wywiady

Zrobiłam wszystko, żeby grać na wymarzonym instrumencie

        Wspaniałym koncertem rozpoczął się 30 czerwca 21. Mielecki Festiwal Muzyczny. Wykonawcami byli: Orkiestra Kameralna Polskiego Radia „Amadeus” pod batutą Agnieszki Duczmal i flecista Łukasz Długosz. Koncert prowadzili: dyrektor SCK Joanna Kruszyńska i Piotr Wyzga – nauczyciel PSM w Mielcu.
Wspaniała muzyka w mistrzowskich kreacjach wzruszała i poruszała najgłębsze emocje słuchaczy.
        Wieczór rozpoczęła Etiuda b-moll op. 4 nr 3 Karola Szymanowskiego w aranżacji Agnieszki Duczmal.
Drugim utworem było Divertimento – Mikołaja Góreckiego (syna Henryka Mikołaja Góreckiego). Warto podkreślić, że utwór został skomponowany z myślą o Orkiestrze Amadeus.
Pierwszą część zakończył Koncert na flet i orkiestrę e-moll op. 57 – Saveria Mercadantego. To wspaniałe arcydzieło daje przede wszystkim możliwość popisu soliście i mogliśmy się zachwycać rewelacyjną grą Łukasza Długosza, który upewnił nas, że należy do ścisłej światowej czołówki flecistów.
        Część druga inauguracyjnego wieczoru należała w całości do Amadeusa. Agnieszka Duczmal zaproponowała mieleckiej publiczności własne opracowanie jednego z najpiękniejszych kwartetów smyczkowych – Kwartetu nr 1 „Z mojego życia” Bedřicha Smetany. To wspaniałe dzieło, przeznaczone na kwartet smyczkowy, zostało w sposób mistrzowski opracowane na orkiestrę smyczkową, która zachwycała nas wspaniałym brzmieniem, ale także, dzięki licznym solówkom, mogli się popisać swoimi umiejętnościami pojedynczy muzycy – przede wszystkim koncertmistrzowie.
        Orkiestra Kameralna Polskiego Radia „Amadeus” pod batutą Agnieszki Duczmal pożegnała mielecką publiczność krótkimi, zabawnymi utworami, w których orkiestra mogła się dodatkowo popisać wirtuozerią.
        Maestra Agnieszka Duczmal znalazła także czas na obszerny wywiad i mam nadzieję, że chętnie go Państwo przeczytają.

        Zofia Stopińska: Spotykamy się w bardzo ważnym roku zarówno dla Pani, jak i dla Orkiestry, bo mija 50 lat Waszej działalności. Na razie bardzo pracowicie spędzacie ten jubileuszowy rok, bo w ostatnich dwóch miesiącach koncertowaliście w Japonii i Meksyku, zagraliście koncert w Leżajsku, pojechaliście do Czech i dzisiaj Waszym koncertem rozpoczyna się 21. Mielecki Festiwal Muzyczny. Kiedy będzie czas na urlop i jubileuszowe świętowanie?

        Agnieszka Duczmal: Dzisiaj gramy ostatni w tym sezonie koncert. Orkiestra będzie w lipcu odpoczywać, ale już w sierpniu rozpoczynamy pracę i z pierwszym koncertem w nowym sezonie wystąpimy na Festiwalu „Chopin i jego Europa”. Przygotowujemy się już także do finału naszego 50-lecia, które odbędzie się w październiku w Poznaniu i w Warszawie. Stworzyliśmy jubileuszowy festiwal „50 lat w 100-leciu”. Rozpoczniemy go koncertem 7 października – w niedzielę w Poznaniu. Drugi koncert odbędzie się tydzień później, również w niedzielę – 14 października także w Poznaniu, a trzeci koncert odbędzie się w Filharmonii Narodowej w Warszawie – we wtorek 16 października, a ostatni koncert – niespodziankowy odbędzie się 21 października, bo dokładnie 50 lat temu wykonaliśmy pierwszy koncert.

        W połowie lutego odebrała Pani na uroczystej gali Nagrodę 100-lecia ZAIKS i na początku marca trafiła do Pani rąk następna nagroda „Fryderyk” za całokształt twórczości – to piękne podsumowanie 50-ciu lat działalności.

