wywiady

Kursy Metodyczne w Łańcucie to ewenament na skalę europejską

Od lat w ramach Międzynarodowych Kursów Muzycznych w Łańcucie organizowane są Kursy Metodyczne dla nauczycieli gry na instrumentach smyczkowych. Ideę tych Kursów przybliżymy wspólnie z dr Ewą Kowar Mikołajczyk – Kierownikiem Kursu Metodycznego na II turnusie tegorocznej edycji Kursów.  

Moja rozmówczyni jest absolwentką Akademii Muzycznej im. Fryderyka Chopina w Warszawie w klasach skrzypiec prof. Zenona Brzewskiego i prof. Mirosława Ławrynowicza. Bliska współpracowniczka Profesorów i kontynuatorka ich idei metodycznych. Skrzypaczka Warszawskiej Orkiestry Kameralnej i Warszawskiej Orkiestry Symfonicznej. Dokonała nagrań płytowych, radiowych i telewizyjnych. Koncertowała w całej Europie oraz w Korei i Japonii.
Od 1986 roku jest nauczycielem skrzypiec w Zespole Państwowych Szkół Muzycznych nr 1, w tym Ogólnokształcącej Szkoły Muzycznej im. Zenona Brzewskiego w Warszawie. W 2007 roku była wykładowcą Keimyung University w Korei Południowej. Często zasiada w jury konkursów, prowadzi kursy skrzypcowe i kameralne oraz wykłady metodyczne.
Od 2006 roku Sekretarz Generalny European String Teachers Associacion Poland. Jest także Prezesem Stowarzyszenia Przyjaciół Szkoły im. Zenona Brzewskiego w Warszawie.
Dr Ewa Kowar – Mikołajczyk jest członkiem Zakładu Instrumentów Smyczkowych na Wydziale Instrumentalno-Pedagogicznym Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina.
Rozmawiałyśmy 22 lipca 2017 roku w Łańcucie.

Zofia Stopińska : Zadaniem Kursów Metodycznych jest pomoc nauczycielom, a także rodzicom i studentom.

Ewa Kowar – Mikołajczyk : To jest wielka idea prof. Zenona Brzewskiego. Ponad czterdzieści lat temu był to rewolucyjny pomysł, którego celem było kształcenie nauczycieli. Profesor uważał, że bardzo dobrze wykształcony nauczyciel, który zna podstawy metodyki, zna różne sposoby kształcenia – to jest nauczyciel, który będzie potrafił w doskonały sposób przygotować ucznia. Trzeba powiedzieć, że literatura metodyczna najczęściej pochodzi jeszcze z lat 50 - 60-tych XX wieku. Pojawiły się również książeczki typu - prof. A. Cofalika „Notatnik metodyczny o grze skrzypcowej i jej nauczaniu”. W tej chwili rolę przekaźnika informacji metodycznych pełni Internet. Tam możemy znaleźć mnóstwo artykułów angielskojęzycznych czy w języku rosyjskim, ale jednak cały czas na starych dobrych szkołach Mostrasa i Felińskiego bazujemy. Idea Profesora jest przez nas kontynuowana i jesteśmy z tego dumni, że jest to jedyny kurs, który posiada opcję metodyczną dla nauczycieli i studentów. Myślę, że jest to ewenement na skalę europejską.

Z. S. : Codziennie wykładowcą jest wielki autorytet prowadzący klasę gry na instrumencie smyczkowym i dzieli się swoją wiedzą, spostrzeżeniami oraz doświadczeniem, a także odbywają się różne inne wykłady.

E. K. M. : Codziennie o 10:00 przed południem spotykamy się tutaj z nauczycielami, ze studentami i rodzicami, którzy są bardzo zainteresowani, ponieważ wykłady to jest szerokie spektrum.
W tym roku cały ten cykl zatytułowany został „Forum myśli muzycznej” i zaplanowaliśmy bardzo szeroką gamę wykładów. Dotyczą one zarówno opieki nad dzieckiem uzdolnionym, perspektyw rozwoju, drogi skrzypka do estrad – prof. Konstanty Andrzej Kulka opowie nam, jak to było w jego przypadku. Za chwilę zacznie się wykład wybitnego polskiego wiolonczelisty prof. Stanisława Firleja, odbył się już wykład prof. Walentyny Jakubowskiej. Od momentu wzięcia instrumentu do ręki, aż do występów na estradzie – staramy się tak zorganizować wykłady, żeby każdego z tych tematów, w każdym puncie rozwoju wykład dotyczył. Mówimy o tym, jak dziecko zaczyna się uczyć, o jego dalszej drodze i rozwoju, o ważnych elementach w kształceniu dotyczących rozwoju artystycznego, rozwoju osobowości – staramy się, żeby te wykłady były kompendium wiedzy metodycznej. Każdy uczestnik kursu ma możliwość zadawania pytań i wielkie autorytety odpowiadają na te pytania.

Z. S. : Myślę, że każdy może także podejść do wykładowcy i porozmawiać na nurtujące go tematy dotyczące problemów dydaktyki.

E. K. M. : Tak, stąd słowo forum w naszym podtytule. Nie traktujemy tego jako wystąpienia wielkiego autorytetu i odgrodzonej przepaścią publiczności. Jesteśmy tutaj po to, żeby odpowiadać na pytania, żeby dyskutować, bo przecież tu przychodzą często osoby z wieloletnim doświadczeniem pedagogicznym i sądzę, że przychodzą po to, aby potwierdzić, że ich droga jest właściwa i znajduje akceptację u wielkich autorytetów, albo dowiedzieć się czegoś nowego i zrewolucjonizować swoją drogę. Przychodzili nauczyciele, którzy twierdzili, że dzięki Kursom w Łańcucie zupełnie zmienili podejście do nauczania i odnoszą większe sukcesy. Te spotkania, które rozpoczynają o 10:00 i często dodatkowe wykłady o 12:00 są bardzo bliskimi spotkaniami z mistrzami, ale nauczyciele mogą chodzić na wszystkie lekcje, wszystkie wykłady są otwarte, mamy tutaj kilkudziesięciu profesorów – do każdego można przyjść i podpatrzeć, jak pracuje. To też jest nauka.

Z. S.: Dla wszystkich, którzy chcą się wybrać na Kurs Metodyczny do Łańcuta ważna jest informacja, że udział w zajęciach jest bezpłatny.

E. K. M. : Pełne pokrycie kosztu uczestnictwa w Kursie Metodycznym otrzymujemy z Centrum Edukacji Artystycznej, czyli Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego płaci za nauczycieli, stąd można powiedzieć, że jest to kurs otrzymany w prezencie. Oczywiście na zakończenie Kursu uczestnik otrzymuje zaświadczenie, są wyszczególnione tytuły wykładów i takie zaświadczenie może stanowić mocny punkt na przykład na drodze awansu zawodowego. Taki udział w kursie jest bardzo mile widziany.

Z. S. : Dla studentów jest to praktyka zawodowa.

E. K. M. : Z niektórymi uczelniami doszliśmy do porozumienia - uczelnie warszawska, łódzka, wrocławska, ale myślę, że inne uczelnie będą też uczestniczyły w tym projekcie – uzyskaliśmy zgodę na to, żeby 30 godzin praktyk pedagogicznych studenci mieli zaliczone na podstawie zaświadczenia z tego kursu. Również rodzice przychodzący na wykłady podkreślają, że mogą zdecydowanie lepiej zrozumieć ideę nauczania i widzieć cel, który gdzieś tam jawi się na horyzoncie. Rodzice dziecka, które rozpoczyna naukę gry na instrumencie, często nie zdają sobie sprawy, jaka to jest trudna droga. Uświadamiamy im, ile potrzeba cierpliwości, pokory i miłości.

Z. S. : Prowadzenie Kursu Metodycznego to tylko część Pani działalności na łańcuckich Kursach.

E. K. M. : To jest faktycznie tylko część (zresztą bardzo przyjemna), obcowanie z pedagogami i mistrzami, ale oczywiście mam swoją klasę skrzypiec i prowadzę zajęcia, prowadzę także zespoły kameralne. Bardzo przyjemnie, chociaż bardzo pracowicie spędzam lato, bo widzę, jak młodzież z lekcji na lekcję – od pierwszej do piątej robi ogromne postępy.


Z dr Ewą Kowar – Mikołajczyk – kierownikiem Kursu Metodycznego odbywającego się w ramach 53. Międzynarodowych Kursów Muzycznych im. Zenona Brzewskiego w Łańcucie rozmawiała Zofia Stopińska 22 lipca 2017 roku.

Powrót do Łańcuta po latach

Po raz pierwszy w roli wykładowcy Międzynarodowych Kursów Muzycznych im. Zenona Brzewskiego w Łańcucie wystąpił skrzypek Natan Dondalski – solista, koncertmistrz i pedagog. Ukończył z wyróżnieniem studia w klasie prof. Mirosława Ławrynowicza w Akademii Muzycznej im. Fryderyka Chopina w Warszawie. Swe umiejętności doskonalił m.in. u G. Zhislina, W. Wiłkomirskiej., M. Jaszwili i W. Marschenra. Jest laureatem krajowych i międzynarodowych konkursów skrzypcowych m.in. w Lublinie, Pradze, Weimarze i Freiburgu. Jako solista występował m.in. w Meistersingerhalle w Norymberdze, Laeiszhalle w Hamburgu, Kolner Philharmonie, Beethovenhalle w Bonn, White Hall w Helsinkach, Konserthus w Oslo, występując z takimi zespołami jak: Narodowa Orkiestra Symfoniczna Polskiego Radia w Katowicach, Słowacka Sinfonietta, Orkiestra Narodowa w Kiszyniowie, Staatskapelle Weimar, SWR Rundfunkorchesters Kaiserslautern, Klassische Philharmonie Bonn. Więcej na temat działalności artystycznej pana Natana Dondalskiego dowiedzą się Państwo czytając rozmowę, którą zapisałam 20 lipca 2017 roku w Łańcucie.

Zofia Stopińska : Kilkanaście lat temu spotykaliśmy się bardzo często w lipcu w Łańcucie, ponieważ był Pan uczestnikiem Międzynarodowych Kursów Muzycznych. Wiele działo się wówczas w Pana działalności artystycznej.

Natan Dondalski : To prawda. Kursy łańcuckie miały w mojej działalności ogromne znaczenie. Po raz pierwszy przywiózł mnie tutaj i ufundował mi stypendium w postaci pobytu na Kursach mój ś.p. wspaniały profesor Mirosław Ławrynowicz. Miałem wówczas chyba trzynaście lat, później jeździłem tutaj każdego roku, a ostatni raz byłem dość dawno, bo w 2003 roku, kiedy byłem na drugim roku studiów.

Z. S.: W czasie tych kilku lat uczestnictwa w łańcuckich Kursach przeważnie przygotowywał się Pan do uczestnictwa w różnych konkursach muzycznych, z których wracał Pan jako laureat.

N. D.: Powiem nieskromnie, że to prawda. Pod kierunkiem prof. Mirosława Ławrynowicza przygotowałem się do wielu konkursów, bo uczestniczyłem w sumie w kilkudziesięciu konkursach ogólnopolskich, ale z sukcesami uczestniczyłem też w kilkunastu międzynarodowych konkursach, które miały istotny wpływ na moją karierę – wymienię tylko: Międzynarodowy Konkurs w Pradze w 1994 r. , I nagroda na Międzynarodowym Konkursie w Weimarze w 1995 r., w 1997 roku II nagroda na Konkursie we Freiburgu. Pamiętam doskonale ten konkurs, bo jako siedemnastolatek byłem jednym z najmłodszych uczestników, a limit wiekowy był do trzydziestu pięciu lat.

Z. S.: Podczas pobytów w Łańcucie był pan najczęściej w klasie prof. Mirosława Ławrynowicza, ale często zaglądał Pan do innych znakomitych pedagogów.

N. D. : To prawda. Mój Profesor nie należał do tych, którzy chcą być jedynym pedagogiem dla swoich zdolnych uczniów. Pracował ze mną najlepiej jak potrafił, ale uważał, że wiele mogę się nauczyć pracując z innymi doskonałymi pedagogami. Podkreślał zawsze, że należy korzystać z tych możliwości. Polecał mi bardzo wizyty u prof. Wolfganga Marschnera, czy u prof. Mariny Jaszwili. Staram się naśladować go i namawiam moich zdolnych uczniów, aby jak tylko jest okazja, pojechali do innych pedagogów i pracowali pod ich kierunkiem.

Z. S.: Koncertował Pan w większości krajów Europy oraz w Japonii, ale ostatnio najwięcej w rodzinnych stronach.

N. D.: Owszem, jestem koncertmistrzem Filharmonii Warmińsko-Mazurskiej w Olsztynie, czyli w moim rodzinnym mieście, ale wcześniej rozpocząłem pracę na stanowisku koncertmistrza w Filharmonii Koszalińskiej – to już nie są moje rodzinne strony, chociaż moi rodzice w latach 70-tych XX wieku przez pewien czas także pracowali w Filharmonii Koszalińskiej.

Z. S.: Jak się Panu udaje łączyć pracę w dwóch orkiestrach na tak ważnym stanowisku?

N. D.: Podjąłem się pracy w orkiestrach, bo chyba Pani wie, że w Polsce z samej solowej gry ciężko jest się utrzymać. Praktycznie, to chyba wszyscy mieszkający w Polsce skrzypkowie, poza Konstantym Andrzejem Kulką, który jest fenomenalny – to wszyscy dobrzy skrzypkowie, albo zajmują się działalnością pedagogiczną i koncertują, albo są koncertmistrzami w filharmoniach i występują jako soliści. Ja wybrałem drogę koncertmistrza, ale gram także jako solista, chociaż już nie tak często jak wcześniej. W ubiegłym sezonie kilkakrotnie grałem partie solowe w Koncercie skrzypcowym Brahmsa, a niedługo będę występował z Koncertem skrzypcowym Dvoraka. W Rzeszowie miałem także przyjemność grać koncerty Brahmsa i Czajkowskiego. Przypomina mi się zabawna zapowiedź koncertu w Rzeszowie, kiedy dyrektorem artystycznym był pan Adam Natanek, który także dyrygował wówczas tym koncertem. Zapowiadający powiedział: ...a teraz przed Państwem wystąpi w roli dyrygenta Adam Natanek, a na skrzypcach będzie grał Natanek Dondalski (śmiech).

