wywiady

Tydzień Talentów zainaugurował prof. Klaudiusz Baran

Zofia Stopińska : 21 maja 2017r. (niedziela) byłam na koncercie w niezwykle urokliwym miejscu, bo w Dworku Ignacego Jana Paderewskiego w Kąśnej Dolnej. Koncert zainaugurował 35. Jubileuszowy „Tydzień Talentów – Warsztaty z Mistrzami”, organizowany przez Centrum Paderewskiego w Kąśnej Dolnej, a wystąpił najlepszy polski akordeonista i bandoneonista – Klaudiusz Baran, który jest jednocześnie profesorem Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina  w Warszawie, gdzie od 2016 roku pełni funkcję Rektora. Po znakomitym recitalu udało mi się zarejestrować rozmowę z prof. Klaudiuszem Baranem, którą rozpoczęłam od pytania o program koncertu, który rozpoczął się wybranymi fragmentami z Wariacji Goldbergowskich Johanna Sebastiana Bacha. Po raz pierwszy słyszałam ten utwór w opracowaniu na akordeon.

Klaudiusz Baran : Gdyby nie zamówienie na Festiwal Goldbergowski rok temu, nie podjąłbym się wykonania tego dzieła, bo w całości ten cykl wariacji trwa prawie osiemdziesiąt minut, jeżeli gra się z wszystkimi zaznaczonymi przez kompozytora powtórkami. W oryginale jest to dzieło skomponowane na klawesyn, ale trzeba powiedzieć o licznych opracowaniach utworu na trio, orkiestrę kameralną, fortepian i akordeon. Ale tak naprawdę my niczego nie opracowujemy, bo gramy z nut bez żadnych zmian, bo nasz instrument ma takie same możliwości akustyczne, sonorystyczne i niezbędną skalę, a możliwości kształtowania dźwięku ma o wiele większe niż pozostałe dwa wymienione instrumenty klawiszowe, ponieważ akordeon jest instrumentem dętym i możliwości wydobywania różnych barw z niego są ogromne. Z pewnością nie jestem w pełni obiektywny, ale jak słucham wariacji w wykonaniu klawesynowym, czyli oryginalnym, po pewnym czasie ta jednorodność brzmienia instrumentu mnie nuży i muszę słuchać fragmentami, w czasie kilku sesji. Natomiast na akordeonie bogactwo zmian regestrowych, zmian barwy, bogactwo brzmienia i przede wszystkim kształtowania frazy jest ogromne. Aria rozpoczynająca cykl, na akordeonie brzmi jak śpiewana. Nie jestem pierwszym akordeonistą, który się podjął wykonania Wariacji Goldbergowskich, bo znam co najmniej trzy nagrania, które są dostępne, ale chciałem poznać tę muzykę od środka i z pokorą podejść do geniuszu Bacha, którego uwielbiam i jego muzyka jest u mnie na pierwszym miejscu i zawsze będzie.

Z. S. : Drugi utwór był trudny w odbiorze dla słuchaczy, ale pewnie też niełatwy dla wykonawcy.

K. B. : Chodzi pani o „Gemalte Wolken” Zbigniewa Bargielskiego, który kilka dni temu obchodził jubileusz 80-lecia i miałem okazję wystąpić na tym koncercie. Mogę się pochwalić, że po wykonaniu tego utworu i drugiego z perkusją Leszkiem Lorentem, kompozytor podszedł do nas i powiedział: „… gracie lepiej te utwory, niż ja je napisałem”. To bardzo miły komplement, ale też zastrzyk energii do grania tej muzyki. Po utworze Bacha, „Gemalte Wolken” było takim „zimnym prysznicem” jeśli chodzi o kwestie stylistyczne, bo to jakby zupełnie inny biegun, natomiast jest to muzyka ciekawa. Gdy byłem studentem nie lubiłem grać utworów Zbigniewa Bargielskiego, bo ich po prostu nie rozumiałem, a teraz już odnajduję to co jest w tej muzyce najważniejsze. Uważam, że powinniśmy słuchać muzyki pisanej współcześnie również, tak jak słuchano Bacha i Mozarta wówczas kiedy żyli. My zaś bardzo rzadko słuchamy nowej muzyki. Nie mam tu na myśli muzyki użytkowej, a  tę zaliczaną do kultury wysokiej. Uważam, że warto ją przybliżać publiczności, żeby nie była dla nich taka obca. Jeżeli będziemy jej słuchać, to poznamy jej walory i jej język. Jesteśmy już w innej cywilizacji – czas inaczej już biegnie niż kiedyś. Zamieszczając w programie tak różne utwory, chciałem pokazać różne stylistycznie „wcielenia” akordeonu, bo później wykonałem jeszcze utwór Astora Piazzolli i coś z kręgu muzyki wschodniej, czyli rosyjsko – ukraińskiej. W sumie były to cztery różne światy i wydaje mi się, że akordeon jest takim „kameleonem muzycznym”.

Z. S. : Nie jest chyba łatwe dla wykonawcy granie tak zróżnicowanego repertuaru.

K. B. : Może tak. Powtórzę to co powiedziałem dzisiaj do publiczności. Ten koncert jest dla mnie powrotem i odkrywaniem na nowo niektórych kompozytorów, czy stylów, bo na przykład po Bacha nie sięgałem od studiów, a teraz obcowanie z tym genialnym kompozytorem sprawia mi ogromną przyjemność.  Grając Wariacje Goldbergowskie przeżywam takie oczyszczenie. Ćwiczenie i wykonywanie tego utworu to nie praca – to jest dla mnie nagroda.

Z. S. : Na kilka dni pozostawił Pan zarządzanie Uniwersytetem Muzycznym Fryderyka Chopina w Warszawie swoim zastępcom, zostawił Pan swoich studentów, aby pracować z młodymi, utalentowanymi akordeonistami w tak urokliwym miejscu jak Dworek Ignacego Jana Paderewskiego w Kąśniej Dolnej.

K. B. : To miejsce jest mi bardzo bliskie i czuję się tutaj jak w domu. Byłem tu wiele razy. Występowałem na festiwalu „Brawo Maestro”, na „Mistrzowskich Wieczorach w Kąśnej”, a na "Tygodniu Talentów” jestem już po raz drugi. Podkreślę, że jest to miejsce wyjątkowe. Jestem pewien, że duch Ignacego Jana Paderewskiego gdzieś się tutaj unosi i jest znakomita atmosfera do pracy. Z pewnością jest to zasługa gospodarzy i ich idei. Ważne jest, że pomysły, które tutaj powstały i sprawdziły się , są nadal kontynuowane i rozwijane. Jest to bardzo ważne miejsce na mapie muzycznej i kulturalnej Polski. Faktycznie na kilka dni „porzuciłem” Uniwersytet, bo ten koncert jest ostatnim z sześciu, które zagrałem w ciągu ośmiu dni, to był naprawdę maraton. Ale mam ogromną satysfakcję, że wszystko się powiodło. Uniwersytet pozostał w dobrych rękach prorektorów, a mamy ostatnio bardzo gorący okres. Nasza orkiestra koncertuje aktualnie w Korei. Grając w Mińsku podpisywałem umowę z Białoruską Akademią Muzyki, a w Kijowie spotkałem się także z władzami tamtejszej  uczelni muzycznej. Staramy się współpracować i nawiązywać kontakty z uczelniami muzycznymi z różnych krajów. Do Kąśnej Dolnej przyjadą też dwaj moi studenci, którzy są dzisiaj na słynnym Międzynarodowym Konkursie Akordeonowym w Klinganthal. Jeden z nich znalazł się w Finale. Na przełomie marca i kwietna, na Międzynarodowym Konkursie Akordeonowym na Litwie, wzięliśmy „całe podium”, a jest to konkurs rangi naszego Konkursu Skrzypcowego im. Wieniawskiego, jeżeli chodzi o nasz instrument. Nie tylko ja byłem zaskoczony tym wynikiem, ale także organizatorzy i studenci. Efektem tego jest odzew z różnych krajów – wszyscy chcieliby studiować grę na akordeonie w Warszawie. Oczywiście nie mam tyle miejsc, aby przyjąć wszystkich, ale mamy również takich, którzy rozpoczęli u nas studia wcześniej. Jeden z nich jest Włochem i był u nas najpierw w ramach wymiany Programu Erasmus, później na pół roku wrócił do Włoch, ale  postanowił zdawać egzamin kwalifikacyjny na trzeci rok studiów i został naszym studentem. Mamy także drugiego studenta z Włoch. Nasza szkoła akordeonowa promieniuje na zewnątrz i robi się międzynarodowa. To jest bardzo ciekawe, bo studenci z innych krajów, przywożą nowy repertuar, możemy się wymieniać naszymi wrażeniami dotyczącymi literatury muzycznej i nowych kompozycji oraz sposobów interpretacji. To także wpływa mobilizująco na studentów – Polaków i klasa jest rzeczywiście na wysokim poziomie. Polska szkoła akordeonowa jest silna, ale prawdziwe zagłębie jest na Podkarpaciu – w Sanoku i Przemyślu. Wysoki poziom nauczania jest także w szkołach muzycznych w Tarnowie, Domosławicach, a także w innych szkołach w tym regionie. Mamy się czym pochwalić. Nasz system szkolnictwa I i II stopnia jest na wysokim poziomie. Ważne, aby go nie zniszczyć, bo w tej chwili mamy dużą przewagę nad innymi krajami europejskimi.

Z. S. : Lista młodych akordeonistów, którzy chcą z Panem pracować podczas Warsztatów w Kąśnej Dolnej jest długa i czeka Pana wiele pracy. Życzę powodzenia i jeszcze raz dziękuję za wspaniały koncert i za rozmowę.

K. B. : Ja również bardzo dziękuję, a jutro od rana rozpoczynam pracę z młodzieżą.

Z prof. Klaudiuszem Baranem rozmawiała Zofia Stopińska w Kąśnej Dolnej 21 maja 2017r.

Muzyczne fascynacje Jarosława Seredy

Zofia Stopińska : Od lat Pana działalność koncentruje się na dwóch nurtach – działalność koncertowa i praca pedagogiczna.

Jarosław Sereda : Tak, są to główne nurty, w których poruszam się już od ponad dwudziestu lat. Z jednej strony jest działalność koncertowa, którą niezmiennie uwielbiam. Bardzo lubię wyjść na scenę i grać dla publiczności. Z drugiej strony, realizuję się też jako pedagog. Od momentu ukończenia studiów, uczę gry na saksofonie i kameralistyki w Zespole Szkół Muzycznych w Krośnie. Od dwóch lat pracuję także na Wydziale Muzyki Uniwersytetu Rzeszowskiego.

Z. S. : Proponuję, abyśmy się skupili na działalności artystycznej. Publiczność, która zazwyczaj jest zafascynowana Pana grą i po każdym utworze rozlegają się gorące oklaski, nie wie ile czasu musi poświęcić artysta, aby każdy utwór zabrzmiał pięknie i wykonawca mógł się bardzo swobodnie czuć na scenie. Ponadto, w programach Pana koncertów bardzo często znajdują się utwory skomponowane stosunkowo niedawno.

J. S. : Od czasów średniowiecza, poprzez barok, klasycyzm, a nawet romantyzm, grywano tylko muzykę współczesną dla danej epoki. Paradoksalnie, mając dzisiaj dostęp do materiałów nutowych od muzyki dawnej do współczesnej– zapominamy o tym, o czym pamiętano w  czasie ubiegłych stuleci – mianowicie o tym, że dzisiaj, tak jak poprzez stulecia, kompozytorzy wciąż tworzą muzykę. Trudno wytłumaczyć dlaczego tak się dzieje… Skoro Buxtehude czy Telemann mogli grać i grali głównie swoją muzykę – dlaczego dzisiaj nie wykonujemy muzyki napisanej w naszej epoce, lub gramy ją bardzo rzadko. Osobiście nie boję się tego typu muzyki. Być może dzieje się tak dzięki mojemu instrumentowi, który jest stosunkowo nowy, bo ma niewiele ponad 170 lat. Oryginalne utwory na saksofon powstawały dopiero od połowy XIX wieku, poprzez wiek XX i w czasie kilkunastu lat obecnego stulecia.

Z. S. : Należy także podkreślić, że muzyka wymieniona przez Pana wcale nie jest tak trudna w odbiorze jak się powszechnie uważa. Większości utworów z wielką przyjemnością posłucha każdy bez względu na wiek i przygotowanie do odbioru muzyki.

J. S. : Z muzyką naszych czasów będzie z pewnością tak samo jak z muzyką Mozarta. Na 626 dzieł, dzisiaj grywanych jest, zaledwie 10, może 20% jego utworów. Tak się dzieje z każdą muzyką. Dotyczy to zarówno muzyki klasycznej jak i wszelkich gatunków muzyki rozrywkowej. Istnieją dzieła ponadczasowe, które przetrwają lata, a nawet wieki, ale często są także utwory „jednego sezonu", grane zaledwie rok czy miesiąc. Z każdego rodzaju sztuką jest tak samo… Są dzieła wielkie, można powiedzieć „nieśmiertelne” i pseudo-dzieła, o których szybko po prostu się zapomina.

Z. S. : Teraz bardzo często spotykamy się z odkryciami dzieł zupełnie zapomnianych, które często przez kilka wieków były zapomniane i teraz są opracowywane i wykonywane.

J. S. : Owszem i nie jest to nic nowego. Podobnie było z muzyką wielkiego Johanna Sebastiana Bacha, który w swoim czasie znany  był głównie jako organista działający w Lipsku. Dopiero Feliks Mendelssohn – Bartholdy odkrył lipskiego kantora na nowo i zapoczątkował tak zwaną „epokę Bacha”. Tak samo będzie z wieloma utworami, które dzisiaj się wykonuje. Niektóre odejdą do lamusa, inne przetrwają. Takim przykładem „zapomnianego” mistrza jest Georg Philipp Telemann. Za życia był wielkim, znanym w Niemczech kompozytorem, a dzisiaj mało kto o nim pamięta. Najczęściej jego utwory grane są w szkołach muzycznych, lub sporadycznie wykonują je muzycy zafascynowani muzyką dawną.

Z. S. : Ma Pan w swoim repertuarze ogromną ilość utworów.

J. S. : Spektrum moich działań jest bardzo szerokie. Często wykonuję recitale solowe i zwykle zaczynam je od utworów Telemanna, lub innego kompozytora epoki baroku. Później korzystam z transkrypcji dzieł Debussy’ego i Brittena, a następnie płynnie przechodzę do muzyki saksofonowej zarówno z epoki neoklasycyzmu jak i postmodernizmu. Wielokrotnie wykorzystuję wówczas muzykę elektroniczną oraz utwory, które zawierają dużą porcję bruityzmów. Mam też nowy program na saksofon i taniec, w którym tancerka poprzez ruch obrazuje dźwięki utworów, które wykonuję. Kiedy podczas koncertu saksofonowi towarzyszy fortepian, lubię sięgać po utwory muzyki romantycznej, a jednym z moich ulubionych kompozytorów jest Robert Schumann. Dwa jego dzieła napisane w 1849 roku, opracowano i wydano właśnie na saksofon i fortepian. Trzy romanse zostały w oryginale skomponowane na trzy instrumenty – skrzypce lub obój lub klarnet i fortepian. Natomiast w Adagio et Allegro wykonawcami partii solowej mogli być: skrzypek, wiolonczelista, oboista lub waltornista. Można wysnuć tezę, że gdyby w połowie XIX wieku informacje rozchodziłyby się szybciej, być może Schumann napisałby te utwory także na saksofon, bo przecież w 1849 roku – saksofon już był, ale znano go tylko we Francji.

