wywiady

Jubileuszowo z Maestro Kazimierzem Pustelakiem - cz. I

          Z wielką radością zapraszam Państwa do przeczytania wywiadu z Maestro Kazimierzem Pustelakiem, jednym z najwybitniejszych artystów powojennej polskiej sceny operowej, o którym Jarosław Iwaszkiewicz pisał, że: „Głos mu się leje jak wino z amfory”. Przez długie lata Kazimierz Pustelak zachwycał publiczność polskich i światowych scen operowych oraz filharmonicznych niezwykłym głosem o pięknej barwie, cudownej lekkości i doskonałości również w wysokim rejestrze, i znakomitej technice. Publiczność i krytycy muzyczni podziwiali Artystę także za elegancję, kulturę i wyczucie stylów.

           Maestro, rozmawiamy w roku Pana 90. urodzin - proszę przyjąć ode mnie i za moim pośrednictwem od mieszkańców Podkarpacia najlepsze życzenia – dużo zdrowia na długie lata, aby każdy dzień przynosił wiele radości i aby cieszył się Pan miłością najbliższych.
           - Bardzo dziękuję za tak piękne życzenia. Cieszę się, że płyną one z moich rodzinnych stron, bo urodziłem się Nowej Wsi niedaleko Rzeszowa.

           Mieszkańcy Podkarpacia szczycą się tym, że pochodzi Maestro z naszych stron, a młodsi – szczególnie ci, którzy marzą o karierze śpiewaka albo śpiewaczki, z pewnością chcieliby dowiedzieć się, czy pochodzi Maestro z rodziny o tradycjach muzycznych i kiedy rozpoczął Pan naukę śpiewu?
           - W mojej rodzinie nie było muzyków, ale ja bardzo lubiłem śpiewać. Przed wojną uczęszczałem do szkoły powszechnej i otrzymałem zadanie, aby coś zaśpiewać. Wtedy okazało się, że mam dobry głos. Kiedyś rodzice zapytali mnie, co bym chciał robić w swoim życiu, to powiedziałem, że chciałbym pracować w takim teatrze, w którym się nie mówi, tylko się śpiewa, chociaż nie wiedziałem, że taki teatr istnieje.
           Po wojnie rozpocząłem naukę w II Liceum Ogólnokształcącym w Rzeszowie i wkrótce zapisałem się do chóru, a prowadziła go pani Zofia Stachurska, która była także dyrektorem Szkoły Muzycznej w Rzeszowie. Bardzo polubiłem śpiewanie w chórze, bo występowaliśmy podczas różnych uroczystości i śpiewaliśmy nawet w teatrze. Kiedyś po próbie Pani Zofia Stachurska powiedziała: „Kaziu! Masz bardzo ładny głos i musisz uczyć się śpiewać!”.
           Rok przed maturą trafiłem do Szkoły Muzycznej, a tam uczyła śpiewu pani Maria Świeżawska. Była świetną nauczycielką i bardzo dużo się u niej nauczyłem.
Przypomnę jeszcze wydarzenie, które dotyczy pani rodzinnych stron, a świadczy najlepiej, że w mojej rodzinie też się śpiewało. W młodości śpiewałem nawet w Handzlówce, gdzie proboszczem był mój stryj ks. Ludwik Pustelak. Niedługo po okupacji przyjechaliśmy do Handzlówki z Zaczernia (gdzie urodzili się zarówno ks. Ludwik, ks. Józef i ich młodszy brat oraz siostra), z przedstawieniem „Chata za wsią”. Byłem wtedy młodym chłopakiem ze wsi i miałem małą rólkę do śpiewania, a dziewczynę, która mnie uwodziła, grała moja ciotka – siostra ks. Ludwika (śmiech).
Nasze przedstawienie bardzo się Handzlowianom spodobało. Mogło to być w 1947 roku, a potem w pięknych lasach handzlowskich mieliśmy obóz harcerski. Miło wspominam te pobyty i tamte czasy.

           Marzył Pan o śpiewie, ale ukończył Pan studia na Wydziale Rolnym Uniwersytetu Jagiellońskiego i jako inżynier rolnik pracował Pan w Wojewódzkiej Radzie Narodowej w Rzeszowie.
           - Pochodziłem ze środowiska wiejskiego i postanowiłem wybrać bardziej praktyczny zawód. Dlatego zdałem egzamin na studia w Uniwersytecie Jagiellońskim na Wydziale Rolnym, ale o śpiewie nie zapomniałem i równocześnie uczyłem się śpiewu prywatnie u pana profesora Czesława Zaremby.
Był wspaniałym nauczycielem i po dwóch latach nauki byłem już ukierunkowanym śpiewakiem. Wiele pomógł mi także w doskonaleniu sztuki śpiewaczej pan Józef Gaczyński.
           Po ukończeniu studiów uniwersyteckich wróciłem jednak w rodzinne strony i tak jak pani powiedziała, pracowałem jako inżynier rolnik w Rzeszowie. Trwało to dwa lata, bo niespodziewanie otrzymałem telefon z Krakowa. Pojawiła się szansa, abym rozpoczął pracę w wymarzonym zawodzie.

           Debiutował Maestro w Krakowie, ale nie w operze, tylko w operetce i śpiewał Pan w „Krainie uśmiechu” u boku samej Iwony Borowickiej.
           - Owszem, rozpoczynałem w Krakowie, ale pojechałem tam na zaproszenie pana Jerzego Gerta, który kierował wówczas Orkiestrą i Chórem Polskiego Radia w Krakowie, a także był kierownikiem artystycznym Teatru Muzycznego w Krakowie. Po rozmowie miałem próbne nagranie i pamiętam, że śpiewałem wtedy arie z „Rigoletta” i „Strasznego dworu”. Mój krótki występ spodobał się i dyrektor Jerzy Gert zaproponował mi pracę.
           Powiedziałem szczerze, że bardziej interesuje mnie teatr operowy niż operetka. Aby mnie przekonać do operetki, dyrektor Gert dał mi zaproszenie na przedstawienie „Hrabiny Maricy”.
Operetki były wówczas wystawiane w budynku dawnej ujeżdżalni koni, którą dostosowano dla potrzeb teatru muzycznego – była scena, kanał dla orkiestry i duża sala na około tysiąc miejsc.
Poszedłem na ten spektakl i byłem zachwycony, bo przedstawienie było znakomite. Iwona Borowicka królowała, była po prostu fenomenalna. Była nie tylko znakomitą śpiewaczką, ale również tancerką i świetnie mówiła teksty. Mało jest aktorów teatrów dramatycznych, którzy by jej dorównali interpretacją słowa mówionego.
           Dyrektor Gert zapytał mnie po spektaklu o wrażenia. Zgodnie z prawdą odpowiedziałem, że bardzo mi się podobało i jestem gotów podpisać umowę. Podpisałem umowę od razu na dwa etaty. Zostałem solistą w Teatrze Muzycznym i w Zespole Orkiestry i Chóru Polskiego Radia w Krakowie.
           Jak już pani powiedziała, debiutowałem operetką „Kraina uśmiechu” Franza Lehára. Moje wynagrodzenie było dosyć dobre, bo otrzymywałem około czterech tysięcy pensji zasadniczej i oprócz tego otrzymywałem wynagrodzenie za nagrania. Na etacie Polskiego Radia miałem normę 20 minut nagrania miesięcznie, a operetka trwała zazwyczaj ponad 2 godziny. Dodam, że wszystkie wystawiane operetki były nagrywane. To mi się opłacało.

           Został Pan w krainie operetki dość długo, pomimo, że marzył Pan o operze. Pamięta Maestro swój debiut operowy?
            - Przez dwa lata byłem solistą w Teatrze Muzycznym, ale cały czas myślałem o operze, jak większość młodych śpiewaków. Zresztą później trochę zmieniły się warunki pracy, bo zlikwidowane zostały etaty solistów w Polskim Radiu i ta współpraca wyglądała zupełnie inaczej.
W tym samym czasie, a był to 1957 rok, otrzymałem propozycję z Teatru Operowego. Spektakle operowe wystawiane były dwa razy w tygodniu w Teatrze im. Juliusza Słowackiego w Krakowie.
            Tydzień przed premierą opery „Eugeniusz Oniegin” Piotra Czajkowskiego przyjechał na próbę pan z Ministerstwa Kultury, który był znawcą sztuki operowej i śpiewu. Od jego opinii zależało, czy dane przedstawienie ukaże się w przygotowywanej formie. Stwierdził, że brak jest Leńskiego, chociaż było co najmniej trzech wykonawców tej partii, ale żaden mu nie odpowiadał.
Wtedy ktoś stwierdził, że jest dobry, młody śpiewak w operetce i można go spotkać w porze obiadowej w Grandzie. Rzeczywiście tam zazwyczaj jadałem obiady. Zarabiałem nieźle i starałem się dobrze odżywiać, aby mieć energię do śpiewania.
            Podczas obiadu podeszło do mnie dwóch panów – pan Weber, dyrektor Krakowskiego Towarzystwa Operowego i pan z Ministerstwa Kultury. Przedstawili się, a później zapytali, czy w czasie dziesięciu dni nauczę się partii Leńskiego. Stwierdziłem, że mogę się nauczyć, ale nie zgodzi się na to mój dyrektor pan Gert.
Zapewnili mnie, że to już ich sprawa, aby dyrektor Gert się zgodził.

            Podjął się Pan bardzo trudnego zadania.
            - To prawda, musiałem szybko wziąć się do roboty, bo oprócz arii są tam trudne ansamble, duety, a do tego prawie od razu musiałem uczestniczyć w próbach scenicznych, szybko szyli mi kostiumy, ale podczas próby generalnej byłem już dobrze przygotowany. Wszystko poszło bardzo dobrze, premiera była nadzwyczaj udana, publiczność nagrodziła nas długimi brawami, ukazały się entuzjastyczne recenzje znakomitych znawców sztuki operowej. Mój występ bardzo się spodobał i pisano, że wreszcie mamy tenora lirycznego.
            To był początek mojej współpracy z Operą Krakowską. Mogłem się poświęcić pracy w operze, chociaż miałem jeszcze przez jakiś czas kontakt z operetką, bo miałem jeszcze zobowiązania jako wykonawca głównych partii.

            Był Pan już dobrze pod każdym względem przygotowany do śpiewania repertuaru operowego.
            - Ja też tak sądzę. Dla mnie ważną szkołą była praca w Polskim Radiu. Jak już wspomniałem, wszystkie spektakle były nagrywane, a później przesłuchiwaliśmy je. Na nagraniu słychać było wszelkie niedoskonałości, dlatego nauczyłem się dbałości o dokładność, nie tylko strony wokalnej, ale także muzycznej. Wiele zawdzięczam dyrektorowi Jerzemu Gertowi, bo dla młodego, „zielonego” śpiewaka była to znakomita szkoła, a oprócz tego szybko stałem się znanym śpiewakiem, ponieważ te operetki były retransmitowane w programach radiowych.
            U dyrektora Gerta poznałem także spory repertuar oratoryjny oraz dużo utworów polskich kompozytorów. Nagrywaliśmy także opery – na przykład utrwaliliśmy operę "Faust" księcia Antoniego Radziwiłła. Dzisiaj jest to nieznana opera, a szkoda, bo jest naprawdę piękna i trudna.
            Pamiętam nagranie Króla Davida Arthura Honeggera, to jest także bardzo trudne dzieło. Odbył się znakomity koncert w Filharmonii w znakomitej obsadzie śpiewaków, a wystąpiły m.in. takie gwiazdy, jak: Krystyna Szczepańska, Stefania Woytowicz. To było wyjątkowo piękne wydarzenie.W ten sposób rozpoczęła się na dobre działalność na polu muzyki oratoryjno-kantatowej.
            Pamiętam, jak podczas przygotowań potężnego dzieła „Weihnachtsoratorium” („Oratorium na Boże Narodzenie”) Johanna Sebastiana Bacha pod batutą Stanisława Wisłockiego, podeszły do mnie w przerwie panie Krystyna Szczepańska i Stefania Woytowicz, mówiąc: „Ty jesteś osesek, ale ponieważ masz bardzo ładny głos i jesteś wyjątkowo muzykalny, to proponujemy ci przejście na ty”. Bardzo mnie to ucieszyło.
            Potem prawie wszystkie filharmonie proponowały mi udział w koncertach oratoryjnych. Nie mogłem przyjąć wszystkich propozycji i wybierałem tylko niektóre, te naprawdę duże wydarzenia. Pamiętam, że śpiewałem w Filharmonii Narodowej podczas koncertu otwarcia gmachu Filharmonii po odbudowie i wykonywałem (jeśli dobrze pamiętam), „Pieśni kurpiowskie” Karola Szymanowskiego. Odnieśliśmy wspólnie z Chórem i Orkiestrą duży sukces.
Wykonywałem bardzo różnorodny repertuar.

            Występował Maestro często w koncertach oratoryjno-kantatowych, z recitalami pieśni, a repertuar operowy także był ogromny, bo ponad 70 partii.
            - Miałem także nie mniej partii muzyki oratoryjnej. Wspomniała Pani o recitalach, z którymi często występowałem, a przeważały w nich pieśni – szczególnie pieśni Stanisława Moniuszki, które są przepiękne. Jak wykonywałem pieśni Stanisława Moniuszki za naszą zachodnią granicą, to często zachwyceni melomani i krytycy nie mogli uwierzyć, że tej muzyki nie skomponował romantyczny kompozytor niemiecki.

            Wiem, że przez pewien czas przebywał Pan na stypendium we Włoszech.
            - Owszem, trafiłem tam w drodze konkursu, który odbywał się w Warszawie przy ulicy Nowogrodzkiej. Oceniało nas bardzo duże jury złożone z profesorów ze wszystkich uczelni i wszyscy popierali swoich uczniów. Byłem jedynym uczestnikiem, który nie miał swojego pedagoga w jury, ale wygrałem ten konkurs.
            W tym czasie dyrektorem Opery Warszawskiej był Jerzy Semkow, który tworzył zespół śpiewaków. Okazało się, że interesował się mną już wcześniej, a po wygraniu tego konkursu, zaproponował mi, że po powrocie ze stypendium zaangażuje mnie w Warszawie.
Musiałem nawet podpisać odpowiedni „cyrograf” w Ministerstwie Kultury w obecności dyrektora Jerzego Semkowa i dyrektora Departamentu Muzyki.

            Ciekawa jestem, jak długo trwał Pana pobyt w centrum doskonalenia śpiewaków operowych La Scali.
            - Na stypendium byłem około 9 miesięcy i muszę powiedzieć, że nauczyłem się tam bardzo dużo. Miałem zajęcia ze znakomitymi pedagogami. Studiowałem m.in. pod kierunkiem maestro Frigerio, jednego z największych włoskich znawców sceny i wokalistyki, a korepetytorem był bardzo życzliwy starszy pan, który przez wiele lat pracował z Arturo Toscaninim.
            Wszyscy zgodnie stwierdzili, że jestem już uformowanym śpiewakiem, gotowym do śpiewania na scenie i dlatego przygotowywałem partie operowe w całości (oczywiście na pamięć). Nauczyłem się w sumie partii tenorowych sześciu włoskich oper: „Cyrulika sewilskiego” Rossiniego, „Don Pasquale”, „Napój miłosny” i „Łucję w Lammeromooru” Donizettiego, „Rigoletto” i „Traviatę” Verdiego. Miałem próby sceniczne z reżyserami. Na jedną z nich przyszedł ówczesny kierownik artystyczny La Scali i po zakończeniu próby wszyscy zgodnie orzekli, że wcale nie śpiewam gorzej niż Gianni Raimondi, który był wtedy gwiazdą nr 1 w La Scali.
            Pod koniec mojego pobytu w Mediolanie otrzymałem kilka bardzo interesujących propozycji udziału w spektaklach operowych ze znanymi śpiewakami, nie tylko we Włoszech. Były już nawet plany związane z otwarciem nowego gmachu operowego w Sydney. Jednak ja chciałem wracać do Polski, bo w czasie mojego pobytu we Włoszech żona urodziła naszą córkę i bardzo chciałem być z rodziną w domu. Ponadto przecież podpisałem zobowiązanie, że po zakończeniu stypendium powrócę i będę śpiewał w Polsce.

            Po powrocie do kraju pożegnał się Pan z Krakowem i przeniósł się Pan do Warszawy.
            - Zaraz po powrocie z Mediolanu poszedłem od razu na Nowogrodzką do Opery Warszawskiej, aby spotkać się z dyrektorem Jerzym Semkowem. W sekretariacie dowiedziałem się, że pan Jerzy Semkow już nie jest dyrektorem, bo został zwolniony, a jego obowiązki pełni dyrektor z Opery Łódzkiej, który z kolei powiedział mi, że jest tylko na krótkim zastępstwie i obsada nowego sezonu zostanie zaplanowana dopiero po powołaniu nowego dyrektora.
            Szczerze mówiąc, ucieszyłem się, że nie będę się musiał przenosić z Krakowa do Warszawy, ale tak się nie stało. Na dyrektora w Warszawie został powołany Bohdan Wodiczko, który wkrótce zatelefonował do mnie i poprosił o szybki przyjazd na rozmowę, bo już planował zespół na otwarcie Teatru Wielkiego.
            Pojechałem na umówioną rozmowę i dyrektor Wodiczko zaproponował mi etat solisty i od razu mieszkanie tuż obok Teatru, w którym mieszkam do dziś. Warunki finansowe nie były w pełni satysfakcjonujące, ale i tak były to najwyższe stawki, jakie mogłem dostać. Dopiero po pewnym czasie wszystko zmieniło się na lepsze.
W ten sposób od sezonu 1961/1962 zostałem solistą Opery Warszawskiej i jeszcze dwa lata pracowaliśmy w budynku przy ulicy Nowogrodzkiej.

            Jaki repertuar preferował dyrektor Bohdan Wodiczko?
            - Będąc solistą, śpiewałem właściwie cały repertuar na mój głos. Dyrektor Bohdan Wodiczko wystawiał dużo nowych oper. Z polskiego repertuaru były to opery „Król Roger” Karola Szymanowskiego oraz „Straszny dwór” Stanisława Moniuszki, ale wystawiane były także tak wybitne dzieła, jak: "Persefona" i "Król Edyp" Igora Strawińskiego, „Don Carlos” Giuseppe Verdiego, „Kawaler srebrnej róży” Richarda Straussa czy „Zamek Sinobrodego” Beli Bartoka.

            Panie Profesorze, jeszcze przed wyjazdem na stypendium do Mediolanu uczestniczył Pan w Międzynarodowym Konkursie Wokalnym w Moskwie, zdobywając II nagrodę, a cztery lata później zdobył Pan I nagrodę w Międzynarodowym Konkursie Wokalnym w Tuluzie. To były ważne wydarzenia w Pana karierze.
            - Na ten konkurs pojechałem w 1957 roku z Krakowa. Po tym konkursie miałem dużo ciekawych propozycji, mogłem podpisać umowę i od razu tam zostać, ale wtedy miałem już na widoku stypendium w La Scali i nawet byłem już zakwalifikowany. Podobnie było po konkursie w Tuluzie w 1961 roku, kiedy byłem już zaangażowany do Opery Warszawskiej. Nie mogłem przyjąć żadnej oferty, ale to wszystko było ważne i miłe.

Szanowni Państwo!
Maestro Kazimierz Pustelak poświęcił mi dużo czasu, stąd wywiad jest bardzo obszerny i postanowiłam podzielić go na dwie części. W najbliższą sobotę (10 października 2020 roku) zapraszam do lektury II części wywiadu, która jest równie, a może nawet bardziej fascynująca jak część I.

Zofia Stopińska

Z Markiem Toporowskim nie tylko o muzyce barokowej.

           Z panem Markiem Toporowskim, wybitnym polskim klawesynistą, organistą i dyrygentem, spotykamy się przed koncertem w ramach 23. Mieleckiego Festiwalu Muzycznego. Niedługo zasiądzie Pan przy organach kościoła pw. Matki Bożej Nieustającej Pomocy, ale to nie pierwszy Pana pobyt po pandemicznej przerwie na Podkarpaciu. 5 sierpnia tego roku w ramach XX Międzynarodowego Przemyskiego Festiwalu „Salezjańskie Lato” koncertował Pan w kościele pw. Świętej Trójcy – pp. Benedyktynek w Przemyślu. To wyjątkowo piękne miejsce.
            - Tak, ten klasztor jest niezwykle urokliwym miejscem, piękny kościół, fantastyczna akustyka i cudowna atmosfera tam panowała.
Zabrałem tam ze sobą dwa instrumenty: klawikord częściowo przeze mnie zbudowany i duży klawesyn. Grywam też często koncerty na trzech instrumentach na przykład: klawikord, szpinet, wirginał.

            W Przemyślu przeważały utwory Johanna Sebastiana Bacha, ale były także utwory z Tabulatury przemyskiej i na finał Sonata klawesynowa Dymitra Bortniańskiego do wykonania której klawesyn był potrzebny.
            - Dymitr Bortniański był kompozytorem współczesnym Mozartowi, a nawet go przeżył, bo zmarł w 1825 roku. Komponował wspaniałe wielkie utwory, a niektóre sonaty doskonale nadają się do grania tak na fortepianie, jak i na klawesynie.
Cieszę się, że kościół był wypełniony publicznością, która przyjęła mnie bardzo gorąco.