Z. S.: Prowadzi Pan również działalność pedagogiczną i ma Pan już spore doświadczenie jako nauczyciel skrzypiec.

N. D.: Od kilku lat uczę w Zespole Państwowych Szkół Muzycznych im. Grażyny Bacewicz w Koszalinie. Jest to szkoła o dużych tradycjach, z której wyszło wielu dobrych skrzypków. Początkowo miałem chyba tylko trzech uczniów, bo chciałem sprawdzić się jako pedagog, a w tej chwili jestem już na etacie i mam swoją klasę, moi uczniowie zdobywają nagrody na konkursach. Dlatego także znalazłem się w Łańcucie w roli pedagoga, bo na kilku konkursach, w których moi uczniowie zdobyli czołowe nagrody, w jury była pani prof. Krystyna Makowska – Ławrynowicz – dyrektor artystyczny i naukowy Międzynarodowych Kursów Muzycznych w Łańcucie. Dzięki nagrodom moich uczniów zostałem zauważony i zaproszony do Łańcuta. Pochwalę się jeszcze, że w tym roku moi uczniowie zdobyli nagrody na dziesięciu konkursach.

Z. S.: Nie ma żadnej taryfy ulgowej w Pana klasie. Wszyscy muszą dużo ćwiczyć.

N. D.: Jestem wymagającym nauczycielem i na początku moi uczniowie są przerażeni, ale po roku pracy już się przyzwyczajają i wpadają w tryb ciężkiej pracy. Rozmawiając z uczniami i rodzicami podkreślam zawsze na początku, że przyjmuję do klasy tylko tych, którzy wiążą swoją przyszłość ze skrzypcami. Nie interesują mnie ci, którzy traktują pobyt w szkole muzycznej jako przygodę lub nie wiedzą, czy będą skrzypkami. Moi uczniowie są zdecydowani i dalszy rozwój wiążą ze skrzypcami.

Z. S.: Jak wyglądał Pana powrót do Łańcuta po latach i do tego w innej roli.

N. D.: Powiem szczerze, że na początku obawiałem się trochę, jak się w tym wszystkim odnajdę, bo są to bardzo ważne i słynne Kursy, ale zostałem przyjęty bardzo serdecznie. Okazało się, że wielu profesorów pamięta mnie z młodych lat, kiedy byłem uczestnikiem Kursów. Pragnę podkreślić, że zaproszenie otrzymałem od pani prof. Krystyny Makowskiej – Ławrynowicz, która przed laty, jeszcze jak byłem uczestnikiem Kursów, zawsze była moim dobrym duchem i starała się mi pomagać. Teraz zauważyła, że mam już sporo doświadczeń jako pedagog, a także jako laureat wielu konkursów. Przez długie lata byłem uczniem prof. Mirosława Ławrynowicza i teraz jestem kontynuatorem jego metod nauczania, a także naśladuję go, bo był dla mnie wielkim autorytetem. Zawsze w ciepłych słowach opowiadam uczniom, jak wiele mu zawdzięczam.

Z. S.: Co się w Łańcucie zmieniło w czasie Pana nieobecności?

N. D.: Zmieniło się tylko to, że za moich czasów koncerty odbywały się również w Zameczku Romantycznym, który teraz jest zamknięty. Łańcut jest nadal przepiękny i jest to idealne miejsce na takie Kursy. Oczywiście, z perspektywy lat budynek Szkoły Muzycznej i ta wspaniała Sala Balowa – wszystko wydaje mi się trochę mniejsze. Ale to chyba kwestia wieku.

Z. S.: Uczestnicy Kursu, którzy są w Pana klasie, wystąpią w niedzielę z koncertem w sali Kasyna Urzędniczego. Denerwuje się Pan w czasie występów swoich uczniów.

N. D. : Tak samo jak prof. Mirosław Ławrynowicz, który zawsze mówił mi: "...mam w nosie, jak ty zagrasz, to jest twoja sprawa...”. Później mi koledzy opowiadali, że jak grałem, to widać było, że jest zdenerwowany i mocno trzymał poręcze krzesła, na którym siedział. Ja powtarzam moim uczniom to samo, że to ich sprawa, jak zagrają, ale bardzo przeżywam każdy występ moich uczniów i bardzo mi zależy, aby zrobili to jak najlepiej i żeby pamiętali o wszystkim, nad czym się pracuje w czasie przygotowania utworów, a różnie z tym bywa.

Z. S.: Panuje tutaj atmosfera pracy, są dobre warunki, ale jednocześnie jest wiele pokus, które mogą przeszkadzać w ćwiczeniu.

N. D.: To prawda, ale na szczęście w mojej klasie wszyscy pracują. Przyjechało ze mną kilku moich uczniów. Wszyscy są na łańcuckich kursach po raz pierwszy, ale są bardzo zadowoleni, widzą, że wokół wszyscy ćwiczą, nawet w parku pod drzewami widzą grających kolegów i to powoduje, że nie tracą czasu i pracują bardzo intensywnie, z czego się bardzo cieszę.

Z. S.: Jak Pan przyjedzie do Łańcuta za rok – może już nie będzie Pan najmłodszym, jeśli chodzi o staż, pedagogiem, bo muszę podkreślić, że pan Natan Dondalski jest w tym roku najmłodszym, cały czas chodzi o staż, pedagogiem Międzynarodowych Kursów Muzycznych im. Zenona Brzewskiego w Łańcucie.

Z panem Natanem Dondalskim zaliczanym do czołówki najlepszych polskich skrzypków młodego pokolenia, rozmawiała Zofia Stopińska 20 lipca 2017 roku w Łańcucie.

Na estrady świata przez estradę Sali Balowej w Łańcucie

Miło mi zaproponować Państwu przeczytanie kolejnego wywiadu zarejestrowanego w Łańcucie podczas trwania 43. Międzynarodowych Kursów Muzycznych im. Zenona Brzewskiego. Moim rozmówcą jest prof. Tomasz Strahl – znakomity wiolonczelista, solista, kameralista i pedagog. Ukończył Akademię Muzyczną Fryderyka Chopina w Warszawie, w klasie prof. Kazimierza Michalika i studia podyplomowe w Hochschule fur Musik w Wiedniu. Tomasz Strahl jest laureatem i zdobywcą głównych nagród wielu konkursów. Koncertuje i nagrywa w wielu krajach świata. Jest profesorem i dziekanem Wydziału Instrumentalnego Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina w Warszawie. Prowadzi kursy mistrzowskie w Polsce, Holandii, Finlandii, Niemczech i Japonii. Za osiągnięcia artystyczne był wielokrotnie nagradzany – m.in. otrzymał: Złoty Krzyż Zasługi, nagrodę I st. Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego, Srebrny medal „Gloria Artis” oraz Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski.

Zofia Stopińska: Z panem prof. Tomaszem Strahlem spotykamy się jak zwykle w lipcu, w Łańcucie, podczas Międzynarodowych Kursów Muzycznych im. Zenona Brzewskiego. Wczoraj gorąco Pana oklaskiwaliśmy podczas koncertu w Sali Balowej Zamku, chociaż dużo czasu oddał Pan swoim utalentowanym studentom.

Tomasz Strahl: Uważam, że tak powinno być. Pedagog, który jest na Kursach rokrocznie, powinien zaprezentować tych uczniów, którzy marzą, aby w tej Sali wystąpić, ponieważ droga na estrady świata wiedzie poprzez estradę Sali Balowej i pałacu łańcuckiego – to nie tylko dotyczy mojej osoby, ale wielu wspaniałych kolegów, którzy tutaj w młodości występowali i zrobili wspaniałe kariery, ich nazwiska można spotkać we wszystkich informatorach filharmonicznych w kraju i na świecie. Idąc tym tropem nie wyobrażam sobie, abym sam wypełniał cały koncert. Zapraszam młodych utalentowanych wiolonczelistów z mojej klasy i daję im szansę – tak jak kiedyś ktoś mnie dał szansę i staram się ten dług spłacić następnym pokoleniom. Sam również staram się grać tak, aby wśród tych nowych pokoleń, które tutaj przyjeżdżają, zaszczepić miłość do wiolonczeli, pokazać im najbardziej znane utwory muzyki klasycznej na ten instrument. Wczoraj wykonałem Wariacje Rococo op. 33 Piotra Czajkowskiego, obok Koncertu wiolonczelowego – Antoniego Dworzaka są najbardziej rozpoznawalnym utworem z literatury wiolonczelowej. To jest, można powiedzieć dzisiejszym językiem, utwór medialny. Czajkowskiemu udało się połączyć najlepsze cechy tego instrumentu wraz z wdzięcznym stylem klasycznym, przeplatanym rosyjskim zaśpiewem oraz wirtuozerią, i powstał utwór, który kocha cały świat. Nawet w wersji z fortepianem brzmi on bardzo wdzięcznie i cieszę się, że mogłem wczoraj zaprezentować krótki utwór, który jest wizytówką wiolonczeli.

Z. S.: Publiczność wypełniająca salę nie pozwoliła Panu na zakończenie koncertu jednym utworem, po gorących owacjach były dwa krótkie bisy.

T. S.: Najpierw zagrałem Capriccio nr 1 na wiolonczelę solo Henryka Jabłońskiego. Ten kompozytor napisał również wielki powojenny przebój „Pierwszy siwy włos”. Henryk Jabłoński był także wiolonczelistą i skomponował sześć krótkich miniatur, z których cztery mam w repertuarze. Drugim bisem była Jota z cyklu Sześciu pieśni Manuela de Falli, która także się bardzo publiczności podobała. Towarzyszyła mi w tym utworze, podobnie jak w czasie wykonania Wariacji Czajkowskiego, pianistka Agata Lichoś. Cieszę się także, że wystąpiło trzech moich uczniów: trzynastoletni Antek Wrona, siedemnastoletni Emil Olejnik (obydwaj są laureatami poważnych konkursów wiolonczelowych) i Adam Mazurek.

Z. S.: Dzisiaj przygotowuje Pan tutaj młodych muzyków do różnych konkursów i koncertów, a przed laty w tym samym miejscu korzystał Pan z rad mistrzów, którzy tutaj uczyli.

T. S.: Były to zupełnie inne czasy. W Łańcucie odbywał się jedyny kurs mistrzowski z prawdziwego zdarzenia w Polsce. Pamiętam, że w 1981 roku, jak miałem szesnaście lat i mieszkałem w Jeleniej Górze, gdzie również chodziłem do szkoły muzycznej, koniecznie chciałem przyjechać na Kursy do Łańcuta – dostałem odmowę, ponieważ Kursy były wyłącznie dla studentów, a uczniowie średniej szkoły muzycznej mogli uczestniczyć w Kursach, jeśli byli laureatami liczących się konkursów. Dopiero jak otrzymałem II nagrodę na Ogólnopolskich Przesłuchaniach w Elblągu, to był jedyny ogólnopolski konkurs dla szkół średnich, to wówczas, w 1983 roku mogłem przyjechać do Łańcuta, aby przygotowywać się do Konkursu im. Dezyderiusza Danczowskiego, na którym uzyskałem III nagrodę. Była to chyba najwybitniejsza edycja tego konkursu, ponieważ I nagrodę otrzymali Andrzej Bauer i Piotr Janosik, drugiej nagrody nie przyznano, III nagrodę otrzymali: Paweł Frejdlich, Tomasz Strahl i Ewa Katarzyna Miecznikowska, która mieszka od lat we Francji. Piotr Janosik jest członkiem Kwartetu Śląskiego, Paweł Frejdlich był członkiem Chopin Trio, a Andrzej Bauer prowadzi szeroko zakrojoną działalność koncertową, pedagogiczną oraz jest autorem wielu nowatorskich projektów dotyczących muzyki współczesnej. Każdy z nas udowodnił później, że na nagrodę zasłużył. Podczas tej edycji konkursu, pomimo bardzo trudnych warunków w Polsce, nastąpiła trwająca do dzisiaj „erupcja” wiolonczeli w naszym kraju. Przed tym konkursem w 1983 roku byłem w Łańcucie w klasie prof. Kazimierza Michalika, a rok później trafiłem do klasy prof. Ivana Monighettiego. Kilkanaście lat później prowadziliśmy razem kursy w Semmering w Austrii i wspominaliśmy łańcuckie Kursy, a pointa jest taka, że ja jako osiemnastoletni uczeń w klasie Ivana Monighettiego – w ubiegłym roku byłem recenzentem do tytułu doktor honoris causa Ivana Monighettiego Akademii Muzycznej w Krakowie. Będąc jego uczniem w klasie wiolonczeli na Kursach w Łańcucie byłem jednym z dwóch recenzentów do tego zaszczytnego tytułu. Czułem wielką satysfakcję i pomyślałem, że gdyby jakiś krasnoludek przepowiedział mi w 1984 roku, że trzydzieści lat później będę recenzentem doktora honoris causa Ivana Monighettiego, to nigdy bym w to nie uwierzył.

Z. S.: Czy bezpośrednio po ukończeniu studiów został Pan pedagogiem Międzynarodowych Kursów Muzycznych w Łańcucie?

T. S.: Przez kilka lat nie przyjeżdżałem do Łańcuta, bo marzyłem o studiach na Zachodzie i mój wzrok padł na Wiedeń, bo tam uczył Andre Navarra, ale wcześniej trafiłem do Weimaru, gdzie uczył jego następca, prof. Tobias Kuhne, który mimo iż był Niemcem, to przejął francuską estetykę wiolonczelową, a później poprowadził w Wiedniu klasę po Andre Navarrze i ja studiowałem w tej klasie. W 1991 roku, kiedy już powróciłem z Wiednia i byłem asystentem w Akademii Muzycznej w Warszawie, to wówczas prof. Zenon Brzewski zaproponował mi zastępstwo za profesora, który z ważnych powodów nie mógł przyjechać do Łańcuta. Miałem wówczas w klasie siedmiu studentów, a jednym z nich był Dominik Połoński, który wówczas miał 13 lat, i pamiętam, że grałem także recital w Sali Balowej. Jak powtarza często pan Krzysztof Szczepaniak, moja gra i sposób prowadzenia lekcji tak przypadły prof. Brzewskiemu do gustu, że wyraził życzenie, abym tutaj przyjeżdżał i rzeczywiście od 1991 roku, mimo wielu propozycji w tym samym terminie, zawsze wybieram Kursy w Łańcucie i nie opuściłem żadnej edycji, więc moje życie z Łańcutem jest związane już od 26 lat. Zawsze w drugiej połowie lipca jestem w Łańcucie. Bardzo lubię te pobyty, bo jest to magiczne miejsce w Polsce. Wybór prof. Zenona Brzewskiego był genialny. Mamy tutaj połączenie historii, czyli tego najpiękniejszego zachowanego polskiego zespołu pałacowego, z tym pięknym parkiem, z bliskością Filharmonii Podkarpackiej w Rzeszowie, która po remoncie jest jedną z najlepszych tego typu placówek w kraju. Kurs mistrzowski musi odbywać się w wyjątkowym miejscu. Tutaj wszystko inspiruje: przyroda, historia, ludzie i atmosfera. Jestem przekonany, że w Łańcucie czujemy się trochę inaczej niż gdzie indziej, już nie mówiąc o naszej codzienności, którą spędzamy w budynkach różnych akademii muzycznych różnych miast. Tutaj wszystko jest wyjątkowe; Koncerty w Sali Balowej, koncerty klasowe, lekcje i spacery po parku oraz po tym zmieniającym się miasteczku, które zachowało swój XIX – wieczny klimat, chociaż się ciągle unowocześnia. Jest dobra energia w tym miejscu.

