na targu", który ogląda się z każdej strony.
Konkursy są w zasadzie podobne, ale startowałem w nich z myślą, żeby wygrać. I kilka razy się tak zdarzyło, wygrałem, oprócz tego konkursu w Pampelunie, bardzo znaczące konkursy w Bilbao i Helsinkach.
Jednak zawsze był Pan w gronie laureatów, a to bardzo dużo.
- To prawda, a do tego zwykle jeszcze otrzymywałem przynajmniej jedną nagrodę specjalną albo wyróżnienie. Startowałem w konkursach za namową mojego profesora Rusko Ruskova, który ciągle mi powtarzał: „Musisz się pokazać. Jak chcesz coś osiągnąć, to musisz dać o sobie znać”.
Nie było wtedy jeszcze tak rozwiniętych mediów, jak Internet, komórki, Youtube i zaprezentować się można było tylko podczas konkursów i jeżeli nawet ktoś nie znalazł się w finale, to dał się poznać agentom i dyrektorom teatrów operowych, którzy przyjeżdżali na te konkursy i jeżeli ktoś im się podobał, to miał szansę na angaż.
Wiele moich znajomości zaczęło się w ten sposób.
Większość Pana sukcesów konkursowych przypadła na ostatnią dekadę ubiegłego stulecia, kiedy konkursy miały znaczenie i przede wszystkim organizowano ich o wiele mniej niż dzisiaj.
- Są także liczne studia operowe, a kiedyś ich nie było. Pierwsze, liczące się zorganizowano chyba przy teatrze operowym w Zurichu, a teraz są już prawie w każdej operze.
Może gdybym teraz rozpoczynał karierę, to zamiast jeździć na konkursy, szlifowałbym swoje umiejętności w takim studiu operowym, kto wie...
Jeździłem na ważne konkursy i kilka udało mi się wygrać, chociaż w kilku prestiżowych konkursach nie brałem udziału. Namawiano mnie do udziału w Międzynarodowym Konkursie Wokalnym w Tuluzie albo w Konkursie im. Królowej Elżbiety w Brukseli i nawet umawiałem się z Olgą Pasiecznik na wspólny wyjazd na ten konkurs, ale jak zobaczyłem, jak duży repertuar trzeba przygotować, to trochę z lenistwa stwierdziłem, że może jednak innym razem. Olga Pasiecznik pojechała i zdobyła wysoką nagrodę.
Ja zakończyłem swój udział w konkursach w Helsinkach, gdzie otrzymałem I nagrodę. Pomyślałem, że wystarczy mi już tego stresu i przygotowań konkursowych, chociaż jednak przez cały czas równolegle występowałem w teatrach operowych i brałem udział w różnych koncertach. Znacznie ciekawiej jest przygotowywać się do roli, którą później kreuje się na scenie niż szlifować ileś tam arii i pieśni i liczyć na przychylność jury czy wpasowanie sie w ich gusta.
Był Pan już znanym i cenionym barytonem, o czym najlepiej świadczy fakt, że w 2000 roku jako pierwszy polski baryton debiutował Pan na scenie Królewskiej Opery Covent Garden w Londynie partią Dandiniego w „Kopciuszki” Rossiniego. To było bardzo ważne wydarzenie.
Oczywiście, że było to ważne przeżycie, bo byłem pierwszym polskim barytonem po wojnie, który tam z sukcesem wystąpił, a wśród wykonawców partii solowych znaleźli się także Juan Diego Florez, Sonia Ganassi, Simone Alaimo czy Michele Petrusi. Produkcja „Kopciuszka” Rossiniego była przepiękna, reżyserowana przez team Moshe Leiser i Patrick Caurier, a dyrygował Sir Marc Elder. Miałem szczęście śpiewać w spektaklu, który zaszczyciła swoją obecnością królowa Elżbieta II z okazji nowego milenium, panował bardzo podniosły nastrój.