             Dzisiaj zasiądzie Pan przy organach, które już Pan dobrze zna.
             - Tak, kilka, a może nawet kilkanaście lat temu grałem na tych organach. Bardzo lubię ten instrument i cieszę się, że mogę znowu tutaj zagrać. Dzisiaj gram wyłącznie repertuar barokowy, zarówno solo jak i w części kameralnej, który nie jest wymagający pod względem szybkości zmian registracji. Nie mam dziś asystenta- registranta, a mielecki instrument nie ma urządzeń umożliwiających szybką zmianę registrów.

             Pana działalność od lat toczy się w kilku nurtach, występuje Pan jako klawesynista, organista, często zasiada pan przy innych dawnych instrumentach klawiszowych, przygotowuje i kieruje Pan wykonaniami dużych form instrumentalno-wokalnych. To wszystko wymaga sporo pracy i wiedzy.
             - Ostatnio także dużo gram i nagrywam na fortepianach historycznych, mam niewielką kolekcję instrumentów historycznych. To wszystko wymaga nie tylko przygotowania się do wykonania, ale także przygotowania instrumentów i opieki nad nimi. Muszę też pracować nad umiejętnością dostosowania się do każdego z nich, a wcześniej dobrze poznać każdy instrument i dostosować się do wymagań, a czasami też ograniczeń, które te instrumenty stawiają przed wykonawcą.
             Mogę powiedzieć, że pod względem ilości instrumentów do których mam dostęp, na których gram i nagrywam, jestem chyba jestem jednych z najbogatszych muzyków. Nie chodzi tu o bogactwo finansowe, ale o różnorodność instrumentarium.

             Na Podkarpaciu, po dłuższej przerwie, życie koncertowe tak naprawdę dopiero się rozpoczyna. Pan pewnie też miłą przerwę w koncertach. Jak ją Pan wykorzystał?
             - Mnie też ta przerwa bardzo mocno dotknęła. Właściwie przez prawie pół roku nie grałem koncertów, a miałem zaplanowane w tym czasie ważne dla mnie wydarzenia. Niektóre musiały zostać przełożone na inne terminy, a inne utracone bezpowrotnie.
             W tym czasie przygotowałem trochę nowego repertuaru na instrumenty na których gram. Wielu muzyków zaczęło robić półprofesjonalne filmy. Dla mnie filmy z krótkimi utworami były o tyle ważne, że pozwoliły mi udokumentować instrumenty, które są w mojej kolekcji. Jeżeli Państwo wejdą na stronę www.fortepianarium.wordpress,com , to poznają Państwo moją kolekcję, która jest eksponowana w Zabrzu, tam też organizujemy koncerty i niektóre przynajmniej na niektórych z tych instrumentów udało mi się wyprodukować krótkie filmy, aby udokumentować ich brzmienie.
Zawsze brakowało mi na to czasu, a dzięki wirusowi i pandemii mogłem to zrobić.
             Na szczęście coraz więcej jest koncertów z udziałem publiczności, mam co robić i bardzo tęsknię za Rzeszowem. Bardzo miło wspominam koncerty, które miałem przyjemność grać z Filharmonią Podkarpacką. Były to zazwyczaj duże, oratoryjne projekty w których wykonywałem partie klawesynu, nawet grałem z tym zespołem raz w Musikverein w Wiedniu. Poznałem wielu muzyków grających w Orkiestrze Filharmonii Podkarpackiej z którymi do dzisiaj się przyjaźnię.

             Pamiętam, że konsultowano z Panem zakup klawesynu dla naszej Orkiestry.
              - To prawda i bardzo się cieszę, że ten instrument w Filharmonii Podkarpackiej jest, bo dzięki temu wiele koncertów okazało się możliwych bez pożyczania instrumentu i wielokrotnie na tym klawesynie grałem.

              Dobry instrument ułatwia klawesynistom podróże koncertowe, a jeśli go brak to często trzeba podróżować ze swoim klawesynem.
              - Ja też często zabieram swoje instrumenty, bo w wielu miejscach instrumentów nie ma, ale bardzo sobie cenię jeżeli instrument jest na miejscu. Klawesyn jest dosyć dużym i ciężkim instrumentem. Oprócz umiejętności artystycznych trzeba również użyć siły własnych mięśni w przeniesienie tego instrumentu i odpowiednie zabezpieczenie go przed podróżą samochodem.
Rzeszowski instrument jest uniwersalny, w dobrym stanie, zadbanym i bardzo dobrze, że można na nim grać.

              Często występuje Pan też jako dyrygent.
              - Owszem i zdarza się dosyć często, że kieruję zespołem grając jednocześnie na klawesynie, ale przy dużych formach chętnie biorę batutę i dyryguję.
Mam zaplanowany wkrótce koncert w Filharmonii Podlaskiej w Białymstoku z Oratorium na Boże Narodzenie Johanna Sebastiana Bacha. Wiem, że na miejscu są muzycy, którzy doskonale wykonują partie basso continuo i mogę się skupić tylko na dyrygowaniu.
Dyrygowanie od klawesynu ma też swoje zalety, ale bywa tak, że trzeba wybrać, czy człowiek skupia się na własnym graniu, czy na prowadzeniu zespołu. Czasami jest to trudne do pogodzenia.

              Założył Pan zespoły specjalizujące się w wykonywaniu muzyki XVII i XVIII wieku – orkiestrę Concerto Polacco i chór kameralny Sine Nomine. Na jakich zasadach one działają?
              - Chór Sine Nomine zakończył działalność już kilka lat temu, natomiast Concerto Polacco działa w tej chwili jako mniejsza formacja kameralna. W tej chwili nie mamy już możliwości organizacyjne podejmowania się dużych produkcji orkiestrowo-chóralnych, dlatego, że nie byliśmy zespołem etatowym. Bez bazy etatowej można funkcjonować przez kilka lat, ale jest to bardzo trudne i w wypadku jakiegokolwiek kryzysu finansowego, chudszych lat, przetrwanie nie jest możliwe. Dlatego teraz koncentrujemy się na graniu w mniejszych składach, a jeżeli dyryguję większymi formami muzycznymi, to zazwyczaj jestem zapraszany jako dyrygent gościnny,
              Na przykład dwa lata temu wykonywałem z Capellą Cracoviensis operę „Hipolit i Arycja” Jeana Philippa Rameau. Do wykonania tego dzieła trzeba zaprosić dużą ilość muzyków grających na instrumentach dętych, bo to jest wyrafinowana instrumentacja wymagająca dużej orkiestry.

              W Mielcu występuje Pan z wybitnymi polskimi flecistami Łukaszem Długoszem i Agatą Kielar-Długosz. Wiem, że już nie raz spotkaliście się z okazjo koncertów.
              - Tak, my regularnie gramy koncerty w trio. Gramy koncerty z programem barokowym i wtedy gram na klawesynie. Jak wykonujemy koncerty muzyki klasycznej i romantycznej , to zasiadam do kopii historycznego fortepianu albo biorę moje pianoforte. Są również napisane specjalnie dla nas utwory na dwa flety i klawesyn, w ramach programu „Zamówienia kompozytorskie”.

             Nie wiedziałam, że interesuje Pana muzyka współczesna.
             - Mam w tej dziedzinie również parę znaczących dokonań m.in. udział w pełnej dokumentacji „live” twórczości Pawła Szymańskiego zrealizowanej przez Narodowy Instytut Audiowizualny. Zainteresowały też mnie napisane dla nas bardzo ciekawe utwory Krzysztofa Baculewskiego i Grażyny Pstrokońskiej-Nawratil. Iwona Kisiel również napisała interesujący utwór na ten skład. Trochę tych utworów jest i pewnie będą powstawały kolejne.
             Oczywiście te utwory są pewnego rodzaju wyzwaniem, bo grając continuo w wypadku muzyki barokowej można się oprzeć na ogólnych doświadczeniach i swoich umiejętnościach grania basso continuo, to w muzyce współczesnej każdy utwór stawia inne i nowe wymagania. Do każdego utworu trzeba podejść na nowo, bez wcześniejszych umiejętności, które ułatwiałyby „rozgryzienie tego orzecha”.

             Często można się spotkać z kompozytorem i kierować się jego sugestiami.
              - Ta pomoc kompozytora okazuje się często bardzo cenna, bo po wyjaśnieniu idei przez kompozytora, wszystko staje się proste i jasne. No, może trochę prostsze i trochę jaśniejsze. Wiemy też na czym zależy kompozytorowi i na co trzeba zwrócić szczególną uwagę, a gdzie można sobie pozwolić na pewną swobodę, bo takie miejsca też są w nowej muzyce. Są też kompozytorzy, którzy są bardzo trudni i bardzo ich denerwuje najdrobniejsza nieścisłość w stosunku do zapisanego przez nich tekstu.
Granie muzyki współczesnej jest także fascynującą przygodą, bo każdy nowy utwór jest wyprawą z nieznane.

              Za chwilę czeka nas wyprawa w zupełnie inne rejony, bo do epoki baroku. Bardzo dziękuję za poświęcony mi czas i udajemy się na koncert.
              - Ja również bardzo dziękuję i cieszę się, ze przyjechała pani na nasz koncert.

             Chcę się jeszcze podzielić wrażeniami z koncertu, który rozpoczęła przepiękna, ale niełatwa dla wykonawców Sonata e-moll na dwa flety i organy Georga Friedricha Haendla wykonana z wielką precyzją i wdziękiem, podobnie jak pozostałe dwa dzieła na ten skład: Trio sonata A-dur Georga Philippa Telemanna oraz Trio sonata g-moll Antonio Vivaldiego.
Zwrócić trzeba także uwagę, że partia organów była nie tylko bardzo precyzyjna, ale także znakomicie dobrane były rejestry i barwy do brzmienia fletów.
             Pięknie wykonał Pan Marek Toporowski Koncert a-moll BWV 594 Johanna Sebastiana Bacha oparty na kompozycji Vivaldiego. Mnie natomiast bardzo się spodobała przeznaczona na organy solo Batalha de 5. tom anonimowego twórcy portugalskiego. Przyznam się, ze utwór ten usłyszałam po raz pierwszy i zachwyciła mnie zarówno muzyka, dająca wykonawcy możliwość wirtuozowskiego popisu, jak i wykorzystanie przez Marka Toporowskiego możliwości mieleckich organów. To był cudowny wieczór.

Z prof. Markiem Toporowskim, wybitnym polskim klawesynistą, organistą i dyrygentem rozmawiała Zofia Stopińska 14 września 2020 roku w Mielcu.

W muzyce kameralnej zacząłem odkrywać nowy, piękny świat

          Na antenie TVP3 Rzeszów trwają emisje koncertów 59. Muzycznego Festiwalu w Łańcucie. 4 października o 19.00 rozpocznie się emisja koncertu kameralnego w wykonaniu dwóch znakomitych muzyków: Krzysztofa Jakowicza, jednego z najwybitniejszych polskich skrzypków wszechczasów, emerytowanego profesora zwyczajnego UMFC w Warszawie oraz visiting profesor w Soai University w Osace (Japonia) i niezwykle utalentowanego pianisty młodszego pokolenia Roberta Morawskiego. Gorąco Państwu polecam to wydarzenie oraz poniższy wywiad.
          Zapraszam na spotkanie z dr hab. Robertem Morawskim, znakomitym pianistą kameralistą, występującym z wielkim powodzeniem w kraju i za granicą z wybitnymi artystami. Robert Morawski jest laureatem wielu prestiżowych nagród. Prowadzi klasę kameralistyki fortepianowej w Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina w Warszawie oraz kursy mistrzowskie w kraju i zagranicą. Miałam przyjemność rozmawiać z Artystą 29 sierpnia tego roku w Kąśnej Dolnej, przed Maratonem Muzycznym, który odbył się w ramach XIV Festiwalu Muzyki Kameralnej „Bravo Maestro”.

         Kiedy rozpoczął Pan naukę gry na fortepianie? Pytam, bo przeczytałam, że po raz pierwszy wystąpił Pan w Filharmonii Narodowej w wieku siedmiu lat.
          - To zależy, co nazwiemy początkiem. Systematycznie zacząłem się uczyć grać na fortepianie wraz z rozpoczęciem nauki w szkole, w pierwszej klasie.
Wcześniej grałem bardzo dużo „swojej muzyki dziecięcej”, siedząc przy pianinie. Improwizowałem swoje utwory i to także był powód, że moi rodzice zdecydowali się przenieść z Kanady do Polski, bo urodziłem się w Kanadzie i nawet rozpocząłem tam naukę w szkole, ponieważ w Kanadzie rozpoczyna się naukę w szkole podstawowej rok wcześniej niż w Polsce.
          Nie pamiętam dobrze, ale podobno byłem utalentowanym dzieckiem. Wśród tamtejszej Polonii panowała wręcz moda na rozwijanie zainteresowań muzycznych u dzieci. W wielu domach były, tak jak w moim, pianina. Ponieważ ja się bardzo dobrze bawiłem przy instrumencie, mama uznała, że odziedziczyłem talent po moim pradziadku, który był pianistą, a dziadek grywał amatorsko na akordeonie.
Po przeprowadzeniu się do Polski, posłano mnie do szkoły muzycznej i wkrótce zostałem wytypowany jako jeden z obiecujących uczniów klasy fortepianu do występu w Filharmonii Narodowej.

          W notkach biograficznych wymienia Pan tylko dwóch nauczycieli: prof. Bronisławę Kawallę i prof. Jerzego Marchwińskiego – pewnie dlatego, że mieli oni istotny wpływ na Pana umiejętności i muzyczną drogę.
          - Te notki muszą być krótkie i nie ma miejsca na wymienianie wszystkich, ale chciałbym wymienić moich pedagogów, bo miałem wielkie szczęście do nauczycieli gry na fortepianie.
Zaczynałem się uczyć u pani Hanny Wesołowskiej, która była świetnym muzykiem. Nauczyłem się także bardzo dużo u pani Joanny Świtlik, która poświęcała mi bardzo dużo czasu i szczególną uwagę zwracała na mój aparat gry. Ponadto miała ogromny wpływ na mój gust muzyczny, ponieważ w dzieciństwie bardzo rzadko słuchałem muzyki poważnej. Mój kontakt z muzyką klasyczną ograniczał się do słuchania polonezów młodzieńczych i Koncertu e-moll Fryderyka Chopina oraz muzyki do baletu „Święto wiosny” Igora Strawińskiego. Interesowała mnie natomiast inna muzyka, najczęściej słuchałem nagrań zespołu The Police albo Michaela Jacksona. Pani Joanna Świtlik potrafiła zachęcić mnie do zainteresowania się muzyką klasyczną i to nie tylko fortepianową. Słuchałem dużo muzyki symfonicznej i kameralnej.
Na moją edukację muzyczną miała także wpływ współpraca z prof. Mają Nosowską i prof. Maciejem Paderewskim, ale wpływ prof. Bronisławy Kawalli na moje umiejętności pianistyczne jest nie do przecenienia.

          Jest Pan pianistą kameralistą – kiedy zdecydował Pan, że w tym nurcie muzyki chce się Pan spełniać?
           - W Polsce obiecujący pianista-solista nie ma łatwo z uwagi na Międzynarodowy Konkurs Pianistyczny im. Fryderyka Chopina, który jest jednym z najstarszych i najbardziej prestiżowych konkursów muzycznych na świecie. Wyróżniający się młodzi pianiści są z dużym wyprzedzeniem szykowani do Konkursu Chopinowskiego.
Znalazłem się w tej grupie i nawet nieoficjalnie przepowiadano, że mam szanse znaleźć się w finale. Te rozmowy odbywały się podczas trwania Konkursu, ja pilnie chodziłem i śledziłem zmagania uczestników w kolejnych etapach. Byłem wtedy jeszcze bardzo młody, ale już bardzo się denerwowałem tym, że za dziesięć lat stanę do Konkursu Chopinowskiego. Tak mnie to wytrąciło z równowagi, że nawet nie mogłem spać.
           Moje zainteresowanie muzyką kameralną zaczęło się, kiedy rozpocząłem zajęcia z kameralistyki fortepianowej z prof. Jerzym Marchwińskim. Podczas lekcji grałem partię fortepianu pieśni "Polna różyczka" Franza Schuberta. To jest prosta pieśń, ale ja nie wiedziałem, mówiąc kolokwialnie, jak się nazywam. Dostrzegłem, ile w niej jest bardzo wysublimowanych niuansów artystycznych, których często nie ma w muzyce solowej. Soliście brakuje relacji z drugą osobą, z partnerem muzycznym. Muszę dostosować barwę dźwięku do głosu osoby, której towarzyszę. Musimy przez cały czas być razem i dotyczy to zarówno tekstu nutowego, jak i barwy głosu, czy instrumentu drugiego wykonawcy. Jest ogromna różnica, kiedy gram ze śpiewakami w zależności od tego, czy występuję z sopranem, tenorem, barytonem czy basem. Muszę się dostosować do barwy głosu każdego śpiewaka, bo każdy ma przecież inną barwę, inną emocjonalność. Te różnice dotyczą także instrumentów, którym towarzyszę: skrzypce, wiolonczela, klarnet itd., itd.
           Zacząłem odkrywać nowy, piękny świat. Okazało się, że trzeba naprawdę umieć grać na fortepianie, żeby grać kameralistykę na najwyższym poziomie, a nie tylko akompaniować, grając nuty. Profesor Jerzy Marchwiński ze swoja ideą „partnerstwa w muzyce” przyczynił się do zmiany myślenia o pianistach, którzy wykonują muzykę kameralną. Trzeba być przede wszystkim dobrym pianistą, bo zasady są zawsze te same. Lewa ręka w Preludium Des-dur „Deszczowym” Fryderyka Chopina akompaniuje prawej, ale trzeba ją pięknie wykreować.

            Dzięki miłości do muzyki kameralnej i umiejętnościom występował Pan z tak wybitnymi artystami, jak: Wanda Bargiełowska-Bargeyłło, Urszula Kryger, Aleksandra Kurzak, Iwona Hossa, Anna Kutkowska-Kass, Alison Pearce, Iwona Socha, Katarzyna Trylnik, Aga Wińska, Agnieszka Wolska, Joanna Woś, Małgorzata Walewska, Vadim Brodski, Marcin Bronikowski, Christian Danowicz, Andrzej Dobber, Robert Gierlach, Romuald Gołębiowski, Krzysztof Jakowicz, Stefan Kamasa, Sylwester Kostecki, Rafał Kwiatkowski, Konstanty Andrzej Kulka, Piotr Pławner, Kazimierz Pustelak, Artur Ruciński, Tomasz Strahl, Dima Tkaczenko, Sławomir Tomasik, Janusz Wawrowski, Adam Zdunikowski, Marcin Zdunik – wymieniać by można długo, a z większością wymienionych artystów miałam szczęście rozmawiać i zawsze byli zadowoleni ze współpracy z Panem. Na pewno trzeba być dobrym pianistą, ale jakie umiejętności są jeszcze potrzebne?
            - Zawsze liczy się relacja z drugim człowiekiem i trzeba ją stworzyć. Bywa również tak, że ta druga osoba nie zawsze nam odpowiada, ale ja staram się zawsze stawiać na współpracę podczas prób i koncertu.
Jestem z natury typowym kameralistą, człowiekiem stadnym i współczuję solistom, którzy sami podróżują, sami mieszkają w hotelu, sami jedzą posiłki, udają się na spacer, na próbę, na koncert i po koncercie także zostają sami. Pianistów dotyczy to szczególnie, bo na przykład skrzypek czy śpiewak najczęściej podczas recitalu potrzebują pianisty.
Pianista kameralista musi potrafić zagrać inaczej, bo nie zawsze jego wersja jest jedynie dobra. Występując często z solistami Weltklasse, przekonałem się, że oni także nie są „zaszufladkowani” na jedną interpretację. Także są bardzo otwarci na współpracę, też chcą, żeby ciągle było inaczej, lepiej...

            Niedawno pan prof. Sławomir Tomasik także wspominał mi o współpracy z Panem. Wiem, że jedna z Waszych płyt nagrodzona została „Fryderykiem”.
            - „Fryderyka” otrzymał album zawierający wszystkie utwory na skrzypce i fortepian Karola Szymanowskiego. Bardzo się cieszę, że nagrania się udały i zostały dobrze przyjęte. Z profesorem Sławomirem Tomasikiem nagraliśmy także album z trzema sonatami na skrzypce i fortepian Johannesa Brahmsa oraz z dwiema sonatami tego kompozytora, opracowanymi przez kompozytora na skrzypce i fortepian na prośbę Josepha Joachima.
            Niedawno ukazała się nasza kolejna wspólna płyta z utworami na skrzypce i fortepian Ignacego Jana Paderewskiego, na której oprócz Sonaty op.13 i Allegro de Concert, zamieszczona jest opracowana przez nas na skrzypce i fortepian pieśń Paderewskiego „Szumi w gaju brzezina”.

