wywiady

Z dr Tomaszem Ślusarczykiem o festiwalu Salezjańskie Lato

        Od 18 lipca trwa XXI Międzynarodowy Przemyski Festiwal Salezjańskie Lato. Od początku festiwal organizują: Przemyskie Centrum Kultury i Nauki Zamek, kierowane przez Renatę Nowakowską, oraz Parafia Salezjanów w Przemyślu. Dyrektorem artystycznym festiwalu jest niezmiennie pan Tomasz Ślusarczyk, którego poprosiłam o rozmowę, aby przybliżyć Państwu rozwój tego festiwalu, a przede wszystkim tegoroczną edycję.

          Na program tegorocznego Salezjańskiego Lata składa się dziesięć wspaniałych, różnorodnych kameralnych koncertów.
            - Nasz festiwal jest jak kalejdoskop, bo ciągle zmienia się również sama muzyka, która rozbrzmiewa w czasie koncertów i w różnorodności jest jej wyróżnik.
W czasie minionych dwudziestu lat ukierunkowaliśmy zarówno nasze zainteresowania, jak i oczekiwania publiczności. Staramy się kultywować tradycje, ale także idziemy z duchem czasu, a także upodobań publiczności. Dlatego staramy się ukazywać bardzo szerokie spektrum nie tylko form muzycznych, ale także wykonawców.
            Tegoroczną edycję opatrzyliśmy dodatkowym hasłem „Młodzi muzycy”, bo promujemy artystów, którzy dopiero zaczynają wchodzić na estrady koncertowe. Żyjemy w czasach, które nie sprzyjają rozwojowi kultury, w tym sztuki muzycznej i stąd też idea, aby jak najszerzej ukazać możliwości, a także wypromować młodych muzyków związanych z Akademią Muzyczną im. Krzysztofa Pendereckiego w Krakowie, jak i Uniwersytetem Muzycznym Fryderyka Chopina w Warszawie.
            W programach koncertów nie brakuje muzyki organowej, ale dominuje muzyka kameralna w najróżniejszych odsłonach – od recitali, poprzez koncerty zespołów kameralnych wykonujących muzykę klasyczną, ale nie zabraknie także muzyki jazzowej.

            Trzeba także powiedzieć o udziale muzyków, którzy kiedyś rozpoczynali naukę w przemyskiej szkole muzycznej, a teraz są znanymi i gorąco oklaskiwanymi artystami w Polsce i na świecie. Pan do tego grona się zalicza.
            - To prawda, że w Przemyślu wyrosłem i otrzymałem pierwsze szlify w edukacji muzycznej i po raz pierwszy zagrałem w orkiestrze. To było wiele lat temu. Dzisiaj cieszy mnie fakt, że młodzi ludzie, którzy w czasie kiedy ja studiowałem, zaczynali naukę w szkole muzycznej I stopnia, dzisiaj są już znanymi muzykami, a niektórzy z nich posiadają już stopnie i tytuły naukowe. Będąc wykładowcami wyższych uczelni, angażują się mocno nie tylko wykonując koncerty, ale także pomagają mi w układaniu programu i w organizacji festiwalu.
Wielu muzyków pochodzących z Przemyśla pracuje dzisiaj w różnych ośrodkach muzycznych: Kraków, Warszawa, Katowice, Wrocław, Łódź, Poznań. Długo mógłbym wymieniać ich nazwiska.

            W programach koncertów często znajdują się utwory, które mają związek z Przemyślem.
             - Festiwal głęboko korzeniami sięga tradycji. Z jednej strony jest to tradycja Salezjańskiej Szkoły Organistowskiej, związana z nurtem edukacyjnym i upowszechniania muzyki, bo Salezjanie nie tylko uczyli zawodowych organistów, ale także przygotowywali ich do odbioru sztuki, a przede wszystkim muzyki.
Z drugiej strony jest organizacja życia muzycznego i propagowanie dorobku przemyskich twórców.
            Nasze tegoroczne plany obejmowały 12 prawykonań, bo planowaliśmy zrealizować tyle koncertów i podczas każdego miało zostać wykonane jakieś dzieło albo cały cykl odnalezionych kompozycji nie tylko z tego regionu, ale także z różnych części Europy.
Na naszym festiwalu często zdarzały się takie prawykonania i było ich zazwyczaj pięć albo sześć.
Zrezygnowaliśmy w tym roku z 12 prawykonań, zadecydowały o tym względy ekonomiczne, bo w dzisiejszych czasach jest niezwykle trudno pozyskać środki.
            Trzeba podkreślić, że tegoroczny festiwal odbywa się dzięki wsparciu: Urzędu Marszałkowskiego Województwa Podkarpackiego, Urzędu Miejskiego w Przemyślu i Przemyskiego Centrum Kultury i Nauki Zamek. W tym trudnym czasie doceniamy tę pomoc.
             Często także impulsem do organizacji koncertów są także melomani, którzy przychodzą i słuchają muzyki z ogromnym zaangażowaniem. Podkreślają to zawsze wykonawcy koncertów.
Na nasze koncerty przychodzą nie tylko przemyscy melomani, ale także przyjeżdżają ludzie z różnych regionów Podkarpacia i to także jest bardzo cenne oraz budujące dla organizatorów.

             Warto także podkreślić piękne, wyjątkowe miejsca koncertów. W tym roku większość odbywa się w kościele Salezjanów, który ma wspaniałą akustykę i instrument organowy do celów koncertowych, ale część koncertów odbywa się w Zamku Kazimierzowskim i planowany jest koncert w kościele oo. Karmelitów. Występowali już młodzi muzycy, ale wielkim powodzeniem cieszył się koncert plenerowy na dziedzińcu zamkowym.
             - 23 lipca na dziedzińcu zamkowym wystąpił Voytek Soko-Sokolnicki z towarzyszeniem pianisty Andrzeja Tatarskiego. Podczas tego wydarzenia czuło się magię pięknego, historycznego miejsca, w którym rozbrzmiewała cudowna muzyka.
             Mówiąc o wyjątkowości tego wieczoru trzeba podkreślić, że śpiewakowi miał towarzyszyć inny pianista, który nie mógł jednak w tym dniu do nas przyjechać. W ostatniej chwili zgodził się go zastąpić wybitny pianista prof. Andrzej Tatarski, który zachwycił wszystkich wielkim kunsztem. Uważam, że już niewielu jest takich artystów, którzy reprezentują tak wysoki poziom.
Voytek Soko-Sokolnicki także śpiewał niezwykle pięknie.
To było niezwykłe, bardzo emocjonalne wydarzenie, bardzo ciekawie prowadzone przez obu Panów i uwieńczony bardzo ciekawymi dwoma filmami autorstwa pana Voytka Sokolnickiego.

             Natomiast ja wybrałam się na koncert, który odbył się w kościele Salezjanów 27 lipca, w wykonaniu zespołu trębaczy Starck Compagnay w składzie: Damian Kurek, Tomasz Ślusarczyk, Michał Tyrański oraz grający na kotłach Bartosz Sałdan i organista Daniel Prajzner. Królowała muzyka XVII i XVIII wieku. Koncert był wspaniały, a świątynia wypełniła się publicznością.
              - Po trwającej półtora roku przerwie po raz pierwszy spotkaliśmy się na dwóch koncertach, bo pierwszy koncert wykonaliśmy na festiwalu w Olsztynie, a drugi w Przemyślu. Dla mnie jest to jedna z bardzo ważnych formacji, bowiem 20 lat temu, jak stworzyliśmy ten zespół, grali w nim doświadczeni muzycy, a ja dopiero zaczynałem przygodę z muzyką. Dzisiaj jestem najstarszym członkiem zespołu, a pozostali członkowie to moi absolwenci i moi przyjaciele, Bartek Sałdan czy Daniel Prajzner, którzy będąc jeszcze uczniami Liceum Muzycznego w Przemyślu, bardzo aktywnie angażowali się w organizację festiwalu Salezjańskie Lato i po raz pierwszy występowali na nim jako artyści. Dzisiaj są uznanymi muzykami, posiadającymi stopnie naukowe doktorów sztuki i wykładowcami wyższych uczelni.
              Zespół Starck Compagnay nawiązuje do najstarszej tradycji kultywowanej w Polsce, czyli do jasnogórskiego korpusu trębaczy. Stąd też nazwa zespołu Starck Compagnay, pochodząca od nazwiska twórcy XVII-wiecznej trąbki zachowanej na Jasnej Górze, Hieronymusa Starcka.
              Naszym wielkim marzeniem i pragnieniem jest, żeby w niedalekiej przyszłości grać na kopiach instrumentu Starcka.
W archiwach jasnogórskich jest mnóstwo literatury, która powstała w XVII wieku i do dzisiaj nie jest wykonywana. Grając ją na kopiach instrumentów z tego okresu, wskrzesilibyśmy tę trębaczą tradycję.

              Na początku sierpnia, pod koniec festiwalu, koncerty będą się odbywać codziennie.
              - 1 sierpnia wystąpią: świetna krakowska sopranistka Katarzyna Wiwer i organista Artur Szczerbinin, absolwent szkoły muzycznej w Przemyślu, wychowanek Daniela Prajznera. Program wypełni muzyka z polskich tabulatur oraz fragmenty z kancjonału przemyskiego i staniąteckiego.
              Kolejny koncert (2 sierpnia) wykonają utalentowani studenci wspólnie z wykładowcami Katedry instrumentów Dętych Blaszanych Akademii Muzycznej im. Krzysztofa Pendereckiego w Krakowie – organista Piotr Michalik oraz Kwintet Instrumentów Dętych Blaszanych, zaprezentują bardzo ciekawy program.
              3 sierpnia koncert poświęcony będzie pamięci wybitnego polskiego saksofonisty Janusza Muniaka. Udało się zaprosić dwóch znakomitych amerykańskich muzyków: kontrabasistę Willema Von Hombracht’a i perkusistę Michael’a Majora, którzy wystąpią z dwoma polskimi artystami jazzowymi Joachimem Mencelem i saksofonistą Marcinem Ślusarczykiem. W programie znajdą się m.in. utwory zarejestrowane na ostatniej płycie Janusza Muniaka, zatytułowanej „Contemplation”.
Pierwsze dwa wymienione koncerty odbędą się o 19.30 w kościele Salezjanów, natomiast koncert jazzowy, jeśli pogoda na to pozwoli, wykonany zostanie na dziedzińcu Zamki Kazimierzowskiego.
              Ostatni koncert zatytułowany „Muzyka Cesarskiego Wiednia” w wykonaniu Starck Compagnay i Polskiej Orkiestry XVIII wieku, będzie pewną niespodzianką i klamrą łączącą nas z ubiegłorocznym XX Festiwalem.
Podczas tego koncertu wykonamy dzieła kompozytorów skupionych wokół dworu księcia arcybiskupa Karla von Liechtensteina-Kastelkorna. Są to utwory skomponowane pod koniec XVII wieku. To muzyka reprezentacyjna, niezwykle barwna, ciekawa, ukazująca szerokie spektrum brzmienia instrumentów dętych blaszanych i smyczkowych.
Koncert będzie prezentacją płyty, którą udało się nagrać w ubiegłym roku i jest to pamiątka jubileuszowa na trzecią dekadę Międzynarodowego Przemyskiego Festiwalu Salezjańskie Lato.

               Trzeba podkreślić, że wstęp na wszystkie koncerty jest wolny i pewnie także dzięki temu melomani tak licznie przychodzą na koncerty. Bez Salezjańskiego Lata trudno sobie wyobrazić przełom lipca i sierpnia w Przemyślu. Ten festiwal ma już swoją markę. Realizując tegoroczną edycję pewnie myśli Pan już o przyszłorocznej.
               - Jak już wspomniałem, nie udało się zrealizować prawykonań zaginionych dzieł i niedawno odkrytych i nigdzie nie wykonywanych. Mam nadzieję, że uda się zrealizować te koncerty w przyszłym roku, bo to są wspaniałe dzieła pochodzące z kancjonałów jarosławskiego i przemyskiego ss. Benedyktynek.
Mamy także przygotowane do prawykonania odnalezione w ubiegłym roku dzieła muzyki cerkiewnej. Pisali je polscy kompozytorzy na potrzeby cerkwi prawosławnej i grekokatolickiej.
Mam nadzieję, że uda nam się w przyszłym roku zrealizować te plany. Myślimy także o projektach dotyczących nagrań. Chcemy sięgnąć po muzykę organową pisaną przez przemyskich Salezjanów, a także po muzykę ewidentnie związaną z Przemyślem i Podkarpaciem.
               Przez lata udało nam się stworzyć duży zespół złożony z artystów i naukowców, którzy nas wspierają i służą nam radą. Ze smutkiem muszę także powiedzieć, że ostatnio odchodzą od nas. Mówi się, że nie ma ludzi niezastąpionych, ale tak nie jest. Brakuje nam kilku przyjaciół, którzy przez 20 lat bardzo się angażowali, a dzisiaj już ich nie ma. Chcę o nich powiedzieć, bo pomimo, że nie ma ich fizycznie, to żyją z nami poprzez pamięć o ich działalności.
               Odszedł Adam Erd, który był z nami od samego początku i ożywiał nasze instrumenty – stroił fortepiany, klawesyny, organy oraz odpowiadał za stronę medialną festiwalu.
               Druga taką osobą jest niewątpliwie ks. Stanisław Gołyźniak, który zmarł w październiku ubiegłego roku. Ksiądz Stanisław przez 10 lat współorganizował festiwal. Na jego barkach spoczywała realizacja koncertów, łącznie z noclegami i wyżywieniem artystów. Zdarzało się, że mieliśmy nawet ponad 100-osobowe zespoły i ks. Stanisław bez najmniejszego problemu potrafił znaleźć sponsorów i wszystkich wyżywić. Był bardzo skromnym człowiekiem, ale wielkiego ducha, wielkiej radości i wielkiej dobroci.
               Wspomnę jeszcze Wojtka Kazienko, pracownika Przemyskiego Centrum Kultury i Nauki, który przez wiele lat był odpowiedzialny za infrastrukturę koncertową: oświetlenie, pulpity, montaż sceny. Zawsze potrafił wszystko przygotować tak, że artyści czuli się bardzo dobrze podczas koncertu.
Nie ma z nami wspomnianych trzech panów, ale pamiętamy o nich i ich pracy na rzecz Salezjańskiego Lata.
               Mamy jeszcze cztery koncerty tegorocznego Salezjańskiego Lata na które serdecznie Państwa zapraszam. Bądźcie Państwo z nami 1 i 2 sierpnia w kościele Salezjanów, 3 sierpnia na Zamku Kazimierzowskim oraz 4 sierpnia w kościele oo. Karmelitów.

Z dr Tomaszem Ślusarczykiem, dyrektorem artystycznym Międzynarodowego Przemyskiego Festiwalu Salezjańskie Lato, znakomitym trębaczem i pedagogiem rozmawiała Zofia Stopińska

 

Czarowne dźwięki fletów zakończyły jubileuszowy festiwal w Leżajsku

       XXX Międzynarodowy Festiwal Muzyki Organowej i Kameralnej Leżajsk 2021 przeszedł już do historii. Ósmy i zarazem ostatni koncert festiwalowy odbył się 26 lipca i składał się z dwóch recitali. Wykonawcą pierwszego był Krzysztof Musiał, świetny organista młodego pokolenia, aktualnie pracujący w Akademii Muzycznej im. Grażyny i Kiejstuta Bacewiczów w Łodzi oraz w Miejskim Ośrodku Kultury w rodzinnym Brzesku.
       Wielkie możliwości brzmieniowe największych organów, znajdujących się na chórze w nawie głównej bazyliki oo. Bernardynów w Leżajsku, artysta starał się pokazać licznie zgromadzonej publiczności wykonując III Sonatę a-moll Augusta Gottfrieda Rittera oraz fragmenty (Spojrzenie na świat, Słodkie okowy miłości, Marność nad marnościami i Epilog) z wielkiego dzieła Petra Ebena zatytułowanego „Labirynt świata i raj serca”.
        W części drugiej wystąpiła Edyta Fil, wyśmienita flecistka, kameralistka i pedagog, do niedawna mieszkająca w Moskwie i ściśle współpracująca z tamtejszymi najważniejszymi ośrodkami muzycznymi. Oprócz Polski i Rosji Edyta Fil koncertowała również w Austrii, Chorwacji, Hiszpanii, Francji, Litwie, Łotwie, Ukrainie, Maroku i Szwajcarii. Program recitalu Edyty Fil w Leżajsku wypełniły dzieła dawnych mistrzów. Więcej na temat koncertu i czarownych dźwięków instrumentów, na których grała, oraz pobytu w Leżajsku dowiedzą się Państwo z zarejestrowanej po koncercie rozmowy.