Z. S. : Saksofon powstał z myślą o wykonywaniu muzyki klasycznej, ale w naszych czasach zadomowił się w muzyce jazzowej i rozrywkowej.

J. S. : Trudno powiedzieć o saksofonie, że jest instrumentem jazzowym, czy rozrywkowym, ponieważ jak powstały te gatunki instrument już istniał. Ciężko też byłoby zaakceptować twierdzenie, że fortepian, czy kontrabas są instrumentami jazzowymi lub rozrywkowymi, a przecież bez nich combo jazzowe właściwie nie istnieje. Saksofon w jazzie pojawia się na równi z innymi instrumentami – gitarą, trąbka, skrzypcami czy fletem. Tylko pozornie saksofon klasyczny i jazzowy wydają się identyczne. Różnice są jednak znaczne, chociaż tkwią w szczegółach – inny ustnik, inny stroik, często inna ligatura, już nie mówiąc o sposobie zadęcia, wydobycia dźwięku. Tutaj rozbieżność jest naprawdę duża.

Z. S. : Gra pan muzykę jazzową, albo rozrywkową?

J. S. : Nigdy nie było mi po drodze z tego typu muzyką, choć również nie jest mi zupełnie obca. Krąg moich muzycznych zamiłowań jest naprawdę duży, dlatego nieraz brakuje mi czasu na zainteresowanie się wieloma gatunkami. W swoim repertuarze często sięgam do utworów, które są na tak zwanym pograniczu. Przykładowo, Erwin Schulhoff, który pozostawił nam w spadku dwa utwory na saksofon i fortepian, bardzo często wykorzystywał elementy jazzu, zarówno w fakturze, rytmice czy w harmonii. Najlepszym przykładem może być jego „Hot Sonate”, którą przez lata wykonywałem. W muzyce końca XX i początku XXI także przeplatają się i korelują różne style. Trzeba to wszystko na bieżąco śledzić i uaktualniać w swoim repertuarze.

Saksofon, podobnie jak flet ciągle się rozwijają. W przeciwieństwie do nich są instrumenty dęte blaszane, o których można powiedzieć, że właśnie przeżywają regres. Może nie dotyczy to trąbki, ale puzon, waltornia czy tuba, są dzisiaj instrumentami deficytowymi. Podobnie od lat jest z obojem i fagotem, a ostatnio ta „choroba” dopadła również klarnet.

Z. S. : Coraz częściej pojawia się saksofon w muzyce kameralnej.

J. S. : Dużą popularnością cieszy się kwartet saksofonowy, który stał się tak klasycznym składem jak kwartet smyczkowy czy trio fortepianowe. Ostatnimi czasy, wraz ze wzrostem popularności saksofonu pojawił się kwartet stroikowy. Bardzo dużo jest utworów na saksofon z organami czy z instrumentami perkusyjnymi – można powiedzieć, że ciągle rośnie zainteresowanie tym instrumentem.

Z. S. : Trzeba także podkreślić, że uczy się grać na saksofonie małe dzieci. Jak Pan rozpoczynał muzyczną edukację nie było to możliwe.

J. S. : Moją przygodę z saksofonem mogłem rozpocząć dopiero w szkole muzycznej II stopnia. Takie były kiedyś procedury. Dzisiaj uczymy dzieci gry na saksofonie altowym już od pierwszej klasy szkoły podstawowej i nikomu to nie przeszkadza.

Z. S. : Bardzo żałuję, ze nie mogłam być na Pana recitalu w Jarosławiu, gdzie saksofon był instrumentem wiodącym.

J. S. : Mój koncert w Jarosławiu zatytułowany był „Paryż – Nowy Jork”. Nieco przewrotny tytuł, nawiązywał do dwóch miast - dwóch stolic kulturalnych położonych na dwóch półkulach świata. Program koncertu także był dualistyczny. Obejmował zarówno muzykę europejską, jak i amerykańską.

Dzisiaj rozmawiamy z perspektywy czasu kolejnego koncertu z moim udziałem – po Koncercie Uniwersyteckim na Wydziale Muzyki w Rzeszowie. Tutaj zestaw kompozycji był równie bardzo przemyślany, jako, że tytuł  „Con Leggerezza” nawiązywał do lekkości w muzyce. Oprócz pieśni i piosenek, które pięknie zaśpiewał Jacek Ścibor, partie wokalne przeplatane były dźwiękami saksofonu. Podczas doboru repertuaru sugerowałem się, aby wykonać utwory, zainspirowane muzyką wokalną, bądź były ich transkrypcjami. Dlatego znalazły się  Five Songs from „West Side Story” – Bernsteina, czy Trzy utwory – Ives’a, które były aranżacją jego pieśni. Należy dodać, że najbardziej zapracowanym wykonawcą był Paweł Węgrzyn, który towarzyszył zarówno wokaliście jak i mnie.

Z. S. : Od wielu lat Pan uczy. Aktualnie w Zespole Szkół Muzycznych w Krośnie i na Wydziale Muzyki Uniwersytetu Rzeszowskiego. W Krośnie nie tylko prowadzi Pan klasę saksofonu, ale także zespoły kameralne.

J. S. : Kameralistyka jest w mojej działalności pedagogicznej bardzo ważna. Prowadzę nie tylko kwartet saksofonowy, ale także inne zespoły, w skład których wchodzi saksofon. Granie kameralne bardzo rozwija młodych muzyków. Nie ma nic przyjemniejszego jak wspólne muzykowanie. Boleję nad tym, że jest tak zbyt mało godzin przeznaczonych na tę formę edukacji. Nie zawsze to powinno być duo na jakiś instrument i fortepian, często mylony z akompaniamentem. Dzisiaj to słowo powinno już wyjść z użycia, bo przecież jest to gra na dwóch odrębnych i tak samo ważnych instrumentach. Nie zawsze musi w tym składzie być fortepian – mogą to być organy, klawesyn, gitara lub perkusyjne instrumenty sztabkowe. Edukacja na instrumencie niewątpliwie powinna odbywać się na dwóch płaszczyznach: instrument główny  oraz muzyka zespołowa.

Z. S. : Jest kilka rodzajów saksofonów i mają one różne kształty.

J. S. : Zdecydowanie tak. Tutaj należy sięgnąć do historii. Adolf Sax – genialny konstruktor, wręcz fanatyk, który w swoim warsztacie przerabiał wszystkie instrumenty. Podobno saksofon powstał przez pomyłkę. Sax próbował udoskonalić klarnet basowy. Zmieniając jego kształt na koniczny, bo klarnet jest instrumentem o przekroju cylindrycznym, myślał, że jeśli rozszerzy instrument – poprawi brzmienie niskiego rejestru. Owszem, udało się to, ale od strony akustycznej również okazało się, że jest to zupełnie inny instrument. Jako że: flet, obój, fagot i saksofon – należą do tzw. piszczałek otwartych, mających wszystkie alikwoty. Natomiast klarnet w swojej naturze ma tylko parzyste alikwoty, w związku z tym jest tzw. piszczałką zamkniętą. Przerabiając  klarnet basowy – Adolf Sax niechcący zrobił saksofon. Miało to miejsce około 1840 roku. Pierwowzorem był saksofon barytonowy, ale następnie Sax zbudował siedem podwójnych jego odmian. Tworzył je dla orkiestr dętych w stroju B i Es, natomiast do składów instrumentów symfonicznych były to instrumenty w stroju C i F. W latach dwudziestych ubiegłego stulecia powoli wykruszały się instrumenty w stroju C i F – w tzw. strojach symfonicznych, chociaż jeszcze Maurice Ravel w swoim Bolero przewidział sopranino w stroju F.  Obecnie tę partie gra się na saksofonie sopranowym. Kilkanaście lat temu „dobudowano” ósmą odmianę saksofonu – saksofon soprillo o długości 33 centymetrów. Jeśli chodzi o kształt – to najczęściej widzimy saksofony w kształcie odwróconej dwójki, czy jak niektórzy mówią - konewki, zaś trzy małe odmiany – sopran, sopranino i soprillo, ze względu na wielkość mają kształt prosty. Reasumując, dzisiejsze saksofony mają różne wielkości, kształty i odmienne jest także ich brzmienie.

Z. S. : Pewnie też różne są ceny saksofonów i to już zależy od ich jakości.

J. S. : Z instrumentami jest jak z samochodami. Każdy znajdzie coś dla siebie w zależności od tego co potrzebuje. Często popełnianym błędem przez rodziców dzieci rozpoczynających naukę jest kupowanie młodym adeptom sztuki instrumentów z najwyższej półki. Owszem, są to bardzo dobre instrumenty, ale to co robimy dobrze – to instrument nam odda z nawiązką, niestety każdy błąd jest także wyeksponowany dziesięciokrotnie. Jeśli ktoś się uczy grać, powinien posiadać instrument szkolny, a dopiero po zdobyciu odpowiednich umiejętności można zamienić go na lepszy. Uważam, że ten najlepszy saksofon powinien być trzecim, czasem nawet dopiero czwartym instrumentem. 

Z. S. : Czy słucha Pan muzyki, a jeżeli tak – to jakiej?

J. S. : Może zaskoczę Panią i wielu czytelników, ponieważ słucham nie tylko saksofonu i muzyki z udziałem saksofonu. Ten rodzaj stanowi niewielki procent, natomiast pozostała część to muzyka symfoniczna i kameralna. Słucham Strawińskiego, Prokofiewa, Szostakowicza, Bartoka, czy  Glass’a, Reicha, Stockhausena, ale także Bacha, Schumanna i Berlioza. Z racji tego, że moja córka jest fascynatką muzyki Chopina, ostatnio sięgam również po jego utwory. Moje zainteresowania dotyczą także twórczości Ciechowskiego, Nalepy jak również legendarnego Led Zeppelin. Mówię chaotycznie, bo dzielę muzykę jedynie na dobrą i złą.

Z. S. : Muzyka towarzyszy Panu zawsze – w pracy i w wolnych chwilach.

J. S. : Najpiękniejszą muzyką jest cisza, którą również uwielbiam.

 Z Jarosławem Seredą rozmawiała Zofia Stopińska 25 kwietnia 2017 roku.

"Złoty Orfeusz" dla artystów z Podkarpacia

Zofia Stopińska : Wspólnie z ks. dr Mieczysławem Gniadym chcemy przypomnieć nagraną w Filharmonii Podkarpackiej płytę z Missa solemnis h – moll  - Ignaza Rittera von Seyfrieda. Jest to pierwsze na świecie nagranie tego utworu. W ubiegłym roku francuska Academie du Disque Lirique przyznała tej płycie nagrodę Złotego Orfeusza, w kategorii Muzyka Sakralna.

Mieczysław Gniady : Jest to niewątpliwie wielkie wyróżnienie dla wszystkich wykonawców, którego nie spodziewaliśmy się, ale bardzo nas cieszy fakt, że ktoś dostrzegł naszą pracę i tak bardzo nas uhonorował. Ta nagroda jest potwierdzeniem sensu dotychczasowych naszych działań i mobilizuje nas do podejmowania kolejnych takich inicjatyw. Bardzo mnie cieszy, że przypomnieliśmy kompozytora zupełnie zapomnianego. Dzięki temu nagraniu i nagrodzie usłyszała o nim Europa, a może nawet świat. Ignaz Ritter von Seyfried zasługuje na to, aby o nim mówić i grać jego utwory. Wiele osób przyczyniło się do powstania tej płyty. Opracowałem rękopis i doprowadziłem do wykonania utworu w Archikatedrze Przemyskiej, oraz do powstania nagrania, ale nic bym nie zrobił bez pomocy.

Z. S. : Rękopis partytury Missa solemnis – Seyfrieda, znajduje się w archiwum w Wiedniu, ale Ksiądz odnalazł ten utwór gdzie indziej.

M. G. : Pierwszym, który zwrócił uwagę na tę kompozycję był  prof. Kazimierz Górski. Ktoś przyniósł mu pokaźny zbiór różnych utworów i powiedział – „…. Panie Profesorze – jeśli Pan uzna, że to jest wartościowe, to proszę wykorzystać, a jeżeli nie, to proszę spalić…”. Wśród tych nut była kopia rękopisu Missa solemnis - Ignaza Rittera von Seyfrieda, a ponieważ prof. Górski zajęty był innymi projektami, przekazał tę kompozycję mnie. Poprosił, abym przygotował rękopis do wykonania, a później zorganizował koncert, podczas którego ta kompozycja zabrzmi. O kompozytorze nie wiedzieliśmy nic. Dopiero po nagłej śmierci Profesora zacząłem poszukiwania różnych informacji. Udało mi się dotrzeć do biografii Ignaza Rittera von Seyfrieda, napisanej przez Bettinę von Seyfried. Oprócz biografii, autorka zamieściła wykaz kompozycji. Dzięki tej pozycji dotarłem do oryginalnego manuskryptu mszy, który znajduje się w Austriackiej Bibliotece Narodowej w Wiedniu. Poprosiłem o udostępnienie rękopisu, otrzymałem drogą elektroniczną partyturę i dopiero wówczas mogłem porównać kopię, którą przekazał mi prof. Górski  i oryginalny rękopis. Okazało się, że kopia była niekompletna – brakowało trzech części i nie zawierała partii organów, pełniących rolę basso continuo. Oprócz tego kopia została trochę „romantycznie” potraktowana, co najbardziej było widoczne we frazowaniu, w łukach i różnych muzycznych oznaczeniach. Miałem już wówczas opracowaną część utworu na podstawie kopii, ale zacząłem pracę od początku opierając się wyłącznie na rękopisie wiedeńskim sygnowanym przez kompozytora. Jeszcze raz podkreślę zasługi mojego nauczyciela i przyjaciela śp. prof. Kazimierza Górskiego. Gdyby nie przekazał mi tej kopii, to nic bym o kompozytorze i utworze nie wiedział.   

Z. S. : Dopiero po śmierci prof. Górskiego prace nad utworem nabrały tempa.

M. G. : Tak było naprawdę. Profesor zmarł nagle, nie chorował i nikt się nie spodziewał, że tak nagle odejdzie z tego świata. Dzień przed swoją nagłą śmiercią, zadzwonił do mnie i nasza rozmowa dotyczyła prawie wyłącznie tej kompozycji. Był bardzo ciekawy ile już zrobiłem i musiałem się przyznać, że nie tyle ile bym chciał, bo nie miałem czasu ze względu na inne zajęcia. Wtedy zaczął mnie ponaglać i do dziś pamiętam jego słowa: „zrób to dla mnie!”. Na drugi dzień, 30 kwietnia 2009 roku, około dziesiątej przed południem, zadzwoniła żona profesora i powiedziała: „Kazik nie żyje”. To był dla mnie wielki szok i słowa „zrób to dla mnie” potraktowałem jako swoisty testament. Wziąłem się ostro do pracy i efektem było wykonanie Missa solemnis 5 listopada 2012 roku w bazylice archikatedralnej w Przemyślu. Podjąłem także decyzję o profesjonalnym nagraniu.

Z. S. : Wiele pracy było przed nagraniem Missa solemnis  w sali Filharmonii Podkarpackiej. Orkiestra i soliści to zawodowi muzycy, ale chóry biorące udział w nagraniu nie spotykają się codziennie. Dotyczy to zarówno Archidiecezjalnego Chóru „Magnificat” z Przemyśla, jak i Chóru Wydziału Muzyki Uniwersytetu Rzeszowskiego.