        - Rzeczywiście, to było wzruszające dla mnie i niespodziewane, bo dowiedziałam się prawie w ostatniej chwili o tych nagrodach i właściwie dopiero wtedy zaczęłam poważnie myśleć o tych pięćdziesięciu latach. Skoro mnie nagradzają, to oznacza, że minął już kawał czasu i co nieco musiałam zrobić, skoro inni to zauważyli, bo ja mogę mówić dużo o wspaniałej działalności mojej Orkiestry i o tym, co robię, ale to muszą dostrzegać inni ludzie, którzy odbierają naszą pracę uszami i oczami. Celowo powiedziałam oczami, bo łączymy wielokrotnie muzykę z plastyką, z tańcem, ze słowem i pokazujemy, jak wielki wpływ mają na siebie różne sztuki.

        Wróćmy jeszcze na chwilę do początków. Pamięta Pani pierwszy koncert swojej orkiestry?

        - Pamiętam, odbył się w auli obecnej Akademii Muzycznej w Poznaniu i odbył się na otwarcie sympozjum laryngologów, bo organizował je między innymi doktor Pol, który był naszym laryngologiem na uczelni. Podczas jednej z rozmów z nim pochwaliłam się, że założyłam orkiestrę i przygotowujemy pierwszy program, a on natychmiast powiedział: „Ach, to wspaniale się składa, bo organizuję sympozjum i może na otwarcie zagralibyście”. Wkrótce otrzymaliśmy oficjalne zaproszenie i wykonaliśmy wówczas utwory Wolfganga Amadeusza Mozarta i Arcangelo Corelliego.

        Kiedy w nazwie orkiestry pojawiło się słowo „Amadeus”?

        - Będzie Pani pewnie zdziwiona, ale tę nazwę zasugerował nam impresario niemiecki, który zaangażował nas na koncerty i kiedy usłyszał, jak gramy „Eine Kleine Nachtmusik” Wolfganga Amadeusza Mozarta, stwierdził, że powinniśmy przybrać imię „Amadeus”, bo nikt nie gra tak Mozarta, jak my. Tak się stało i później w niemieckiej prasie przeczytaliśmy, że Niemcy powinni się od nas uczyć grać Mozarta, co nas wówczas bardzo rozbawiło, bo polscy znawcy nie zauważali tego (śmiech).

        Utwory W.A. Mozarta towarzyszą Wam od początku działalności, bo nagraliście chyba wszystkie utwory tego kompozytora, napisane na skład kameralny, i nie tylko.

        - To prawda, że mamy w repertuarze wszystkie jego utwory skomponowane na orkiestrę smyczkową. Czasami także doangażowujemy kilku muzyków grających na instrumentach dętych i dzięki temu wykonaliśmy kilkakrotnie „Requiem” i inne msze Mozarta w Polsce, i za granicą. Od czasu do czasu nasz zespół się powiększa, bo wymaga tego program.

        Dzisiaj coraz częściej za pulpitem dyrygenckim stają dyrygentki, ale ponad 50 lat temu, kiedy Pani rozpoczynała studia, była Pani pionierką i chyba nawet kobiety w Polsce nie były przyjmowane na dyrygenturę.

        - Jest Pani w błędzie, bo mój Profesor – Witold Krzemieński, zanim przyjął mnie do swojej klasy, to najpierw wychował jedną dyrygentkę – panią Danutę Kołodziejską.

        Kiedy zaczęła Pani marzyć o dyrygenturze? Pytam, bo jest Pani córką dyrygenta i dyrektora Opery Poznańskiej.