        Pragnę Pani pogratulować wspaniałych wykonań i podziękować za ten koncert, ponieważ dla mnie miał on także wielkie wartości edukacyjne. Poznałam nowe możliwości fletu i przekonałam się, że to nieprawda, że znam ten instrument, a raczej instrumenty, bo grała Pani na najbardziej znanym flecie poprzecznym oraz na fletach altowych i basowym.
        - Cieszę się, że koncert się pani podobał. Przyjemnie mi słyszeć również o tym, że zaproponowałam coś nieznanego, bo wykonując koncerty mam także troszkę edukacyjny cel. Chciałam Państwu pokazać, jak może brzmieć flet, jaka jest niesamowita różnorodność brzmień fletu. Mało tego, używając technik współczesnych, różnych brzmień to można wykonać solowy recital na flecie i jest on ciekawy.
Grając klasycznym dźwiękiem nie spotykamy się z recitalami solowymi - flet występuje wtedy jako instrument w muzyce kameralnej, a towarzyszy mu najczęściej fortepian, klawesyn, gitara.
Wprowadzając różne odcienie, inne brzmienia czy też rozszczepiając dźwięk, pojawia się baza harmoniczna i flet może zabrzmieć ciekawie. Specjalnie używam różnych fletów – również fletu altowego i basowego, żeby kolorystyka była urozmaicona.

        Jestem przekonana, że wśród publiczności były osoby, które nigdy nie widziały fletu basowego, bo jeśli nawet czasem pojawia się w orkiestrze podczas koncertu, to nie widać go dokładnie.
         - Flet basowy w muzyce kameralnej jest mało słyszalny, a w solowej brzmi pięknym, pełnym dźwiękiem. Również jeśli gra się na flecie basowym z fortepianem, to mało go słychać, bo ma inne spektrum dźwięku.

        Zaproponowała Pani leżajskiej publiczność utwory znane z różnych wykonań i opracowań, ale do każdego dodała Pani coś, co w danym momencie dyktowało Pani serce. Kiedy zaczęła Pani stosować te różna techniki?
         - Każdy utwór, że tak powiem, przez siebie przepuściłam. Jak przystępuję do wykonania jakiegoś utworu, to nie potrafię nie spróbować, jak by to zabrzmiało, jeśli dodam pizzicato, a jak by to zabrzmiało, jakby tutaj dodać powietrza albo zagrać w kwintach, bo można grać w dwudźwiękach. Ta śmiałość jest coraz większa.
         Pamiętam, że wszystko się zaczęło kiedyś od utworu, który dzisiaj grałam – od wariacji „Les Folies d’Espagne” Marin Marais. Jak go ćwiczyłam, to słuchałam także różnych nagrań i wtedy natrafiłam na wykonanie Jordi Savalla. Ze zdziwieniem słuchałam, że w jednej wariacji artysta odwrócił smyczek i używał drzewca. Brzmiało to bardzo współcześnie, a powszechnie wiadomo, że to wielki specjalista muzyki dawnej.
W muzyce dawnej była bardzo duża swoboda wykonań i element improwizacyjny był bardzo mile widziany. Wtedy pomyślałam, że jak Jordi Savall może grać drzewcem, to ja pizzicato też mogę.

         Wypełnienie dźwiękiem fletu całego wnętrza bazyliki oo. Bernardynów w Leżajsku nie było łatwe.
         - Zazwyczaj tak jest, ale użycie współczesnych technik wydobycia dźwięku rozwija warsztat flecisty, a efekt air sound (powietrzny dźwięk) zawsze świetnie słychać nawet w dużych salach koncertowych.

         Po raz pierwszy występowała Pani w tej świątyni?
         - Tak. Jest to cudowne miejsce, fantastycznie się tutaj gra. To także zasługa publiczności, która jest wyśmienita. Dla występującego ważne jest, jak czuje, że ludzie słuchają. Myślę, że dzięki wieloletniej tradycji tego festiwalu ludzie się przyzwyczaili do przychodzenie na koncerty i słuchają z wielkim zaangażowaniem.
Takie festiwale, odbywające się zawsze w tym samym czasie i miejscu, są bardzo ważne. Wielu osobom urozmaicają życie rozrywkowe, ale mają dla nich także nie do przecenienia walory edukacyjne.

          Działając przez wiele lat w moskiewskim środowisku muzycznym, nie prowadziła Pani regularnej działalności pedagogicznej, ale uczyła Pani - dużo różnych kursów, lekcji mistrzowskich i warsztatów prezentujących współczesne techniki fletowe. Dlatego doświadczenie pedagogiczne ma Pani większe od niejednego nauczyciela.
          - Faktycznie tak było. Ja zawsze bardzo lubiłam uczyć i lubię się po prostu dzielić. Zawsze pasjonuje mnie, że jak coś odkryję, to mogę się tym podzielić, gdzieś dalej zaszczepić.
Natomiast po powrocie z Moskwy zamieszkałam w rodzinnym Lublinie i zaczęłam uczyć w szkole muzycznej, ale nadal prowadzę kursy i różne projekty. W 2020 roku otrzymałam stypendium Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego na napisanie podręcznika i nagranie płyty. Zarówno podręcznik jak i napisany przeze mnie cykl etiud mają na celu przybliżenie dzieciom technik współczesnych. Cały ten materiał jest oparty na muzyce historycznej, a konkretnie na tańcach z Tabulatury Jana z Lublina. Dzisiaj wykonałam dwa z tych tańców, są to utwory – etiudy.
W tym podręczniku jest też część z ćwiczeniami, część wyjaśniająca, a celem było stworzenie pomostu. Wiele osób się boi muzyki współczesnej i są to głównie ludzie dorośli, bo dzieci nie czują takich ograniczeń.

          Proszę powiedzieć więcej na temat celu, który chciała Pani osiągnąć, komponując etiudy i pisząc ten podręcznik.
          - Jak już wspomniałam, chciałam stworzyć pomost. Użyłam współczesnego języka wypowiedzi, nieznanego dzieciom w szkole, ale materiał harmoniczny jest znany, klasyczny i jeszcze do tego rytm taneczny.

          Niedawno w sieci zobaczyłam zdjęcia, na których otaczały Panią dzieci, a ujęcia wskazywały na dobry kontakt Pani z najmłodszymi.
          - Dzieci są świetne, ponieważ mają kreatywność, otwartość i trzeba do nich dotrzeć jak najwcześniej, zanim ta kreatywność skamienieje.Ten mój projekt skierowany jest do dzieci średnich i podstawowych szkół muzycznych.

          Miałam szczęście poznać Panią kilka lat temu i wtedy bardzo dużo Pani koncertowała jako solistka i kameralistka. Ostatnio pewnie tak samo, jak pozostali muzycy, koncertowała Pani rzadziej.
          - Faktycznie, w przerwach związanych z pandemią koncertów praktycznie nie było. Udało mi się na szczęście poprowadzić parę projektów w sieci. Były także kursy, ale było tego wszystkiego mniej niż w poprzednich latach i dlatego podwójna radość z dzisiejszego występu.
Fantastycznie, że można już powrócić do koncertów z udziałem publiczności, zwłaszcza w tak cudownym miejscu spotkać się z ludźmi i celebrować muzykę.

          Mam nadzieję, że działalność koncertowa będzie się już tylko rozwijać i Pani kalendarz będzie się także zapełniał propozycjami występów. Latem jeszcze ma Pani plany koncertowe?
          - Tak, a najbliższe koncerty mam już za tydzień. Z organistą Jakubem Garbaczem wystąpimy 31 lipca w Krościenku nad Dunajcem, a 1 sierpnia w Lutczy na Podkarpaciu.

          Można powiedzieć, że już odkryła Pani wszystkie możliwości fletu?
          - Nie, to jest proces, który przez cały czas trwa. To jest fascynujące i bardzo mi się podoba, że ciągle pojawia się jeszcze coś nowego.Żartowałam kiedyś, że te wszystkie efekty mieszkają we flecie i trzeba je tylko otwierać jak cudowną skrzyneczkę (śmiech).

          Już wspominałyśmy, że mieszkając dość długo w Moskwie występowała Pani często jako solistka i kameralistka. Czy utrzymuje Pani kontakty z tamtejszym środowiskiem muzycznym.
          - Oczywiście, tylko ostatnio są problemy z podróżowaniem. Niedawno otrzymałam zaproszenie na Festiwal im. Diagilewa. Już kilka razy telefonowano do mnie, ale jest kłopot z dojazdem.

          Działający w tamtejszym środowisku współcześni kompozytorzy, m.in. Aleksander Vustin i Nikolay Popov, dedykują Pani swoje utwory.
          - Jak tam mieszkałam, to często pisali dla mnie. Bardzo ciepło wspominam ten okres.

          Jednocześnie dobrze się chyba Pani czuje w rodzinnych stronach.
          - Oczywiście, dobrze być w swojej ojczyźnie. Mam wielką nadzieję, że rozwijać się będzie życie koncertowe w Polsce, że będę mogła także podróżować i występować za granicą, m.in. w Rosji.

          Bardzo się cieszymy, że jeden z pierwszych koncertów po pandemicznej przerwie odbył się w Leżajsku.
          - Ja także jestem zachwycona, że mogłam tutaj przyjechać na zaproszenie prof. Józefa Serafina, dyrektora artystycznego tego festiwalu. Poznaliśmy się dwa lata temu podczas wspólnego koncertu i wtedy prof. Serafin usłyszał nietypowe brzmienia moich fletów, które chyba mu się spodobały, bo zaprosił mnie na tegoroczny festiwal.
Dzisiaj trzeba się było przygotować do koncertu. Dlatego zobaczyłam tylko bazylikę oo. Bernardynów oraz jej otoczenie i jestem zachwycona. Mam nadzieję, że jutro rano odwiedzę wszystkie najciekawsze zakątki w Leżajsku.

Zofia Stopińska

Z prof. Krystyną Makowską-Ławrynowicz o Międzynarodowych Kursach Muzycznych w Łańcucie.

       O kończących się 47. Międzynarodowych Kursach Muzycznych im. Zenona Brzewskiego w Łańcucie rozmawiamy z prof. Krystyną Makowską-Ławrynowicz, dyrektorem artystycznym i naukowym tego wielkiego wydarzenia.

       Sądzę, że tegoroczną edycję łatwiej było zorganizować niż ubiegłoroczną.
        - To prawda. Nie musieliśmy przesuwać terminu rozpoczęcia, bo w ubiegłoroczną edycję rozpoczęliśmy o całe dwa tygodnie później i kursy kończyły się dopiero w sierpniu. W tym roku udało się rozpocząć kursy 1 lipca.
Niestety, niespodzianki zawsze się zdarzają, a zwłaszcza w trudnym okresie pandemii. Tym razem kilku profesorów w pierwszym turnusie i kilku w drugim turnusie nie mogło z różnych względów, przeważnie zdrowotnych, przyjechać. Nie mieliśmy pedagogów z Paryża, Moskwy i z Londynu. Wszyscy przepraszali i deklarowali, że chętnie przyjadą do Łańcuta w przyszłym roku.

       Pewnie też dlatego pojawili się młodzi pedagodzy, którzy prowadzili swoje klasy w Łańcucie po raz pierwszy, chociaż niektórzy znają te kursy doskonale, ponieważ byli ich uczestnikami.
        - Myślałam wcześniej o zaproszeniu do Łańcuta kilku młodych pedagogów, nawet jeszcze przed pandemią. Troszeczkę nam ubyło znakomitych pedagogów, którzy od lat byli z nami. W zeszłym roku zmarł prof. Wolfgang Marschner, prof. Walentyna Jakubowska, która od lat do nas przyjeżdżała, bała się przyjazdu do Polski z powodu pandemii.
        Rozmawiałam już wcześniej z kilkoma osobami, m.in. z obecną w tym roku Marysią Machowską, świetną skrzypaczką, koncertmistrzem Orkiestry Filharmonii Narodowej, oraz z Wojtkiem Koprowskim, solistą, kameralistą i pedagogiem, który prowadzi klasę skrzypiec w Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina. Oboje będąc uczniami szkół muzycznych II stopnia uczyli się u mojego małżonka, ale później studiowali już u innych profesorów, ponieważ mój mąż już odszedł. Uważam, że obydwoje są dobrymi filarami, na których można budować i wzmacniać nasze kursy.
        Zarówno Marysia Machowska, jak i Wojtek Koprowski prowadzili duże klasy skrzypków, a oprócz tego wystąpili również z koncertami w tzw. „sali balowej”, bo koncerty odbywają się, tak jak w ubiegłym roku, w sali Miejskiego Domu Kultury z powodu pandemicznych obostrzeń, które ograniczają ilość osób biorących udział w koncertach.
Jestem bardzo zadowolona z efektów ich pracy i z bardzo udanych występów.

        Pewnie zarówno pani Maria Machowska, jak i pan Wojciech Koprowski otrzymali zaproszenia na łańcuckie kursy w przyszłym roku.
        - Tak, bardzo podobało im się w tym roku i obiecywali, że z radością przyjadą za rok.

        Podczas tegorocznej edycji znakomici muzycy średniego pokolenia świętowali swoje jubileusze obecności w roli pedagogów Międzynarodowych Kursów Muzycznych w Łańcucie.
         - Największy jubileusz to 30-lecie pracy pedagogicznej na łańcuckich kursach prof. Tomasza Strahla, który świętował pierwszego dnia na drugim turnusie pięknym koncertem. Wystąpił w znakomitej asyście prof. Konstantego Andrzeja Kulki, prof. Klaudiusza Barana, Rektora Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina oraz dr hab. Wojciecha Koprowskiego. W tym fantastycznym koncercie wystąpiło aż czterech wychowanków prof. Tomasza Strahla. Podczas tego koncertu na estradzie działo się tak dużo, że nawet nie zauważyliśmy, kiedy ten koncert dobiegł do końca.
         Komplet publiczności był także na recitalu prof. Konstantego Andrzeja Kulki, który odbył się kilka dni później. Mieliśmy przede wszystkim okazję posłuchać utworów Karola Lipińskiego, które Profesor ukochał, a nie są one często wykonywane, stąd także mało znane publiczności.

         Po utwory Karola Lipińskiego sięgają zazwyczaj tylko wielcy mistrzowie ze względu na stopień trudności.
         - Ma pani rację, są bardzo trudne i podziwialiśmy Profesora, który niedawno uległ kontuzji barku, a potrafił z wielką lekkością je wykonać i porwał całą publiczność swoim występem.

         Wiem, że po raz dwudziesty prowadziła swoją klasę na kursach prof. Izabela Ceglińska.
         - Tak, to kolejny jubileusz, którego nie obchodziliśmy tak hucznie, bo mamy nadzieję, że dożyjemy srebrnego jubileuszu (25 lat) prof. Izabeli Ceglińskiej.
Podkreślę, że prof. Izabela Ceglińska wystąpiła z pięknym recitalem, a towarzyszył jej syn pan Krzysztof Cegliński, który jest bardzo dobrym pianistą. Znakomicie wykonali koronne dzieła: Sonatę g-moll Claude Debussy’ego i Sonatę A-dur Cesara Francka.

         W tym roku zajęcia odbywają się głównie w znajdującym się na terenie parku budynku Państwowej Szkoły Muzycznej im. Teodora Leszetyckiego w Łańcucie.
         - Nie tylko, bo zajęcia i koncerty odbywają się także w Miejskim Domu Kultury oraz w Liceum Ogólnokształcącym przy ulicy Grunwaldzkiej i w Zespole Szkół Technicznych, gdzie prowadzone są zajęcia z kształcenia słuchu, odbywa się kurs metodyczny, a także zajęcia wiolonczeli.
         Jesteśmy rozprzestrzenieni w czterech budynkach również ze względów bezpieczeństwa, bo dzięki temu nie gromadzimy się tłumnie w jednym czy dwóch obiektach. Na szczęście zarówno w ubiegłym roku, jak i w tym nikt nie zachorował.

         W tym roku odbywają się wszystkie zajęcia, które prowadzone były przed pandemią.
         - To prawda, bo w tym roku mamy wspomniane już zajęcia z kształcenia słuchu, kurs metodyczny, a także młodzież gra w zespołach kameralnych i orkiestrze.
W ubiegłym roku młodzież bardzo cierpiała bez zespołów kameralnych i bez orkiestr, bo na każdym turnusie są dwie orkiestry kameralne – oddzielnie prowadzone są próby orkiestry, w której grają dzieci, a w drugiej gra młodzież bardziej zaawansowana.