M. G. : Po przygotowaniu materiału nutowego, pojechałem do Filharmonii Podkarpackiej i rozmawiałem z panią dyrektor prof. Martą Wierzbieniec. Wspólnie zastanawialiśmy się nad nagraniem tego dzieła. Potrzebowałem dużego chóru, bo kompozycja tego wymaga. Pani prof. Marta Wierzbieniec podpowiedziała mi, żeby zwrócić się do Chóru Wydziału Muzyki Uniwersytetu Rzeszowskiego. Dyrygent Chóru pani Bożena Stasiowska – Chrobak zgodziła się, rozmawialiśmy o kształcie dzieła i przekazałem jej materiały nutowe. Najpierw pracowaliśmy z chórami osobno, a później spotkaliśmy się na wspólnej próbie. Trzeba podkreślić, że wszyscy chórzyści stanęli na wysokości zadania, chociaż nie są to chóry zawodowe. Często jednak chóry amatorskie, śpiewają tak dobrze, jak chóry zawodowe. Wprawdzie śpiewacy nie są na etatach i nie mają codziennie prób, ale oni kochają to co robią  ( amo – znaczy kocham) i całe serce w to wkładają – stąd tak dobry efekt końcowy. Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Podkarpackiej, to świetny zespół, a znakomitych solistów zaprosiliśmy z Warszawskiej Opery Kameralnej. W Missa solemnis – Seyfrieda, nie ma zbyt wielu arii solistycznych, natomiast soliści muszą dobrze brzmieć razem – w kwartecie, a zaproszeni do wykonania soliści : Justyna Stępień – sopran, Ewa Mikulska – alt, Krzysztof Machowski – tenor i Krzysztof Matuszak – bas, wykonali wszystkie partie przeznaczone dla solistów znakomicie.

Z. S. : Ignaz Ritter von Seyfried skomponował Missa solemnis h-moll na specjalną okazję.

M. G. : Tak, ojciec jako dar na prymicje swojego syna napisał tę mszę i w kompozycji wyraźnie słychać, że powstała ona z myślą o oprawie mszy. W każdej części, w każdej nucie słyszalny jest czynnik sakralny. Piękną recenzję o płycie z Missa solemnis, napisał pan Eugeniusz Ratajczak i są tam między innymi słowa : „Muzyka ojca dla syna, którego ojciec, powierza Ojcu Bogu”. Ponieważ syn Ignaza Rittera - Fritz był benedyktynem i przyjmował święcenia w opactwie w Melku – tam ta msza zabrzmiała po raz pierwszy pod batutą samego kompozytora 15 sierpnia 1831 roku. Z moich poszukiwań wynika, że msza została jeszcze dwa razy wykonana również w opactwie w Melku, ale tylko we fragmentach.

Z. S. : Materiał na płytę został utrwalony w sali Filharmonii Podkarpackiej, znanej ze znakomitej akustyki.

M. G. : Nie znam zbyt wielu sal filharmonicznych, ale wydaje mi się, że tak znakomitych, jeśli chodzi o akustykę sal jest niewiele. Chcę jeszcze podkreślić, że z wielką życzliwością podeszli do tego dzieła: pani prof. Marta Wierzbieniec i wszyscy muzycy Orkiestry Symfonicznej Filharmonii Podkarpackiej, która zaliczana jest do najlepszych orkiestr w Polsce. Chcę im serdecznie podziękować.

Z. S. : Wydanie płyty wiąże się z dużymi wydatkami. Firma DUX robi nie tylko doskonałe nagrania, ale także dba o szatę graficzną płyty i treść informacji zawartych w dołączonej do płyty książeczce.

M. G. : Ma pani rację - słowa uznania należą się także firmie fonograficznej DUX, a szczególnie pani Małgorzacie Polańskiej, która pilnowała dosłownie każdej nutki. Chcę także podkreślić, że płyta pojawiła się w roku jubileuszowym dla Filharmonii Podkarpackiej im Artura Malawskiego, która świętowała 60-lecie, Archidiecezjalny Chór „Magnificat” , który ja prowadzę obchodził 30-lecie i 25-lecie działalności świętowała „Caritas” Archidiecezji Przemyskiej. Chcę serdecznie podziękować „Caritasowi” i dyrektorowi Księdzu Prałatowi Arturowi Jańcowi, bo dzięki ich zabiegom i wsparciu mogliśmy wydać płytę. Wsparli nas także: Urząd Marszałkowski Województwa Podkarpackiego i Urząd Miasta Przemyśla, a patronat medialny nad wydawnictwem objął Przemyski Przegląd Kulturalny.

Z. S. : Przed nami stoliku leży płyta i obok stoi statuetka – Złoty Orfeusz w kategorii Muzyki Sakralnej przyznany przez Academie du Disque Lirique. Tę nagrodę określa się mianem muzycznego Oscara.

M. G. : To jest bardzo ważne dla mnie i wszystkich wykonawców wyróżnienie, porównywane, jak pani powiedziała, do filmowego Oscara.

Z. S. : Po wydaniu płyty i przyznaniu jej Złotego Orfeusza, ukazało się wiele informacji w lokalnych i ogólnopolskich mediach, oraz w pismach poświęconych muzyce klasycznej. Pisano o niej także poza granicami kraju. Znany francuski muzykolog, krytyk muzyczny, autor programów radiowych – Marc Vignal, także napisał recenzję zawierającą wiele ciepłych słów pod adresem wykonawców. Podkreślił to, czego nie zauważyli polscy recenzenci, że w Missa solemnis h – moll -  Ignaza Rittera von Seyfrieda, w wykonaniu polskich artystów, został odtworzony wiernie styl sakralnej muzyki wiedeńskiej tamtych  czasów, zapoczątkowany przez Józefa Haydna. Może warto by było zorganizować kilka koncertów, podczas których zostanie wykonane nagrodzone dzieło. Dobrym miejscem byłoby opactwo w Melk, gdzie działo zabrzmiało po raz pierwszy.

M. G. : Myślimy o tym również, chcemy także wykonać to dzieło na Podkarpaciu, a ja tymczasem sięgnąłem po inne utwory Ignaza Rittera von Seyfrieda. Aktualnie pracuję nad rękopisem mszy, a niedawno ukończyłem opracowywać „Te Deum”, które między innymi zabrzmi 14 maja na dziedzińcu Zamku w Krasiczynie, podczas uroczystego koncertu z okazji 150-rocznicy urodzin Kardynała Adama Stefana Sapiehy, który urodził się 14 maja 1867 roku w Krasiczynie. Wkrótce będziemy znać wszystkie szczegóły tego koncertu.

Z ks. dr Mieczysławem Gniadym rozmawiała Zofia Stopińska 19 kwietnia 2017 roku.

"Sztuka Wiatrów" - wernisaż i koncert w Łańcucie

Wielu wspaniałych przeżyć dostarczyły miłośnikom sztuki; wernisaż wystawy rysunku i malarstwa „Sztuka Wiatrów” oraz koncert. Wydarzenia te odbyły się  9 kwietnia w Łańcucie – o godzinie 16:00 rozpoczął się wernisaż w budynku dawnego Kasyna Urzędniczego, a dwie godziny później odbył się koncert w sali balowej Zamku. Bohaterami byli śpiewak operowy i malarz Marek Wiatr z Jedlicza koło Krosna oraz jego syn Tomasz, który jest lekarzem urologiem, a jego pasją jest rysunek. Sztuka i medycyna od pokoleń związana była z rodziną Wiatrów. Tokarscy, ojciec i dziadek pana Marka byli lekarzami, ale otaczali się artystami. Rodzina była zaprzyjaźniona z córką Marii Konopnickiej, Zofią Mickiewiczową oraz z artystą malarzem Stanisławem Kochankiem. W ich rodzinnym domu mieszkał i malował uczeń Wojciecha Kossaka, malarz batalista Stanisław Studencki. 

                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                   Wiosenna Wiosenna pogoda panująca w Łańcucie w niedzielne popołudnie sprzyjała sztuce, bowiem wiele osób przybyło na wernisaż , a przed koncertem sala balowa Zamku wypełniła się po brzegi publicznością, która gorąco oklaskiwała występy gospodarza wieczoru Marka Wiatra i zaproszonych gości. Z panem Markiem Wiatrem mogłam porozmawiać przed rozpoczęciem koncertu.

Zofia Stopińska : Wernisaże „Sztuka Wiatrów” kończą się zwykle muzycznym akcentem. W Łańcucie mieliśmy prawie dwie godziny na podziwianie Pana obrazów i rysunków pana Tomasza Wiatra, a za chwilę rozpocznie się koncert w sali balowej Zamku.

Marek Wiatr : Jest to już szósta nasza wspólna wystawa. Ja wystawiam olejne obrazy, głównie pejzaże, natomiast Tomasz wystawia portrety znanych postaci – aktorów śpiewaków, celebrytów. Ja maluję pędzlem, a Tomasz posługuje się wyłącznie ołówkiem. W naszej rodzinie są bogate tradycje medyczne i artystyczne. Tomasz ukończył studia medyczne na Wydziale Lekarskim Collegium Medicum Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie, ale od najmłodszych lat otaczała go sztuka. W rodzinnym domu ciągle poznawał wielu artystów, którzy nas odwiedzali i miał bezpośredni kontakt ze sztuką. Między innymi dzięki temu zaczął rozwijać swoją pasję. W tej chwili jest już lekarzem specjalistą i w wolnych chwilach rysuje – głównie portrety. Do Łańcuta przywiózł tylko część swoich prac. Tym razem po wernisażu mamy koncert w przepięknej sali balowej i zaprosiłem do udziału w nim moich przyjaciół - artystów z krakowskiej Piwnicy pod Baranami Andrzeja Talkowskiego i Rafała Jędrzejczyka,  z Opery Śląskiej w Bytomiu przyjechali: Ewelina Szybilska, Leokadia Duży, Włodzimierz Skalski, Feliks Widera, a przy fortepianie towarzyszy im Halina Marsarlińska. Gościem specjalnym jest śpiewaczka z Chin - doktorantka Akademii Muzycznej w Katowicach.   

Z. S. : To grono przyjaciół jest coraz większe i już międzynarodowe, bo podczas koncertów organizowanych przez Pana śpiewali artyści z różnych krajów europejskich, a dzisiaj mamy gościa z dalekich Chin. Na ten wieczór przygotowaliście utwory, które kocha publiczność pod każdą szerokością geograficzną.

M. W. : Kierowałem się słowami Wiesława Ochmana, który już dawno temu powiedział mi, że trzeba zapraszać dobrych artystów i wykonywać repertuar, który ludzie po prostu lubią. Każdy jest zmęczony codziennym życiem i chce przyjść na koncert, aby wypocząć. Jestem przekonany, że muzyka: Lehara, Kalmana, Straussa, a także kilka pieśni i piosenek, dostarczą wszystkim wiele radości.

Z. S. : Jest Pan śpiewakiem i malarzem. Te dwa nurty toczą się prawie równolegle, ale pewnie z różnym natężeniem. Co ostatnio przeważało – muzyka czy malarstwo?

M. W. : Malarstwo przez pewien czas było trochę na uboczu, ale w ostatnich miesiącach więcej czasu poświęciłem na malowanie, bo zainspirowała mnie piękna zima. Powszechnie się mówi, że śnieg jest biały, ale on ma wiele kolorów i dlatego namalowałem dwanaście obrazów w czasie tej zimy. Część z nich jest eksponowana na tej wystawie, ale staram się dzielić swoje serce i czas równo – dla muzyki i malarstwa. Jestem szczęśliwy, że jestem artystą i mogę uprawiać dwie z najpiękniejszych dziedzin sztuki.

Z. S. : Od pewnego czasu zajmuje się Pan także pedagogiką, prowadząc Szkołę Wokalno-Aktorską w Krośnie. Organizuje Pan koncerty także dla swoich najzdolniejszych uczniów.

M. W. : Faktycznie staram się, aby jak najczęściej występowali, bo to ważny element kształcenia. Mam wielu zdolnych uczniów, bo Podkarpacie obfituje w talenty muzyczne – szczególnie wokalne. Nigdy nie mam wolnego czasu, bo jeśli nie maluję, to śpiewam, albo uczę lub organizuję jakiś koncert.

Z. S. : Z pewnością już przygotowuje Pan kolejną edycję Festiwalu w Żarnowcu.

M. W. : W zasadzie program jest już gotowy. Wystawimy „Halkę” – Stanisława Moniuszki i ten spektakl odbędzie się 2 września. Planuję koncert poświęcony pamięci Krzysztofa Klenczona z Markiem Piekarczykiem w roli głównej,  będzie tradycyjnie gala operetkowa. Nie będę mówił o wszystkim, co planuję w Żarnowcu, bo jest jeszcze sporo czasu, a dzisiaj mamy piękny wiosenny wieczór i występujemy w Łańcucie.

Z. S. : Wystawa rysunku i malarstwa „Sztuka Wiatrów” eksponowana jest także w pięknej sali niedaleko Zamku.

M. W. : Jest to budynek Muzeum Historii Miasta i Regionu – dawne Kasyno Urzędnicze. Sala wystawowa jest bardzo piękna, ale jak każde pomieszczenie, ma ograniczone możliwości – stąd ja przywiozłem tylko trzynaście obrazów, natomiast portretów Tomasza jest bardzo dużo. Portrety są mniejsze i można ich było zamieścić o wiele więcej.

Z. S. : Kasyno Urzędnicze mieści się w ścisłym centrum miasta, wiele osób codziennie przechodzi obok tego budynku i pewnie część zechce wstąpić, aby podziwiać Wasze prace.

M. W. : Wystawa będzie czynna przez co najmniej miesiąc i serdecznie zapraszamy wszystkich do jej odwiedzenia.

 

Z Markiem Wiatrem rozmawiała Zofia Stopińska  9 kwietnia 2017 roku w Łańcucie.

Pasje dr Anny Marek - Kamińskiej

Zofia Stopińska: Przedstawiam Państwu panią dr Annę Marek – Kamińską – dyrektorkę Studium Muzyki Liturgicznej w Rzeszowie. Muzyka jest jej pasją od najmłodszych lat, stąd już w wieku 5 lat rozpoczęła edukację muzyczną. Jest absolwentką Edukacji artystycznej w zakresie Sztuki Muzycznej na Uniwersytecie Rzeszowskim. Była stypendystką Universität für musik und derstellende Kunst w Wiedniu. Jest także absolwentką Studiów Podyplomowych w Zakresie Chórmistrzostwa na Akademii Muzycznej w Bydgoszczy. Spotykamy się w piękny wiosenny piątek, w budynku Wydziału Muzyki Uniwersytetu Rzeszowskiego, w tygodniu poprzedzającym Święta Wielkanocne. Jest Pani związana z Rzeszowem już bardzo długo.

Anna Marek – Kamińska : Faktycznie, już wiele lat. Myślę, że w sumie około dwudziestu, bo przecież tutaj rozpoczynałam studia, wcześniej uczyłam się w Liceum Muzycznym w Krośnie, gdzie zdałam maturę, a rozpoczynałam muzyczną drogę w Bielsku – Białej, gdzie się urodziłam.

Z. S. : Rozpoczynając studia w Instytucie Muzyki Uniwersytetu Rzeszowskiego, wybrała Pani dyrygenturę chóralną. Obserwując Pani działalność jestem przekonana, że to był dobry wybór i zgodny z zamiłowaniem.

A. M. K. : Tak, nie tylko z zamiłowaniem, ale także z predyspozycjami i charakterem, a poza tym ja już przed studiami prowadziłam różne zespoły i to był już początek tej drogi, chociaż wówczas była to działalność amatorska. Na początku studiów pasję dyrygowania zaszczepiła we mnie pani prof. Maria Kochaj, później doskonaliłam sztukę dyrygencką pod kierunkiem pani prof. Marty Wierzbieniec,  później były studia podyplomowe na Akademii Muzycznej.