Z. S.: Powiedział Pan, że na pierwszym swoim kursie w Łańcucie w Pana klasie było siedmiu uczestników – ilu jest ich w tym roku?

T. S.: Bywały później lata, że miałem nawet 25-ciu, czy 30-tu uczestników. Było mi trudno wszystko zorganizować, chociaż byłem wówczas młodszy i mogłem nawet w upale, na poddaszu robić zajęcia. Nie było znanego polskiego wiolonczelisty z tego okresu, który by się przez moje ręce nie przewinął. Teraz już staram się dbać o pewną równowagę pomiędzy ilością a jakością. Nie odmawiam, bo wiem jak to jest, kiedy ciężko się do pedagoga dostać, tylko działam bardziej racjonalnie i z niektórymi umawiam się na następne Kursy. Muszę podkreślić, że prawie całą swoją klasę, którą mam na Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina w Warszawie, zbudowałem w oparciu o Kurs w Łańcucie. Z tego Kursu wyrosły także moje autorskie kursy, które prowadzę w Busku Zdroju czy w Wilanowie. W tym roku jeszcze lecę do Stanów Zjednoczonych – do Bostonu, gdzie prowadzę w Morningside Music Bridge także klasę wiolonczeli – to jest projekt międzynarodowy – między Chinami, Stanami Zjednoczonymi, Polską, Kanadą, w którym partycypuje nasze Ministerstwo Kultury i Sztuki. Jest tam także wspaniała, wyselekcjonowana młodzież, ale trzeba powiedzieć, że Łańcut jako miejsce kursów mistrzowskich, jest tam znane. Sądzę, że jeśli chodzi o profil smyczkowy, to Międzynarodowe Kursy Muzyczne im. Zenona Brzewskiego w Łańcucie są największym kursem w Europie. Trzeba tylko dziękować i zabiegać, aby Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego nadal wspierało te Kursy, bo jest to wspaniała idea, która ma już 43 lata. Prof. Zenon Brzewski był wspaniałym wizjonerem i miał szczęście do ludzi, którzy z nim współpracowali, a później tę pałeczkę dalej przejęli i zrobili wszystko, aby Kurs się dalej rozwijał. Inaczej wyglądał świat w 1974 roku, a inaczej wygląda w roku 2017. Mimo to Kursy cieszą się wielkim powodzeniem, bo słyszałem, że na II turnusie jest ponad 250 uczestników- to samo za siebie mówi.

Z. S.: Niedawno trafiła do moich rąk nowa płyta, nagrana przez Pana i pana Janusza Olejniczaka z utworami Chopina.

T. S.: Te nagrania zostały utrwalone niedawno, bo w październiku i w grudniu ubiegłego roku, w Lusławicach w Centrum Muzyki Krzysztofa Pendereckiego. Jest to płyta niekonwencjonalna, ponieważ obejmuje ona transkrypcje utworów Fryderyka Chopina na wiolonczelę. Jak wiadomo, Fryderyk Chopin bardzo lubił wiolonczelę, bo tylko dla niej napisał coś innego niż na fortepian, bo nie wiadomo tak naprawdę, czy Wariacje fletowe są jego autorstwa. Są różne zdania na temat transkrypcji – ja wychodzę z założenia, że skoro Chopin lubił wiolonczelę i wiele utworów fortepianowych ze słynną etiudą, nawet przez pianistów jest ona nazywana „etiuda wiolonczelowa” – jestem przekonany, że jest jakieś przyzwolenie, aby grać te transkrypcje - tym bardziej, że w wieku XIX August Franchomme, który był również przyjacielem Chopina, i wielu wspaniałych wirtuozów robiło te transkrypcje. Cieszyły się one ogromnym powodzeniem, zwłaszcza w salonach rosyjskich i salonach Europy Zachodniej. Trwało to bardzo długo. Nagrania zamieszczone na płycie bardzo wzbogaciła i uwiarygodniła postać Janusza Olejniczaka. Wiele się od Janusza nauczyłem, ponieważ jest wspaniałym chopinistą i przed wieloma pułapkami mnie ustrzegł, a dotyczyły one wykonawstwa, realizacji tryli i innych ozdobników. Sami dokonaliśmy selekcji, bo mieliśmy do dyspozycji dwa zeszyty zrobione przez prof. Kazimierza Michalika i prof. Macieja Paderewskiego – płyta została poświęcona ich pamięci. Wybraliśmy utwory, w których idiom wiolonczelowy nie kłóci się z idiomem fortepianowym. Uważam, że to się nam udało. Do tego opracowaliśmy wspólnie Nokturn cis-moll, który jest motywem głównym filmu „Pianista” Romana Polańskiego, jak również zaryzykowaliśmy transkrypcje czterech pieśni Chopina i okazuje się, że ku mojemu zaskoczeniu, zabrzmiały one bardzo dobrze, bo były skomponowane na niski rejestr. Mimo, że nie ma słów, na przykład „Piosnka Litewska” brzmi świetnie. Zamierzam te utwory wprowadzić do repertuaru koncertowego. Moim marzeniem byłoby wystąpić na przykład na Muzycznym Festiwalu w Łańcucie z takim właśnie programem. Na razie mamy zaproszenie z tym projektem do Narodowego Forum Muzyki we Wrocławiu, Filharmonii w Kaliszu i do Centralnej Bibliotece Rolniczej w Warszawie. Do tego jeszcze dołożymy bardzo piękną Sonatę „Arpeggione” Franza Schuberta. Blasku utworom Fryderyka Chopina zamieszczonym na płycie dodaje sztuka pianistyczna Janusza Olejniczaka, jego wrażliwość, wielobarwny dźwięk, dbałość o detal.

Z. S.: Zachęcamy Państwa do sięgnięcia po płytę z utworami Fryderyka Chopina w wykonaniu Tomasza Strahla – wiolonczela i Janusza Olejniczaka – fortepian. Musimy już kończyć naszą rozmowę, bo zbliża się jedenasta i powinien Pan rozpocząć zajęcia z młodymi wiolonczelistami. Mam nadzieję, że spotkamy się w Łańcucie za rok.

T. S.: Jak już powiedziałem, drugą połowę lipca mam od lat zarezerwowaną na pobyt w Łańcucie i za rok spotkamy się na 44. Międzynarodowych Kursach Muzycznych im. Zenona Brzewskiego.

Z prof. Tomaszem Strahlem rozmawiała Zofia Stopińska 19 lipca 2017 roku w Łańcucie.

Agnieszka Marucha - od dziecka przyjeżdżam w lipcu do Łańcuta

Przedstawiam dzisiaj jednego z najmłodszych stażem profesorów trwających od 1 lipca 43. Międzynarodowych Kursów Muzycznych im. Zenona Brzewskiego w Łańcucie – po raz drugi prowadzi klasę skrzypiec na tych Kursach dr hab. Agnieszka Marucha – laureatka międzynarodowych konkursów skrzypcowych, solistka, kameralistka i pedagog Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina w Warszawie. Pochodzi z warszawskiej rodziny o tradycjach artystycznych. Ukończyła studia w Akademii Muzycznej w Warszawie w klasie prof. Mirosława Ławrynowicza oraz Hochshüle der Künste w Bernie pod kierunkiem prof. Moniki Urbaniak – Lisik. Agnieszka Marucha prowadzi klasę skrzypiec oraz klasę kameralną na Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina w Warszawie – jest adiunktem tej uczelni. W latach 2013 - 2014 była profesorem gościnnym Keimyung University w Daegu (Korea Południowa). Od wielu lat propaguje muzykę polską w kraju i za granicą. Jest muzykiem wszechstronnym, dysponuje szerokim repertuarem solowym i kameralnym. Prowadziła klasy mistrzowskie w Europie i Azji. Nagrała 9 płyt, z czego 6 to światowe premiery fonograficzne. Rozmowa zarejestrowana została 18 lipca w Łańcucie.

Zofia Stopińska : Umówiłyśmy się na spotkanie dopiero przed koncertem, bo w ciągu dnia ma Pani czas wypełniony pracą.

Agnieszka Marucha : Owszem, mam czternaście osób w klasie i zespół kameralny, to sporo, ale i tak to jest o wiele mniej w porównaniu z zeszłym rokiem, kiedy zostałam wypuszczona na „głębokie wody” za pierwszym razem, gdyż zachorował wtedy jeden z pedagogów, który prowadził zespoły kameralne i dlatego oprócz lekcji indywidualnych musiałam jeszcze dużo zajęć kameralnych poprowadzić, a do tego trzeba było jeszcze intensywnie ćwiczyć. Trudno było wówczas to wszystko pogodzić i może dlatego w tym roku jest o wiele łatwiej wszystko pogodzić.

Z. S. : W czasie roku akademickiego jest jeszcze trudniej.

A .M. : Faktycznie, bo poza pracą na Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina w Warszawie i ćwiczeniem, mam jeszcze wiele innych obowiązków. Tutaj mogę się skupić wyłącznie na uczeniu. Mam zapewniony pobyt, świetne posiłki, otacza nas piękny park, stąd atmosfera do pracy jest wspaniała.

Z. S.: Przyniosła Pani na to spotkanie nowiuteńką płytę z utworami kameralnymi Ryszarda Sielickiego, których nie znam.

A. M. : Nie może ich pani znać, bo otrzymałam te utwory od syna Ryszarda Sielickiego – Edwarda Sielickiego (również kompozytora), podczas mojego pobytu w Korei Południowej i właśnie Edward Sielicki zainteresował mnie muzyką swojego ojca. Te utwory nie zostały wydane i rzadko były wykonywane – czasami grano na koncertach najwyżej pojedyncze miniatury. Dowiedziałam się, że Ryszard Sielicki studiował kompozycję pod kierunkiem Dymitra Szostakowicza w Konserwatorium Moskiewskim. Znany był przede wszystkim jako kompozytor piosenek i muzyki filmowej, a utwory klasyczne lądowały w szufladzie. W ubiegłym roku minęła setna rocznica urodzin Ryszarda Sielickiego i pan Edward postanowił pokazać utwory klasyczne swego ojca światu. Otrzymałam od niego nuty kilku kompozycji kameralnych i bardzo mi się spodobały, bo są bardzo ciekawe – szczególnie miniatury skrzypcowe i wiolonczelowe- uważam, że powinny trafić do kanonu naszej literatury kameralnej.

Z. S. : Nagrała Pani z pianistą Tomaszem Pawłowskim trzy utwory Ryszarda Sielickiego na skrzypce i fortepian: Sonatę „Pamięci Dymitra Szostakowicza”, „Reverie” i „Mazurek Jankiela”, są także dwie miniatury na wiolonczelę i fortepian – „Melodia” i „Burleska – Taniec polski”, a partie wiolonczeli wykonała Olga Łosakiewicz – Marcyniak . Płytę zamyka Kwartet smyczkowy nr 1 f-moll „Polski” , w wykonaniu Opium String Quartet. Jest Pani prymariuszką tego zespołu.

A. M. : Kwartet „Opium” nadal działa, ale ja niestety, z wielkim żalem musiałam się pożegnać z kwartetem, bo mam za dużo obowiązków na uczelni. Kiedy nagrywaliśmy materiał na tę płytę, jeszcze grałam w tym zespole. Jest to nasza pożegnalna płyta.

Z. S. : Wcześniej, czy później do muzyki kameralnej Pani powróci.

A. M. : Nie zamierzam rozstawać się z muzyką kameralną, chcę tylko w trochę innych składach działać – więcej grać z fortepianem i marzy mi się też skład z gitarą, mam także dużo ciekawych projektów m.in. dotyczących muzyki Feliksa Nowowiejskiego na skrzypce i organy.

Z. S. : Czekamy na informacje o koncertach i nowych płytach. Przed Panią jeszcze tydzień pracy z uczestnikami Kursów w Łańcucie i w ich wykonaniu koncert klasowy, a wybrany przez Panią przedstawiciel klasy będzie mógł wystąpić podczas koncertu uczestników w Sali Balowej. Chyba będzie się Pani denerwować w czasie występów swoich uczniów?

A. M. : Na pewno. Zdecydowanie wolę sama występować, niż wystawiać uczniów.

Z. S. : Po raz drugi jest Pani pedagogiem Międzynarodowych Kursów Muzycznych im. Zenona Brzewskiego, ale przyjeżdża Pani w lipcu do Łańcuta od wielu lat.

A. M. : Przyjeżdżałam tutaj już jako mała dziewczynka, a od szóstego roku życia przez piętnaście lat jeździłam jako uczestniczka, a teraz miło mi być tutaj w roli pedagoga.

Z. S. : Będąc w nowej roli na Kursach, pewnie wspomina Pani te pobyty sprzed lat, kiedy w Łańcucie przygotowywała się Pani do występów na konkursach, a także do występów klasowych i koncertów w Sali Balowej. Pamiętam jak kiedyś zaprosiła Panią do wspólnego występu pani prof. Monika Urbaniak – Lisik.

A. M. : Mam wiele wspaniałych wspomnień z tych wcześniejszych pobytów w Łańcucie. Dzielę się nimi z uczniami, opowiadam jak było tutaj kiedyś, jak Kursy się rozwijały i rozrastały. Cieszę się, że nadal zdolna młodzież chce tutaj doskonalić swoją grę. Pracując z nimi w czasie wakacji, słuchając koncertów, odpoczywam od warszawskiej codzienności.

Z. S. : Nie musi Pani intensywnie ćwiczyć, bo wystąpiła Pani z koncertem w Sali Balowej na początku drugiego turnusu.

A .M. : Mój koncert odbył się na samym początku turnusu i to jest duża zaleta, bo przed rokiem mój koncert zaplanowany był prawie na samym końcu i po zajęciach, wieczorami – zamiast chodzić na koncerty innych znakomitych pedagogów, musiałam wieczorami dużo ćwiczyć. To nie było łatwe. W tym roku skupiam się na pedagogice.

Z dr hab. Agnieszką Maruchą rozmawiała Zofia Stopińska 18 lipca 2017 roku w Łańcucie.