         Ilu uczestników zgłosiło się w tym roku?
         - Trochę mniej niż w latach ubiegłych. W pierwszym turnusie mieliśmy około 180 uczestników i w drugim tak samo. To w sumie jest ponad 350 osób, ale przed pandemią były lata, kiedy mieliśmy prawie 600 uczestników. W 2019 roku na naszych Kursach doskonaliło swoje umiejętności ponad 500 młodych instrumentalistów.

         Uczestnicy płacą za prowadzone zajęcia.
         - Tak, ale nie jest to opłata pełna, bo Międzynarodowe Kursy Muzyczne w Łańcucie odbywają się pod patronatem Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego i otrzymujemy także dotacje z Ministerstwa.

         Tegoroczne kursy już się kończą, ale Pani i organizatorzy planujecie kolejną edycję w przyszłym roku, która odbędzie się już może w normalnych warunkach.
         - Taką mamy nadzieję. W tym roku z powodu pandemii nie przyjechali do nas uczestnicy z zagranicy. Mamy jedynie pojedyncze osoby z kilku krajów. W minionych latach było co najmniej 10, a bywało, że mieliśmy 15 i 20 procent uczestników z zagranicy w stosunku do polskiej młodzieży.
         Mamy nadzieję, że w przyszłym roku będziemy mogli powitać w Łańcucie zarówno profesorów, jak i liczną grupę uczestników z zagranicy. W tym roku było także kilku profesorów z zagranicy: z Austrii przyjechali Roland Baldini i Edward Zienkowski, Helen Brunner z Anglii. Monika Urbaniak-Lisik ze Szwajcarii.
Jesteśmy przygotowani w przyszłości na liczniejszą obsadę, bo to również przyciąga zarówno polskich, jak i zagranicznych uczestników. Cały czas z optymizmem patrzę w przyszłość.

Z prof. Krystyną Makowską-Ławrynowicz, dyrektorem artystycznym i naukowym Międzynarodowych Kursów Muzycznych im. Zenona Brzewskiego w Łańcucie rozmawiała Zofia Stopińska 26 lipca 2021 roku

Iwona Lubowicz: "Do Rzeszowa wracam zawsze z wielkim sentymentem"

       W lipcowe niedziele Filharmonia Podkarpacka zapraszała na koncerty z cyklu „Filharmonia w plenerze”. Na potrzeby tego przedsięwzięcia przed budynkiem Filharmonii zbudowana została scena dla wykonawców, a na parkingu oddzielonym od ulicznego zgiełku gustownymi parawanami, stawiane były krzesła dla publiczności.
       Pogoda w lipcu nie zawsze dopisywała i na przykład trzeci koncert (18 lipca) z powodu burzy i rzęsistego deszczu organizatorzy musieli przenieść do sali koncertowej Filharmonii.
Orkiestrą Symfoniczną Filharmonii Podkarpackiej dyrygował wówczas Paweł Kos-Nowicki, a solistką była Iwona Lubowicz, świetna sopranistka urodzona na Podkarpaciu.
Z panią Iwoną Lubowicz rozmawiałam po próbie do tego wydarzenia.

       Koncert został zatytułowany „W rytmie walca”. Czy wszystkie utwory, które usłyszymy w Pani wykonaniu, będą w rytmie walca?
       - Nie wszystkie, utwory na koncert zostały dobrane, tak, by ich różnorodność sprawiła publiczności przyjemność w lipcowy letni wieczór. Orkiestra będzie tego wieczoru wiodła prym, bo gra przez cały czas, a ja będę, mam nadzieję, miłym dodatkiem.
       Bardzo się , cieszę, że wybór pozostawiono mnie, czasem repertuar narzucony nie jest odpowiedni do głosu, choć pasuje do całości. Wybrałam bardzo letnią, nastrojową arię Zuzanny z czwartego aktu opery „Wesele Figara” Wolfganga Amadeusza Mozarta. Akcja toczy się wieczór, w ogrodzie, wszyscy się chowają i zamieniają miejscami, a Zuzanna śpiewa piękną arię.
Zaśpiewam także dwie arie operetkowe w rytmie walca, a będą to aria i kuplety Adeli z operetki „Zemsta nietoperza” Johanna Straussa.
Na zakończenie wykonamy wspólnie z orkiestrą arię Noriny z opery „Don Pasquale” Gaetana Donizettiego, która jest również zabawna i miła do wysłuchania w letni wieczór.

       Wszystkie arie wybrała Pani z nurtu, który jest Pani bardzo bliski.
        - Zdecydowanie. Obecnie dość rzadko śpiewam repertuar operetkowy, ale będąc solistką teatru w Düsseldorfie, wykonywałam sporo tego repertuaru. W Niemczech jest duże zapotrzebowanie na operetkę i dobre wykonania są zawsze gorąco przyjmowane.
        Pragnę podkreślić, że repertuar operetkowy nie jest łatwy, wręcz wymaga ogromnej precyzji, finezji i doskonałej techniki wokalnej. Nie znaczy to, że utwory Mozarta i Donizettiego są łatwe, trudnością jest dostosowanie techniki do danego utworu . W operetce należy być bardzo skoncentrowanym, bo prawie w każdym takcie trzeba coś pokazać i musi wszystko być bardzo precyzyjnie „zgrane” przez solistów oraz orkiestrę. Dodatkowo jeszcze język niemiecki nie jest tak wdzięczny do śpiewania jak język włoski. Tylko znakomite wykonanie gwarantuje sukces tzn. dobra zabawę zarówno wykonawców, jak i publicznści.

        Wszyscy wykonawcy – soliści, orkiestra i dyrygent muszą ze sobą ściśle współpracować.
        - Z panem Pawłem Kos-Nowickim znamy się już od dawna, wiele razy współpracowaliśmy i zawsze byliśmy zadowoleni z końcowego efektu. Wykonując utwory, bardzo podobnie je czujemy i wszystko tak dobrze się układa, że nie trzeba wiele próbować. Trzeba także podkreślić, że Orkiestra Filharmonii Podkarpackiej przygotowana jest znakomicie. Jestem pewna, że koncert będzie fantastyczny.

        Rozmawiając w Rzeszowie, nie możemy pominąć faktu, że z naszym miastem i z Podkarpaciem jest Pani związana. Wiem, że nawet w czasie tego pobytu nie korzysta Pani z hotelu, tylko mieszka Pani u mamy.
        - Ja tutaj wracam zawsze z wielkim sentymentem. Przyjechałam z Warszawy i zatrzymałam się u Mamy w Kolbuszowej. Podczas każdego pobytu w Filharmonii Podkarpackiej towarzyszą mi ogromne emocje. Obok jest szkoła, w której spędziłam sześć wspaniałych lat, ucząc się w klasie fortepianu Pana Mikołaja Piatikowa. Ukończyłam również wydział wokalny w klasie pani Anny Budzińskiej. Uważam, że ten czas był dla mnie dużo ważniejszy od studiów, które później szybko minęły. Tutaj wydarzyło się bardzo dużo i mam wiele pięknych wspomnień.

        Z tą szkołą związana jest także Pani obecna rodzina, ponieważ zarówno mąż oraz jego siostra i brat także uczyli się w tej szkole.
        - W tym roku nasza córka zdawała egzamin do szkoły muzycznej II stopnia. Wcześniej nauczycielka ze szkoły muzycznej I stopnia pytała, u kogo będzie kontynuować naukę gry na skrzypcach. Wtedy jeszcze nad tym nie zastanawialiśmy się, dlatego nie mogliśmy odpowiedzieć i usłyszeliśmy: „…proponuję, aby córka uczyła się u tego samego nauczyciela, co Dawid”. Odpowiedziałam, że nie ma takiej możliwości, bo Dawid uczył się w Rzeszowie, a ja nie wyobrażam sobie, aby uczyła się z dala od rodziców. Potem nawet zastanawiałam się, że zarówno mój mąż Jakub jak i ja w tym wieku już rozpoczęliśmy naukę w innym mieście, z dala od rodziców. To były chyba inne czasy.

        Powiedziała Pani, że studia szybko minęły, ale przecież studiowała Pani najpierw w Polsce, a później za granicą.
        - Najpierw byłam studentką Wydziału Wokalno-Aktorskiego Akademii Muzycznej im. Karola Lipińskiego we Wrocławiu w klasie prof. Christiana Elssnera. Później wyjechałam na studia podyplomowe do Niemiec i tam też ukończyłam dwa kierunki studiów: w Hochschule für Musik Köln w klasie dawnej muzyki kameralnej prof. Konrada Junghänela, a także prawie równolegle Konzertexamen w klasie śpiewu solowego prof. Barbary Schlick.
         Później zaśpiewałam przesłuchanie do Deutsche Oper am Rhein w Düsseldorfie, gdzie zostałam solistką i być może śpiewałabym tam do tej pory, gdyby nie olbrzymia chęć powrotu do Polski. To nie były takie czasy jak dzisiaj, że wszystko było na wyciągnięcie ręki: rezerwacja hotelu, zakup biletu i podróż pociągiem czy samolotem.
Pamiętam, jak na studia jechałam autobusem z Rzeszowa do Kolonii 24 godziny, bo jeszcze nie było autostrady do Krakowa. Później było trochę lepiej, bo można było podróżować pociągiem – wprawdzie było dużo przesiadek, ale i tak było o wiele wygodniej. Jak już pracowałam, to mogłam latać samolotami, bo było mnie na to stać.
         Początek studiów w Niemczech zawdzięczam wyłącznie moim rodzicom, którzy mi wszystko finansowali przez pół roku. Później dostałam stypendium, a był taki okres, że dostałam dwa naraz.
Sam początek nie był łatwy, ale dzisiaj zrobiłabym to samo. Bardzo dużo się podczas tych studiów nauczyłam i dobrze ten czas wykorzystałam.

        Karierę śpiewaczki rozpoczęła Pani za granicą, a dopiero później przyjechała Pani do Polski i trafiła Pani do Warszawskiej Opery Kameralnej.
         - Nie stało się to z dnia na dzień, bo chciałam mieć pewność, że będę miała do czego wracać. W teatrze w Düsseldorfie miałam około 90 spektakli w sezonie, a doliczając do tego próby, byłam ciągle bardzo zajęta. Otrzymywałam harmonogram na cały rok i dokładnie wiedziałam, co będę robić w każdym dniu w czasie trwania sezonu.
         Będąc na wakacjach miałam w Warszawie koncert z Agatą Sapiechą i złożyłam wtedy podanie oraz całą potrzebną dokumentację w Warszawskiej Operze Kameralnej.
Obecny w biurze pan dyrektor Stefan Sutkowski przeczytał, co mam w repertuarze, stwierdził, że są to pozycje, które sa w stałym repertuarze Warszawskiej Opery Kameralnej i obiecał, że niedługo skontaktuje się ze mną.
Nie wiązałam wielkich nadziei, że zaraz ktoś zadzwoni, ale okazało się, że we wrześniu otrzymałam telefon z powiadomieniem o przesłuchaniu i pytano, czy mogę przyjechać.
Trudne to było, bo miałam dużo spektakli, ale tak się szczęśliwie złożyło, że miałam koncert w Berlinie i w moim teatrze załatwiony urlop na ten czas. Stwierdziłam, że mogę, będąc w Berlinie, wsiąść do pociągu i przyjechać do Warszawy. Mogłam pojechać na przesłuchanie, ale w ciągu doby musiałam wrócić do Düsseldorfu. Tak też zrobiłam.
         Okazało się, że podczas tej podróży przeziębiłam się. Przystąpiłam do przesłuchania w Warszawskiej Operze Kameralnej z ogromnym katarem. Repertuar zaproponowałam spory, bo chyba sześć arii, ale byłam pewna, że przecież wybiorą, co będą chcieli i zaśpiewam dwie arie – na pewno aria w języku niemieckim i dowolną arię Mozarta.
Pan dyrektor Stefan Sutkowski usiadł i powiedział: „ Proszę”. Kiedy zapytałam, czy wszystkie arie mam śpiewać – potwierdził.
Po zaśpiewaniu połowy zapytał, czy chcę mieć przerwę i skrzętnie z tego skorzystałam, bo mogłam wyczyścić nos.
         Jak zaśpiewałam wszystko, zostałam poproszona na widownię i padło słynne powiedzenie dyrektora Stefana Sutkowskiego: „Witamy w rodzinie”, co oznaczało, że mnie angażuje od razu.
To była jesień, a ja do końca sezonu musiałam być w Düsseldorfie.
Wtedy Pan dyrektor powiedział: „…będziemy czekać na panią...”.
         Byłam bardzo szczęśliwa, ale nie otrzymałam nawet zaświadczenia, że pomyślnie zdałam przesłuchanie – po prostu nie było nic.
Zastanawiałam się długo, czy bez wstępnej umowy mogę zakończyć dotychczasowe życie i przeprowadzić się do Polski.
W sekretariacie WOK zapewniono mnie, że jak Pan Dyrektor powiedział, że umowa będzie, to na pewno tak będzie.
Zaryzykowałam i na początku września zgłosiłam się do pracy w Warszawskiej Operze Kameralnej i było tak, jak Pan Dyrektor powiedział.

        Po latach pracy w Warszawskiej Operze Kameralnej trafiła Pani do Polskiej Opery Królewskiej. Teraz po pandemicznej przerwie pracy nie brakuje.
        - To prawda i dlatego trzeba śpiewać, ile się da, bo nie wiadomo, jak to będzie z jesiennymi planami.
Początek pandemii był bardzo trudny, bo wszystko było zamknięte. Później zrobiliśmy sporo nagrań, wszystko powoli ruszało, a teraz już śpiewamy dla publiczności, z czego ogromnie się cieszę. Publiczność chyba też, bo już nie jednokrotnie po koncertach osoby, które przychodziły z gratulacjami, mówiły jak bardzo tęskniły za koncertami, jak one bardzo są im potrzebne.

        Dzielenie czasu na pracę artystyczną i obowiązki domowe nie jest łatwe. Mąż Jakub Lubowicz – kompozytor, aranżer, dyrygent, pianista, producent muzyczny, właściciel firmy eLmusic oraz kierownik muzyczny Teatru Roma w Warszawie, jest jeszcze bardziej zajęty niż Pani.
        - To wszystko prawda. Często, jak kto mnie prosi, abym pozdrowiła męża, to odpowiadam, że zrobię to, jak się spotkamy. Często się niestety mijamy. Teraz dzieci są u mojej mamy w Kolbuszowej, a ja je tylko doglądam i dojeżdżam do pracy do Warszawy. Mamy próby i różne koncerty.
W pierwszej połowie lipca córka była uczestniczką Międzynarodowych Kursów Muzycznych im. Zenona Brzewskiego w Łańcucie, więc trasę Kolbuszowa – Łańcut pokonywałam codziennie, czasem nawet dwa razy dziennie.

        Miejmy nadzieję, że po wakacjach rodzina Lubowiczów będzie wiodła pracowite życie – pan Jakub w Teatrze Roma, Pani w Polskiej Operze Królewskiej, a dzieci wrócą do nauki w szkołach.
        - Sezony są już zaplanowane i mamy nadzieję, że wszyscy wrócimy do swoich obowiązków. Zobaczymy.

        W ubiegłych sezonach mogliśmy Panią usłyszeć w Rzeszowie kilka razy, teraz będziemy również oklaskiwać i miejmy nadzieję, że niedługo znowu będzie taka okazja.
        - W Polskiej Operze Królewskiej wiedzą: jeśli jest wyjazd do Rzeszowa, to ja bardzo chętnie pojadę.
Wracam tu zawsze z największą przyjemnością.

          Pragnę jeszcze dodać, że podczas koncertu, który odbył się 18 lipca musiał zostać przeniesiony do sali koncertowej, publiczność nagradzała wykonawców długimii brawami. Pani Iwona Lubowicz  popisała się pięknym śpiewem i talentem aktorskim, stąd  gorące owacje były w pełni zasłużone. To był nadzwyczajny wieczór.

Z panią Iwoną Lubowicz, znakomitą sopranistką, solistką Polskiej Opery Królewskiej rozmawiała Zofia Stopińska 18 lipca w Rzeszowie.

 

W dyrygenturze nie ma miejsca na rzemieślników.


         Wspaniały koncert odbył się 11 lipca 2021 roku w ramach cyklu „Filharmonia w plenerze”. Program wypełniły głównie najpiękniejsze arie z oper i operetek, chociaż nie zabrakło także duetów, pieśni, a motywem przewodnim były fragmenty z suity orkiestrowej „Carmen” Georges'a Bizeta.
         Znakomicie śpiewali sopranistka Katarzyna Mackiewicz i tenor Andrzej Lampert, którym towarzyszyła Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Podkarpackiej pod batutą Piotra Sułkowskiego. Jest mi ogromnie miło, że mogłam się po koncercie spotkać z prof. dr hab. Piotrem Sułkowskim i dzięki temu zapraszam Państwa na spotkanie z tym cenionym dyrygentem i pedagogiem.