        - To prawda, ale zawód mojego ojca nie miał wpływu na mój wybór. Kiedy byłam w drugiej klasie szkoły podstawowej, zaczęłam już świadomie słuchać muzyki i podczas koncertu symfonicznego zaczarowała mnie orkiestra jako genialny instrument. Nie byłam zachwycona nawet panem Jerzym Katlewiczem, który wspaniale wówczas dyrygował, tylko zafascynowało mnie to, że grał na takim wspaniałym instrumencie, który dawał wszelkie barwy, jakie można było sobie wyobrazić. Wtedy postanowiłam, że muszę grać na tym instrumencie i zostanę dyrygentem. To postanowienie przetrwało i było tak silne, że zrobiłam wszystko, aby studiować dyrygenturę i podczas studiów założyłam już orkiestrę, żeby grać na wymarzonym instrumencie.

        To trudny zawód – nikt Pani nie odradzał?

        - Nie, moi rodzice uważali, że zawodu i męża się dzieciom nie wybiera.

        Talent, praca i determinacja spowodowały, że wiele Pani zdziałała jako dyrygentka. Pierwszym wielkim sukcesem było wyróżnienie na IV Międzynarodowym Konkursie Dyrygenckim w Niemczech, podczas którego zwrócił na Panią uwagę sam Herbert von Karajan.

        - To było w 1975 roku. Pojechałam do Berlina Zachodniego na konkurs Herberta von Karajana i zdobyłam wyróżnienie. To było bardzo ważne osiągnięcie. Rok później zdobyłam wraz z moją Orkiestrą na Międzynarodowych Spotkaniach Młodych Orkiestr srebrny medal von Karajana. Te dwa fakty przyczyniły się do tego, że moje życie się tak, a nie inaczej ułożyło. Bez tych sukcesów nie udałoby mi się sprofesjonalizować mojej Orkiestry. Ówczesny dyrektor Ośrodka PRiTV w Poznaniu nie miałby argumentów na to, żeby etatową orkiestrę zorganizować przy tej instytucji. To dało nam możliwość kształtowania i rozwijania zespołu. Tak w 1977 roku narodziła się Orkiestra Kameralna Polskiego Radia Amadeus.

        Kolejnym ważnym wyróżnieniem był tytuł „La Donna del Mondo” – „Kobieta Świata” – to nagroda przyznawana pod patronatem UNESCO przez prezydenta Włoch za wybitne osiągnięcia kulturalne, naukowe i społeczne. Otrzymała ją Pani w 1982 roku.

         - Co najważniejsze, moja kandydaturę podali włoscy dziennikarze, którzy przyjechali na festiwal w Cita di Castello, na którym mieliśmy z Amadeusem koncerty. Tak ich zafrapowała moja osoba, że mając prawo do podania jednej kandydatury do tej nagrody – podali mnie. Resztę kandydatur podawali przedstawiciele różnych ambasad.

        Była Pani pierwszą kobietą, która dyrygowała na scenie mediolańskiej La Scali. Wiedziała Pani, że wystąpi tam Pani jako pierwsza kobieta z batutą?

        - Tak, jak jechałam tam, to już wiedziałam. To było działanie naszego impresariatu przy PRiTV, który miał kontakty z La Scalą. Dzięki temu zaproszono mnie z Orkiestrą i Towarzystwo Miłośników La Scali zaakceptowało poziom Orkiestry, i mogliśmy wykonać koncert, a dopiero później dyrektor La Scali poinformował mnie, że byłam pierwszą kobietą, która u nich dyrygowała, ale wiedziałam o tym wcześniej, bo powiedziała mi o tym garderobiana. Potem okazało się, że się wygadała. Dyrektor teatru zabronił swoim pracownikom, aby mnie o tym informować. Bał się, że się zestresuję i źle wypadnę. Powiedział mi też po koncercie, że jestem twardą kobietą (śmiech).

        Mówiłyśmy wyłącznie o zagranicznych wyróżnieniach, a przecież jest Pani ceniona i kochana w Poznaniu. Chyba bardzo rzadko się zdarza, aby miasto, w którym się mieszka i działa, przyznawało tytuł, który Pani posiada – Honorowy Obywatel Miasta Poznania.

