wywiady

"A kto się odda w radość" z podkarpackimi chórami na filharmonicznej scenie. Spotkanie z chórmistrzem Grzegorzem Oliwą.

       Tuż przed świętami Bożego Narodzenia, a dokładnie 20 grudnia 2023 roku, Filharmonia Podkarpacka zaprasza na wyjątkowy koncert. Wieczór w całości wypełni oratorium „A kto się odda w radość” autorstwa Włodzimierza Korcza do tekstu Ernesta Brylla, oparte na polskiej tradycji pisania kolęd i pastorałek.
       To dzieło cieszy się ogromnym powodzeniem i kiedyś było już dwukrotnie wykonywane w Rzeszowie. Także tym razem z pewnością wprowadzi publiczność w świąteczny czas.
Orkiestrą Symfoniczną Filharmonii Podkarpackiej i połączonymi podkarpackimi chórami dyrygować będzie Rafał Jacek Delekta. Partie solowe wykonają: Alicja Majewska, Olga Bończyk, Łukasz Zagrobelny, Andrzej Lampert i Andrzej Ferenc.

Z pewnością imponująco zabrzmi podczas tego wieczoru bardzo liczny chór. O przygotowaniach chórów z Podkarpacia do tego koncertu oraz o pracy z chórami nad różnorodnym repertuarem rozmawiam z prof. dr hab. Grzegorzem Oliwą, dyrygentem i pedagogiem.
        - Bardzo się cieszymy na to wspólne spotkanie, a wystąpią Strzyżowski Chór Kameralny, Chór Mieszany „Akord” Związku Nauczycielstwa Polskiego i Samorządowego Centrum Kultury w Mielcu i Podkarpacki Chór Męski. Kompozytor powierzył także partie chórowi dziecięcemu i chociaż w partyturze pan Włodzimierz Korcz używa określenia: „scholka”, w tym wykonaniu weźmie udział 70-ciu uczniów szkół muzycznych z Błażowej, Jeżowego, Ropczyc, Rymanowa i Strzyżowa. W tych przygotowaniach pomagają mi koleżanki prowadzące chóry w tych szkołach – pani Agnieszka Tomaszek i pani Katarzyna Sobas.
        Idea łączenia chórów dorosłych i dziecięcych zawiera także element edukacyjny. Dla uczniów szkół muzycznych I stopnia z odległych miejscowości, obecność na scenie Filharmonii Podkarpackiej i występ ze znanymi solistami, z chórem złożonym z dorosłych osób i z profesjonalną orkiestrą pod batutą znakomitego dyrygenta, będzie na pewno wielkim przeżyciem. Mam nadzieję, że część z nich wróci na sceny filharmoniczne jako profesjonalni, zawodowi muzycy.

Założony i prowadzony przez pana Strzyżowski Chór Kameralny współpracuje z panem Włodzimierzem Korczem i panią Alicją Majewską.
        - Wiele utworów zostało skomponowanych lub opracowanych z udziałem Strzyżowskiego Chóru Kameralnego, ale w mniejszej obsadzie instrumentalnej, bo z udziałem Warsaw String Quartet i wtedy kameralny skład naszego chóru się sprawdza. Natomiast podczas wykonania wielkich dzieł wokalno-instrumentalnych, jak Oratorium „A kto się odda w radość”, czy powstałego nie tak dawno Oratorium „Kazimierz Pułaski” z udziałem większej obsady instrumentalnej, skład Strzyżowskiego Chóru Kameralnego byłby niewystarczający. Mając przyjemność prowadzenia także Chóru „Akord” z Mielca i Podkarpackiego Chóru Męskiego, mogę połączyć te zespoły, co daje mi ogromny komfort w pracy, bo mam wtedy do dyspozycji 70-cioosobowy chór mieszany, który już dobrze brzmi z orkiestrą symfoniczną.
        Nasza współpraca z panem Włodzimierzem Korczem rozpoczęła się już prawie 20 lat temu, bo w 2005 roku w Rzeszowie, wspólnym wykonaniem Oratorium „Woła nas Pan” z okazji Święta Paniagi (obecnie ulicy 3-Maja), a potem zostaliśmy zaproszeni do wykonania kolejnych koncertów i nagrań płytowych – tych wydarzeń było wiele - m.in. kolęd, z okazji okrągłych 31 lat współpracy Włodzimierza i Alicji, pieśni sakralnych…
        W ostatnich latach starałem się zainspirować kompozytora historycznymi wydarzeniami na Podkarpaciu, m.in. obecnością Konfederatów barskich i Kazimierza Pułaskiego na ziemi podkarpackiej, a także dwa lata temu powstała i wkrótce została nagrana Kantata „Równanie serca”, czyli opowieść muzyczna o Julianie Przybosiu, przypominająca związki wybitnego poety z Gwoźnicą niedaleko Strzyżowa.
       Mamy ogromny wspólny repertuar, który tworzył się przez lata naszej współpracy. Nawet utwory zamieszczone na najnowszej płycie Alicji Majewskiej, skomponowane przez Włodzimierza Korcza do tekstów Artura Andrusa, a wydanej przez firmę Sony, mamy także w repertuarze. Jak tylko jest możliwość dołączenia do koncertów w wykonaniu Alicji, Włodzimierza i kwartetu, to z przyjemnością to robimy.

Zarówno Strzyżowski Chór Kameralny, Chór „Akord” z Mielca, jak i Podkarpacki Chór Męski mają w repertuarze dużo bardzo różnorodnych utworów.
        - Dla mnie jest bardzo istotną rzeczą, żeby nie ograniczać się do wąskiego spektrum utworów czy stylistyki. Dla chórzystów-amatorów ważne jest, by popróbować różnej muzyki – od dawnej (ostatnio z Podkarpackim Chórem Męskim sięgaliśmy po chorał gregoriański, bo tego wymagało uczestnictwo w konkursie), po muzykę klasyczną, romantyczną czy współczesną. To bardzo nas rozwija i sprawia wszystkim wielką przyjemność.

Oratorium „A kto się odda w radość”, które zostanie wykonane 20 grudnia w Filharmonii Podkarpackiej, będzie dla Was początkiem bardzo przyjemnego, ale jednocześnie intensywnego czasu koncertów.
        - Najbliższe tygodnie mogą być dla nas intensywne i ciekawe. Za nami bardzo trudny okres pandemii, który szczęśliwie zakończyliśmy, nagrywając różne utwory i publikując je w Internecie. Spotykaliśmy się w takich warunkach, w jakich to było możliwe. Ostatni rok związany także z nagraniami był intensywny, a w następnym roku świętować będziemy 30-lecie Strzyżowskiego Chóru Kameralnego i 10-lecie istnienia Podkarpackiego Chóru Męskiego. Mamy pewne plany z tym związane. Chcemy pokazać różnorodny dorobek obu zespołów. Pewnie wykonamy kilka koncertów obu zespołów z ciekawym programem, łączącym brzmienie chóru mieszanego i chóru męskiego.

Od lat obserwuję i podziwiam Pana talent, wytrwałość oraz pracowitość. Chyba codziennie po zajęciach w Instytucie Muzyki UR lub w Szkole Muzycznej I stopnia w Strzyżowie ma Pan zaplanowaną próbę z chórem.
        - To prawda. Chyba nie ma takiego dnia, żeby po zajęciach dydaktycznych coś się nie działo. Prowadzenie trzech wymienionych już zespołów amatorskich i jeszcze Chóru Państwowej Szkoły Muzycznej I stopnia w Strzyżowie, czy Chóru Gospel w Instytucie Muzyki UR, zajmuje mi mnóstwo czasu. Każdy z tych zespołów wymaga dużej uwagi i regularnych prób z każdym chórem, muszę znaleźć czas na przygotowanie materiałów nutowych dla każdego zespołu.
        Przygotowane utwory powinny sprawiać przyjemność zarówno wykonawcom, jak i słuchaczom. Mam możliwość współpracy z dziećmi szkoły muzycznej I stopnia, ze studentami, a także z osobami dorosłymi. Często późnym wieczorem jestem zmęczony, ale ta praca daje mi mnóstwo satysfakcji.

Urodził się Pan w Rzeszowie i był Pan uczniem Zespołu Szkół Muzycznych nr 1 w tym mieście. Czy rozpoczynając naukę w tej szkole marzył Pan o dyrygowaniu?
        - Trafiłem do tej szkoły i przez sześć lat uczyłem się grać na akordeonie. W klasie akordeonu uczyli się tak znakomici koledzy, jak Grzesio Stopa, Piotrek Widlarz i kilku innych, którzy tak „wymiatali” na akordeonie, że nie wystarczało mi determinacji i siły na konkurowanie z nimi, i pozostanie koncertującym akordeonistą. Chyba dobrze się stało.
        Ponadto powstał w Strzyżowie niewielki zespół wokalny. Początkowo były to śpiewy Taizé – dwu lub trzy głosowe. Od dziecka śpiew był obecny w moim życiu. Pełniąc posługę ministranta śpiewałem psalmy responsoryjne. Moi rodzice mają dobry słuch muzyczny i świetnie śpiewają . To także miało wpływ na to, że zostałem chórmistrzem.
        Cieszę się, że współpracuję z ludźmi, którzy ten najbardziej naturalny instrument, którym jest ich głos, potrafią pielęgnować i rozwijać, a nie muszę być zamknięty w czterech ścianach i ćwiczyć trzymając akordeon na kolanach, i tylko z nim dzielić swą wrażliwość muzyczną.

Prowadzony przez Pana zespół „Fiat Singers” miło wspominam i pamiętam o Waszych sukcesach.
        - Ja także pamiętam, jak pierwszy raz spotkaliśmy się podczas Przeglądu Zespołów Oazowych w Stalowej Woli, byliśmy wtedy bardzo młodymi wykonawcami, a potem podczas wielu innych koncertów. Trwająca chyba 10 lat działalność tego zespołu była bardzo dynamiczna i pod koniec byliśmy jedną z wiodących grup wokalnych w Polsce i z reguły przyznawano nam Grand Prix albo I miejsce w festiwalach pieśni lub piosenki religijnej, a pod koniec działalności nagraliśmy płytę „Radość brzmienia”. To był dobry czas i wspominamy go bardzo serdecznie.

Cały czas pracował Pan też nad rozwijaniem własnych umiejętności. W Instytucie Muzyki Uniwersytetu Rzeszowskiego pracuje Pan na stanowisku profesora.
        - Działalność artystyczną łączę z działalnością naukową – prowadzę wykłady, piszę referaty… To się wszystko łączyło – najpierw prowadziłem zespół „Fiat Singers”, a potem Strzyżowski Chór Kameralny. Współpracowałem także z lokalnym zespołami instrumentalnymi – Rzeszowską Orkiestrą Kameralną, z którą nagrałem dwie płyty z utworami znajdującymi się w zbiorach biblioteki Muzeum-Zamku w Łańcucie - „Muzykalia łańcuckie”.
        Mając odpowiedni dorobek artystyczny mogłem kolejne stopnie awansu naukowego realizować – doktorat, habilitacja, a później także tytuł profesora. To było możliwe dzięki współpracy z chórami i zespołami instrumentalnymi.

Prowadząc zespoły trzeba także stworzyć i pielęgnować dobrą atmosferę. Taką, żeby się chciało przyjeżdżać na próby z tak odległych miejscowości, jak Gorlice, Krosno Mielec… Tak jest w Podkarpackim Chórze Męskim.
        - Część z nich wyniosła tę pasję jeszcze z Chóru Męskiego Uniwersytetu Jagiellońskiego. To jest naszą wspólną rolą, bo dyrygent może kreować i stwarzać dobrą atmosferę, ale sam nie jest w stanie. To polega na wzajemnym zrozumieniu, wzajemnym szacunku i każdy z członków zespołu wpływa na atmosferę i sympatyczność spotkań. Brak serdecznych relacji pomiędzy członkami zespołu wpływa negatywnie na pracę i może nawet dojść do sytuacji, że zespół się rozpada.

Wielką motywacją do pracy są koncerty.
        - Jednym z podstawowych elementów, które dyrygent powinien postawić przed zespołem rozpoczynając z nim pracę, jest cel. Po co się spotykamy, co przygotowujemy i kiedy mamy to wykonać. Samo ćwiczenia na bliżej nieokreślony koncert absolutnie nie motywuje zespołu. Powinien być jasno postawiony cel, realny i nieodległy, aby zespół wiedział, do czego dąży. Taka sytuacja bardzo motywuje zespół do pracy.

Proszę jeszcze powiedzieć, jak Pan to wszystko robi – jest Pan dyrektorem Państwowej Szkoły Muzycznej I stopnia w Strzyżowie, prowadzi Pan zajęcia w tej szkole, pracuje Pan w Instytucie Muzyki UR, wymieniliśmy już chóry, a do tego jeszcze są koncerty i trzeba trochę czasu znaleźć dla rodziny.
        - Nie odpowiem pani wprost. Jak większość moich kolegów i koleżanek łączyliśmy dwie szkoły – w moim przypadku ognisko muzyczne i szkołę podstawową, ale oprócz tego były zbiórki ministrantów, później harcerstwo, treningi. Większość z nas miała sporo zainteresowań i tak już zostało. Potrafiłem wszystko połączyć i chyba nie ma napisanej recepty.
        Ważna jest umiejętność dobrego zarządzania czasem. Nie zawsze wszystko układa się świetnie. Człowiek sam nie jest w stanie wszystkiego, jak to mówi młodzież, „ogarnąć”, ale jeśli obok znajdą się życzliwi ludzie, którzy rozumieją, w którym kierunku podążamy i co chcemy zrobić... Jeśli można tym osobom zaufać i część zadań im powierzyć, i być pewnym, że świetnie to zrobią - wiele czynników składa się na sukces i chęć kolejnego wspólnego projektu.

Najbliższy koncert z udziałem Pana chórów odbędzie się 20 grudnia 2023 roku w Filharmonii Podkarpackiej i z pewnością zgromadzi komplet publiczności.
        - Spotkamy się w Filharmonii, a później podczas Świąt Bożego Narodzenia będziemy uczestniczyć w oprawie mszy świętych i prawdopodobnie pierwszy jubileuszowy koncert odbędzie się 21 stycznia 2024 roku z udziałem Strzyżowskiego Chóru Kameralnego i Podkarpackiego Chóru Męskiego. Planujemy też udział małego zespołu instrumentalnego, bo chcemy wrócić do swoich projektów, a mianowicie wykonania tang, a także piosenek lwowskich z Podkarpackim Chórem Męskim.

Ponieważ jubileusz obchodzi się przez cały rok, stąd na pewno okazji do spotkań będzie wiele. Bardzo dziękuję za rozmowę.
        - Ja również bardzo dziękuję.

                                                                                                                                                                                                                                                                                         Zofia Stopińska

Piotr Moss - "Zamówienie otwiera mi nowe horyzonty"

      Z pewnością wielu melomanów na długo zachowa w pamięci spędzony 8 grudnia 2023 roku wieczór w Filharmonii Podkarpackiej. Wykonawcami koncertu byli: Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Podkarpackiej pod batutą Tomasza Bugaja, Chór Instytutu Muzyki Uniwersytetu Rzeszowskiego przygotowany przez Bożenę Stasiowską-Chrobak oraz soliści Ilona Krzywicka – sopran i Mariusz Godlewski – baryton.
       Na program złożyły się dwa obszerne, wyjątkowej urody utwory: Symfonia d-moll, najbardziej znane dzieło orkiestrowe XIX-wiecznego kompozytora Césara Francka oraz Te Deum na sopran, baryton, chór mieszany i orkiestrę. Drugi utwór napisał na zamówienie Filharmonii Podkarpackiej wybitny polski kompozytor Piotr Moss i 8 grudnia odbyło się jego prawykonanie.
       Licznie zgromadzona publiczność gorąco oklaskiwała naszych filharmoników i dyrygenta Tomasza Bugaja po wykonaniu Symfonii d-moll C. Francka. Wszyscy zachwyceni byli także Te Deum. Po zakończeniu utworu na scenę zostali zaproszeni kompozytor Piotr Moss i Bożena Stasiowska-Chrobak. Długą owacją publiczność dziękowała kompozytorowi i wszystkim wykonawcom za wspaniałe dzieło.
       Bardzo się cieszę, że zgodził się na spotkanie twórca Te Deum pan Piotr Moss i mogę Państwa zaprosić do przeczytania zarejestrowanej rozmowy.

Spotykamy się w Rzeszowie, tuż przed prawykonaniem Pana Te Deum, skomponowanego na zamówienie Filharmonii Podkarpackiej. Ciekawi jesteśmy, jak ten utwór powstał.
        - Zamówienie otwiera mi nowe horyzonty. Można powiedzieć, że jestem kompozytorem „zamówieniowym”. Rzadko piszę z tzw. wewnętrznej potrzeby. Jednym takich utworów, który powstał już parę lat temu, bo na moje 60 urodziny, był IV Kwartet „Chagall”.
        Komponowanie na zamówienie jest wynikiem pewnej praktyczności, bo utwór napisany na orkiestrę i solistów „sobie a muzom” trudno wykonać, natomiast jak jest zamówienie od poważnych instytucji jak filharmonie czy opery, jest gwarancja, że utwór zostanie wykonany. W przypadku zamówień prywatnych muzyków trudno mówić o 100-procentowej pewności. Nie podejrzewam muzyków zamawiających utwory o złą wolę, ale czasami trudno im zamówiony utwór uplasować – szczególnie jeśli chodzi o muzykę kameralną, bo ten gatunek nie ma w Polsce takiego miejsca, jakie powinien moim zdaniem mieć.

Te Deum zostało zamówione przez Filharmonię Podkarpacką z innej okazji.
        - Tak, na 65-lecie powstania Orkiestry Filharmonii Podkarpackiej, która działała wcześniej pod innymi nazwami, ale pandemia przeszkodziła nam w zrealizowaniu jubileuszowego koncertu.
Może nawet dobrze się stało, bo moje Te Deum jest utworem bardzo mistycznym, dalekim od radosnej idei,, którą można mieć wypowiadając słowa Te Deum laudamus (Ciebie Boże wysławiamy).
        Te Deum zawsze było zamawiane dla uświetnienia takich podniosłych uroczystości, jak koronacje, ważne uroczystości kościelne… Natomiast moje Te Deum jest bardziej refleksyjne, bardziej poetyckie, bardziej „idzie” kompozytor tutaj za pewną tajemnicą tego tekstu i dopiero na końcu mówię o nadziei używam słów, które nie kończą hymnu w jego oryginalnej postaci.
Bardzo to powierzchowna analiza utworu, niemniej mówi o tym, jak ja – jako dziś żyjący kompozytor (a żyję w świecie trudnym i bolesnym), to Te Deum widzę.
Widzę je przez pryzmat pewnego smutku nas wszystkich, smutku, który coraz bardziej nas ogarnia i jak w tym smutku chwalić Boga, jak mu składać podziękowanie…
        Zawsze sobie zadaję to pytanie w religijnym nurcie mojej twórczości. Zawsze wolę wychodzić z pozycji człowieka, który ma w sobie dużo pokory niż człowieka powierzchownego, zadowolonego z siebie i wykrzykującego hasła „Chwalę Boga”.