          To był przepiękny koncert, mieniący się różnymi barwami, który zachwycił zgromadzoną publiczność. Najlepszym dowodem były długie oklaski po każdym utworze i dwukrotna owacja na stojąco po zakończeniu koncertu i po bisie.
          - Wybraliśmy utwory, które podczas takiego koncertu są oczekiwane nie tylko przez publiczność, ale także przez artystów. Wszyscy te melodie znają, chętnie ich słuchają i nucą wracając do domu. Bardzo się cieszę, że koncert się spodobał i z radością spoglądałem na Państwa uśmiechnięte twarze w czasie zapowiedzi pani Reginy Gowarzewskiej.
          Mieliśmy szczęście, że pogoda nam dopisała i nie musieliśmy przenosić koncertu do wnętrza Filharmonii Podkarpackiej. Po długim okresie ograniczonych kontaktów z publicznością, mogliśmy zarówno sobie jak i wszystkim, którzy nas słuchali, przekazać dużo pozytywnej energii.
Marzyliśmy o tym, żeby grać dla publiczności i to się na szczęście w tej chwili udaje. Cieszymy się, że publiczność wraca do nas tak ochoczo.

 Lampert i Mackiewicz         Kto wybrał znakomitych solistów, którzy tak pięknie śpiewali? I jak była okazja, to popisywali się także umiejętnościami aktorskimi. Katarzyna Mackiewicz zachwyciła nas także urodą i pięknymi strojami.
          - Zaproponowałem organizatorom tych solistów, bo wiedziałem, że są z najwyższej półki. Fantastyczni wokaliści, a także znakomici aktorzy, którzy pokazali kunszt wykonując partie solowe oraz duety, w których mimika i gra aktorska jest bardzo ważna. Trudno było nie zachwycić się pięknymi strojami Kasi Mackiewicz. Znamy się od dawna, a poznaliśmy się w St. Petersburgu, gdzie na stałe mieszkała i ten rosyjski rozmach kostiumów zobaczyliśmy także w Rzeszowie.
          Pan Andrzej Lampert to znakomity tenor, który świetnie śpiewa różne gatunki muzyki - od rozrywki, w której rozpoczynał karierę, aż po najbardziej wymagające partie operowe. Jest jednym z czołowych polskich tenorów występujących z powodzeniem w Polsce i na świecie.

          Ten program pokazał nam także wielkie umiejętności Pana w dziedzinie teatru muzycznego, chociaż w ostatnich latach najczęściej prowadzi Pan koncerty symfoniczne.
          - Od tego rozpoczynałem działalność jako dyrygent i ten gatunek jest mojemu sercu bardzo bliski, a moja żona twierdzi, że najbliższy. Po latach pracy w teatrze operowym zająłem się prowadzeniem orkiestr symfonicznych, ale często do repertuaru operowego wracałem, tworzyłem nawet pełne produkcje operowe w miejscach, w których one na co dzień nie istniały i krzewiłem w różnych środowiskach sztukę teatru muzycznego. Dotyczy to nie tylko opery, ale także takich gatunków jak operetka, musical czy zarzuela. To są gatunki bardzo trudne i wymagające nie tylko od organizatora, ale także od wszystkich zespołów biorących w nich udział. Wszyscy zaangażowani w te przedsięwzięcia niezwykle się rozwijają i tworzy się następne środowisko, które dotykając tego gatunku, zaczyna go bardzo potrzebować.
          W dużych miastach dostęp do opery jest łatwy, ale mieszkając w mniejszym ośrodku trzeba się do opery czy operetki wybrać. Nie wystarczy oglądanie spektakli emitowanych na szklanym ekranie przez różne programy telewizyjne. Trzeba być w środku tego wydarzenia, zostać pochłoniętym przez akcję sceniczną i wtedy dopiero te emocje są znakomite.
To jest porównywalne z oglądaniem meczu w telewizji i obecnością na stadionie w czasie jego trwania.

          Będąc dyrektorem naczelnym i artystycznym Filharmonii Warmińsko-Mazurskiej w Olsztynie, podobnie Pan działa jak kierownictwo Filharmonii Podkarpackiej.
- My też nie mamy opery. Państwo mają nad nami przewagę, bo w waszej sali jest kanał dla orkiestry, czyli można lepiej przystosować ją do spektakli. Natomiast u nas demontujemy część krzeseł widowni i robimy tzw. wenecki kanał, czyli orkiestra jest otwarta, i realizujemy pełne produkcje.
          Niedawno zrealizowaliśmy nasz musical „Warmińska opowieść wigilijna – Pora jeziora”, od początku napisany na kanwie legend warmińskich, a autorem libretta jest Ałbena Grabowska (pisarka znana m.in. ze „Stulecia winnych”). Jej talent, niesamowite pióro oraz umiejętność wchodzenia w szczegóły związane z historią sprawiły, że stworzyła opowieść wręcz hollywoodzką na kanwie „Legend warmińskich”.
Pochodzący z Warmii Tomasz Szymuś skomponował muzykę, wyreżyserował spektakl Jerzy Połoński, który pochodzi z Krakowa (ale jego małżonka jest z Olsztyna), Daniel Wyszogrodzki napisał teksty do piosenek i stworzyła się niezwykła historia, którą realizowaliśmy w czasie pandemii w Olsztynie.
Dzięki temu mamy teraz nasz produkt warmińsko-mazurski do pokazania nie tylko na Warmii, ale praktycznie wszędzie. Na razie można ten musical zobaczyć jedynie w Filharmonii Warmińsko – Mazurskiej w Olsztynie.

          Waszym patronem jest Feliks Nowowiejski i wiem, że promujecie jego twórczość, bo niesłusznie została ona zapomniana.
          - To kompozytor, którego historia i czas, w którym żył wypchnęły poza nawias. Feliks Nowowiejski zmarł w 1946 roku, a czas jego rozwoju i kariery przypada na lata międzywojenne. Wtedy Warmia, jeszcze pruska, niemieckojęzyczna opowiadała się, czy będzie należeć do Polski, czy do Niemiec.
Feliks Nowowiejski zdecydowanie opowiadał się za polskością.
W tym czasie to był kompozytor i dyrygent, który występował na wszystkich najważniejszych scenach świata. Oratorium „Quo vadis” Feliksa Nowowiejskiego pod batutą kompozytora zostało wykonane ponad 200 razy – m.in. w Berlinie, Nowym Jorku, Amsterdamie, Paryżu, Wiedniu… W tych salach występowali tylko najlepsi. To najlepiej świadczy o randze kompozytora i jego popularności.
          Twórczość Nowowiejskiego w większości dotykała religijnych tematów – dzieła organowe, msze i oratoria. Niestety, czas powojenny nie sprzyjał muzyce sakralnej i jego twórczość nie była promowana. Starczyło 70 lat, aby świat o nim zapomniał.
          Teraz kiedy wykonujemy i nagrywamy jego dzieła, okazuje się, że odkrywamy kompozytora, który jest równy największym romantykom tego czasu. Są to znakomite kompozycje, ale bardzo trudne do wykonania i dlatego nie każdy zespół może sobie z nimi poradzić. Jeśli wykonanie jest dobre, to może ono z powodzeniem być prezentowane na najlepszych scenach na świecie.
Podjęliśmy się misji wykonania utworów Feliksa Nowowiejskiego na bardzo wysokim poziomie i jestem przekonany, że w ślad za tym pójdzie zainteresowanie jego twórczością innych zespołów.

 Lampert i Mackiewicz1         Myślę, że przyjęcie publiczności i liczne pochlebne recenzje najlepiej świadczą, że postępujecie słusznie.
          - Są to dzieła znakomicie napisane i wystarczy je tylko bardzo dobrze wykonać. Spotykamy się z opiniami, że jego wspaniałe, rozbudowane fugi czasami są zbyt długie, ale nagrywając dzieła Feliksa Nowowiejskiego utrwalamy pełną wersję, aby ta historyczna forma była zrealizowana i nagrana.
Podczas koncertów mamy swoje vide, które dobrze służą utworowi, skracając go trochę, ale nie odbywa się to kosztem utworu. Na niektórych partyturach sam kompozytor zaznaczał, że jest możliwość skrócenia.
Chcę podkreślić, że o twórczości Feliksa Nowowiejskiego Polska nie może zapomnieć.

          Zaprasza Pan do Filharmonii Warmińsko – Mazurskiej znakomitych solistów. Po występach wielu z nich pisze i mówi, że była świetna atmosfera i są zadowoleni zarówno z pobytu, jak i z wykonania. Pewnie niełatwo stworzyć taką atmosferę, bo przecież muzycy są artystami niezwykle wrażliwymi.
           - To jest coś, czego się nie da zapisać w regulaminach. Nie można napisać, że ma być dobra atmosfera w pracy i że wszyscy mają być zadowoleni, uśmiechnięci, bo życie to weryfikuje.
Wszędzie, gdzie pracowałem, najważniejszy dla mnie był i jest wysoki poziom wykonania. Jakość jest tworzona przez ludzi, którzy muszą się ze sobą dobrze czuć, komunikować i energia wpływająca na efekt koncertu musi powodować dobre emocje. Jeżeli te emocje są złe, to cierpi na tym wykonanie, czuje się to w przekazie energii, widać to na twarzach ludzi.
           Dużo podróżuję po Polsce i po świecie. Rozpoczynając pierwszą próbę z orkiestrą dosłownie po kilku minutach odczuwam atmosferę w zespole.
W miejscach, w których dłużej pracowałem, a w tej chwili w Olsztynie, jedną z fundamentalnych rzeczy jest budowanie dobrej atmosfery między ludźmi, ale oni także muszą tego chcieć. Nie da się, aby mogła to robić jedna osoba.
           Ogromnie się cieszę, że powszechnie się mówi o wyjątkowej atmosferze pracy z Orkiestrą Filharmonii Warmińsko – Mazurskiej. Zarówno orkiestra, jak i pozostali pracownicy potrafią stworzyć taką aurę, że występujący w Olsztynie artyści czują się bardzo dobrze. Jak wszędzie, tak i u nas zdarzają się kłopoty, ale sposób ich rozwiązywania i szukania pozytywów jest rzeczą najważniejszą.
Tak jak pani powiedziała, zapraszamy artystów, którzy chcą przyjechać i podzielić się swoim talentem, ale wiedzą, że przyjeżdżają do zespołu, który zapewni im odpowiedni poziom współpracy.
Orkiestra jest partnerem do grania, do tego jeszcze jest dobra atmosfera i szybka praca.
           Wychodzę z założenia, że co najmniej dwie próby do koncertu są niezbędne, ale jeżeli mamy ich więcej niż trzy, to już zaczynamy ćwiczyć. Ćwiczymy i przygotowujemy się do współpracy w domach i nie tracimy czasu na rozczytywanie utworu. Dzięki temu możemy od razu przystąpić do jego realizacji i w krótkim czasie jesteśmy gotowi do występu.

          Proszę powiedzieć o jeszcze jednym ważnym nurcie Pana działalności – o pracy pedagogicznej. Od kilku lat uczy Pan dyrygentury w Akademii Muzycznej w Bydgoszczy.
           - Miała to być tylko chwilowa przygoda. Poproszono mnie, aby poprowadzić zajęcia z dyrygentury operowej, bo jest to wyjątkowa branża dla młodych adeptów dyrygentury. Okazało się, że od wielu lat tam uczę, a aktualnie jestem szefem Katedry Dyrygentury i jest to dla mnie także wyjątkowe miejsce. Bardzo się cieszę, że mogę się dzielić swoim doświadczeniem i swoją wizją z młodymi ludźmi, którzy są w tej chwili bardzo chłonni poznawania.
          Ostatnio większość studentów dyrygentury stanowią niewiasty. Popatrzyła pani ze zdziwieniem, ale jeśli mamy ośmiu albo dziesięciu kandydatów, to jest jeden lub dwóch chłopaków, a reszta to dziewczyny. Zarówno u nas w Bydgoszczy, jak i innych uczelniach muzycznych dyrygenturę chcą studiować w większości kobiety, które są bardzo dobrze przygotowane, na światowym poziomie do edukacji dyrygenckiej.
To jest bardzo trudny zawód, bo przez większość życia dyrygent jest w podróży. Bardzo rzadko się zdarza, że można na stałe pracować w miejscu zamieszkania. W przypadku niewiast z pewnością trudno jest pogodzić życie rodzinne z zawodowym, ale wiele z nich decyduje się, a my im kibicujemy.

          Czasy się zmieniły i dyrygentki coraz częściej robią światowe kariery.
           - Jak studiowałem w Akademii Muzycznej w Krakowie, to nie było możliwości, żeby na dyrygenturę została przyjęta kobieta. Teraz się wszystko zmieniło.

          Już chyba nawet maestro Jerzy Maksymiuk nie mówi: „…nie uznaję kobiet – dyrygentek, chyba, że jest to Agnieszka Duczmal”.
           - Agnieszka Duczmal łamała wtedy system podczas konkursów w Berlinie (1975 – wyróżnienie na IV Międzynarodowym Konkursie Dyrygentów Fundacji Herberta von Karajana w Berlinie Zachodnim, 1976 – wraz ze swoją orkiestrą srebrny medal Fundacji Herberta von Karajana podczas Międzynarodowych Spotkań Młodych Orkiestr w Berlinie Zachodnim). Zaskoczenie było ogromne i długo po niej też nikt nie dawał szans innym kobietom.
Były takie „kamienie milowe” w historii dyrygentury.

Sułkowski i goście          Gdyby Pan teraz wybierał zawód, czy byłoby tak samo?
           - Życie przyniosło mi ten zawód niespodziewanie. Jak człowiek wsłuchuje się w to, co życie nam przynosi, to najczęściej trafia tam, gdzie powinien być. Często tego nie słuchamy i na siłę wybieramy coś innego, a potem ciężko wracać do marzeń.
          Absolutnie przez przypadek życie mnie skierowało na dyrygenturę i trafiłem na odpowiednich pedagogów, którzy zauważyli we mnie coś, co w dyrygenturze jest najważniejsze – nutkę talentu oraz osobowość, która jest bardzo ważna w zawodzie dyrygenta. Umiejętność budowania relacji między ludźmi, umiejętność kreowania różnych projektów. To jest coś, czego się uczymy, ale nie da się tego nauczyć. To jest dar, który trzeba mieć.
          Pracując z młodymi studentami zwracam na to uwagę. Techniki dyrygenckiej można wszystkich nauczyć, ale coś, co jest wnętrzem, osobowością i przekazem żywej muzyki – musi być we wnętrzu człowieka. Tego się nie da nauczyć. Owszem, można to wyzwolić u kogoś i tym pokierować, ale jeśli jest pusto w środku, to nic się nie da zrobić.
          W każdym zawodzie mamy mistrzów i rzemieślników. W dyrygenturze nie ma miejsca na rzemieślników. Zarówno w orkiestrach, jak i mniejszych zespołach potrzebni są ludzie z pasją, ludzie, którzy porwą i pokażą, na czym ta sztuka dyrygencka polega.
          Na szczęście w narybku młodych dyrygentów mamy pasjonatów, którzy zobaczyli, że dyrygentura to jest wielka misja. To nie jest zawód, który ma przynosić tylko sławę i pieniądze, które są potrzebne do życia, ale to nie jest najważniejsze. Najważniejsze jest to, żeby człowiek po każdej próbie, po każdym koncercie schodził ze sceny z uśmiechem na twarzy i mógł powiedzieć: zrobiłem coś najważniejszego w życiu, co przekładam jako sukces na następny koncert.
Myślę, że dzisiaj zarażaliśmy Państwa entuzjazmem i wspaniałą zabawą, która łączyła scenę z widownią. Razem tworzyliśmy coś wyjątkowego.

Żegnamy się z nadzieją, że jak pojawi się zaproszenia z Filharmonii Podkarpackiej, to Pan przyjedzie, aby poprowadzić następny koncert.
- Na pewno. Rzeszów jest mi bardzo bliski. Za każdym razem spotykam tutaj uśmiechnięte twarze pracowników i orkiestry, co świadczy o ciepłej, dobrej atmosferze. Zawsze chętnie przyjmuję zaproszenie do Rzeszowa,

                                                                              Z prof. dr hab. Piotrem Sułkowskim rozmawiała Zofia Stopińska.

Zdjęcia  1 i 2: Katarzyna Mackiewicz i Andrzej Lampert podczas koncertu na plenerowej scenie przed Filharmonią Podkarpacką.