            Otrzymał Pan kilka nagród dla najlepszego pianisty-akompaniatora w ważnych konkursach wokalnych w Polsce - może pan przy okazji powiedzieć o współpracy z młodymi śpiewakami?
            - Owszem, towarzyszyłem śpiewakom na konkursach wokalnych, ale również grałem z biorącymi udział w konkursach instrumentalnych. Muszę się jednak przyznać, że zawsze dużo zdrowia mnie to kosztowało. Podczas każdego konkursu tracę bardzo dużo energii i odczuwam ogromną presję, ponieważ czuję się odpowiedzialny nie tylko za siebie, ale także za osobę biorącą udział w konkursie, bo trzeba zawsze tak grać, aby jej pomóc. Czasami trzeba się starać ukryć jakieś drobne niedostatki, a z kolei jak artysta jest wybitny, to trzeba mu tak towarzyszyć, aby wyeksponować jego wszelkie walory. Krótko mówiąc, trzeba grać najlepiej, jak się potrafi.

            Zajmuje się Pan także pracą pedagogiczną i prowadzi Pan klasę kameralistyki fortepianowej na UMFC w Warszawie. Czy dużo jest pianistów, którzy chcą grać muzykę kameralną?
            - Niedawno zostałem kierownikiem Katedry Kameralistyki Fortepianowej i Smyczkowej, dlatego mogę powiedzieć, że mamy już od kilku lat otwarte studia magisterskie, które upoważniają do uczenia gry na fortepianie i bardzo dużo osób chce studiować na tym kierunku. Przekonałem się, że są oni pasjonatami muzyki i wiedzą, co chcą w życiu robić.
            Trzeba także podkreślić, że dużo jest pracy dla pianistów, bo oprócz występów solowych, pianiści mogą być zatrudnieni na wszystkich stopniach edukacji (uczelnie oraz szkoły muzyczne I i II stopnia), mogą grać z innym instrumentalistami, w zespołach kameralnych, a nawet w orkiestrze symfonicznej pianista jest często potrzebny i są w orkiestrach dla nich etaty. Żaden instrumentalista, czy śpiewak nie obędzie się bez udziału pianisty.
Nasi absolwenci nie mają problemów ze znalezieniem pracy. Dwóch moich wychowanków, którzy ukończyli studia w ubiegłym roku, od razu zostało zatrudnionych.

            Ma Pan w repertuarze zarówno dzieła muzyki dawnej, jak i współczesne. Wiem, że dokonał Pan prawykonania utworów współczesnych kompozytorów.
            - Prawykonania czy wykonania muzyki współczesnej żyjących kompozytorów, to jest osobne pole działalności artystycznej dla każdego.
Ja bym wiele dał, żeby się spotkać na przykład z Beethovenem, chociaż nie wiem, czy byłoby to przyjemne spotkanie. Dotknąć niejako samego twórcy, usłyszeć jego argumentację.
            Spotkania ze współczesnymi kompozytorami są różne. Często są bardzo wymagający, ale niektórzy nie chcą się wypowiadać, uważają, że napisali już wszystko i reszta należy do wykonawcy.
            Nawiązując jeszcze do poprzedniego pytania. Bardzo ważne jest, aby pedagog nauczył swojego podopiecznego, jak ma się zabrać do pracy nad partyturą, jak można się jej szybko nauczyć. Sprawne czytanie nut to jest odpowiednia technika, a nie kwestia talentu.

            Najczęściej oklaskiwałam Pana na różnych estradach jako kameralistę, ale nawet podczas takich koncertów pianista musi często zagrać coś solo, bo śpiewak musi przez chwilę odpocząć.
            - Albo śpiewaczka potrzebuje czasu na zmianę sukienki (śmiech).
Zdarza mi się także występować z recitalami, ale wtedy wybieram sobie utwory, które lubię. Niedługo będę grać Images Claude Debussy’ego i każdą wolną chwilę poświęcam na przygotowanie tych utworów. Każdy pianistam powinien ćwiczyć utwory solowe, ponieważ nie tylko trenuje wtedy technikę, ale przede wszystkim uczy się dźwigać na swoich barkach samodzielną kreację, komunikację z publicznością A tej często brakuje pianistom kameralistom, bo chowają się za plecy instrumentu, czy śpiewaka.

            Rozmawiamy przed „Maratonem Muzycznym”, który odbędzie się w ramach XIV Festiwalu Muzyki Kameralnej „Bravo Maestro”, organizowanego przez Centrum Paderewskiego w Kąśnej Dolnej. Dla Pana taki koncert jest zazwyczaj prawdziwym maratonem, często pianista przez cały koncert gra na fortepianie.
            - To nie są zwyczajne koncerty, to miejsce także nie jest zwyczajne, bo tutaj Ignacy Jan Paderewski miał swój dworek i tutaj także grał. Czuje się aurę tego wielkiego człowieka.
Ponadto osoby, które aktualnie zarządzają tym miejscem lub tutaj pracują, od dyrektora pana Łukasza Gaja po pana Grzegorza, który jest ogrodnikiem – wszyscy są bardzo oddani muzyce i zaangażowani w organizację koncertów.
            Najczęściej występując w Kąśnej wiem z góry, co zagram, natomiast formuła akurat Maratonu Muzycznego jest otwarta. Wielu muzyków z całej Polski zapraszanych jest do udziału w tym koncercie i gramy w różnych składach. Często jest mało czasu, żeby wcześniej się nauczyć utworów, których nigdy w życiu wcześniej nie grałem, ale taka jest formuła koncertu.

            Koncert rozpocznie się już niedługo , a na zakończenie chcę jeszcze przypomnieć, że bieżący rok jest szczególny, bowiem mija 30 lat działalności Centrum Paderewskiego. Jubileusz dla Gospodarzy tego miejsca był pretekstem do nagrania specjalnej płyty zatytułowanej „Reminiscencje”. Niemal wszyscy występujący na płycie muzycy koncertowali w Kąśnej Dolnej wielokrotnie. Piotr Pławner, Mariusz Patyra, Tomasz Strahl, Robert Morawski i Klaudiusz Baran to nie tylko doskonali muzycy, ale także wielcy przyjaciele Centrum Paderewskiego.
To cudowna płyta, a Pan występuje na niej nie tylko jako kameralista. Gra Pan także porywająco Poloneza A-dur op. 40 nr 1 Fryderyka Chopina.
            - Chyba nie ma drugiego takiego utworu w polskiej muzyce, który tak jednoznacznie mógłby stanąć obok Mazurka Dąbrowskiego, jak Polonez A-dur Fryderyka Chopina. Na dźwięk którego publiczność wstaje. Który słysząc – mówię: Polska. Który od dziecka marzyłem, by zagrać, a wreszcie teraz w Kąśnej Dolnej mogę nagrać.

Zofia Stopińska

Co słychać w Filharmonii Podkarpackiej?

          O pracy w czasie trwającej pandemii, realizacji 59. Muzycznego Festiwalu w Łańcucie oraz o nowym sezonie 2020/ 2021 w rozmowie z prof. Martą Wierzbieniec – dyrektorem naczelnym Filharmonii Podkarpackiej

           Z powodu trwającej pandemii COVID – 19 Filharmonia Podkarpacka im. Artura Malawskiego w Rzeszowie zawiesiła swoją działalność koncertową, ale przez cały czas pracowali wszyscy: dyrekcja, biuro koncertowe, wszystkie komórki administracyjne, jak i orkiestra.
           - Pomimo panującej pandemii praca w Filharmonii Podkarpackiej nie ustała. Nie odbywały się koncerty z udziałem publiczności, ale orkiestra miała zaplanowany repertuar, który został przygotowany, zarejestrowany i emitowany na antenie TVP3 Rzeszów, a następnie znalazł się na stronach internetowych i jest w dalszym ciągu dostępny.
Pierwszy koncert w maju poświęcony był Stanisławowi Moniuszce, zaś drugi odbył się z udziałem całej Orkiestry, która nagrywana była aż w kilkunastu kilkuosobowych grupach. Później te nagrania zostały zmontowane i można było wysłuchać dzieł symfonicznych.
Przygotowaliśmy także koncert w czerwcu, w lipcu nagraliśmy jeden program, którego emisja odbyła się w sierpniu.

           Wymagało to wszystko wielu zabiegów nie tylko organizacyjnych, ale również odpowiedniego przygotowania merytorycznego. Jak Państwo wiedzą, Orkiestra przyzwyczajona jest do tego, że cały zespół siedzi na scenie, że grający na instrumentach smyczkowych siedzą po dwie osoby przy jednym pulpicie. Tu było inaczej, każdy miał swoją partię indywidualnie do przygotowania i wykonania. Odbywały się też próby w małych grupach, sześcio lub siedmio-osobowych. To było nowe wyzwanie, które wymagało wysiłku, koncentracji, odpowiedniego przygotowania i zabiegów realizatorskich. Na szczęście wszystko się świetnie udało.

           Później zaczęły się próby do kolejnych koncertów. 6 września można było podziwiać Orkiestrę Filharmonii Podkarpackiej na dziedzińcu Zamku w Krasiczynie. Ten koncert był transmitowany przez Rzeszowski Oddział Telewizji Polskiej.

           Kolejny koncert odbył się w Rzeszowie, w nowym, odkrytym przez nas miejscu. Mogliśmy tam wystąpić dzięki uprzejmości pana doktora Wojciecha Domki - Szefa Okręgowej Izby Lekarskiej w Rzeszowie. Ten koncert miał miejsce w ogrodzie okalającym zabytkowy, przepiękny Letni Pałac Lubomirskich, który położony jest w centrum miasta i aktualnie jest siedzibą Okręgowej Izby Lekarskiej.
           Orkiestra usiadła w ogrodzie, każdy przy swoim pulpicie, z zachowaniem odpowiednich odstępów pomiędzy muzykami. Publiczność mogła przechadzać się po alejkach znajdujących się nieopodal, można było wchodzić do ogrodu. To był promenadowy koncert zorganizowany w letnie popołudnie, a mógł się odbyć także dzięki temu, że pan prezydent Tadeusz Ferenc i Rada Miasta przekazali na to pieniądze. Serdecznie za to dziękujemy, cieszymy się i miejmy nadzieję, że takie koncerty jeszcze się będą odbywać w przyszłości. To miejsce okazało się także świetne pod względem akustycznym, a jak mówili słuchacze, muzyka Johanna Straussa II, która ten koncert wypełniła, sprawiła, że poczuli się jak w Wiedniu. Odrestaurowany pałacyk, zagospodarowany ogród bardzo pięknie prezentowały się w świetle zachodzącego słońca, muzyka i atmosfera wytworzona przez publiczność znakomicie się komponowały, sprawiając, że był to niezapomniany wieczór.

            Na antenie TVP3 Rzeszów rozpoczynają się transmisje koncertów przygotowanych w ramach 59. Muzycznego Festiwalu w Łańcucie. Przygotowania do nagrań w łańcuckim Zamku wymagały także wielu zabiegów.
            - Festiwal odbywa się tradycyjnie w ostatnim tygodniu maja i tak też był zaplanowany w tym roku. Z wieloma znakomitymi artystami byliśmy już na ten termin umówieni, ale chcę powiedzieć, że wszyscy, którzy nie mogli wystąpić w tym roku, bardzo chętnie przyjadą do nas w maju 2021 roku i już prowadzimy szereg uzgodnień dotyczących 60. Jubileuszowej edycji i miejmy nadzieję, że w maju przyszłego roku wszystko odbędzie się już bez żadnych komplikacji, z udziałem publiczności w łańcuckim Zamku.

            Tegoroczna, 59. edycja odbywa się online. Bardzo dziękuję za poparcie tej decyzji przede wszystkim Urzędowi Marszałkowskiemu, organowi nadzorującemu pracę Filharmonii Podkarpackiej, która od początku jest organizatorem Muzycznego Festiwalu w Łańcucie. Dziękuję także za przekazane nam środki, bo gdyby nie pieniądze, to też żadne działania tego typu nie byłyby możliwe. Serdecznie też dziękuję Ministerstwu Kultury i Dziedzictwa Narodowego, Ministrowi, Wiceprezesowi Rady Ministrów panu prof. Piotrowi Glińskiemu, za przekazane nam środki finansowe i za objęcie Muzycznego Festiwalu w Łańcucie swoim patronatem.

            Postanowiliśmy, że ten festiwal zorganizujemy jesienią, w formie telewizyjnej i online, bo na stronach internetowych koncerty także będą dostępne. Związane to było z szeregiem zabiegów organizacyjnych, logistycznych i innych, których nie musieliśmy podejmować, organizując poprzednie festiwale. Ponieważ tegoroczny Festiwal organizowany jest bez udziału publiczności, to postanowiliśmy, że będzie realizowany w różnych zamkowych wnętrzach.

            Wszyscy znamy z festiwali głównie salę balową, bo tam jest budowana scena, odbywają się koncerty i od lat sala balowa łańcuckiego Zamku stanowi festiwalowe centrum.
Tym razem wszyscy, którzy zechcą obejrzeć zarejestrowane programy, będą mieli okazję do wirtualnego spaceru po zamkowych wnętrzach, a przewodnikiem będzie pan Wit Karol Wojtowicz, dyrektor Muzeum-Zamku w Łańcucie, który ma także ogromne zasługi przy organizacji tegorocznej edycji. Serdecznie dziękuję panu dyrektorowi oraz wszystkim pracownikom Zamku, bo bez tej dobrej współpracy nagrania nie byłyby możliwe.

            Dwa programy zostały nagrane przez Orkiestrę Symfoniczną Filharmonii Podkarpackiej. Inauguracyjny koncert poprowadził Wojciech Rodek, a finałowy Dawid Runtz. Nagrywane one były w małych, kilkuosobowych grupach, w różnych miejscach, na różnych piętrach. Nagrany materiał był montowany i usłyszymy orkiestrę symfoniczną w całości, ale trzeba mieć świadomość, że nie wszystkie grupy miały bezpośredni kontakt z dyrygentem, bo niektóre grupy widziały go tylko na telebimie. To wszystko wymagało wielu przygotowań, prób, a czasem powtórek nagrań.

            Dziękuję też wszystkim artystom, którzy zechcieli przyjąć nasze zaproszenie i włączyć się do takiej formy realizacji Festiwalu, a wśród wykonawców byli znakomici muzycy, m.in. skrzypek Krzysztof Jakowicz, mezzosopranistka Małgorzata Walewska, kontratenor Kacper Szelążek i Stanisława Celińska, bo tradycją festiwalową jest organizacja przynajmniej jednego koncertu o nieco innym charakterze. W czasie takiego koncertu wykonywana jest muzyka, której nie można zaliczyć do gatunku muzyki klasycznej, ale prezentuje najwyższą jakość wykonawczą i jest klasyką w rozumieniu tego gatunku. Od lat przynajmniej jeden koncert odbywał się w Filharmonii Podkarpackiej i w tym roku postanowiliśmy,że w czasie koncertu Stanisławy Celińskiej można będzie zobaczyć piękną salę kameralną Filharmonii Podkarpackiej.

            Realizacja Festiwalu w Łańcucie w takiej formie nie byłaby możliwa, gdyby nie współpraca i decyzje pana Józefa Matusza, dyrektora Oddziału Telewizji Polskiej w Rzeszowie, któremu serdecznie dziękuję. Dziękuję realizatorom tych programów na czele z panią producent Katarzyną Wrzesińską. To naprawdę była długotrwała, wielotygodniowa praca. Najpierw planowanie, przygotowanie i sprawdzenie na miejscu rejestracji. Musieliśmy także współpracować z pracownikami Muzeum – Zamku w Łańcucie. Zamek jest także odwiedzany przez turystów i wszystkie nasze działania musiały być tak prowadzone, żeby tych odwiedzin turystów nie zakłócać. To była praca wielu osób.

            Po realizacji koncertów 59.Muzycznego Festiwalu w Łańcucie, trzeba było natychmiast rozpocząć przygotowania do sezonu koncertowego 2020/2021. Próby już trwają.
            - Już dzisiaj serdecznie Państwa zapraszamy. Powiem tylko, że podobnie jak tegoroczny Festiwal w Łańcucie wymagał wielu zabiegów organizacyjnych, innych niż do tej pory, to my także planujemy sezon wariantowo. Każdy koncert posiada swój drugi wariant, gdyby na przykład nie było możliwości zagrania w takim składzie orkiestry albo trzeba było z jakiegoś powodu zmienić utwór lub przenieść koncert na inny dzień. Musimy zawsze mieć strategię a, b lub c. Bierzemy pod uwagę też takie warianty w sytuacji, która nie pozwoliłaby na wizytę publiczności w Filharmonii, żeby te koncerty mogły być nagrywane, podobnie jak przedsięwzięcia edukacyjne kierowane do dzieci i młodzieży.

            Inaugurację zaplanowaliśmy na 9 października. Wystąpi wtedy Konstanty Andrzej Kulka, znakomity skrzypek, którego przedstawiać nie trzeba. Program także nie powinien nikogo zdziwić, bo trwa ciągle Rok Beethovenowski związany z obchodami 250. rocznicy urodzin kompozytora. Usłyszymy zarówno Koncert skrzypcowy D-dur op. 61, a także zabrzmi V Symfonia c-moll op. 67 Ludwiga van Beethovena. Koncert ten zostanie powtórzony 10 października o g. 18:00 w Sanockim Domu Kultury.
Z panem Waldemarem Szybiakiem, dyrektorem SDK planowaliśmy ten koncert już na początku tego roku i miał on się odbyć w marcu, ale w związku z zaistniałą sytuacją dopiero teraz będziemy mogli go zrealizować.

            Drugi koncert zaplanowany został na 16 października. Program wypełni wyłącznie muzyka polska, bo usłyszymy Uwerturę do opery „Ruiny Babilonu” Karola Kurpińskiego, rzadko wykonywany, ale bardzo piękny Koncert fortepianowy g-moll op. 43 Ludomira Różyckiego oraz Chaconne na smyczki pamięci Jana Pawła II z „Requiem Polskiego” Krzysztofa Pendereckiego.
Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Podkarpackiej wystąpi pod batutą młodego dyrygenta Bartosza Staniszewskiego, a solistką będzie Olga Zado, młoda, utalentowana pianistka urodzona w Odessie.

            Zaplanowane na 28 października Oratorium „Szukam Was” z muzyką Bartosza Tomaszka oraz Sebastiana Perłowskiego, oparte na tekście krakowskiego poety Michała Zabłockiego, napisanym na podstawie testamentu Św. Jana Pawła II – w czwartą rocznicę Jego śmierci, zabrzmi w Filharmonii Podkarpackiej 29 października.
Wykonawcami tego unikatowego dzieła będą: Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Podkarpackiej oraz trio jazzowe Perła Band pod dyrekcją Sebastiana Perłowskiego, solistami będą: Karolina Leszko, Katarzyna Moś, Marcin Jajkiewicz i Mateusz Ziółko, a oryginalne fragmenty testamentu Jana Pawła II recytował będzie dobrze znany Państwu aktor Jerzy Trela.

            Muzyka Ludomira Różyckiego pojawi się także w pierwszej części koncertu, zaplanowanego na 6 listopada. Tym razem będzie to Koncert skrzypcowy op. 70 opracowany przez Zygmunta Rycherta, który także dyrygować będzie Orkiestrą Symfoniczną Filharmonii Podkarpackiej. Solistką będzie skrzypaczka i kompozytorka Ewelina Nowicka, która w roku 2001 odkryła wraz z dyrygentem Zygmuntem Rychertem unikatowe koncerty skrzypcowe Ludomira Różyckiego i Ignacego Jana Paderewskiego.
W drugiej części tego wieczoru usłyszymy VIII Symfonię h-moll „Niedokończoną” Franza Schuberta.

            Koncerty, które rozpoczną się w tym sezonie, nie są objęte abonamentami jako że publiczność może tylko zapełnić połowę sali, czyli tylko 330 osób. Mniej więcej tyle abonamentów sprzedawaliśmy w skali sezonu i wprowadzając je, mielibyśmy problem z wolną sprzedażą biletów.
Gdyby trzeba było zmienić datę koncertu albo wykonawcę, nie chcieliśmy mieć kłopotu ze zwrotami pieniędzy za niezrealizowany koncert. Łatwiej jest, kiedy mamy bilety na pojedyncze koncerty.
Trzeba także pamiętać, że Orkiestra realizuje swoje zadania w różnych formach, bo musimy zachować dystans zarówno wśród publiczności, jak i artystów występujących na scenie. Jesteśmy przyzwyczajeni, że przy pulpicie siedzą dwie osoby, a teraz każdy muzyk ma swój pulpit i swoje materiały nutowe. Taka praca to wzmożony wysiłek muzyków w orkiestrze oraz osób, które czuwają nad organizacją tej pracy.