Utwór jest jednoczęściowy, ale można go podzielić na człony.
        - Jest to utwór napisany na solistów, chór i orkiestrę. Są przewidziane interludia orkiestrowe. Nie chcę wchodzić w szczegóły mojej pracy twórczej, zostawmy to muzykologom, ale sam czytając tekst starochrześcijańskiego hymnu, podzieliłem go na pewne części i potrzebowałem tych interludiów.
Są one wprowadzane powtórzeniem pierwszej strofy wiersza – Te Deum Domine, śpiewanej przez chór.

To jest prawykonanie. Wszyscy wykonawcy otrzymali nuty, ale nie mogli posłuchać nagrania. Czy dobrze odczytali Pana intencje?
        - Mamy do czynienia z solistami wysokiej klasy, a ja potrafię zapisać w nutach to, co chcę. Doskonale odczytali to, co jest zapisane, są znakomicie przygotowani i zostało to połączone z koncepcją dyrygenta pana Tomasza Bugaja. Wszystko po to, aby osiągnąć najlepsze rezultaty.

Bardzo dobrze przygotowany jest także do prawykonania Te Deum Chór Instytutu Muzyki Uniwersytetu Rzeszowskiego. Nie jest to łatwa muzyka.
        - Na szczęście wszystkie głosy są dublowane przez orkiestrę i jakąś podporę można znaleźć. Chcę powiedzieć, że kontakt z tym chórem bardzo mnie wzrusza, bo to są młodzi, świetnie przygotowani przez panią Bożenę Stasiowską-Chrobak wykonawcy. Mają piękne głosy, śpiewają bardzo czysto, a wzruszyłem się, jak spojrzałem na ten chór i przypomniałem sobie, że kiedyś śpiewałem też w takim chórze działającym w ramach Państwowej Wyższej Szkoły Muzycznej w Warszawie.
        O Orkiestrze Filharmonii Podkarpackiej rozmawiałem z panem dyrektorem Tomaszem Bugajem, który bardzo dawno nie dyrygował w Rzeszowie. Dyrektor Bugaj jest zachwycony orkiestrą – jej wspaniałym wyrównanym brzmieniem i doskonalą pracą, bo orkiestra świetnie reaguje na wszystkie uwagi dyrygenta. To jest duża zaleta.
        Ja także jestem bardzo zadowolonym, że moje Te Deum zabrzmi po raz pierwszy w wykonaniu wspaniałej orkiestry, świetnego chóru i znakomitych solistów oraz doskonałego dyrygenta, który wielokrotnie dyrygował moja muzyką i doskonale ją rozumie.

Filharmonia Podkarpacka Orkiestra i Chór IM UR dyr. Tomasz BugajOrkiestra Filharmonii Podkarpackiej i Chór Instytutu Muzyki Uniwersytetu Rzeszowskiego pod dyrekcją Tomasza Bugaja podczas wykonania Te Deum Piotra Mossa, fot. z arch. Filharmonii Podkarpackiej

Przygotowanie materiału nutowego na tak duży skład jest dużym przedsięwzięciem, bo przecież utwór nie został wydany.
        - Nie jest wydany i nie będzie. Jestem „na bakier” z wydawcami. Ponieważ nie udawało mi się dojść do porozumienia z wydawcami, postanowiłem, że sam będę sobie „sterem, żeglarzem, okrętem… „Mam bardzo dobrego, oddanego mi od lat kopistę, który kopiuje partyturę ( dostaje ją ode mnie w wersji ołówkowej), przygotowuje głosy orkiestrowe. Coraz częściej przybierana jest przez filharmonie metoda, że wysyła się partyturę i głosy w PDF a biblioteka muzyczna danej filharmonii przygotowuje na tej bazie potrzebny komplet nut do grania. Nie trzeba chodzić na pocztę i wysyłać ogromnych, ważących nieraz nawet 20 kg kartonów.
Wszystko jest w komputerze lub na pendrive.

Nie po raz pierwszy jest Pan w Rzeszowie.
        - Zawsze z radością przyjeżdżam do Rzeszowa. Jest tu doskonała, bardzo dobrze pracująca orkiestra, a w dodatku jest to miasto, które ma duży urok i bardzo je lubię. Po raz pierwszy odkrywam je w zimie, wokół jest dużo śniegu i patrzę na to z radością. Może dlatego, że przez wiele lat mieszkałem w Paryżu i właściwie nie widziałem śniegu.

Doskonale pamiętam także nasze spotkanie w Sanoku, gdzie w ramach Festiwalu im. Adama Didura odbyło się prawykonanie utworu Zmiany pogody z tekstem sanockiego poety Janusza Szubera, przez znakomitego Jarosława Bręka i Orkiestrę Kameralną Polskiego Radia Amadeus pod batutą Anny Duczmal-Mróz.
        - Pięknie w Sanoku zaczęła się moja współpraca z Jarosławem Brękiem. Po koncercie byliśmy wspólnie z Anną Duczmal-Mróz na kolacji i snuliśmy plany na przyszłość. Nagle nadeszła smutna wiadomość, że Jarka już nie ma między nami. Miał piękny barytonowy głos. Szkoda.
        Przyznam, że mam predylekcję do dwóch głosów – z żeńskich do altów , a z męskich do barytonów. Napisałem bardzo dużo utworów w których występują właśnie te dwa głosy.
        Ostatnio współpracuję z Mariuszem Godlewskim, który niedawno śpiewał w Szczecinie moje instrumentacje Ballad Carla Loewego do słów Adama Mickiewicza. Byłem bardzo zadowolony z tej współpracy. Teraz także śpiewa bardzo pięknie moje Te Deum, a mamy jeszcze w planie w przyszłym roku prawykonanie w Kielcach mojej VI Symfonii na głosy z orkiestrą zatytułowanej „De la poésie française…”.

Odkryciem dla mnie jest pani Ilona Krzywicka, piękny głos sopranowy o nieskazitelnej czystości i barwie. Zauważyłem podczas prób, że głosy Krzywickiej i Godlewskiego bardzo dobrze łączą się ze sobą ; dowiedziałem się, że już pracowali razem (m.in. występowali w Cyganerii).

Filharmonia 08.12.2023Ilona Krzywicka -sopran, Mariusz Godlewski - baryton, Orkiestra Filharmonii Podkarpackiej im. Artura Malawskiego w Rzeszowie, Chór Insytutu Muzyki Uniwersytetu Rzeszowskiego pod batuta Tomasza Bugaja, fot. z arch. Filharmonii Podkarpackiej

Pana Twórczość jest bardzo różnorodna – od opery i dzieł symfonicznych – aż po piosenki i utwory rozrywkowe.
       - To prawda. Na przykład ostatnio napisałem muzykę do słuchowiska, które zatytułowane jest Siostra Hioba, a emitowane będzie 16 grudnia 2023 roku w I programie Polskiego Radia. Słuchowisko poświęcone jest poetce Barbarze Sadowskiej, która była matką Grzegorza Przemyka. Poezje są śpiewane przez Annę Dereszowską. Przyznam, że pisanie muzyki do białych wierszy nie było łatwe. Wykorzystałem także brzmienie trzech wiolonczel.

Wiolonczela jest chyba jednym z ulubionych Pana instrumentów.
       - W Te Deum jest nawet solo wiolonczelowe. Mogę powiedzieć, że wiolonczela stała się moim znakiem rozpoznawczym i w każdym z utworów oddaję jej hołd. Skomponowałem na zamówienie Filharmonii Narodowej utwór Mademoiselle, który jest poświęcony Nadii Boulanger. W ten sposób chciałem oddać hołd Nadii Boulanger oraz moją do niej miłość, bo mnie także formowała. Tam również jest solo wiolonczelowe.

Do Nadii Boulanger trafił Pan na zakończenie studiów kompozytorskich, ale wcześniej studiował Pan u trzech mistrzów – Grażyny Bacewicz, Piotra Perkowskiego i Krzysztofa Pendereckiego. Czy mieli oni wpływ na Pana twórczość?
       - Miałem szczęście, bo w średniej szkole profesor Lechnio bardzo dobrze mnie wykształcił z zakresu analizy form muzycznych i kontrapunktu. Byłem doskonale przygotowany, ale chodziłem pilnie na lekcje kompozycji. Po ukończeniu studiów prof. Piotr Perkowski zwrócił się do Krzysztofa Pendereckiego, aby mnie trochę podszlifował z muzyki nowoczesnej. Każdy z wymienionej przez panią trójki moich pedagogów był czynnym kompozytorem.  Traktowali mnie trochę jak czeladnika i dawali mi dobre rady. Często takie rady techniczne mogą się wydawać nieistotne, ale są zawsze otwierające. Profesor Perkowski powiedział mi kiedyś: „Jak chcesz, żeby ci flet dobrze zabrzmiał w oktawie razkreślnej, to pisz go oktawę wyżej”. Grażyna Bacewicz mówiła: „Niech pan pisze tak, żeby nie rezygnując z tego, co pan chce napisać, zawsze muzyk miał wszystko pod palcami i lubił to grać”. Krzysztof Penderecki podkreślał: „Niech pan pisze tak, jak pan chce, nie zwracając uwagi, co się w tej chwili dzieje, bo będzie pan wtedy naśladował”. Dawali mi rady dotyczące instrumentacji. To były ziarenka, które później kiełkowały.
       Dowiedziałem się dlaczego orkiestry smyczkowe lubią grać moje utwory - dlatego, że Bacewiczówna, którą uwielbiałem i bardzo dobrze znałem jej partytury, była znakomitą skrzypaczką. Sam także uczyłem się grać na skrzypcach, wiem, co to jest palcowanie, jak działa lewa ręka skrzypka. Dlatego moje pisanie na smyczki jest dobre. Nie rezygnuję z tego, co chcę napisać, ale nie stwarzam niepotrzebnych trudności. Nie robię rzeczy trudnych, które nie przekładają się na efekt końcowy.

Nawet jak się komponuje utwór na zamówienie, potrzebny jest dobry pomysł i inspiracje. Kompozytor musi przez cały czas ich szukać.
       - Zamówienie jest inspiracją. Człowiek zbiera różne rzeczy w sobie podświadomie i zamówienie otwiera pewne horyzonty. Kiedy na przykład orkiestra poprosi o koncert na tubę z towarzyszeniem orkiestry… Mieszkałem podczas studiów z kolegą, który grał na tubie. Powiedział mi o tym instrumencie sporo ciekawych rzeczy, których nie znajdzie się w książkach. Pomyślę o nim i powstanie jakaś aura. Ponieważ lubię teatr, być może powstanie narracja złożona z toku pewnych wspomnień. Jak powstanie szkic, to później już pozostaje napisanie.
       Podałem wyimaginowany przykład, bo nie wiem, czy chciałbym pisać utwór, w którym tuba jest instrumentem solowym. Pisząc od razu będę prowadzony jak w literaturze, kiedy bohater prowadzi pisarza za rękę.
To nie jest trudna praca, ale fascynująca. Przyznam się, że jestem człowiekiem leniwym i często nie chce mi się pisać, ale to niechcenie wynika również z lęku przed obowiązkiem.

Czy kompozytor może udać się na dłuższy urlop?
        - Pewnie nie, chociaż mam takie wrażenie, że całe życie spędzam nic nie robiąc, czyli będąc ciągle na urlopie. Pewnie mógłbym więcej pracować.

Wykonując już długo ten zawód, mógłby się Pan dzielić swoim doświadczeniem z młodymi ludźmi, którzy chcą zostać kompozytorami.
        - Nie odczuwałem nigdy takiej potrzeby. Kiedy słyszę takie pytanie, zawsze przypominają mi się słowa Piotra Perkowskiego, który często mówił: „Chodźmy na kawę. Co ja mam cię uczyć. Wszystko lepiej umiecie od nas”. Jest w tym jakaś prawda. Młodzi ludzie przychodzą z tym, co myśmy zdobywali przez całe życie. Coraz większy jest rozdźwięk między mną, bo jestem już kompozytorem starszego pokolenia, który nie przeszedł ewolucji informatycznej, a młodymi twórcami. Teraz młodzi kompozytorzy mają inne instrumenty, inny warsztat. Są rozszerzeni o elektronikę, która coraz bardziej wkracza w świat instrumentów tradycyjnych. Studiowałem muzykę elektroniczną z Andrzejem Dobrowolskim, specjalistą od muzyki na taśmę, ale w latach 70-tych ubiegłego stulecia do dyspozycji było bardzo prymitywne instrumentarium elektroakustyczne.
Dlatego z młodym pokoleniem pewnie nie miałbym kontaktu. Czasami zgłaszają się do mnie młodzi kompozytorzy, ale ja zazwyczaj odmawiam, bo to nie jest mój świat.

Ja nie jestem fanką elektroniki. Z największą przyjemnością słucham koncertów na żywo wykonywanych na akustycznych instrumentach.
        - Zgadzam się. Chociaż to nie instrument, na który się pisze – harfa czy komputer lub inny generator dźwięków, ale to kompozytor się liczy. Dobry kompozytor z wszystkiego zrobi dobrą muzykę. Ostatnio słyszałem utwór elektroniczny i chociaż nie przepadam za muzyką elektroniczną, ale mnie interesuje i muszę powiedzieć, że z zachwytem słuchałem tego utworu od początku do końca. Nie pamiętam tytułu, ale twórcami byli Agata Zubel i Cezary Duchnowski. Są tysiące utworów dobrych, ale są także bardzo dobre - wszystko zależy od talentu, od tego, kto to robi.
        To słuchacz sobie wybiera – jedni lubią elektronikę, bo są młodzi i to ich fascynuje, drudzy lubią elektronikę, bo są starzy i przypomina im dawne czasy, kiedy elektronikę studiowali, a jeszcze inni muzykę klasyczną. I to jest piękne, że możemy wybierać.

Bardzo dziękuję za rozmowę i mam nadzieję, że niedługo się spotkamy w Rzeszowie.
        - Ja także mam także nadzieję. Pewnie spotkamy się już w przyszłym roku, bo planowane jest w Rzeszowie wykonanie Sonetów Asnyka na mój jubileusz. To już 75-te urodziny i 55 lat ( a pewnie i więcej) pracy kompozytorskiej.

Dziękuję i do zobaczenia.

                                                                                                                                                                                                                                         Zofia Stopińska

Marzenia się spełniają

        Podążając śladami artystów urodzonych na Podkarpaciu, zapraszam na spotkanie z prof. Moniką Fedyk-Klimaszewską, znakomitą śpiewaczką i pedagogiem, urodzoną w Sanoku. Okazją do zarejestrowania wywiadu był IX Ogólnopolski Konkurs Wokalny im. Barbary Kostrzewskiej w Rzeszowie, który odbył się 24 i 25 listopada 2023, a organizatorami byli Fundacja Szkolnictwa Muzycznego i Zespół Szkół Muzycznych nr 1 w Rzeszowie. Występy uczestników oceniało jury pod przewodnictwem prof.dr hab. Ryszarda Cieśli z Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina w Warszawie oraz prof. dr hab. Katarzyny Oleś-Blachy z Akademii Muzycznej w Krakowie i prof. dr hab. Moniki Fedyk- Klimaszewskiej z Akademii Muzycznej w Gdańsku. Nagrodzeni i wyróżnieni zostali uczniowie szkół muzycznych z Sosnowca, Sanoka, Łodzi, Gliwic i Rzeszowa. Z prof. Moniką Fedyk-Klimaszewską rozmawiałam po zakończeniu obrad jury.

Nie po raz pierwszy zasiada Pani w jury Ogólnopolskiego Konkursu im. Barbary Kostrzewskiej w Rzeszowie.
         - Jestem zaproszona do jury tego konkursu po raz trzeci – poprzednio byłam w 2013 roku i wówczas zwycięzcą został Andrzej Filończyk, który bardzo pięknie się zaprezentował, będąc wówczas studentem wrocławskiej Akademii Muzycznej w klasie Bogdana Makala, a obecnie odnosi wielkie sukcesy na najsłynniejszych scenach operowych.
         Później byłam zaproszona w 2015 roku i mam także bardzo miłe wspomnienia. Tym razem także wyjadę z najlepszymi wrażeniami, bo jest dużo ładnych głosów i widać u tych młodych ludzi wielką pasję wokalną. Podziwiam ich za miłość do śpiewu klasycznego, bo wiemy, że największą popularnością cieszą się obecnie wszelkie gatunki muzyki komercyjnej, gdzie rządzi pieniądz, a oni wybierają sztukę wysoką, która jest niszowa. Pokochali śpiew i pracują wytrwale nad doskonaleniem swoich umiejętności. Przyjechali na ten konkurs uczniowie klas śpiewu ze szkół muzycznych z Bystrzycy Kłodzkiej, Gliwic, Krakowa, Opola, Łodzi, Mielca, Sosnowca, Sanoka, Tarnowa, Warszawy, a nawet był uczestnik z Gdańska-Wrzeszcza. Uważam, że poziom tegorocznej edycji jest wysoki.
Z pewnością pani zauważyła, że nasze obrady nie trwały długo, bo nasze opinie o każdym uczestniku były bardzo podobne.