Na zdjęciu nr 3 (od lewej) Andrzej Lampert, Katarzyna Mackiewicz, Regina Gowarzewska i Piotr Sułkowski po koncercie przed Filharmonią Podkarpacką

fot. Tadeusz Stopiński

Anna Marek Kamińska: "Nad idealnym brzmieniem chóru trzeba długo pracować"

           Miło mi zaprosić Państwa do przeczytania rozmowy z dr Anną Marek-Kamińską – dyrygentką,  pracownikiem dydaktyczno-naukowym Instytutu Muzyki Uniwersytetu Rzeszowskiego, dyrektorką Studium Muzyki Liturgicznej w Rzeszowie. Muzyka jest jej pasją od najmłodszych lat, stąd już w wieku 5 lat rozpoczęła edukację muzyczną. Jest absolwentką Edukacji artystycznej w zakresie sztuki muzycznej na Uniwersytecie Rzeszowskim. Była stypendystką Universität für musik und derstellende Kunst w Wiedniu. Jest także absolwentką Studiów Podyplomowych w Zakresie Chórmistrzostwa w Akademii Muzycznej w Bydgoszczy.

              Niedawno otrzymałam do przeczytania książkę zatytułowaną „Chóry Rzeszowa” pod Pani redakcją, która ukazała w tym roku nakładem Wydawnictwa Uniwersytetu Rzeszowskiego. Lektura tej książki uświadomiła mi, jak dużo działa w Rzeszowie zespołów chóralnych. Wiedziałam o działalności kilkunastu, a tymczasem jest ich o wiele więcej. Trochę szkoda, że ten nurt muzyki, jaką jest śpiew chóralny, w Rzeszowie jest niszowy.
           - Zgadzam się z panią, że gdyby przyszło wszystkie wymienić z pamięci to byłoby ciężko. W związku z moją profesją ja znałam je wszystkie, natomiast nie przypominam sobie w Rzeszowie koncertu, podczas którego wystąpiłyby wszystkie działające w naszym mieście chóry.
          Stąd też zrodził się pomysł, żeby je opisać i zauważyć chóry, które pracują tylko w swoim środowisku. Mam tu na myśli chóry parafialne, które najczęściej występują podczas uroczystości kościelnych.
Wiadomo, że chóry istniejące przy ośrodkach kultury czy chóry uczelniane występują podczas różnych imprez organizowanych w Rzeszowie i często wyjeżdżają z koncertami, na zaproszenia różnych instytucji w kraju i za granicą.

           Ile chórów działa na terenie Rzeszowa?
            - Udokumentowaliśmy działalność 36-ciu chórów, ale jeszcze można by było pokusić się o dołożenie kilku, które nie działają regularnie lub powstały w ostatnich miesiącach. Myślę, że w Rzeszowie działa około 40 chórów.

           Nie do przecenienia jest fakt, że w pracy nad tą książką pomagali Pani młodzi ludzie tworzący Studenckie Koło Artystyczno-Naukowe Dyrygentury Chóralnej Instytutu Muzyki Uniwersytetu Rzeszowskiego.
           - Uważam, że oprócz teorii i praktycznego warsztatu dyrygenckiego, edukacja młodych ludzi powinna być związana z obserwacją i czynnym udziałem w pracy różnych chórów: dziecięcych, młodzieżowych i tworzonych przez osoby dorosłe, oraz spotkania z różnymi dyrygentami. Uważam, że studenci może nawet nie zdają sobie sprawy z tego, jak dużo uczą się poprzez takie kontakty.
Pisząc o chórach musieli spotkać się także z prezesami chórów, przeglądnąć kroniki, porozmawiać również z chórzystami. Umiejętność nawiązywania kontaktów z pewnością przyda im się w przyszłości.

           Chóry podzielone zostały na kategorie: dziecięce, młodzieżowe, studenckie, pozauczelniane i parafialne. Zauważyłam, że niewiele jest w naszym mieście chórów szkolnych.
            - Warto się nad tym zastanowić. Może przybędzie w Rzeszowie chórów młodzieżowych dzięki Ogólnopolskiemu Pro¬gramowi Rozwoju Chórów Szkolnych „Śpiewająca Polska”, który działa także na naszym terenie i współtworzący go powinni się zastanowić, jak zaktywizować i zachęcić młodzież do śpiewu chóralnego.
           Wszyscy, którzy pokochają śpiew chóralny w młodym wieku, będą później kontynuować swoje zamiłowania i z pewnością zasilą chóry złożone z dorosłych osób.
Rozmawiałam z nauczycielami, którzy w ostatnich pandemicznych miesiącach tworzą małe chórki. Może chociaż część z nich powiększy się i powstaną kolejne chóry dziecięce i młodzieżowe.

           Największą grupę stanowią chóry parafialne. Myślę, że dzięki waszemu zainteresowaniu uaktywnią swoją działalność.
           - Też tak sądzę. Opisana została działalność każdego chóru, wszystkie ich dotychczasowe osiągnięcia, a to także stanowi zachętę do dalszej działalności. Niektóre z tych chórów zostały zauważone po raz pierwszy, opisane i zamieszczone zostały zdjęcia osób, które je tworzą. Ich działalność została doceniona i być może będzie trampoliną, która zaowocuje różnymi pomysłami. Może chóry działające w pobliżu siebie zorganizują wspólne koncerty.

           Niedawno w Instytucie Muzyki odbyła się Gala Chórów Rzeszowa.
           - To wydarzenie odbyło się 8 czerwca 2021 roku. Dla mnie to było fantastyczne doświadczenie. Po bardzo trudnych czasach, kiedy działalność chórów była zawieszona lub bardzo mocno ograniczona, potrafiły się spotkać. Wszystkim, którzy wystąpili, bardzo dziękuję. Doceniam trud dyrygentów, którzy przygotowali chóry do tego wydarzenia. Mieliśmy nawet chóry, które zaczęły się spotykać i ćwiczyć, ponieważ chcieli wystąpić na tej gali.
           Każdy chór musi mieć cele: koncerty, nagrania. Ta gala była iskiereczką, która zmobilizowała niektóre zespoły do rozpoczęcia pracy po pandemicznej przerwie.
Chóry bardzo ładnie się pokazały. Wszyscy byli przygotowani i bardzo dobrze zaśpiewali, a do tego jeszcze pięknie prezentowali się na scenie. Przepiękne stroje, kolory, uśmiech na twarzach wszystkich chórów: dziecięcych, akademickich, seniorskich i parafialnych.

            Zachęcamy, aby wszyscy, którym śpiew chóralny jest bliski, sięgnęli po książkę „Chóry Rzeszowa”. Znajdą w niej Państwo nie tylko informacje o chórach działających w Rzeszowie, ale także o festiwalach muzyki chóralnej.
            - Znany jest Festiwal Pieśni Religijnej „Cantate Deo”, organizowany przez Polski Związek Chórów i Orkiestr Oddział w Rzeszowie, który ma swoje tradycje. Najmłodszym jest Międzynarodowy Turniej Chórów Kameralnych Moniuszko 2019. Do tej pory odbyła się tylko jedna edycja w 200 rocznicę urodzin Stanisława Moniuszki, ale wiem, że ma to być impreza cykliczna i będą kolejne edycje. Trzymam mocno kciuki, aby ten festiwal się rozwijał i jestem przekonana, że wiele zespołów będzie chciało brać w nim udział. Jest jeszcze Festiwal Kolęd i Pastorałek, w którym mogą brać udział zarówno chóry, jak i orkiestry.

            Większość inicjatyw związanych z muzyką chóralną organizowana jest przez wspomniany już Polski Związek Chórów i Orkiestr Oddział w Rzeszowie, Instytut Muzyki Uniwersytetu Rzeszowskiego oraz Studium Muzyki Liturgicznej, które m.in. organizuje Festiwal Kolęd i Pastorałek.
            Widziałam Panią na wszystkich imprezach poświęconych muzyce chóralnej organizowanych w Rzeszowie.
            - Tak, bo przecież działamy wszyscy w jednym mieście, ale tak naprawdę organizuję Festiwal Kolęd i Pastorałek, prof. Grzegorz Oliwa opiekuje się Festiwalem „Cantate Deo”, a pani dr Marzena Lubowiecka była pomysłodawczynią Turnieju Chórów Kameralnych.
Instytut Muzyki Uniwersytetu Rzeszowskiego jest ośrodkiem skupiającym, promującym, pielęgnującym działalność w dziedzinie muzyki chóralnej i jest oparciem dla innych rzeszowskich organizacji.

            Pewnie dlatego też dbacie, aby chóry działające w ramach Instytutu Muzyki były na wysokim poziomie i stanowiły wzorzec dla innych zespołów.
            - Staramy się, aby tak było, ale trzeba podkreślić, że wiele chórów rzeszowskich jest na bardzo dobrym poziomie. Uczestniczą w różnych konkursach, są zauważane, mają bardzo dobrze wykształconych dyrygentów. W każdej grupie mamy chóry, które są liderami. Mamy w Rzeszowie co najmniej dziesięć zespołów, które sięgają po wysokie nagrody w konkursach międzynarodowych.
            Chcę jeszcze powiedzieć, że w Instytucie Muzyki mamy bardzo dobry potężny Chór Instytutu Muzyki Uniwersytetu Rzeszowskiego pod batutą Bożeny Stasiowskiej-Chrobak, który współpracuje z Filharmonia Podkarpacką w wykonaniach dużych form wokalno-instrumentalnych, na wysokim poziomie jest prowadzony przez Katarzynę Sobas Chór Akademicki Uniwersytetu Rzeszowskiego, który często sięga także po repertuar rozrywkowy, od jedenastu lat działa złożony z naszych absolwentów Oktet Wokalny Unanime, który ja prowadzę. Aktualnie tworzą go: Samuela Łach, Katarzyna Bembenek - soprany, Edyta Kotula, Karolina Potoczna - alty,  Michał Kalista, Ryszard Pich - tenory oraz Krzysztof Tomecki i Jakub Kiwała - basy.

            W takim kameralnym składzie jak oktet trzeba śpiewać idealnie pod każdym względem.
            - Na śpiewanie w oktecie decydują się osoby z bardzo dobrze wykształconymi głosami. Każdy głos ma świadomość, że nie może się schować za drugi głos. Bardzo często śpiewamy utwory wymagające technicznych umiejętności - sześciogłosowe i ośmiogłosowe. Ostatnio bardzo dużo pracujemy.

Anna Marek Kamińska i Unanime

                 dr. Anna Marek-Kamińska wśród Zespołu Wokalnego Unanime, fot z archiwum dr. Anny Marek Kamińskiej

            Wiem, że Unanime nie ma wakacji, bo to czas przeznaczony na koncerty.
            - Jest to najlepsza pora na koncerty, chociaż różnie to może być w tym roku, bo każdy koncert obarczony jest duża niewiadomą. Mamy dosyć dużo zamówionych koncertów na sierpień, wrzesień i październik – zobaczymy, czy uda nam się te plany zrealizować.
            W 2021 roku przypada 100. rocznica urodzin wybitnego człowieka – Polaka Krzysztofa Kamila Baczyńskiego i Sejm ustanowił Rok Krzysztofa Kamila Baczyńskiego, a my wydaliśmy płytę z utworami Baczyńskiego i stąd mamy tak dużo zamówień koncertowych. Trzymamy kciuki, aby udało się je zrealizować.

            Wyjaśnijmy, że niedawno zespół Unanime nagrał dwie płyty z muzyką Dominika Lasoty. Wspomniany już krążek z pieśniami do słów Krzysztofa Kamila Baczyńskiego oraz „…spaces of the imagination…”.
Współpracujecie i jednocześnie promujecie twórczość kompozytora młodego pokolenia, który od niedawna zasilił kadrę pracowników Instytutu Muzyki UR.
            - Chcę podkreślić, że bardzo dobrze nam się współpracowało z Dominikiem. Wiele się nauczyliśmy i myślę, że wzrósł nasz poziom. Nasz repertuar poszerzył się o utwory, których nie ma w repertuarze żaden inny zespół. To jest pierwsza płyta w całości z tekstami Krzysztofa Kamila Baczyńskiego i cieszymy się, że została tak dobrze przyjęta. Najlepiej świadczą o tym recenzje w różnych fachowych, uznawanych w świecie muzycznym czasopismach.

Baczyński Unanime Lasota okładka
            Dzięki tym nagraniom pracowaliśmy w czasie pandemii. Nie mogliśmy mieć koncertów i realizacja prób bez wyznaczonego celu byłaby trudna.
Bardzo dziękuję prof. Mirosławowi Dymonowi za wyrażenie zgody na realizację tych projektów. Dzięki nim zrobiliśmy kolejny krok do przodu. Musieliśmy się spotykać i ćwiczyć, bo utwory były wymagające.
            Do wykonania drugiej płyty zaangażowany był także Podkarpacki Kwintet Akordeonowy „Ambitus V”. Na szczęście czas nagrań przypadł na okres, kiedy zachorowań na covid nie było zbyt dużo i wszystko udało się zrealizować.
Bardzo się cieszę, że w ten sposób wykorzystaliśmy czas pandemicznej przerwy i gratuluję wszystkim muzykom, którzy brali udział w nagraniu tych płyt.

            Wiem, że niedawno były realizowane kolejne nagrania. Czy możemy już o nich powiedzieć?
            - Możemy uchylić rąbka tajemnicy. Nagrywaliśmy materiał na kolejną płytę także z prawykonaniami. Współpracowałam z muzykami z Filharmonii, którzy mają teraz bardzo dużo koncertów i jeszcze musieli znaleźć czas na nagrania. Bardzo im za to dziękuję. Więcej na ten temat można będzie powiedzieć już we wrześniu. Myślę, że to będzie także wspaniała płyta – tym razem z muzyką sakralną (dwie msze z okresu klasycyzmu). Bardzo jestem ciekawa efektu końcowego i niecierpliwie czekam na płyty.

            Każda dobrze wykonana muzyka jest piękna, ale moim zdaniem głos ludzki jest instrumentem wyjątkowym, a jeśli potrzeba ich więcej, to muszą brzmieć idealnie.
            - W pełni się z panią zgadzam – głos ludzki to jest najpiękniejszy instrument. Nad idealnym brzmieniem chóru trzeba długo pracować. Trzeba także powiedzieć o wielu czynnikach pozaludzkich. Wystarczy zła pogoda czy zmiana ciśnienia atmosferycznego, zbliżająca się burza, a już ma to wpływ na intonację. Jest wiele czynników, które wpływają na brzmienie zespołu. Przy tworzeniu muzyki ważne jest nawet, czy wykonujące ją osoby lubią się nawzajem. Jeśli tak jest, to efekt finalny zawsze jest lepszy. Jestem w stu procentach przekonana, że przyjaźń pomiędzy ludźmi przekłada się na lepsze wykonanie utworów.

            Zespoły chóralne obdarzyła Pani szczególną miłością.
            - Tak, ogólnie zespoły wokalne są moją nie tylko zawodową działką. Tak było od najmłodszych lat. Pierwszy zespół prowadziłam w wieku 17-tu lat. Niewiele wiedziałam na ten temat, ale dużo robiłam intuicyjnie. Do dzisiaj bardzo polegam na intuicji, która jest darem i pozwala podążać w dobrym kierunku. Bardzo ważne są także wykształcenie muzyczne i doświadczenie.

            W Instytucie Muzyki UR pracuje Pani z młodzieżą i trzeba nie tylko ich uczyć, ale także robić wszystko, aby zaszczepić i rozwinąć u nich miłość do muzyki.
            - Mam nadzieję, że wszyscy to robimy swoją postawą. Prowadząc liczne zespoły wokalne staram się jak najlepiej uczyć warsztatu. Myślę, że nawet jeśli młodzi ludzie nie dostrzegają tego teraz, w trakcie nauki, to docenią to później.
            Ważne jest, że uczą się u czynnych muzyków, którzy cały czas występują i doskonale wiedzą, co to jest stres, pokonywanie różnych trudności, rozwiązywanie konfliktów międzyludzkich i różnych problemów emisyjnych. Mają także szczęście, że mogą obserwować pracę różnych dyrygentów, którzy mają swoje ulubione gatunki muzyczne i ulubione utwory. Ja staram się mówić także dużo o tym, z czym mogą mieć problemy i jak je rozwiązywać.
            Trzeba także pamiętać, że wykładowcy są cały czas oceniani i cały czas podlegają krytyce. Ponadto skład chórów i zespołów często się zmienia i ciągle trzeba pracować, aby młodsi koledzy, którzy ich zastępują, jak najszybciej dorównali poziomem starszym.
Warto też wspomnieć, że bardzo dużo naszych absolwentów prowadzi chóry w Rzeszowie. Co najmniej jedna trzecia dyrygentów to wychowankowie Instytutu Muzyki UR.