Wkrótce wystąpił Pan po raz pierwszy na scenie Teatro alla Scala w Mediolanie jako Escamillo w „Carmen” Bizeta. Śpiewał Pan w wielu wspaniałych teatrach operowych.
- To prawda, ale nie będziemy wyliczać, bo dla mnie jest ważne, żeby przez cały czas stać na scenie i jak najlepiej kreować swoje role, a czy to będzie La Scala, czy mały teatr operowy gdzieś tam, ma mniejsze znaczenie. Udało mi się wystąpić w kilku prestiżowych teatrach operowych, ale nigdy nie miałem ambicji, że muszę tam non stop śpiewać.
Bardzo się cieszyłem, gdy kilka razy zaśpiewałem w teatrach operowych czy festiwalach na Minorce, Majorce czy Teneryfie bo przy okazji miałem wspaniałe wakacje, znakomitą atmosferę, obok teatru były fantastyczne winiarnie. Wieczorem śpiewało się spektakl dla przyjmującej nas gorąco publiczności i to była prawdziwa frajda, a po spektaklu do późnych godzin trwały biesiady w lokalnych knajpkach z dobrym winem i atmosferą. Nie muszę koniecznie występować w La Scali, chociaż występy w tym teatrze były ważne w moim życiu i karierze.
Ma Pan w repertuarze ponad trzydzieści partii operowych.
- Nawet więcej, bo na pewno koło czterdziestu. Są wśród nich bardzo znane opery, jak „Cyganeria”, „Don Carlos”, „Traviata”, "Eugeniusz Oniegin" jak i wykonywane po raz pierwszy albo wykonane tylko jeden raz. Śpiewałem w Teatro La Fenice w Wenecji operę Masseneta „Le Roi de Lahore” („Król z Lahore”) – pięcioaktową, trwającą 5 godzin, która była chyba jeden raz wykonywana i raz nagrana, bodaj w latach 60 przez Joan Sutherland i na tym koniec.
Wystąpiłem też w operze „Jacobin” Dvořaka i ten spektakl został utrwalony na płycie. To nieznana, piękna opera, niestety rzadko wykonywana. W Polsce znana jest opera „Paria” Stanisława Moniuszki, ja śpiewałem „Parii” skomponowanej przez Gaetano Donizettiego. Znany włoski dziennikarz muzyczny Daniele Rubboli znalazł gdzieś na strychu starego teatru muzycznego rękopis partytury Donizettiego, opracował go i przygotował do wykonania. Zostałem zaangażowany do zespołu, który wykonał i nagrał operę „Paria” Donizettiego dla włoskiej firmy „Casa Bongiovanni”. Z tego, co wiem, opera została tylko ten jeden raz wykonana i nagrana. Śpiewałem też partie Hrabiego de Névers w operze Meyeerbera „Hugonoci”, wystawianej podczas festiwalu Martina Franca we Włoszech. Z tego spektaklu również jest nagranie dla włoskej firmy „Dynamic”. W Polsce nagrałem studyjną płytę z prawie nie znaną operetką Karola Szymanowskiego "Loteria na mężów", w Polskim Radio jest archiwalne nagranie "Goplany" Żeleńskiego ze mną w roli von Kostryna. Cieszę się, że występowałem w wielu pierwszych po latach wykonaniach, a może nawet prawykonaniach, oraz z tego, że tak dużo spektakli z moim udziałem zostało nagranych.
W Krasiczynie wykona Pan arię Miecznika ze „Strasznego dworu” Stanisława Moniuszki. Ma Pan w repertuarze dzieła polskich kompozytorów?
- Z tym jest trochę gorzej, ale szczycę się, że kilka lat temu byłem zaproszony na pierwsze wykonanie „Króla Rogera” Karola Szymanowskiego w Brazylii, podczas słynnego Amazońskiego Festiwalu Operowego w pięknym teatrze w Manaus. Dyrygent Fernando Malheiro, który kiedyś był na stypendium w Polsce, zakochał się w muzyce Karola Szymanowskiego i postanowił wystawić „Króla Rogera” w Manaus. Nie było jednak pieniędzy na pełen spektakl i skończyło się na wykonaniu koncertowym, a ja śpiewałem partę Króla Rogera.