Rozmawiamy w budynku Zespołu Szkół Muzycznych nr 1 w Rzeszowie i chyba bardzo miło wspomina Pani czas spędzony w tej szkole.
         - Przyjechałam tutaj z wielkim wzruszeniem, bo spędziłam w tej szkole cztery lata. Wiele się w tym budynku i jego otoczeniu zmieniło, ale mieszkam w pobliskim hotelu „Fryderyk” i spoglądam przez okno na kamienicę, w której wynajmowałam pokój w czasie nauki w Rzeszowie. Widzę też budynek szkoły, który został zmodernizowany, ale kiedy przeszłam korytarzami, to ze wzruszeniem zaglądałam do sal: teorii muzyki, gdzie miałam zajęcia z panią Małgorzatą Gajewską, obok odbywały się zajęcia z panem Jerzym Sapilakiem, w kolejnej miałam lekcje z kształcenia słuchu z panią Barbarą Dragan, na wprost wejścia znajduje się sala nr 6, w której miałam lekcje fortepianu z panią Krystyną Matheis-Domaszowską. Po obiedzie przeszłam ulicą Słowackiego, aby spojrzeć na budynek dawnego EMPiK-u, gdzie występowałam deklamując poezję, a później przeszłam wokół budynku Filharmonii. Powróciłam do cudownych chwil mojej wczesnej młodości, bo tutaj kształtowała się moja osobowość artystyczna.
         Pamiętam, jak na pierwszych lekcjach z języka polskiego pani Natalia Kania od razu zwróciła uwagę na mój głos. Pochwaliła mój głos, dobrą dykcję i zaproponowała mi występy w swoim ambitnym kabarecie. Często zapraszała nas do swojego domu, w którym panowała atmosfera sztuki. Na początku śpiewałam ballady Wertyńskiego – np. romans cygański „Gdzie są me skrzypki lipowe”. Często deklamowałam wiersze. Byłam już chyba w maturalnej klasie, kiedy pani Natalia Kaniowa namówiła mnie, żebym wzięła udział w konkursie poezji śpiewanej i recytacji. Wygrałam wówczas w eliminacjach wojewódzkich. Poezja śpiewana była mi bardzo bliska, bo zawsze kochałam poezję – Leśmian, Tuwim, Gałczyński, Pawlikowska-Jasnorzewska – to były moje ukochane wiersze.
Tutaj wszystko się zaczęło.

Bardzo ważne były także lata dzieciństwa, spędzone w domu, w rodzinnym Sanoku, w którym codziennie rozbrzmiewała muzyka.
         - Sanok to piękne miasto, pełne zieleni i zabytków, otoczone Górami Słonnymi. Moi rodzice kochali muzykę. Mama od dzieciństwa uczyła się prywatnie gry na fortepianie i akordeonie. Dziadek bardzo dbał o wykształcenie muzyczne trzech córek i wszystkie pobierały prywatne lekcje muzyki. Sądzę jednak, że ja zamiłowanie do muzyki odziedziczyłam po ojcu, który był inżynierem chemikiem, pochodził ze Lwowa, miał bardzo ładny głos, dobry słuch i już w czasie studiów śpiewał w chórze Politechniki Wrocławskiej. Potrafił dodawać drugi głos do przeróżnych utworów w czasie nabożeństw w kościele i w czasie uroczystości rodzinnych. Przychodziło mu to bardzo łatwo i ja próbowałam go naśladować. Odziedziczyłam też po nim wielkie zamiłowanie do śpiewu. Już jako mała dziewczynka śpiewałam piosenki, będąc uczennicą szkoły podstawowej często śpiewałam podczas akademii i różnych uroczystości, a także w różnych przedstawieniach, bajkach dla dzieci w Sanockim Domu Kultury, gdzie odbywają się cudowne Festiwale im. Adama Didura. Zdobywałam także laury w konkursach recytatorskich i kochałam też śpiewać pieśni do tekstów poetyckich. W moim domu rodzinnym zachowało się wiele zdjęć z tych występów.
         W wieku siedmiu lat rodzice zapisali mnie do Szkoły Muzycznej I stopnia w Sanoku i rozpoczęłam naukę gry na fortepianie w klasie pani Krystyny Serafin. Ukończyłam podstawową szkołę muzyczną z bardzo dobrymi wynikami i pani Krystyna Serafin namówiła mnie do kontynuowania nauki w Państwowym Liceum Muzycznym, które działało w ramach Zespołu Szkół Muzycznych przy ulicy Chopina w Rzeszowie. Trafiłam do klasy fortepianu znakomitej pani profesor Krystyny Matheis-Domaszowskiej.

Monika Fedyk Klimaszewska 3              Prof. Monika Fedyk-Klimaszewska w auli Zespołu Szkół Muzycznych nr 1 im. Karola Szymanowskiego w Rzeszowie podczas IX Ogólnoipolskiego Konkursu Wokalnego im. Barbary Kostrzewskiej, fot. ZSM nr 1 w Rzeszowie

Kto i kiedy odkrył, że ma pani słuch absolutny?
         - To było już w Rzeszowie podczas lekcji z teorii muzyki u pani Małgorzaty Gajewskiej, kiedy podeszła do pianina i zagrała motyw jakiegoś utworu i niespodziewanie zagrała głośniej jeden z dźwięków, pytając – jaki to jest dźwięk? Odpowiedziałam natychmiast – fis! Kiedy bezbłędnie rozpoznałam kilka kolejnych dźwięków pani Gajewska powiedziała – masz słuch absolutny. Potwierdziło się to podczas lekcji kształcenia słuchu. Pani Barbara Dragan grała różne nie związane ze sobą akordy w różnych rejestrach i odgadywałam dźwięki bezbłędnie. Później zachęciła mnie, żebym wybrała kształcenie słuchu przy maturze i bez problemu otrzymałam z tego przedmiotu piątkę, a wtedy to była najwyższa ocena.

Postanowiła Pani kontynuować naukę gry na fortepianie na drugim końcu Polski, bo w Akademii Muzycznej w Gdańsku.
         - Od dziecka grałam na tym instrumencie, w domu zawsze było pianino, z powodzeniem uczestniczyłam w różnych konkursach muzycznych i zamierzałam rozpocząć studia w klasie fortepianu, ale konkurencja była ogromna i nie zostałam przyjęta na studia pianistyczne.
Dzisiaj, z perspektywy wielu lat oceniam, że nie byłam predystynowana do kariery wirtuozowskiej. Mam za małą rękę i wydaje mi się, że nie trafiłam do pedagogów, którzy by mnie zainspirowali tak, jak później mój pedagog śpiewu – moja osobowość artystyczna wypłynęła dopiero w śpiewie.
         Nie dostałam się na fortepian, ale komisja zwróciła uwagę na bardzo dobre stopnie z innych przedmiotów podczas egzaminu wstępnego, na mój dyplom z wyróżnieniem, na otrzymane nagrody w konkursach muzycznych i recytatorskich. Zachęcano mnie do studiowania na innym wydziale. Za namową komisji postanowiłam spróbować na I Wydziale Kompozycji i Teorii Muzyki. Dostałam się wtedy jako jedyna i dopiero we wrześniu, po dodatkowej rekrutacji, przyjęto jeszcze dwie osoby.
         Otrzymałam bardzo dobre oceny z pierwszych egzaminów i zaliczeń, pokochałam Gdańsk, ale brakowało mi przede wszystkim sceny, bo zarówno w Sanoku, jak i Rzeszowie ciągle występowałam. Miałam duszę aktorki, ale nie chciałam opuszczać Gdańska i postanowiłam spróbować śpiewać w chórze. W Gdańsku działały znakomite chóry akademickie, które często koncertowały za granicą. Mogłam spełnić swoje marzenia o zwiedzaniu świata i dalekich podróżach. Zdałam egzamin do Chóru Politechniki Gdańskiej, który prowadził wspaniały dyrygent Jan Łukaszewski (obecnie prowadzi Polski Chór Kameralny) i rozmiłowałam się w śpiewie klasycznym.
         Trzeba też powiedzieć, że kiedy byłam uczennicą szkoły muzycznej w Rzeszowie, po drugim roku poprosiłam o dodatkowe lekcje gry na flecie poprzecznym i z emisji głosu. Trafiłam do klasy śpiewu pani Anny Budzińskiej, ale prowadziła mnie jako sopran koloraturowy. Mój głos się nie poddawał i nie odnajdywałam się w tej skali. Chociaż to była emisja głosu, obowiązywał mnie egzamin po roku nauki i pamiętam, jak pani Lubomiła Bukowska, która była już doświadczonym pedagogiem i słysząc w moim wykonaniu pieśń Zasmuconej Mieczysława Karłowicza stwierdziła – „To nie jest sopran, ona ma mezzosopran”. Nie myślałam jeszcze wówczas o śpiewie klasycznym. Byłam rozmiłowana w piosenkach i poezji śpiewanej. Dopiero w Gdańsku, kiedy zaczęłam śpiewać w chórze, narodziła się we mnie pasja wokalna. Po dwóch latach postanowiłam zdawać egzamin na Wydział Wokalny Akademii Muzycznej w Gdańsku.

Miała Pani ogromne szczęście, bo trafiła Pani do klasy znakomitej prof. Barbary Iglikowskiej i szybko robiła Pani ogromne postępy i jeszcze w czasie studiów wokalnych została Pani solistką Opery Bałtyckiej.
         - W domu mojej cioci mieszkającej w Gdańsku mówiło się często o wyjątkowej pani profesor Barbarze Iglikowskiej, która wykształciła wielu sławnych śpiewaków i trudno się dostać do jej klasy. Nawet nie marzyłam, że dostanę się pod jej skrzydła, ale postanowiłam spróbować. Zdobyłam nawet numer telefonu do Pani Profesor, ale usłyszałam stanowczy, niski głos - „Ja pani nie znam i nikogo tak z ulicy nie przyjmuję”.
         Dopisało mi jednak szczęście, bo tuż przed rozpoczęciem egzaminu wstępnego spotkałam Staszka Kotlińskiego, studenta prof. Iglikowskiej, który mieszkał w tym samym akademiku, co ja, a obecnie wybitny baryton, który prowadzi klasę śpiewu w Akademii Muzycznej w Gdańsku.
Ponieważ Staszek kilka razy wcześniej słyszał, jak śpiewam, kiedy dowiedział się, że rozpoczynam studia wokalne, zapytał, czy chcę studiować w klasie prof. Iglikowskiej. Powiedziałam mu o moich nieudanych próbach i wtedy on mnie zaprotegował. Powiedział, że jestem bardzo zdolna, już po trzecim roku studiów na Wydziale Teorii Muzyki, bardzo dobrze gram na fortepianie, akompaniuję prawie wszystkim wokalistom w akademiku, i poprosił o pomoc. Zostałam umówiona na spotkanie. Zaraz po przesłuchaniu Pani Profesor stwierdziła, że mam dobry głos i że zaprasza mnie do swojej klasy wokalnej. I tak się zaczęło.

Była już Pani wykształconym muzykiem, Pani głos bardzo szybko się rozwijał i zaczęły się sukcesy na drugim końcu Polski – w Gdańsku.
         - Tak, osiadłam na Wybrzeżu. Wraz z rozpoczęciem pracy w Operze Bałtyckiej zaczął się kolejny etap w mojej karierze. Bałtyckiej. Pierwszą moją rólką była partia Muzyka w operze Manon Lescaut Pucciniego, z piękną arią. Wkrótce mieliśmy 3-tygodniowe tournée zagraniczne, spodobałam się i zaproponowano mi kolejne role: Suzuki w Madame Butterfly Giacoma Pucciniego, Jadwigi w Strasznym dworze Stanisława Moniuszki i Magdaleny w Rigoletto Giuseppe Verdiego. Szybko zaproponowano mi duże role. Z powodzeniem śpiewałam partię Amneris w Aidzie i Azuceny w Trubadurze Giuseppe Verdiego. Występowałam jako Fenena w Nabucco, Flora w Traviacie, Jane Seymour w Annie Bolenie, Olga w Eugeniuszu Onieginie, śpiewałam partie Rozyny i Berty w Cyruliku sewilskim, Cherubina w Weselu Figara. Miałam bardzo dobre recenzje.
         Mając absolutny słuch, doskonale odnajdywałam się w muzyce współczesnej. Czułam się jak ryba w wodzie. Zdolności aktorskie, poszukiwania niesamowitej artykulacji oraz ciekawych barw głosu oraz dobra dykcja sprawiły, że byłam bardzo ceniona przez realizatorów. Śpiewałam w operze Madame Curie Elżbiety Sikory, w Czarnej masce Krzysztofa Pendereckiego i miałam w repertuarze wiele współczesnych pieśni.
Były też wyjazdy na tournée za granicę – m.in. do Niemiec, Austrii, Szwajcarii, Francji, Danii, Luxemburga, a nawet Chin.
Piękne teatry, wiele niezapomnianych wrażeń, wzruszeń, wspomnień.

Monika Fedyk Klimaszewska jury                          Jury IX Ogólnopolskiego Konkursu Wokalnego im. Barbary Kostrzewskiej: prof. Katarzyna Oleś-Blacha, prof. Monika Fedyk-Klimaszewska i prof Ryszard Cieśla, fot. ZSM nr 1 w Rzeszowie

Po prawie 20-tu latach spędzonych na scenach operowych, zdecydowała się Pani na pracę pedagogiczną w Akademii Muzycznej w Gdańsku.
          - Przyszedł taki moment, że chciałam się moim doświadczeniem podzielić. Postanowiłam rozpocząć pracę ze studentami oraz zająć się także organizacją koncertów. Mam swój piękny cykl koncertów zatytułowany „Oruńskie Koncerty Kameralne”.
          Praca pedagogiczna i działalność naukowa są dla mnie obecnie bardzo ważne. Ilość moich artykułów naukowych oraz publikacji z dziedziny wokalistyki i emisji głosu znacznie wzrosła w okresie pandemii, kiedy wszystko zamarło. Pamiętam radę wydziału, podczas której postanowiliśmy organizować konferencje i wykłady online. Często prowadziłam wykłady na temat śpiewu i emisji głosu. Później pomyślałam o książce „Wokół emisji głosu”. Pod moją redakcją naukową ukazały się już dwa tomy nakładem Wydawnictwa Akademii Muzycznej im. Stanisława Moniuszki w Gdańsku, z fantastycznymi publikacjami znakomitości świata wokalnego.
Książka została dwukrotnie nagrodzona w Międzynarodowym Konkursie „Muzyczne Orły”.
          Jako pedagog bardzo się spełniam w swojej pracy. Dbam o dobrą atmosferę w mojej klasie śpiewu. Staram się, aby podczas prowadzonych przeze mnie lekcji ze studentami nigdy nie było dystansu, bo śpiew jest szczególną dziedziną. Musi trafić do wnętrza studenta i jeżeli stworzę dystans, to nie uzyskam dobrych efektów. Każdy wykonawca powinien wyrażać własne emocje. Atmosfera ciepła i dobroci, bliski kontakt międzyludzki są bardzo ważne. Staram się też zawsze doceniać i chwalić dobre wykonania.

Bardzo często wyjeżdża Pani na różnego rodzaju kursy w Polsce i za granicą.
          - Po ojcu odziedziczyłam talent do języków obcych, które od dziecka były moją pasją obok muzyki. Miałam ogromną łatwość w przyswajaniu języków. Wszyscy się męczyli z wymową i akcentowaniem, a ja nigdy nie miałam problemów. Najpierw nauczyłam się mówić i pisać biegle po rosyjsku. Zdobywałam wysokie miejsca na olimpiadach z języka rosyjskiego i polskiego. Podczas nauki w liceum muzycznym poznałam język niemiecki. Wspaniałym pedagogiem była pani Ludmiła Szabat, dzięki której udało mi się dobrze opanować ten język. Biegle posługuję się również językiem angielskim. Wyjeżdżam co roku w ramach programu Erasmus za granicę i prowadzę masterclass ze śpiewu solowego - najczęściej w języku angielskim. Niedawno wróciłam z pięknej Malagi położonej w południowej Hiszpanii. Zostałam tam zaproszona przez miejscowe konserwatorium. Rok temu prowadziłam masterclass na Korfu w Grecji, wcześniej miałam wykłady we Włoszech - Konserwatorium Santa Cecilia w Rzymie, Konserwatorium w Mediolanie oraz w Palermo na Sycylii. Za rok mam znowu zaproszenie na Korfu.
Nawet podczas pobytu w Rzeszowie mam wykład i połączę się z Wrocławiem, gdzie odbywa się Sympozjum naukowe na temat śpiewu, zorganizowane przez Polskie Stowarzyszenie Pedagogów Śpiewu.

Śpiew stał się pasją, której całkowicie się Pani poświęca.
          - Tak, chociaż był czas, że zastanawiałam się nad aktorstwem. Na szczęście w operze mogłam się spełniać w obu kierunkach. Aktualnie moje życie wypełnia muzyka w szerokim tego słowa rozumieniu. Kocham muzykę symfoniczną i często jestem na koncertach w filharmonii. Ciągle mi w duszy gra fortepian i kocham dobrych pianistów. Aktorstwo i teatr są nadal bliskie mojemu sercu, stąd często jestem w Teatrze Wybrzeże. Fascynują mnie podróże i zwiedzanie świata. Rodzina i moje dzieci są dla mnie najważniejsze. Córka i syn nie są muzykami, wybrały inne zawody, ale także kochają muzykę i często wspólnie bywamy w filharmoni,i czy w operze.

Bardzo dziękuję za rozmowę i poświęcony mi czas
                                                                                                                                                                                                                 Zofia Stopińska

 

Różne barwy muzyki kameralnej

     Zapraszam na spotkanie z panem Bartoszem Koziakiem, znakomitym wiolonczelistą i pedagogiem. Artysta jest zwycięzcą Międzynarodowego Konkursu Wiolonczelowego im. Witolda Lutosławskiego w Warszawie (2001 r.), zdobywcą II nagród w konkursach Isang Yun in Memoriam w Tongyeong (Korea) oraz im. M. Łysenki w Kijowie, laureatem oraz zdobywcą nagrody specjalnej w konkursie Praska Wiosna, I nagrody w XI Międzynarodowym Konkursie Współczesnej Muzyki Kameralnej w Krakowie, otrzymał także nagrody w konkursach im. Piotra Czajkowskiego w Moskwie oraz ARD w Monachium, także laureat nagrody specjalnej Fundacji Kultury Polskiej, przyznanej przez Ewę Podleś.
      Koncertował w prestiżowych salach koncertowych w Berlinie, Pradze, Paryżu, Palermo, Warszawie. Jako solista współpracował z wybitnymi orkiestrami, występował pod dyrekcją mistrzów batuty. Jako kameralista współpracuje m.in. z Kają Danczowską, Elżbietą Stefańską, Anną Marią Staśkiewicz, Justyną Danczowską, Marcinem Koziakiem, Radosławem Sobczakiem, Agnieszką Kozło.
      Bartosz Koziak ukończył z odznaczeniem „Magma cum Laude” Uniwersytet Muzyczny w Warszawie w klasie Kazimierza Michalika i Andrzeja Bauera oraz Conservatoire National Superieur de Musique de Paris w klasie Philippe’a Mullera.
      Jest zapraszany do udziału w projektach koncertowych Krzysztofa Pendereckiego. Brał udział w pierwszym nagraniu płytowym Concerto grosso pod dyrekcją kompozytora.
W jego dyskografii znajdują się m.in. nagrania II Koncertu wiolonczelowego G. Bacewicz, wyróżnione przez magazyn Pizzicato w Luksemburgu.
      28 i 29 października 2023 roku Bartosz Koziak występował w Rzeszowie w ramach 7. Rzeszowskiej Jesieni Muzycznej.