Puzon znany i nieznany

Tomasz Stolarczyk jest znakomitym puzonistą młodego pokolenia. W 2010 roku ukończył z wyróżnieniem Akademię Muzyczną w Krakowie na Wydziale Instrumentalnym w klasie puzonu dr hab. Zdzisława Stolarczyka. W 2016 roku uzyskał tytuł doktora nauk muzycznych. Swoje umiejętności doskonalił w ramach licznych warsztatów i kursów mistrzowskich. Jest wielokrotnym laureatem najwyższych lokat na międzynarodowych i ogólnopolskich konkursach muzycznych. Prowadzi działalność koncertową jako solista, kameralista oraz muzyk orkiestrowy. Od 2013 roku jest etatowym pracownikiem Filharmonii Krakowskiej zatrudnionym jako I puzonista – solista. Tomasz Stolarczyk zajmuje się także pracą pedagogiczną. Brak ciekawej i urozmaiconej literatury dla zespołów kameralnych był dla niego inspiracją do rozwinięcia zainteresowań kompozycją i aranżacją. W swoim dorobku kompozytorskim posiada utwory solowe i kameralne na instrumenty dęte, muzykę do filmów, spektakli „performance” i reklam. Zapraszam na spotkanie z tym niezwykle utalentowanym i prężnie działającym muzykiem.

Zofia Stopińska : Rozmawiamy 9 lipca 2017 roku w Starej Wsi, gdzie zaplanowany został trzeci Pana koncert na Podkarpaciu. Poprzednie odbyły się w Rzeszowie w Bazylice OO. Bernardynów (1.07) i w Jarosławskim Opactwie (08.07). Muzyka kameralna chyba odgrywa ważną rolę w Pana działalności artystycznej.

Tomasz Stolarczyk : Muzyka kameralna odgrywa bardzo ważną rolę w mojej działalności artystycznej. Bardzo się cieszę, że na koncertach, które odbyły się na Podkarpaciu, występowałem z Markiem Stefańskim, który jest świetnym organistą. Dobierając program i przygotowując go na koncerty mieliśmy ogromną satysfakcję ze współpracy, a gorące przyjęcie naszych występów przez publiczność było potwierdzeniem, że nasze propozycje i wykonania bardzo się podobały.

Z. S. : Nasze spotkanie jest okazją do przedstawienia Pana działalności. Jest Pan puzonistą występującym w kraju i zagranicą jako solista, kameralista i muzyk orkiestrowy, a także prowadzi Pan zespoły kameralne.

T. S. : Ten nurt mojej działalności jest ściśle związany z moją twórczością kompozytorską i aranżacjami na różne zespoły. Od września 2012 roku jestem asystentem w klasie puzonu dr hab. Zdzisława Stolarczyka, prywatnie mojego ojca, w Katedrze Instrumentów Dętych Blaszanych w Akademii Muzycznej w Krakowie. Od paru lat prowadzę na tej uczelni także Oktet Puzonowy i staram się ten zespół pokazywać na różnych koncertach i festiwalach. Oprócz tego raz w roku organizujemy sesję, a w tym roku była to konferencja międzynarodowa. Prowadzone przeze mnie zespoły występują wówczas z moimi kompozycjami.

Z. S. : W ubiegłym roku byłam na bardzo interesującym koncercie Pana zespołów w Przemyślu w ramach Festiwalu Salezjańskie Lato Muzyczne. Ten koncert dostarczył publiczności wielu wspaniałych wrażeń, bo oprócz muzyki podziwialiśmy także różne ustawienia zespołu. Było to bardzo efektowne.

T. S. : Efekty wzrokowe nie były dla nas najważniejsze. Chcieliśmy odwzorować dawne ustawienia tych zespołów, ponieważ był to koncert muzyki dawnej. Chciałem pokazać, jak kiedyś wykorzystywano przestrzeń wnętrz, rozpisując utwory na chóry instrumentalne. Skorzystałem z możliwości wnętrza kościoła rozmieszczając zespoły na lewym i prawym skrzydle – w bocznych nawach oraz pośrodku w nawie głównej. Słyszane i widziane efekty były zamierzone. Bardzo lubię uczyć i dlatego prowadzę także klasę puzonu w Zespole Szkół Muzycznych I i II stopnia w Bielsku Białej oraz w Szkole Muzycznej im. Bronisława Rutkowskiego w Krakowie. Oczywiście nie są to pełne etaty, bo nie mógłbym podołać aż tylu obowiązkom, mój wkład w rozwój puzonistyki w tych ośrodkach jest istotny.

Z. S. : Pan natomiast uczył się grać na puzonie u swojego ojca, znakomitego muzyka i pedagoga – dr hab. Zdzisława Stolarczyka, który należy do ścisłej czołówki najlepszych puzonistów w Polsce. Czy ktoś z Pana rodzeństwa gra jeszcze na puzonie?

T. S. : Staram się kontynuować pracę Taty, podążam jego śladem i wspieram go, chociaż nadal jest bardzo aktywnym pedagogiem oraz muzykiem pracującym w dalszym ciągu w Narodowej Orkiestrze Symfonicznej Polskiego Radia w Katowicach. Mam młodszego brata, który także gra na puzonie i w nadchodzącym roku akademickim miał rozpocząć studia, ale wygrał podczas egzaminu na stanowisko pierwszego puzonisty orkiestry symfonicznej w Aarhus w Danii. Rozpoczął tam pracę i na razie nie kontynuuje studiów.

Z. S. : Odziedziczył Pan talent i wybrał zawód muzyka. Jest Pan zadowolony?

T. S. : Jak najbardziej. Zawsze puzon bardzo mi się podobał i zostałem puzonistą. To jest mój wybór, przeszedłem cały proces kształcenia i staram się nadal rozwijać swoje umiejętności. Uważam, że puzon jest przepięknym instrumentem, często niedocenianym przez odbiorców muzyki.

Z. S. : Koncerty kameralne – takie jak na Podkarpaciu, są najlepszą formą promocji tego instrumentu.

T. S. : Zdecydowanie tak. Zwłaszcza, kiedy towarzyszą mu organy w tak pięknych wnętrzach jak kościoły w: Rzeszowie, Jarosławiu i Starej Wsi. Dzięki takim koncertom rośnie zainteresowanie puzonem i jest ono już widoczne podczas egzaminów wstępnych do szkół i akademii muzycznych.

Z. S. : Nie ma chyba zbyt wielu utworów skomponowanych specjalnie na puzon i organy. Chyba trzeba było sięgnąć po opracowania, albo musiał je Pan sam zrobić.

T. S. : Faktycznie większość utworów na puzon i organy, które znalazły się w programach naszych koncertów z panem Markiem Stefańskim, to moje opracowania, jedynie dwa utwory zostały napisane na ten skład.

Z. S. : Kończymy te rozmowę z nadzieją, że wkrótce spotkamy przy okazji koncertu, lub konkursu na Podkarpaciu.

T. S. : Jak tylko będzie okazja chętnie ponownie przyjadę na Podkarpacie.

Z dr Tomaszem Stolarczykiem – puzonistą, kompozytorem, aranżerem i pedagogiem rozmawiała Zofia Stopińska 9 lipca 2017 roku w Starej Wsi.

Nowe organy w Starej Wsi

Znajdująca się w Starej Wsi późnobarokowa Bazylika i jej otoczenie zwane są „Małą Częstochową” i nie ma w tym żadnej przesady, bo to wyjątkowe miejsce na Podkarpaciu ze względu na architekturę, wystrój wnętrza i kult, jakim otaczany jest cudowny Obraz Zaśnięcia i Wniebowzięcia NMP. W ostatnich latach, dzięki funduszom unijnym, nie tylko świątynia i dom zakonny zyskały dawny blask. Powiększono muzeum i zagospodarowano otoczenie kompleksu, powstały miejsca parkingowe i punkt informacyjno - turystyczny dla pielgrzymów oraz ogród biblijny. Wszystko to zachwyca osoby odwiedzające to miejsce. Ojcowie Jezuici, z O. Janem Gruszką na czele pomyśleli także o renowacji organów, dzięki której wnętrze wspaniałej świątyni może rozbrzmiewać muzyką.

Pierwszy koncert w Bazylice Jezuitów w Starej Wsi odbył się 9 lipca, a jego wykonawcami byli wyśmienici polscy artyści: organista Marek Stefański i puzonista Tomasz Stolarczyk. Zarówno dzieła dawnych mistrzów, utwory muzyki klasycznej, jak i późniejsze, zabrzmiały wspaniale. Organy towarzyszyły pięknym, niezwykle szlachetnie brzmiącym dźwiękom puzonu Tomasza Stolarczyka, ale tak wytrawny organista jak Marek Stefański postarał się, aby pokazać piękno i możliwości instrumentu znajdującego się w Bazylice. Publiczność dopisała i gorąco oklaskiwała mistrzowskie wykonania. Przed koncertem rozmawialiśmy także o organach znajdujących się w Bazylice Jezuitów w Starej Wsi.

Zofia Stopińska : Za chwilę rozpocznie się pierwszy z koncertów w Bazylice w Starej Wsi, w ramach Festiwalu Muzycznego „Wieczory muzyki organowej i kameralnej”, który 26 lat temu został zapoczątkowany w Katedrze Rzeszowskiej.

Marek Stefański : Faktycznie, ten Festiwal odbywał się najpierw tylko w Katedrze Rzeszowskiej, później również w innych kościołach Rzeszowa, od kilku lat koncerty odbywają się także w Jarosławskim Opactwie, aż wreszcie w tym roku po raz pierwszy przyjechaliśmy do przepięknej Bazyliki Ojców Jezuitów w Starej Wsi. Pretekstem do tego, aby włączyć to miejsce do kalendarza festiwalowego był fakt, iż dwa lata temu, zostały oddane w tej Bazylice, można powiedzieć – nowe organy do użytku.

Z. S. : Dlaczego Pan mówi „nowe”?

M. S. : Ponieważ materia brzmieniowa organów, czyli ta najważniejsza, jest w zasadzie nowa. Od początku lat 80-tych XX wieku, w Bazylice OO. Jezuitów w Starej Wsi były organy, które zostały oddane do użytku jako instrument niedokończony. Pan Józef Cynar – organmistrz z Wrocławia, zbudował około 2/3 zaplanowanego instrumentu i w takim stanie niekompletności a nawet nie do końca sprawności działania tego co było, przez długie lata te organy pozostawały i służyły liturgii. Nawet około 20 lat temu odbyło się kilka koncertów.

Z. S. : Wówczas także prezentowaliśmy ten instrument słuchaczom Polskiego Radia Rzeszów.

M. S. : Tak, zaprezentowaliśmy te głosy, które działały, bowiem niektóre nie były do użytku, stąd ten obraz medialny mógł być wiarygodny i całkiem satysfakcjonujący, natomiast pokazaliśmy to co można było pokazać. Wśród wielu prac remontowych, które w Bazylice i całym Kolegium Jezuitów miały miejsce w ostatnich latach, na ostatnim etapie prac włączono remont organów. Część głosów wykorzystano ze starego instrumentu, ponieważ one się nadawały, natomiast pozostała część głosów jest nowa. Nowy jest cały system techniczny działania organów: wiatrownice, traktura gry, traktura rejestrów, nowy stół gry – to wszystko jest nowe. Dlatego powiedziałem, że w zasadzie jest to całkowicie nowa szata brzmieniowa instrumentu. Obecnie te organy posiadają 39 głosów, czyli są instrumentem średniej wielkości, rozdzielone pomiędzy dwa manuały – czyli klawiaturę ręczną oraz klawiaturę pedałową. Posiadają też dyspozycję, czyli rodzaj głosów, który umożliwia praktycznie wykonywanie całej literatury organowej, aczkolwiek – co było dla mnie dużym zaskoczeniem – bardzo dobrze zdaje się tutaj brzmieć muzyka romantyczna, ponieważ paleta brzmienia instrumentu – rodzaj intonacji jest zbliżony nawet do francuskiej muzyki XIX wieku, jest tutaj spora ilość głosów językowych, bardzo dobrze brzmiących, jest dużo głosów podstawowych, tych smyczkujących – ośmiostopowych, które nadają w tej pięknej akustyce wnętrza, takie powłóczyste, bardzo romantyzujące brzmienie tego instrumentu. Remontu, czy raczej budowy tego instrumentu podjął się organmistrz pan Michał Klepacki, który wykonuje dużo prac przy instrumentach znajdujących się głównie w kościołach jezuickich w Polsce, natomiast współautorem intonacji tego instrumentu, czyli jakości brzmienia tych organów, jest pochodzący z Jasła z Podkarpacia, bardzo dobry organmistrz – pan Marek Gąsior, który ukończył studia w zakresie gry na organach na Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina w Warszawie. Pan Marek Gąsior od wielu lat zajmuje się organmistrzostwem i uchodzi w tej chwili za jednego z najlepszych intonatorów.

Z. S. : Proszę wyjaśnić – na czym polega intonacja?

M. S. : Polega na odpowiedniej obróbce piszczałek ze stanu surowego, do takiego żeby wydawały one brzmienie jak najbardziej szlachetnej jakości. Mamy w Bazylice w Starej Wsi kompletne organy umieszczone w starej szafie organowej, która nie jest aż tak stara, bo mam tu na myśli koniec lat 70-tych XX wieku, kiedy pan Cynar zbudował tutaj poprzedni, niedokończony instrument. Ta szafa bardzo ładnie wpisuje się w to barokowe wnętrze, jest taką neobarokową stylizacją i składa się z kilku segmentów, z cokołów, w których umieszczono piszczałki prospektowe. Decyzja o pozostawieniu tej szafy w takim kształcie była słuszna, gdyż pasuje bardzo dobrze do barokowego wnętrza i pięknie z nim harmonizuje. Trzeba podkreślić, że mamy na Podkarpaciu kolejny nowy instrument w starym wnętrzu, w pełni sprawny technicznie, bardzo satysfakcjonujący brzmieniowo, który miejmy nadzieję, że będzie służył nie tylko liturgii, ale także literaturze organowej, ponieważ do takowej bardzo się nadaje.