             Planując programy koncertów musimy także brać pod uwagę składy orkiestry. W najbliższych miesiącach nie możemy zaproponować Państwu utworów, które wymagają wieloosobowego składu orkiestry. Będą to raczej dzieła, które może wykonać zespół liczący poniżej 50 osób.
Oprócz piątkowych wieczorów zaplanowaliśmy także inne koncerty. Będą koncerty z okazji Święta Niepodległości, na początku grudnia zaprosimy do Filharmonii dzieci na widowisko muzyczne „Dziadek do orzechów”, oparte na słynnym balecie Piotra Czajkowskiego, ale też mamy sporo niespodzianek dla Państwa. Proszę wybaczyć, że w tym roku nie informujemy o planowanych koncertach z dużym wyprzedzeniem, ponieważ sytuacja zmienia się bardzo dynamicznie. Chcemy z odpowiednim wyprzedzeniem informować o tym, co w Filharmonii się artystycznie wydarzy. Zapraszam do odwiedzania strony internetowej Filharmonii Podkarpackiej.

Z prof. Martą Wierzbieniec, dyrektorem naczelnym Filharmonii Podkarpackiej im. Artura Malawskiego w Rzeszowie rozmawiała Zofia Stopińska 28 września 2020 roku

Lilianna Stawarz: "Muzyka barokowa i wczesno-klasyczna jest mi najbliższa"

            W ramach 59. Muzycznego Festiwalu w Łańcucie, 18 października 2020 roku o 19.00 na antenie TVP3 Rzeszów rozpocznie się emisja recitalu Kacpra Szelążka, wybitnego polskiego kontratenora, któremu towarzyszyć będzie Royal Baroque Ensemble pod kierownictwem artystycznym Lilianny Stawarz, znakomitej klawesynistki-kameralistki i dyrygentki. Już dawno pragnęłam przedstawić panią prof. Liliannę Stawarz, ale spotkanie było możliwe dopiero podczas ostatnich przygotowań do nagrania koncertu w ramach 59. Muzycznego Festiwalu w Łańcucie.

            Bardzo żałowałam, że nie mogłam się spotkać z panią profesor Lilianną Stawarz w rodzinnym Przemyślu, gdzie Artystka występowała podczas dwóch koncertów XX Międzynarodowego Przemyskiego Festiwalu „Salezjańskie Lato”. Bardzo interesujące programy zostały z pewnością gorąco przyjęte przez publiczność.
            - To prawda, zostaliśmy przyjęci entuzjastycznie. Pewne obawy towarzyszyły mi przed pierwszym koncertem, bo zaplanowany został w Sali koncertowej Domu Ukraińskiego i myślałam, że może wiele osób nie zdecyduje się przyjść. Okazało się, że sala była wypełniona (oczywiście zachowane były wszelkie obowiązujące przepisy zawiązane z pandemią) i było to bardzo budujące, natomiast podczas drugiego koncertu kościół Karmelitów był wypełniony po brzegi i zostaliśmy niezwykle ciepło przyjęci. Widać było, że muzyka jest wszystkim potrzebna do życia. Potrzebna jest artystom, którzy po dłuższej przerwie „wyszli z ukrycia” i zaczęli grać dla publiczności, ale także potrzebna jest publiczności, która pragnie kontaktu z artystami. To było wspaniałe uczucie.

             Czy często występuje Pani w Przemyślu?
             - Artystycznie bywam mniej więcej co drugi rok w Przemyślu. Prywatnie przyjeżdżam do Przemyśla coraz rzadziej, ale kiedyś bywałam bardzo często. Mieszka tam moja rodzina zatem mam dla kogo tam jeździć i mam nadzieję, że te odwiedziny będą częstsze.

             Tym razem rozmawiamy przed nagraniem programu w ramach tegorocznej edycji Festiwalu w Łańcucie, który w tym roku odbędzie się online. Prowadzony przez Panią zespół instrumentalny Royal Baroque Ensemble będzie głównie towarzyszył śpiewającemu niezwykłej urody kontratenorem Kacprowi Szelążkowi, który od kilku lat zachwyca publiczność w Polsce i na świecie.
             - To będzie główny bohater tego programu. Kacper Szelążek jest wspaniałym kontratenorem i jestem bardzo zadowolona, że możemy z nim występować i kreować muzykę. Program jest fantastyczny. Mamy wyłącznie arie barokowe takich twórców, jak Georg Friedrich Haendel i Antonio Vivaldi, które są bardzo piękne, znane i zawsze gorąco oklaskiwane przez publiczność, a przy tym pozwalają soliście i towarzyszącemu zespołowi wykazać się najlepszymi możliwościami wykonawczymi, artystycznymi. Bardzo się cieszę, że mamy okazję razem muzykować.

             Ponieważ urodziła się Pani na Podkarpaciu, to nie mogę pominąć pytania o dzieciństwo.
             - Urodziłam się w Przemyślu, ale mieszkałam tam tylko trzy lata, ponieważ moi rodzice zdecydowali się na przenosiny do Warszawy. Jestem z Przemyślem bardzo związana, ponieważ w dzieciństwie i młodości zawsze byłam co najmniej dwa razy do roku przez kilka dni w Przemyślu i tam często spędzałam również wakacje. Jeśli nawet w wakacyjnym okresie jechaliśmy gdzie indziej, to zawsze towarzyszyła nam rodzina z Przemyśla i dlatego byliśmy wszyscy bardzo ze sobą związani.
             W tej chwili rodzina się wykruszyła. Zmarli moi rodzice – Tata odszedł trzy lata temu, a Mama miesiąc temu i dla mnie jest to w tej chwili bardzo smutny czas. Dlatego muzyka i koncerty są dla mnie wybawieniem, ogromnym pocieszeniem.

             Domyślam się, że rozpoczynała Pani edukację muzyczną od nauki gry na fortepianie. Ciekawa jestem, kiedy rozpoczęła Pani mariaż z klawesynem, który trwa do dzisiaj.
             - Tak, przez dwanaście lat uczyłam się gry na fortepianie i stwierdziłam, że to nie jest to, co chciałabym robić. Miałam potem kontakt z klawesynem i doszłam do wniosku, że klawesyn, a nie fortepian, jest instrumentem, który mnie fascynuje i daje mi możliwości rozwoju.
Rozpoczęłam studia w Akademii Muzycznej im. Fryderyka Chopina w Warszawie, w klasie klawesynu Władysława Kłosiewicza. Ukończyłam je w 1988 roku i później przez rok studiowałam w Conservatoire National de Region de Rueil-Malmaison w klasie prof. Huguette Dreyfus.
             Po powrocie z Francji rozpoczęłam intensywną pracę z zespołem muzyki dawnej Il Tempo i jednocześnie podjęłam pracę w Warszawskiej Operze Kameralnej.
Z zespołem Il Tempo współpracowałam przez 20 lat, a z Warszawską Operą Kameralną przez 27 lat.
             Jestem współtwórczynią Festiwalu Oper Barokowych, który w tej chwili zmieni nazwę na Festiwal Dramma per Musica. Jestem prezesem Stowarzyszenia Miłośników Sztuki Barokowej Dramma per Musica oraz profesorem w Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina w Warszawie, gdzie kieruję Katedrą Muzyki Dawnej.

             Zawsze Pani działalność związana była głównie z muzyką minionych epok – przede wszystkim barok i może klasycyzm.
             - Muszę podkreślić, że jednak muzyka barokowa i wczesno-klasyczna jest mi najbliższa, a także opera, ale generalnie muzyka kameralna.
Mam w swoim dorobku również płyty solowe i czasami gram solowe koncerty, ale najwięcej satysfakcji daje mi współtworzenie muzyki z drugą osobą, albo z kilkoma osobami.

             Występując z recitalem klawesynista i pianista jest sam na estradzie.
             - To także jest miłe uczucie, ale mimo wszystko kreacja zespołowa, rozmowa wielowątkowa jest bardzo ciekawa.

              Może się Pani pochwalić ogromnym dorobkiem fonograficznym. Nagrała Pani dużo płyt z zespołem Il Tempo, podobnie z Warszawską Operą Kameralną.
              - Tak, to był pewien etap rozwoju i bardzo się cieszę z tego wszystkiego, co zrobiłam. Doskonale wiem, co zrobiłam źle, mam świadomość wszystkich nie do końca dobrych rzeczy, które przytrafiły mi się w moim życiu artystycznym. Przez cały czas mam ochotę się rozwijać, ciągle ćwiczyć i intensywnie pracować. Bardzo tego potrzebuję i nie boję się nowych wyzwań.

              Pewnie także dużo satysfakcji przynosi Pani praca pedagogiczna w Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina w Warszawie.
               - Tak, chociaż w tej chwili nie uczę gry na klawesynie. Uczę za to gry w zespołach kameralnych i basso continuo dla instrumentów orkiestrowych. Ta praca bardzo mnie pochłania, ale największą satysfakcję mam z uczenia studentów, w jaki sposób słuchać się nawzajem, w jaki sposób uczestniczyć we wspólnej kreacji muzyki kameralnej. Według mnie to jest podstawa do prawdziwego muzykowania, kiedy słuchamy innych instrumentów lub głosów i kiedy możemy z nimi tworzyć bardzo dyplomatyczny, niezwykły dialog, gdzie każdy ma coś do powiedzenia, i każdy ma swoją rację. Wynikiem tej rozmowy instrumentów jest wspaniała wizja artystyczna.

               Czy tak jest również w przypadku, kiedy Pani kieruje, albo dyryguje zespołem?
               - Z jednej strony muzyka nie lubi demokracji, muzyka potrzebuje silnej ręki i konkretnych rozwiązań, bo nie można jednocześnie grać piano, forte i mieć ten sam efekt – to jest wykluczone. Trzeba mieć pomysł na swoją interpretację, ale ja mam szczęście pracować z bardzo dobrymi muzykami, którzy są niezwykle inspirujący i czasami ich spostrzeżenia powodują, że rezygnuję ze swojej pierwotnej idei, ponieważ stwierdzam, że ich propozycja jest naprawdę ciekawsza.
Proponuję konkretną interpretację, bo jestem odpowiedzialna za kształt artystyczny.
               Jak już wspomniałam w dużym zespole nie ma miejsca na demokrację, bo jest dyrygent, który realizuje swoją wizję. W muzyce kameralnej jest to możliwe, żebyśmy się porozumieli na etapie ciekawej, dyplomatycznej rozmowy, bo to nie jest orkiestra symfoniczna, tylko mały ansambl.
Jednak od tego, w jaki sposób będziemy się porozumiewać, do jakich wniosków dojdziemy, a także czy nie ucierpi na tym muzyka, droga czasami jest kręta i wyboista?To jest najważniejsze pytanie.

               Najczęściej pracuje Pani ze swoim zespołem, czyli Royal Baroque Ensemble.
               - Tak, to są moi koledzy, z którymi pracowałam jeszcze w Warszawskiej Operze Kameralnej, ale w naszym gronie wykonawców muzyki dawnej często się wymieniamy, tworząc różne formacje.

               Wspomniała Panie, że nie ze wszystkich efektów swojej pracy jest Pani zadowolona, ale z większości może być Pani dumna, bo zostały one wysoko ocenione, a najlepszym dowodem tego są różne nagrody i wyróżnienia. Podam dwa przykłady. Otrzymała Pani nagrodę Fryderyk 2018 w kategorii Album roku - Muzyka Dawna za płytę life z Oratorium Antonio Caldary - Maddalena ai piedi di Cristo, wydaną przez Polskie Radio.
W tym samym roku otrzymała Pani także nominację do Nagrody im. Cypriana Kamila Norwida za kierownictwo muzyczne wykonania opery Farnace Antonio Vivaldiego.
               - To są piękne i sympatyczne gesty, które powodują, że staram się zakasać rękawy i zrobić coś więcej, bo mam świadomość, że ktoś posłuchał i docenił efekty mojej/naszej pracy, To jest najważniejsze... Nie zależy mi na odkładaniu statuetek albo dyplomów na specjalną półkę. Miło mi, że mam na swoim koncie sporo nagród i różnych ministerialnych medali, które sobie gdzieś tam leżą, ale na co dzień nie są mi one potrzebne.
               Czasami tylko w momentach zwątpienia, kiedy myślę, że nasza praca nie jest nikomu potrzebna, spoglądam na te dowody uznania i nabieram pewności, że to jednak ma sens, muzycy chcą ze mną grać i jest dobrze. Tylko do tego są mi one potrzebne.
Każdego dnia chcę zrobić coś wartościowego, dobrego, chcę się czegoś nauczyć.

               W ostatnich miesiącach nie było koncertów z udziałem publiczności. Teraz na szczęście zaczynamy mieć kontakt z wykonawcami. Jestem przekonana, że tę przerwę Pani wykorzystała.
                - Wykorzystałam ten czas dla siebie, dużo czytałam, ćwiczyłam i uczyłam się różnych rzeczy, na które wcześniej nie zwracałam uwagi, ponieważ nie wchodziły w zakres moich zainteresowań. Wykorzystałam ten czas na rozwój. W leniuchowaniu też znajduję sens?Nie interesuje mnie marnowanie czasu na rzeczy bezproduktywne.

                Najlepszym dowodem tego są ostatnie Pani działania i obecność na Podkarpaciu. Mam nadzieję, że zechce Pani wracać w te strony zarówno rodzinnie, jak i zawodowo.
                - Bardzo bym chciała. Zawsze jestem zbudowana koncertami tutaj i żywiołowym odbiorem naszych kreacji artystycznych.
Podczas drugiego koncertu w Przemyślu Tomek Ślusarczyk przedstawił mnie z imienia i nazwiska publiczności wypełniającej kościół, podkreślając: „To jest Przemyślanka, która do nas wraca, aby dla nas grać”. To było bardzo wzruszające.

                Dziękuję Pani bardzo za to spotkanie i mam nadzieję, że będą kolejne. Z niecierpliwością będę czekać na retransmisję dzisiejszego nagrania w Sali balowej Zamku w Łańcucie.
                - Ja także serdecznie dziękuję. Zapraszam do oglądania i słuchania naszego koncertu 18 pździernika 2020 roku o godzinie 19:00 na natenie TVP3 Rzeszów.

Z prof. dr hab. Lilianną Stawarz, znakomitą klawesynistką, kameralistką, dyrygentem i pedagogiem Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina w Warszawie rozmawiała Zofia Stopińska 11 września 2020 roku.

Wacław Golonka: "Cieszę się, że znów jestem w Przemyślu"

           Zapraszam Państwa na spotkanie z panem Wacławem Golonką, wybitnym polskim organistą średniego pokolenia. Ukończył studia w Akademii Muzycznej w Krakowie w klasie organów Tomasza Nowaka i w Hochschule für Musik und Darstellende Kunst w Wiedniu w klasie prof. Hansa Haselböcka. Dyplomy ukończenia studiów w zakresie gry na organach otrzymał z wyróżnieniem. Jest laureatem konkursów organowych w Pradze (II nagroda), Norymberdze (III nagroda) i Pretorii, gdzie oprócz pierwszej nagrody otrzymał dalsze wyróżnienia.
Wacław Golonka prowadzi intensywną działalność koncertową i pedagogiczną.
Zapraszam do przeczytania rozmowy, którą zarejestrowałam 18 sierpnia 2020 roku w Przemyślu.

            Rozmawiamy przed koncertem, który odbędzie się w Kościele pw. Św. Józefa – Księży Salezjanów w ramach XX Międzynarodowego Przemyskiego Festiwalu „Salezjańskie Lato”. Sądzę, że dobrze zna Pan organy, przy których za niecałą godzinę Pan zasiądzie, ponieważ nie po raz pierwszy Pan zasiądzie przy tym instrumencie.
            - W ramach „Salezjańskiego Lata” zagram już po raz trzeci i dość dobrze znam ten instrument i cieszę się, że znów tutaj jestem.

           Nawet jak się dobrze zna organy, to zawsze przed koncertem trzeba sporo czasu spędzić przy instrumencie, chociażby po to, żeby go sprawdzić.
            - Oczywiście, próba przed koncertem jest konieczna, ale jak jadę na koncert do miejsca, w którym już występowałem, to zawsze chcę pokazać coś nowego. Dlatego wszystkie utwory organowe, które na dzisiaj przygotowałem, wykonam w tej świątyni po raz pierwszy.
Nie tylko organowe utwory dzisiaj zabrzmią, bo będę grał także z Gustavem Beláčkiem, wspaniałym bass-barytonem słowackim. Jestem przekonany, że ten różnorodny program spodoba się publiczności.

           Dowiedziałam się, że ostatnio dość często bywa Pan na wschodnich rubieżach Podkarpacia.
            - Lubaczów znajduje się jeszcze na terenie Podkarpacia, a ja bardzo polubiłem to miasto. Kilka lat temu proboszczem w kościele św. Karola Boromeusza został ks. Roman Karpowicz, który jest wspaniałym człowiekiem i wielkim miłośnikiem muzyki. Dzięki jego staraniom w tej świątyni znalazł się w Polsce drugi instrument firmy organmistrzowskiej Flentrop. Organy te mają ponad 20 głosów i świetnie nadają się do wykonania muzyki barokowej, ale również i współczesnej. Na tych organach miałem okazję nagrać dwie płyty. Pierwsza jest dedykowana Johannowi Sebastianowi Bachowi i zawiera ponad 70 minut muzyki tego mistrza, a na drugiej płycie są kolędy nagrane wspólnie z Dawidem Biwo, wspaniałym polskim basem. Te płyty zostały nagrane w 2018 roku, natomiast niedawno, bo w czerwcu tego roku, nagrałem kolejny materiał i planujemy wydanie kolejnej płyty. Są to utwory na organy, klarnet i instrumenty perkusyjne.
            Utwory na organy i klarnet zostały przeznaczone w oryginale na ten skład i takich utworów jest niewiele w literaturze muzycznej. My wybraliśmy ich pięć. Oprócz tego nagraliśmy dwa utwory: pierwszy na organy, klarnet i hang z cyklu Maracaibo Benjamina Baczewskiego, młodego polskiego kompozytora z Gdańska, oraz drugi utwór przeznaczony na organy, klarnet i instrumenty perkusyjne (wśród których jest hang, wibrafon, duży bęben, dzwonki, reinstik i jeszcze kilka innych), wspaniałej rosyjskiej kompozytorki Elizavety Stiepaniec. Utwór zatytułowany jest „Eridanus” i składa się z czterech części poświęconych konstelacjom gwiezdnym.
Elizaveta komponuje utwory na różne składy instrumentów, pisze też na organy solo, kiedyś dedykowała mi utwór pod tytułem Reflections który z powodzeniem wykonywałem w Rosji i Francji. „Eridanus” natomiast jest dedykowany naszemu trio, w którym grają także Wojciech Kwiatek - klarnecista oraz Karolina Zielińska – perkusistka. Mieliśmy dużo radości z ćwiczenia i gry tego cyklu ponieważ cechuje się dużą świeżością języka muzycznego, faktury, formy i instrumentacji. W literaturze muzycznej utworów na podobny skład instrumentów nie ma w ogóle tym większa frajda z grania. Premierowe nagranie znajdzie się na płycie już niedługo.

             Wielokrotnie mogłam się przekonać, że nie należy się obawiać muzyki komponowanej w naszych czasach, ponieważ powstaje mnóstwo bardzo ciekawych utworów, których słucha się z przyjemnością.
             - Można zauważyć w literaturze, którą się tworzy, a dotyczy to również muzyki organowej i kameralnej z udziałem organów, że sztuka zatacza pewne koło. Mam wrażenie że kompozytorzy odchodzą od nieznanych przestrzeni poza marginesem jakiejkolwiek tonalności, aktualnie kompozytorzy używają języka, który ociera się o tonalność. To nie jest tonalność dur – moll, ale tworzą swoja tonalność, swoje muzyczne języki.
             Kiedyś wspaniale zrobili to Claude Debussy, Olivier Messiaen, Aleksander Skriabin, Sigfrid Karg-Elert, Sergiusz Rachmaninow, Dymitr Szostakowicz... Długo by było wymieniać kompozytorów, którzy budowali swą tonalność. Również dzisiaj są tacy, którzy szukają swojego języka muzycznego i ich muzyki, jak to pani określiła, słucha się z przyjemnością. Ich język przemawia do publiczności.

             Wymienił pan między innymi Sigfrida Karg-Elerta. Bardzo interesował się Pan życiem i działalnością tego kompozytora. Nagrał Pan płytę z jego utworami i jest Pan autorem książki „Sigfried Karg-Elert - w żywiole koloryzmu dźwiękowego”.
             - Bardzo zainteresowała mnie historia tego kompozytora. Żaden z jego nauczycieli nie był wybitnym organistą. Jedynie Karl Hoyer, który był organistą lipskiego Gewandhausu, uczył Karg-Elerta gry na organach. Jednak tak naprawdę Karg-Elert otrzymał solidne wykształcenie pianistyczne gdyż uczył się u Reisenauera, ucznia Liszta. Można powiedzieć, że jest wnukiem Liszta. Jednak swój język muzyczny kreował na fisharmonii i tą drogą doszedł do organów.
Komponował bardzo ciekawą muzykę postromantyczną, symboliczną, o której się mówi impresjonistyczna. Komponował też muzykę ekspresjonistyczną, a część jego twórczości jest atonalna. Sigfried Karg-Elert ma bardzo bogaty, ciekawy i różnorodny dorobek kompozytorski, wśród którego znajdziemy na przykład piękne pieśni na organy i sopran o dramatycznej ekspresji....