Pana działalność od lat toczy się w dwóch nurtach – koncertujący wiolonczelista i pedagog. Znalazłam nawet informację, że uczył Pan w trzech akademiach muzycznych.
       - Można tak powiedzieć, bo jako nauczyciel kiedyś miałem krótki epizod z Uniwersytetem Muzycznym Fryderyka Chopina w Warszawie, ale od lat mam klasę w Akademii Muzycznej im. Feliksa Nowowiejskiego w Bydgoszczy, a od niedawna zacząłem też pracować w Akademii Muzycznej im. Krzysztofa Pendereckiego w Krakowie.
       To jest naturalna kolej rzeczy, bo wszyscy w mojej rodzinie są muzykami i pedagogami. Tato był profesorem akademii muzycznej, mama także uczy w akademii i średniej szkole muzycznej, tak samo brat i ciocia Celestyna. To było oczywiste, że ja także będę uczył.

Oglądałam zdjęcia z warsztatów, które prowadził Pan w Zespole Szkół Muzycznych nr 1 w Rzeszowie i zauważyłam, że uczestniczyły w tych zajęciach dzieci, które z pewnością są uczniami szkoły muzycznej I stopnia. Czy Pan uczy także dzieci?
       - To nie dzieje się na co dzień, ale w czasie różnych kursów, które prowadzę przez cały rok, miewam kontakty z najmłodszymi adeptami sztuki wiolonczelowej – niektórzy z nich dopiero rozpoczynają naukę gry na wiolonczeli, inni grają na tym instrumencie od niedawna. Jestem pełen podziwu dla pedagogów, którzy pracują z małymi dziećmi i osiągają znakomite rezultaty, bo to jest niezwykle wymagająca praca. Trzeba dziecko nauczyć grać, a to wiąże się z wymaganiem i jednocześnie prowadzić zajęcia tak, żeby dziecko znajdowało radość z gry i chciało pracować.
Jestem przekonany, że tak jest w tej szkole. To były bardzo przyjemne dwa dni. Cieszę się, że mogłem pracować również z najmłodszymi uczniami klasy wiolonczeli.

W ostatnich dwóch dniach podziwialiśmy Pana w roli solisty i kameralisty. Wysłuchaliśmy dwóch wspaniałych koncertów w ramach 7. Rzeszowskiej Jesieni Muzycznej. Zachwycona jestem wczorajszym koncertem u Dominikanów w Rzeszowie w wykonaniu Kwartetu smyczkowego V4. Wiadomo, że nie gracie w tym składzie na co dzień.
       - Wczorajszy koncert był drugim naszym występem, bo przedwczoraj graliśmy w Dzikowcu, ale w programie były Kwartet „Amerykański” Antonína Dvořáka i „Sonata Kreutzerowska” Leoša Janáčka, a wczoraj wykonaliśmy jeszcze słynny Kwartet smyczkowy Witolda Lutosławskiego. Praca z moimi już teraz przyjaciółmi trwa od dwóch lat. Wygląda to tak, że spotykamy się co jakiś czas na kilka dni bardzo intensywnych prób i za każdym razem gramy nowy utwór.
       Początkowo podchodziliśmy do tych spotkań z rezerwą, ale teraz ta współpraca zaczyna się zacieśniać, mamy wiele nowych planów i spotykamy się częściej. Moi partnerzy mają także wiele zobowiązań – Miranda Liu jest koncertmistrzynią Concerto Budapest, Thomáš Krejbich pracuje w Praskiej Filharmonii, Daniel Rumler do niedawna pracował w Filharmonii w Bratysławie, a teraz jest freelancerem. Każdy z nas mieszka w stolicy innego państwa Grupy Wyszehradzkiej – stąd nazwa Kwartet V-4 i nie możemy spotykać się zbyt często.
Miranda i Tomáš mają wieloletnie doświadczenie kwartetowe w innych zespołach, a Daniel także grał w zespole kameralnym, stąd ja przez cały czas uczę się od nich. Dla mnie te spotkania są bardzo ważne.

Bartosz Koziak Kwartet smyczkowy V4                     V4 String Quartet - od lewej: Bartosz Koziak, Miranda Liu, Thomáš Krejbich, Thomáš Krejbich, fot. Jakub Kwaśmniewicz

Utwory na wiolonczelę i fortepian polskich kompozytorów wypełniły program koncertu finałowego tegorocznej Rzeszowskiej Jesieni Muzycznej.
        - Wspólnie z pianistą Grzegorzem Manią zaproponowaliśmy Sonatę i Trzy utwory koncertowe Szymona Laksa, później zabrzmiała Rapsodia Notturna op. 66 Karola Rathausa i na zakończenie wykonaliśmy II Sonatę op. 63 Mieczysława Weinberga. Cieszę się, że utwory spodobały się publiczności.

Wiem, że nie tak dawno dokonał Pan nagrań w Czechach.
        - Nagrałem II Koncert na wiolonczelę i orkiestrę Bohuslawa Martinü z Janáček Philharmonic Ostrava pod dyrekcją Petra Popelki. Później z Łukaszem Borowiczem i z Filharmonią Poznańską dokonaliśmy pierwszego w historii fonografii nagrania niezwykle trudnego Koncertu wiolonczelowego op. 55 Feliksa Nowowiejskiego. Płyta z tym nagraniem nagrodzona została w tym roku Fryderykiem.
        Często występuję jako solista, ale wiolonczelista jest repertuarowo i historycznie niejako zmuszony do grania najrozmaitszych rzeczy. Nie ma wiolonczelistów, którzy są tylko solistami. Nawet najwybitniejsi wiolonczeliści, począwszy od Mscisława Rostropowicza, grywali regularnie w najrozmaitszych formacjach kameralnych. Rostropowicz także występował z wieloma pianistami. To jest naturalna kolej rzeczy każdego wiolonczelisty, a myślę, że też każdego instrumentalisty. Nawet wśród pianistów zdarza się niezwykle rzadko, żeby ktoś w ogóle nie miał kontaktów z muzyką kameralną. To jest naturalna część wykonywania tego zawodu.

Bartosz Koziak płyta

Podobnie jest z repertuarem. Trzeba mieć ogromny repertuar, począwszy od muzyki dawnych mistrzów aż po utwory współczesne i często dostosować się do propozycji organizatorów koncertów.
        - Rozkwit wiolonczeli – zarówno repertuarowy jak i wykonawczy, nastąpił w drugiej połowie XX wieku, szczególnie po II wojnie światowej. Dla samego Mscisława Rostropowicza powstało bodajże 110 kompozycji, a przecież nie tylko dla niego były pisane. Ten rozkwit wymaga od nas umiejętności grania muzyki nowej, a Koncert Dvořaka, Koncert Schumanna i Wariacje Rococo Czajkowskiego pozostają ikonami repertuaru. Trzeba grać wszystko.

Podczas wczorajszego koncertu zauważyłam, że gra w zespole kameralnym sprawia Panu ogromną przyjemność, wszyscy byli skupieni, ale radość była także widoczna.
        - Mam wspaniałych partnerów, którzy dają poczucie komfortu podczas gry i wielką przyjemność podczas koncertów.

Zarówno wczoraj, jak i dzisiaj piękne dźwięki wychodziły spod Pana palców i smyczka. To zasługa przede wszystkim grającego, ale także i instrumentu.
        - Tak, instrument, na którym gram, ma niezwykłą historię. Należy do Kai Danczowskiej i do Justyny Danczowskiej, a koncertował na nim Dezyderiusz Danczowski. Wspomniany przed chwilą Koncert wiolonczelowy Feliksa Nowowiejskiego powstał w 1938 roku dla Dezyderiusza Danczowskiego i kto wie, czy ta wiolonczela nie zna tego koncertu lepiej ode mnie. Nie mamy pewności, ale są materiały, w których partia wiolonczeli jest opalcowana i smyczki zostały zaznaczone przez Dezyderiusza Danczowskiego. Jest duże prawdopodobieństwo, że grał ten utwór na tym instrumencie.

Bartosz Koziak z Grzegorzem Manią koncert w Rzerszowie     Bartosz Koziak i Grzegora Mania podczas koncertu w sali Zespołu Szkół Muzycznych nr 1 im. Karola Szmanowskiego w Rzeszowie, fot. Łukasz Płoch

Z jakimi wrażeniami wyjedzie Pan z Podkarpacia?
         - Jestem pod ogromnym wrażeniem koncertu w Dzikowcu, pełnej sali w dworku i słuchającej w wielkim skupienia publiczności. Jest to duża zasługa Grzegorza Mani, Pauliny Richter oraz pani dyrektor Centrum Kultury w Dzikowcu. To nadzwyczajne miejsce.
         Doskonale czuję się w Rzeszowie. Wczorajszy koncert w kościele Dominikanów i dzisiejszy w Sali ZSM nr 1 z udziałem licznej publiczności, która gorąco nas oklaskiwała, były także nadzwyczajne.
Bliski kontakt ze słuchaczami jest dla wykonawców zawsze bardzo ważny.
         Mam nadzieję, że będzie okazja tutaj kiedyś powrócić.

Dziękuję za rozmowę.

                                                                                                                                                                                                                                                                Zofia Stopińska

Z Grzegorzem Manią nie tylko o Rzeszowskiej Jesieni Muzycznej

       Koncertem wypełnionym utworami na wiolonczelę i fortepian Szymona Laksa, Karola Rathausa i Mieczysława Weinberga 29 października 2023 roku 7. Rzeszowska Jesień Muzyczna przeszła do historii. Podobnie jak w latach poprzednich, organizatorem tegorocznej edycji było Stowarzyszenie Polskich Muzyków Kameralistów, a jego współzałożycielem i prezesem jest pan Grzegorz Mania, pianista, kameralista oraz pedagog.

      Grzegorz Mania ukończył z wyróżnieniem studia pianistyczne pod kierunkiem prof. Stefana Wojtasa w Akademii Muzycznej w Krakowie, równocześnie również ukończył studia prawnicze w Uniwersytecie Jagiellońskim. Ukończył także z wyróżnieniem studia pianistyczne w Guildhall School of Music and Drama w Londynie.
W 2017 roku na uniwersytecie Jagiellońskim uzyskał tytuł doktora nauk prawnych za pracę poświęconą muzyce w prawie autorskim, przygotowaną pod kierunkiem prof. dr hab. Janusza Barty. Praca otrzymała wyróżnienie Ministra Nauki i Szkolnictwa Wyższego w 15. Edycji konkursu Urzędu Patentowego Rzeczypospolitej Polskiej na pracę naukową z zakresu własności intelektualnej.

      Grzegorz Mania jako solista i kameralista występuje w kraju i za granicą, koncertując m.in. w Wielkiej Brytanii, Francji, Norwegii Austrii, Włoszech Isladii i Izraelu.
Jest doświadczonym i wszechstronnym muzykiem-kameralistą i akompaniatorem nagradzanym podczas konkursów instrumentalnych.

      Uczestniczył w wielu konferencjach naukowych, jest autorem i współautorem szeregu artykułów prawniczych i muzycznych, a także współautorem podręcznika do prawa autorskiego dla nauczycieli szkół artystycznych. Wspólnie z Moniką Gardoń-Preinl przygotował dla wydawnictwa PWM podręcznik do czytania a vista dla uczniów średnich szkół muzycznych.

      Rozmowa z panem Grzegorzem Manią została zarejestrowana po koncercie wieńczącym 7. Rzeszowską Jesień Muzyczną.

Trochę żal, że festiwal już się zakończył i pozostaną nam jedynie wspomnienia wspaniałych koncertów.
       - Wszyscy będziemy miło wspominać tegoroczne wydarzenia i oglądać zdjęcia z koncertów, a festiwal przechodzi do historii. Mogę już zdradzić część naszych planów na przyszły rok, bo będzie także prawdziwa uczta – będą tria, sekstet dęty, kwartet wokalny, duet fortepianowy, kwintet fortepianowy i orkiestra kameralna.

Świetne koncerty odbyły się także w tym roku w wykonaniu wspaniałych muzyków.
       - Cieszę się, że udało się zorganizować tak różnorodny festiwal. Przypomnieliśmy kilku kompozytorów, których rocznice są w tym roku celebrowane, a cały program dostarczył publiczności wielu wspaniałych wrażeń.
Od początku bardzo dobrze układa nam się współpraca z rzeszowskimi Dominikanami i w tym roku odbyły się w kościele Dominikanów aż cztery koncerty.

RzesJesMuz 6 fot. Łukasz Płoch 800     Bartosz Koziak i Grzegorz Mania podczas koncertu finałowego 7. Rzeszowskiej Jesieni Muzycznej, fot. Łukasz Płoch

Stowarzyszenie Polskich Muzyków Kameralistów organizuje coraz więcej festiwali kameralnych.
       - To prawda, ale każdy z nich ma swój rys indywidualny. Zapraszamy na festiwale w Krakowie, Zielonej Górze, a w Gdańsku i Warszawie organizowaliśmy przez lata festiwal poświęcony kobietom–kompozytorkom, który od przyszłego roku odbywał się będzie w Warszawie.

      Organizujemy kilkadziesiąt koncertów rocznie. Ciągle rozszerzamy swoją działalność – zaczęliśmy wydawać płyty i możemy się pochwalić nimi także podczas festiwali. Od niedawna wydajemy także Notatnik pianistyczny – kwartalnik, który jest adresowany do wszystkich pianistów, do każdego, kogo pasjonuje ten instrument niezależnie, czy uczył się w szkole, czy prywatnie. Zamieszczamy w tym kwartalniku dużo praktycznych porad, nuty nowych, przyjemnych i prostych utworów fortepianowych.

      Na początku pandemii, kiedy większość czasu spędzaliśmy w domach, zorganizowaliśmy (chyba jako pierwsi) bardzo dużą konferencję dla szkół artystycznych (ponad tysiąc uczestników). Na fali tego wydarzenia postanowiliśmy zorganizować konferencję pianistyczną, podczas której dyskutujemy w gronie pianistów o różnych problemach, wyzwaniach i zagadnieniach wykonawczych. 29 października zakończyliśmy ósmą edycję tej konferencji. Podobną konferencję organizujemy dla nauczycieli gry na instrumentach smyczkowych i pod koniec listopada odbędzie się szósta edycja. Oferujemy także różne szkolenia dla członków naszego stowarzyszenia. Chcemy ich integrować i pomagać im.

Coraz to częściej organizujecie także wyjazdy na koncerty poza granice Polski.
       - To prawda. Za tydzień mieliśmy zaplanowane koncerty w Izarelu. Z oczywistych względów ten projekt się nie zdarzy, ale staramy się, aby zrealizować go w grudniu w Stanach Zjednoczonych i mamy nadzieję, że się uda. Wspieramy też naszych członków, wysyłając ich oferty koncertowe do różnych miejsc. Mamy dużo pracy, ale dobre efekty sprawiają nam ogromną satysfakcję.

SPMK płyta walc kolor kopia scaled

Pan także bardzo często gra koncerty i bierze udział w sesjach nagraniowych. Możemy zaproponować melomanom nowiuteńką płytę.
        - Często koncertuję i nagrywam, bo po prostu lubię grać. Z Karoliną Radomską, moją koleżanką od czasów studiów w Londynie, uwielbialiśmy grać salonowe tańce dla publiczności. Z bogatego repertuaru wybraliśmy ulubione walce i poprosiliśmy jeszcze Martę Mołodyńską-Wheeler, aby napisała dla nas walca i skomponowaliśmy płytę. Mam nadzieję, że „Walce na duet fortepianowy” przypadną Państwu do gustu. Zapraszamy do posłuchania walców Maurycego Moszkowskiego, Ernsta von Dohnányi’ego, braci Scharwenków, Ignaza Friedmana i oczywiście Walce op. 39 Johannesa Brahmsa oraz nowy Walc Marty Mołodyńskiej-Wheeler.
Niedługo także ukaże się kolejna płyta nagrana z Katarzyną Budnik z nieznaną Sonatą na altówkę i fortepian Wojciecha Gawrońskiego, Fantazją w wersji na altówkę i fortepian Zygmunta Stojowskiego oraz absolutne arcydzieło literatury światowej na altówkę i fortepian – Sonata, którą skomponowała Rebecca Clarke.
Utwory, które wykonaliśmy w Rzeszowie z Bartoszem Koziakiem, w przyszłym tygodniu także nagramy i planujemy, że ukażą się także na płycie.

Jest Pan także pedagogiem, a wiadomo, że wiele czasu i energii trzeba poświęcić młodym ludziom, którzy chcą się uczyć gry na instrumencie.
        - W tym roku potrzebuję na to sporo czasu, ponieważ mam dużo uczniów i studentów. Uwielbiam uczyć i doskonale wiem, że także sam się uczę podczas rozwiązywania różnych problemów czy wspólnych poszukiwań interpretacji ze studentami.

 Tansman Trio po koncercie w kościele Dominikanów w Rzeszowie - od lewek: Agnieszka Podłucka - altówka, Roksana Kwaśnikowska - skrzypce, Zuzanna Sosnowska - wiolonczela, fot. Jakub Kwaśniewicz

Powracając do tegorocznej Rzeszowskiej Jesieni Muzycznej należy podkreślić, że publiczność miała szczęście usłyszeć dużo wspaniałych dzieł, które dość rzadko są wykonywane. Nie było koncertu bez muzyki polskiej.
        - Takie było nasze założenie od początku istnienia festiwalu. W pierwszych edycjach miał on podtytuł „Zapomniana muzyka” i rozwijaliśmy go podkreślając, że jest bardzo dużo polskiej muzyki kameralnej, mnóstwo dobrych utworów, które nie są prezentowane, bo scena kameralna w Polsce nie jest rozwinięta. Przez lata byliśmy utwierdzani w poczuciu, że polska muzyka jest gorsza od zagranicznej. Na szczęście ten trend się zmienia.
Od początku chcieliśmy pokazywać publiczności w kontekście arcydzieł kameralnych utwory polskich twórców, podkreślając ich wartość i urodę.
Staraliśmy się uświadomić publiczności, że może mieć mnóstwo satysfakcji nie tylko ze słuchania evergreenów muzycznej literatury światowej, ale także z polskich utworów. Zawsze staraliśmy się, aby podczas każdego koncertu wykonane zostało dzieło polskiego kompozytora.