Z. S. : Mówił Pan o nowej trakturze, przypuszczam, że elektrycznej.

M. S. : Tak, tutaj jest traktura elektryczna gry i rejestrów, ale cały system jej wykonania, materiały z których została wykonana są oczywiście nowe. Organy są wyposażone w komputer tak zwany zetzer, który przy nowoczesnych organach bardzo często pojawia się i umożliwia wcześniejsze zaprogramowanie odpowiednich zestawów rejestrów i włączanie ich w odpowiednich momentach w trakcie gry. Dzięki temu nie jest już potrzebna pomoc rejestratora, którego często widzimy jak towarzyszy grającemu organiście włączając i wyłączając rejestry. Organista może sobie przygotować wszystkie zmiany, zapisać je w komputerze i później, w trakcie gry tylko przez przyciśnięcie kolejnego guzika, automatycznie te płaszczyzny brzmieniowe się zmieniają. W tych organach, to co widać – czyli prospekt organowy jest stylizowany na barok, czyli przypomina nam najlepsze lata budownictwa organowego XVIII wieku. Patrząc z dołu można przypuszczać, że jest on oryginalny. Natomiast najnowsze osiągnięcie budownictwa organowego w postaci tego komputera organowego, na którym możemy dziesiątki tysięcy zestawów rejestrów zapisywać – jest znakiem współczesnych czasów.

Z. S. : Ojcowie Jezuici, którzy są gospodarzami Bazyliki, pragną aby odbywały się tutaj także koncerty.

M. S.: Jest tu niezwykle sprzyjająca atmosfera. Dokonał tych działań, o których rozmawialiśmy, dotychczasowy Rektor Kolegium Jezuitów w Starej Wsi – Ojciec Jan Gruszka, który, jak to w klasztorach bywa, niedługo zmienia miejsce swojej działalności i przechodzi do placówki w Zakopanem, ale pozostaje mieć wielką nadzieję, że ten instrument będzie służył celom artystycznym. Oczywiście, tak jak w przypadku O. Jana – dzieje się to z dobrej woli, bo kocha muzykę i bardzo pragnie, aby tutaj odbywały się koncerty. Również jest takie zobligowanie ku eksploatacji artystycznej tego instrumentu, dlatego, że fundusze które posłużyły remontowi Bazyliki i całego Kolegium, w tym organów, pochodziły z dotacji unijnych, a z tego co wiem, takie dotacje są obwarowane pewnymi zasadami. Na przykład instrument musi służyć również określonym celom kulturotwórczym. Wstęp na koncerty jest wolny, bo beneficjent takiej dotacji nie może zarabiać z dzieł, które powstały skutkiem uzyskania dofinansowania.

Z. S. : Cieszy fakt, że na organach Bazyliki w Starej Wsi można grać prawie całą dostępną literaturę organową – począwszy od muzyki dawnych mistrzów, po dzieła współczesne.

M. S. : Także dość subtelna, delikatna intonacja głosów, szczególnie podstawowych – fletowych, czy smyczkujących, ośmiostopowych, czterostopowych – również bardzo sprzyja graniu kameralnemu. Wnętrze ma znakomitą akustykę, jak w większości kościołów barokowych. Znakiem zapytania jest odzew na te inicjatywy artystyczne, ponieważ Bazylika znajduje się przy drodze przelotowej, a miejscowość liczy około 3 tys. mieszkańców, nie wiadomo czy te koncerty będą się cieszyć wielkim powodzeniem, ale to dopiero będzie można ocenić po kilku koncertach.

Z. S. : Na następny koncert zapraszamy już w sierpniu.

M. S. : Zaplanowany został jeszcze jeden koncert w ramach Festiwalu „Wieczory Muzyki Organowej i Kameralnej” i 14 sierpnia wystąpi pan prof. Roman Perucki z Gdańska, ze swoją żoną, świetną skrzypaczką panią Marią Perucką, ale ponieważ uroczystości odpustowe w Bazylice są bardzo rozbudowane, bo to sanktuarium maryjne cieszy się bardzo dużym powodzeniem wśród pielgrzymów, wśród wiernych i te uroczystości trwają kilka dni, dlatego Ojciec Rektor poprosił o jeszcze jeden koncert, w niedzielę 13 sierpnia o 17:30 ten koncert odbędzie się, a wystąpi z recitalem organowym pani prof. Elżbieta Karolak z Akademii Muzycznej im. Ignacego Jana Paderewskiego w Poznaniu. Z tego, co wiem, ta wyśmienita organistka wykona w programie dzieła Feliksa Nowowiejskiego – ubiegły rok ogłoszony był przez Sejm RP rokiem Feliksa Nowowiejskiego z racji 70-tej rocznicy śmierci, ale nie należy zapominać , że w roku bieżącym mamy 140-tą rocznicę urodzin tego kompozytora. Jest to czołowy twórca muzyki organowej w Polsce – starczy wymienić 9 Symfonii organowych i 3 koncerty organowe . Jest to kompozytor mało znany na świecie i każda okazja do promocji jego muzyki jest dobra. Zapraszam 13 i 14 sierpnia na koncerty w Bazylice OO. Jezuitów w Starej Wsi.

Z dr hab. Markiem Stefańskim rozmawiała Zofia Stopińska 9 lipca 2017 roku w Starej Wsi.

Artem Cameralem Promovere II edycja w Mielcu

Zofia Stopińska : Rozmawiam z dr hab. Wacławem Golonką – dyrektorem Konkursu Muzyki Organowej i Organowo – Kameralnej „Artem Cameralem Promovere”, który odbywał się 5 i 6 lipca w Kościele Matki Bożej Nieustającej Pomocy w Mielcu, bowiem w tej świątyni znajdują się odpowiednie organy firmy Eule. Zakończyły się występy drugiej edycji Konkursu. Miałam w tym roku przyjemność wysłuchać wszystkich uczestników i twierdzę, że to bardzo trudny konkurs.

Wacław Golonka: Owszem, konkurs jest bardzo trudny, bo także życie nie jest łatwe, ale życie jest piękne. Dzięki temu, że konkurs jest trudny jest też piękny w wielu aspektach. Studenci mają możliwość takiej konstelacji, jakiej sobie sami zażyczą – czyli organy plus instrument : dęty, smyczkowy, a były także zespoły, które wykorzystywały głos ludzki. Konkurs oferuje studentom możliwości wyboru znalezienia się w optymalnym składzie kameralnym i zaprezentowania tego co mają najlepszego, co potrafią najlepiej. Konkurs jest także trudny dlatego, że bardzo ważne jest wybranie takiego programu, który pasuje do zespołu, programu, który jest atrakcyjny jeśli chodzi o utwory i w większości uczestnicy konkursu wybrali bardzo trudne, bardzo ciekawe utwory, a więc poprzeczkę tej trudności też oni sobie sami narzucają. To jest wartość dodana całego przedsięwzięcia – zarówno uczestników, jak i konkursu.

Z. S. : Organiści mają także trudne zadanie, bo nie ma zbyt wiele czasu na próby i każdy z nich ma tyle samo czasu do dyspozycji, a muszą w atrakcyjny sposób zaprezentować instrument i tym samym także siebie.

W. G. : Prezentacja konkursowa, która w tym roku wynosiła 40 minut, obejmowała w swoim programie utwory z wielu epok i stylów: do 1800 roku, później cała gama utworów romantycznych do 1920 roku i literaturę współczesną. Studenci mieli możliwość zaprezentowania swoich najlepszych stron, najlepszej literatury, ale ze wszystkich okresów twórczości.

Z. S. : Każdy z występów konkursowych był właściwie koncertem pozwalającym jurorom ocenić dojrzałość młodego organisty solo i zespołu kameralnego z jego udziałem.

W. G. : Dotknęła pani kolejnej kwestii trudności tego konkursu. Wykonawca musi się zaprezentować na tle wszystkich epok w sposób dojrzały i tacy wykonawcy i zespoły otrzymają najwyższe nagrody.

Z. S. : Udało się Panu zaprosić do jury znakomitych, niezwykle kompetentnych, sławnych artystów występujących z koncertami na całym świecie.

W. G. : Jestem przekonany o tym co pani mówi. Starczy tylko wymienić nazwiska : Konstanty Andrzej Kulka należący do grona najwybitniejszych skrzypków, Roman Perucki grający na całym świecie, dyrektor Filharmonii w Gdańsku, Władysław Szymański – wyśmienity organista, kompozytor i Rektor Akademii Muzycznej w Katowicach, Marek Mleczko – świetny oboista, solista i kameralista, profesor Akademii Muzycznej w Krakowie. Są to osoby koncertujące i kompetentne, mające cały czas kontakt z uczelniami, ze studentami i z graniem zespołowym. To są artyści najwyższej próby artystycznej.

Z. S. : Podkreślić trzeba także, że jest to unikalny konkurs – nie słyszałam, aby ktoś w Polsce organizował taki konkurs.

W. G. : Ja też nie słyszałem o takim konkursie ani w Polsce, ani na świecie. Poza Mielcem, chyba nie ma takiego konkursu w którym organiści startują z innymi instrumentalistami czy wokalistami. Tego typu konkurs kameralny nie jest mi znany i dlatego bardzo się cieszę, że w Mielcu znaleźliśmy oparcie w osobie pierwszego organizatora tego konkursu – pana dyrektora Jacka Tejchmy, cieszę się, że prowadzący obecnie Samorządowe Centrum Kultury dalej podejmują to piękne dzieło, unikalne dzieło. Cieszę się, że w kościele Matki Bożej Nieustającej Pomocy w Mielcu jest wspaniały instrument formy Eule z 1986 roku – mechaniczny instrument, wyposażony w trzy manuały, fantastyczny do muzykowania kameralnego, a także do solowych występów dla organistów. Jest to idealne miejsce na przeprowadzenie tego rodzaju konkursu.

Z. S. : Czeka nas dzisiaj jeszcze niezwykły koncert podczas którego wystąpią wszyscy jurorzy i jestem przekonana, że różnorodny program dostarczy publiczności wielu artystycznych wzruszeń. Czy oprócz występów w Mielcu pojawi się Pan jeszcze tego lata z koncertami na Podkarpaciu?

W. G. : Mam w planach sporo koncertów i musze sobie przypomnieć o tych, które odbędą się w pobliżu. Będę miał okazję wystąpić w Sanktuarium Maryjno – Pasyjnym w Kalwarii Zebrzydowskiej, mam zaplanowany koncert w ramach fantastycznego Festiwalu Kiepurowskiego z chórem i z solistami w Krynicy, w przyszyłem miesiącu – dokładnie 10 sierpnia wystąpię w Krośnie w Farze, gdzie z Tomaszem Ślusarczykiem – wyśmienitym trębaczem, grać będziemy wyłącznie utwory epoki baroku. Mam dużo koncertów na Dolnym Śląsku. Mam dużo pracy, ale przyznaję się, że zadbałem w tym roku, aby mieć czas na trzy tygodnie wakacji. To naprawdę duży luksus.

Z. S. : Pewnie spotkamy się w Krośnie 10 sierpnia, a jeśli nie – to z pewnością zobaczymy się za rok podczas trzeciej edycji Konkursu Muzyki Organowej i Organowo – Kameralnej „Artem Cameralem Promovere” w Mielcu.

W. G. : Będzie mi bardzo miło. Serdecznie wszystkich zapraszam na Festiwal w Mielcu i na Konkurs.
Rozmowę z dr hab. Wacławem Golonką – dyrektorem Konkursu Muzyki Organowej i Organowo – Kameralnej „Artem Cameralem Promovere” zapisała Zofia Stopińska 6 lipca 2017 r. po zakończeniu przesłuchań konkursowych.

Zwieńczeniem Konkursu był Koncert w wykonaniu jurorów podczas którego wystąpili kolejno: Roman Perucki – organy, Konstanty Andrzej Kulka – skrzypce, Wacław Golonka – organy, Marek Mleczko – obój i Władysław Szymański – organy.
To był wspaniały, niezwykle urozmaicony wieczór, w wykonaniu najlepszych mistrzów, którzy dostarczyli publiczności niezapomnianych wzruszeń. Był to zarazem jedyny koncert tegorocznej - jubileuszowej edycji Mieleckiego Festiwalu Muzycznego, który odbył się w Kościele Matki Bożej Nieustającej Pomocy w Mielcu i jedyny festiwalowy wieczór podczas którego zabrzmiały znakomite organy firmy Eule.

Koncert rozpoczął świetny, niezwykle efektowny występ Romana Peruckiego – pierwszego organisty Katedry Oliwskiej, profesora Akademii Muzycznej w Gdańsku, dyrektora Polskiej Filharmonii Bałtyckiej oraz prezesa Pomorskiego Stowarzyszenia „Musica Sacra”, z którym organizuje m.in. jeden z najsłynniejszych na świecie – Międzynarodowy Festiwal Muzyki Organowej w Katedrze Oliwskiej. Profesor Roman Perucki wykonał dwa utwory współczesnych kompozytorów. Pierwszy z nich zatytułowany „Heweliusz” zainspirowany postacią Jana Heweliusza - wybitnego uczonego żyjącego w XVII wieku w Gdańsku, to dzieło urodzonego w 1975 roku Juliena Bretta – wybitnego francuskiego organisty, improwizatora i kompozytora. Utwór został dedykowany Romanowi Peruckiemu, a jego prawykonanie odbyło się w 2016 roku. Drugim utworem którego wysłuchaliśmy w wykonaniu Romana Peruckiego był Marsz z Preludium i fugi na temat BACH – Zbigniewa Kruczka – kompozytora i organisty urodzonego w 1952 roku w Lubaczowie, od 1977 roku mieszkającego w Belgii.

Wielu wspaniałych wzruszeń dostarczył mieleckiej publiczności Konstanty Andrzej Kulka - wyśmienity skrzypek, który od zwycięstwa w 1964 roku na Międzynarodowym Konkursie Radiowym ARD w Monachium, prowadzi niezwykle ożywioną działalność artystyczną. Występował na całym świecie z recitalami i koncertami symfonicznymi podczas których towarzyszyły mistrzowi renomowane orkiestry – wiele z nich odbyło się w ramach prestiżowych festiwali. Konstanty Andrzej Kulka przeniósł nas w świat muzyki baroku i zaproponował kolejno : Affettuoso i Gigue – Francesco Geminianiego oraz Gawot z Partity E-dur – Johanna Sebastiana Bacha, a zakończył występ brawurowym Kaprysem D-dur – Karola Lipińskiego – najwybitniejszego polskiego skrzypka pierwszej połowy XIX wieku zwanego powszechnie „polskim Paganinim”. Gra stojącego przed ołtarzem Konstantego Andrzeja Kulki wywarła na obecnych osobach tak wielki wrażenie, że część z nich powstała i gromko oklaskiwała wspaniały popis.

W tym czasie miejsce przy organach zajął najmłodszy z wykonawców – Wacław Golonka, wyśmienity organista, laureat konkursów w Pradze, Norymberdze i Pretorii, koncertujący w wielu krajach Europy, Ameryki północnej, Azji i Republiki Południowej Afryki. Wacław Golonka wykonał Pastorale i Finał z I Sonaty organowej Feliksa Aleksandra Guilmant – wybitnego francuskiego organisty, kompozytora i pedagoga działającego w drugiej połowie XIX wieku. Wykonawca zachwycił publiczność nie tylko wspaniałą grą, ale także wspaniałą kolorystyką. Pokazał nam niezwykłe walory mieleckiego instrumentu, a gra kojarzyła się jednoznacznie z pracą malarza tworzącego niezwykle barwne dzieło niezwykłej urody.