             Od lat w okresie wakacyjnym odbywa się w wielu różnych miejscach na świecie mnóstwo różnych koncertów. To także czas, kiedy odbywają się koncerty organowe. W tym roku z powodu pandemii jest inaczej, koncertów i festiwali jest mniej, a Pan także pewnie występuje tylko w Polsce.
             - Pandemia spowodowała, że życie kulturalne zamarło. Miałem mieć wiele koncertów poza granicami Polski, ale dopiero od niedawna wracamy do kościołów i sal koncertowych. Mam propozycje występów w Niemczech, Czechach i Słowacji i w sąsiadujących z nami państwach wykonam kilka koncertów.
Czas pandemii wykorzystałem na przygotowanie materiału na płytę z instrumentami perkusyjnymi i z klarnetem. Mogę powiedzieć, że to był dobry dla mnie czas. Wyhamowałem z szybkim tempem życia i nie mam zamiaru do niego powracać. A teraz myślę, że na dobre zaczęły się koncerty, będziemy się spotykać w kościołach i słuchać muzyki.

             Wiele festiwali przeniosło się do sieci, a najlepszym dowodem na Podkarpaciu są Międzynarodowy Festiwal Muzyki Organowej i Kameralnej w Leżajsku oraz Podkarpacki Festiwal Organowy. Czy Pan także działał w sieci?
             - Zaraz po tej długiej przerwie, pierwszy koncert wykonałem w katedrze szczecińskiej. Odbył się on z udziałem publiczności, ale był też transmitowany do sieci.
              Zostałem stypendystą Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego w ramach programu „Kultura w sieci” i jestem w trakcie tworzenia trzech filmów pod wspólnym tytułem: „Wiwat organy! Organy w polskiej i europejskiej kulturze muzycznej”. Celem tych filmów jest promowanie nie tylko muzyki organowej, ale także wiadomości o organach i ich historii – jak powstały i w jaki sposób znalazły się w świątyniach. Krótko też opowiadam o utworach, które gram, tak jak się to praktykuje często podczas koncertów.
Zapraszam Państwa także do sięgnięcia do sieci. Są już zamieszczone dwa filmy. Do końca września zostanie opublikowany trzeci. Tytuł filmów „Wiwat organy! Organy w polskiej i europejskiej kulturze muzycznej”.

               Koncertując w Polsce i państwach sąsiadujących zaoszczędzi Pan trochę czasu, który zajmowały dalekie podróże koncertowe, bo przecież oprócz Australii koncertował Pan na wszystkich pozostałych kontynentach.
               - Nie byłem w Australii i nie koncertowałem też w Ameryce Południowej. Bardzo dużo podróżowałem i można byłoby długo o nich opowiadać, ale ja żyję tym, co teraz się dzieje.

              To także bardzo ciekawe, proszę opowiedzieć.
              - Może wspomnę, że jestem autorem zbioru Nieznane pieśni religijne powiatu bieruńsko-lędzińskiego i województwa śląskiego. Są to pieśni, które nie zostały zapisane w żadnych śpiewnikach, nie są powszechnie znane, a pielęgnują je jedynie lokalne społeczności różnych parafii.
Zapisałem te pieśni, napisałem krótkie wstępy, zharmonizowałem je i napisałem postludia. W listopadzie będę je nagrywał z Marcinem Wolakiem, wspaniałym basem, doskonale znanym polskim słuchaczom. Wszystkie trzy etapy na które składało się zebranie i kompozycja, wydanie zbioru oraz nagranie finansowane jest ze środków publicznych marszałka województwa śląskiego.

              Proszę powiedzieć więcej na temat powstania tego zbioru.
              - Jak wspomniałem zbiór obejmuje nieznane pieśni wspomnianych obszarów. Pomogli mi do nich dotrzeć znajomi organiści, część z nich to kompozycje Henryka Botora i Władysława Szymańskiego a część jest anonimowa. W powiecie bieruńsko-lędzińskim a dokładnie w Bieruniu Starym istnieje bardzo duży kult św. Walentego. Z 27 pieśni zawartych w zbiorze jest 9 pieśni do św. Walentego. To jest ewenement w Polsce. Ciekawe, że archidiecezja przemyska ma w św. Walentym swojego patrona i pewnie dla mieszkańców tej archidiecezji będzie to ciekawa informacja, że jest sporo pieśni do św. Walentego, wynikających z prostej, żarliwej modlitwy śląskiego ludu.
              Poza tym jest w zbiorze są pieśni do Matki Bożej, św. Jana Chrzciciela, św. Bartłomieja, są też znane teksty śpiewane w innych melodiach. Jak wspomniałem wszystkie prace związane ze zbiór dofinansowane są ze środków pochodzących od Marszałka Województwa Śląskiego. To jest kilkuletni projekt, który późną jesienią zostanie sfinalizowany.

              Bardzo Pana zainteresowały te poszukiwania.
              - Bardzo mnie to wciągnęło. Zamysłem tego projektu jest ożywienie tradycji dawnych, mało znanych pieśni i udostępnienie ich szerszej społeczności – zarówno wierzących, jak i melomanów. Zbiór może służyć muzykom kościelnym, organistom, chórom, postludia znajdujące się w zbiorze nadają się także do pracy dydaktycznej i koncertowej, co zresztą praktykuję.

              Chcę jeszcze na chwilę powrócić do organów kościoła św. Karola Boromeusza w Lubaczowie. Czy są to organy o trakturze mechanicznej?
               - Tak, to jest instrument czysto mechaniczny. Firma Flentrop słynie z tego, że budowała instrumenty mechaniczne o bardzo wysokiej jakości, wysublimowanym dźwięku i doskonale zintonowane. To jest instrument, który został zbudowany w 1956 roku o estetyce barokowej. Muzyka Bacha, którą tam nagrałem myślę dobrze brzmi.

               Bardzo żałuję, że od dwóch, a może nawet trzech lat nie odbywa się zainicjowany przez Pana i bardzo potrzebny konkurs muzyki organowej i kameralnej „Artem cameralem promovere” w Mielcu.
               - Odbyły się dwie edycje tego konkursu i myślę, że odbyły się z sukcesem. Uczestniczyli w nich studenci niemal wszystkich polskich uczelni muzycznych grając w duetach i triach.
Różne powody sprawiły, że konkurs nie jest kontynuowany a szkoda. Kiedy popatrzymy na mapę festiwali to z łatwością spostrzeżemy, że w ich trakcie króluje muzyka na organy solo i muzyka kameralna z organami. Są festiwale organowe na przykład w Oliwie poświęcone wyłącznie organom.
Choć z tego jak występuję na nim zauważam, że pierwszy i ostatni koncert poświęcone są, oprócz części organowej, dużym formom muzycznym – orkiestrowym lub wokalno-instrumentalnym. To zresztą tradycja dość częsta. Jeśli popatrzymy na program tegorocznego „Salezjańskiego Lata” w Przemyślu zauważamy recitale organowe jak i koncerty kameralne – zresztą program całego festiwalu jest skonstruowany bardzo ciekawie.

               Bardzo się cieszymy, że w Przemyślu podczas jubileuszowej edycji „Salezjańskiego Lata” będziemy Pana za kilkanaście minut słuchać, oklaskiwać i mam nadzieję także zobaczyć na zakończenie koncertu, bo to jest ogromnie ważne dla publiczności.
               - Żywy kontakt z publicznością ma bardzo duże znaczenie, choć najważniejsza jest muzyka gdyż ona przekazuje treści ponad kulturowe, ponadczasowe i to dla niej się gromadzimy na koncertach. Ważny jest też element jednorazowości i przeżywania muzyki w tym momencie. Teraz siedzimy, rozmawiamy i to dzieje się naprawdę. To, co jest naprawdę, dzieje się teraz. To co było w przeszłości jest w naszych myślach i wspomnieniach a to co będzie w przyszłości jest w naszej wyobraźni.

               Zbliża się pora koncertu i musimy już kończyć rozmowę, mam nadzieję, że zaprosi nas Pan na koncert promujący płytę nagraną w Lubaczowie.
               - Na pewno zaproszę, a dzisiaj dziękuję za rozmowę i za kilkanaście minut spotkamy się w kościele.

               Pragnę jeszcze dodać, że bardzo interesujący koncert odbył się 18 sierpnia w salezjańskiej świątyni, w wykonaniu znakomitego polskiego wirtuoza Wacława Golonki oraz Gustáva Beláčeka, świetnego słowackiego basa. Artyści przedstawili bardzo interesujący program, złożony z rzadko wykonywanych utworów. Jak już wspomniane zostało w rozmowie, pan Wacław Golonka w Przemyślu wykonał je po raz pierwszy, a były to: ukazująca urodę salezjańskich organów Sinfonia z oratorium „Saul” Georga Friedricha Haëndla, „Preludium i fuga c-moll” Gottfrieda Kirchohoffa, „Fuga cis-moll” Mikalojusa Konstantinasa Čurlionisa oraz błyskotliwa „Tarantela” Dmitrija Dianova.
               Natomiast Gustáv Beláček zaśpiewał z towarzyszeniem Wacława Golonki „Missa brevis” Jána Levoslava Belli, dwie przepiękne Pieśni biblijne z op. 99 Antonina Dvořaka, Laudamus Te z „Missa st. Cyrylly et Methody”, „Modlitwę Zachariasza” (z opery Nabucco), a planowaną część koncertu zakończyło „Agnus Dei” Georges’a Bizeta.
               Licznie zgromadzona publiczność gorąco oklaskiwała wszystkie utwory, a na zakończenie, kiedy Artyści opuścili chór organowy, aby podziękować za życzliwe przyjęcie, publiczność powstała z miejsc i długo trwała owacja na stojąco.
Pan Gustáv Beláček pozostał przed ołtarzem, a pan Wacław Golonka towarzyszył mu z chóru z wykonaniu „Ave Maria” Bacha-Gounoda. Publiczność znowu powstała z miejsc i gorąco oklaskiwała wspaniałe wykonanie. Ten wieczór pozostanie z pewnością w pamięci wszystkich, którzy go wysłuchali.

Zofia Stopińska

Sonaty fortepianowe Haydna i Mozarta na płycie "Fermata" Piotra Kościka

          Talent, pasja, wielka miłość do muzyki klasycznej i ciężka codzienna praca nad własnym rozwojem, najpierw w rodzinnym Rzeszowie, a później za granicą, zaowocowały wieloma sukcesami i propozycjami koncertowymi w wielu ośrodkach muzycznych na świecie. Tak można w jednym zdaniu napisać o znakomitym pianiście Piotrze Kościku, który od kilkunastu lat mieszka w Wiedniu. Nie mogąc się spotkać osobiście, postanowiłam poprosić Artystę o wywiad, kontaktując się za pomocą Skype’a. Zapraszam do lektury.

            Proponuję, aby naszą rozmowę rozpocząć od polecenia czytelnikom nowej płyty, którą zatytułował Pan „Fermata”, a zawiera Sonaty Józefa Haydna i Wolfganga Amadeusa Mozarta. Skąd pomysł na ten repertuar?
             - Już od czternastu lat mieszkam w Wiedniu i cały czas mam do czynienia z namacalną spuścizną tych kompozytorów, a podróżując, przez cały czas odwiedzam także miasta, w których oni żyli i komponowali, i wykonywali muzykę. Eisenstadt, w którym większość życia spędził Józef Haydn, jest bardzo blisko Wiednia, podobnie jak Salzburg, w którym urodził się Wolfgang Amadeus Mozart. Czułem się już w pewnym sensie ukształtowany muzyką tych kompozytorów, a ponieważ na mojej pierwszej płycie znalazł się wyłącznie repertuar romantyczny, bo są to utwory Fryderyka Chopina i Ferenca Liszta, pomyślałem, że ta druga płyta z muzyką Mozarta i Haydna będzie dobrym uzupełnieniem.

             Nie zastanawiał się Pan nad nagraniem chociażby jednego utworu Ludwiga van Beethovena, zaliczanego do wielkiej trójcy klasyków wiedeńskich?
Przyznam szczerze, że jakoś specjalnie nie celowałem w Rok Beethovenowski z płytą Mozarta i Haydna. To jest czysty przypadek, a nie jakaś strategia.
Beethoven jest przez pandemię i tak wielką ofiarą w tym roku, ponieważ Jego wielki jubileusz (250 rocznica urodzin) przypadł na ten bardzo zły czas i zdecydowana większość koncertów upamiętniających jego twórczość została odwołana.
             Grałem bardzo dużo sonat Mozarta i Haydna, zawsze sprawiało mi to dużą radość i wykonywanie ich było takie naturalne, i to się przejawiało też na wielu poziomach. Oto jeden z przykładów – zawsze utwory Mozarta i Haydna zostawiam sobie na zakończenie mojej codziennej pracy, ponieważ to są utwory, które gram z największą chęcią. Gram je nawet wtedy, kiedy jestem już bardzo zmęczony, kiedy bolą mnie plecy, bo niestety po wielu godzinach ćwiczenia boli praktycznie wszystko. Siedzenie przy fortepianie nie jest anatomicznie łatwe, bo siedzi się bez oparcia przez 5 lub 6 godzin, balansując ciałem z lewej na prawą stronę i odwrotnie. Podczas grania pracuje bardzo dużo mięśni. Jak człowiek jest zmęczony, to trzeba się jakość zmotywować. Wiadomo, że ciężko byłoby wtedy sięgać po utwory, które są dla mnie trudne i wymagające, a wykonywanie utworów Mozarta i Haydna zawsze było, i jest dla mnie czymś w rodzaju nagrody na zakończenie dnia pracy. To jest muzyka, która jest dla mnie bardzo organiczna, witalna i nie sprawia mi żadnych problemów.
To nie jest recepta dla wszystkich, mówię wyłącznie o sobie, ponieważ każdy ma inny stosunek do muzyki - jedni wolą muzykę romantyczną, inni barok, a ja zawsze najchętniej grałem utwory klasyków wiedeńskich.

             Mogę chyba zaryzykować stwierdzenie, że muzyka klasyków wiedeńskich chyba najchętniej jest słuchana w Austrii i w Wiedniu. Jednocześnie musi to być wykonanie, które czymś ujmie bardzo wymagającą publiczność, szczególnie jeśli dotyczy to utworów Haydna, Mozarta i Beethovena. W dzisiejszych czasach nie wystarczy grać dobrze. Trzeba słuchacza zachwycić.
             - To prawda, nagrywanie utworów z tak zwanego standardowego repertuaru, które zostały utrwalone już tysiące razy, które są bardzo znane, jest ryzykowne.
Kolejnym ryzykiem jest to, że muzyka Mozarta i Haydna jest bardzo przejrzysta, dlatego też nie tylko wykonawca ma więcej czasu w swojej interpretacji zająć się szczegółami i niuansami, ale też publiczność ma więcej czasu na to, żeby je śledzić. Zupełnie inaczej jest, kiedy jesteśmy na koncercie muzyki romantycznej, kiedy słuchamy na przykład sonaty Rachmaninowa czy jakiejkolwiek symfonii romantycznej, gdzie spotykamy się z masą dźwięków i szybkimi przebiegami rytmicznymi. Jeśli ktoś nie grał tego utworu, nie jest w stanie przyswoić sobie wszystkich informacji, które docierają do niego ze sceny. Natomiast w muzyce, szczególnie fortepianowej, Haydna i Mozarta jest na to czas, bo jak to się powszechnie mówi, „wszystko jest jak na patelni”, „wszystko leży jak na dłoni” i każda nuta ma wtedy ogromne znaczenie.
              Uznałem, że jest sens wracać do takich kompozycji, ponieważ one chyba najdłużej towarzyszą życiu muzyka, a szczególnie pianisty. Sonat Mozarta zaczynamy się uczyć jako dzieci i bardzo często musimy je później powtarzać, ponieważ są one jakby takim elementem składowym wszystkich egzaminów semestralnych, końcowych, wstępnych na studia – zawsze jest sonata klasyczna. Praktycznie nie ma takich konkursów czy egzaminów (z małymi wyjątkami), które nie mają w programie formy sonatowej.
Po zakończeniu edukacji także nie odkłada się tych sonat, ponieważ one również wykonywane są podczas recitali i jak słusznie pani zauważyła, są bardzo chętnie słuchane przez publiczność na całym świecie. Dlatego też te utwory towarzyszące nam przez całe życie idą swoją drogą w głowach, rękach i sercach każdego wykonawcy, i na tej drodze przez cały czas ewoluują, cały czas się zmieniają, tak jak zmienia się wykonawca i jego umiejętności. Często wykonawcy nawet sami o tym nie wiedzą. Kiedyś Światosław Richter powiedział do Heinricha Neuhausa, że dopiero teraz zrozumiał, co miał na myśli, mówiąc o legato w jednym z utworów. Dopiero teraz jest w stanie zrealizować to, co było od niego wtedy wymagane.
               Myślę, że wiedza i doświadczenie zawodowe maja wpływ i przekładają się na repertuar, który z nami jest od dawna. Gramy je inaczej nie dlatego, że trzeba coś zmieniać, ale to wynika z coraz większej dociekliwości wobec danego utworu, wobec danej partytury, bo znamy ją coraz bardziej.
Można to porównać do oddalania się od obrazu w galerii sztuki, kiedy stojąc przed nim bardzo blisko, nie widzimy tak wiele. Zobaczymy o wiele więcej, dopiero jak zmienimy naszą perspektywę i zwiększymy kąt widzenia.
Myślę, że tak jest z takimi utworami, jak sonaty Beethovena czy Mozarta. W trakcie naszej edukacji, w trakcie działalności artystycznej oddalamy się od tego obrazu i widzimy coraz więcej, stąd jesteśmy w stanie coraz więcej z niego wydobyć.
Pomyślałem, że to jest dobry moment, żeby nagrać te sonaty i była to też dość spontaniczna decyzja i teraz tego nie żałuję ponieważ sytuacja z pandemią uczy nas tego, że w każdej chwili może się wszystko zmienić. Dlatego to, co chcemy zrobić, należy zrealizować od razu, ponieważ nie wiadomo, czy będzie to możliwe do zrobienia za miesiąc lub za rok.
Bardzo się cieszę, że płyta została nagrana przed marcem tego roku.

              Polecając płytę, zacytował Pan stwierdzenie, że utwory Haydna i Mozarta są łatwe dla młodych pianistów, ale trudne są dla koncertujących artystów.
              - To jest znany cytat Artura Schnabela, który powiedział, że utwory Mozarta są za łatwe dla dzieci, a za trudne dla dorosłych.
Jest w tym bardzo dużo prawdy, ponieważ kiedy sięgamy po te nuty, będąc dzieckiem, to wszystko wydaje nam się łatwe, czyste i przejrzyste. Te nuty aż się proszę, żeby postawić je na pulpicie fortepianu i zacząć je grać. Dla dzieci są łatwe, ponieważ nie jest to wirtuozeria najwyższych lotów, ponieważ to nie było celem tej muzyki. Natomiast dla dorosłych te utwory są trudne, ponieważ w pewnym momencie muzycy nie wiedzą, co mogą zrobić z tą pustą przestrzenią, która w tych utworach się wyłania. W tym momencie trzeba się skupić na czymś innym niż tylko na samych nutach, a to wymaga więcej pracy. Opanowanie tekstu muzycznego i gra utworów w tempie, na pamięć, ze wszystkim, co jest napisane w nutach, jest już standardem – bazą, od której się dopiero rozpoczyna pracę nad utworem. Zarówno u Mozarta, jak i u Haydna to się bardzo szybko osiąga, ponieważ można się szybko nauczyć tych utworów. Natomiast jest w tych nutach wiele informacji, które nie są bezpośrednimi informacjami, ale wskazówkami i trzeba szukać ich sensu ukrytego właśnie pomiędzy tymi nutami.