W tym roku było dużo utworów, które rzadko są wykonywane na scenach.
       - Podczas koncertu finałowego 7. Rzeszowskiej Jesieni Muzycznej wykonaliśmy z Bartoszem Koziakiem „Trzy utwory koncertowe” Szymona Laksa, które w Polsce nie są grywane i cieszę się, że spodobały się te utwory. Gorąco oklaskiwane były także pozostałe: Sonata na wiolonczelę i fortepian Szymona Laksa, Rapsodia Notturna op. 66 Karola Rathausa oraz II Sonata Mieczysława Weinberga.

       Tegoroczną edycję Rzeszowskiej Jesieni Muzycznej rozpoczął koncert „Tansman Trio” w składzie: Roksana Kwaśnikowska – skrzypce, Agnieszka Podłucka – altówka i Zuzanna Sosnowska – wiolonczela. Przepięknie zabrzmiały w kościele Dominikanów Serenada op. 10 Ernsta von Dohnanyi’ego, Trio Mieczysława Weinberga, Trio smyczkowe Krzysztofa Pendereckiego i Serenada nr 2 Aleksandra Tansmana.

RzesJesMuz 2 fot. Jakub Kwaśniewicz  Trinus Ensemble: Adrianna Bujak-Cyran, Maria Klich, Matylda Staśto-Kotuła po koncercie w kościele Dominikanów w Rzeszowie, fot. Jakub Kwaśniewicz

       Drugi koncert wypełniły średniowieczne zabytki muzyczne ze zbiorów ss. benedyktynek ze Staniątek i ss. klarysek z Krakowa oraz Starego Sącza w wykonaniu zespołu „Trinus Ensemble”, który tworzą absolwentki krakowskiej Akademii: Adrianna Bujak–Cyran, Maria Klich oraz Matylda Staśto-Kotuła. Trzy głosy żeńskie połączone dążeniem do doskonałej harmonii.

RzeszJes.Muz 3 fot. Łukasz Płoch  Sinfonia Varsovia String Quintet - od lewej: Marcel Markowski - wiolonczela, Kamil Staniczek - II skrzypce, Anna Maria Staśkiewicz - I skrzypce, Katarzyna Budnik - altówka, Michał Sobuś - kontrabas, fot. Łukasz Płoch

       Trzeci wspaniały festiwalowy wieczór u Dominikanów zapewnił melomanom Sinfonia Varsovia String Quintet w składzie: Anna Maria Staśkiewicz – I skrzypce, Kamil Staniczek – II skrzypce, Katarzyna Budnik – altówka, Marcel Markowski – wiolonczela i Michał Sobuś – kontrabas. Artyści zachwycili pięknym wykonaniem Kwintetu smyczkowego C-dur op. 28 Luigi Boccheriniego, Pięciu melodii ludowych Witolda Lutosławskiego i Kwintetu smyczkowego Kartki z niezapisanego dziennika Krzysztofa Pendereckiego.

RzeszJesMuz 4 22.10.2023 fot. Magdalena Mataczyńska  Wiktoria Zawistowska-Tyliba - mezzosopran, Dominika Grzybacz - fortepian podczas koncertu w ZSM nr 1 w Rzeszowie, fot. Magdalena Mataczyńska

       Program kolejnego koncertu wypełniły pieśni, które zachwycająco śpiewała Wiktoria Zawistowska-Tyliba – mezzosopran, z towarzyszeniem pianistki Dominiki Grzybacz.

       Bardzo różnorodny i ciekawy był przedostatni wieczór, podczas którego słuchaliśmy wielkich kwartetów smyczkowych: Kwartet nr 12 „Amerykański” op. 96 Antonína Dvořáka, Kwartet Witolda Lutosławskiego i Kwartet smyczkowy nr 1 „Sonata Kreutzerowska” Leoša Janáčka. Wykonał je V4 String Quartet w składzie: Miranda Liu – skrzypce (Węgry), Daniel Rumler – skrzypce (Słowacja), Tomas Krejbich – altówka (Czechy) i Bartosz Koziak –wiolonczela (Polska).

  RzeszJesMuz 5 fot. Jakub Kwaśniewicz   Kwartet smyczkowy V4 - na zdjęciu od lewej: Bartosz Koziak - wiolonczela (Polska), Miranda Liu - skrzypce (Węgry), Tomas Krejbich - altówka (Czechy), Daniel Rumler - skrzypce (Słowacja), fot. Jakub Kwaśniewicz

Rozmawiamy w budynku Zespołu Szkół Muzycznych nr 1 im. Karola Szymanowskiego w Rzeszowie. W auli tej szkoły odbyły się dwa koncerty: recital wokalny i wieczór finałowy. To bardzo dobra sala do muzyki kameralnej, dysponująca organami, które można będzie kiedyś także wykorzystać.
        - Mam nadzieję, że to miejsce się przyjmie, a organy z pewnością wykorzystamy planując kolejne edycje. Organizując koncerty staramy się wędrować, rozszerzać grono partnerów. Cieszę się, że tak dobrze układa nam się współpraca, a niewielka sala zbliża wykonawców do publiczności. O to chodzi w muzyce kameralnej, która nigdy nie była pisana z myślą o wielkich salach – wręcz przeciwnie, jej źródła są w domach i salonach.

Zapewniał Pan, że 8. Rzeszowska Jesień Muzyczna odbędzie się w przyszłym roku.
        - Tak, bo otrzymaliśmy już dotację także na przyszły rok i już zapraszam na koncerty najpóźniej za 11 miesięcy. 

                                                                                                                                                                                                                                         Zofia Stopińska

Rzeszowska Jesień Muzyczna 2023 plakat

Dla Polski i nauczycieli Liceum Ogólnokształcącego w Lubaczowie

Sceny litewskie Zbigniewa Kruczka w Filharmonii Podkarpackiej
Rozmowa z kompozytorem.
Zofia Stopińska

Program koncertu 10 listopada w Filharmonii Podkarpackiej wypełni kompozycja Zbigniewa Kruczka zatytułowana Sceny litewskie. Nasi filharmonicy wystąpią pod batutą Jacka Rogali, świetnego dyrygenta i pedagoga, dyrektora Filharmonii Świętokrzyskiej w Kielcach oraz kierownika Katedry Dyrygentury i profesora Akademii Muzycznej w Łodzi. Na cymbałach węgierskich grać będzie Szymon Tadla, a w roli narratora wystąpi Marcin Kwaśny, aktor, scenarzysta i reżyser. Dzieło Zbigniewa Kruczka w Rzeszowie zabrzmi po raz pierwszy.
Zbigniew Kruczek jest kompozytorem, organistą i pedagogiem. Z pewnością na karierę koncertującego organisty duży wpływ miał udział w konkursach i festiwalach. W 1980 roku uzyskuje dyplom Premier Prix d’Orgue, a dwa lata później Le Prix Supérieur z wyróżnieniem. W 1990 roku Zbigniew Kruczek uczestniczy w finałowym Międzynarodowym Konkursie im. Jehan Alain w Romainmôtier w Szwajcarii. Jego kariera jest wypełniona licznymi koncertami, nie tylko w Belgii, ale także w krajach Europy, w Afryce, w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie.
Jest kompozytorem wielu dzieł na organy, muzyki kameralnej, symfonicznej i chóralnej.

Kiedy powstały Sceny litewskie i co zainspirowało Pana do napisania tego utworu?
       – Do skomponowania Scen litewskich namówił mnie pan Roman Perucki, dyrektor Filharmonii Bałtyckiej w Gdańsku. W ramach koncertów z cyklu „Wielkie karnawały świata” w Filharmonii Bałtyckiej został wykonany mój poemat symfoniczny Karnawał o trzech dniach słynnego, odbywającego się od XVI wieku, karnawału w Binche. Z tym miastem jestem związany, bo prowadziłem klasy organów i harmonii w tamtejszym konserwatorium, a także jestem organistą kościoła Saint-Pierre. Karnawał był darem dla Belgii, kraju, który mnie przyjął. Po koncercie w Gdańsku rozmawialiśmy z dyrektorem Peruckim i ustaliliśmy, że pomyślę o skomponowaniu podziękowań dla Polski.
Tak powstały Sceny litewskie, oparte na najbardziej znanych księgach Pana Tadeusza. Pojawiają się w tym utworze tematy ze znanych utworów i hymnów, m.in. hymn carskiej Rosji, Mazurek Dąbrowskiego, Marsylianka i Mazurek Trzeciego Maja. Nie zabraknie koncertu Jankiela. Przyznam, że trudno było znaleźć cymbalistę, ale udało mi się spotkać Szymona Tadlę, w którego rodzinie jest tradycja gry na tym instrumencie od ponad stu lat. Prawykonanie Scen litewskich odbyło się w Gdańsku pod batutą Jacka Rogali, a w roli recytatora wystąpił Jan Nowicki. Drugie, też wspaniałe wykonanie miało miejsce w Kielcach, a teraz odbędzie się ten koncert w Rzeszowie. Z Podkarpaciem jestem szczególnie związany, bo urodziłem się w Lubaczowie. Kompozycja jest zadedykowana nauczycielom Liceum Ogólnokształcącego im. Tadeusza Kościuszki w Lubaczowie, które ukończyłem, i Polsce jako krajowi, w którym się urodziłem i wykształciłem.

W Lubaczowie rozpoczynał Pan naukę muzyki.
       – Tak, uczyłem się w Ognisku Muzycznym, a dodatkowo udzielała mi prywatnych lekcji wspaniała nauczycielka fortepianu, pani Maria Koba z Jarosławia. Bardzo dużo jej zawdzięczam. Później zajął się mną prof. Romuald Sroczyński, który uczył w wyższych szkołach muzycznych we Wrocławiu i Poznaniu, ale pochodził z tych stron, co ja. Był taki czas, że byłem uczniem Liceum Ogólnokształcącego w Lubaczowie, Średniej Szkoły Muzycznej w Wałbrzychu, a na lekcje organów jeździłem do prof. Sroczyńskiego do Wrocławia. Uczyłem się też w dawnej Salezjańskiej Szkole Organistowskiej w Przemyślu. Wprawdzie oficjalnie szkoła już była zamknięta, ale dzięki księdzu Stanisławowi Łabińskiemu, który był wikariuszem w Lubaczowie, poznałem księdza salezjanina Czesława Jabłeckiego, który był znakomitym pedagogiem. Uczył mnie harmonii i gry na organach, stąd miałem dobre podstawy i nie miałem żadnych trudności w tych dziedzinach. Zaprzyjaźniliśmy się i w późniejszych latach spotykaliśmy się w Krakowie na Tynieckiej. Od najmłodszych lat byłem zafascynowany dziełami i techniką polifoniczną Jana Sebastiana Bacha. Napisałem nawet na cześć Bacha 24 Preludia i fugi na organy. Jedno preludium zadedykowałem ks. Czesławowi Jabłeckiemu. To preludium jest w stylu gregoriańskim, bo był także specjalistą w zakresie śpiewu gregoriańskiego.

Zbigniew Kruczek 3

Po ukończeniu Liceum Ogólnokształcącego w Lubaczowie studiował Pan w Poznaniu.
       – Po zdaniu egzaminu wstępnego do Wyższej Szkoły Muzycznej w Poznaniu, studiowałem w klasie organów prof. Romualda Sroczyńskiego i kompozycji w klasie prof. Andrzeja Koszewskiego. W czasie studiów byłem także organistą w kościele dominikanów. Odbywał się tam festiwal muzyczny, podczas którego występowali bardzo znani organiści, m.in. Jan Jargoń, Feliks Rączkowski, Mirosław Pietkiewicz…Pod koniec studiów miałem okazję rozmawiać z prof. Feliksem Rączkowskim, który zapytał, czy interesują mnie studia podyplomowe w Belgii. Byłem bardzo zainteresowany i dzięki profesorowi Rączkowskiemu pojechałem do Belgii na kurs mistrzowski do Flor Peetersa. Na krótko wróciłem do Polski, a później wyjechałem na studia w Królewskim Konserwatorium w Brukseli, w klasie organów Leopolda Sluysa i kompozycji u Jacqueline Fontyn. Z tą znaną, ciągle aktywną kompozytorką utrzymuję kontakt do dzisiaj. Nawet nasze utwory zabrzmiały podczas koncertu w Gdańsku z okazji Roku Witolda Lutosławskiego. Profesor Jacqueline Fontyn bardzo przyjaźniła się z Witoldem Lutosławskim.

Przez całe zawodowe życie jest Pan bardzo aktywnym muzykiem.
       – Jestem w wieku emerytalnym i już mniej koncertuję, ale komponuję, jestem też nadal organistą w kościele Sacré-Coeur w Binche i w kościele Saint-Pierre w Montignies-sur-Sambre Neuville (Charleroi). Długo, bo 38 lat byłem profesorem w Collège de Bonne-Espérance de Vellereille-les-Brayeux, w Instytucie Notre-Dame de Loverval i profesorem klasy organów w Conservatoire Communal Marcel Quinet de Binche.

Czy koncertując w wielu krajach Europy, Ameryki Północnej i Afryki, prowadząc intensywną działalność pedagogiczną, odwiedzał Pan Polskę?
       – W Belgii mieszkam od 1976 roku i przez pierwsze dziewięć lat nie przyjeżdżałem do Polski, bo nie miałem ważnego paszportu, a poza tym, aby pracować jako nauczyciel, musiałem mieć obywatelstwo belgijskie. Szybko odnalazłem się w nowym środowisku, ale zawsze utrzymywałem kontakty z Polską. Do Belgii często przyjeżdżał prof. Stefan Stuligrosz i nawet trzy razy miałem zaszczyt gościć profesora w moim domu. Zaprzyjaźniliśmy się.
W późniejszych latach często przyjeżdżałem do Polski i zawsze odwiedzałem babcię, z którą byłem bardzo związany, bo wcześnie straciłem matkę i babcia mnie wychowywała, a dożyła 95 lat.

Czy w rodzinie ktoś interesował się muzyką?
       – Mój dziadziu urodził się w czasach, kiedy Lubaczów był galicyjskim miasteczkiem. Dziadziu służył nawet w wojsku austriackim, a później był w Legionach Polskich Józefa Piłsudskiego. Dziadziu miał talent muzyczny i grał na akordeonie, najczęściej walce austriackie.

Wielka pasja do muzyki towarzyszy Panu nieustannie.
       – Od dzieciństwa miałem tę pasję. Mimo że Lubaczów był niewielkim miasteczkiem, udawało mi się ją rozwijać i uczyć się muzyki. Jak już wspomniałem, wiele zawdzięczam profesorom Liceum Ogólnokształcącego w Lubaczowie, wykształconym przed wojną. Moja wychowawczyni, pani Franciszka Wolańczyk, ułatwiała mi wszystko, żebym mógł jeździć na lekcje do Wałbrzycha i do Przemyśla. Mam ogromne uznanie dla wszystkich. Dwóch z nich jeszcze żyje – pan dr Zygmunt Kubrak, znany i ceniony historyk, organizator Muzeum Kresów w Lubaczowie oraz autor m.in. dwutomowych Dziejów Lubaczowa, a także pan Karol Kunz, który uczył nas fizyki i chemii.

W przeddzień Narodowego Święta Niepodległości zapraszamy do Filharmonii Podkarpackiej na koncert patriotyczny, który wypełni Pana dzieło Sceny litewskie. Podczas koncertu melomani będą mogli poznać także kompozytora.
       – Miło mi będzie wysłuchać koncertu i serdecznie zapraszam na ten wieczór. Mam nadzieję, że moja kompozycja zostanie życzliwie przyjęta i wielu z Państwa, szczególnie młodzi, inaczej spojrzą na wielkie dzieło, jakim jest Pan Tadeusz Adama Mickiewicza. Cieszę się, że pani dyrektor Marta Wierzbieniec planuje dodatkowy koncert z myślą o młodzieży.

Bardzo dziękuję za rozmowę.
       – Ja również bardzo dziękuję. Do zobaczenia.

Zofia Stopińska

Zbigniew Kruczek 1

 

Jubileusz 55-lecia PSM I stopnia w Łańcucie

Nie tylko melomanom Łańcut kojarzy się z muzyką klasyczną dzięki koncertom, odbywającym się w ramach Muzycznych Festiwali w przepięknym Zamku Lubomirskich i Potockich oraz z lipcowymi Międzynarodowymi Kursami Muzycznymi. Miejscem, gdzie ta muzyka rozbrzmiewa codziennie jest Państwowa Szkoła Muzyczna I stopnia im. Teodora Leszetyckiego w Łańcucie, która w tym roku świętuje 55-lecie działalności.
Był to dobry pretekst do odwiedzenia szkoły i rozmowy z panem dyrektorem Michałem Horodeckim.

Łańcut jest miastem o bogatych tradycjach muzycznych, a Państwowa Szkoła Muzyczna I stopnia powstała na bazie działających wcześniej ognisk muzycznych.
      - To prawda, powstanie szkoły muzycznej było poprzedzone działalnością najpierw Społecznego Ogniska Muzycznego, a później Państwowego Ogniska Muzycznego. Pierwsze ognisko miało swą siedzibę w budynkach łańcuckiego zamku, a Państwowe Ognisko Muzyczne działało w budynku Liceum Ogólnokształcącego nr 1 im. Henryka Sienkiewicza. Coraz więcej uzdolnionych muzycznie młodych ludzi pragnęło się uczyć grać i stąd była potrzeba utworzenia szkoły muzycznej, która będzie profesjonalnie przygotowywała młodych adeptów muzyki do dalszego kształcenia.

W 1968 roku pan Józef Nawojski, ówczesny dyrektor Państwowego Ogniska Muzycznego, został dyrektorem Państwowej Szkoły Muzycznej I stopnia w Łańcucie.
      - Dzięki jego działaniom ta szkoła powstała. W lipcu 1968 roku Minister Kultury i Sztuki przekształcił Państwowe Ognisko Muzyczne w Państwową Szkołę Muzyczną I stopnia i pierwszym dyrektorem został pan mgr. Józef Nawojski. Przez pierwsze dwa lata szkoła działała nadal w budynku I Liceum Ogólnokształcącego, ale nie spełniał on potrzeb szkoły i szukano nowej siedziby.
      W 1970 roku, dzięki staraniom ówczesnego dyrektora Muzeum - Zamku Antoniego Dudy-Dziewierza, przy wsparciu kustosza Jerzego Żurawskiego, szkoła otrzymała budynek usytuowany we wschodniej części parku zamkowego, czyli budynek dawnego Zarządu „Ogrodów” hrabiego Potockiego. W tym budynku szkoła mieści się nadal.