            Praca z chórami sprawia Pani radość i stara się Pani godzić działalność dydaktyczną i artystyczną z życiem rodzinnym.
            - To nie jest proste. Zawsze powtarzam, że mężczyznom jest dużo łatwiej. Jednak dzieci potrzebują mamy. Jak przychodzę do domu i ściągam szpilki, to jestem już w stu procentach mamą. Nie myślę wtedy o pracy, tylko poświęcam czas dzieciom. Bardzo dużo rozmawiamy, czasem wychodzimy z domu na koncerty lub na spacery. Oprócz tego sprzątanie, pranie, gotowanie…
            Muzycy mają bardzo intensywne okresy. U mnie w domu wszyscy o tym wiedzą i są przygotowani na moją nieobecność. Czasami jest bardzo trudno i nawet sama się często zastanawiam, jak udaje mi się przy trójce dzieci wszystko pogodzić.Nie do przecenienia jest wsparcie małżonka, bo bez tego nie mogłabym wszystkiego pogodzić. W czasie mojej nieobecności on wykonuje moje obowiązki. Gdybym nie miała drugiej połówki, która mnie rozumie i wspiera, nie dałabym rady.

            Tematów do rozmowy jest jeszcze dużo, ale pozostawimy je na kolejne spotkanie, które obiecujemy jesienią, przy okazji promocji nowej płyty.
            - Z wielką przyjemnością i z nową płytą w ręku. Teraz polecam książkę „Chóry Rzeszowa” oraz płyty z kompozycjami Dominika Lasoty: „Baczyński - Unanime - Lasota” oraz „…spaces of the imagination…”.

Z dr. Anną Marek-Kamińską - dyrygentka, pracownik dydaktyczno-naukowy Instytutu Muzyki Uniwersytetu Rzeszowskiego, dyrektorka Studium Muzyki Liturgicznej w Rzeszowie

chory rzeszowa 800

 

Profesor Marta Wierzbieniec: "Rozpoczynamy cykl koncertów organizowanych w plenerze przed budynkiem Filharmonii"

           Zazwyczaj o tej porze wspólnie z panią prof. Martą Wierzbieniec, dyrektorką Filharmonii Podkarpackiej im. Artura Malawskiego w Rzeszowie, rozmawiałyśmy o minionym sezonie artystycznym.
W tym roku jest inaczej. To jest nadal bardzo pracowity czas dla Filharmonii Podkarpackiej. Tuż po oficjalnym zakończeniu sezonu artystycznego 2020/2021 rozpoczął się 60. Muzyczny Festiwal w Łańcucie, a po jego zakończeniu rozpoczynacie serię koncertów dla szerokiego grona publiczności.
            - 18 czerwca Filharmonia Podkarpacka oficjalnie zakończyła sezon artystyczny. W poprzednich sezonach, przed wakacjami ogłaszałam, że jest to zakończenie cyklicznych koncertów symfonicznych i abonamentowych. W tym roku takich koncertów nie było ze względu na różny rodzaj pracy, spowodowany pandemią i ograniczeniami z nią związanymi. Publiczność mogła uczestniczyć tylko częściowo w niektórych miesiącach, a w innych nagrywaliśmy koncerty zamieszczając je na stronach internetowych. To nie był łatwy sezon dla nas wszystkich i 18 czerwca odbyło się oficjalne zakończenie cyklicznych wieczorów piątkowych – obojętnie czy odbywały się one w formule zdalnej, czy odbywały się z częściowym udziałem publiczności.
           Jesteśmy jednak nadal w pełni naszej działalności. Dwa dni po zakończeniu cyklicznych koncertów piątkowych rozpoczęła się 60. edycja Muzycznego Festiwalu w Łańcucie. Festiwal kończy się 2 lipca, a 4 lipca już rozpoczynamy cykl koncertów organizowanych w plenerze przed budynkiem Filharmonii.

            Słyszałam także o innych występach Orkiestry Filharmonii Podkarpackiej, które odbędą się latem.
             - Orkiestra już przygotowuje się do wyjazdu do Radziejowic, gdzie weźmie udział w Festiwalu im. Jerzego Waldorffa, koncertować będzie też w czasie Festiwalu im. Krystyny Jamroz w Busku Zdroju, a zaraz po inauguracji Muzycznego Festiwalu w Łańcucie, bo 21 czerwca, Orkiestra Filharmonii Podkarpackiej występowała na Festiwalu w Leżajsku. W połowie lipca planowany jest także koncert z udziałem uczestników tegorocznych Międzynarodowych Kursów Muzycznych im. Zenona Brzewskiego w Łańcucie. Mogłabym jeszcze wymienić kilka miejsc, gdzie orkiestrę będzie można tego lata usłyszeć. Chcemy w ten sposób dotrzeć do publiczności oczekującej koncertów. My także stęskniliśmy się za naszymi odbiorcami.

             Lipcowe koncerty zaplanowane w Rzeszowie w niedzielne popołudnia w plenerze będą częściową rekompensatą dla tych, którzy nie mogli uczestniczyć w koncertach Muzycznego Festiwalu w Łańcucie, ponieważ tylko połowa miejsc mogła być zajęta zarówno w sali balowej Muzeum Zamku w Łańcucie, jak i w sali koncertowej Filharmonii Podkarpackiej.
             - Bardzo nam przykro z tego powodu, ale nie mieliśmy żadnego wpływu na to, żeby mogło być inaczej. Wszyscy wiemy, że te ograniczenia są dla naszego wspólnego dobra, dla naszego bezpieczeństwa.
W sali balowej bardzo mało osób mogło wysłuchać koncertów, a w filharmonii też mogło być tylko 50 % zajętych miejsc. Bardzo się cieszę, że jakaś cząstka publiczności zainteresowanej tymi koncertami mogła uczestniczyć w tych wydarzeniach.
              Będziemy się starali zrekompensować to, jak wrócimy do 100 % udziału publiczności w naszych koncertach i mam nadzieję, że to szybko nastąpi. Stąd też wynikają te nasze różne propozycje już teraz i proszę mi wierzyć, że robimy, co możemy. Pandemia dostarczyła nam wiele smutku i trosk, a my chcemy dostarczać radości i stąd takie różnorodne nasze propozycje.

             Proponowane koncerty dostarczą wiele radości szerokiemu gronu publiczności. Każdy będzie inny.
              - Chcemy, żeby te niedzielne popołudnia, czy wczesne wieczory, spędzić w plenerze i wykonujemy muzykę, która jest odpowiednia do miejsca koncertów, do pory roku, do czasu urlopów, chociaż dla nas to jeszcze pracowity czas. Postaramy się, aby te koncerty były na bardzo wysokim poziomie, zaprosiliśmy świetnych solistów, wspaniałych dyrygentów, a orkiestra już przygotowuje się do tych działań. Serdecznie na te koncerty zapraszam w każdą lipcową niedzielę o godzinie 18.00 przed gmach Filharmonii Podkarpackiej.

             Będą to koncerty biletowane.
              - Tak, ale cena jest symboliczna, bo 20 złotych kosztuje wejście i zapewniamy miejsce siedzące.

             Czas urlopów rozpocznie się w Filharmonii Podkarpackiej w sierpniu.
              - Mamy także plany na sierpień, ale za wcześnie na szczegóły. Ciężko będzie zauważyć nasze urlopy, bo już pod koniec sierpnia będziemy uczestniczyć w ogromnym przedsięwzięciu, natomiast we wrześniu w Filharmonii Podkarpackiej planowana jest druga edycja Międzynarodowego Konkursu Muzyki Polskiej im. Stanisława Moniuszki. Jesteśmy w trakcie ostatnich przygotowań organizacyjnych, bo w czasie ciągle trwającej pandemii musimy mieć świadomość, że coś może nas zaskoczyć. Konkurs trwa od 11 do 18 września i orkiestra musi przygotować aż siedem koncertów fortepianowych.
             Pragnę podkreślić, że w czasie całego sezonu słuchamy zazwyczaj trzech lub czterech koncertów fortepianowych i są to w większości dzieła znane publiczności. Na konkurs musimy przygotować ich aż siedem – w tym na przykład nieznany Koncert fortepianowy Henryka Melcera-Szczawińskiego. To wszystko wymaga wielogodzinnej pracy i znaczną część sierpnia na to poświęcimy.

             Nowy sezon rozpocznie się pewnie na początku października.
              - We wrześniu odbędzie się konkurs i planowany jest także koncert laureatów w Filharmonii Narodowej w Warszawie. Zaraz po konkursie mamy zaplanowany duży koncert związany z beatyfikacją Prymasa Tysiąclecia Kardynała Stefana Wyszyńskiego. Planowane są także jeszcze koncerty kameralne i w ramach projektu „Przestrzeń otwarta dla muzyki”, a nowy sezon artystyczny 2021/2022 rozpoczniemy 8 października.

             O wszystkich projektach będziemy Państwa na bieżąco informować i czekamy na koncerty Orkiestry Symfonicznej Filharmonii Podkarpackiej.
              - Serdecznie zapraszam.

 Z prof. Martą Wierzbieniec, dyrektorką Filharmonii Podkarpackiej im. Artura Malawskiego i Muzycnego Festiwalu w Łańcucie rozmawiała Zofia Stopińska  30 czerwca 2021 roku

Lipiec w Filharmoniin

Gabriela Gołaszewska: "Występując chcemy przynosić radość publiczności"

             Podczas 60. Muzycznego Festiwalu w Łańcucie mogłam się spotkać z panią Gabriela Gołaszewską, młodą, ale już utytułowaną sopranistką. Rozmawiałyśmy po bardzo udanym spektaklu opery „ La forza del merito” Marcella di Capua, który odbył się w Filharmonii Podkarpackiej 25 czerwca 2021 roku. Jest to jedna z ostatnich oper Marcella di Capua, który za życia cieszył się znacznym rozgłosem i był we Włoszech ważną postacią teatru operowego doby klasycyzmu. W 1778 roku wstąpił na służbę księżnej Izabeli z Czartoryskich Lubomirskiej, został nadwornym kapelmistrzem w Łańcucie i przez ponad dwie dekady kształtował życie muzyczne dworu, ale także na jego potrzeby wiele komponował. Opera „La forza del merito” powstała w 1807 roku na okoliczność zaślubin Henryka Lubomirskiego, który był ulubieńcem księżnej Izabeli z Czartoryskich Lubomirskiej.
             Gabriela Gołaszewska wystąpiła jako Galatea, główna postać w tej operze i zachwyciła publiczność pięknym śpiewem i grą aktorską.
Moja rozmówczyni z wyróżnieniem ukończyła studia na Wydziale Wokalno-Aktorskim Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina w Warszawie w klasie śpiewu solowego prof. Jolanty Janucik. Jest laureatką I nagrody w XVIII Międzynarodowym Konkursie Sztuki Wokalnej im. Ady Sari w Nowym Sączu oraz kilku nagród specjalnych. Otrzymała nagrodę im. Jana Kiepury w kategorii „Najlepsza śpiewaczka operowa” za rok 2020. Również od 2019 roku solistka Opery Śląskiej w Bytomiu.

             Została Pani zaproszona do wykonania jednej z głównych partii w operze „La forza del merito” Marcella di Capua. Jest to pierwszy pełny spektakl tego dzieła i trzeba było nauczyć się swojej partii na potrzeby Festiwalu.
              - To prawda. Otrzymałam zaproszenie od Jacka Brzoznowskiego do udziału w tym spektaklu i bardzo się cieszę, że mogłam uczestniczyć w tym wydarzeniu. Był to także pierwszy mój występ w tym słynnym Festiwalu oraz w Filharmonii Podkarpackiej.

             Do tej pory występowała Pani w różnych znanych operach, a tym razem śpiewała Pani w pierwszym pełnym spektaklu nieznanej opery.
              - Dodam jeszcze, że do tej pory nie miałam przyjemności wykonywać utworów tego kompozytora. Owszem, występowałam w operach Mozarta i innych twórców z tego okresu, ale po raz pierwszy brałam udział w operze wymagającej tak niewielkiej obsady. Było to dla mnie duże wyzwanie i bardzo ciekawe doświadczenie.

             Chyba niezbyt często uczy się Pani całego dzieła na jedno wykonanie.
              - Czasami tak się zdarza, ale wolę tego unikać. Jak otrzymałam zaproszenie od Jacka, to stwierdziłam, że będzie dobra atmosfera podczas pracy i przygotujemy nigdy nie wykonywany spektakl, który spodoba się publiczności i praca, którą włożyliśmy w wykonanie tej opery zostanie doceniona przez publiczność.

             Był czas na zwiedzenie Muzeum – Zamku w Łańcucie? Jest to przecież miejsca gdzie ta opera powstała i po raz pierwszy została wykonana.
              - Cudownie by było gdybyśmy mogli tam wystąpić, bo wiele słyszałam o tym pięknym miejscu. Może jeszcze kiedyś będzie taka okazja. Tym razem cały czas przeznaczyć trzeba było na przygotowanie spektaklu. Przez pięć dni byliśmy wszyscy razem i musieliśmy wszystko przygotować na najwyższym poziomie.

             Rozpoczęła Pani karierę artystyczną niedawno. Myślę, że wielkie znaczenie miał udział w XVIII Międzynarodowym Konkursie Sztuki Wokalnej im. Ady Sari w Nowym Sączu, gdzie otrzymała Pani I nagrodę..
              - Dokładnie w grudniu 2018 roku wystąpiłam po raz pierwszy w Operze Bałtyckiej i przy moim debiucie operowym poznałam Jacka Brzoznowskiego. Śpiewałam tam partie Kunegundy w „Kandydzie” Leonarda Bersteina.
              Wspomniany przez panią konkurs odbył się w maju 2019 roku i po tym konkursie otrzymałam propozycję udziału w koncercie kończącym sezon w Operze Śląskiej. To była część nagrody przyznanej podczas konkursu przez pana Łukasza Goika, dyrektora Opery Śląskiej. Drugą częścią był udział w spektaklu opery „Napój miłosny” Gaetano Donizettiego, podczas którego wystąpiłam w roli Adiny.

              Miałam przyjemność być na tym wydarzeniu i zachwycać się wraz z pozostałymi osobami na widowni Pani śpiewem i grą aktorską. To był bardzo udany początek współpracy z Operą Śląską.
               - To prawda, ale chcę jeszcze podkreślić, że konkursy są świetną szansą dla młodych śpiewaków i ułatwiają początek kariery. Teraz także planuję udział w kilku konkursach. Nie chcę na razie zdradzać szczegółów, ale obiecuję, że z wyprzedzeniem będę informować. Mam nadzieję, że podczas tych konkursów będę także miała szanse poznać wielu ciekawych ludzi, którzy zaproszą mnie na przesłuchania do ciekawych spektakli operowych.

              Często się zdarza, że nagrody finansowe mniej znaczą w karierze uczestnika od nagród specjalnych, które wiążą się z zaproszeniami na koncerty i spektakle.
               - Czasami warto uczestniczyć w międzynarodowych konkursach dlatego, że w jury zasiadają wielkie, bardzo ciekawe osobowości, a także przyjeżdżają posłuchać występów uczestników dyrektorzy teatrów operowych i agencji artystycznych z wielu krajów na świecie. Konkurs można potraktować jako przesłuchanie i szansę zaśpiewania w dużych teatrach operowych.

              Jest Pani nadal etatową solistką Opery Śląskiej i często jest tam Pani angażowana do wykonywania pierwszoplanowych ról.
               - To prawda, we wrześniu 2019 roku śpiewałam w „Strasznym dworze” Stanisława Moniuszki, a w grudniu wystąpiłam w premierze „Napoju miłosnego” Gaetano Donizettiego.
Później zaczęła się pandemia i dużo spektakli oraz koncertów zostało odwołanych, ale dyrektor Łukasz Goik zdecydował się we wrześniu 2020 roku na premierę spektaklu „Callas. Master Class” Terrence’a McNally i miałam okazję wystąpić w dramatycznej roli jako Sophie de Palma u boku Joanny Kściuczyk-Jędrusik, która jest nie tylko wspaniałą śpiewaczką, ale także wspaniałą aktorką. Dla pozostałych śpiewaków występ z nią był wielkim wyzwaniem. Taka szansa zdarza się bardzo rzadko i była to bardzo ciekawa przygoda dla wszystkich.