Z. S. : Na Wydziale Muzyki Uniwersytetu Muzycznego w Rzeszowie, prowadzi Pani zajęcia z zakresu dyrygentury, ale także  czynnie włącza się Pani w organizację różnych wydarzeń. Niedawno spotkałyśmy się podczas  Sesji Naukowej poświęconej Wojciechowi Kilarowi i pewnie niedługo będzie okazja do kolejnych spotkań.

A. M. K. : Całe moje zawodowe życie kręci się wokół dyrygentury. Nie polega to tylko na zajęciach dydaktycznych i prowadzeniu zespołów. Jest wiele pracy typowo menadżerskiej. Stąd też tak wiele nurtów mojej działalności. Jeden to prowadzenie Koła Studenckiego i tutaj działam bardzo prężnie. Szykujemy materiał na płytę , a także na 25 maja przygotowujemy konferencję przeznaczoną dla studentów oraz profesorów. Mamy już pierwsze zgłoszenia i bardzo się cieszymy, że wiele osób potwierdziło nadesłanie kolejnych. Wielką wagę podczas tej konferencji przywiązujemy do wykładu poświęconego szczególnie dla dyrygentów, którzy obecnie prowadzą jakieś chóry. Będziemy mówić jak prowadzić dobrze zespół, jak go motywować do pracy, jakie cechy powinien posiadać lider. Będą także koncerty. Najwięcej jednak studenci uczą się podczas zajęć indywidualnych. Chociaż te zajęcia są także kształcące dla wykładowców. Coś, co nam wydaje się naturalne, okazuje się problemem dla  kogoś innego. Często zdarza się, że studenci doskonale sobie radzą z trudnymi zadaniami. Mamy bardzo dobrych studentów, z którymi wkrótce jadę na konkurs dyrygencki, ale mamy także takich przed którym jeszcze jest wiele pracy.

Z. S. : Myślę, że większości przedmiotów z zakresu teorii muzyki łatwiej jest nauczyć, niż dyrygowania.

A. M. K. : Ma pani rację. Na zajęciach z dyrygentury szybko można nauczyć wszystkich technicznych rzeczy, ale nie nauczy się muzykalności, a przecież dyrygentura oparta jest na muzykalności – prowadzenie frazy i wiele aspektów dynamicznych czy agogicznych jest właśnie związanych z muzykalnością. Trudno to przekazać, to musi się po prostu czuć.

Z. S. Jest Pani dyrektorem Studium Muzyki Liturgicznej w Rzeszowie, które także prężnie działa nie tylko w zakresie dydaktyki, ale także organizujecie różne koncerty i festiwale.

A. M. K. : To Studium, to jest moje kolejne dziecko, które już niedługo skończy pięć lat. Przede wszystkim kształcimy tam osoby, które będą prowadzić jakieś zespoły przy kościołach. Zależy nam na tym, żeby te zespoły miały dobry poziom. To jest podstawa, ale także prowadzący te zespoły muszą mieć wiedzę z zakresu prawodawstwa muzycznego i teorii muzyki obowiązującej w kościele. Z przedmiotów muzycznych, wielką wagę przywiązujemy do emisji głosu, którą prowadzi Jadzia Kot, kształcenia słuchu prowadzonego przez Marię Marek, czy dyrygowania, które ja prowadzę.  To nie są studia wyższe, ale dajemy podstawy i wiedzę, a działamy przy Klasztorze Ojców Bernardynów w Rzeszowie.

Z. S. : Kolejne Pani dziecko, chyba starsze od Studium Muzyki Liturgicznej – to Zespół Wokalny „Unanime”.

A. M. K. : Tak, to dziecko obdarzam szczególną miłością. Jest to bardzo trudna miłość, ale spełniona. Jesteśmy chyba jedynym tak małym zespołem wokalnym na Podkarpaciu. Staramy się trzymać razem, i robić wszystko, aby zachować stały skład. Ale zdarzają się sytuacje losowe, które zmuszają do zmian w składzie zespołu. Staramy się trzymać wysoki poziom i ciągle iść do przodu doskonaląc się, bo to jest najważniejsze. Zabiegamy o jak największą ilość koncertów, nie tylko w Rzeszowie, ale także w Polsce i za granicą.

Z. S. : Niedawno Zespół „Unanime” wystąpił w Katedrze Lwowskiej z koncertem muzyki pasyjnej. Było na nim wielu Polaków mieszkających we Lwowie. Opowiadali mi o tym wydarzeniu w samych superlatywach, z wielkim wzruszeniem.

A. M. K. : Zostaliśmy wspaniale przyjęci. Nam także ten koncert dostarczył wielu niezapomnianych doznań i wzruszeń. Bardzo się cieszymy, że było tak dużo ludzi na koncercie. Śpiewaliśmy wyłącznie utwory związane z Wielkim Postem, pełne medytacyjnego skupienia i modlitwy. Wszystkie niezwykle piękne, dające nam możliwość popisania się muzykalnością. Bardzo nam miło, że spotkaliśmy się z członkami działających we Lwowie zespołów i nawiązaliśmy kontakty, które, miejmy nadzieję, zaowocują współpracą. Wiem, że jest także projekt muzyczny, który obejmuje Podkarpacie i zachodnią część Ukrainy. Może coś pięknego z tego wyrośnie. Jeden koncert owocuje często zaproszeniami do innych miast. Otrzymałam kilka zaproszeń, ale zanim się gdzieś wybierzemy, musimy zebrać odpowiednie środki, bo takie wyjazdy są kosztowne. Często się zdarza, że otrzymane honorarium nie pokryje wszystkich wydatków związanych z wyjazdem.

Z. S. : Otrzymywałam na bieżąco fotorelacje z Waszego pobytu we Lwowie i parę zdjęć zostało zrobionych w sali Opery Lwowskiej.

A. M. K. : Jeżeli jest tylko taka możliwość, to będąc w dużych miastach, zawsze staramy się pójść na koncert lub spektakl operowy. Taka możliwość była w przeddzień koncertu we Lwowie. Byliśmy na „Cyruliku Sewilskim”. Spektakl był niezły, a budynek i jego wnętrze zrobiło na nas ogromne wrażenie. Cieszyliśmy się, że byliśmy tam razem.

Z. S. : Zaletą małego składu „Unanime”, jest fakt, że możecie podróżować po Europie dwoma samochodami.

A. M. K. : Tak, jesteśmy bardzo mobilni, zawsze jeździmy na dwa samochody – jednym kieruję ja, a drugim najczęściej Michał. W ten sposób jeździliśmy na koncerty do Szwajcarii, Niemiec  i wszystkich państw sąsiadujących z Polską. To jest najszybszy, najtańszy sposób podróżowania i przy okazji wiele jeszcze można zobaczyć. Zawsze koncerty połączone są ze zwiedzaniem.

Z. S. : Wykonujecie bardzo różnorodny repertuar – od muzyki dawnej po współczesną, od muzyki świeckiej po rozrywkową z elementami ludowej.

A. M. K. : Zwykle z zaproszeniem na koncert jest zamówienie na konkretny program. Proponujemy utwory i po akceptacji przygotowujemy je. Nie mamy z tym problemu, ale pracy jest sporo, bo na każdy wyjazd trzeba opracować nowy program. Jest to czasami męczące, ale kształcące.

Z. S. : Wiele utworów musicie opracować na kameralny skład.

A. M. K. : Najczęściej śpiewamy współczesne opracowania, chociaż sporadycznie zdarzało nam się sięgać po oryginalne utwory minionych epok. Konsekwentnie korzystając przez cały czas ze współczesnego repertuaru, bądź nowych opracowań, sięgamy po utwory bardzo wymagające, często ośmiogłosowe, gdzie każdy musi dobrze znać swoją partię, a dyrygent powinien znać wszystkie partie, aby mieć kontrolę nad wszystkim.

Z. S. : Obserwując Panią dyrygującą na estradzie odnosi się wrażenie, że nie tylko ręce pracują, ale również całe ciało, a przekaz wychodzi z serca.

A. M. K. : Zawsze tak było. Nawet gdy grałam na fortepianie, jako mała dziewczynka, to oprócz rąk , grała głowa, tułów i nogi. Nie zawsze było to dobre, ale faktycznie, teraz jeżeli tworzymy muzykę – to idzie za tym całe ciało i mamy nadzieję, że przekłada się to na jakość wykonania. Moje gesty padają na szczęście na dobry grunt.

Z. S. : Mając tyle obowiązków i muzycznych pasji, już chyba nie ma czasu, nawet myśleć o innych pasjach.

A. M. K. : Ale te pasje są i każda pasja ma swój czas i miejsce. Część realizowałam jeszcze zanim założyłam swoją rodzinę. Teraz jest trochę trudniej, bo po prostu brakuje czasu. Jedną z pasji są podróże i zwiedzanie – to realizuję jeżdżąc na koncerty. Inną z pasji, która może dla wielu ludzi nie jest ciekawa – to haftowanie. Kiedyś bardzo dużo haftowałam, teraz robię to rzadko.

Z. S. : To jest zajęcie co najmniej tak pracochłonne, jak dobre przygotowanie utworu.

A. M. K. : Ale dające efekt, który bardzo cieszy. Mam w domu wiele obrusów własnoręcznie wyhaftowanych.

Z. S. : Czas Świąt Wielkanocnych poświęci Pani rodzinie, ale później, aż do zakończenia roku akademickiego, będzie dużo obowiązków związanych z nauczaniem.

A. M. K. : Faktycznie, po Świętach, do końca czerwca będzie sporo pracy, bo  oprócz zwykłych obowiązków, mamy wspomnianą już konferencję i konkurs dyrygencki. Ale wakacje są wolne i wtedy będzie czas na częste spotkania z „Unanime”. Co najmniej połowę wakacji spędzę wyłącznie z rodziną. Tak wyglądają moje plany na najbliższe miesiące.

Z. S. : Dziękuję Pani bardzo za spotkanie.

A. M. K.  : Ja również bardzo dziękuję i wszystkich zainteresowanych dyrygenturą, zapraszam 25 maja na konferencję , która odbędzie się w budynku Wydziału Muzyki Uniwersytetu Rzeszowskiego.

 Z dr Anną Marek - Kamińską rozmawiała Zofia Stopińska 7 kwiatnia 2017 roku.

Łukasz Gaj - śpiewam od dziecka

Zofia Stopińska : W opublikowanej dzisiaj rozmowie z Panem, zapraszaliśmy na koncerty i festiwale organizowane przez Centrum Paderewskiego w Kąśnej Dolnej, a także do zwiedzania dworu i otaczającego go parku, bowiem jest to jedyna na świecie posiadłość , która zachowała się po wielkim Polaku, światowej sławy pianiście i kompozytorze. Jest Pan dyrektorem Centrum Paderewskiego w Kąśnej Dolnej. Teraz proszę Pana o rozmowę na temat drugiego, bardzo ważnego nurtu Pana działalności – ma Pan piękny  tenorowy głos, uczył się Pan śpiewu w pobliskim Tarnowie, a później na Akademii Muzycznej w Katowicach i od kilku lat jest Pan związany z Operą Wrocławską.

Łukasz Gaj : Przez osiem lat byłem etatowym solistą Opery Wrocławskiej. Półtora roku temu, kiedy podjąłem się kierowania Centrum Paderewskiego w Kąśnej Dolnej, zrezygnowałem z etatu, ale współpracuję w dalszym ciągu z Operą Wrocławską. Osiem lat, które spędziłem w Operze Wrocławskiej, to czas bardzo ważny dla mnie, wiele się tam nauczyłem, brałem udział w wielu premierach, wielu spektaklach, pracowałem z wieloma świetnymi dyrygentami i reżyserami. To są dla mnie bezcenne doświadczenia, które zaważyły na mojej artystycznej drodze, bo trafiłem do Opery Wrocławskiej zaraz po studiach.

Z. S. : Tak naprawdę, Pana artystyczna droga rozpoczęła się niedaleko stąd, bo w Tarnowie.

Ł. G. : Już od najmłodszych lat śpiewałem, brałem udział w różnych konkursach i festiwalach piosenki dziecięcej. Później rozpocząłem naukę w Szkole Muzycznej II stopnia w Tarnowie w klasie dr Alicji Płonki. Bardzo dużo zawdzięczam pani Alicji – chodzi tu nie tylko o naukę śpiewu. Proszę sobie wyobrazić – młody chłopak, z małej miejscowości, rozpoczyna naukę na kierunku wokalnym, zupełnie niepopularnym. Śpiewak operowy - w tych warunkach brzmiało wręcz egzotycznie. Pani Alicja zaszczepiła we mnie miłość do tego zawodu i rozwinęła tę pasję. Dzięki temu, że Szkoła Muzyczna w Tarnowie współpracuje również z Dębickim Towarzystwem Muzycznym – z panem Pawłem Adamkiem, mogłem już wtedy uczestniczyć w spektaklach operowych. Doświadczenia zdobyte dzięki pani Alicji i panu Pawłowi, były bezcenne i zaprocentowały bardzo szybko. Proszę mi wierzyć, że będąc uczniem szkoły muzycznej II stopnia, już miałem możliwość śpiewania w pełnych przedstawieniach operowych z udziałem orkiestry. Były takie opery Stanisława Moniuszki jak: „Hrabina” , „Jawnuta” czy „Verbum Nobile”. Wspominam z wielkim wzruszeniem partię Damazego w „Strasznym Dworze”. Udział w spektaklach wymienionych oper był bezcenny w dalszej nauce i pracy w operze.

Z. S. : Pewnie dzięki tym doświadczeniom, już jako student angażowany był Pan w wielu przedsięwzięciach muzycznych.

Ł. G. : Mój debiut zawodowy miał miejsce w Operze Śląskiej w Bytomiu  w „Łucji z Lamermoor” – Gaetano Donizettiego. Byłem wtedy na piątym roku studiów wokalno-aktorskich. Dzięki współpracy z Dębickim Towarzystwem Muzycznym i panem  Pawłem Adamkiem, zawsze byłem o krok dalej i oceniając te inicjatywy z perspektywy czasu, uważam je za bardzo ważne i cieszę się, że są do tej pory przez pana Pawła kontynuowane.

Z. S. : Każdy śpiewak, jeśli chce się rozwijać, powinien codziennie trochę poćwiczyć i ciągle poszerzać swój repertuar.

Ł. G. : Śpiewaka można porównać ze sportowcem. Cały czas trzeba utrzymywać formę. Nasz znakomity baryton Artur Ruciński powtarza zawsze; "Tyle dni ile odpoczywam – przez tyle muszę wracać do formy". Dlatego wszyscy śpiewacy powinni codziennie ćwiczyć, aby tę formę utrzymać na wysokim poziomie.

Z. S. : Pewnie nie jest łatwo godzić udział w spektaklach operowych i koncertach z kierowaniem Centrum Paderewskiego w Kąśnej Dolnej.

Ł. G. : Staram się to godzić. To jest zresztą powszechna praktyka. Wielu dyrektorów instytucji kultury, prowadzi także działalność artystyczną i nie odbywa się to kosztem instytucji, które prowadzą. Wręcz przeciwnie, są korzyści, bo można prowadzoną instytucję zawsze z sobą zabierać w każde miejsce do którego się wyjeżdża. Kiedy się spotykam z kolegami, dyrygentami, dyrektorami – mówię im o Centrum Paderewskiego, o urokliwym miejscu w którym się znajduje, zapraszam ich tutaj i to wszystko działa na korzyść Centrum Paderewskiego również.