Trzeba było zabytkowy budynek przystosować do potrzeb szkoły muzycznej.
       - Przez rok ten budynek był przygotowywany i w 1971 roku szkoła przeniosła się do nowej siedziby. Rozpoczęło się rozszerzanie instrumentarium, nadal trwały prace przystosowujące budynek do potrzeb rozwijającej się szkoły. Przez kolejne lata część nauczycieli przeszła na emerytury, a zatrudniani byli młodzi, pełni pomysłów i wykszatłceni pedagodzy. Ciągle wzrastał poziom nauczania. Powstawały zespoły muzyczne, organizowano konkursy i imprezy, w których brali udział również uczniowie szkoły.

Zmieniali się także dyrektorzy łańcuckiej szkoły muzycznej.
      - Od 1974 roku, przez cztery lata, zarządzał szkołą mgr. Roman Pelc. Kolejnymi dyrektorami byli: Marian Trzeciak, Fryderyk Staszowski, Marian Koba i Antoni Walawender, a każdy z dyrektorów miał udział w rozwoju szkoły. Pojawiały się nowe inicjatywy, podejmowano współpracę z Międzynarodowymi Kursami Muzycznymi, które rozpoczęły działalność, nawiązywali współpracę z festiwalem Dni Muzyki Kameralnej, zapraszali do szkoły słynnych muzyków, którzy występowali z koncertami dla uczniów.
      W 1990 roku konkurs na dyrektora wygrał pan mgr Jan Szydło i przez kolejne 32 lata stał na czele Państwowej Szkoły Muzycznej I stopnia w Łańcucie.
W tym czasie szkoła rozkwitała, uczniowie zdobywali nagrody i wyróżnienia w konkursach regionalnych, ogólnopolskich i międzynarodowych. Wielu uczniów kontynuuje naukę w szkołach muzycznych II stopnia, a później w akademiach muzycznych.
Poszerzało się instrumentarium i powstawały nowe klasy – m.in. wiolonczeli i organów.

Ilu uczniów uczęszcza aktualnie do Państwowej Szkoły Muzycznej I stopnia w Łańcucie?
      - Aktualnie pobiera naukę około 230 uczniów. Jest to możliwe, ponieważ uczęszczają do szkoły w różne dni tygodnia, w dwóch cyklach 6-letnim i 4-letnim. Dlatego nie widać takiej ilości uczniów, bo nie wszyscy są w tym samym czasie w szkole.

Szkoła mieści się w pięknym zabytkowym budynku, i stąd wynikają pewne ograniczenia, ale wykorzystujecie każde pomieszczenie.
      - Budynek jest własnością Muzeum-Zamku w Łańcucie, położony jest na terenie zabytkowego parku i podlega ścisłej ochronie konserwatorskiej. Wszelkie wykonywane w szkole prace muszą być zaakceptowane przez konserwatora. Do prowadzenia zajęć teoretycznych potrzebne są większe sale, ale wiele pomieszczeń udało się podzielić na mniejsze sale do nauki gry na instrumentach. Każdy centymetr jest zagospodarowany, wykorzystujemy każdą wolną przestrzeń.

PSM Łańcut Szkoła 800

Szkoła aktywnie uczestniczy w życiu muzycznym w swoim środowisku.
       - Od wielu lat współpracujemy przy organizacji znanych na całym świecie Międzynarodowych Kursów Muzycznych (wkrótce będą obchodziły 50-lecie działalności). Dyrektorem artystycznym i naukowym kursów jest prof. Krystyna Makowska-Ławrynowicz.
       Od kilku lat, w czasie wakacji, jesteśmy gospodarzem metodycznych warsztatów pianistycznych „Od rzemiosła do mistrzostwa”, które organizuje Polskie Stowarzyszenie Pedagogów Pianistów EPTA, a kierownikiem artystycznym jest prof. Karol Radziwonowicz. Te kursy są bardzo dobrze oceniane przez uczestniczących w nich nauczycieli i uczniów.
Uczestniczymy także we wszystkich ważnych w naszym środowisku inicjatywach.
       W budynku szkoły ma także siedzibę Łańcuckie Towarzystwo Muzyczne, które inicjuje wieczory muzyki, uczniowie szkoły koncertują w Miejskim Domu Kultury, organizujemy koncerty skierowane do mieszkańców miasta i całego powiatu. Jeździmy do innych szkół z koncertami promującymi naszą szkołę. Nasze działania zmierzające do rozwoju kultury w środowisku lokalnym są częste. Na różne sposoby promujemy wysoka sztukę.
       Jednym z celów szkół muzycznych I stopnia jest kształcenie świadomych odbiorców muzyki. Naszych absolwentów można zobaczyć i usłyszeć w prawie każdym zespole muzycznym, działającym na terenie powiatu; w każdej orkiestrze dętej, w każdej kapeli, w zespołach wykonujących różnorodną muzykę – od klasycznej po szeroko rozumianą rozrywkową. Dokładają swoją cegiełkę do kultury muzycznej na terenie Powiatu łańcuckiego i nie tylko.
       Organizujemy dla naszych uczniów wyjazdy na koncerty do Filharmonii Podkarpackiej. Chcemy, aby nasi uczniowie uczyli się świadomego odbioru muzyki. Ta inicjatywa cieszy się olbrzymim zainteresowaniem. Są uczniowie, którzy jadą na każdy koncert i pytają, kiedy następny wyjazd będzie organizowany.

Państwowa Szkoła Muzyczna w Łańcucie jest także organizatorem konkursów muzycznych.
       - Organizujemy trzy konkursy. Najbliższy odbędzie się już 17 listopada 2023 roku – to I Ogólnopolski Konkurs Pianistyczny im. Teodora Leszetyckiego. Jest to konkurs skierowany do szkół muzycznych I i II stopnia. Przewodniczącym jury w tym konkursie będzie prof. Hubert Rutkowski, prezes Towarzystwa im. Teodora Leszetyckiego. Będzie nagroda dla uczestnika, który zaprezentuje w trakcie konkursu utwór Teodora Leszetyckiego. Nadmienię, że będzie to pierwszy konkurs w Polsce im. Teodora Leszetyckiego. Tę informację zamieścił nawet na swoim profilu Facebook pan prof. Hubert Rutkowski. Do prac w jury, oprócz prof. Huberta Rutkowskiego, przyjęli nasze zaproszenie jeszcze inni znakomici polscy pianiści: prof. Beata Bilińska z Akademii Muzycznej w Katowicach, prof. Mariusz Drzewicki z Akademii Muzycznej w Łodzi. W jury zasiądzie także nasz nauczyciel dr Jarosław Pelc, który specjalizuje się w twórczości Teodora Leszetyckiego.
       Kolejny konkurs to „Łańcuckie potyczki na smyczki”, którego działalność zainicjowaliśmy w ubiegłym roku. Jest on skierowany do najmłodszych uczniów skrzypiec i wiolonczeli, rozpoczynających swoją drogę ku karierze wirtuoza.
       Organizujemy od lat także BRASS FESTIWAL - Konkurs Instrumentów Dętych Blaszanych, o zasięgu ogólnopolskim, który jest rozbudowaną formułą i kontynuacją Makroregionalnego Konkursu Instrumentów Dętych Blaszanych, który od lat nasza szkoła organizowała. W ubiegłym roku zmieniliśmy formułę rozszerzając zakres tego konkursu i otrzymał nazwę BRASS FESTIWAL.

Może nie wszyscy czytelnicy wiedzą, że patron szkoły i konkursu, Teodor Leszetycki, urodził się w Łańcucie.
       - Dlatego w 1992 roku Państwowa Szkoła Muzyczna I stopnia w Łańcucie otrzymała patrona – Teodora Leszetyckiego, można śmiało powiedzieć słynnego łańcucianina, który urodził się w łańcuckim zamku i w Łańcucie spędził pierwsze lata, niczym wyjechał wraz z rodzicami do Wiednia. Tam rozwinął swoją karierę jako pianista, a później jako słynny pedagog, twórca słynnej szkoły pianistycznej. Jej kontynuatorzy uczą też w naszej szkole. Pan Jarosław Pelc prześledził dokładnie całą ścieżkę i okazało się, że jest kolejnym pokoleniem kontynuatorów tej szkoły.
       Na budynku naszej szkoły zamieszczona jest pamiątkowa tablica, odsłonięta podczas uroczystości nadania szkole imienia Teodora Leszetyckiego. Inicjatorami tego pomysłu byli ówczesny dyrektor Filharmonii Rzeszowskiej Wergiliusz Gołąbek i dyrektor szkoły Jan Szydło. Uroczystość odbyła się w maju 1992 roku i uczestniczyli w niej ludzie związani z muzyką i przedstawiciele Towarzystwa Muzycznego im. Teodora Leszetyckiego ze Stanów Zjednoczonych. Od tego wydarzenia Państwowa Szkoła Muzyczna I stopnia w Łańcucie chlubi się swoim patronem i naszą myślą przewodnią są słowa Teodora Leszetyckiego: „Nie ma sztuki bez życia ani życia bez sztuki”

W najbliższych dniach będziecie świętować 55-lecie działalności szkoły.
       - 18 i 19 października będziemy uroczyście obchodzić Jubileusz 55-lecia Szkoły. Pewnie będziemy także świętować później, bo przecież trwa on cały rok. Będziemy wyrażać wdzięczność tym, którzy
Przez lata rozwijali szkołę i w niej pracowali, dbali o rozwój młodzieży. Jubileusz jest dla nas impulsem do dalszej pracy, do kontynuowania drogi, którą wytyczyli nasi poprzednicy. Postaramy się także zostawić cegiełkę dla przyszłych pokoleń.
       18 października o godz. 18.00 rozpoczynamy świętowanie uroczystą Mszą dziękczynną w Kościele Farnym w Łańcucie. Zapewnimy też oprawę muzyczną tej mszy i serdecznie zapraszamy wszystkich absolwentów, emerytowanych i obecnych pracowników oraz sympatyków szkoły.
       19 października o godz. 17.00 w Auli Szkoły Muzycznej zaplanowana została uroczysta akademia, w czasie której część nauczycieli zostanie uhonorowana odznaczeniami, a później rozpocznie się Koncert Jubileuszowy.

Oprócz życzeń pomyślności dla całej społeczności szkolnej oraz dalszego rozwoju szkoły – czego Wam życzyć?
        - Najważniejsze, żeby w naszej szkole chcieli realizować swoje pasje i marzenia młodzi ludzie. Aby muzyka była w kręgu zainteresowań szerokiego grona dzieci i młodzieży. Zauważamy, że liczba osób, które chcą się kształcić profesjonalnie, jest coraz mniejsza. Wiadomo, że dzieci mają dużo innych zajęć i chylę czoła przed uczniami, którzy decydują się na naukę w naszej szkole. Chcemy, aby było ich jak najwięcej.

Dziękuję za rozmowę

Zofia Stopińska

Chcę być dobrym duchem ludzi oddanych sztuce muzycznej.

Zapraszam Państwa na spotkanie z prof. dr hab. Tadeuszem Pszonką, wybitnym śpiewakiem i pedagogiem oraz dyrektorem artystycznym Międzynarodowego Konkursu Wokalnego im. J. Kiepury i dyrektorem artystycznym Festiwalu Jana Kiepury w Krynicy Zdroju.
Rozmowa została zarejestrowana 24 września 2023 roku w Sanoku podczas XXXII Festiwalu im. Adama Didura.

Spotykamy się w Sanockim Domu Kultury przed koncertem poświęconym pamięci światowej sławy polskich śpiewaków: Marcelli Sembrich-Kochańskiej i Adama Didura, patrona sanockich festiwali. Jest Pan po raz pierwszy na tym festiwalu?

      Nie jestem na festiwalu po raz pierwszy. Chyba w 1992 roku, jako młody tenor tuż po studiach, zostałem zaproszony przez obecnego dyrektora Sanockiego Domu Kultury Pana Waldemara Szybiaka do udziału w koncercie pt. „Młode talenty”.
Moje spotkanie z sanocką publicznością miało miejsce podczas pierwszych edycji Festiwalu im. Adama Didura. Mieszkałem wtedy w pięknym dworku w Woli Sękowej. Dobrze pamiętam spotkania i rozmowy przy kominku oraz park otaczający dworek. Atmosfera tych spotkań i przepiękne otoczenie sprawiały, że wszyscy czuliśmy się znakomicie i byliśmy pełni siły twórczej.

Z jakimi wrażeniami wyjedzie Pan z Sanoka tym razem?

      Bardzo interesuje mnie życie muzyczne w Polsce. Niestety, brakuje mi czasu, żeby odwiedzić wszystkie odbywające się festiwale, ale jestem bardzo otwarty na poznawanie artystów, ich umiejętności i chcę być dobrym duchem ludzi oddanych przez wiele lat sztuce muzycznej.
Takim właśnie człowiekiem jest pan dyrektor Waldemar Szybiak, który przez ponad trzy dekady prowadzi Festiwal im. Adama Didura. Występowało na tym festiwalu wielu znakomitych artystów i zespołów.
      Jestem także pełen szacunku dla ludzi, którzy towarzyszą większości wydarzeń myzycznych, mam tu na myśli m.in. pana Juliusza Multarzyńskiego. Po raz pierwszy w rozszerzonej prezentacji oglądam przygotowaną przez pana Juliusza wystawę poświęconą wybitnej, niestety trochę zapomnianej artystce Marcelli Sembrich-Kochańskiej. Dzięki tej wystawie uczę się i poznaję swoje, Nasze korzenie artystyczne.
      Bardzo żałuję, że mogę być tylko cztery dni w Sanoku. Brak czasu. W międzyczasie też pracuję, online oceniam prezentacje uczestników włoskiego konkursu operowego, a wieczory spędzam w Sanockim Domu Kultury. Znalazłem trochę czasu by zwiedzić Zamek Królewski w Sanoku.
Podobnie jak podczas innych festiwali, odkryłem w Sanoku młodych, świetnych wykonawców, którzy przez czar tego miejsca są na tyle swobodni, że mogą pokazać swoje bogate możliwości artystyczne.
       Dużym walorem sanockiego festiwalu jest to, że na tej małej scenie, publiczność może podziwiać duże dzieła muzyczne. Te duże spektakle są przygotowywane pod potrzeby i możliwości festiwalu, można uznać zatem, że są to sanockie premiery. Kontakt bliski z artystami i publicznością daje mi odpowiedź na pytanie, jaki jest kontakt artysty z publicznością, jego oddziaływanie, wrażenie jego prezentacji. Dla mnie jako dyrektora artystycznego Festiwalu im. Jana Kiepury, jest to bardzo ważne.
       Pierwszą rzeczą, którą zauważyłem wchodząc do pięknego budynku Sanockiego Domu Kultury było to, że jest w nim wszędobylska obecność opery, artystów wielu pokoleń. Wieloletnia prezentacja dorobku festiwalu, piękne. Ze ścian „przemawiają” artyści z licznych fotografii, którzy przez minione 31 lat byli w Sanoku i uświetniali pamięć o Adamie Didurze. Te fotografie, to także prezentacja dorobku polskiej sceny operowej.
To miejsce sanockie, jak i Festiwal Kiepury, uzmysławia nam, że musimy pamiętać o artystach, którzy stanowili podstawy polskiej szkoły śpiewu. Sanocki Dom Kultury stanowi wzorzec dla mniejszych ośrodków do tego, aby ciągle przypominać ludziom o wielkich artystach, wielkiej sztuce i wartości, jakie ona niesie. Każde miasto i miasteczko takie ważne osoby ma, nie tylko w temacie muzyki.

Trzeba podkreślić związki łączące Adama Didura, patrona sanockiego festiwalu, z Janem Kiepurą, patronem festiwalu w Krynicy.

       Drogi tych wielkich artystów stykały się ze sobą. Czasami bezpośrednio. Obaj panowie występowali razem w Metropolitan Opera. Tam także działał pan Ryszard Ordyński, znakomity polski reżyser operowy, który wiele spektakli tam reżyserował.
       Nie można pominąć faktu, że Jan Kiepura także śpiewał w sanockim Sokole na zaproszenie Adama Didura. Kiepura podarował nawet Didurowi samochód, jako wyraz wdzięczności za pomoc. A miał za co dziękować.
Obaj byli wielkimi artystami, którzy odcisnęli ślad w historii światowej wokalistyki, budując nasz krajowy operowy świat. To dowód tego, że my – Polacy, także mamy znakomitych artystów o znaczeniu globalnym. Trzeba jeszcze wspomnieć o całej rodzinie Reszków czy Marcelli Sembrich-Kochańskiej, to także byli giganci sceny.
       My sobie dzisiaj chyba nawet nie wyobrażamy, jakież to były gwiazdy. My te gwiazdy sprzed lat oceniamy przez pryzmat dzisiejszego rynku artystycznego, a wtedy, w okresie przedwojennym, to byli giganci, książęta sztuki bez rodowej genealogii. Mówiąc o tych historiach, może być z pewnością przekonani, że w sferze kultury mieliśmy dużo do powiedzenia, do pokazania w aspekcie międzynarodowym.
Jeżeli dzisiejsza młodzież wgłębiłaby się bardziej w kariery ówczesnych gwiazd, to wiedziałaby, jak się uczyć, jak ciężko pracować i nie bać się tej trudnej pracy.

Tadeusz Pszonka tenor fot Mikołaj Bała 06.08.2022                                               Profesor Tadeusz Pszonka podczas koncertu, fot. Mikołaj Bała

Po studiach i licznych występach na wielu polskich i zagranicznych renomowanych estradach, dzieli się Pan swoim doświadczeniem z młodymi śpiewakami.

       Powiem krótko, tak naprawdę każdy śpiewak uczy się sam, ale pod kierunkiem swojego mistrza. Jeżeli młody śpiewak ma wewnętrzną pasję, chęć poznania tajników związanych ze śpiewem, na pewno do czegoś dojdzie. Powinien także czerpać siły z porażek, które czasami są bardziej dla jego dobra, niż tryumf. Jeżeli mistrz czuje opór w swoim wychowanku, to nic nie będzie ze wspólnej pracy. Uczeń musi być otwarty na pracę i poznawanie. Na wszystko potrzeba czasu, każdy jest inny i jedyny w swoim rodzaju. W edukacji czas jest bardzo ważny.

Czy dzisiaj jest to trudne?

       Tak, nawet coraz trudniejsze, bo wszyscy chcą szybko osiągnąć sukces, a tak nie ma. Można szybko błysnąć podczas jednego czy dwóch koncertów, albo jednego sezonu, ale życie weryfikuje i zawsze wykorzysta słabość, udowadniając młodemu artyście, że jeszcze musi trochę popracować. Poznałem artystów, którzy przez dwa, trzy sezony pięknie śpiewali, ale nie byli technicznie przygotowani do śpiewania dużych partii, i co… głos odmawiał posłuszeństwa. Na dodatek jest wielu dobrze śpiewających artystów, konkurencja duża, więc trudniej osiągnąć sukces międzynarodowy. O sukcesie czasami także decyduje przypadek!