              W dzisiejszych czasach od śpiewaków operowych wymaga się bardzo dużo. Nie wystarczy mieć piękny głos i opanować perfekcyjnie technikę śpiewu, ale liczą się także umiejętności aktorskie i bardzo często sprawność fizyczna jest potrzebna.
               - Ma pani rację. Bardzo ciekawym doświadczeniem była dla mnie „Łucja z Lammermoor” Gaetano Donizettiego. Śpiewałam wtedy partie Łucji i debiutowałam w tej roli.
Spektakl odbył się podczas pandemii i premiera transmitowana była online. Było to bardzo trudne doświadczenie, bo graliśmy ten spektakl przy pustej widowni.
Dlatego bardzo się cieszę, że możemy grać już dla publiczności, która nas słucha. Występując chcemy przynosić radość publiczności.

              Byłam przekonana, że w teatrach operowych podczas spektakli wszystkie światła na widowni są wygaszone i nie wykonawcy nie widzą publiczności.
               - Rzeczywiście widać zazwyczaj tylko pierwszy rząd, ale słuchać oddechy, pojawiają się brawa. Podczas pandemii tęskniłam nawet za kaszlącymi osobami i za szeleszczącymi papierkami. (śmiech)
Takich drobiazgów bardzo brakowało nam podczas nagrań.

              Gdzie jest Pani dom do którego wraca jest jeszcze chyba ciągle w Warszawie.
               - Na stałe mieszkam w Warszawie, ale dużo podróżuję. Żyję na walizkach.

              Wybierając zawód śpiewaczki chyba Pani zdawała sobie sprawę, że jest on związany z podróżami.
               - Owszem, ale nie myślałam, że będzie aż tak. Na początku wszystko udawało mi się dokładnie planować i nawet miałam wolny czas na pracę nad nowym repertuarem i odpoczynek.
Ostatnio muszę robić dokładne grafiki i wszystko zapisywać, aby podołać wszystkim obowiązkom.
Na szczęście ostatnio rozpoczęłam współpracę z nową agencją i to mi bardzo pomaga w organizowaniu czasu i mam go więcej na przygotowanie nowego repertuaru.

              Wspomniała Pani tylko o pracy w Operze Śląskiej i Operze Bałtyckiej, ale przecież współpracowała Pani także z innymi teatrami operowymi.
               - Niedawno w Warszawskiej Operze Kameralnej mieliśmy premierę spektaklu „Don Giovanni” Wolganga Amadeusza Mozarta w reżyserii Michała Znanieckiego i pod batutą maestro Tadeusza Kozłowskiego. Była to bardzo ciekawa praca, tym bardziej, że debiutowałam w roli Donny Anny i w Warszawskiej Operze Kameralnej.
Od otwarcia teatrów operowych mam coraz więcej propozycji współpracy, prób i kontaktów z publicznością, których tak bardzo mi brakowało podczas pandemii.

              Będzie czas na wakacyjny odpoczynek?
               - Raczej nie, w tym roku nie planuję wakacji. Jeżeli możemy pracować, to trzeba to wykorzystać w stu procentach.

              Mam nadzieję, że wyjeżdża Pani z dobrymi wrażeniami z Rzeszowa. Zostaliście gorąco przyjęci przez publiczność.
               - Bardzo dziękuje. Mam nadzieję, że kiedyś tu wrócę do Rzeszowa, a może uda się także wykonać operę „La forza del merito” Marcella di Capua w Łańcucie. Po raz pierwszy na Podkarpaciu wystąpiłam na Festiwalu im. Adama Didura w Sanoku w 2019 roku i także mam miłe wspomnienia.
Dziękuję za spotkanie i do zobaczenia.

Ze znakomitą sopranistką Gabrielą Gołaszewską rozmawiała Zofia Stopińska 25 czerwca 2021 roku w Rzeszowie.

Tomasz Strahl: "Zawsze chciałem być solistą i to marzenie się spełniło".

         W 180. rocznicę urodzin jednego z najwybitniejszych czeskich kompozytorów Antonina Dvořáka, 11 czerwca 2021 roku w Filharmonii Podkarpackiej zabrzmiała jego wspaniała muzyka – Koncert wiolonczelowy h-moll op. 104 i Suita czeska op. 30. Orkiestrą Symfoniczną Filharmonii Podkarpackiej dyrygował Jiří Petrdlik, jeden z wybitnych czeskich dyrygentów swojego pokolenia, i to jemu z pewnością zawdzięczamy ostateczny kształt i brzmienie orkiestry tego wieczoru. Chyba wszyscy, którzy mieli szczęście znaleźć się tego wieczoru w Filharmonii Podkarpackiej, zachwyceni byli grą Tomasza Strahla - solisty pierwszego z wymienionych utworów. Artysta stworzył niezwykle piękną i bardzo osobistą kreację tego wielkiego dzieła, o którym także bardzo ciekawie opowiadał mi podczas spotkania przed koncertem.
Serdecznie zapraszam Państwa do przeczytania tej rozmowy.

         Cieszę się, że będziemy mogli oklaskiwać Pana w Rzeszowie w jednym z najpiękniejszych koncertów wiolonczelowych.

         - Nasza radość jest potrójna bo mamy wspaniałego dyrygenta z Republiki Czeskiej, któremu muzyka czeska XIX wieku jest szczególnie bliska, cieszymy się z obecności publiczności, a trzecim powodem jest fakt, że w programie znajduje się Koncert wiolonczelowy h-moll Antonika Dvořáka, który uchodzi za „króla” wśród koncertów wiolonczelowych.
         Dość długo rozmawialiśmy z maestro Petrdlikiem o Dvořáku. Maestro podkreślał, że Dvořák przebywając w Ameryce bardzo tęsknił za ojczyzną i tam skomponował kilka swoich najlepszych utworów – m.in. Kwartet smyczkowy F-dur „Amerykański”, op. 96, IX Symfonię e-moll „ Z Nowego Świata” op. 95 i Koncert wiolonczelowy h-moll op. 104.
         Pragnę podkreślić, że na kształt tego utworu wpływ miały także wątki autobiograficzne.
W trakcie komponowania tego koncertu dowiedział się o ciężkiej, nieuleczalnej chorobie Josefiny Čermakovej, wybitnej śpiewaczki, jego dawnej młodzieńczej miłości i ten rys osobisty był coraz bardziej słyszalny. W części drugiej - smutnej, nostalgicznej pojawiają się cytaty jednej z jego pieśni.

         Swój ostatni koncert solowy Antonin Dvořák pisał z myślą o konkretnym wykonawcy.

          - Tak, zadedykował go swojemu przyjacielowi, światowej sławy wiolonczeliście Hanušowi Wihanowi.
Hanuš Wihan pomagał Dvořákovi podczas komponowania utworu, bo słynne bariolage w części pierwszej i wiele technicznych utrudnień, które spowodowały, że koncert błyszczy, zawdzięczamy właśnie Wihanowi, a on jako wielki wirtuoz miał ambicję, aby napisać wirtuozowską kadencję. Natomiast Dvořák na wieść o śmierci Josefiny, napisał do już ukończonego koncertu jeszcze jedno zakończenie, w którym zacytował zarówno fragmenty swych pieśni, jak i motywy z pierwszej części koncertu. Dzieło kończyło się wyciszeniem i później gwałtownym strettem orkiestrowym.
Napisał też słowa: „…muzyka wybrzmiewa jak tchnienie, taka była moja idea i nie mogłem z tego zrezygnować”.
          Wtedy przyjaciele bardzo się pokłócili. Dvořák wyrzucił za drzwi Wihana ze swoja kadencją, tym bardziej, że Wihan bardzo skrytykował dopisany fragment, nie wiedząc, jak ogromnie rani najbardziej intymne uczucia kompozytora, który w głębi duszy przeżywał odejście Josefiny.
Doszło do zmiany wykonawcy i zamiast Hanuša Wihana pierwszym wykonawcą Koncertu wiolonczelowego h-moll był angielski wiolonczelista Leo Stern, a prawykonanie odbyło się 19 marca 1896 roku w Londynie.
Pierwsze wykonanie zostało entuzjastycznie przyjęte i dzieło stawało się coraz bardziej popularne.
          Powiem o jeszcze jednym fakcie, który brzmi jak anegdota. Pablo Casals kiedyś miał grać ten utwór i dyrygent mu zaproponował, żeby nie grać fragmentu dopisanego później przez kompozytora. Casals się tak obruszył, że odwołał koncert, chociaż musiał pokryć koszty. Sto lat temu tak honorowo panowie reagowali. Dzisiaj pewnie już by się to nie zdarzyło i wszyscy zachwycamy się tym dziełem.

          Kiedyś czytałam, że Koncertem wiolonczelowym zachwycony był sam Johannes Brahms.

          - To prawda, w lutym 1897 roku w Wiedniu usłyszał to dzieło Johannes Brahms i wtedy powiedział: „Gdybym wiedział, że wiolonczela jest zdolna do takich rzeczy, sam bym napisał ten koncert".
          Rozmawiałem kiedyś z maestro Juliusem Bergerem, który twierdzi, że Brahms miał w planach napisanie V Symfonii i Koncertu wiolonczelowego, ale nie zdążył. Szkoda, bo koncert wiolonczelowy Johannesa Brahmsa byłby wspaniałym utworem, ale ta wypowiedź Johannesa Brahmsa najlepiej oddaje, jakim wyjątkowym dziełem jest Koncert wiolonczelowy Antonina Dvořáka.
          Nic też dziwnego, że ten utwór od początku cieszy się tak wielką popularnością. Dzieło zachwyca wspaniałą instrumentacją, melodyjnymi tematami zaczerpniętymi z folkloru czeskiego, indiańskiego, amerykańskiego oraz wspaniałą formą. Żaden z jego koncertów instrumentalnych – ani skrzypcowy, ani fortepianowy nie dorównują wiolonczelowemu. Pomimo, że w XX wieku powstały znakomite koncerty (Szostakowicza, Prokofiewa, Lutosławskiego i Pendereckiego), to koncert Dvořáka zawsze jest utworem oczekiwanym przez publiczność. Ten koncert jest jednym z najwybitniejszych ambasadorów kultury muzycznej Republiki Czeskiej.
          Także każdy wiolonczelista marzy o tym koncercie, chociaż to bardzo wymagające dzieło od pierwszej do ostatniej nuty, bo trzeba je grać dużym tonem i posiadać odpowiednią kondycję instrumentalną, ponieważ trwa ono czterdzieści trzy minuty.

          Pan ma ten koncert w repertuarze już bardzo dawno i z pewnością nie liczył Pan swoich wykonań.

          - Nie liczyłem, ale myślę, że co najmniej sto razy już go grałem z orkiestrami pod batutami wybitnych polskich i zagranicznych dyrygentów. Przygotowywałem ten koncert nie tylko pod kierunkiem mojego profesora Kazimierza Michalika, który kiedyś studiował w czeskiej Pradze, ale również pod kierunkiem Miloša Sádlo, jednego z najwybitniejszych czeskich wiolonczelistów. Był bardzo wymagającym, a nawet powiem srogim nauczycielem i parę razy mi się oberwało, ale był to człowiek o ogromnej wiedzy i uroku osobistym.
Mając ponad osiemdziesiąt lat, potrafił grać z pamięci cały recital wiolonczelowy, a także z pamięci grał na fortepianie cała operetkę Offenbacha. To najlepiej świadczy o jego geniuszu.

          Słyszałam, że zaraz po ogłoszeniu pandemicznej przerwy cieszył się Pan mając w perspektywie mnóstwo wolnego czasu, ale okazało się miał Pan mnóstwo pracy.

          - Na szczęście jedynie przez półtora miesiąca byliśmy tak naprawdę zamknięci. Potem zaczęły się koncerty online. Niedaleko, bo w Kąśnej Dolnej grałem z Januszem Olejniczakiem, a później grałem jeszcze w pałacu w Kozłówce na zaproszenie Filharmonii Lubelskiej, która zorganizowała cykl koncertów kameralnych.
          Na początku minionych wakacji wszystko wskazywało, że powrócimy do koncertów publicznych i grałem na Festiwalu Muzycznym im. Krystyny Jamroz w Busku Zdroju, zagrałem jeszcze kilka koncertów i szykowałem się do koncertu w Filharmonii Podkarpackiej w Rzeszowie, ale sam zachorowałem na covidowe zapalenie płuc i z ogromnym żalem musiałem ten koncert odwołać.
          Cieszę się, że dzięki zaproszeniu pani dyrektor Marty Wierzbieniec ten koncert został przełożony na najbliższy możliwy termin i jestem w Rzeszowie jeszcze przed rozpoczęciem Międzynarodowych Kursów Muzycznych w Łańcucie.

          Od wielu lat przyjeżdża Pan w lipcu do Łańcuta. Pamiętam spotkanie, podczas którego prof. Zenon Brzewski przedstawiał Pana jako nowego pedagoga kursów.

          - To było tuż po ukończeniu studiów i to był nieprawdopodobny zbieg okoliczności. Wtedy nawet nie śmiałem marzyć, że kiedykolwiek znajdę się w gronie wybitnych pedagogów, którzy prowadzili swoje klasy na tych kursach. Nagle okazało się, że ktoś z zagranicznych pedagogów nie przyjechał.
          Prof. Zenon Brzewski pomyślał o mnie i zapytał prof. Andrzeja Zielińskiego, ówczesnego prorektora warszawskiej Akademii Muzycznej, u którego byłem asystentem, czy nie mógłbym poprowadzić klasy podczas drugiego turnusu kursów w Łańcucie. Profesor Zieliński zaakceptował ten pomysł, a ja się chętnie zgodziłem i prowadziłem w Łańcucie malutką klasę złożoną z siedmiu osób, wśród których był młody chłopczyk Dominik Połoński. Tak się zaczęła moja przygoda z kursami w Łańcucie, która trwa 30 lat i przewinęło się w tym czasie przez moją klasę mnóstwo bardzo utalentowanych wiolonczelistów.
          Szybko udało mi się zdobyć popularność wśród młodzieży i już po kilku latach moja klasa liczyła po 25 – 30 osób. Pracowaliśmy wytrwale nie zważając na lipcowe upały, ale byłem młody i nie odczuwałem zmęczenia. Uskrzydlała mnie niepowtarzalna atmosfera panująca podczas tych kursów, park z cudownym zamkiem, niesamowite miasteczko tonące w zieleni i spotkania z wybitnymi pedagogami. To wszystko wpływało na mnie tak twórczo, że zbudowałem w Łańcucie jakby drugi świat.
Podstawą mojej działalności na uczelni były talenty, które wcześniej trafiały do mojej łańcuckiej klasy.
          Łańcut odegrał w moim życiu rolę nie tylko ważnego miejsca na mapie, ale także katalizatora, który mi umożliwił zaistnienie w środowisku muzycznym, a przede wszystkim kontakt z młodzieżą, który trwa po dzień dzisiejszy.
Mimo, że minęło już 30 lat i pojawiły się nowe pokolenia pedagogów, ciągle odczuwam, że sprężyną tego, co dzisiaj robię, był pierwszy pobyt w Łańcucie w charakterze pedagoga i kilka w kolejnych latach.
          Nie opuściłem ani jednego kursu w Łańcucie pomimo, że miałem wiele propozycji, aby w tym samym czasie być na innych kursach w Polsce albo za granicą.
W czasie tych 30 lat wiele się w moim życiu zmieniło: byłem młodym asystentem, rozwijałem się i dojrzewałem jako muzyk, zostałem ojcem i przeżyłem osobistą tragedię – utratę małżonki.
Przeżywałem w Łańcucie wszystkie blaski i cienie mojego życia.

           Przez cały czas prowadził Pan także intensywną działalność koncertową. Występował Pan m.in. w Schauspielhaus (Berlin), Brucknersaal (Linz), St. John’s Smith Square (Londyn), Art Center (Tel Awiw), Toppan Hall (Tokio), Auditori (Barcelona), Sali im. Glinki w Sankt Peterburgu, w Teatrze Wielkim w Warszawie oraz w Filharmonii Narodowej. Odbył liczne tournée po Japonii, Kanadzie, Hiszpanii.
           Jak dziewięć lat temu został Pan Dziekanem Wydziału Instrumentalnego Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina w Warszawie, przepowiadano, że ucierpi na tym działalność koncertowa, ale nic takiego się nie stało.

           - Uważam, że na uczelniach artystycznych powinni pełnić funkcje osoby artystycznie spełnione. Wtedy są w stanie dać studentom coś, co sami otrzymali i podejmować mądre decyzje, ponieważ wiedzą, jakimi kryteriami się kierować.
           Nasz Rektor prof. Klaudiusz Baran jest najwybitniejszym akordeonistą w Polsce, Prorektorem ds. zagranicznych jest prof. Paweł Gusnar, znakomity saksofonista, świetni kompozytorzy: prof. Paweł Łukaszewski jest Prorektorem ds. nauki, a dr hab. Aleksander Kościów jest Prorektorem ds. studenckich i dydaktyki, Dziekanem Wydziału Dyrygentury Symfoniczno – Operowej jest dr hab. Rafał Janiak. Kiedyś uważano dziekanów i kierowników katedr za artystów, którym nie za bardzo udała się kariera estradowa. Teraz są inne czasy i wszystko się zmieniło, a uczelnie muszą nadążać za coraz szybciej pędzącym światem. Uważam, że powinni nimi kierować ludzie, którzy nie tracą kontaktu z estradą.