Pan Wacław Golonka pozostał przy organach dłużej, aby towarzyszyć kolejnemu wspaniałemu artyście Markowi Mleczko – oboiście współpracującymi z najlepszymi polskimi orkiestrami, występującemu także często w roli solisty i kameralisty. Zabrzmiały kolejno: Sinfonia z Oster – Oratorium – Johanna Sebastiana Bacha, Preludium F-dur (na organy solo) - Frantiska Xavera Brixi, Andante e spiccato z Koncertu obojowego d-moll – Alessandra Marcello i na zakończenie świetnego występu – Marek Mleczko i Wacław Golonka wykonali Gymnopedies nr 1 – Ericka Satie.

Na finał wieczoru wystąpił Władysław Szymański – znakomity organista – wirtuoz koncertujący w całej Europie, kompozytor i pedagog – od 2016 roku Rektor Akademii Muzycznej w Katowicach. Pomimo, że utwory Władysława Szymańskiego wykonywane były w znaczących ośrodkach muzycznych : Berlinie, Warszawie, Genewie, Turynie, Londynie, Helsinkach, Sztokholmie, Pradze czy Wiedniu – artysta nie grał swojej kompozycji. Postanowił przybliżyć poprzez utwór organowy niezwykle barwną postać Konstantego Gorskiego – polskiego kompozytora, skrzypka – wirtuoza, pedagoga i dyrygenta. Usłyszeliśmy niezwykle piękną i efektowną Fantazją organową f-moll – Konstantego Gorskiego, którą kompozytor wykonał po raz pierwszy w 1920 roku. Z upodobaniem grał wielokrotnie to dzieło Feliks Nowowiejski, a 6 lipca , w mistrzowskiej kreacji Władysława Szymańskiego było koroną koncertu.

Warto było ten wieczór spędzić słuchając znanych i nieznanych utworów w wykonaniu wspaniałych mistrzów – jurorów II Konkursu Muzyki Organowej i Organowo – Kameralnej „Artem Cameralem Promovere”, którzy wystąpili z koncertem w ramach XX Mieleckiego Festiwalu Muzycznego.
Słowa uznania należą się organizatorom Konkursu i Festiwalu – dyrekcji i pracownikom Domu Kultury SCK w Mielcu. Z nadzieją, że ta ważna inicjatywa zostanie należycie doceniona, czekamy na kolejne edycje Konkursu.

W najbliższy piątek, 14 lipca o godz. 19:00 w sali widowiskowej Domu Kultury SCK, kolejna odsłona XX Mieleckiego Festiwalu Muzycznego – „PIANO.PL” w wykonaniu: Doroty Miśkiewicz, Włodzimierza Nahornego, Marcina Wasilewskiego, Piotra Orzechowskiego i Atom String Quartet.

Dumitru Harea o fletni Pana i o koncertach na Podkarpaciu

Dumitru Harea urodził się w Mołdawii, we wsi Isacova, 50 km od stolicy - Kiszyniowa. Po ukończeniu szkoły muzycznej w Orhei i Liceum Muzycznego w Tiraspolu rozpoczął studia w Akademii Muzycznej w Kiszyniowie w klasie fletni Pana. Studiował u znanego i cenionego w Mołdawii i Rumunii prof. Iona Negura. Akademię Muzyczną ukończył w 1996 roku. Już w czasie studiów, przez cztery lata pracował jako nauczyciel w Szkole Muzycznej, w której uczył młodzież gry na fletni Pana. W tym czasie był także członkiem orkiestry ludowej  "Martisor". Koncertował z tym zespołem nie tylko w Mołdawii, ale także w Rumunii i na Łotwie i innych państwach Europy. Dumitru Harea jest muzykiem, który oprócz doskonale opracowanych, popularnych i znanych utworów muzyki klasycznej ma w swoim repertuarze również znane przeboje światowej muzyki rozrywkowej, no i oczywiście utwory typowej rumuńskiej, mołdawskiej i ukraińskiej muzyki ludowej, często komponowanej specjalnie dla tego specyficznego instrumentu. W roku 2000 Dumitru Harea po raz pierwszy odwiedził Poznań. Tutaj poznał swoją obecną żonę, Agatę i w Polsce zamieszkał.     W 2001 r. Artysta wydał swoją pierwszą solową płytę zatytułowaną "Muzyka Duszy". Na krążku są zamieszczone najbardziej znane utwory klasyczne, opracowane na fletnię Pana z towarzyszeniem organów. Dumitru Harea prowadzi ożywioną działalność artystyczną występując jako solista, członek zespołów kameralnych, a także współpracuje z Filharmonią Bałtycką i Filharmonią Jeleniogórską. Koncertuje na terenie całej Polski i za granicą m.in. : w Niemczech, we Włoszech, Wielkiej Brytanii, Rosji, Finlandii i Szwecji. Zapraszam do zapoznania się z rozmową, którą nagrałam z Artystą przed koncertem w Rzeszowie.

Zofia Stopińska : Grający na fletni Pana Dumitru Harea wystąpi w lipcowe wieczory na Podkarpaciu w sumie trzy razy. Rozmawiamy przed pierwszym koncertem - 2 lipca w Katedrze Rzeszowskiej, 3 lipca artysta wystąpił w Bazylice Ojców Bernardynów w Leżajsku, wiem, że jeszcze 20 lipca będziecie grać w Kościele Ojców Franciszkanów w Krośnie, a także będą koncerty na terenie Małopolski. Dzisiaj został Pan zaproszony na życzenie rzeszowskiej publiczności, bo w Rzeszowie grał Pan już kiedyś w wypełnionym po brzegi Kościele św. Krzyża i po tym koncercie dyrektor Festiwalu – pan Marek Stefański otrzymywał mnóstwo pytań, kiedy znów będzie można posłuchać Pana gry. Chyba miło powracać do tego samego miasta, pamiętając poprzednie przyjęcie.

Dumitru Harea : Nie wiedziałem nawet, że publiczność tak bardzo pragnęła mojego powrotu. To naprawdę bardzo miłe. Po raz pierwszy będę grał w Katedrze Rzeszowskiej, ale grałem w innej przepięknej rzeszowskiej świątyni. Bardzo się cieszę, że gram w Rzeszowie razem z panem Markiem Stefańskim, bo to wspaniały organista i wirtuoz.

Z. S. : Katedra Rzeszowska to duża świątynia i trzeba to wnętrze wypełnić brzmieniem fletni Pana. Nie będzie to chyba łatwe zadanie.

D. H. : Powiedziała Pani na początku, że jestem tutaj oczekiwanym gościem i spodziewam się, że publiczność dopisze. Chcemy zagrać wszystkie utwory jak najlepiej i jak to się mówi - „od serca”. Postaramy się, aby to był piękny wieczór. Wystąpi także Katedralny Chór Chłopięco – Męski „Pueri Cantores Resovienses”, który z pewnością zaśpiewa pięknie. Program koncertu będzie bardzo urozmaicony i dostarczy wszystkim wielu wrażeń.

Z. S. : Jest Pan młodym mężczyzną, ale gra Pan na fletni już wiele lat.

D. H. : Już nie jestem taki młody, bo zbliżam się do pięćdziesiątki, ale gram już od bardzo dawna, bo od szóstego roku życia, a zacząłem występować publicznie jak uczęszczałem do średniej szkoły muzycznej. Trzeba było pracować, aby się utrzymać. Niedługo, bo w październiku bieżącego roku minie siedemnaście lat, jak mieszkam w Polsce. Czas szybko biegnie.

Z. S. : W Mołdawii, gdzie Pan się urodził i wykształcił, fletnia Pana jest instrumentem bardzo popularnym.

D. H. : Owszem, w Mołdawii to bardzo popularny instrument. Akademia Muzyczna w Kiszyniowie była pierwszą uczelnią w której otwarto klasę gry na fletni Pana, a dopiero później otwarto takie klasy na uczelniach w Rumunii. Fletnia Pana nie jest instrumentem popularnym na całym świecie, ale coraz to częściej organizowane są koncerty z udziałem tego instrumentu w różnych ośrodkach muzycznych. Muszę podkreślić, że czuję się w Polsce szczęśliwy. Cieszę się, że tu zamieszkałem. Jak rozpoczynałem naukę gry na fletni Pana, później podczas nauki w szkole średniej i na studiach, byłem po prostu zakochany w tym instrumencie i nie zastanawiałem się, co będzie dalej. Dopiero jak się kończy studia, to człowiek zderza się z rzeczywistością i dostrzega, że życie nie jest łatwe, ale nasz profesor pod koniec studiów zapewniał nas, że na całym świecie na nas czekają. Mogę powiedzieć, że były to prorocze słowa, bo wówczas nawet granice nie były otwarte, ale mówił prawdę, bo moi koledzy mieszkają w różnych krajach Europy i Ameryki Północnej. Grających na fletni Rumunów i Mołdawian można spotkać wszędzie.

Z. S. : Zamieszkał Pan w Polsce dlatego, że pokochał Pan Polkę. Dzięki Panu coraz więcej wiemy o fletni Pana i coraz częściej słyszymy jej brzmienie.

D. H. : Chcę na początku powiedzieć, że często mówi się o niechęci Polaków do ludzi innych narodowości. Jestem najlepszym przykładem na to, że tak nie jest. Jestem przekonany, że jeśli okazujemy Polakom szacunek, to odwzajemniają się. Nigdy nie spotkałem się z przejawami niechęci ze strony Polaków. Czuję się tutaj bardzo dobrze, mam wspaniałą rodzinę i mogę się realizować. To dla mnie jest bardzo ważne. Staram się grać najlepiej jak potrafię i jestem bardzo gorąco przyjmowany przez polską publiczność. Jestem szczęśliwy i gdybym po raz drugi miał decydować, gdzie będzie mój dom, to wybrałbym Polskę po raz drugi.

Z. S. : Fletnia Pana zachwyca słuchaczy przede wszystkim pięknym dźwiękiem, a także wyglądem. Czy zgłaszają się do Pana młodzi ludzie, którzy chcą się uczyć grać na tym instrumencie?

D. H. : Owszem, są chętni, chociaż moi uczniowie nie odnoszą wielkich, spektakularnych sukcesów, ale nawet w Mołdawii ten instrument rozwijał się też powoli. W latach 80-tych XX wieku, kiedy powstała klasa fletni Pana w Akademii Muzycznej w Kiszyniowie, to też koledzy mojego profesora mówili: „...jak chcesz, to otwórz sobie tę klasę, ale nic z tego nie będzie...”. Wiele lat prof. Iona Negura musiał walczyć o klasę fletni Pana. Podobnie jest w Polsce. Próbowałem w różnych szkołach muzycznych i w Akademii Muzycznej w Poznaniu, ale bez efektów. Na moje propozycje słyszę zwykle odpowiedzi, że brakuje pieniędzy i ja to rozumiem. Jestem jednak dobrej myśli. Mam w tej chwili ośmiu uczniów. Od dziewięciu lat uczę w Lesznie – niewielkim mieście niedaleko Poznania. Wierzę, że jeszcze za mojego życia powstaną klasy fletni Pana w szkołach muzycznych, a może nawet w akademii muzycznej. Najczęściej zdolne osoby, które marzą o tym aby grać na fletni – nie mają pieniędzy, a ci których stać na naukę – nie mają chęci albo talentu.

Z. S. : Fletnia Pana wydaje się bardzo prostym instrumentem – kilka piszczałek różnej długości połączonych razem.

D. H. : Faktycznie tak to wygląda, ale żeby mieć dobry instrument, trzeba dobrego lutnika. Ważne są także materiały z których ten instrument jest wykonany. Najlepsze są piszczałki bambusowe, ale robi się także fletnie z jawora górskiego. W Bielsku – Białej jest wytwórnia fletni Pana, która sprzedaje instrumenty na całym świecie. Instrument wydaje się prosty. Dzisiaj nawet, bardzo sympatyczny ksiądz powiedział, że jest to bardzo fajny, lekki do noszenia instrument – nie tak jak wiolonczela czy kontrabas.

Z. S. : Pewnie fletnia Pana jest instrumentem wygodnym i prawie wszędzie można ją zabrać, ale aby tyle dźwięków wydobyć z kilkunastu piszczałek, to trzeba wielkich umiejętności.

D. H. : To prawda, że potrzebny jest dobry warsztat. W Polsce jest kilku dobrych fletnistów, którzy amatorsko grają na fletni Pana, ale żeby grać bardzo dobrze, to trzeba się uczyć w szkole muzycznej i studiować. Fletnia jak każdy instrument – jest wymagająca, ale naprawdę warto się uczyć na niej grać.

Z. S. : Gdzie najczęściej Pan występuje?

D. H. : W tych stronach najczęściej grałem do tej pory z organami w świątyniach, ale jutro w Bazylice Leżajskiej zagram z zespołem. Nasz program zatytułowaliśmy „Międzynarodowy turniej mistrzów” , a w składzie zespołu są: skrzypce, fletnia Pana, akordeon i kontrabas. Muzycy i instrumenty rywalizują ze sobą i prawie zawsze nasz program podoba się publiczności.

Z. S. : Tych, którzy nie mogli być na koncercie w Rzeszowie i Leżajsku, możemy jeszcze zaprosić na koncerty, które odbędą się niedaleko.

D. H. : Nie wszystkie daty i miasta pamiętam, ale wiem, że 20 lipca gramy z panem Markiem Stefańskim w Krośnie i serdecznie wszystkich na ten koncert zapraszam.

Z Dumitru Hareą z Mołdawii – mistrzem gry na fletni Pana, który na stałe mieszka w Polsce, rozmawiała Zofia Stopińska 2 lipca 2017r. w Katedrze Rzeszowskiej.

Pod batutą Bożeny Stasiowskiej - Chrobak

Zofia Stopińska : Poprosiłam dzisiaj o spotkanie panią dr Bożenę Stasiowską Chrobak – artystkę związaną od lat z Wydziałem Muzyki Uniwersytetu Rzeszowskiego, świetną specjalistkę z zakresu dyrygentury chóralnej. Okazja jest szczególna, bo prowadzony przez Panią Chór Wydziału Muzyki Uniwersytetu Rzeszowskiego nie tylko występował z koncertami. Kilka dni temu dowiedziałam się, że jest już na rynku nowa płyta CD z muzyką Alfreda Schnittke , która nie jest znana szerokiemu gronu melomanów, może dlatego, że utwory tego kompozytora są trudne i wykonawcy rzadko zamieszczają je w programach koncertów. Skąd pomysł nagrania utworów tego kompozytora.