Innych polskich pełnych oper nie śpiewałem, ale niedługo, bo pod koniec sierpnia, wystąpię w ramach festiwalu „Chopin i Jego Europa” w Warszawie w pełnym koncertowym wykonaniu „Strasznego Dworu” Stanisława Moniuszki w roli Macieja, a inne partie wykonają znakomici artyści, moi długoletni koledzy: Małgosia Walewska, Monika Ledzion, Arnold Rutkowski i Rafał Siwek. Wystąpimy pod dyrekcją Grzegorza Nowaka. Planowane jest wydanie studyjnej płyty ze „Strasznym dworem” w tej obsadzie.
„Halki” nie udało mi się nigdy zaśpiewać, ale może jeszcze wszystko przede mną. Śpiewam za to bardzo dużo polskich pieśni, które często włączam do repertuaru moich zagranicznych recitali.
Udało mi się nagrać pieśni Chopina, a oprócz tego wiele razy śpiewałem recitale ze wszystkimi pieśniami Mieczysława Karłowicza, które uwielbiam. Kilka lat temu z towarzyszeniem orkiestry kameralnej Intercamerata pod dyrekcją Jana Jakuba Bokuna nagraliśmy niektóre pieśni Karłowicza oraz Sonety miłosne Tadeusza Bairda, mamy w planach powtórzenie tego repertuaru na kilku koncertach w Polsce
Sporo utworów Stanisława Moniuszki musiał Pan poznać, przygotowując się do Międzynarodowego Konkursu Wokalnego im. Stanisława Moniuszki w Warszawie.
- To prawda, ale starałem się śpiewać polskie pieśni także podczas zagranicznych konkursów, jeśli tylko regulamin na to pozwalał.
Dwa lata temu zostałem zaproszony przez Filharmonię Sofijską w Bułgarii i tam zorganizowano mi duży recital z okazji jubileuszu 25-lecia mojej pracy artystycznej. Oprócz pieśni kompozytorów bułgarskich, w programie znalazły się pieśni Moniuszki, Karłowicza i Chopina.
Jak przyjmowana jest polska muzyka wokalna za granicą?
- Bardzo dobrze. Pamiętam owacje na stojąco po wykonaniu „Króla Rogera” w Brazylii, a przecież większość publiczności chyba nawet nigdy nie słyszała tam o Szymanowskim. Reakcja publiczności była zadziwiająca, fantastyczna. Podobają się bardzo pieśni Moniuszki, Chopina, a uwielbiane przeze mnie pieśni Karłowicza są zawsze gorąco przyjmowane.
Głos ludzki jest najpiękniejszym instrumentem i wykonawca ma go do dyspozycji w każdej chwili, ale jest to jednocześnie instrument „specjalnej troski”.
- Z jednej strony jest to instrument wygodny, bo zawsze jest "pod ręką". Czasami współczuję mojej partnerce, która jest altowiolistką i musi tę altówkę nosić przy sobie, a mój instrument nie ma tego problemu, chociaż w takim samym stopniu muszę o niego dbać. Staram się jednak podchodzić do swojego instrumentu normalnie – jak wszystko jest w porządku, to oznacza, że musi się odezwać i dobrze brzmieć.
Niestety, jest wiele czynników, które mają na wpływ na właściwe brzmienie głosu i nie mówię tu o technice, np. klimat, bo jest za sucho lub za wilgotno, ciśnienie, jest bardzo wysokie albo bardzo niskie, bardzo źle wpływa na głos kurz i wiele innych fruwających w powietrzu zanieczyszczeń. Trzeba pić dużo wody i dobrze się wysypiać przed występami, zawsze „dmuchamy na zimne” i staramy się stosować czasami nawilżacze, inhalacje. Trzeba uważać, ale jednocześnie starać się żyć normalnie.