               Słuchając sonat Józefa Haydna i Wolfganga Amadeusa Mozarta w Pana wykonaniu zachwyciłam się klarownością i brzmieniem dźwięku. Słychać także urodę akustyki wnętrza, w którym Pan nagrywał.
               - Dziękuję bardzo za miłe słowa Powiem może najpierw o akustyce. Miałem przyjemność nagrywać tę płytę w Sali o wspaniałej akustyce, która pomagała wykonawcy. Ta sala znajduje się w Liszt Center w Raiding – miejscowości, w której urodził się Franz Liszt. Taka sala była dostępna i myślę, że ani Mozart, ani Haydn, ani Liszt nie mieliby nic przeciwko temu, że tam została nagrana ta płyta.
Raiding jest niedaleko od Eisenstadt i jestem pewien, że Haydn często tamtędy przejeżdżał. Jest to sala spektakularna pod względem miejsca i akustyki, a jeszcze bardziej spektakularne jest to, że wchodzimy do tej Sali wprost z pól rzepakowych. Znajduje się ona w małej wiosce, która liczy 800 mieszkańców. Zbliżając się do Raiding, widzimy z daleka tylko wieżę kościoła i Liszt Center. Jest tam oprócz tego jeszcze Muzeum Franza Liszta, ale jest to mała, spokojna miejscowość i można się tam doskonale wyciszyć, a tego potrzebuje wykonawca podczas nagrań.
Miałem możliwość mieszkać w pobliżu tej Sali w czasie trwania nagrań, chociaż z powodzeniem mogłem mieszkać w domu, bo do Wiednia stamtąd jedzie się samochodem niecałą godzinę, ale z dala od metropolii mogłem się lepiej skoncentrować i wsłuchać w to co, chciałem nagrać.
               Wspomniała Pani o klarowności, przejrzystości interpretacji i chcę podkreślić, że jest to moje podejście do utworów Mozarta i Haydna. Ta muzyka jest sama w sobie tak naturalna i tak piękna, że nie trzeba dodawać żadnego botoksu, nie trzeba nic modelować, upiększać na siłę, ponieważ Mozart był mistrzem semplice i jestem przekonany, że grając tę muzykę bez specjalnych rubat, których tam nie ma zapisanych, bez hiperbolizacji tego, co jest zapisane, wyławiania na siłę głosu, żeby wszyscy usłyszeli, że ja ten głos słyszę. Moja ostatnia Pani Profesor powiedziała: „Jeżeli to wiesz, że ten głos tam istnieje, to już wystarczy, nie musisz go dodatkowo uwypuklać, ponieważ publiczność to też usłyszy”. Najważniejsze podczas gry jest mieć świadomość tego, co w tym momencie przekazujemy publiczności, co się dzieje w tym momencie, kiedy my to gramy. Starałem się w czasie sesji grać wszystko w sposób naturalny i na szczęście ten sposób był mi bliski. To nie są interpretacje, które zostały, że tak powiem, ulepione z poleceń nauczycieli czy profesorów, z którymi miałem do czynienia, tylko ja tak kreuję tę muzykę.

               Na szczęście to bardzo dobrze słychać na nagraniu. Dobrze to zostało uchwycone przez reżysera nagrania. Płyta jest już dostępna w Internecie.
               - Nagrania są dostępne online na kilku portalach muzycznych i streamingowych, takich jak Spotify. Jest także dostępna w wersji fizycznej i można ją nabyć w sklepie internetowym -
Link: https://redpmusic.at/p/piotr-koscik-fermata

               Doceniam wszystkie elektroniczne środki przekazu, które umożliwiają nam szybkie dotarcie do materiału muzycznego i słuchanie płyty, ale uwielbiam włożyć krążek do odtwarzacza i słuchać muzyki z okładką płyty w ręku. Od niedawna mam już płytę "Fermata", słucham jej często z coraz większym zachwytem. Gorąco Państwu polecam ten krążek.
Jeśli Państwo chcą się dowiedzieć więcej o pasjach i działalności artystycznej pana Piotra Kościka zapraszam do odwiedzenia portalu Klasyka na Podkarpaciu i przeczytania wywiadu z Artystą.
Link: https://www.klasyka-podkarpacie.pl/wywiady/item/2473-piotr-koscik-najwazniejsze-jest-aby-pianista-nie-byl-tylko-odtworca-na-estradzie-czesc-ii

 

Zofia Stopińska

 

Rafał Bartmiński: "Bez publiczności artyści nie mogą istnieć."

            „Młody polski tenor, Rafał Bartmiński, gościnnie wykonujący partię Pasterza, z ogromnym, lekko barytonalnie zabarwionym głosem, lśniącym jak metal, stawia wysoką poprzeczkę dla przyszłych śpiewaków gościnnych w Operze w Wuppertalu”. Tak po premierze opery „Król Roger” Karola Szymanowskiego, która odbyła się 14 czerwca 2014 roku, napisał Stefan Schmöe w „Westdeutsche Zeitung”.
             Ja także miałam szczęście wielokrotnie podziwiać i oklaskiwać Rafała Bartmińskiego, a interesuję się Jego karierą od 2007 roku, kiedy to w VI Międzynarodowym Konkursie Wokalnym im. Stanisława Moniuszki otrzymał drugą nagrodę i 11 nagród pozaregulaminowych.
Niedawno dowiedziałam się także o związkach Artysty z Przemyślem, gdzie spędzał czas w rodzinnym gronie na przełomie lipca i sierpnia tego roku. Stąd też mogłam się umówić na spotkanie w upalne sierpniowe popołudnie właśnie w Przemyślu.

          Nic do tej pory o Pana związkach z Przemyślem nie wiedziałam.
          - Jestem związany z Przemyślem rodzinnie, ponieważ moi rodzice pochodzą z Przemyśla. Tutaj się urodzili i na Kruhelu spędzili swoje młodzieńcze życie, a po ukończeniu średniej szkoły wyjechali na studia do Lublina i tam już zamieszkali na stałe. Dlatego ja się urodziłem w Lublinie, ale Przemyślaninem jestem na pewno sercem. Dla mnie jednym z najważniejszych miejsc na ziemi jest Kruhel w Przemyślu, bo tam jest dom rodzinny.
          Ostatnio ten dom stał się tylko wakacyjnym domem, gdzie się spotykamy, a jak byłem dzieckiem, to w czasie wakacji co najmniej 20, a czasem nawet 30 osób tam przyjeżdżało i bawiliśmy się z kuzynami, urządzając różne olimpiady. Zawsze było wesoło i radośnie.
Teraz jest nas mniej, ale jest mój ojciec, wczoraj przyjechał brat i wieczorem będziemy z rodziną przyjemnie spędzać czas przy grillu. Nasze grono powiększy się także o wuja z Krasiczyna, bo był proboszczem w Krasiczynie ponad 40 lat. Bardzo jestem emocjonalnie związany z Krasiczynem, ponieważ dokładnie 31 lipca o 17:00 braliśmy tam ślub z moją małżonką. Nasz ślub odbył się 34 lata po ślubie moich rodziców, dokładnie w tym samym kościele, o tej samej godzinie, tego samego dnia i ten sam ksiądz, czyli mój wujek, udzielał nam ślubu.

          Z tego co wiem, małżeństwa są szczęśliwe.
          - Absolutnie tak, odpukać w niemalowane, mam nadzieję, ze zgodnie z przysięgą będziemy razem do końca życia.

          24 lipca brał Pan udział w koncercie inaugurującym Festiwal Dziedzictwa Kresów, a ten koncert odbył się także na Podkarpaciu, bo w zabytkowej cerkwi w Radrużu i chyba był Pan tam po raz pierwszy. Proszę powiedzieć o wrażeniach.
          - Przepiękne miejsce, XVI-wieczna cerkiew i dzwonnica otoczone są kamiennym murem i jeszcze się okazało, że oddalone jest zaledwie trzysta metrów od granicy ukraińskiej, a tym samym jest to granica Unii Europejskiej, to wrażenia były spotęgowane. Podziwialiśmy także przepiękne stare polichromie, a moja żona miała jedyną możliwość wejścia za ikonostas, bo ta świątynia jest już tylko muzeum i dlatego mogliśmy wejść w takie tajemne miejsce, do którego w czynnej świątyni mogą wchodzić jedynie kapłani.
          Moja babcia opowiadała, że zarówno w Przemyślu, jak i wcześniej w Bączalu, żyli z Ukraińcami w wielkiej przyjaźni i często razem świętowali. Najpierw zapraszali do siebie grekokatolików i prawosławnych, a później byli przez nich zapraszani.
Trochę tej tradycji pozostało w mojej rodzinie, bo w okresie Świąt Bożego Narodzenia śpiewamy kolędy polskie, ale zawsze kończymy kolędą ukraińską.
          Wracając do koncertu, to byłem także pod wrażeniem w czasie jego trwania. Wszystko było rejestrowane i mam nadzieję, że niedługo będę mógł zobaczyć i usłyszeć wszystko, co zostało utrwalone. Od ekipy filmowej wiem, że pięknie udało im się zrobić ogólne ujęcie cerkwi i jej otoczenia z drona, a dopiero później kamery pokazują wnętrze świątyni i przebieg koncertu.

           Cały koncert wypełniła muzyka sakralna.
            - To były pieśni miłości i wiary, sakralne pieśni chrześcijańskie (cerkiewne oraz katolickie) i żydowskie. Staraliśmy się najpierw znaleźć wspólny mianownik tych trzech wyznań, a jest nim Bóg, a także chcieliśmy potraktować wszystkie wyznania jednakowo. Dlatego wykonaliśmy po sześć pieśni. Udało nam się włączyć do programu Mychajło Werbyckiego, ukraińskiego księdza greckokatolickiego, związanego z Przemyślem i niedalekimi Młynami, kompozytora m.in. hymnu narodowego Ukrainy.
Podczas wykonania jego pieśni „Swiatyj Boże” zastanawiałem się, czy kiedyś nie była ona śpiewana także w cerkwi w Radrużu.

            Cerkiew w Radrużu jest niewielka i zaledwie kilkanaście osób mogło wewnątrz słuchać koncertu.
             - To prawda, ale Centrum Kulturalne w Przemyślu, kierowane przez dyrektora Janusza Czarskiego, postarało się, aby na zewnątrz można nas było widzieć i słyszeć, stąd telebim i kolumny na zewnątrz.
Śpiewaliśmy bez towarzyszenia instrumentów, ale rozpoczynałem kiedyś od śpiewania w chórze i dla mnie był to powrót do źródeł. Podjąłem się tego zadania z miłości do śpiewu.

             Pierwsze Pana kontakty z muzyką klasyczną były w chórze, a nie w szkole muzycznej?
             - Uczyłem się w szkole muzycznej grać na kontrabasie, ale ten instrument nie interesował mnie wystarczająco. Po ukończeniu szkoły muzycznej I stopnia i szkoły podstawowej, pomyślałem o konkretnym zawodzie i postanowiłem pójść do technikum samochodowego.
             Tęskniłem jednak za muzyką, a przede wszystkim za przyjaciółmi ze szkoły muzycznej, m.in. za Pawłem Wajrakiem, który jest koncertmistrzem w Filharmonii Krakowskiej. Ponieważ Paweł i kilku moich przyjaciół grało w założonym przez ks. Andrzeja Borzęckiego zespole „Cantate Deo”.
A ponieważ był to chór i orkiestra, zacząłem śpiewać w chórze i bardzo mi się to spodobało.
             Pierwszym moim nauczycielem był Kazimierz Bukat, który jest chórmistrzem Chóru Filharmonii Narodowej i po pewnym czasie postanowiłem rzucić wszystkie śrubki, smary i uczyć się śpiewać.
             Początkowo myślałem, że może poprowadzę chór u wujka w Krasiczynie, albo będę prowadził jakiś mniejszy zespół wokalny. Przez pewien czas myślałem też o weterynarii, bo bardzo lubię zwierzęta, ale nie byłem skory do nauki w tym kierunku. Ostatecznie postanowiłem wybrać śpiew, bo pomyślałem, że w ten sposób mogę leczyć dusze. Ludzie często idą na koncert do filharmonii, aby ukoić duszę.

             W końcu postawił Pan na śpiew i pojechał Pan do Katowic, do prof. Eugeniusza Sąsiadka.
             - To także było zrządzenie losu, ponieważ moja mama była nauczycielką w przedszkolu specjalnym i często przychodziłem do niej przed zakończeniem pracy, i rozmawiałem z jej podopiecznymi. Mogę nawet powiedzieć, że te dzieci były mi bliskie.
             Natomiast moja ciotka, która mieszkała w Katowicach, była dentystką i między innymi leczyła też dzieci upośledzone i pochodzące z trudnych środowisk. Wspólnie z ks. Ignacym Czaderem z Bielska-Białej prowadzili charytatywne stowarzyszenie „Ignis”, które organizowało kolonie dla tych dzieci. Jeździłem na te kolonie w charakterze opiekuna tych dzieci i w ten sposób poznałem środowisko katowickie. Poznałem także ks. Pawła Sobierajskiego, mojego pierwszego nauczyciela śpiewu solowego, który studiował śpiew w Akademii Muzycznej w Katowicach i polecił mi tę uczelnię.

             Można powiedzieć, że szybko się Pan zaaklimatyzował na wydziale wokalno-aktorskim katowickiej Akademii Muzycznej i zaczął Pan robić duże postępy, które zaowocowały sukcesami w konkursach muzycznych oraz występami.
              - Mogę powiedzieć, że miałem wielkie szczęście, może dlatego, że tenor jest rzadko spotykanym głosem. Już na pierwszym roku studiów brałem udział w spektaklu „Domek trzech dziewcząt” Franciszka Schuberta. Była to dobra okazja do poznania starszych kolegów i nawiązania dobrych kontaktów.
Na drugim roku wystąpiłem już w „Requiem” Wolfganga Amadeusa Mozarta. Wkrótce nawiązałem współpracę z Filharmonia Śląską i tak zaczęły się moje występy na estradach, które trwają do dzisiaj.
              Mogę powiedzieć, że zacząłem śpiewać zawodowo już na drugim roku studiów. Miałem wielkie szczęście, bo wielu moich kolegów nie miało szczęścia w czasie studiów śpiewać z orkiestrą, a dla mnie był to chleb powszedni.

              Pewnie bardzo ważny był dla Pana udział w XI Konkursie Wokalnym im. Ady Sari w Nowym Sączu, gdzie otrzymał Pan III miejsce, ale ważniejszy w Pana karierze był udział w szóstej edycji Międzynarodowego Konkursu Wokalnego im. Stanisława Moniuszki w Warszawie w 2007 roku, bo oprócz II miejsca zdobył Pan 11 nagród pozaregulaminowych.
              - Pamiętam, że koncert finałowy prowadziła pani Grażyna Torbicka, która zapowiadając kolejną nagrodę specjalną, żartowała, mówiąc: „Niech Państwo zgadną, kto otrzymał tę nagrodę specjalną?”.
              Bardzo sobie ten konkurs cenię, ale dużo zawdzięczam pani Janinie Annie Pawluk i jej mężowi Lesławowi Pawlukowi, bo to są moi mistrzowie, którzy mnie tak naprawdę do tego konkursu przygotowali, od wyboru repertuaru poczynając. Pani Janina Anna Pawluk jest znakomitą pianistką, urodziła się we Lwowie, związana była najpierw krakowskim środowiskiem muzycznym, a później przez wiele lat pracowała jako pianista – korepetytor w Teatrze Wielki w Warszawie. To Ona pracowała ze mną przed Konkursem i towarzyszyła mi podczas jego trwania. Dlatego panią Janinę nazywam „matką artystyczną”.
              Nie miałem wtedy jeszcze dużego doświadczenia muzycznego oraz repertuarowego i zawsze towarzyszący pianista pomaga nam prowadzić frazę, uczy nas muzykowania, różnych stylów.
              Zawsze miałem wielkie szczęście do ludzi i moim pierwszym korepetytorem na studiach był Robert Marat, który jest teraz profesorem Akademii Muzycznej w Łodzi. To wybitny pianista, fantastyczny, dobry człowiek i cieszę się, że obdarzył mnie swoją przyjaźnią. Później trafiłem pod skrzydła pani Janiny Anny Pawluk. Mam szczęście spotykać na swojej drodze dobrych ludzi.
              Z takimi wybitnymi artystami i wspaniałymi osobami występowałem także w Radrużu, z Gerardem Edery na czele. Wszyscy są moimi przyjaciółmi, z którymi dość często spotykamy się na różnych estradach i zawsze potrafimy stworzyć przyjazną atmosferę, która udziela się publiczności.

              Bardzo szybko rozpoczął Pan współpracę z Teatrem Wielkim – Operą Narodową.
              - Pamiętam, jak w czasie studiów pojechaliśmy do Teatru Wielkiego w Warszawie na „Króla Rogera” w reżyserii Mariusza Trelińskiego. Wszedłem wtedy do tego budynku i uważnie się wszystkiemu przyglądałem, sądząc, że może jeszcze kiedyś przyjadę tu ponownie. Okazało się, że po trzech latach od tego wydarzenia stanąłem już na scenie w tym budynku. Nigdy nie byłem etatowym pracownikiem Teatru Wielkiego – Opery Narodowej, ale bardzo długo, bo osiemnaście lat, z nią współpracowałem.
              Był czas przerwy i teraz znowu mam propozycję współpracy. Zawsze ten Teatr traktowałem z wielką atencją jako Teatr macierzysty.

              Ta współpraca pozwalała Panu rozwijać skrzydła w innych teatrach operowych oraz śpiewać za granicą.
              - Była też przerwa ze względów rodzinnych, bo dzieci były małe, a ja jestem wielkim domatorem i nigdy nie robię kariery za wszelką cenę. Nie potrzebuję sobie niczego udowadniać, nie odczuwam takiej potrzeby.
              Nie ma dla mnie wielkiej różnicy, czy śpiewam w Białymstoku, czy w Innsbrucku. Jestem szczęśliwy, kiedy podczas spektaklu czy koncertu czuję, że zgromadzona w Sali publiczność potrzebuje artysty.
Nauczyłem się od pani Krystyny Jandy, żeby łamać wszelkie bariery pomiędzy sceną a widownią.
Bez publiczności artyści nie mogą istnieć.

              Należy także powiedzieć, że dość długo był Pan zapraszany przez Mistrza Krzysztofa Pendereckiego do wykonywania partii tenorowych w Jego utworach.
              - To prawda. Bardzo sobie cenię tę współpracę. Wszystko zaczęło się w Teatrze Wielkim w Warszawie. Zostałem zaproszony do wykonania partii Don Luigino w operze „Podróż do Reims” Gioacchino Rossiniego, a dyrygował tym spektaklem Alberto Zedda. Później śpiewałem w innych spektaklach i między innymi wystawiana była opera „Ubu Rex” Krzysztofa Pendereckiego, w której śpiewałem partie syna króla.
Później Mistrz Krzysztof Penderecki zaprosił mnie na przesłuchanie i rozpoczęła się nasza współpraca.
              Dzięki temu byłem jednym z solistów w dziełach Krzysztofa Pendereckiego, które wykonywane były między innymi w Puerto Rico, Izraelu, Holandii i wielu innych krajach. Śpiewałem partie tenorowe w takich dziełach Mistrza Pendereckiego, jak: „Te Deum”, „Kosmogonia”, „Polskie Requiem” czy „Credo”. To nie są dzieła łatwe do opanowania i wymagają wielkiego skupienia oraz uwagi, ale zawsze były wyjątkowe, niezapomniane koncerty. Kilka dzieł Krzysztofa Pendereckiego z moim udziałem zostało utrwalonych na płytach, między innymi pod batutą maestro Antoniego Wita.

               Ma Pan w repertuarze wiele utworów z różnych epok.
               - Bardzo się cieszę, że mam takie szerokie spektrum repertuarowe, bo od renesansu przez barok (Bach, Haendel), później Mozart, Britten, Szymanowski, Penderecki, Górecki oraz mój ulubiony Moniuszko. Cenię sobie to, że nie jestem „zaszufladkowany” do jednej epoki, czy innej specjalizacji, tylko często otrzymuję różne wyzwania, które przyjmuję i z powodzeniem wykonuję.

               Do tej pory nasza rozmowa dotyczy głównie Oper i dzieł oratoryjno–kantatowych. Czy występuje Pan z recitalami?
               - Powiem szczerze, że nawet bardzo chętnie przyjmuję zaproszenia do wykonania recitali. Mieliśmy nawet z Tomkiem Radziwonowiczem projekt zatytułowany: „Bella Italia” z muzyką włoską, złożony m.in. z pieśni neapolitańskich i muzyki filmowej, ale nie było takiego zainteresowania, jak się spodziewaliśmy. Bardzo bym chętnie śpiewał recitale, ale nie mam zaproszeń od filharmonii i innych instytucji zajmujących się koncertami muzyki klasycznej. Jest to przykre.

               Kończył Pan studia wokalno-aktorskie, ale zdarza się, że występuje Pan również jako aktor dramatyczny.
               - Zauważył mnie kiedyś Krzysztof Zanussi w czasie jakiejś premiery w Warszawskiej Operze Kameralnej, bo kiedyś przez pięć lat byłem pracownikiem etatowym w tej instytucji. Wkrótce Krzysztof Zanussi zaprosił mnie do udziału w „sesji castingowej” do Teatru Telewizji. Okazało się, że z czasem połknąłem „bakcyla aktorskiego”. Później ogromnie się cieszyłem ze współpracy z panią Krystyną Jandą podczas realizacji „Strasznego dworu” Stanisława Moniuszki w Łodzi. Bardzo się polubiliśmy i później otrzymałem od pani Krystyny propozycję współpracy w spektaklu „Maria Callas – master class” w jej teatrze.
               Bardzo mnie ta propozycja zaskoczyła, ale zgodziłem się i jestem zadowolony, bo jest to bardzo miła współpraca, dająca satysfakcję. Gramy ten spektakl i bardzo się cieszę, że mogę poznawać wielkich mistrzów sztuki aktorskiej.
Ponieważ Teatr Wielki i Opera Narodowa znajdują się w jednym gmachu, to mamy okazję spotykać znakomitych aktorów.