Bożena Stasiowska – Chrobak : Na płycie znajduje się „Requiem” na głosy solo, chór mieszany oraz zespół instrumentalny i Trzy pieśni religijne na chór mieszany. Pyta pani, skąd się wziął pomysł nagrania Requiem Alfreda Schnittke. Pięć lat temu zwróciła się z prośbą do Filharmonii Podkarpackiej Fundacja „Beksiński”, o przygotowanie „Requiem” do projektu multimedialnego, w którym ta muzyka towarzyszyłaby obrazom Zdzisława Beksińskiego. Powszechnie wiadomo, że malując swoje obrazy, Zdzisław Beksiński słuchał muzyki i były to m.in. utwory Alfreda Schnittke, a po „Requiem sięgał często. W pierwszej chwili nie rozumiałam wyboru Artysty, ale po pierwszym przesłuchaniu już wiedziałam dlaczego. Muzyka ta zawiera wiele bardzo głębokich i silnych emocji, które w połączniu z obrazami Beksińskiego wywierają niesamowite wrażenie. Ponieważ prowadzę chór, Filharmonia zwróciła się do mnie z prośbą, abym przygotowała „Requiem” Alfreda Schnittke. Pięć lat temu, pierwsze przygotowanie utworu było „drogą przez mękę”, bo jest to naprawdę bardzo trudne dzieło, podobnie jak inne utwory tego kompozytora. W partiach chóru zdarza się często, że na przykład, chór czterogłosowy dzieli się na i w pewnym momencie tych głosów jest dwanaście i w dodatku te głosy są przesunięte o sekundę. To bardzo trudne zadanie dla wykonawców nie specjalizujących się w muzyce współczesnej. Za pierwszym razem przygotowanie chóru do koncertu trwało sześć miesięcy – bardzo długo. Dzięki temu doświadczeniu znałam już doskonale utwór i tym razem mogłam przygotować chór w ciągu dwóch miesięcy. To mało czasu, bo przecież pracowałam z chórem akademicki a nie zawodowym. Jestem jednak zadowolona z końcowego efektu, bo udało nam się osiągnąć smutek i ciemne barwy, którymi „Requiem” jest nasycone, a także pojawiające się przebłyski nadziei.

Z. S. : Osobom, które miały sporadyczne kontakty z muzyką klasyczną może się wydawać, że Alfred Schnittke był Niemcem.

B. S. Ch. : Faktycznie, tak się może wydawać i w rodzinie ojca kompozytora można doszukiwać się korzeni niemieckich, ale Alfred Schnittke żył i działał w Związku Radzieckim, miał ogromne trudności z propagowaniem swojej muzyki i wykonywaniem własnych utworów. Otrzymywał bardzo dużo zamówień ze Stanów Zjednoczonych, gdzie wielokrotnie był zapraszany, ale nie otrzymywał zgody na wyjazdy poza granice Związku Radzieckiego. Pierwsze wykonanie „Requiem”, nie odbyło się pod tym tytułem, a jako muzyka do dramatu Schillera „Don Carlos”, wystawionego na deskach moskiewskiego teatru w 1975 roku. Producent sztuki zażyczył sobie, by sceneria przedstawiała kościół katolicki i to był pretekst do wykonania Requiem – kompozycji religijnej, a wiadomo, że w Związku Radzieckim nurt muzyki religijnej nie był oficjalnie aprobowany. Trzeba jeszcze dodać, że Alfred Schittke skomponował Requiem po śmierci matki i dlatego tyle w nim emocji żalu, smutku i przygnębienia. Nadzwyczajna jest w tym utworze Lacrimosa, chociaż Lacrimosy we wszystkich znanych mi Requiem są piękne, ale ta Lacrimosa jest inna i kojarzy mi się z wyrazem żałość. Trudno ująć to w słowach – trzeba po prostu posłuchać. Studenci mówili mi, że można posłuchać utworu na stronie wytwórni DUX , bo ta firma jest wydawcą płyty.

Z. S. : Alfred Schnittke był wielkim orędownikiem chóralnego śpiewu.

B. S. Ch. : Tak, Schnittke skomponował dużo utworów z przeznaczeniem dla chóru i wiele dużych dzieł wokalno - instrumentalnych w których chór odgrywa najważniejszą rolę. W będącym w kręgu naszych zainteresowań utworze mamy czternaście części, przy czym pierwsza i ostatnia część nazywają się tak samo – Requiem. To jest powtórzenie tej samej części, ale wiadomo, że inne emocje zawiera część I a zupełnie inne część finałowa.

Z. S. : Udało się Pani zaprosić do wykonania utworu także pięciu znakomitych solistów.

B. S. Ch. : Jestem szczęśliwa, że mogłam współpracować z takimi wspaniałymi śpiewakami. Sopranistka Katarzyna Oleś – Blacha – wspaniała wokalistka, niezwykle profesjonalna i cudowna, ciepła osoba. Monika Korybalska i Agnieszka Kuk – dwie sopranistki śpiewające także świetnie. Olga Maroszek – alt o przepięknej głębi, bardzo rzadko spotyka się głos o takiej barwie i Dominik Sutowicz – tenor, również znakomity. Wszystkim serdecznie dziękujemy za wielkie zaangażowanie, za serce i atmosferę w czasie nagrań. Nagrania trwały dokładnie 21 godzin. Soliści wprawdzie nie musieli przez cały czas być z nami, ale wszystkie partie śpiewali z towarzyszeniem chóru i Zespołu Instrumentalnego Filharmonii Podkarpackiej im. Artura Malawskiego w Rzeszowie. Jestem szczęśliwa, że mogłam pracować z tak znakomitymi muzykami nagrywając swoją pierwszą płytę.
Oprócz Requiem, na płycie są jeszcze trzy pieśni na chór mieszany, które Schnittke nazwał po angielsku „Three Sacred Songs”. Zastanawialiśmy się długo czy nazwać je pieśniami sakralnymi i zdecydowaliśmy, że wspólny tytuł będzie „Trzy pieśni religijne”. Te trzy utwory a cappella wydaje się, że są bardzo proste, utrzymane w stylistce rosyjskiej, prawosławnej, ale dla nas Polaków i naszych głosów jest to ogromne wyzwanie. Wprawdzie nasi mężczyźni nie posiadają takich basów jak Rosjanie, ale można powiedzieć, że nagranie jest dobre. Są to przepiękne trzy utwory , które nagraliśmy po raz pierwszy w dziejach fonografii. Kiedyś z prof. Grzegorzem Oliwą, szukając w różnych wydawnictwach pieśni Schnittke na chór znaleźliśmy te nuty i utwory znakomicie skomponowały się z Requiem.

Z. S. : W różnych tonacjach brązu utrzymana jest okładka płyty.

B. S. Ch. : To jest przepiękny obraz Zdzisława Beksińskiego, który znajduje się w Muzeum w Sanoku i firma Dux otrzymała zgodę na zamieszczenie miniaturowej jego kopii na okładce. Jest na tym obrazie wszystko o czym mówi Schnittke w Requiem. Na tle tych różnych odcieni brązu widzimy maleńkie światełko nadziei niesione przez człowieka. Pomimo smutku i żalu, którymi przepełnione jest Requiem, jest w tym utworze także chwila nadziei.
Chcę jeszcze podkreślić, że słuchając Requiem Alfreda Schnittke będą państwo zaskoczeni składem zespoły instrumentalnego, bo wśród instrumentów pojawiają się: gitara elektryczna, gitara basowa, ogromna sekcja perkusyjna - trzeba było zaangażować pięciu perkusistów, fortepian, organy, ale jest też trąbka. Po raz pierwszy spotkałam się z takim składem, a przygotowywałam chóry do wykonania wielu Requiem – skomponowanych w różnych epokach muzycznych.

Z. S. : Nagrania zostały zarejestrowane w Sali Filharmonii Podkarpackiej.

B. S. Ch. : Sala w naszej Filharmonii jest idealna do nagrań. Jest bardzo dobra akustyka i duża scena, co też było ważne, ponieważ uczestniczył w nagraniu bardzo duży chór, złożony z wszystkich studentów Edukacji Artystycznej i Wydziału Instrumentalnego. Ten utwór wymaga potęgi brzmienia, bo jak już wspomniałam, w kilku fragmentach potrzebny jest 12-głosowy chór.

Z. S.: Dużo jest nagrań Requiem Alfreda Schnittke?

B. S. Ch. : Znalazłam trzy nagrania, nie jestem pewna, ale nasze jest chyba czwarte i jest to pierwsze polskie utrwalenie tego utworu. Przygotowałam i nagrałam tę płytę z myślą o habilitacji do której się przygotowuję i mam nadzieję, że ocena naszej pracy będzie dobra. Bardzo dziękuję wszystkim artystom uczestniczącym w nagraniu, Dyrekcji Filharmonii Podkarpackiej i firmie Dux w której pracują wspaniali profesjonaliści.

Z. S. : Polecamy Państwa uwadze „jeszcze ciepłą” płytę, która ukazała się kilkanaście dni temu. Nagrania zrealizowano w Sali Koncertowej Filharmonii Podkarpackiej im. Artura Malawskiego w Rzeszowie od 14 do 16 marca 2017 r.
Z dr Bożeną Stasiowską – Chrobak rozmawiała Zofia Stopińska 14 czerwca 2017 r. Więcej na temat CD „Alfred Schnittke – Requiem” na tym blogu pod „Nowe płyty”.
Po wakacjach autorka obiecuje jeszcze jedną rozmowę z tą wspaniałą Artystką na temat pracy naukowo – dydaktycznej na Wydziale Muzyki UR, współpracy z Teatrem „Maska” w Rzeszowie i Filharmonią Podkarpacką.

Spotkanie z prof. Marią Korecką - Soszkowską

Niedawno polecałam Państwa uwadze nową płytę z muzyką Fryderyka Chopina w kreacjach prof. Marii Koreckiej – Soszkowskiej – wyśmienitej pianistki urodzonej na Podkarpaciu. Ponieważ jestem przez cały czas pod wrażeniem tych nagrań, poprosiłam wspaniałą pianistkę o spotkanie, aby porozmawiać nie tylko o najnowszym krążku, ale także o działalności artystycznej i pedagogicznej. W maju i czerwcu pani Profesor była bardzo zajęta, ale znalazło się jedno czerwcowe przedpołudnie i zostałam zaproszona do przytulnego, pełnego pamiątek mieszkania w Warszawie.

Zofia Stopińska : W czasie naszego krótkiego spotkania w Rzeszowie podczas IV Międzynarodowego Podkarpackiego Konkursu Chopinowskiego gratulowałam Pani, bo kilka dni wcześniej stałam się posiadaczką nowiuteńkiej świetnej płyty z utworami Fryderyka Chopina. Utrwalone zostały niepowtarzalne kreacje.

Maria Korecka – Soszkowska : Nagrałam 24 Preludia op. 28 Fryderyka Chopina oraz Andante spianato i Wielkiego Poloneza Es –dur op. 22 tegoż kompozytora. Nagranie Preludiów op. 28 to dla pianisty ogromne wyzwanie. Kiedyś, w czasie VII Konkursu Chopinowskiego, w którym brałam udział, można było grać 6 preludiów jako jeden utwór, natomiast  obecnie coraz częściej się spotyka nagrania, a także wykonania, wszystkich 24 Preludiów . To jest niezwykły cykl, stanowiący kalejdoskop emocji i nastrojów. Preludia należą do miniatur, ale w tym zestawieniu są bardzo zróżnicowane i bardzo trudne, do wykonania nawet dla doświadczonego pianisty. Potraktowałam te Preludia bardzo indywidualnie, nie sugerowałam się żadnymi nagraniami i kreacjami, które słyszałam, bo dla mnie sztuka jest wyrażeniem emocji. Moje emocje są związane – nie tylko, ale w dużej mierze z utworami Fryderyka Chopina.

Wychowałam się niedaleko Rzeszowa, bo w Strzyżowie nad Wisłokiem. Zaraz po wojnie w domach i na ulicach zamontowane były specjalne głośniki, w których słychać było program radiowy i często nadawane były utwory Fryderyka Chopina. Jako dziecko usłyszałam w takim trzeszczącym głośniku Balladę g-moll Chopina. Słuchając miałam nieprawdopodobne dreszcze - nigdy mi się już później nie zdarzyło w życiu i nie potrafię wyjaśnić, a nawet zrozumieć, na czym to poległa ta niezwykła emocja, może dlatego, że był to mój pierwszy kontakt z muzyką Chopina.  Dzisiaj ta Ballada g-moll, która w dzieciństwie zrobiła na mnie takie ogromne wrażenie, dlatego że jestem pedagogiem i słyszę ją setki razy w różnych wykonaniach młodych ludzi i często są one nie bardzo kompatybilne z tym, co powinno być w tej muzyce, robi mniejsze wrażenie. Wszystko zależy od tego, co człowiek z siebie daje. Muzyka wyraża emocje, których w zwykłym, normalnym życiu nie możemy okazać. To jest wyższy pułap. Wierzę w to, że są na tym świecie rzeczy, których nie widzimy i nie możemy ich zrozumieć. Może to jest złudzenie, ale mnie sztuka daje samopoczucie bycia artystą. Jednak nie zawsze się bywa artystą, są dni kiedy jest się  jedynie dobrym rzemieślnikiem. Kiedy wiem, że jestem artystką, to czuję, że unoszę się na inny poziom rzeczywistości. Uważam, że wówczas zaczyna się sztuka. Nie myślę wówczas o zapisie nutowym, nie czuję materii, a odczuwam jedynie nieprawdopodobne uduchowienie. Wielokrotnie słyszałam stwierdzenia, że sztuka jest blisko religii. Nie wiem czy dotyczy to sztuki współczesnej, ale tej romantycznej i z wcześniejszych okresów, to są jakieś związki z istotą wyższą. To jest piękne. Ponieważ ciągle jestem pełna energii i w dobrej formie, to staram się tak grać, żeby mieć tę wewnętrzną iluminację i czuję, że wówczas moja gra trafia do serc słuchaczy. Czasem widzę kątem oka jak ocierają łzy wzruszenia i utwierdzam się w przekonaniu, że dobrze gram.