Młodzi śpiewacy powinni mieć świadomość, że piękny głos musi im starczyć na całe zawodowe życie.

       Dlatego głosu nie wolno forsować. W tym miejscu jest wielka rola mistrza, który powie: ”Poczekaj, jeszcze wcześniej musisz zaśpiewać to, i to, i to…, a dopiero później spróbuj tego. Jeżeli czujesz dany utwór, lubisz go, podoba ci się, to nie znaczy, że ty go możesz wykonać. Możesz go słuchać”. To są dwie różne sprawy. Czasami coś nam się podoba, czujemy, że bylibyśmy w tym dobrzy, ale to jest tylko nasza wyobraźnia i nieposkromiona ambicja.

To polega także na zaufaniu ucznia do pedagoga. Kiedyś jedna śpiewaczka, która jest Pana wychowanką, powiedziała mi, że ufa Panu bezgranicznie. Jeśli Pan zadecyduje, że z czymś można wyjść na scenę, to podejmuje się danej roli i wykonuje ją.

       Miło mi to słyszeć. Młody artysta powinien czuć, że jest silny. Na klasyce edukacyjnej - Mozart, Rossini, Haendel, Vivaldi i liczne pieśni, szlifujemy technikę. W miarę rozwoju muzyki, epok muzycznych, rosła emocjonalna siła wyrazowa. W efekcie romantyzm i weryzm jest cudowny, ale dla młodego śpiewaka bardzo niebezpieczny.
       Bywa tak, że muzyka tak nas absorbuje, iż zapominamy w wykonawstwie scenicznym o wypośrodkowaniu między zaangażowaniem emocjonalnym w tym grę aktorską, a uwagą nad techniką wokalną.
Jeżeli młody artysta będzie chciał śpiewać za szeroko, nie swoją barwą głosu jak to określamy, jeżeli podda się głębokiej i szczerej ekspresji romantyzmu czy werystycznej, to po prostu przegra w którymś z elementów. Okres klasyki muzycznej jest najbardziej odpowiedni dla młodego adepta sztuki wokalnej. Trzeba podkreślić, że pewne głosy są predysponowane do określonego typu repertuaru, przynajmniej na początku z perspektywą dużych partii. Są także głosy, które nigdy nie będą śpiewać pewnego typu mocniejszego repertuaru, chociaż bardzo tego pragną.

Przez całe życie zgłębiał Pan różne dziedziny sztuki i rozwijał różne pasje. Aktualnie w Pana działalności jest wiele nurtów, które pomagają młodym śpiewakom w starcie. Mam na myśli pracę dydaktyczną w Akademii Muzycznej we Wrocławiu, konkursy, kursy i warsztaty oraz organizację festiwali i koncertów, w których młodzi wykonawcy mogą występować.

       Moje ponad 30-letnie doświadczenie pedagogiczne nakazuje mi nawet, aby pomagać młodym artystom. Jestem na tym etapie życia. W czasie festiwalu w Krynicy są cykle koncertów dla laureatów konkursów wokalnych. Chcę, żeby poprzez Międzynarodowy Konkurs Wokalny im. Jana Kiepury w Krynicy, poprzez festiwalowe koncerty, następowała wymiana doświadczeń między młodymi wykonawcami i prezentacja najlepszych z najlepszych. Oni bardzo się nawzajem słuchają, porównują przebieg studiów wokalnych w Polsce i za granicą, porównują walory głosowe, umiejętności techniczne, stylistyczne, językowe… To jest wartość dodana tych spotkań. Chciałbym, żeby młodzi ludzie poznali krynicki festiwal i dowiedzieli się o jego patronie Janie Kiepurze.
       Zapraszając młodych laureatów konkursów, chcę z jednej strony podkreślić, że na to zaproszenie już zasługują, ale z drugiej strony wskazać, że jeszcze powinni w siebie inwestować i nadal się uczyć bo to zawsze potrzebne.Jeżeli widzę, że młodzi śpiewacy nagrodzeni w konkursach, które organizowałem albo zasiadałem w jury, zaczynają robić karierę, to cieszę się, że moje zadanie zostało spełnione. Wspólnie jurorzy dali im siłę do działania.

Każdy występujący artysta musi być kreatywny, tworzyć nową interpretację.

       Oczywiście, czy Didur byłby sławny gdyby nie miał wielkiej wyobraźni muzycznej i wielkiego serca do tego co robi? Jak oglądamy Jana Kiepurę, widzimy, że obojętnie nie zaśpiewał ani jednej nuty. W każdej sekundzie emanował twórczą energią.
       Technikę wokalną można porównać z paletą, pędzlem i blejtramem. Artysta musi z tego zestawu zrobić obraz, coś co nas przekona. Tak samo jest z wokalistyką – technika wokalna jest środkiem do wyrażenia emocji, które są zawarte pomiędzy nutami i w libretcie. Jeżeli one są przekonywujące (nie chcę powiedzieć - szczere), to publiczność takich artystów kocha, gdyż się z nimi utożsamia.
Dlatego nie można jednej nuty zaśpiewać obojętnie.
       Podczas koncertów „Mistrzowskie duety” i „Marcella Sembrich-Kochańska, Adam Didur. In memoriam” mieliśmy przykład artystów mających świetny kontakt z publicznością. Szczególnie podobał mi się baryton Stanisław Kuflyuk, który oprócz świetnej techniki wokalnej – miał piękne legato, ciepły głos, przepiękne, rzadko spotykane swobodne góry, jeszcze miał ten sceniczny czar, czyli oprócz zapisu nutowego było jeszcze coś jego, wyrazistego i przekonywującego. Nuty zostały zapisane co prawda przez kompozytora, ale życia nadaje im interpretacja artysty. To co dzieje się między nutami, jest dla wykonawcy charakterystyczne. Mamy wielu wykonawców śpiewających ten sam utwór, a chodzimy na jednego czy dwóch, bo są dla nas najbardziej przekonywujący.
       Pięknie zaprezentowała się sopranistka Rusłana Koval, o dużym mocnym głosie. Inna sopranistka Karolina Wieczorek na festiwalu zaprezentowała wirtuozowskie walory głosowe, świetnie dobrany repertuar pozwolił jej pokazać to co ma najlepszego. Był także młody bas Paweł Michalczuk, który bardzo dobrze zapowiada się.
Urzeczony byłem baletem „Sól ziemi czarnej” w reżyserii i choreografii Artura Żymełki pod kierownictwem muzycznymi Macieja Tomaszewicza. Wysoki poziom wykonania bardzo ciekawej konstrukcji układu choreograficznego jest dowodem świadczącym o bardzo dobrym poziomie Zespołu Baletu Opery Śląskiej.

Jak pedagog widzi na scenie takie wykonania, to jest szczęśliwy.

       Staram się przede wszystkim zrozumieć realizatorów i wykonawców. I ich możliwości. Jestem czasami bezlitosny dla wychowanków tj. dla studentów. Uważam, że im bardziej będę szczery i bezkompromisowy w ocenie, to później nic ich nie zaskoczy na rynku zawodowym, który jest bezwzględny.

Tadeusz Pszonka i Zofia Stopińska fot. Juliusz MultarzyIMG 20230924 165742                     Profesor Tadeusz Pszonka z autorką wywiadu w Sanockim Domu Kultury, fot Juliusz Multarzyński

Już niedługo, bo w listopadzie, będziemy mogli wybrać się do Krynicy.

       Serdecznie Państwa zapraszam między 23 a 25 listopada br. na odbywający się w Krynicy-Zdroju X Międzynarodowy Konkurs Wokalny im. Jana Kiepury. Mam nadzieję, że i w tym roku wybierzemy młodych, zdolnych, obiecujących artystów, którzy będą swoim talentem wzbogacać tak polskie, jak i zagraniczne sceny operowe. W tym roku, podobnie jak w ubiegłych latach, laureaci otrzymają nagrody w postaci uczestnictwa w wydarzeniach artystycznych takich instytucji jak: Filharmonia im. K. Szymanowskiego w Krakowie, Opera Krakowska, ZASP w Warszawie i w kilku innych.

Mam nadzieję, że wyjedzie Pan z Sanoka z dobrymi wrażeniami i zechce Pan tutaj wrócić.

       Wrócę z wielką przyjemnością. Chcę serdecznie pogratulować dyrektorowi Festiwalu im. Adama Didura panu Waldemarowi Szybiakowi organizacji i doboru repertuaru, którym nie powstydziłby się organizator każdego (polskiego i nie tylko) festiwalu muzycznego. Przedstawienia operowe, jak i recitale były wysokiej próby artystycznej.
       Panie Dyrektorze, proszę przyjąć także podziękowania za te piękne wieczory festiwalowe, które tak ciepło przyjmowała publiczność. Każda edycja rozwija pamięć o Adamie Didurze wśród polskiej publiczności tworząc nowe piękne karty kultury wysokiej w Sanoku.

Bardzo dziękuję za rozmowę i poświęcony mi czas.

Zofia Stopińska

                                                                                   

Spotkanie z prof. Bartoszem Jakubczakiem

Zapraszam na spotkanie z dr. hab. Bartoszem Jakubczakiem, profesorem Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina w Warszawie, znakomitym organistą i pedagogiem. Spotkaliśmy się po regionalnym seminarium organowym dla nauczycieli i uczniów szkół muzycznych na Podkarpaciu, które odbyło się w Zespole Szkół Muzycznych nr 1 w Rzeszowie.

Przed chwilą zobaczyłam jedną z fotorelacji, z której wynika, że seminarium było bardzo owocne, uczestniczyli w nim pedagodzy prowadzący klasy organów w szkołach muzycznych na Podkarpaciu oraz duża grupa uczniów.
      - Miałem wielką przyjemność poprowadzenia warsztatów. Jest to już moja trzecia wizyta na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat. W tym roku przybyła najliczniejsza grupa uczniów z regionu podkarpackiego. Uczestnicy byli bardzo chętni do grania, program był zróżnicowany, aczkolwiek oscylujący wokół zagadnienia warsztatów - tematyka dotyczyła szkoły północnoniemieckiej, genezy, stylu wykonawczego muzyki organowej XVII i XVIII wieku.
      Zespół Szkół Muzycznych nr 1 w Rzeszowie dysponuje świetnym instrumentem o trakturze mechanicznej. Jest to instrument, na którym ja także się „wychowałem” jako uczeń tej szkoły. Tutaj uczęszczałem do Liceum Muzycznego w latach 1990 – 1996. Przekonałem się, że po tych prawie 30-tu latach od momentu ukończenia szkoły, instrument jest w bardzo dobrym stanie, dobrze utrzymany, aula także pięknie wygląda, mam więc powody do zadowolenia – szczególnie z frekwencji uczniów na tych warsztatach.

Poproszę Pana o wspomnienia z okresu nauki w Liceum Muzycznym w Rzeszowie, bo ten rok jest szczególny – Średnia Szkoła Muzyczna, na bazie której działa Zespół Szkół Muzycznych nr 1, obchodzi 70-lecie działalności.
      - Dla mnie tu wszystko się zaczęło, jeśli chodzi o muzykę organową. Moim nauczycielem był Profesor Klemens Gudel, do którego zgłosiłem się na konsultację przed egzaminami wstępnymi. W 1990 roku kończyłem Państwową Szkołę Muzyczną I stopnia im. Fryderyka Chopina w Rzeszowie w zakresie gry na fortepianie i miałem wszelkie podstawy techniczne do kontynuowania gry na instrumencie klawiszowym – w tym na organach.
Po pierwszym spotkaniu Profesor Gudel wyraził swoją opinię, żeby przystąpić do egzaminów wstępnych. Zrobiłem to i do dzisiaj jestem mu za to wdzięczny.
Ukończyłem z wyróżnieniem grę na organach w liceum muzycznym, jak również eksternistycznie uzyskałem dyplom w zakresie gry na fortepianie u prof. Marii Gudel, po czym zdałem na studia do Warszawy.
      Profesor Klemens Gudel miał bardzo bogatą wiedzę w różnych obszarach sztuki. Był erudytą, władał również kilkoma językami. Podczas lekcji opowiadał także o kompozytorach wykonywanych utworów, czasami nawet w żartobliwym tonie. Chłonąłem przekazywaną wiedzę, która uruchamiała moją wyobraźnię i kształtowała kreatywność oraz uczyła samodzielności w podejmowaniu decyzji interpretacyjnych.
Profesor nie narzucał swojej interpretacji utworów, czasem tylko podawał dwa lub trzy sposoby wykonania i trzeba było wybrać jeden z nich. Mogłem sam decydować, co mi się bardziej podoba.
Profesor Gudel był świadom reguł stylistycznych danej epoki. Pochodził z rodziny muzyków.
       Jego brat – prof. Joachim Gudel był znakomitym teoretykiem muzyki, napisał książkę o ozdobnikach w muzyce klawiszowej XVII i XVIII wieku. Jest to obszerna książka wydana przez Akademię Muzyczną w Gdańsku. Korzystałem z niej będąc na studiach i teraz też czasem po nią sięgam, ponieważ są tam wszelkie informacje, które pojawiły się w źródłach historycznych. Omówione jest zdobnictwo włoskie, francuskie, angielskie, niemieckie. Wiedza zawarta w tej książce była również przekazywana przez Profesora Klemensa Gudela.

Ta wiedza bardzo się Panu przydała podczas egzaminu wstępnego na studia i w czasie studiów.
        - To prawda. Byłem jedną z dziesięciu osób pragnących studiować w klasie organów, a były tylko dwa miejsca. Udało mi się uzyskać pierwszą punktację. To był 1996 rok. Wówczas dostałem się do klasy Profesora Andrzeja Chorosińskiego. Miałem też wielkie szczęście, że w tym roku zostały oddane do użytku nowe organy w sali koncertowej ówczesnej Akademii Muzycznej im. Fryderyka Chopina, później przemianowanej na Uniwersytet Muzyczny Fryderyka Chopina. Dzięki wysokiej punktacji na egzaminach wstępnych mogłem zagrać podczas inauguracji roku akademickiego. Po tym roku nie było już inauguracji z muzyką organową, i w dodatku, żeby grał na niej świeżo upieczony student. Takie były moje początki w Akademii Muzycznej w Warszawie.

Ponieważ ukończył Pan z wyróżnieniem studia, mógł Pan studiować za granicą.
        - W moich studenckich czasach, kończąc studia z wyróżnieniem, można było ubiegać się o studia podyplomowe za granicą. Nie było tak jak teraz – student ma do wyboru piętnaście kursów w różnych miejscach Europy, kupuje bilet i leci np. do Brukseli, Monachium lub Wiednia… Były inne czasy. Polska nie była w Unii Europejskiej i wszystko trzeba było sobie samemu zorganizować, łącznie ze stypendium. Wybrałem Royal Academy of Music w Londynie i choć nie było to proste, udało mi się wyjechać na trzy lata. W 2004 roku powróciłem do Warszawy i rozpocząłem pracę pedagogiczną. W przyszłym roku minie moje 20-lecie pracy na Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina.

Bartosz Jakubczak przy organach Wockherla w Franziskanerkirche w Wiedniu fot. Piotr Arseniuk 2                        Bartosz Jakubczak przy organach Wöckherla w Franziskanerkirche w Wiedniu, fot. Piotr Arseniuk

Trzeba jeszcze dodać, że przez rok pracował Pan w Royal Academy of Music jako wykładowca i mógł Pan podjąć stałą pracę w Londynie.
        - W roku akademickim 2003/2004 uzyskałem dodatkowe stypendium dzięki Lady Camilli Jessel-Panufnik – żonie Andrzeja Panufnika, która pomogła mi w jego zdobyciu. Otrzymałem je z Fundacji im. G. Soltiego, prowadzonej przez Lady Valerie Solti (żonę słynnego dyrygenta), której głównym założeniem było udzielanie stypendiów osobom z Europy Środkowo-Wschodniej. Kilka miesięcy później musiałem dokonać wyboru, czy będę dalej pracował w Londynie, czy powrócę do Warszawy. Jednak z wielką radością wróciłem do Warszawy, by podjąć pracę w mojej Alma Mater. Nie żałuję tej decyzji.

Został Pan honorowym współpracownikiem Akademii Królewskiej w Londynie…
        - W 2015 roku zdobyłem ten honorowy tytuł tzw. ARAM – Associate of the Royal Academy of Music. Dwa albo trzy lata temu czytałem, że to wyróżnienie otrzymał również śpiewak z Polski.
Królewska Akademia Muzyczna musiała przyglądać się moim dokonaniom artystycznym: koncertom, nagraniom oraz pracy na Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina i postanowiła uhonorować moje poczynania. Bardzo się cieszę z tego wyróżnienia.

W czasie nauki w szkole muzycznej w Rzeszowie oraz w czasie studiów brał Pan udział w konkursach organowych. Tych konkursów było niewiele w porównaniu do tych, które dzisiaj się odbywają, ale miały one inne znaczenie.
        - Moim szczęśliwym konkursem okazał się Międzynarodowy Konkurs Bachowski w Lozannie w Szwajcarii w 2002 roku, gdzie otrzymałem nagrodę Prix de la Presse. To był trzyetapowy konkurs, w każdym etapie uczestnicy mieli do dyspozycji inne instrumentarium organowe. Prezentacje uczestników oceniało jury, które w każdym etapie miało inny skład.
        Repertuar tego konkursu obejmował literaturę począwszy od wczesnego baroku, a skończywszy m.in. na Fantazji chorałowej Maxa Regera, którą grałem na organach kościoła Saint-François w Lozannie. To był moment przełomowy w mojej artystycznej drodze. Mając na koncie tę nagrodę mogłem pukać do wielu innych drzwi.
        Pod koniec września tego roku, podczas Sesji naukowo-metodycznej w Licheniu i kursu mistrzowskiego w Warszawie, gościliśmy prof. Daniela Rotha i rozmawialiśmy m.in.o organowych konkursach muzycznych. Profesor Roth stwierdził, że tych konkursów jest za dużo. Ranga niektórych konkursów niestety zdewaluowała się.