               Występującemu w spektaklu operowym, niezbędne są także umiejętności aktorskie.
               - Staram się zawsze, abym w roli, w którą się wcielam, był przekonywujący nie tylko w warstwie muzycznej, ale także w warstwie aktorskiej. Bardzo lubię utożsamiać się z postacią, którą gram. To dla mnie ogromna frajda.

               Jestem przekonana, że bardzo ceni sobie Pan fakt, że w 2015 roku otrzymał Pan międzynarodową nagrodę „Złoty Orfeusz”.
               - Owszem, nie udało nam się wtedy otrzymać Fryderyka za nagranie „Oratorio la morte di San Filippo Neri”, ale za to gdzie indziej nas doceniono.

               W sposób szczególny doceniła Pana wielka orędowniczka twórczości Stanisława Moniuszki, pani Maria Fołtyn.
               - To mnie także trochę zaskoczyło, ponieważ z panią Marią Fołtyn nigdy nie miałem osobistych kontaktów. Po VI Międzynarodowym Konkursie Wokalnym im. Stanisława Moniuszki otrzymałem informację z Fundacji Kultury Polskiej, że zostałem uhonorowany przez panią Marię Fołtyn „Małym Berłem”, jako propagator muzyki Stanisława Moniuszki.
Jest to bardzo miłe wyróżnienie, ale zanim go otrzymałem, kochałem twórczość Stanisława Moniuszki i starałem się ją propagować. Jestem jednym z niewielu wykonawców, którzy mają wszystkie główne partie tenorowe jego oper w repertuarze. W trakcie przygotowań nie raz rzucałem nutami, bo nie wszystko jest takie łatwe, jak się wydaje, ale później byłem szczęśliwy, że mam kolejne dzieło Moniuszki w repertuarze.
               W ubiegłym roku wykonywaliśmy „Litanie ostrobramskie” w Wilnie, pod batutą maestro Antoniego Wita. Śpiewaliśmy w kościele akademickim, gdzie na chórze organowym jest popiersie Stanisława Moniuszki. Tam, kilkaset metrów od Ostrej Bramy, te Litanie były po raz pierwszy wykonywane, po wielu latach. Mieliśmy świadomość, że kiedyś w tym miejscu rozbrzmiewały one pod batutą kompozytora. Wrażenie ogromne.

               Czytałam również dużo recenzji o Pana kreacjach różnych utworów w Polsce i za granicą. Czy czyta Pan recenzje i przywiązuje Pan do nich wagę?
               - Miło jest czytać, jak recenzenci pochlebnie o nas piszą, przykro jest, kiedy piszą źle. Staram się zachowywać do tego dystans. Bardzo mnie ujęły słowa Gustawa Holoubka, który napisał w liście do recenzentów: „Nigdy nie byłem tak dobry ani tak zły, jak o mnie pisaliście”.
               Prawda zawsze jest pośrodku. Nie staram się o względy recenzentów, ale staram się być uczciwy wobec publiczności. Niekoniecznie muszę się zawsze publiczności podobać, bo moim głównym celem jest przekazać jej jakąś historię, chociaż zawsze staram się szukać dobra w postaciach, które kreuję.

               Wspomniał Pan, że każdego roku latem jest Pan przez jakiś czas w Przemyślu. Jak Pan postrzega to miasto? Według mnie Przemyśl jest pięknym miastem, ale ciągle wymaga dużo troski.
               - Dużo się zmieniło na dobre. Przemyśl jest miastem, które kocham i zawsze za nim tęsknię. Jak czasami mam koncerty w Rzeszowie, to po próbie nie idę do hotelu w Rzeszowie, tylko jadę do Przemyśla, bo tu jest mój ukochany Kruhel i zostaję tu na noc, a dopiero rano jadę na próbę.
Jak jestem w pobliżu, to zawsze muszę tu przyjechać.

               Bardzo się ucieszyłam, że jest Pan w Przemyślu i możemy się spotkać. Mam nadzieję, że będzie Pan także czasami tu przyjeżdżał, aby koncertować.
               - Są pewne plany, o których rozmawialiśmy z panem Januszem Czarskim. Mam nadzieję, że niedługo zaczniemy działać.

               Bardzo się cieszę, czekamy na koncerty z Pana udziałem. Chcemy słuchać artystów na żywo.
               - My także chcemy występować dla ludzi. Mam nadzieję, że niedługo wrócimy do właściwej pracy.

Zofia Stopińska

Duet skrzypcowy to wyjątkowa forma muzykowania

             Polish Violin Duo, czyli znakomici młodzi skrzypkowie Marta Gidaszewska i Robert Łaguniak, zwycięzcy ubiegłorocznego Międzynarodowego Konkursu Muzyki Polskiej im. Stanisława Moniuszki w Rzeszowie w kategorii Zespoły Kameralne, powrócili na Podkarpacie z trzema koncertami, realizowanymi przez Polski Impresariat Muzyczny w ramach cyklu „Z klasyką przez Polskę”.
Z Artystami rozmawiałam 8 sierpnia w Sanoku.

              Bardzo krótko jesteście na Podkarpaciu. Czy planujecie tu wrócić w tym roku?
              Marta: W ramach cyklu „Z klasyką przez Polskę” mamy na Podkarpaciu zaplanowane trzy koncerty. Pierwszy wykonaliśmy wczoraj w Strzyżowie, w sali Państwowej Szkoły Muzycznej im. Zygmunta Mycielskiego, dzisiaj odbył się drugi koncert w Sanockim Domu Kultury, a jutro gramy w regionalnym Centrum Kultur Pogranicza w Krośnie. W planach mamy oczywiście sporo koncertów, również na Podkarpaciu – m.in. w październiku będziemy grać w Rzeszowie.

              Tym razem zachwycacie publiczność przede wszystkim muzyką polską.
              Robert: Tak, jak sama nazwa naszego duetu wskazuje - chcielibyśmy propagować muzykę polską, również tę mniej znaną, czy do tej pory niedocenianą. W związku z tym zawsze w naszym repertuarze znajdują się utwory kompozytorów polskich. Chociaż dziś pierwszy z nich - Suita D-dur na dwoje skrzypiec „Podróże Guliwera” to dzieło niemieckiego mistrza epoki baroku Georga Philippa Telemanna, reszta naszego programu składała się z utworów kompozytorów polskich. Wykonaliśmy klasyczne Duo Concertant Es-dur op. 10 Joachima Kaczkowskiego, romantyczne kaprysy g-moll i D-dur op. 18 Henryka Wieniawskiego oraz dzieła twórców XX wieku: Suita Grażyny Bacewicz, Sonatina Romualda Twardowskiego i Suita Michała Spisaka.

              Wszyscy, którzy przyszli na koncert, byli zachwyceni, oklaski nie milkły i wykonali Państwo dwa krótkie, również wirtuozowskie utwory, na bis.
              Marta: Jak długo brawa publiczności nie milkną, to zawsze staramy się jeszcze coś dodać. Tym razem był to Czardasz Michaela Mclean’a, a pożegnaliśmy się utworem Perpetuum mobile – Carla Bohma.

              Poznaliśmy się w 2019 roku podczas Międzynarodowego Konkursu Muzyki Polskiej w Rzeszowie, gdzie oprócz I nagrody w kategorii Zespoły Kameralne otrzymaliście aż 6 nagród specjalnych w postaci zaproszeń na koncerty. Czy te koncerty już się odbyły?
              Robert: Część koncertów jest już za nami. Graliśmy już w Łomży i Lublinie, a 17 października tego roku mamy zaplanowany koncert w Rzeszowie.
              Marta: Czekamy na realizację koncertów w Narodowym Forum Muzyki we Wrocławiu, w Filharmonii Świętokrzyskiej w Kielcach, a także jesteśmy w kontakcie z panem Józefem Kolinkiem i czekamy na datę koncertu, ponieważ ze względu na pandemię były one zawieszone.

              Uważam, że mieliście więcej szczęścia niż inni muzycy, bo występowaliście już w czerwcu.
              Marta: Tak, pierwszy koncert z towarzyszeniem Filharmonii Kameralnej im W. Lutosławskiego wykonywaliśmy już 25 czerwca w Łomży, w lipcu graliśmy także koncert w Janowcu i teraz jesteśmy z trzema koncertami na Podkarpaciu.

              Można powiedzieć, że Polish Violin Duo pracowicie spędziło miesiące, podczas których koncertów nie było.
              Marta: Cały czas staraliśmy się pracować nad nowymi utworami oraz się rozwijać, aby wystartować po tej przerwie z nową energią.

              Na swoim koncie macie ponad 180 nagród m.in. na konkursach w Japonii, USA, Serbii, Grecji, Szwecji, Anglii. Francji, Włoszech, Bośni i Hercegowinie, Niemczech i Polsce, ale pewnie radości sprawiła Wam wiadomość o wygranym niedawno konkursie w Atenach.
              Robert: Owszem, otrzymaliśmy I nagrodę w konkursie w Atenach, ale mamy jeszcze świeższą wiadomość, że dostaliśmy Grand Prix w konkursie w Belgii.
              Marta: Otrzymaliśmy także I nagrodę w konkursie OPUS w Krakowie. To wszystko świadczy o tym, że staraliśmy się pracować podczas tej przerwy. W czasie pandemii wszystkie konkursy zostały odwołane albo odbywały się w formule online i w ten sposób byliśmy w stanie się pokazać nawet w Atenach.
              Robert: Na wszystkie te konkursy trzeba było wysłać nie edytowane nagrania, wykonane z jednego nieprzerwanego ujęcia. Następnie wraz z wymaganymi dokumentami przesyłaliśmy je do oceny międzynarodowego jury, które najlepszym przyznawało nagrody i wyróżnienia.

              Skrzypce zawsze inspirowały i inspirują kompozytorów, ale duet skrzypcowy także.
              Robert: Jest w czym wybierać, mamy w planie poszerzyć nasz repertuar o wiele utworów. W najbliższej przyszłości będziemy pracować nad resztą duetów Joachima Kaczkowskiego, a jeżeli nam szczęście dopisze, to będziemy realizować płytę z duetami tego kompozytora.
Planujemy także przygotować duety Sergiusza Prokofiewa oraz Eugène Ysaÿe’a...
              Marta: Chcemy także sięgnąć po Mieczysława Weinberga. Najbardziej jednak cieszy nas fakt, że zaczynają się z nami kontaktować współcześni kompozytorzy i chcą komponować dla nas utwory. Jeden utwór napisany specjalnie dla nas już powstał, a skomponował go Michał Janocha i mamy nadzieję już niedługo przedstawić ten utwór publiczności. W fazie tworzenia natomiast jest takich utworów jeszcze kilka.

              Czy laury zdobyte w ubiegłym roku w Rzeszowie zaowocowały?
              Robert: Na pewno Międzynarodowy Konkurs Muzyki Polskiej im. Stanisława Moniuszki w Rzeszowie ułatwił nam start, bo otrzymaliśmy wiele zaproszeń koncertowych. Coraz intensywniej działamy i nasza kariera stopniowo się rozwija.

               Może Krosno jest trochę większym miastem, ale Sanok nie jest metropolią, a Strzyżów jest piękny, ale mały. Pewnie inaczej czujecie się na estradach większych sal koncertowych, wypełnionych publicznością, a inaczej w kameralnych warunkach.
               Robert: Ponieważ energia, która jest zawarta w utworach, i którą chcemy przekazać publiczności, zawsze jest taka sama, stale staramy się grać na tak samo wysokim poziomie. Oczywiście wspaniale koncertuje się w większych salach dla ogromnej publiczności, natomiast zawsze staramy się dać z siebie wszystko obojętnie, czy jest to koncert w filharmonii, czy koncert kameralny dla niewielu osób.
               Marta: Bardzo doceniamy wszystkich słuchaczy, którzy przychodzą na nasze koncerty. Jak w sali gromadzi się mała publiczność, to wiemy, iż są to osoby, które przyszły specjalnie, aby nas posłuchać. Nie z przymusu, tylko z chęci spędzenia z nami wspólnie czasu i posłuchania ulubionej muzyki. Staramy się wówczas dać z siebie jak najwięcej, aby te osoby wyszły usatysfakcjonowane z naszego występu.

               Słuchając Was podczas Konkursu w Rzeszowie i dzisiaj przekonałam się, że na pulpitach leżą nuty, przewracacie kartki, ale tak naprawdę znacie wykonywane utwory na pamięć.
               Robert: Ma pani rację. Umiemy wszystko na pamięć, a nuty są jedynie ściągą i planem „b”. Zdarzają się newralgiczne momenty w niektórych utworach, które wymagają zerknięcia w nuty, ale generalnie gramy z pamięci. Mamy pewne ustalenia w interpretacji, jednak za każdym razem gramy inaczej. Nigdy nie zagramy dwa razy tak samo, zawsze słuchamy się nawzajem, a nasze porozumienie na scenie jest zaskakujące nawet dla nas (śmiech).
Zawsze grając z Martą mam ogromne poczucie bezpieczeństwa. Jestem pewien, że cokolwiek wymyślę, to Marta zawsze będzie ze mną w sensie muzycznym i będzie to spójne.
Nuty to dla nas tylko mała pomoc i dodatkowe oparcie.
               Marta: Mam takie same odczucia jak Robert. To, że znamy wszystkie wykonywane utwory na pamięć, bardzo nam pomaga w stałym kontakcie, bo możemy na siebie patrzeć i nie musimy grać „z nosem w nutach”. Tylko dzięki temu możemy sobie pozwolić na tak wielką swobodę.

               Z ogromną przyjemnością Was słuchałam, ale także z wielką przyjemnością cały czas na Was patrzyłam. Nawet czasami odnosiłam wrażenie, że Wasze instrumenty rozmawiają ze sobą.
               Robert: Bardzo nam miło to słyszeć i bardzo nam zależy, aby publiczność w ten sposób nas odbierała. Zależy nam na całkowitej komunikacji muzycznej między dwoma instrumentami.
               Marta: Oprócz tego jesteśmy także bardzo szczęśliwi, gdy czujemy podczas występu powiązanie i integrację z publicznością.

               Jeszcze jest trochę czasu, ale w październiku musicie powrócić na zajęcia, bo przecież jeszcze studiujecie. Pani jest studentką Akademii Muzycznej im. Ignacego Jana Paderewskiego w Poznaniu w klasie skrzypiec prof. Bartosza Bryły, natomiast pan Robert studiuje w Akademii Muzycznej im. Grażyny i Kiejstuta Bacewiczów w Łodzi w klasie dr hab. Kariny Gidaszewskiej, i wtedy nie można będzie robić wspólnych prób tak często.
               Robert: Wszystko okaże się na początku roku akademickiego, bo pandemia ciągle trwa i nie wiadomo, jak to wszystko się ułoży. Na pewno jednak nie przestaniemy pracować w duecie i szykować programu na kolejne wydarzenia. Nawet gdyby zostały odwołane, albo zmieniły się ich terminy na późniejsze, to i tak warto pracować nad programem. Zamierzamy ciągle sięgać po nowe utwory.
               Marta: Zawsze udaje nam się ten wspólny czas na próby organizować i sądzę, że nic się pod tym względem nie zmieni. Zazwyczaj wygląda to tak, że raz Robert przyjeżdża na jakiś czas do Poznania, a następnym razem ja jadę do Łodzi. Staramy się wszystko planować tak, żeby każde z nas mogło podołać wszystkim obowiązkom na uczelniach i nie tylko.

               Wiem, że każde z Was prowadzi także solową karierę.
               Robert: Tak, ostatnio grałem w Toruniu wraz z pianistą Marcinem Sikorskim koncert kameralny z sonatami skrzypcowymi i utworami wirtuozowskimi Szymanowskiego i Wieniawskiego. Również w Toruniu mam zaplanowany na 2 października koncert, podczas którego z Toruńską Orkiestrą Symfoniczną wykonam Koncert skrzypcowy Paganiniego. Kolejny koncert z panem Marcinem Sikorskim mam zaplanowany na 10 października w Bydgoszczy i 17 października mamy koncert z Martą.
               Marta: Ja z kolei mam w planach koncerty w Filharmonii Warmińsko-Mazurskiej, w październiku gram koncert w Poznaniu. Każde z nas oprócz wspólnych koncertów prowadzi także solową działalność, ale staramy się to wszystko harmonijnie łączyć i chcielibyśmy nadal działać w ten sposób.
               Robert: Bardzo nam zależy na graniu w duecie, bo dla nas ta forma muzykowania jest wyjątkowa i chcemy ją kontynuować jak najdłużej.

               Dzisiejszemu występowi towarzyszyły mikrofony i kamery. Są jakieś plany wydawnicze związane z tym koncertem?
               Marta: Bardzo możliwe, wszystko zależy od organizatorów dzisiejszego koncertu. Na pewno planowane jest udostępnienie go w Internecie, może nawet będzie emisja w TVP Kultura, ale to się jeszcze okaże.

               Wspomnieli Państwo o zaplanowanym w październiku koncercie w Rzeszowie.
               Robert: Koncert w Rzeszowie zaplanowany jest na 17 października. Mamy nadzieję, że nic nie stanie na przeszkodzie i koncert się odbędzie. Serdecznie Państwa zapraszamy.

Zofia Stopińska

  

 

        

 

Bardzo sobie cenię, że mam swoją niezależną wyspę, na której czuję się wolny.

             Tegoroczny Podkarpacki Festiwal organowy, którego główny trzon stanowią koncerty w katedrze i kościołach Rzeszowa, nie odbędzie się w tradycyjnej formule. Niepewna sytuacje epidemiologiczna i zmieniające się przepisy sanitarne oraz brak możliwości przybycia artystów z zagranicy zmusiły organizatorów do rezygnacji z organizacji koncertów z udziałem publiczności w miesiącach letnich.
            W tej sytuacji Fundacja Promocji Kultury i Sztuki ARS PRO ARTE, korzystając z dotacji Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego, postanowiła zrealizować 6 koncertów online w kościołach, gdzie każdego roku odbywa się Podkarpacki Festiwal Organowy.
             Materiał został już nagrany i trwają ostatnie przygotowania do jego emisji na stronie internetowej, kanale YouTube oraz w mediach społecznościowych Fundacji. Premiera pierwszego odcinka w niedzielę, 23 sierpnia, o godz. 19:00.
             Realizatorem nagrań jest wytwórnia Ars Sonora, specjalizująca się w rejestracji muzyki organowej i kameralnej we wnętrzach sakralnych.
Podczas realizacji miałam przyjemność rozmawiać z panem Jakubem Garbaczem, organistą, realizatorem dźwięku oraz założycielem i właścicielem firmy Ars Sonora.

            Wraz z wykonawcami, oraz Pana współpracownikami, utrwalacie materiał filmowy, który po opracowaniu ma nam zastąpić Podkarpacki Festiwal Organowy.
            - Znaleźliśmy się w sytuacji, gdy Internet zastępuje nam prawdziwe obcowanie z żywą muzyką. Ale dobrze, że jest i dzięki temu w trudnym czasie epidemii wiele imprez może się odbyć choćby w tej wirtualnej formie. Gdyby nie Internet, to większość z nich z pewnością zostałaby całkowicie odwołana.

            Jest Pan znakomitym organistą i jednocześnie realizatorem dźwięku. To są dwa zupełnie inne działania artystyczne, a podczas realizowanej serii zobaczymy i usłyszymy Pana także w roli artysty-organisty.
             - Tak, wykonawca i realizator są niejako po dwóch stronach „barykady”, a tymczasem podczas realizacji jednego z odcinków podkarpackiego cyklu ta sama osoba znalazła się po obu jej stronach (śmiech).
             Parę razy zdarzało się już tak, że musiałem łączyć techniczny udział realizacyjny z graniem, choćby podczas koncertów, które współorganizuję w archikatedrze w Łodzi. A jest to wyjątkowo trudne do pogodzenia – zwłaszcza z perspektywy wykonawcy, kiedy konieczne jest oderwanie się od otaczającej rzeczywistości i przeniesienie w inną przestrzeń, inny wymiar... Podjąłem więc decyzję o niełączeniu tych dwóch ról w czasie jednego koncertu – albo jestem jego wykonawcą i skupiam się na graniu, i unoszę w tę niezwykłą twórczą przestrzeń, albo tenże koncert nagrywam.
             Tym razem łamię tę zasadę, ale ponieważ realizujemy projekt audio-video, to jesteśmy w większym składzie personalnym i mogę sobie pozwolić na to, aby na jeden dzień choć częściowo wyłączyć się z pracy realizacyjnej. Koledzy przejmą suwaki na konsolecie, a ja przywdzieję garnitur, krawat i wystąpię jako artysta.