Bywa tak, że artysta nie ma czasu na dobry wypoczynek przed koncertem.
- Czasami tak się zdarza, ale moja agencja zawsze dba, żebym miał czas także na wypoczynek. Nie jeżdżę na spektakl z dnia na dzień, jeśli lecę na występy, na przykład do Nowej Zelandii czy Australii, to zawsze mam co najmniej dwa dni na „wzięcie oddechu” i dopiero później rozpoczynam próby. Można sobie zrobić krzywdę, jeżeli się przeforsuje głos.
To samo dotyczy repertuaru. Miałem wiele propozycji zaśpiewania na przykład Nabucca albo Rigoletta, ale wiem, że nie są to partie stworzone na mój głos. Może kiedyś spróbuję je wykonać, ale na razie odmawiam. Do tej pory śpiewałem tylko taki repertuar, który według mnie i moich nauczycieli był odpowiedni dla mojego rodzaju głosu i myślę, że dlatego jestem wciąż w dobrej formie. Gdybym na przykład zdecydował się śpiewać partie Nabucca w młodym wieku, to najpewniej poradziłbym sobie, ale po kilku spektaklach śpiewania niewłaściwej dla głosu partii mógłbym zrobić krzywdę "aparatowi głosowemu" i w rezultacie szybko zakończyć karierę. Dlatego staram się mądrze dopierać swój repertuar.
Na początku naszej rozmowy stwierdziliśmy, że występuje Pan prawie wyłącznie na zagranicznych estradach, ale ostatnio czasem Pan śpiewa także w Polsce – niedawno oklaskiwała Pana publiczność Opery Bałtyckiej.
- Chcę podkreślić, że śpiewałem tam jedną z najwspanialszych ról, które do tej wykonywałem.
To „Thais” Jules’a Masseneta, która została po raz pierwszy wykonana w Polsce od 100 lat, bo tyle minęło od poprzedniego jej wykonania we Lwowie.
José Maria Florêncio, który od niedawna jest dyrektorem artystycznym i dyrygentem w Operze Bałtyckiej w Gdańsku, pomyślał, żeby wznowić „Thais” po 100 latach w Polsce i dostałem zaproszenie do wykonania głównej męskiej partii Athanaëla, która jest, obok samej Thais, wiodącą rolą. Zarówno wokalnie, jak i aktorsko poczułem się w roli Athanaëla fenomenalnie.
Wykonywałem wiele fantastycznych ról w życiu, ale ta rola jest bardzo wymagająca, przez cały czas jestem na scenie, a w sytuacjach, kiedy mógłbym na chwilę z niej zejść, w tej inscenizacji reżyser mnie umieszczał na dalszym planie, ale wciąż na scenie. Muzyka jest przepiękna i mimo, że mam tylko niewielką arię, jestem postacią trzymającą ten spektakl . Mam też moment, w którym chwilkę mogę odpocząć, leżąc u stóp skrzypaczki, która gra wspaniałą medytację – najbardziej chyba znany fragment z „Thais”. Ta chwila daje mi energię na drugą część spektaklu, przepiękna muzyka.
Bardzo się ucieszyłem z tej propozycji. Na kolejne spektakle Thais zapraszam w następnym sezonie artystycznym w Operze Bałtyckiej, gdzie również wystąpię w polskiej prapremierze brazylijskiej opery Jorge Antunesa "Olga". To będzie duże, artystyczne wyzwanie.
W Polsce pojawia się coraz mniej recenzji, nawet po wielkich wydarzeniach artystycznych, ale w innych krajach jest inaczej. Pisano również o Pana występach i trzeba podkreślić, że zwykle były to bardzo pochlebne recenzje. Przywiązuje Pan wagę do recenzji?