Bartosz Jakubczak nowa płyta

Niedawno ukazała się nowa płyta nagrana przez Pana w Wiedniu.
        - Jest to wyjątkowy projekt. Na najstarszych organach Wiednia, zbudowanych w 1642 roku przez Johanna Wöckherla w kościele św. Hieronima (Franziskanerkirche), nagrałem literaturę dawną, która koresponduje z literaturą najnowszą. Jest to instrument z krótką oktawą w stroju nierównomiernie temperowanym - średniotonowym oraz dzielonymi klawiszami Subsemitonien na pierwszym manuale.
        Zaprosiłem do tego projektu czterech kompozytorów związanych z Uniwersytetem Muzycznym Fryderyka Chopina i poprosiłem o skomponowanie utworów nawiązujących do dawnej muzyki organowej. Nie musiałem długo czekać na pozytywną odpowiedź. Płyta zatytułowana „Renaissance & Baroque Reminiscences” została wydana przez wydawnictwo Chopin University Press.
        1 października płyta w całości została zaprezentowana w austriackim radiu Klassik, z omówieniem utworów, idei projektu i przedstawieniem wykonawcy. Zostaną także zaprezentowane w tej stacji radiowej moje dwie wcześniej nagrane płyty dla Chopin University Press; 5 i 12 listopada (dwie niedziele) o g. 22.00. 5 listopada będzie odtwarzana płyta „Patmos. Music for Organ & Percussion”, którą nagrałem z Miłoszem Pękalą, a 12 listopada przedstawiona zostanie CD „Inspirations” z utworami na organy i trąbkę, którą nagrałem z Tomaszem Woźniakiem. Obaj są absolwentami Zespołu Szkół Muzycznych nr 1 w Rzeszowie, a obecnie mieszkają w Warszawie.
        Cykl w austriackim radiu Klassik prezentuje moje trzy ostatnie płyty, a już w zanadrzu znajduje się kolejna płyta na organy solo. Jest to płyta nagrana na polskim instrumentarium. Materiał już jest gotowy i lada moment ta CD się pojawi.

Czekamy z zaciekawieniem. Sądzę, że tym razem także wyjedzie Pan z Rzeszowa z dobrymi wrażeniami i zechce Pan tu niebawem powrócić.
         - Zawsze w największą przyjemnością wracam do mojej szkoły. Jak tylko otrzymam zaproszenie, na pewno przyjadę.

Dziękuję za rozmowę

Zofia Stopińska

 

Juliusz Multarzyński – wystawa „Marcella Sembrich-Kochańska. Polka. Artystka świata”.

Podczas XXXII Festiwalu im. Adama Didura, 24 września w Sanockim Domu Kultury otwarta została wystawa fotograficzna Juliusza Multarzyńskiego „Marcella Sembrich-Kochańska. Polka. Artystka świata”. Wernisaż zaplanowany został przed koncertem, który wypełniły słynne arie operowe, które kiedyś często śpiewali Marcella Sembrich-Kochańska i patron sanockich festiwali Adam Didur. Miałam szczęście, że w dniu otwarcia oglądałam wystawę z panem Juliuszem Multarzyńskim, który zgodził się na rejestrację naszej rozmowy.

Marcella Wystawa 1 fot J. Multarzyński

Dwukrotnie oglądałam Pana wystawy poświęcone tej wybitnej artystce, ale wystawa w Sanoku jest dla mnie nowa.
– Ma pani rację, to jest nowa wystawa. Pierwsza wystawa została zorganizowana piętnaście lat temu w 150. rocznicę urodzin Marcelli Sembrich-Kochańskiej. Z panią prof. Małgorzatą Komorowską marzyliśmy wtedy o zorganizowaniu chociaż jednego koncertu, który by upamiętniał tę wielką artystkę. Udało się zorganizować wtedy koncert w Warszawskim Towarzystwie Muzycznym i przy tej okazji przygotowałem wystawę składającą się, jeśli dobrze pamiętam, z siedmiu plansz z portretami Marcelli Sembrich-Kochańskiej. Obecna wystawa w Sanoku składa się z czterdziestu plansz. Przez 15 lat udało się ją tak rozbudować, ponieważ uzyskałem pomoc od wielu instytucji i osób prywatnych, które miały w swoich archiwach zdjęcia, dokumenty z których mogłem skorzystać przy rozbudowywaniu wystawy. Byłem m.in. w Muzeum Marcelli Sembrich-Kochańskiej w Stanach Zjednoczonych w Bolton Landing i stamtąd także pozyskałem parę fotografii. Wystawa w tym kształcie jest eksponowana po raz pierwszy.

Zdjęcia są tematycznie ułożone na planszach. Stoimy przed planszą, z której dowiadujemy się o zawodowych związkach Marcelli Sembrich-Kochańskiej z Adamem Didurem, patronem Festiwalu w Sanoku.
– Marcella Sembrich-Kochańska śpiewała wspólnie z Adamem Didurem w Metropolitan Opera przez jeden sezon. Sembrich zaczynała śpiewać w Metropolitan Opera od otwarcia tego teatru w 1883 roku. Wystąpiła wtedy w drugim spektaklu, którym była opera Łucja z Lamermooru Gaetana Donizettiego. Ostatni jej spektakl – pożegnalny w Metropolitan, odbył się po 25. latach. Był to jednocześnie pierwszy rok występów Adama Didura w tym teatrze. Śpiewali razem w Rigoletto, Cyganerii, Weselu Figara, Cyruliku sewilskim i Traviacie. Proszę sobie wyobrazić, że Adam Didur również śpiewał ćwierć wieku, tak jak Marcella Sembrich. W sumie przez 49 lat królowali w Metropolitan Opera, najpierw głos kobiecy Marcelli, a później bas Adama.

Marcella Wystawa 3

Mamy piękne plansze z dużymi zdjęciami Marcelli Sembrich-Kochańskiej w kostiumach.
– Tak, chyba są fotografie ze wszystkich najważniejszych ról które wykonywała, począwszy od debiutu w roli Elwiry w operze Purytanie Vincenza Belliniego, aż po rolę Elzy w Lohengrinie Richarda Wagnera. Po raz pierwszy wystawę w Sanoku wzbogaciłem o plansze upamiętniające trzy osoby, które były bardzo blisko związane z Marcellą Kochańską. Pierwszą z nich jest brat jej męża – Emil Miłosz Stengel, który był dyrektorem teatrów prowincjonalnych głównie w Galicji, a przez pewien okres czasu był także dyrektorem Teatru Polskiego w Poznaniu. Później wyjechał do Drezna i tam utworzył przedsiębiorstwo, które się zajmowało produkcją pocztówek, głównie o tematyce turystycznej. Było to w ówczesnych czasach jedno z największych wydawnictw na świecie. Na planszy uwidocznionych jest m.in. pięć pocztówek o tematyce muzycznej wydanych przez firmę Stengel & Co, Dresden. Drugą postacią, którą przypominam jest Ryszard Ordyński, którego po raz pierwszy zaprosiła Sembrich 8 kwietnia 1915 roku, aby wyreżyserował wielką imprezę charytatywną The American-Polish Relief Committee w hotelu „Biltmore” pod tytułem A Night in Poland. Komitetem tym kierowała, współpracując z Henrykiem Sienkiewiczem i Ignacym Janem Paderewskim na rzecz pomocy ofiarom wojny w Polsce. Patriotyczne to przedstawienie rozpoczęto korowodem najważniejszych historycznych postaci (Mieszko I, Kazimierz Wielki, Władysław Jagiełło, Mikołaj Kopernik, Jan III Sobieski, książę Józef Poniatowski, Tadeusz Kościuszko) oraz przełomowych wydarzeń w naszych dziejach (Chrzest Polski, utworzenie Uniwersytetu w Krakowie, osiedlanie się Żydów, Unia z Litwą, Bitwa pod Grunwaldem, Rejtan i rozbiory, spotkanie Tadeusza Kościuszki z Georgem Washingtonem). Potem były tańce góralskie i fragment opery Paderewskiego Manru. Następnie przedstawiono „Krakowskie wesele” w ludowym stylu, w którym Marcella Sembrich była pierwszą Druhną. Śpiewała włączone do weselnej muzyki Życzenie Chopina (utwór ten wykonywała przy własnym akompaniamencie przez wszystkie lata kariery, traktując go jako symbol polskości). Adam Didur był pierwszym Drużbą. Ryszard Ordyński w latach 1917-1920 był głównym reżyserem w Metropolitan Opera i wyreżyserował wiele spektakli, w których występował Adam Didur. Wśród nich w 1918 roku odbyła się światowa premiera Tryptyku Giacomo Pucciniego: Płaszcz, Siostra Angelica i Gianni Schicchi z udziałem Adama Didura. Carl H. Hiller, krytyk teatralny i operowy, autor m.in. „100 Jahre Met. Oper in der Neuen Welt” napisał o nim: „Pierwszym reżyserem z prawdziwego zdarzenia był w tym teatrze Ryszard Ordyński”. Trzecią osobą jest polska poetka i powieściopisarka, która urodziła się i wychowywała w Bolechowie, gdzie dzieciństwo spędziła także Sembrich. Kazimiera Alberti uczyła się w gimnazium lwowskim, a później odbyła studia polonistyczne na Uniwersytecie Jana Kazimierza, jednocześnie uczęszczając do lwowskiego konserwatorium muzycznego. W jej karierze literackiej bardzo ważną była wydana w 1931 roku powieść Ghetto potępione. Powieść o duszy żydowskiej, w której opisuje codzienność społeczności żydowskiej. Znała ją bardzo dobrze, gdyż dorastała w miasteczku w otoczeniu licznych rodzin żydowskich i od dziecięcych lat poznawała ich życie, biedę i obyczaje. Bohaterką powieści jest Regina Grünszpann, śpiewaczka o międzynarodowej sławie, córka muzyka Szlojmy. Bez wątpienia pierwowzorem dla Kazimiery Alberti tej postaci literackiej była spokrewniona z nią Marcella Kochańska, córka bolechowskiego organisty Kazimierza Kochańskiego. Mąż Kazimiery Alberti Stanisław był starostą w Białej Krakowskiej i w czasie jego urzędowania (od 1935 roku do wybuchu wojny), prawie cały światek literacki gromadził się w domu Albertich na licznych spotkaniach – m.in. częstym gościem był Witkacy. Na wystawie pokazane są m.in. portrety Kazimiery Alberti wykonane przez Witkacego. Jest również portret Ryszarda Ordyńskiego autorstwa Witkacego.

Marcella Wystawa 4

Na przeciwległej ścianie mamy plansze ze zdjęciami miejsc, w których chyba najdłużej przebywała Marcella.
– Tak, jest to Nowy Jork, gdzie najwięcej i najdłużej śpiewała. Dzisiaj trudno sobie to wyobrazić, ale w Metropolitan Opera wystąpiła 487 razy, a jej przyjaciel Adam Didur 942 razy.

Pokazane są też krajobrazy z jej rodzinnych stron.
– Na zdjęciach widzimy, że Bolechów był typowym, bardzo ciekawym miasteczkiem galicyjskim. W tamtych czasach jego społeczność była bardzo zróżnicowana – mieszkali w nim Polacy, Rusini, Żydzi, Niemcy. Myślę, że dorastanie w środowisku wielokulturowym pozwoliło Marcelli, aby w życiu dorosłym doskonale funkcjonować w różnych miejscach i środowiskach na całym świecie. Ze wszystkimi miała dobre kontakty i bardzo dobrze rozumiała i przyjaźniła się z ludźmi o innych poglądach czy narodowościach.

Kolejna plansza jest dowodem współpracy Marcelli Sembrich-Kochańskiej z Ignacym Janem Paderewskim.
– Przed wybuchem pierwszej wojny światowej, Marcella mieszkała w Nicei, i niemalże dzień przed wybuchem wojny była goszczona z gronem przyjaciół w domu Paderewskiego w Szwajcarii. Paderewski dostał tajną informację, żeby wszyscy jego goście jak najszybciej opuścili Szwajcarię, ponieważ wkrótce zostaną zamknięte granice. Marcella wróciła do Nicei, a jak wybuchła wojna natychmiast wyjechała do Stanów Zjednoczonych, gdzie czekało na nią grono Polonii. Poproszono ją, żeby została szefową The American-Polish Relief Committee jej imienia, które będzie zbierało pieniądze na pomoc ofiarom wojny. Parę miesięcy później przyjechał do Stanów Zjednoczonych Ignacy Jan Paderewski, który wcześniej organizował takie stowarzyszenia w Paryżu i Londynie. Kiedy przyjechał do Nowego Jorku, to przejął kierowanie stowarzyszeniem im. Marcelli Sembrich, która wtedy bardzo poważnie zachorowała. Zebrane w Ameryce pieniądze były przekazywane do Henryka Sienkiewicza w Szwajcarii, a następnie trafiały do Polski wspomagając ofiay wojny. Warto też wspomnieć, że wcześniej, bo w 1902 roku wystawiono w Metropolitan Opera skomponowaną przez Ignacego Jana Paderewskiego operę Manru opartą na powieści Chata za wsią Józefa Ignacego Kraszewskiego. Marcella Sembrich śpiewała w niej partię Ulany, a u jej boku wystąpił w roli Manru Aleksander Bandrowski. Spektaklem dyrygował urodzony we Wrocławiu Walter Damrosch.

Zamieszczone na planszy obok zdjęcia z dedykacjami dla Marcelli najlepiej świadczą, jak cenioną była artystką.
– Śpiewała przed wszystkimi możnymi tamtego świata: królową Wiktorią, carem Aleksandrem II, cesarzem Wilhelm II, Otto von Bismarckiem. Liściki z dedykacjami pisali do niej: Giuseppe Verdi, Giacomo Puccini, Johann Strauss, Richard Strauss, Siergiej Rachmaninow, Gustaw Mahler, Arturo Toscanini, Johannes Brahms, a nawet Thomas Alva Edison i prezydent Theodore Roosevelt.

Marcella Wystawa 5

Imponująco wyglądają mapy Europy i Ameryki z zaznaczonymi miejscami, w których śpiewała Marcella Sembrich-Kochańska. Świadczą one o licznych podróżach artystki.
– Podróżowała bardzo dużo. Nie było jeszcze wtedy komunikacji lotniczej. Z Europy do Ameryki płynęło się statkami. Podróże trwały bardzo długo, przeważnie koleją i były niebezpieczne, szczególnie w Ameryce. Interesująca jest historia, kiedy zespół Metropolitan Opera z występami pojechał do San Francisco w 1906 roku. Zaraz po przyjeździe było największe trzęsienie ziemi, jakie kiedykolwiek nawiedziło to miasto. Wszystkie instrumenty orkiestry zostały zniszczone. Sembrich w pierwszym momencie uciekła ze wszystkimi artystami z hotelu w którym mieszkali, ale po chwili w ogromnym stresie wróciła do pokoju i udało jej się uratować część kosztowności. Występy wszystkie zostały odwołane, a po powrocie do Nowego Jorku zorganizowała kilka koncertów, aby cały pozyskany z nich dochód przeznaczyć na zakup nowych instrumentów dla orkiestry.

Większość pamiątek, które się zachowały po Marcelli, znajduje się w Stanach Zjednoczonych w Marcella Sembrich Opera Museum w Bolton Landing.
– Większość fotografii, dokumentów i wszelkie jej kosztowności zostały zachowane w Bolton Landing. Dzisiaj są własnością Muzeum, ale przechowywane są w sejfach. Będąc gościem Muzeum miałem okazję oglądać m.in. bransoletę, którą Marcella dostała w prezencie od cara Aleksandra II. Wiąże się z tym następująca historia. Kiedy Marcella Sembrich była w występami w Petersburgu Aleksander II nie przybył na jej występ do teatru, a zaprosił Artystkę do siebie (z pianistą i ze służącą), żeby zaśpiewała kilka pieśni. Po ich wykonaniu car poprosił, aby jeszcze zaśpiewała Życzenie Fryderyka Chopina. Marcella odpowiedziała, że nie może zaśpiewać tej pieśni, ponieważ wykonuje ją wyłącznie w języku polskim, a policja zabroniła jej śpiewać w tym języku. Na wyraźną prośbę cara jednak ją zaśpiewała. Po koncercie otrzymała w prezencie złotą bransoletę z siedmioma diamentami osadzonymi na cokolikach. Na bransolecie jest wygrawerowane „Marcelli Sembrich – Aleksander II”. Widziałem tę bransoletę, nawet mogłem ją wziąć do ręki, ale nie wolno mi było zrobić zdjęć. Niezwykle emocjonalne było to dla mnie przeżycie. Na wystawie, jest zamieszczona tylko grafika tego klejnotu. Po tym wydarzeniu, jak wiemy z historii, kilka dni później Aleksander II został zamordowany przez polskiego studenta.

Marcella Wystawa 6

Jest Pan przede wszystkim artystą fotografikiem, ale także dziennikarzem, menedżerem kultury i wydawcą. Czemu Pan poświęca najwięcej czasu.
– Teraz najwięcej czasu poświęcam wydawnictwom. Wspólnie z prof. Małgorzatą Komorowską wydaliśmy książkę „Marcella Sembrich-Kochańska. Artystka Świata”. Powstała dzięki temu, że pani prof. Małgorzata Komorowska otrzymała stypendium od Fundacji Kościuszkowskiej, aby mogła zebrać materiały, głównie w Ameryce, o tej niezwykłej Artystce. Zdobyliśmy wiele fotografii i dokumentów z tamtego okresu. Można powiedzieć, że powstał album nie tylko o Marcelli Sembrich-Kochańskiej, ale też o operze przełomu XIX i XX wieku. Wydałem też książkę Maria Fołtyn życie z Moniuszką, a także trzy tomy felietonów, poświęcone teatrowi muzycznemu o tytułach: Felietony operowe, Wejście dla artystów i Zaproszenie do tańca. Jednym słowem trylogię o życiu operowym widzianym od kulis autorstwa najbardziej zasłużonego dla rozwoju polskiego teatru operowego przełomu XX i XXI wieku dyrektora Sławomira Pietrasa. Aktualnie przygotowuję album swoich najlepszych fotografii z myślą, że może uda mi się go kiedyś wydać. Najwięcej jednak czasu poświęcam zbieraniu materiałów związanych twórczością Kazimiery Alberti. Po wojnie nie została opublikowana żadna jej powieść, ani tomik poezji, a była to niezwykła poetka i pisarka, która po śmierci męża (zginął w Starobielsku), musiała opuścić Polskę i wyjechać do Bari we Włoszech, gdzie prowadziła działalność literacką, zajmowała się eseistyką i reportażem. Cały przedwojenny świat literacki ją uwielbiał, a w Polsce jest zapomniana.

Najczęściej spotykamy się jesienią w Sanoku podczas Festiwali im. Adama Didura. Sanok z tych festiwali słynie i mam nadzieję, że za rok znowu będzie okazja do spotkania.
– Mam nadzieję, że zostanę zaproszony i na pewno wtedy ponownie się spotkamy.

Dziękuję za rozmowę.

Zdjęcia z wystawy: Juliusz Multarzyński

Zofia Stopińska

Subskrybuj to źródło RSS