Z. S. : Gdzie i kiedy możemy Pana w najbliższym czasie usłyszeć?

Ł. G. : Zapraszam serdecznie na „Rigoletto” do Opery Wrocławskiej  2 i 5 kwietnia. To są moje najbliższe spektakle.

Z Łukaszem Gajem rozmawiała Zofia Stopińska 21 marca 2017 roku

Centrum Paderewskiego w Kąśnej Dolnej zaprasza

Zofia Stopińska : Zapraszam Państwa dzisiaj do niezwykłego miejsca, które wprawdzie znajduje się poza granicami województwa podkarpackiego, ale urzeka swoim pięknem i muzyką, która rozbrzmiewa tam często. To dwór i otaczający go park w Kąśnej Dolnej – część posiadłości Ignacego Jana Paderewskiego. Wielki Polak, pianista i kompozytor mieszkał tu przez kilka lat na przełomie XIX i XX wieku. Dzisiaj mieści się tam Centrum Paderewskiego w Kąśnej Dolnej – najprężniej działająca instytucja kultury w regionie tarnowskim. Jest to znany w całej Polsce, a także poza granicami kraju ośrodek koncertowy oraz miejsce pamięci I. J. Paderewskiego. O działalności Centrum Paderewskiego w Kąśnej Dolnej rozmawiam z dyrektorem panem Łukaszem Gajem.                          

Łukasz Gaj: Od półtora roku jestem dyrektorem Centrum Paderewskiego w Kąśnej Dolnej. To jedyna zachowana posiadłość Mistrza Paderewskiego na świecie.

Z. S. : Zanim weszłam do dworu, przechodziłam przez park, który go otacza i zauważyłam, że ten park jest o wiele większy niż kilkanaście lat temu. Wiele się zmieniło w otoczeniu dworu.

Ł. G. : Kiedy rozpoczynałem tutaj pracę, jednym z głównych moich założeń było, aby infrastruktura wokół dworu była jak najbardziej przyjazna dla melomanów i turystów, którzy tutaj przyjeżdżają. Dwór i otoczenie zapełniają się gośćmi, kiedy odbywają się tutaj koncerty, ale chciałbym, aby to miejsce żyło również pomiędzy koncertami, żeby można było tutaj przyjechać odpocząć, poczytać książkę, posłuchać śpiewu ptaków, delektować się ciszą i niepowtarzalną atmosferą, która tutaj panuje. Ducha Paderewskiego czuje się w tym miejscu. Aby ono żyło na co dzień, potrzebna jest budowa infrastruktury. Potrzebne są alejki, ławeczki, różne altany na terenie parku. Staram się moje zamierzenia realizować.                                                                                                                               Centrum Paderewskiego znajduje się na terenie Gminy Ciężkowice, ale naszym organizatorem jest Starostwo Powiatowe w Tarnowie. Wszystko jest na dobrej drodze, aby nasze Centrum było współprowadzone przez Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Ministerstwo zwróciło uwagę na Centrum Paderewskiego i weźmie je pod swoją opiekę. Odczytuję to jako wyraz troski Ministerstwa o to miejsce, ale także to wielki sukces Centrum Paderewskiego i Starostwa Powiatowego, że udało nam się pozyskać Ministerstwo do współprowadzenia.

Z. S. : Duch Ignacego Jana Paderewskiego czuwa nad tym miejscem. Coraz piękniejsze jest otoczenie dworu, robicie także wszystko, aby jego wnętrze przypominało czasy, kiedy Mistrz tutaj przebywał.

Ł. G. : Trzy pomieszczenia przeznaczyliśmy na muzeum po Ignacym Janie Paderewskim. Znajdują się tam różne meble z epoki i przedmioty, które niezbędne były do pracy, wypoczynku i podróży. Na ścianach jest dużo fotografii, a także listów i dokumentów pisanych lub podpisanych przez Mistrza. Są także przedmioty, które należały do Ignacego Jana Paderewskiego.  Największym skarbem, który tutaj posiadamy jest fortepian, który Paderewski zakupił specjalnie do dworu w Kąśnej, ćwiczył na nim, grał i przy nim komponował.

Z. S. : Ten instrument nie służy już do celów koncertowych i jest tylko eksponatem.

Ł. G. : Tak, ale mam w planie i zrobię wszystko, aby na 2018 rok, w którym przypada 100. Rocznica odzyskania niepodległości przez Polskę, doprowadzić instrument do takiego stanu, aby nagrać na nim płytę z utworami Ignacego Jana Paderewskiego. Mam nadzieję, że uda mi się to zrealizować.                    Mamy jeszcze kilka eksponatów, które należały do Ignacego Jana Paderewskiego. Jest ostrzałka do ołówków, której używał. Jest coś w rodzaju kserokopiarki, a służyło do kopiowania nut – to bardzo nowoczesne w pod koniec XIX wieku urządzenie, także należało do Mistrza  Paderewskiego. Najlepszą pamiątką po Ignacym Paderewskim jest dwór i otaczający go park z aleją lipową oraz staw. Po zakupie majątku i przyjeździe do Kąśnej Dolnej – Mistrz wprowadził tutaj wiele innowacji : elektryczność, kanalizację, centralne ogrzewanie – to wszystko znalazło się w tym regionie dzięki Paderewskiemu.

Z. S. : Kiedy Ignacy Jan Paderewski w latach 1897 – 1903 mieszkał w Kąśnej Dolnej, gdy tylko był w domu, z pewnością codziennie w salonie dworu rozbrzmiewała muzyka. Na dobre, muzyka powróciła do dworu dopiero w ostatnim dziesięcioleciu XX wieku.

Ł. G. : Regularne koncerty zaczęły się odbywać w 1996 roku, kiedy to legendarna dyrektor śp. Anna Knapik, wraz z wybitnym skrzypkiem Vadimem Brodskim zainicjowali Festiwal „Bravo Maestro”. To był przełomowy czas dla Centrum Paderewskiego, bo środowisko muzyczne zwróciło wówczas szczególną uwagę na to miejsce. Tak jest do tej pory – Festiwal „Bravo Maestro”, czy „Mistrzowskie wieczory”, które są organizowane w Kąśnej, przykuwają uwagę środowiska muzycznego z całej Polski, przez to, że gromadzą wybitnych wykonawców muzyki klasycznej i jest to bardzo ważne, że zawsze bardzo chętnie przyjmują zaproszenia i możemy tu gościć wielkie gwiazdy muzyki klasycznej.  Formuła Festiwalu „Bravo Maestro” była od samego początku dwuletnia – na przemian z „Mistrzowskimi wieczorami”. Co roku natomiast odbywa się Festiwal „Tydzień talentów”.

Z. S. : Wymienione imprezy są kilkudniowe, ale w pozostałych miesiącach także odbywają się tu koncerty.

Ł. G. : Mamy także całoroczny cykl „Koncerty u Paderewskiego”, który zaczynamy przeważnie w marcu, a kończymy 11 listopada – zawsze w rocznicę odzyskania niepodległości przez Polskę.  W każdym miesiącu organizujemy jeden koncert – 26 marca w Kościele pw. Świętego Ducha w Żabnie, odbędzie się Koncert Pasyjny, podczas którego zostanie wykonane „Stabat Mater” Giovanniego Battisty Pergolesiego. Stwierdziliśmy, że to wspaniałe dzieło najlepiej zabrzmi we wnętrzu świątyni. Już od kwietnia zapraszamy do Centrum Paderewskiego - do Letniej Sali Koncertowej, dobrze znanej melomanom. Koncerty będą bardzo różnorodne i interesujące. W najbliższym czasie poinformujemy  Państwa o szczegółach.  Oprócz tego współpracujemy z wieloma szkołami muzycznymi, które organizują sobie tutaj różne warsztaty i recitale, koncerty dyplomowe, koncerty pedagogów – dlatego w Centrum Paderewskiego coś się dzieje.

Z. S. : Ponieważ jest Pan śpiewakiem, pewnie częściej niż przed laty, odbywają się w Kąśnej Dolnej koncerty muzyki wokalnej, które gromadzą zwykle większą publiczność niż formy instrumentalne.

Ł. G. : To jest oczywiste, że muzyka wokalna jest najbliższa mojemu sercu i rzeczywiście do tej pory było tak, że w Centrum Paderewskiego mało było koncertów wokalnych. Staram się też trzymać proporcje i planuję dwa lub trzy koncerty wokalne, w tym cyklu rocznym, bo melomani tego oczekują i te koncerty są przyjmowane bardzo ciepło.

Z. S. : Większość koncertów odbywa się w pomieszczeniach dworu.

Ł. G. : Tutaj odbywają się recitale i koncerty kameralne, natomiast duże koncerty odbywają się w letniej Sali Koncertowej. Jest to stodoła zaadoptowana na salę koncertową. Jest to sala na 350 osób i wszystkie duże koncerty, nawet symfoniczne odbywają się w tej letniej Sali koncertowej. W ubiegłym roku mieliśmy w tej sali koncert Orkiestry Filharmonii Zabrzańskiej.

Z. S. : Część pomieszczeń dworu zostało przeznaczonych na biura Centrum Paderewskiego. Dzięki temu można go codziennie zwiedzać.

Ł. G. : Rzeczywiście biura są w Centrum Paderewskiego, tutaj zawsze można przyjść, zwiedzić, zawsze jest otwarte, a w niedziele wstęp jest wolny – także zachęcam, szczególnie wiosną, kiedy jest piękna pogoda i wszystko w parku budzi się do życia.                                                     

Zapraszam serdecznie do śledzenia naszej strony internetowej i profilu na facebooku, bo w tej chwili, to jest najszybsze źródło informacji. Prowadzimy go na bieżąco i zamieszczamy wszystkie informacje dotyczące Centrum Paderewskiego w Kąśnej Dolnej i jego działalności.

Z Łukaszem Gajem rozmawiała Zofia Stopińska 21 marca 2017 roku.

Pamięci Maestro Jana Kusiewicza

 Maestro Jana Kusiewicza wspomina syn prof. Piotr Kusiewicz

Zofia Stopińska : W ramach VI Dni Muzyki Fortepianowej im. Marii Turzańskiej w Jarosławiu, mamy wieczór poświęcony pamięci jednego z najwybitniejszych tenorów XX wieku - Jana Kusiewicza w 95. rocznicę urodzin. Pana Ojciec przeszedł do historii polskiej wokalistyki jako „Maestro wysokiego c”. Na Podkarpaciu, a szczególnie w Jarosławiu i okolicy Jego życiorys i działalność powinny być znane, bo przecież urodził się niedaleko stąd.

Piotr Kusiewicz : Dlatego zostałem tutaj zaproszony. Te strony zawsze były bliskie mojemu Ojcu i podkreślał to w wielu wywiadach, których często udzielał. Ze szczególnym sentymentem przywoływałw pamięci pani wizytę w Gdańsku i rozmowę nagraną dla Radia Rzeszów. Zawsze się ożywiał, kiedy była mowa o Rzeszowie, a szczególnie gdy wspominało się Jarosław. Jestem bardzo szczęśliwy, a jednocześnie czuję się zaszczycony, że na tak ważnym festiwalu jak „Dni Muzyki Fortepianowej im. Marii Turzańskiej”, jeden  z wieczorów został poświęcony pamięci mojego Ojca. Niedługo będą dwa lata, jak odszedł, w wieku prawie 94. lat. Do końca Jego myśli zawsze wędrowały w okolice Jarosławia, czyli do Rzeplina – małej wioseczki, której parafia jest w Pruchniku. Od dziecka miałem zakodowane dwie miejscowości – Rzeplin i Jarosław. Większość ludzi rozmawiających z Ojcem, nie uświadamiała sobie, gdzie ten Rzeplin jest, a nawet często zniekształcano nazwę i mówiono Rzepin. Ojciec reagował natychmiast – „… nie, nie, nie, to żaden Rzepin, to jest Rzeplin, piękna wioska koło Jarosławia, w przedwojennym województwie lwowskim”. Przecież to wszystko zupełnie inaczej wtedy wyglądało. Ojciec z rodziną wyjechał z Rzeplina jak miał 2 latka, to był rok 1923. Wyjechali do Torunia, ponieważ tam była możliwość osiedlenia się i pracy. Pomimo, że był małym dzieckiem, to jednak zapamiętał pewne obrazy z Rzeplina, o których często mówił. Pamiętał rzekę, wielkie drzewa, najbliższe domy i osoby, które się nim zajmowały. Wrócił do Rzeplina jak miał 77 lat. Miałem wówczas koncert w Filharmonii Rzeszowskiej, śpiewałem w „Stworzeniu Świata” – Haydna. Zaproponowałem  rodzicom, aby wybrali się ze mną do Rzeszowa. Nie trzeba ich było długo namawiać, ponieważ moja Mama jak usłyszała, że gdzieś jedziemy, to już była spakowana i gotowa do wyjścia. Tato specjalnie nie lubił dalekich podróży, ale  jak usłyszał, że jedziemy w jego rodzinne strony, zgodził się natychmiast. W Rzeszowie spotkaliśmy się z nieodżałowanej pamięci prof. Anną Budzińską, która przysłała nam na studia do Gdańska, wspaniałego Pawła Skałubę. Paweł był z nami przez cały czas pobytu w Rzeszowie. Dysponował on samochodem i podróżowaliśmy po tych pięknych rejonach. Pojechaliśmy oczywiście do Rzeplina i ojciec chodząc po miejscach, które pamiętał z dzieciństwa – mówił : „… mój Boże, to jest strumyczek, a kiedyś wydawało mi się, że to jest wielka rzeka. Te wszystkie przestrzenie są takie malutkie, a zapisały mi się w pamięci, jako ogromne, baśniowe…”. Byliśmy również w Pruchniku. Odwiedziliśmy tam proboszcza księdza kanonika Kazimierza Trelkę.  Weszliśmy do kościoła, stanęliśmy przy chrzcielnicy, gdzie Ojciec przed laty był chrzczony i zaśpiewaliśmy „Ave Maria” – Donizettiego w tercecie – Tato z Pawłem śpiewali partię tenorową, a Ja „robiłem” za podwójnego barytona. Ta wizyta w Rzeplinie bardzo poruszyła mojego Ojca. Chociaż mieszkał tam krótko, ale zawsze powracał myślami do tego okresu. Związany był też bardzo z Toruniem, ponieważ rodzina zamieszkała w tym mieście na stałe. Tam chodził do szkoły, tam zaczął śpiewać w chórze w Katedrze Świętych Janów. Tam też zastała ich wojna i stamtąd został zabrany do obozu koncentracyjnego w Stutthofie. Po wojnie wrócił do Torunia, gdzie pracował w Urzędzie Miejskim – śmiał się, że był „dygnitarzem miejskim”, ale jednocześnie chodził do szkoły muzycznej. Od 1950 roku, zaczęła się jego droga związana z Gdańskiem w którym mieszkał do końca życia.

Z. S. : W wywiadzie, który miałam zaszczyt i przyjemność z panem Janem Kusiewiczem przeprowadzić przed laty - wielki tenor powiedział skromnie, że głos dała mu Bozia. Tutaj należy podkreślić, że nawet najsławniejsi tenorzy, nie mieli na zawołanie „wysokiego c” i nie potrafili z taką lekkością śpiewać o każdej porze dnia i nocy.

P. K. : Ja myślę, że to był dar, który otrzymał właśnie od Boga. Był osobą wierzącą, ale nie starał się, aby wszyscy go w kościele widzieli. Skromniutko i cichutko zawsze siadał na chórze, gdzie nikt go nie rozpraszał. Nikt nie wiedział, że Kusiewicz śpiewa też w kościele.