   Wracając do nagrań zamieszczonych na mojej najnowszej płycie i Wielkiego Poloneza Es-dur – to jest najpiękniejszy z polonezów w stylu brillante napisanych przez Chopina, pełen fantazji, wigoru i przede wszystkim polski. Grający musi te cechy, a przede wszystkim polskość, tego utworu, podkreślić. Poprzedzające Wielkiego Poloneza Es –dur, wypływające z ciszy Andante spianato, jest także niezwykłej urody. Tylko Chopin mógł coś tak pięknego napisać. Tyle mogę powiedzieć o utworach zamieszczonych na płycie – reszta należy do odbiorców, którzy zechcą posłuchać tej płyty.

Z. S. : Ile płyt z muzyka Fryderyka Chopina Pani nagrała?

M. K. S. : Nagrałam w sumie sześć płyt wyłącznie z utworami Chopina, jeszcze dla Polskich Nagrań utrwaliłam płytę z utworami muzyki polskiej – Szymanowski, Zarębski, Chopin. Nagrałam też jako pierwsza całą płytę z utworami Zarębskiego, która bardzo się podobała, ale było to jeszcze w czasach PRL-u i nie było żadnych możliwości na dystrybucję  tego krążka w krajach Zachodniej Europy. Dzisiaj jest zupełnie inaczej, ale możliwości są często tylko pozornie większe. Każdy może stawać do dowolnego konkursu, uczestniczyć w kursach i różnych warsztatach na całym świecie, na własny koszt nagrać płytę, ale opieką są objęte – może po Konkursie Chopinowskim jedna czy dwie osoby – a gdzie jest całe środowisko. Jest wiele niesprawiedliwości, bo utarło się, że jeżeli ktoś nie zrobi wielkiej kariery do 25. roku życia, to może się „kłaść do grobu”. Bo jak się nie ma możliwości rozwoju artystycznego, to tak jakby położyć się do grobu, a przecież każdy człowiek, każdy artysta inaczej się rozwija. Mamy wiele przykładów wspaniałych sławnych muzyków, którzy zaczęli grać tak dobrze, że poruszali i wyzwalali emocje u odbiorców dopiero w późniejszym wieku. Rozwój artysty to bardzo złożony proces.

Z. S. : Uwielbia Pani Chopina, ale utwory tego genialnego twórcy stanowią niewielką część w Pani repertuarze.

M. K. S. : Uwielbiam dzieła Fryderyka Chopina, ale bardzo cenię także utwory wielu innych kompozytorów – na przykład dla mnie muzyka Schuberta jest także wzniosła i można się w niej „zatracić”. Bardzo lubię grać utwory Schumanna, Bacha, Beethovena i wielu innych kompozytorów, ale nowoczesne, eksperymentalne utwory raczej do mnie nie przemawiają. Myślę, że są to formy przejściowe. Jest kilku współczesnych  polskich kompozytorów, którzy w poszukiwaniu własnego stylu sięgnęli po melodie dawnych polskich pieśni religijnych – dobrym przykładem może być pieśń „Święty Boże” – ile razy ją słyszymy, czujemy dreszcz emocji. Uważam, że muzyka, która sięga do korzeni ludowych czy religijnych przetrwa, oprze się wszystkim zawirowaniom historycznym czy czasowym i pozostanie zawsze wielką sztuką.

Z. S. : Powiedziała Pani, że muzyka Chopina zafascynowała Panią w czasach dzieciństwa, kiedy usłyszała Pani Balladę g-moll w głośniku wszechobecnej wówczas radiofonii przewodowej. Nie był to chyba pierwszy kontakt z muzyką klasyczną?

M. K. S. : Zaczęłam grać, jak miałam 5 lat i była to zasługa mojej mamy. Mam słuch absolutny . Mama wspominała wielokrotnie, że jako malutka dziewczynka śpiewałam w kościele wszystkie intonowane przez organistę pieśni bardzo czysto. Muzyka wkrótce stała się miłością mojego życia i postanowiłam zostać muzykiem. Obrałam piękną drogę, postanowiłam zostać pianistką, ale to trudna droga. Wczoraj po koncercie podeszła do mnie pani i zapytała jak długo ćwiczę. Zgodnie z prawdą powiedziałam, że nie tak dużo jak kiedyś w czasie studiów, ale cztery lub trzy godziny muszę spędzić codziennie przy fortepianie. Trzy godziny to jest minimum. Fortepian jest bardzo zazdrosny i nie uznaje żadnych wymówek. Mówiłam już, że zaczęłam grać dzięki mamie. Jako dziecko uczęszczałam na lekcje fortepianu do pani Władysławy Durskiej, a później do pani Janiny Stojałowskiej. Później przenieśliśmy się do Krakowa, ale jeszcze wcześniej ucząc się w Rzeszowie, uczestniczyłam w Krakowie w konkursie mozartowskim i zauważył mnie prof. Henryk Sztompka. Ten wybitny artysta przyjął mnie do siebie i uczył mnie fortepianu w średniej szkole muzycznej oraz przez trzy pierwsze lata studiów ( do śmierci). Pamiętam jak rozmawiając z moim ojcem powiedział : „Czy pan zdaje sobie sprawę, że jeżeli córka ma zostać profesjonalną pianistką, to pan ją oddaje do klasztoru?”. Nie czułam się jak w klasztorze, ale muzyce trzeba się całkowicie poświęcić. Profesor Sztompka zawsze powtarzał swoim studentom – „…muzyka jest w technice, ale nie polega ta technika na szybkim przebieraniu palcami, tylko w technice wydobycia z fortepianu właściwego dźwięku o odpowiedniej kolorystyce. To jest podstawa”. Pracowałam nad tym całe życie. Nie zawsze mi to wychodziło. Pamiętam, jak byłam na studiach w Wiedniu u prof. Dietera Webera, który był znakomitym znawcą techniki pianistycznej i też wiele od niego się nauczyłam. Od każdego mojego pedagoga wiele się nauczyłam, ale także dużo pracowałam sama. Kiedy sama zaczęłam uczyć, najwięcej uwagi poświęcałam w pracy ze studentami właśnie technice. W zależności od talentu i wytrwałości - nie wszyscy moi wychowankowie są wybitnymi pianistami, ale wszyscy dobrze grają na fortepianie – pracują w szkołach i na uczelniach, koncertują kameralnie, a część także solowo. Studentkom , które trafiają do mojej klasy zawsze powtarzam, że muszą tak pracować nad techniką, aby później, kiedy wyjdą za mąż i będą miały rodziny, starczyło im na ćwiczenie trzy lub cztery godziny dziennie. Nie można  spędzać przy fortepianie ośmiu, dziesięciu, czy więcej godzin codziennie. To jest niemożliwe, a ponadto człowiek sztuki musi także zbierać doświadczenia świata zewnętrznego – musi mieć czas na interesowanie się poezją, literaturą, malarstwem i wszystkim, co go otacza, bo inaczej będzie tylko wystukiwał nuty na fortepianie, a to nie jest sztuka.

Z. S. : Działalność koncertową rozpoczęła Pani w 1962 roku. Występowała Pani z większością orkiestr filharmonicznych działających w Polsce, a także za granicą mi.in. w Niemczech, Rumunii, Turcji, na Ukrainie i Kubie. Brała Pani udział w licznych festiwalach w Polsce oraz poza granicami: Brno, Mariańskie Łaźnie, Gandawa, Ankara, Druskienniki, Brześć, Visaginas – wykonując bardzo różnorodny repertuar, często była to muzyka bliska naszym czasom.

M. K. S. : Grałam często nawet utwory kompozytorów żyjących. Wykonywałam dużo dzieł Prokofiewa, Szostakowicza, a także twórców hiszpańskich.

Z. S. : W 1978 roku zdobyła Pani w Santiago de Compostella – Premio Jose Miguel Ruiz Morales, jedyną nagrodę przyznawaną za najlepszą interpretację muzyki hiszpańskiej w czasie miesięcznego Międzynarodowego Festiwalu.

M. K. S. : Tak, kiedyś „podróżowałam tą muzyką”. Poznałam dobrze iberyjską muzykę ludową i tańce tego regionu, ale wiele zawdzięczam także swojej intuicji. Pierwszy raz pojechałam do Hiszpanii do Santiago de Compostella. Tam jest festiwal, kurs i konkurs, i trwa ta impreza cały miesiąc. Wówczas profesor hiszpański  powiedział, że czuję hiszpańską muzykę lepiej niż Hiszpanie. Może nawet nie powinnam tego mówić, ale mam pewien rodzaj intuicji i temperamentu, który pozwala mi bardzo szybko poczuć pewne istotne niuanse – intuicyjnie. Moje przygoda z muzyką hiszpańską rozpoczęła się od Suity hiszpańskiej – Isaaca Albeniza. Grałam ją w całości w podczas  moich występów organizowanych przez Warszawskie Towarzystwo Muzyczne w Pomarańczarni w Łazienkach. Grało się tam przez cały tydzień – od poniedziałku do niedzieli i nie były to łatwe warunki, bo fortepian nie najlepszy, a akustyka pałacowa także nie sprzyjała. Trzeba było przygotować program dla szerokiego grona publiczności. Do ”Suity hiszpańskiej” dodałam kilka innych utworów muzyki iberyjskiej – m.in. „Noce w ogrodach Hiszpanii’ – Manuella de Falli. I tak to się zaczęło.  Drugi cykl składał się z utworów Piotra Czajkowskiego – grałam na przykład „Cztery pory roku”.  Później opracowałam recitale złożone z utworów: Beethovena, Schumanna i dużo muzyki polskiej zawsze grałam, bo uważam, że muzyka polska poza Chopinem i Szymanowskim jest mało znana. Znakomite utwory Ignacego Jana Paderewskiego są także niedocenione. Wiadomo, że Fryderyk Chopin był geniuszem, ale w tym samym czasie było kilku bardzo dobrych kompozytorów, których „przykryła” sława Chopina, a teraz coraz częściej wykonuje się ich utwory. Komponowały także kobiety, które tworzyły utwory nieco lżejsze, bardziej salonowe , ale piękne utwory. Jak się tylko chce, to można wiele ciekawych polskich utworów odnaleźć i grać.

Z. S. : Bardzo długo poświęcała się Pani wyłącznie karierze solowej i dopiero po latach zdecydowała się Pani na pracę pedagogiczną.

M. K. S. : Faktycznie ale ja zawsze się czułam przede wszystkim pianistką, która ma się spełniać na estradzie i to było założenie mojego życia. Ponadto jestem człowiekiem o ogromnym poczuciu wolności i nie wiem, czy bym się dobrze czuła w roli asystenta, bo rozpoczynając pracę pedagogiczną od razu miałam swoją klasę. Wielu koncertujących muzyków zaczyna uczyć ze względu na uwarunkowania rodzinne, inni chcą mieć bezpieczeństwo finansowe w postaci etatu. Wiele rzeczy od nas w życiu zależy, ale także jest wiele sytuacji, które są „gdzieś tam” zapisane dla nas. Głęboko wierzę w przeznaczenie, nie ulegam depresjom pomimo różnych trudnych sytuacji, które miałam w życiu, bo każdy je ma. Dziękuję Bogu za każdy dzień i myślę, że sobie szczęśliwie do końca wyznaczonej tam gdzieś w górze drogi dożyję i dogram.

Z. S. : Należy podkreślić, że zdążyła Pani wykształcić wielu pianistów.

M. K. S. : Ostatnio policzyłam, że już trzydzieści osób pod moim kierunkiem ukończyło studia pianistyczne. Było kilku doktorantów, a kilku czeka na przewód doktorski. To sporo, bo przecież rozpoczęłam pracę pedagogiczną już pod czterdziestce.

Z. S. : Czy praca pedagogiczna od początku dawała Pani satysfakcję? Lubi Pani uczyć?

M. K. S. : Rozpoczynałam pracę pedagogiczną w Turcji, w Ankarze. Bardzo lubiłam swoich studentów i oni także na każdym kroku okazywali mi swoją wdzięczność. W pewnym momencie pomyślałam sobie – dlaczego ja tylko w Turcji uczę, dlaczego ja tego co już dobrze wiem, nie przekazuję Polakom.

Dowiedziałam się, że potrzebują doświadczonego pedagoga w Akademii Muzycznej Grażyny i Kiejstuta Bacewiczów w Łodzi. Wróciłam z Ankary, zatrudniłam się w Łodzi i do dzisiaj tam pracuję.

Z. S. : Będąc profesorem zwyczajnym Akademii Muzycznej w Łodzi, często jest Pani zapraszana, aby oceniać  innych w charakterze jurora ważnych konkursów. To zupełnie inna, bardzo trudna  i odpowiedzialna praca.

M. K. S. : Ocenianie jest bardzo trudne. Jak zaczęłam samodzielną pracę pedagogiczną, kiedy trzeba być skupionym i pewnym swoich racji, a na początku odczuwałam niepokój wystawiając oceny, czy są one sprawiedliwe, bo nikogo nie chciałam w życiu skrzywdzić, zwłaszcza w tak delikatnej materii jaką jest pianistyka. Dzisiaj natomiast wystarczy mi kilka dźwięków i już wiem, co grająca osoba potrafi. Pomaga mi wielkie doświadczenie. Na konkursach chopinowskich nie mam problemów, bo doskonale znam wszystkie utwory i kiedyś sama je grałam. Osoba która sama nie gra, nie jest w stanie ocenić, bo nie słyszy każdej nuty, każdego pedału. Musi się mieć ogromne doświadczenie własne. Trzeba także rozpoznać, kiedy ktoś jest bardzo utalentowany, ale ma wielką tremę, która rzutuje na ogólny wynik. Nie można takiej osoby skreślić od razu. Ma pani świętą rację – zasiadanie w jury konkursów jest zadaniem bardzo trudnym i szalenie odpowiedzialnym. Jeżeli się ma przekonanie moralne, że w życiu liczy się przede wszystkim to, żeby człowiek mógł spojrzeć w lustro i nie brzydzić się sobą – decydować się powinny na ocenianie innych tylko takie osoby, które w to wierzą.  Jest jeszcze wiele innych warunków. Nie powinni być zapraszani do oceniania ciągle ci sami pedagodzy. W konkursie nie powinni brać udziału uczniowie osób, które oceniają. Problemów jest dużo. Wszystko powinno być ustawowo rozwiązane. Uważam, że na poziomie podstawowych i średnich szkół muzycznych jest sprawiedliwie. Im wyżej, tym więcej problemów, bo w grę wchodzą wielkie kariery i wielkie pieniądze. A ja już jestem w tym wieku, że postanowiłam sobie mówić tylko prawdę i nie muszę się nikogo bać. Najważniejsze, co osiągnęłam w życiu, to moja wewnętrzna wolność. Gdybym drugi raz żyła, to chciałabym być jeszcze lepszą pianistką.

Z panią prof. Marią Korecką – Soszkowską rozmawiała Zofia Stopińska  6 czerwca 2017 roku w Warszawie

Subskrybuj to źródło RSS