             Na Podkarpaciu, w poprzednich edycjach, mieliśmy okazję oklaskiwać Pana w roli wykonawcy, ale nigdy Pan w tych stronach nie nagrywał.
             - To prawda, nagrywam tu po raz pierwszy. Podjęliśmy się dosyć trudnego zadania, bo jest to sześć koncertów i każdy odbywa się w innym miejscu. To cała skomplikowana logistyka - w każdym miejscu trzeba rozładować sprzęt, a jest go znacznie więcej niż przy zwykłych sesjach płytowych, ponieważ nagrywamy zarówno dźwięk, jak i obraz. Wszystkie urządzenia trzeba zainstalować i odpowiednio ustawić, a przecież każde miejsce jest inne, każdy instrument jest inny, inne oświetlenie, inna jest wreszcie akustyka. Nie sprawdzą się więc żadne gotowe schematy, każde miejsce wymaga indywidualnego podejścia i analizy sytuacji.
             Podam jako przykład nagrania w samym Rzeszowie, gdzie zarejestrowaliśmy organy w trzech obiektach. Katedra rzeszowska to duży, nowoczesny, przestronny i jasny kościół, z bardzo dużym pogłosem. Drugie nagranie realizowaliśmy w kościele św. Krzyża, gdzie było zupełnie inaczej. Malutki kościółek z bardzo dobrą akustyką, ale krótkim czasem pogłosu, a wnętrze „kipiące” od barokowych, przepięknych zdobień, które chciałoby się pokazać, ale jednocześnie musimy pamiętać, że główna uwaga jest skierowana na wykonawców, bo to jest przecież koncert. W kościele św. Krzyża dodatkową trudność stanowił bardzo ciasny chór i brak przestrzeni wokół kontuaru organów. Wykonawca podczas gry dosłownie ocierał się o zainstalowane tuż przy klawiaturze kamery. Z kolei trzecie miejsce w Rzeszowie, czyli kościół na Zalesiu, to wnętrze dość ciemne, wymagające dobrego doświetlenia. Trzy miejsca, trzy różne wyzwania.
Pamiętam koncert w Pana wykonaniu w wypełnionym szczelnie publicznością kościele św. Krzyża w Rzeszowie.
Ja też dobrze pamiętam ten koncert. Na fletni Pana grał wówczas Dumitru Harea, a ja mu towarzyszyłem i część utworów wykonałem solo na organach firmy Rieger. W pozostałych miejscach byłem lub będę po raz pierwszy.
              Każde z miejsc, w których zaplanowane zostały nagrania, ma swój klimat, zachwyca czym innym – zarówno monumentalne budowle i przestrzenie, takie jak jarosławskie Opactwo czy Bazylika w Starej Wsi, jak i urokliwy XV-wieczny drewniany kościółek w Lutczy i jego wręcz miniaturowe organy. Ta różnorodność będzie z pewnością wielkim atutem całego cyklu i dlatego wszystkim Melomanom polecam obejrzenie go w całości. Zaznaczę jeszcze, że każde z tych miejsc, historię kościoła i zbudowanych w nim organów, w niezwykle wdzięczny sposób przybliża pan Marek Stefański.

              Rozpoczynał Pan swą działalność jako koncertujący organista. A jak jest obecnie?
              - Bieżący rok jest dla mnie szczególny, bo jubileuszowy. Dokładnie 20 lat temu, w 2000 roku ukończyłem studia w Akademii Muzycznej w Łodzi w klasie organów prof. Mirosława Pietkiewicza i rozpocząłem działalność koncertową. A z kolei od 30 lat pracuję jako organista kościelny. Przez te lata dane mi było zagrać na większości festiwali organowych w kraju, a także koncertować w dziesięciu krajach europejskich.
              Jednocześnie bardzo interesowały mnie nagrania dźwiękowe i amatorsko zajmowałem się tym niemal od dziecka, później była nauka i studia w tym kierunku, a moja firma działa już 13 lat, bo od 2007 roku.
Nagraliśmy w tym czasie ponad 250 płyt, a z tego pod własnym katalogiem mamy ich ponad 170. Realizowaliśmy dużo nagrań dla innych wydawnictw. Dla przykładu podam cykl „Organy Śląska Opolskiego”, który realizujemy od wielu lat wspólnie z ks. Grzegorzem Poźniakiem z Opola. Tylko z tego cyklu jest już wydanych 14 płyt nagranych przez nas, a było jeszcze wiele takich nagrań, które realizowaliśmy i później ukazywały się nakładem innych wydawnictw.
              Teraz realizujemy bardzo dużo nagrań, które trafiają do Internetu, realizowaliśmy także sporo dla potrzeb radia, dźwięk dla programów telewizyjnych. Wszystko jednak związane było z muzyką klasyczną. Możemy więc się pochwalić sporym dorobkiem realizacyjnym, a najdalszy zakątek świata, gdzie trafiliśmy z naszymi mikrofonami, to benedyktyńskie opactwo Waegwan w Korei Południowej!
              Bardzo cieszę się, że udaje mi się zawodowo łączyć obie dziedziny. Często mój tydzień zaczyna się wyjazdem nagraniowym i pakowaniem skrzyń z mikrofonami i kablami, a kończy niedzielnym recitalem organowym lub koncertem kameralnym. Ta różnorodność oraz zawodowe podróże dodają mi skrzydeł i sprawiają, że mimo czterdziestu pięciu przeżytych wiosen czuję się wciąż młodo!

              Widzę, że Ars Sonora nie jest jednoosobową firmą.
              - Teraz tak, ale jak rozpoczynałem działalność, robiłem wszystko sam, bo nie było mnie stać na zatrudnienie pracowników. W tej chwili mam już stałego, bardzo zdolnego reżysera dźwięku, a jest to Przemek Kunda, który w ubiegłym roku ukończył z wynikiem celującym studia na Wydziale Reżyserii Dźwięku w Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina w Warszawie. Drugim stałym współpracownikiem firmy jest Michał Grabias – pianista i pedagog, ale także menadżer kultury, który trzyma pieczę nad procesem wydawania naszych płyt i nad ich dystrybucją. Myślę, że atutem firmy jest to, że każdy jej współpracownik – nawet informatyk czy grafik komputerowy - jest muzykiem lub ma duże doświadczenie we współpracy ze środowiskiem muzycznym.
Do realizacji większych projektów angażuję dodatkowo wykwalifikowane osoby.
              Teraz sytuacja jest szczególna - w związku z pandemią, wiele festiwali i koncertów, jak choćby Podkarpacki Festiwal Organowy, musiało przenieść się do Internetu i funkcjonuje w postaci nagrań audiowizualnych. Dlatego nawiązałem stałą współpracę z firmą AeroActif.pl, specjalizującą się w nagraniach video, a jej właściciel - Jacek Flis, jest z nami i choć zajmuje się kamerami i obrazem, to grał na różnych instrumentach, śpiewał w chórze oraz skończył studia... dźwiękowe. To bardzo ważne - przy nagrywaniu muzyki trzeba ją znać i rozumieć.
Dzięki temu, że pracujemy w większym zespole, mogę więcej czasu spędzić z wykonawcami i organizatorami na omawianiu szczegółów wydawniczych.

              Mimo, że Ars Sonora się rozwija, może Pan nadal pełnić funkcję pierwszego organisty Bazyliki Archikatedralnej w Łodzi oraz koncertować jako solista i kameralista.
              - Tak, to dla mnie ważne, aby nadal być aktywnym muzykiem i organistą – to przecież moja pierwsza praca. Czasem terminarz układa się tak, że tydzień, a nawet i dwa jestem tylko na nagraniach. Brakuje mi wtedy kontaktu z instrumentem i jeśli to możliwe – po skończonej sesji staram się usiąść chociaż na chwilę do organów i zagrać jakiś utwór.
              Często wykonuję koncerty solowe, ale sporo jest także koncertów kameralnych i gramy je przede wszystkim z żoną. Wiadomo, że najlepiej gra się z bliską osobą, z którą najczęściej się przebywa, bo rozumiemy się bez słów.

              Te koncerty umożliwiają Wam wspólne spędzenie czasu, nie mówiąc już o przyjemności wynikającej ze wspólnego kreowania muzyki.
              - Dokładnie, zwłaszcza że na co dzień dużo czasu spędzamy osobno - nasz zawód wiąże się z ciągłymi wyjazdami, a dzięki wspólnym koncertom możemy trochę więcej czasu spędzić razem. Wspólnie przygotowujemy repertuar, jedziemy samochodem na koncert, robimy próby, wreszcie ten koncert wspólnie wykonujemy. To bardzo miły czas bycia razem, wspólnego muzykowania.
              Moja żona Joanna jest flecistką, a flet jest instrumentem, który ze względu na swoją skalę i charakter brzmienia daje możliwości grania transkrypcji - na przykład utworów skrzypcowych. Skala fletu pokrywa się ze skalą skrzypiec i jeśli sięgniemy po utwór na skrzypce i fortepian, to żona na flecie gra partię skrzypiec, a ja gram partię fortepianu na organach. Oczywiście wcześniej trzeba nieco pogłówkować i pokombinować, rozpisać sobie na manuały i partię pedałową, zrobić jakąś ładną registrację. Mamy sporo znanych utworów wokalnych, które na flecie także brzmią bardzo pięknie. O tym, że publiczności bardzo podoba się brzmienie fletu i organów świadczą najlepiej gorące brawa i entuzjastyczne opinie słuchaczy. Wiem, że jest wielu miłośników solowej muzyki organowej, ale zdaję sobie sprawę także z tego, że nie do każdego ona przemawia, recital organowy może być dla niektórych nużący i znacznie ciekawszą propozycją okazuje się koncert kameralny w wykonaniu fletu z organami.

              Proszę powiedzieć, kto opiekuje się dziećmi, kiedy rodziców nie ma w domu?
              - Z tym jest dosyć duży problem. Jesteśmy dość liczną rodziną, bo mamy cztery córki. Najstarsza ma już dwadzieścia lat i studiuje grę na violi da gamba na Wydziale Instrumentalnym w Katedrze Muzyki Dawnej Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina w Warszawie.
Druga córka ma 10 lat i niedługo rozpocznie naukę w czwartej klasie szkoły muzycznej I stopnia na waltorni. Dwie najmłodsze to czteroletnie bliźniaczki, które także wykazują zainteresowanie muzyką, ale ich preferencje co do konkretnych instrumentów jeszcze trudno określić. Jedna z nich jest chora i wymaga większej uwagi z naszej strony.
              Podczas koncertowych wyjazdów z pomocą przychodzą nasi Rodzice, ale coraz częściej na czas naszej nieobecności przyjeżdża najstarsza córka i opiekuje się młodszymi siostrami.
Staramy się być aktywnymi muzykami - lubimy grać razem, wiele lat poświęciliśmy na naukę naszego wymarzonego zawodu. Ponadto żona jest pedagogiem w Akademii Muzycznej w Łodzi i aby się rozwijać, musi także być aktywnym muzykiem i prowadzić działalność artystyczną.
Staramy się, aby życie rodzinne harmonijnie łączyć z pracą i naszymi pasjami.

              Ciekawa jestem, jak dużo obowiązków ma Pan pełniąc funkcję pierwszego organisty Bazyliki Archikatedralnej św. Stanisława Kostki w Łodzi.
              - Tutaj korzystam z prawa przysługującego pierwszemu organiście (śmiech). Gram podczas ważnych uroczystości z udziałem władz kościelnych, podczas świąt i staram się na tych uroczystościach być obecny, choć nie zawsze się to udaje. Podczas codziennych Mszy i nabożeństw wspomagają mnie koledzy-zmiennicy. W łódzkiej katedrze jest nas trzech, w dodatku stanowimy bardzo zgrany team, więc kłopotów z „obstawieniem” obowiązków nie ma.

              Ma Pan także możliwości do ćwiczenia i przygotowywania nowego repertuaru na dobrym instrumencie.
              - Oczywiście, jest to bardzo dla mnie ważne. Proboszcz łódzkiej archikatedry – ks. Prałat Ireneusz Kulesza to wielki przyjaciel muzyki i muzyków. Dzięki temu praktycznie nieograniczony dostęp do bardzo dobrego 58-głosowego, wszechstronnego instrumentu niemieckiej firmy Eisenbarth z czterema manuałami, na którym można zagrać praktycznie wszystko, chociaż najlepiej brzmi na nim muzyka postromantyczna i współczesna. Potwierdzeniem tej tezy jest nagrana w archikatedrze płyta w wykonaniu pochodzącego z Podkarpacia Bartosza Jakubczaka, zatytułowana „Pulchritudo et Veritas”, prezentująca XX-wieczne monumentalne dzieła organowe, inspirowane chorałem gregoriańskim. Uważam, że właśnie na tej płycie najlepiej zaprezentowane zostały organy naszej archikatedry, bo Bartek w mistrzowski sposób pokazał wszystkie głosy i bardzo ciekawie zabrzmiały one w bogatej w pogłos akustyce świątyni.
               Dzięki przychylności ks. Kuleszy powstało tu wiele nagrań płytowych. To także doskonałe dla mnie miejsce do ćwiczenia i pracy nad repertuarem. Kiedy dzieci pójdą spać, ja mogę spokojnie udać się do katedry i poćwiczyć – nieraz nawet do drugiej lub trzeciej w nocy. Bardzo się cieszę, że mam taką możliwość.

              Kiedy i dlaczego zainteresował się Pan organami? Rodzice lub dziadkowie byli muzykami?
               - W mojej najbliższej i dalszej rodzinie nikt nie był muzykiem. Mama jest filologiem klasycznym, a tato inżynierem budownictwa – są to więc branże dość odległe muzyce i organom.
Moja przygoda z muzyką zaczęła się dosyć późno, bo chyba w drugiej, a może nawet trzeciej klasie szkoły podstawowej. Mieszkaliśmy wówczas w Kielcach, miałem bardzo dobrego i inspirującego nauczyciela muzyki. Szybko zauważył, że garnę się do pianina i porozmawiał z rodzicami o moim zainteresowaniu muzyką. Od razu zaproponował także pomoc, mówiąc, że zna świetnego pianistę - Artura Jaronia, obecnego dyrektora Zespołu Szkół Muzycznych w Kielcach i nauczyciela fortepianu, i jeżeli rodzice się zgodzą, abym się uczył grać na fortepianie, to mnie z nim skontaktuje.
               I tak wraz z rodzicami udałem się na umówione konsultacje do pana Artura Jaronia, który stwierdził, że widzi mnie w szkole muzycznej i jak najbardziej fortepian będzie dla mnie odpowiednim instrumentem. Udałem się więc na egzaminy wstępne, które okazały się dla mnie bardzo szczęśliwe – zostałem przyjęty od razu do trzeciej klasy, co było bardzo pożądane z uwagi na dość późne rozpoczęcie przeze mnie edukacji muzycznej.
               Pierwszy i drugi stopień szkoły muzycznej ukończyłem na fortepianie. W tym czasie miałem dobre kontakty z organistą w mojej rodzinnej parafii, który umożliwił mi spróbowanie swoich sił przy kontuarze organów. I tak zrodziła się moja miłość do tego instrumentu i podjąłem decyzję o dalszym kształceniu właśnie w tym kierunku. Niedługo okazało się, że wspomniany organista w parafii przechodzi na emeryturę. Miałem wtedy 15 lat i ksiądz zaproponował, abym przejął na miarę możliwości obowiązki organisty. Dzięki temu miałem już stały dostęp do instrumentu i możliwość regularnego ćwiczenia.
               Za moich czasów nie było w Kielcach, tak jak dzisiaj, Zespołu Szkół Muzycznych, w ramach którego odbywa się także kształcenie ogólne. Wówczas funkcjonowała tylko szkoła muzyczna - PSM I i II stopnia, tzw. „popołudniówka”, a kształcenie ogólne odbywało się w rejonowej podstawówce czy później w liceum. Było to spore utrudnienie i logistyczne wyzwanie, tym bardziej, że obie szkoły były dość od siebie odległe. Ponieważ nie było wówczas jeszcze w kieleckiej szkole muzycznej klasy organów, rozpocząłem naukę w studium organistowskim przy kieleckiej kurii biskupiej pod kierunkiem ks. Zbigniewa Rogali. Oprócz tego uczyłem się prywatnie u pana Jerzego Rosińskiego, organisty katedry kieleckiej, świetnego koncertującego muzyka, a także dyrygenta chóralnego i teoretyka muzyki. To on przygotował mnie do egzaminów wstępnych na studia organowe.

               To już była poważna decyzja. Postanowił Pan studiować w Akademii Muzycznej w Łodzi.
               - Rozpocząłem studia w klasie organów prof. Mirosława Pietkiewicza. Jestem jednym z ostatnich absolwentów Profesora, który niedługo później przeszedł na emeryturę. Bardzo wiele się od niego nauczyłem. Zachęcał on swoich studentów do udziału w różnych kursach mistrzowskich interpretacji i improwizacji organowej, a ja chętnie z tego korzystałem. Często brałem udział w kursach krajowych i zagranicznych. Byłem trzy razy w Szwajcarii w Zurichu na stypendium u prof. Jeana Guillou, znakomitego organisty, kompozytora i pedagoga, który zmarł dwa lata temu. Nauka u prof. Guillou miała duży wpływ na moją grę i interpretację. Jeździłem też często do uwielbianych przez studencką brać organową, wręcz legendarnych Sejn, gdzie młodych organistów na warsztaty i koncerty zapraszał prof. Józef Serafin.

               Był to czas, kiedy brał Pan udział w konkursach muzyki organowej (Brno, Rumia, Wilno) i zdobywał Pan laury, ale przed konkursami i kursami, a także do egzaminów w macierzystej uczelni, trzeba przygotować odpowiedni repertuar. Studia to czas wytężonej pracy nad budowaniem repertuaru, chociaż koncertujący organiści muszą także przygotowywać nowe utwory.
               - Ma Pani rację, bo po studiach przybywa różnych obowiązków. Podejmujemy pracę zawodową, nierzadko w kilku miejscach, zakładamy rodziny, potem pojawiają się dzieci i czas na pracę nad nowym repertuarem bardzo się kurczy.
               Przez wiele lat prowadziłem klasę organów w Salezjańskiej Szkole Muzycznej w Lutomiersku, niedaleko Łodzi, i zawsze swoim uczniom powtarzałem, aby teraz, kiedy mają możliwości czasowe i otwarty umysł, pracowali nad repertuarem i jeździli na kursy. Sam doświadczyłem, jakie to ważne – przede wszystkim z uwagi na możliwość zdobycia nowych umiejętności, ale także z uwagi na zawierane kontakty i znajomości. Podczas studiów oraz kursów w Zurychu, Sejnach i wielu innych miejscach poznałem bardzo wielu muzyków, a zawarte tam znajomości i przyjaźnie trwają do dzisiaj. Moi przyjaciele zapraszają mnie do udziału w organizowanych koncertach czy festiwalach, proszą o realizację nagrań. Bardzo się staram, aby zawsze byli zadowoleni z mojej pracy. To wszystko jest bardzo ważne w działalności artystycznej.
               Chociaż w Lutomiersku już od kilku lat już nie uczę, to „edukacyjna żyłka” wciąż pozostała - od roku współpracuję z Uniwersytetem Opolskim, gdzie dla studentów muzykologii prowadzę wykłady i ćwiczenia z podstaw realizacji dźwięku, a od października bieżącego roku rozpocznę współpracę z Instytutem Mediów i Produkcji Muzycznej Akademii Muzycznej w Łodzi.

               Jestem przekonana, że czuje się Pan artystą spełnionym.
               - Absolutnie tak. A najlepszym na to dowodem jest to, że gdybym miał zacząć wszystko od początku, to nic bym nie zmieniał. Wszystko bym zrobił tak samo. Na pewno podjąłbym ten sam kierunek studiów i drogę zawodową.
Bardzo sobie cenię, że mam niezależną pozycję, nie jestem etatowym pracownikiem żadnej instytucji, szkoły czy uczelni, chociaż z wieloma współpracuję. Jeżeli chodzi więc o drogę zawodową, mam swoją niezależną wyspę, na której czuję się wolny.

               Mam nadzieję, że spodoba się Panu nasze kochane Podkarpacie i zechce Pan tu wracać jako organista albo realizator nagrań.
               - Z wielką przyjemnością. Bardzo mi się tutaj podoba, bo to jest piękny region, czysty, zielony, mieszkają tu dobrzy, życzliwi ludzie. Ponadto czuję, że tutaj jest duże zainteresowanie muzyką. Zwróciłem uwagę, że Podkarpacki Festiwal Organowy działa już prawie 30 lat! Mamy bardzo ciężki czas epidemii – a kultura stała się jedną z jej największych ofiar. Wiele imprez kulturalnych i festiwali muzycznych zostało odwołanych, a podkarpackie święto organów i muzyki nadal jest, chociaż odbywa się w zmienionej formie.

               Będziemy czekać na emisję Pana koncertu online, a w następnych latach, mam nadzieję, że będziemy mogli oklaskiwać Pana podczas koncertów na żywo.
               - Ja też mam taką nadzieję i dziękuję za rozmowę.

Z Panem Jakubem Garbaczem, organistą, kameralistą, producentem muzycznym i realizatorem dźwięku rozmawiała Zofia Stopińska w lipcu 2020 roku w Rzeszowie.

Subskrybuj to źródło RSS