Z. S. : Wspaniały głos uratował panu Janowi życie w obozie koncentracyjnym.

P. K. : Ojciec wiele razy opowiadał, że w obozie kazali im różne piosenki śpiewać jak szli do pracy, albo po apelach. Kiedyś śpiewali ludową piosenkę „ Wyganiała Kasia wółki”. Sami mężczyźni, a więc śpiewali dość nisko. Ponieważ dla Ojca to było stanowczo za nisko, śpiewał oktawę wyżej. Usłyszał to oczywiście sztubowy i kazał mu odejść na bok. Powiedział mu: „…dam ci dodatkową porcję jedzenia, abyś miał siłę do śpiewania”. Sztubowy był Kaszubem z pochodzenia. Myślę o tym często, bo przecież to były czasy, kiedy ludzie byli zmuszani do robienia różnych rzeczy. My tych czasów nie rozumiemy i osądzamy tych ludzi, a ja jestem wdzięczny temu człowiekowi, że dzięki niemu Ojciec miał jedną pajdę chleba, czy trochę brukwi więcej i jakoś przetrwał do końca wojny.                                                                                                                                                                                                                                             Inne zdarzenie miało miejsce przy egzekucji. Wieszano więźniów, a chwilę wcześniej jeden z „opiekunów” powiedział do Ojca : „Teraz im coś zaśpiewaj – najlepiej jakieś tango”.  Ojciec popatrzył na tych zmasakrowanych ludzi i zaśpiewał arię kościelną „Pieta Signore”, która przez całe lata była przypisywana Alessandro Stradelli. Skomponował ją faktycznie Louis Niedermeyer, a opera z której ta aria pochodzi była zatytułowana „Stradella”. Nie chodzi jednak o to. Kiedy ojciec skończył, padło pytanie: „Takiego tanga to jeszcze nie słyszałem – o czym ty śpiewałeś?” Ojciec powiedział zgodnie z prawdą – „Panie, zlituj się nad tymi ludźmi i okaż im łaskę”. Nie wiadomo, czy piękny śpiew, czy utwór sprawiły, że nie otrzymał żadnej kary.Ojciec był w obozie do ostatniej chwili jego istnienia. Kiedy obóz likwidowano, tysiące więźniów pędzono w kierunku Wejherowa. Kiedy znaleźli się w tamtejszym więzieniu, wnocy zauważono jakieś przewinienie i pomimo, że ktoś się przyznał i został zastrzelony. Wiadomo było, że na tym się nie skończy.  Wszystkim kazano stanąć pod murem. Był środek nocy, więźniów oświetlono reflektorami, a Ojciec stał w pierwszym rzędzie. Pomyślał wtedy: „Mój Boże, niewiele lat przeżyłem (miał niecałe 24 lata), a trzeba się pożegnać z życiem”. Lufy karabinów były wymierzone w więźniów i czekano na komendę. W tym momencie na kilka sekund zgasło światło – zrobiło się ciemno. Wiedziony jakimś instynktem samozachowawczym Ojciec, padł natychmiast na ziemię i za sekundę poleciały salwy – ciała innych znalazły się na nim. Zazwyczaj, po takich egzekucjach sprawdzano, czy ktoś żyje i dobijano żywych. Ponieważ Rosjanie byli blisko, Niemcy tym razem nie mieli na to czasu. Kiedy nastała cisza, Ojciec po jakimś czasie wygrzebał się i poszedł do najbliższej wioski.Miał darowane życie. Nigdy nie sądził, że będzie długo żył.  W obozie robiono na nim ćwiczenia pseudo – medyczne  - z klatki piersiowej wyrwano mu jakiś nerw. Skutek tego był taki, że zrobiły mu się zrosty na lewym płucu. Podczas badań lekarskich, po prześwietleniu, te zrosty były widoczne i zwykle stawiano diagnozę, że ma gruźlicę. To była jednak tylko część obumarłego płuca. Pomimo to śpiewał tak długo i zadziwiał siłą swojego głosu. Zaraz po wojnie mówił, że pożyje góra dwadzieścia lat,  dożył 94. , a odszedł  w spokoju – w Niedzielę Zmartwychwstania Pańskiego o godzinie 4.30 we śnie. Kiedy lekarz – prof. Leszek Bieniaszewski stwierdził zgon – powiedziałem : panie profesorze, cieszę się, że Ojciec radosne Alleluja zaśpiewa Panu Zmartwychwstałemu. Uważam bowiem za wielki dar, że w tym dniu mógł odejść z tego świata.

Z. S. : Powiedzmy teraz o związkach pana Jana Kusiewicza z Operą Bałtycką, bo był jednym z pierwszych śpiewaków tej Opery.  

P. K. :  Ojciec i Jerzy Szymański - znakomity gdański bas, pochodzący z Torunia i późniejszy mój profesor – pojechali na konkursowe przesłuchania do Bydgoszczy i tam zostali zauważeni. Otrzymali propozycję pracy w nowo utworzonym Studio Opery Bałtyckiej. Od 1 stycznia 1950 roku, Ojciec został tam już zaangażowany i pierwszą jego partią operową, był Leński w „Eugeniuszu Onieginie”. Dyrektorem Studia Operowego i późniejszej Opery Bałtyckiej był Zygmunt Latoszewski - legenda polskich dyrygentów, wspaniała postać. Dostać się pod jego skrzydła było wielkim szczęściem, ponieważ można było szlifować swoje umiejętności dzięki jego wskazówkom. Stopniowo Ojciec wchodził w różne przedstawienia. Pojawił się w roli Stefana w „Strasznym dworze”, później była „Halka”, „Faust”. Tych oper było dwadzieścia pięć i trudno mi wymienić je chronologicznie. Kazimierz Wiłkomirski, który również tam działał i przygotowywał „Cyrulika sewilskiego” w 1952 roku. Obsadził Ojca w roli Almavivy. Przed premierą była prezentacja opery w formie koncertowej. Wydarzenie to zostało  nagrane przez Radio Gdańsk. Niezapomniana red. Wanda Obniska dbała aby wszystkie ważne wydarzenia były zarejestrowane. Dzięki temu, mam to nagranie jak Ojciec śpiewał Almavivę. Zdarzyło się to jeden raz w jego życiu. Dyrekcja powierzała mu, zgodnie z predyspozycjami, role cięższego gatunku. Do partii Almavivy trzeba mieć bardzo lekki głos, operować sprawną koloraturą , natomiast frazy Verdiego, Pucciniego czy Moniuszki są inne. Ojciec miał kolegów, którzy dysponowali lżejszymi głosami i wytłumaczył dyrektorowi, żeby im dać szansę. Tak się też stało.

Z. S. : Pewnie będąc jeszcze dzieckiem, wielokrotnie podziwiał Pan swego Ojca śpiewającego różne partie podczas spektakli operowych.

P. K. : Pamiętam, że po raz pierwszy byłem w operze, kiedy miałem 3 lata. To był „Eugeniusz Oniegin”. Ojciec wówczas nie śpiewał i razem siedzieliśmy na widowni. Po raz pierwszy znalazłem się w świątyni sztuki. Zobaczyłem ciemną widownię i rozjaśnioną scenę, na której był domek z oknami, z drzwiami, a przed nim, jakaś pani sprzątała liście. To był bardzo malowniczy obraz, dzisiaj kojarzę go z płótnami Chełmońskiego. Wkrótce Ojciec zabrał mnie na „Cyrulika sewilskiego”. Rozynę śpiewała  cudowna Bogna Sokorska. Miałem wówczas 4 lata, siedziałem bardzo poważny w pierwszym rzędzie, z uwagą śledziłem całą operę. Kiedy wróciłem do domu, powtarzałem bardzo znany motyw z Uwertury. Rodzice wówczas stwierdzili, że mam pamięć muzyczną, poczucie rytmu i dobry słuch. Pamiętam, że była na tym spektaklu jakaś ważna delegacja z Warszawy i jej członkowie siedzieli tuż za nami, w drugim rzędzie. Jeden z panów, który nazywał się Stefan Jędrychowski w przerwie zwrócił się do mnie z pytaniem: „Nie jesteś chłopczyku zmęczony? Nie chce ci się spać?”. Bardzo poważnie stwierdziłem wówczas – proszę pana ja jestem w operze, tu się nie śpi. To były lata 50-te. Następną dekadę nazywam „złotym okresem Opery Bałtyckiej”. W 1967 roku Ojciec wrócił z rodzinnych odwiedzin w Kanadzie i przywiózł mi mały, przenośny magnetofon szpulowy. Zacząłem na nim nagrywać opery. Przede wszystkim te, w których Ojciec brał udział. Dyrekcja Opery nie miała nic przeciwko temu. Teraz pewnie nie było by to możliwe. Nagrałem kilkanaście oper w ciągu paru lat i proszę sobie wyobrazić, że one stanowią dla mnie bezcenny materiał dźwiękowy z tamtego okresu. Robię teraz z tych nagrań płyty – portrety muzyczne gwiazd opery bałtyckiej z jej złotego okresu. Zdążyłem przygotować CD Heleny Mołoń, która także pochodzi z tych rejonów. Wprawdzie urodziła się w Drohobyczu, ale rodzina przeniosła się do Jarosławia i do dzisiaj tutaj mieszka. Przedstawicielem rodu jest pan doktor Maciej Mołoń wspaniały i ceniony w Jarosławiu stomatolog. Pani Helena Mołoń  ukończyła 100 lat 27 stycznia. Była wielka uroczystość z tej okazji. W prezencie, przygotowałem płytę z jej nagraniami, głównie pochodzącymi z moich taśm. Wprawdzie są to nagrania amatorskie, ale odświeżone przez pana  Mariusza Zaczkowskiego – mojego serdecznego przyjaciela, który jest znakomitym realizatorem dźwięku, brzmią bardzo dobrze. Doskonaląc te nagrania, pan Mariusz pomaga mi zachować pamięć o artystach, którzy przed laty byli gwiazdami Opery Bałtyckiej. Dzięki temu można się cieszyć ich sztuką, na której ja się wychowałem. Swoją świadomość, smak muzyczny, doświadczenie i wiedzę – budowałem słuchając tych osób, obcując z nimi. To jest mój dług wobec nich. Jest to praca czasochłonna - trzeba materiał opracować, wytłoczyć płytę , zaprojektować i przygotować odpowiednią szatę graficzną. Te wszystkie komponenty nie są tanie, ale jak taka płyta trafia do rąk zainteresowanych – dziwią się : ”Gdzie to zostało wydane”.  Mam tych płyt kilkanaście. Zebrałem między innymi nagrania mojego profesora – Jerzego Szymańskiego, znakomitej Urszuli Szerszeń, świetnej Aliny Kozłowskiej, a w tej chwili kończę płytę Marii Zielińskiej, która też była wielką damą gdańskiej sceny i w przyszłym tygodniu kończy 93 lata . Chcę jej też zrobić  niespodziankę. Ta kolekcja powstaje dzięki temu, że ja chodziłem i nagrywałem, nie przypuszczając nawet, że kiedyś to się przyda. To jest bezcenny materiał. Nieważne, że jest niedoskonały pod względem technicznym, ale  pan Mariusz robi wszystko, aby to brzmiało z najmniejszym uszczerbkiem dla głosu, bo wiadomo, że jak się poprawia dźwięk, redukuje szumy, to często odbywa się to kosztem głosu. On potrafi tak to zrobić, że głos nie cierpi a nagrania zyskują na jakości.

Z. S. : Pana Matka była świetną pianistką.

P. K. : Moja Mama całe życie była w cieniu Ojca i do dzisiaj pozostaje w cieniu - nawet ja wspominam o niej w drugiej kolejności – może dlatego, że nie żyje już osiemnaście lat ( w maju będzie osiemnaście lat jak odeszła). Miała zaledwie 69 lat – mogła jeszcze żyć, ale nieuleczalna choroba jaką jest rak żołądka, skróciła jej życie. Mama była dziewięć lat młodsza od ojca. Spotkali się w Średniej Szkole Muzycznej w Gdyni – Orłowie. Mama była w klasie fortepianu, a ojciec w klasie śpiewu, natomiast babcia pracowała w Operze w księgowości. Była kiedyś taka sytuacja, że Opera jechała z koncertem do pobliskiego Władysławowa. Tato miał wówczas śpiewać i babcia postanowiła zabrać Halusię, bo tak mówiła o swojej córce, na ten koncert. Jak opowiadała mi Mama, zafascynował ją głos Ojca, śpiewał tak pięknie, że aż ją za serce ściskało. Niedługo spotkali się po zajęciach w szkole muzycznej, do której razem chodzili  i Ojciec poprosił, aby mu coś zagrała. Tak się zaczęło... Na wspólne muzykowanie, Mama zaprosiła Ojca do domu, ona grała na fortepianie, a on śpiewał. Postanowiła też czymś poczęstować młodego atrakcyjnego tenora. Pięknie potrafiła nakryć i przyozdobić stół, ale nie miała serca do przygotowywania potraw, a babci nie było w domu. Jak ojciec mi po latach opowiadał o tej wizycie - Mama znalazła jakieś śledzie w słoiku, które jeszcze nie były przygotowane odpowiednio do jedzenia, zalała je tranem i podała. Tata zjadł, wprawdzie z trudem mu przez gardło przeszło, ale nie wypadało odmówić. Ledwo skończył jedną porcję, a na talerzu znalazła się druga.  Do końca życia pamiętał jak jadł te śledzie. Później ich drogi się połączyły i byli razem.

Z. S. : Odziedziczył Pan po rodzicach talent i jako mały chłopiec rozpoczął Pan naukę gry na fortepianie.

P. K. : Byłem skazany na muzykę, chociażby dlatego, że jak Mama była w poważnym stanie, bardzo dużo ćwiczyła na fortepianie przygotowując się do dyplomu w Średniej Szkole Muzycznej. Już wtedy słuchałem muzyki. Wkrótce po moich narodzinach, Mama rozpoczęła studia i znowu godzinami ćwiczyła. Często sadzała mnie w dużym fotelu, zabezpieczała wokół poduszkami, abym nie wypadł  i grała na fortepianie.  Jak Ojciec wracał po próbie, to myślał, że dziecka nie ma w domu. Dopiero kiedy otworzył drzwi do pokoju, widział grającą  żonę, a w fotelu Piotrusia, który zasłuchany i wpatrzony w mamę, przebierał paluszkami. Jak już wspomniałem, moje zdolności muzyczne zostały stwierdzone po powrocie do domu ze spektaklu „Cyrulika sewilskiego”. Rodzice zadecydowali, że powinienem zacząć naukę gry na fortepianie. Mama zaczęła mnie uczyć. Po pewnym czasie moją edukacją pianistyczą zajęła się prywatnie pani Celina Markowska – starsza, bardzo doświadczona pianistka. Jak byłem w trzeciej klasie szkoły podstawowej, rozpocząłem naukę w szkole muzycznej, a w następnym roku trafiłem do pionu ogólnokształcącej szkoły muzycznej. Tym sposobem, w jednym budynku uczyłem się do ukończenia studiów, bo w tam też była Wyższa Szkoła Muzyczna.