- Występuję ponad 25 lat na scenie i faktycznie sporo o mnie pisano. Zawsze je czytam. Pamiętam, gdy dużo śpiewałem w Hiszpanii, jeszcze przed kryzysem, zawsze po premierze, na drugi dzień, wychodziłem z hotelu na kawę do baru, brałem pierwszą lepszą gazetę i już była na pierwszej albo drugiej stronie obszerna recenzja z poprzedniego wieczoru. Nawet się zastanawiałem, że ktoś to musiał szybko w nocy napisać i muszę powiedzieć, że nie dostałem nigdy złej recenzji, czasami, co naturalne, były jakieś uwagi na temat drobnego niedociągnięcia, które ktoś niestety zauważył.
Pochlebne recenzje bardzo mnie cieszą. Chcę także powiedzieć, że po premierze „Thais” w Operze Bałtyckiej ukazały się recenzje w gazetach i na portalach internetowych. Były to bardzo dobre recenzje zarówno o spektaklu, jak i o mnie. Nie dość, że byłem zachwycony rolą, to jeszcze dostałem wysokie oceny.
Przez całe zawodowe życie najczęściej jest Pan w podróży. Proszę powiedzieć, gdzie znajduje się Pana dom – nie myślę tu o budynku, tylko o miejscu, o którym może Pan powiedzieć: „wracam do domu”.
- Jest to na pewno Warszawa, chociaż moja partnerka pochodzi z Estonii. Teraz jesteśmy w Warszawie, bo mamy prawie 3-letniego synka, ale jego mama ma stałą pracę w Estonii. Od września, po zakończeniu urlopu macierzyńskiego i wychowawczego, będziemy funkcjonować trochę na dwa kraje i łączyć wszystkie obowiązki z moimi wyjazdami.
Cały czas prowadzę cygańskie życie, ale jeszcze mi się to nie znudziło. Myślę, że nie potrafiłbym siedzieć w jednym miejscu. Oczywiście, dom jest w Warszawie, mamy też letnie mieszkanie w Hiszpanii, bo bardzo lubimy tam spędzać czas i trzeci dom będzie pewnie niedługo w Estonii. Podróży raczej przybędzie, ale nie wiem, czy potrafiłbym bez nich żyć i mieszkać w jednym tylko miejscu. Uwielbiam podróże i nawet jak mamy kilka wolnych dni, to staramy się gdzieś wyjeżdżać. Podczas długiej majówki byliśmy z przyjaciółmi w Eger, na Węgrzech, bardzo dużo chodziliśmy, zobaczyliśmy wiele ciekawych zabytków, nawet piękne jaskinie na granicy wegiersko-słowackiej, wieczory spędzaliśmy przy karafce dobrego, lokalnego wina i odpoczywaliśmy. Nasz syn jest już prawdziwym podróżnikiem!
Mogę powiedzieć, że jednak jestem Warszawiakiem, bo tam się urodziłem, tam mieszkają moi rodzice, stamtąd pochodzi cała moja rodzina. To źródło, do którego wracam, jest jednak w Warszawie.
Mam nadzieję, że na Podkarpacie będzie pan artystycznie powracał.
- Bardzo bym chciał. Filharmonia Rzeszowska była jedną z pierwszych filharmonii, które mnie zaprosiły po wygranym konkursie w Pampelunie, organizowanym przez José Carrerasa. Śpiewałem w Rzeszowie recital na zaproszenie pana Adama Natanka.
Jeśli otrzymam zaproszenie na kolejne edycje Muzycznego Festiwalu w Łańcucie, na Festiwal im. Adama Didura do Sanoka czy na koncert abonamentowy do Filharmonii Podkarpackiej, to bardzo chętnie przyjadę. Uwielbiam jeździć po Polsce, jest jeszcze wiele miejsc, w których chciałbym być i zaśpiewać.
Z panem Marcinem Bronikowskim, światowej sławy polskim barytonem rozmawiała Zofia Stopińska 23 maja 2019 roku w Rzeszowie.