           Pana osoba jednoznacznie kojarzy mi się z wiolonczelą i dlatego nigdy nie pytałam, czy wiolonczela była od początku Pana wymarzonym instrumentem?

           - Oczywiście, że nie. Mój Tato był skrzypkiem, a później dyrygentem i założycielem Filharmonii w Jeleniej Górze i dlatego ja także zacząłem grać na skrzypcach, ale nie chciałem ćwiczyć i nie robiłem spodziewanych postępów.
W 1972 roku wprowadzono w Polsce możliwość nauczania gry na wiolonczeli od siódmego roku życia. Tato wtedy zdecydował, że zacznę się uczyć grać na wiolonczeli, bo miałem odpowiednie do tego instrumentu ręce.
           Polubiłem wiolonczelę głównie dlatego, że można było siedzieć w czasie gry, a grając na skrzypcach trzeba było stać, ale nie byłem cudownym dzieckiem. Tato przez cały czas się zastanawiał, czy powinienem kontynuować naukę muzyki.
Rozmawiał na ten temat z moim profesorem Feliksem Tatarczykiem, bardzo dobrym nauczycielem, który prowadził klasę wiolonczeli w Szkole Muzycznej w Jeleniej Górze i jednocześnie był wiolonczelistą Orkiestry Opery Wrocławskiej. Pan Feliks Tatarczyk powiedział wtedy: „Panie profesorze, niech pan się jeszcze chwilę powstrzyma, bo ostatnio z ćwiczeniem jest troszkę lepiej”.
Gdyby się mój Tato nie powstrzymał, to byśmy dzisiaj nie rozmawiali.
           Dopiero w wieku 14 lat zacząłem dużo więcej ćwiczyć i utożsamiać się z wiolonczelą. Zawsze lubiłem grać i słuchać muzyki, natomiast nie byłem przekonany do tego całego procesu ciężkiej pracy. Jak zacząłem solidnie ćwiczyć, to były także sukcesy.
           W moim życiu tak zawsze było i jest, że im dalej, tym lepiej. Przewiduję, że będę grał jeszcze lepiej. Może pójdę w ślady André Navarry, który szczyt kariery miał w podeszłym wieku. Miał ponad siedemdziesiąt lat i rewelacyjnie grał Koncert wiolonczelowy Eduarda Lalo.
Mówiąc poważnie: na pewno gram lepiej niż 20 lat temu i mam nadzieję, że jeszcze nie powiedziałem ostatniego słowa.

           Ile czasu poświęca Pan na ćwiczenie?

           - Uznaję zasadę, że nie ilość godzin, tylko systematyczność jest najważniejsza. Staram się, aby codziennie, nawet jak jestem bardzo zajęty, chociaż dwie godziny pograć. Wtedy buduje się formę może mniej spektakularnie, ale ona jest faktycznie ugruntowana, natomiast jeżeli się nie gra przez tydzień, a później próbuje się zbudować formę, to trwa to znacznie dłużej. Stawiam na systematyczność i kieruję się słowami prof. Kazimierza Wiłkomirskiego, który napisał kiedyś: „Biada każdemu wiolonczeliście, dla którego seksty lub tercje w dwudźwiękach będą pierwszymi w życiu dwudźwiękami”.

           Gra Pan na wspaniałym instrumencie zbudowanym w 1778 roku w Norymberdze przez Leopolda Widhalma.

            - Tak, gram na nim od lat, ale przechodził on duże zabiegi konserwatorsko-lutnicze, bo jak go kupiłem, był bardzo zniszczony i wymagał renowacji. W tej chwili moja wiolonczela jest bardzo dobrym instrumentem i przynosi mi dużo radości. Uważam, że tak jak ja, gra coraz lepiej, ale wiolonczela sama nie gra – myślę, że także ja nauczyłem się na niej grać z biegiem lat.

            Jestem przekonana, że czuje się Pan artystą spełnionym.

            - Jestem zadowolony ze swojego życia. Wielu moich kolegów czuje niedosyt i uważa, że powinni inaczej kierować swoją karierą. Może to dziwnie zabrzmi, ale ja, jak patrzę na swoje życie, to niczego bym nie zmieniał. Nie chciałbym nawet cofnąć czasu, bo czuję się w swoim wieku dobrze i uważam, że wszystko, co chciałem, osiągnąłem.
            Od siedemnastego roku życia, czyli prawie czterdzieści lat koncertuję z orkiestrami i dlatego sporo utworów wykonałem ponad sto razy. Czuję to grając swobodnie te utwory z towarzyszeniem orkiestr. Zawsze chciałem być solistą i to marzenie się spełniło.
Mam nadzieję, że jeszcze co najmniej przez kilkanaście lat będzie mi dane grać solistycznie i jeszcze niejedno marzenie się spełni.

            Miejmy nadzieję, że nic nie stanie na przeszkodzie, koncerty będą się odbywać i w lipcu zagra Pan dla publiczności w Łańcucie.

            - Mam już zaplanowany koncert na jubileusz 30-lecia moich pobytów w Łańcucie i zagramy wspaniały Kwartet Dvořáka w składzie: Konstanty Andrzej Kulka - skrzypce, Wojciech Koprowski – skrzypce. Tomasz Stahl – wiolonczela i Klaudiusz Baran – akordeon. Jest wersja, w której rolę fortepianu gra akordeon i brzmienie jest fantastyczne. Koncert odbędzie się w drugim turnusie, czyli w drugiej połowie lipca, w ramach tegorocznej edycji Międzynarodowych Kursów Muzycznych w Łańcucie.

Z prof. Tomaszem Strahlem, wybitnym polskim wiolonczelistą rozmawiała Zofia Stopińska

Jubileuszowy Muzyczny Festiwal w Łańcucie


            Przed 60. Muzycznym Festiwalem w Łańcucie zapraszamy na spotkanie z panią prof. Martą Wierzbieniec, dyrektorem Filharmonii Podkarpackiej i Muzycznego Festiwalu w Łańcucie.

             Zbliżający się Muzyczny Festiwal w Łańcucie będzie z wielu względów wyjątkowy. Jubileuszowa 60-ta edycja skłania także do spojrzenia wstecz i przypomnienia minionych dekad.

             - Należę do osób, które zawsze myślą o tym, co będzie, niechętnie oglądam stare fotografie i rzadko spoglądam w przeszłość. Zawsze wolę myśleć o tym, co jest dzisiaj, co będzie jutro.
Jednak jubileusz 60-lecia festiwalu to okazja, aby wrócić do minionych lat chociażby po to, żeby wyrazić swoją wdzięczność wszystkim, którzy ten festiwal utworzyli, a później kontynuowali tradycje i ideę festiwalową.
            Zmieniały się czasy, zmieniali się ludzie, ale festiwal trwał. Chcę powiedzieć, że instytucje, idee, przedsięwzięcia, wydarzenia tworzą ludzie i wszystkim osobom, które były w jakikolwiek sposób zaangażowane w budowanie i rozwój festiwalu, należą się słowa ogromnej wdzięczności.
Dzięki nim festiwal ma swoją markę i stał się cyklem nadzwyczajnych wydarzeń muzycznych o renomie światowej. Jest festiwalem znanym nie tylko w Polsce, ale także za granicą.
Można śmiało powiedzieć, że festiwal ma swoich ambasadorów w postaci artystów, którzy występując na całym świecie mają w swoich notach biograficznych udział w tym festiwalu i w ten sposób go promują.
             60 lat to kawał czasu, to sześć dekad pracy wielu osób, to wspaniałe artystyczne wrażenia, to wiele tysięcy stron partytur różnych utworów muzycznych, to mnóstwo godzin wypełnionych muzyką, którą znamy, lubimy, a także taką, która podczas festiwalu w Łańcucie wybrzmiała po raz pierwszy.
Artyści, którzy kiedyś tu debiutowali, są dzisiaj światowej sławy wykonawcami. Przyjeżdżali do Łańcuta wspaniali wykonawcy, kompozytorzy, dziennikarze, którzy o festiwalu pisali – nie wszyscy są dzisiaj z nami. Jest w tym roku także chwila na refleksję o przemijaniu życia, ale także o trwaniu jakiejś idei, jakiegoś przedsięwzięcia. Wszystkim, których nie ma wśród nas, winni jesteśmy pamięć, wspomnienie.

             Tegoroczny festiwal będzie inny od minionych i odbędzie się pomiędzy 20 czerwca a 2 lipca.

             - Już w ubiegłym roku czas pandemii zaburzył działalność artystyczną nie tylko nam, ale na całym świecie. Zawsze będę wdzięczna rzeszowskiemu oddziałowi Telewizji Polskiej, bo udało się zrobić wersję telewizyjną festiwalu i przez sześć kolejnych niedziel 59. edycja Muzycznego Festiwalu w Łańcucie była emitowana na antenie TVP3 Rzeszów. Począwszy od ostatniej niedzieli września do pierwszej niedzieli listopada można było słuchać i oglądać te koncerty, a także dostępne są w Internecie.
             W tym roku jest możliwa, ale tak naprawdę w czasie pandemii nikt nie daje gwarancji, jak będzie wyglądała sytuacja za trzy miesiące, za miesiąc, czy nawet za trzy tygodnie. Dlatego jesteśmy bardzo ostrożni i musimy respektować wszelkie obostrzenia związane z wymogami zachowania dystansu, dezynfekcji, testowania tych, którzy przyjadą, szczególnie z zagranicy. To wszystko bierzemy pod uwagę. Bardzo ważne są także miejsca, w których odbywają się koncerty.
             W tym roku zaplanowaliśmy osiem koncertów festiwalowych - cztery koncerty odbędą się w Łańcucie i cztery w Filharmonii Podkarpackiej. Odbędzie się także osiem koncertów promenadowych poprzedzających festiwalowe wieczory w wykonaniu znanego Zespołu Instrumentów Dętych „Da Camera”.
             Festiwal odbędzie się w ostatniej dekadzie czerwca i jeden koncert 2 lipca. Do 20 maja nie można było organizować koncertów z udziałem publiczności. Orkiestra aktywna była w sieci, bo zrealizowaliśmy wiele koncertów, które są ciągle dostępne i linki do nich można znaleźć na stronach internetowych Filharmonii Podkarpackiej, ale chcieliśmy, aby festiwalowe koncerty odbywały się z udziałem publiczności.
             Obecnie 50 % miejsc może być zajętych i do sali balowej Zamku możemy zaprosić niewiele osób, ale w Filharmonii mogą być zajęte 333 miejsca. Będzie też w Łańcucie koncert plenerowy i pierwszy raz zorganizujemy go przy Miejskim Domu Kultury.
             Tak naprawdę program festiwalu został zaplanowany z dużym wyprzedzeniem w trzech wariantach. Pierwszym terminem, który brałam pod uwagę, był wrzesień, ale w tym czasie przymierzamy się do drugiej edycji Międzynarodowego Konkursu Muzyki Polskiej, który ma się odbyć we wrześniu.
2 października ma się rozpocząć przełożony Konkurs Chopinowski. Zaplanowano dużo wielkich wydarzeń artystycznych jesienią, a też nie wiemy, jak będzie wyglądała sytuacja związana z epidemią jesienią. Liczymy na to, że będziemy już funkcjonować tak jak przed pandemią, ale zawsze stoi przed nami jakiś znak zapytania.
             Na początku maja zapadła decyzja, że festiwal odbędzie się w ostatnim tygodniu czerwca. W ciągu dwóch tygodni udało się „odmrozić” umowy przedwstępne lub intencyjne z artystami z jednego wariantu.
Pierwszy koncert odbędzie się 20 czerwca, a kolejne odbędą się od 22 do 27 czerwca w Łańcucie i Rzeszowie. Wszystko zaplanowane jest tak, aby rozłożyć w czasie spore zgromadzenie publiczności, wykonawców i osób odwiedzających festiwal.
             Ogromnie żałuję, że nie możemy zaprosić wszystkich, którzy chcieliby być na koncertach festiwalowych, ale przygotowaliśmy w rekompensacie interesującą ofertę koncertów wakacyjnych.
Nie możemy zaprosić na koncerty tak dużo publiczności, jakbyśmy chcieli i dlatego też zrezygnowaliśmy ze sprzedaży karnetów, chcąc stworzyć możliwość, aby każdy przynajmniej na jednym koncercie mógł być.

             Pewnie też dlatego w sali balowej zaplanowane są kameralne koncerty – duety i kwartet, a Orkiestra Filharmonii Podkarpackiej będzie jedynym dużym zespołem. Zarówno w Łańcucie, jak w Rzeszowie dominować będą koncerty w wykonaniu zagranicznych artystów.

             - Od ponad roku gościli u nas tylko polscy wykonawcy i wyjątkami byli jedynie Massimiliano Caldi, który często w Polsce bywa oraz Jiří Petrdlik z Czech.
Bardzo cenimy polskich wykonawców i są dla nas niezwykle ważni, ale festiwal jest okazją do zaprezentowania wykonawców zagranicznych, chociażby po to, żeby porównać ich sztukę wykonawczą z występami polskich artystów, a może tylko zachwycać się kształtem interpretacyjnym wykonywanych dzieł.
             Koncert inauguracyjny rozpocznie gala operowa. Orkiestrę Filharmonii Podkarpackiej poprowadzi
Massimiliano Caldi, a solistami będą Iwona Socha – sopran i Adam Zdunikowski – tenor.
W części drugiej wystąpią I Virtosi Teatro Alla Scala z Mediolanu, a odtworzymy nagranie zrealizowane w Mediolańskiej La Scali specjalnie na potrzeby Muzycznego Festiwalu w Łańcucie.
Wielki pianista Ivo Pogorelich będzie szczególnym, długo przez nas oczekiwanym gościem i w Sali Filharmonii posłuchamy muzyki Fryderyka Chopina.
             Znakomita skrzypaczka Liv Migdal, której towarzyszyć będzie pianista Egle Staškute, wystąpi z bardzo zróżnicowanym programem, który świadczy także o uniwersalności tej artystki.
Zemlinsky Quartet - świetny kwartet smyczkowy z Czech wykona kwartety smyczkowe Antonina Dvořáka.
Wystąpią urodzeni w Holandii bracia Lucas i Arhur Junsenowie, którzy tworzą duet fortepianowy nagrywający wyłącznie dla Deutsche Grammophon.
Te trzy koncerty odbędą się w sali balowej Zamku w Łańcucie.
             Wydarzeniem Festiwalu będzie zapewne wystawienie opery Marcello di Capua, której tytuł można przetłumaczyć „Siła małżeństwa”. To urokliwe dzieło napisał kompozytor, który żył na przełomie XVIII i XIX wieku, a rezydował jako kompozytor w Łańcucie. Wykonawcami będą artyści sceny krakowskiej.
Setną rocznicę urodzin Astora Piazzolli zaakcentujemy koncertem jego utworów w wykonaniu Zespołu San Luis Tango. Te wydarzenia odbędą się w Filharmonii Podkarpackiej.                      Świetna orkiestra łódzka o nazwie Grohman Orchestra wystąpi w czasie koncertu plenerowego 2 lipca w Łańcucie i na pewno program, który zaprezentują, podbije serca słuchaczy, dostarczy wszystkim radości i wspaniałych artystycznych wrażeń.

             Z pewnością już na koncie Filharmonii Podkarpackiej znajduje się odpowiednia kwota na organizację festiwalu.

              Na to pytanie muszę znać odpowiedź już na początku roku. Podejmując różne zobowiązania finansowe muszę wiedzieć, jakie mam środki.
Bardzo dziękuje Ministerstwu Kultury Dziedzictwa Narodowego i Sportu za przekazane nam środki, dziękuję władzom samorządowym Województwa Podkarpackiego, władzom Miasta i Gminy Rzeszów, władzom Łańcuta, dyrektorowi Muzeum-Zamku, który już po raz 60-ty będzie gościł festiwal, którego organizatorem jest Filharmonia Podkarpacka.
Serdecznie Państwa zapraszam z nadzieją, że wszystkim zainteresowanym przynajmniej na jeden koncert uda się kupić bilet.

 Z panią prof. Martą Wierzbieniec, dyrektorem Filharmonii Podkarpackiej im. Artura Malawskiego w Rzeszowie i Muzycznego Festiwalu w Łańcucie rozmawiała Zofia Stopińska

Subskrybuj to źródło RSS