Z. S. : Pan Jan Kusiewicz nie chciał, aby syn został śpiewakiem.

P. K. : Ojciec chciał, abym został dyrygentem. Twierdził, że znam świetnie literaturę muzyczną, jestem zdolny i będę dobrym dyrygentem. Nie chciał żebym śpiewał, ale nie dlatego, że wyrośnie mu jakaś konkurencja. Mówił, że dla dobrego śpiewaka, to jest taki życiowy klasztor – tego nie wolno, tamtego nie wolno, cały czas trzeba dbać o formę, żyje się w ciągłym stresie – po co to mojemu synowi. Ale ja chciałem śpiewać i to było silniejsze od argumentów Ojca. Zacząłem uczyć się śpiewać u pani prof. Barbary Iglikowskiej po kryjomu - Ojciec nic o tym nie wiedział. Mama była wtajemniczona i finansowała mi te lekcje. Po jakimś czasie Tato się pogodził z tym, że jednak będę śpiewał i niedługo stał się entuzjastą tego co robię. Do końca życia towarzyszył mi w różnych koncertach, wyjeżdżaliśmy razem i bardzo cieszyłem się, kiedy jeździł ze mną. Wcześniej, jak jeszcze żyła moja Mama – to obydwoje ze mną podróżowali. Przez to, że żyli wówczas jakby moim tempem i moimi różnymi dokonaniami, było to znakomitym środkiem napędzającym ich samych. Nie czuli się ludźmi na bocznicy, na emeryturze, tylko uczestniczyli w moim życiu i nie wychodzili z tego zaklętego kręgu muzyki.

Z. S. : Sporo czasu upłynęło od przejścia pana Jana Kusiewicza na emeryturę, ale do dzisiaj jest legendą Opery Bałtyckiej.

P. K. : Jest pamiętany do dzisiaj w szczególny sposób. Kiedy zmarł, w czasie pogrzebowej mszy świętej, w Katedrze Oliwskiej, która jest naprawdę ogromną świątynią, wszystkie ławki były zajęte. Bardzo lubił i cenił Ojca śp. ks. Arcybiskup Tadeusz Gocłowski, który przewodniczył mszy świętej. Powiedział przepiękne, wzruszające kazanie. Było kilkunastu księży, których nie zapraszałem – przyszli z potrzeby serca. Znali i szanowali Ojca, bo często śpiewał w kościołach gdańskich. Poza tym ja przez dwadzieścia lat prowadziłem emisję głosu w Seminarium Duchownym w Oliwie i Kusiewiczowie są w tym środowisku znani.

Z. S. : Powiedział Pan podczas wieczoru: „Sława sama się obroni, pamięć trzeba podtrzymywać”. Mam nadzieję, że jeszcze nie raz zostanie Pan poproszony o przyjazd na Podkarpacie, aby wspominać  wspaniałego syna tej ziemi, wielkiego tenora Jana Kusiewicza i dzięki temu pozostanie także w pamięci następnych pokoleń.

Z prof. Piotrem Kusiewiczem rozmawiała Zofia Stopińska 4 marca 2017 roku w Jarosławiu.

 

 

Maciej Wota w Jarosławiu

Recitalem Macieja Woty - młodego, niezwykle utalentowanego artysty, który grał na fortepianie i organach – rozpoczęły się 26 lutego w Sali Koncertowej Szkoły Muzycznej w Jarosławiu – VI Dni Muzyki Fortepianowej im. Marii Turzańskiej.

Maciej Wota kształci się na Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina w Warszawie, ale także brał udział w warsztatach pianistycznych i organowych, prowadzonych przez takich profesorów jak m.in.: Andrzej Jasiński, Józef Stompel, Rem Urasin, Ludmił Angelov, David Dolan, Katarzyna Popowa-Zydroń, Waldemar Wojtal i Józef Serafin. Jest laureatem kilkunastu konkursów pianistycznych. Koncertował w wielu krajach Europy: Polsce, Rosji, Niemczech, Norwegii, Wielkiej Brytanii, Belgii, Włoszech, na Ukrainie, Litwie, Węgrzech, a także w Australii i Stanach Zjednoczonych.

Ramy recitalu w Jarosławiu stanowiły utwory Fryderyka Chopina. Na pierwsze ogniwo złożyły się: Polonez A-dur op. 40, Mazurki g-moll i C-dur z op. 24 i Walc Es-dur op. 18. Później Maciej Wota zasiadł do organów i zabrzmiały dwa dzieła: Passacaglia i fuga c-moll – Johanna Sebastiana Bacha oraz Fantazja i fuga na temat B-A-C-H – Ferenca Liszta.  Trzecia część koncertu rozpoczęła się Nocturnem Des-dur op. 27 nr 2 , a później zabrzmiały Etiuda c-moll op. 10 nr 12 (Rewolucyjna) i Polonez As-dur op. 53. Rozmowa z Maciejem Wotą zarejestrowana została po koncercie.

Zofia Stopińska : Bardzo Panu dziękuję za wspaniały wieczór i niezwykłe, przepiękne kreacje, a przede wszystkim za utwory, które znalazły się w programie – części I i III stanowiły fortepianowe arcydzieła Fryderyka Chopina, a środkową wypełniły dwa organowe dzieła Johanna Sebastiana Bacha i Ferenca Liszta. Kompozytora pierwszego utworu Fryderyk Chopin uwielbiał, natomiast twórca drugiego dzieła – uwielbiał Chopina.

Maciej Wota : Zgadza się. Utwory zostały tak pomyślane, aby dobór kompozytorów niósł za sobą pewne związki. O Chopinie, który był wielkim mistrzem fortepianu nie można było zapomnieć grając pod koniec lutego w sali Szkoły Muzycznej, której patronuje od początku jej działalności. Wraz z panem Bogusławem Pawlakiem, który prowadził dzisiejszy koncert, długo zastanawialiśmy się nad ułożeniem programu. Ze strony pana Pawlaka padło pytanie o Passacaglię c-moll Bacha. Postanowiłem, że nauczę się tego utworu, a więc był to utwór specjalnie przygotowany na ten koncert. Postanowiliśmy, że dołączymy jeszcze do tego Preludium i fugę B.A.C.H. – Liszta. W tym dziele Liszt oddał także hołd Bachowi, komponując utwór oparty na motywach dźwięków b a c h. Dodam jeszcze, że Chopin podziwiał także Liszta, jako genialnego pianistę o wyśmienitej technice. Dobór kompozytorów i utworów, które pojawiły się w programie nie był przypadkowy.

Z. S. : Nieprzypadkowo także Pan był wykonawcą koncertu inaugurującego VI Dni Muzyki Fortepianowej im. Marii Turzańskiej w Jarosławiu, bo przecież w tym mieście się Pan urodził. Krótko Pan tutaj mieszkał, ale pomimo tego, chyba specjalne emocje towarzyszyły Panu w czasie tego koncertu.

M. W. : Tak. Niektórzy twierdzą nawet, że najtrudniej jest grać „na własnym podwórku” i naprawdę tak jest. Poza tym, że urodziłem się w Jarosławiu, na każdych wakacjach byłem w tym mieście, od dziecka. To jest mój stały punkt wypoczynku. Tutaj też czuję się bardzo dobrze i praktycznie znam całe miasto. To środowisko także nie jest mi obce i z wielką przyjemnością tutaj występuję.

Z. S. : Koncert odbył się w sali Szkoły Muzycznej im. Fryderyka Chopina i są tutaj bardzo dobre warunki do wykonywania recitali – szczególnie fortepianowych i organowych.

M. W. : To zasługuje na szczególne podkreślenie. Wielkie wyrazy szacunku i wdzięczności należą się także panu Bogusławowi Pawlakowi, który propaguje to miejsce za sprawą Festiwalu. To jest sala koncertowa naprawdę na miarę XXI wieku, przystosowana specjalnie do takich recitali. Jest piękna i posiada świetną akustykę, a do tego stoi na scenie nowy fortepian Steinway’a. Taki sam model możemy spotkać w najwyższej rangi salach koncertowych na świecie. Jest to instrument absolutnie najwyższej klasy, świetnie przygotowany do koncertu. Mamy również na tej scenie elektroniczne organy wysokiej klasy, z niemym prospektem, przypominającym prawdziwy prospekt organowy. Mimo tego, że jest to elektroniczny instrument – to można z niego wydobyć wiele różnych barw imitujących prawdziwe organy.

Z. S. : Doskonale nam Pan zademonstrował walory tego instrumentu, grając dwa wielkie dzieła, które nie na każdych organach piszczałkowych można wykonać.

M. W. : To prawda. Bach przecież żył w epoce baroku i miał do dyspozycji zupełnie inne instrumenty, niż mieli do dyspozycji organiści w epoce romantyzmu. W jarosławskiej szkole mamy imitację instrumentu uniwersalnego, który nadaje się do wykonywania zarówno muzyki dawnej, romantycznej, aż po dzieła współczesne. Można tu grać praktycznie utwory wszystkich epok.

Z. S. : Kontynuuje Pan rodzinne tradycje muzyczne.

M. W. : Jak najbardziej. Z inicjatywy rodziców zacząłem grać na fortepianie. Tato jest śpiewakiem w Filharmonii Narodowej, a mama uczy skrzypiec i jest kierownikiem sekcji instrumentów smyczkowych w jednej w warszawskich szkół muzycznych. Muzyka jest cały czas obecna w naszym domu od lat i od pierwszych dni życia jej słuchałem.

Z. S. : Niedawno ukończył Pan Uniwersytet Muzyczny Fryderyka Chopina w Warszawie w zakresie gry na fortepianie w klasie prof. Jerzego Sterczyńskiego i czeka Pana niedługo drugi recital dyplomowy.

M. W. : W czerwcu czeka mnie dyplomowy występ wieńczący studia licencjackie w zakresie gry na organach, a uczę się w klasie prof. Jarosława Malanowicza. Jestem także w trakcie podyplomowych studiów w zakresie regulacji i strojenia fortepianów, bo uznałem, że te studia dodatkowo poszerzają horyzonty pianisty – mamy pełną świadomość, jak powstaje dźwięk, jakie elementy mechaniki wpływają na nasze odczucia gry. To bardzo ważne dla pianistów.

Z. S. : Skąd pomysł, aby studiować jeszcze grę na organach. Organy to tylko pozornie podobny instrument do fortepianu, chociaż biegłość techniczna się bardzo przydaje.

M. W. : Ma Pani rację. Organy są bardzo wymagającym instrumentem jeżeli chodzi o koordynację. Partia pedału jest zazwyczaj bardzo rozbudowana a skoordynowanie gry rąk i nóg jest dosyć trudne. Ten instrument zafascynował mnie jeszcze w dzieciństwie. Towarzyszyłem wówczas często mojemu ojcu, który grał na organach podczas mszy. Mieszkaliśmy wtedy jeszcze w Krakowie i to moje, może jeszcze nawet nieświadome, obcowanie z tym instrumentem, zaprocentowało później. W średniej szkole muzycznej miałem kolegę, który uczył się grać na organach. Jak tylko miałem czas, słuchałem jak ćwiczył, pomagałem mu przewracać strony podczas gry i organy zaczęły mnie coraz bardziej inspirować. W końcu postanowiłem sam spróbować. Zacząłem od samokształcenia, opanowałem muzykę liturgiczną i zacząłem przygotowywać różne utwory, ale po pewnym czasie stwierdziłem, że potrzebny jest jednak nauczyciel. Zacząłem pobierać prywatne lekcje. W ciągu roku nauczyciel przygotował mnie do egzaminu wstępnego na studia. Byłam bardzo zaskoczony, że zdałem egzamin wstępny z pierwszą lokatą, ponieważ nie miałem zielonego pojęcia jaki poziom reprezentuję. Zostałem studentem i gra na organach, to już moja codzienność, ale jednocześnie wielka pasja i marzenie, które mogę teraz realizować.

Z. S. : Jak Pan godzi ćwiczenie na fortepianie i na organach? Nie ma Pan problemu z przestawieniem się z jednego instrumentu na drugi?

M. W. : Na początku próbowałem ćwiczyć codziennie na jednym i drugim instrumencie. Wiadomo jednak, że mózg człowieka może koncentrować się w ograniczonym czasie. Można siedzieć i ćwiczyć dłużej, ale dużych efektów już z tych dodatkowych godzin nie będzie. Doszedłem do wniosku, że jedyną metodą jest praca zmienna – na przykład : przez dwa tygodnie realizuję jakieś utwory organowe, a ograniczam czas ćwiczenia na fortepianie. Później robię odwrotnie – więcej czasu poświęcam fortepianowi. Jak doprowadzę utwory do stanu koncertowego, to już ćwiczę na obydwu instrumentach. Na tym etapie, jest to już inny rodzaj ćwiczenia, niż przygotowywanie utworów, które zabiera nam najwięcej czasu. W przestawianiu się z fortepianu na organy, czy odwrotnie – może początkowo odczuwałem różnicę, natomiast teraz nie mam już problemów, bo wiem, że na jednym i na drugim instrumencie używamy zupełnie innych środków, innej artykulacji i przestawienie nie stanowi dla mnie już żadnego problemu.

Z. S. : Jeszcze pan studiuje, ale ma Pan już sporo propozycji koncertowych.

M. W. : Nie narzekam na brak koncertów. Bardzo dużo pracuję i mam nadzieję, że będę nadal często koncertował.

Z. S. : Dzisiaj sala wypełniona była po brzegi. Oklaski były bardzo gorące. Długa owacja po zakończeniu planowanej części koncertu zaowocowała dwoma bisami. Dodatkowo wykonał Pan Nocturn cis-moll op. posth. i Mazurek D-dur op. 33 nr 2 Fryderyka Chopina.

M. W. : Z wielką przyjemnością grałem dla tej wspaniałej publiczności. Jak już powiedziałem, zawsze z radością przyjeżdżam do Jarosławia.

Z Maciejem Wotą rozmawiała Zofia Stopińska 26 lutego 2017 roku.

Dwa klarnety w roli głównej

 

Pod koniec ubiegłego roku polecałam uwadze znakomitą pod każdym względem, a do tego unikatową jeśli chodzi o repertuar płytę „Double Clarinet Concertos”. Zachwycona grą solistów zabiegałam o spotkanie i umówiliśmy się w styczniowy poniedziałek w Akademii Muzycznej w Krakowie. Było  to spotkanie z mistrzem i uczennicą, bowiem pan prof. Andrzej Godek związany jest z tą uczelnią od początku lat 70-tych – najpierw jako student, a później pedagog, natomiast pani mgr. Barbara Borowicz do niedawna studiowała w klasie klarnetu prof. Andrzeja Godka, a od 2014 roku jest wykładowcą klarnetu w Akademii Muzycznej w Krakowie. Rozmowę rozpoczęłam oczywiście od pytania o płytę.

 

Zofia Stopińska : Jak powstała ta płyta? Skąd pomysł aby na krążku znalazły się nieznane utwory?

 

Andrzej Godek : Kiedy Barbara była na drugim roku studiów, a już było wiadomo, że będzie bardzo dobrą klarnecistką, wtedy postanowiłem zaprosić ją do wspólnego wykonania utworów na dwa klarnety i fortepian. Koncert wykonaliśmy w Krośnie podczas Festiwalu Klarnetowego. Poświęciłem go pamięci Józefa Cymermana – mojego pierwszego nauczyciela klarnetu w Krośnie. Potem Basia zdobyła wiele laurów na różnego rodzaju konkursach i dwa lata temu, już jako moja asystentka, sprowokowała mnie do złożenia wniosku do marszałka województwa o wspólną nagrodę w kategorii „Mistrz – Uczeń”. Ta nagroda polega na promocji pedagoga i jego absolwenta. Taki wniosek złożyliśmy i o dziwo, kapituła przyznała nam tę nagrodę. Postanowiliśmy w ramach nagrody nagrać płytę na dwa klarnety i fortepian – zgodnie z wnioskiem. Kiedy jednak zaczęliśmy się zastanawiać nad programem i jaka muzyka jest obecna na rynku, stwierdziliśmy, że trzeba poszaleć. Przede wszystkim postanowiliśmy zrobić nagrania z orkiestrą. Długo negocjowaliśmy z różnymi orkiestrami i udało się pozyskać dwa zespoły – Filharmonię Częstochowską i Filharmonię Kaliską, którymi kieruje pan dyrektor Adam Klocek. Wspólnie postanowiliśmy, że nagramy utwory klasyczne na dwa klarnety, które  były bardzo popularne w czasach klasycyzmu, natomiast z czasem zupełnie o nich zapomniano. Najpierw postanowiliśmy, że nagramy Koncert Es-dur op. 35 na 2 klarnety i orkiestrę – Franza Krommera, później pomyśleliśmy o Koncercie Es-dur na 2 klarnety i orkiestrę smyczkową Franza Antona Hoffmeistera i na końcu pojawił się IV Koncert B-dur na 2 klarnety i orkiestrę Carla Philippa Stamitza. Nie gra się tych utworów w polskich salach koncertowych, nie są znane także w Europie i dlatego jest to ciekawe wydanie.

 

Zofia Stopińska : Po raz pierwszy spotkałam się z nagraniem w Polsce wymienionych utworów.

 

Barbara Borowicz : Prawdopodobnie tak. W Polsce nie zostały te utwory nagrane , a już na pewno nie na jednej płycie.

 

Zofia Stopińska : Kompozytorzy żyli i działali w tym samym czasie, ale w różnych ośrodkach muzycznych.

 

Barbara Borowicz :  Dlatego też ich muzyka nie jest do końca jednorodna. Każdy z koncertów jest rozpoznawalny i łatwo usłyszeć różnice pomiędzy tymi koncertami.

 

Andrzej Godek : Tym bardziej, że każdy z tych kompozytorów nie tylko pisał podwójne koncerty na klarnet, ale każdy z nich napisał jeszcze wiele innych utworów. Hoffmeister na przykład pisał sonaty na klarnet i fortepian. Krommer skomponował jeszcze jeden koncert na dwa klarnety, ale napisał także koncert na klarnet i kwartet na klarnet. Z kolei Stamitz jest autorem kilkunastu koncertów na klarnet, w tym tego jednego podwójnego, ale jest również partytura tego koncertu w wersji na klarnet i skrzypce.

 

Zofia Stopińska : Czas powstania tych koncertów, to okres zachwytu twórców i odtwórców, a także odbiorców muzyki klarnetem.

 

Andrzej Godek : Na początku XIX wieku możemy mówić o rozkwicie tego instrumentu. Nastąpił rozwój techniczny klarnetu i jego możliwości wykonawczych. Również wszystkie ośrodki, gdzie zaczęły powstawać orkiestry w składzie pełnym, czyli łącznie z klarnetami, zaczęły się zachwycać brzmieniem tego instrumentu, który w muzyce wcześniejszej nie był wykorzystywany.

 

Zofia Stopińska : Sądzę, że realizacja nagrań na tę płytę, była dla Pani ciekawym doświadczeniem.

 

Barbara Borowicz : Do tej pory oprócz nagrań, które profesor robił mi na konkursach, nie miałam studyjnych nagrań. To były to moje pierwsze profesjonalne nagrania na płytę. Bardzo się cieszę, że  mogłam je robić z moim mistrzem, który mógł się podzielić ze mną swoim doświadczeniem. Natomiast do gry z drugim klarnecistą byłam już przyzwyczajona, chociaż w takim przypadku, często jeden instrument jest wiodący, a drugi mu towarzyszy. Gra z orkiestrą także nie była dla mnie nowością, ponieważ wcześniej już występowałam jako solistka z orkiestrami. Pewna trudność przy nagraniu utworów na tę płytę polegała na tym, że nagrania były dokonywane z dwoma różnymi zespołami i w dwóch różnych salach. Trzeba było dostosować się i przyzwyczaić do odmiennych warunków.

 

Zofia Stopińska : Jest okazja, aby opowiedziała Pani o dotychczasowej działalności. Po ukończeniu studiów, postanowiła Pani dalej doskonalić swoje umiejętności.

 

Barbara Borowicz : W czasie studiów mój profesor powtarzał mi często, że tak naprawdę do ideału dąży się całe życie i nie można zakończyć edukacji na ukończeniu studiów. Po studiach magisterskich rozpoczęłam studia doktoranckie, także na Akademii Muzycznej w Krakowie pod kierunkiem prof. Andrzeja Godka. Również rozwijałam swoje umiejętności w Rzymie w Accademia Nazionale di Santa Cecilia , w klasie solowej Alessandro Carbonare – jednego z najwybitniejszych klarnecistów dzisiejszych czasów, jak również doskonaliłam się w zakresie gry kameralnej na studiach podyplomowych na Uniwersytecie w Wiedniu. W związku z moimi zainteresowaniami muzyką współczesną, pobieram lekcje u Suzanne Stephans w związku z utworami Karlheinza Stockhausena, którymi jestem bardzo zainteresowana.

 

Zofia Stopińska : Wiadomo, że w dzisiejszych czasach trzeba grać bardzo szeroki repertuar, ale Pani zainteresowania koncentrują się głównie na muzyce nowej.

 

Barbara Borowicz : Powiem szczerze, że nie do końca. Muzyką Stockhausena zainteresowałam się w czasie studiów, kiedy trzymałam w ręku jego pierwszy utwór „In Freundschaft”, który wzbudził moje zainteresowanie ze względu na swoją nie-standardowość, ponieważ klarnecista musi nauczyć się trudnego współczesnego tekstu na pamięć, który wymaga ogromnej precyzji, a tak naprawdę skutecznej pamięci, a także musi się poruszać. W tym samym czasie poznałam w Niemczech Suzanne Stephens i ona zainspirowała mnie do nauki kolejnych utworów Stockhausena. Kolejnym wyzwaniem był dla mnie utwór „Harlekin” na klarnet solo, który już jest utworem bardziej skomplikowanym, trwającym 45 minut i jest to teatr instrumentalny. Wykonawca musi być nie tylko muzykiem – klarnecistą, ale również : tancerzem i aktorem. Ale to nie oznacza, że chciałabym się zajmować tylko muzyką współczesną, ponieważ bardzo dobrze czuję się w repertuarze klasycznym, bardzo lubię grać muzykę romantyczną i nie chciałabym dążyć do zupełnego nowatorstwa i poszukiwania zupełnie odmiennej gry na klarnecie ( na samym ustniku, czy na klarnecie bez ustnika). Klarnet ma tak piękne brzmienie, że powinniśmy je wykorzystywać.

 

Zofia Stopińska : Jak przyjmowane są te nowe utwory – 45-minutowy utwór, to właściwie jest spektakl. Publiczność interesuje się taką muzyką?

 

Barbara Borowicz : Może opowiem na przykładzie utworu „In Freundschaft”, ponieważ to jest też muzyka współczesna, ale mamy dodatkowy ruch. Dlatego utwór jest interesujący nawet dla osób, które nie są szczególnie zainteresowane muzyką współczesną, ani też nie uczęszczają na koncerty zbyt często. Myślę, że jest to interesujące ze względu na ten ruch. Utwór „Harlekin” 45-minutowy też nie jest nudny dla publiczności, ze względu na to, że klarnecista występuje w specjalnym kostiumie. Wszystkie te dodatkowe elementy wzbudzają zainteresowania. Muzykę wspierają : ruch, gesty, kostium, światła i miny wykonawcy.

 

Zofia Stopińska: Najbliższe Pani plany są związane z rozwojem własnym i studentów.

 

Barbara Borowicz : Oczywiście, ponieważ jestem asystentką pana profesora, jest to dla mnie wielkie wyzwanie i mam nadzieję, że profesor potwierdzi, że spełniam się w tej roli. Cały czas się konsultujemy, aby jak najlepiej pracować z naszymi studentami. Ponieważ miałam świetnego profesora, to staram się jego metody przekazywać studentom.

 

Zofia Stopińska : Kiedy zafascynował Panią klarnet i jego brzmienie? Kilkanaście lat temu kobiety nie grały na instrumentach dętych powszechnie.

 

Barbara Borowicz : Zgadza się. Klarnet usłyszałam po raz pierwszy w szkole muzycznej w Poznaniu, kiedy poszłyśmy z mamą do szkoły, bo bardzo chciałam uczyć się w szkole muzycznej. Trafiłyśmy do Sali, gdzie odbywały się zajęcia z młodym chłopcem, który grał na klarnecie. Zachwyciłam się brzmieniem, ale wizualnie instrument nie do końca mi się podobał, ponieważ widziałam kiedyś dziewczynkę grającą na flecie i chciałam grać na takim pięknym, błyszczącym instrumencie, a klarnet nie błyszczy się.  Ze względu na brzmienie postanowiłam jednak spróbować i tak już zostało. Nie zamieniłabym tego instrumentu na inny.

 

Zofia Stopinska : Najważniejszym nurtem w Pana działalności jest aktualnie praca pedagogiczna, ale  proszę nam powiedzieć o doświadczeniach solisty, kameralisty i muzyka orkiestrowego.

 

Andrzej Godek : Muszę sięgać bardzo daleko w przeszłość. Po skończeniu studiów, a było to 42 lata temu, rozpocząłem „wielotorową” pracę. Pozostałem na uczelni i występowałem dużo jako: solista, kameralista i jako muzyk orkiestrowy. To trwało bardzo długo, ale starałem się proporcjonalnie działać we wszystkich tych obszarach, uważałem bowiem, że należy się rozwijać w wielu różnych kierunkach. Oprócz etatu w Akademii Muzycznej, pracowałem jeszcze w Orkiestrze Polskiego Radia i Telewizji w Krakowie, a później w Radiowej Orkiestrze Symfonicznej aż do jej rozwiązania. Uważam, że czynny muzyk ma o wile więcej do przekazania studentom, zresztą moi obecni studenci to potwierdzają.

 

Zofia Stopińska : Pani Barbara mówiła o pierwszych kontaktach z muzyką w Poznaniu. Pan pochodzi z Podkarpacia i tam też rozpoczął Pan się uczyć grać.

 

Andrzej Godek : Edukację muzyczną rozpocząłem w Szkole Muzycznej w Krośnie, będąc uczniem drugiej klasy szkoły podstawowej. Na początku uczyłem się grać na fortepianie. Klarnet pojawił się dopiero w klasie piątej i to całkowicie przypadkowo. Bardzo chciałem grać na trąbce, byłem zafascynowany tym instrumentem. Ówczesny dyrektor szkoły powiedział moim rodzicom: „Słuchajcie państwo, mamy wspaniałego pedagoga klarnetu i proponuję, aby Andrzej zaczął się dodatkowo uczyć grać na klarnecie”. Tak się też stało. Ukończyłem podstawową szkołę muzyczną jako pianista, jednocześnie ucząc się na klarnecie, a później już kontynuowałem naukę tylko na klarnecie. Początkowo w filii rzeszowskiej Szkoły Muzycznej w Krośnie, a później studiowałem w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej w Krakowie u prof. Stanisława Przystasia. Klarnet pojawił się w moim życiu przypadkowo, ale wkrótce bardzo mi się spodobał, co było także zasługą mojego nauczyciela Józefa Cymermana, który był wspaniałym muzykiem, wielkim estetą w sferze dźwięku i prowadzenia frazy. Zdając maturę wiedziałem, że będę kontynuował naukę gry na klarnecie. Jako uczeń i student grałem w różnego rodzaju zespołach, bardzo różnorodną muzykę, ale najczęściej na fortepianie, natomiast klarnet był zawsze traktowany klasycznie. Nigdy nie chałturzyłem na klarnecie, natomiast na fortepianie mi się zdarzało.

 

Zofia Stopińska : Jest Pan profesorem Akademii Muzycznej w Krakowie, gdzie prowadzi Pan klasę klarnetu. Często także na różnych konkursach i kursach spotyka się Pan z uczniami szkół muzycznych, którzy dopiero zaczynają się uczyć grać na instrumentach dętych. Zdolnej, zdeterminowanej młodzieży która chce się poświęcić muzyce jest dużo, pomimo tego, że muzycy są bardzo źle wynagradzani.

 

Andrzej Godek : Jest bardzo dużo zdolnej młodzieży i chętnej do pracy. Zmieniły się warunki od czasu, kiedy ja się uczyłem i studiowałem. Mam tu na myśli dostępność instrumentów, akcesoriów, materiałów nutowych, nagrań, możliwości udziału w różnego rodzaju kursach u wielkich mistrzów. Takiego kontaktu ze światem na przełomie lat 60-tych i 70-tych ubiegłego wieku nie było. „Łowiliśmy” nagrania nadawane w radiu, ale to było zaledwie kilka pozycji. Dopiero później można było kupować nuty, poznawać nie tylko „obiegowe” utwory w postaci koncertów Mozarta, czy Webera, ale również poszerzać repertuar. Dlatego ucząc młodych studentów – sam także się uczyłem i robię to nadal, starając się w każdym semestrze wprowadzać pozycje mnie nie znane. Interesuję się także muzyką współczesną, od której nie stroniłem także w czasie studiów. Pierwszym współczesnym utworem, który grałem, to był Kwartet op. 22 na skrzypce, klarnet, fortepian i saksofon tenorowy – Antona Weberna. To był szok na drugim roku studiów, że można coś takiego wykonywać.

 

Zofia Stopińska : Pracując w Orkiestrze Symfonicznej Polskiego Radia, występując jako solista, utrwalał Pan wiele utworów współczesnych.

 

Andrzej Godek : Tak. Orkiestra nagrywała najnowsze utwory kompozytorów polskich przede wszystkim, bo takie było zadanie „Radiówki Krakowskiej” . Nagraliśmy bardzo dużo tych utworów i te nagrania są w radiu nawet czasem odtwarzane. Jako solista dwukrotnie uczestniczyłem w festiwalu „Warszawska Jesień” , czy „Poznańska Wiosna” i po raz pierwszy wykonywałem utwory kompozytorów polskich i zagranicznych.

 

Zofia Stopińska : Niedługo będzie można spotkać Pana w Jaśle, gdzie będzie Pan brał udział w pracach jury „Konkursu Młodych Instrumentalistów”. Pomysłodawczynią tego konkursu była wybitna polska śpiewaczka – Stefania Woytowicz.

 

Andrzej Godek : To już będzie kolejna moja wizyta w Jaśle. Bardzo sobie ten konkurs cenię z tego powodu, że w programie każdego uczestnika musi być zawarty utwór kompozytora polskiego, co rzadko się zdarza nawet na konkursach organizowanych w Polsce. Z przyjemnością tam przyjeżdżam, tym bardziej, że poziom z roku na rok jest coraz wyższy i młodzież jest coraz lepiej uczona. Zaczynamy poziomem dorównywać Zachodowi.

 

Zofia Stopińska : Przed nami leży omawiana kilkanaście minut temu płyta  „Double Clarinet Concertos” . Płyta jest dostępna i zawsze można posłuchać bardzo interesujących nagrań, ale nic nie zastąpi nam na szczęście koncertu. Czy szykują się jakieś koncerty promocyjne?

 

Andrzej Godek : Był już taki koncert w Częstochowie. Zagraliśmy dwa koncerty zamieszczone na płycie. Graliśmy te koncerty także z towarzyszeniem fortepianu na Festiwalu „Wawel o zmierzchu” w sierpniu ubiegłego roku. Czynimy starania i być może uda się w przyszłym sezonie zorganizować taki koncert w Filharmonii Podkarpackiej. Może też uda się wystąpić z kameralnym składem na Festiwalu „Salezjańskie Lato” w Przemyślu. Bądźmy dobrej myśli.

 

Subskrybuj to źródło RSS