        - To prawda, bo dzięki temu przekonałam się, że jestem cenioną osobą w moim mieście i bardzo mnie to cieszy. Prezydentowi Poznania i Marszałkowi Województwa Wielkopolskiego kultura i muzyka są bardzo bliskie – są widoczne efekty tego. Urzędowi Marszałkowskiemu podlegają: Filharmonia, Teatr Wielki w Poznaniu, Polski Teatr Tańca i nasza Orkiestra. To są jednak bardzo kosztowne instytucje. Kiedy nasza Orkiestra była zagrożona, to wziął ją pod swoje skrzydła. Teraz do tego duetu – Urząd Marszałkowski i Polskie Radio, dołączyło Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego, i mamy odpowiednie zabezpieczenie, które pozwoli nam się rozwinąć programowo przez najbliższe trzy lata.

        Nie wszyscy wiedzą, że przeżywaliście bardzo trudne momenty – przez pewien czas dach przeciekał i po prostu lało się Wam na głowy, przez pewien czas krążyły smutne wiadomości, że w Polskim Radiu są już przygotowane wypowiedzenia dla Amadeusa – nie żałowała Pani nigdy swojej wierności Orkiestrze? Mogła Pani zostać dyrygentką operową.

        - Na piątym roku studiów rozpoczęłam pracę w Filharmonii jako dyrygent-asystent i przez kolejny sezon byłam na tym etacie, później byłam przez dziewięć lat dyrygentem w operze. To były dla mnie wspaniałe lata pracy połączonej z nauką. Te doświadczenia wykorzystuję w mojej pracy dyrygenckiej z Amadeusem i innymi symfonicznymi orkiestrami. Jednak moja fascynacja tym zespołem i repertuarem kameralnym jest stała. Kocham również symfonikę i operę (od czasu do czasu dyryguję spektaklami i koncertami symfonicznymi), to jednak trwam przy moim Amadeusie, który nad życie kocham. Chcę jeszcze powiedzieć dwa zdania o moich wyskokach. Ostatnio byliśmy z koncertami w Meksyku i zostaliśmy tam wspaniale przyjęci. Jak kończyliśmy koncerty, to cała sala jednocześnie podrywała się, aby nas oklaskiwać na stojąco, bo zwykle podczas oklasków publiczność wstaje z miejsc pojedynczo, a w Meksyku wszyscy podrywali się jednocześnie z okrzykami i gromkimi brawami. To były niesamowite wrażenia. Ja później jeszcze zostałam w Meksyku i z orkiestrą symfoniczną w mieście Guadalajara, dyrygowałam trzema przedstawieniami baletowymi „Romeo i Julii” Prokofiewa. Dyrektorem występującego w tych spektaklach Joven Ballet de Jalisco w Guadalajarze jest pan Dariusz Blajer – wybitny polski tancerz i choreograf, którego przed laty uczucie zawiodło do Meksyku.

        Jest Pani bardzo miłą osobą, ale jednocześnie bardzo wymagającym dyrygentem. Ciekawa jestem, w jaki sposób zjednuje sobie Pani muzyków, że chcą pracować w tym zespole, bo skład Amadeusa zmienia się rzadko. Pani mąż – pan Józef Jaroszewski, całe swoje zawodowe życie gra pod Pani batutą na kontrabasie.

        - Można powiedzieć, że on nie ma wyjścia, bo jest moim mężem (śmiech).
Mówiąc poważnie: wielu muzyków w naszej Orkiestrze gra po 25-30 lat. Bardzo ich lubię i szanuję. Jestem bardzo wymagająca, ale z drugiej strony bardzo życzliwa i otwarta. Mamy pewne zasady, według których ta praca się odbywa i każdy nasz muzyk musi je szanować, a także musi szanować siebie i innych. Staramy się tolerować drobne wady kolegów, ale jeżeli nam coś doskwiera, to mówimy o tym. Moje drzwi są zawsze otwarte i jak ktoś ma problem, to może zawsze przyjść i porozmawiać. Jeśli ja mam jakieś zastrzeżenia, to także mówię.

        Nagraliście setki utworów, tysiące minut na potrzeby Polskiego Radia oraz wydaliście wiele płyt, ale sporo koncertujecie także na terenie Polski i za granicą – które podróże najbardziej utkwiły Pani w pamięci?

        - Tych podróży i koncertów było mnóstwo. Trudno mówić o ważności. Są takie miejsca, które bardziej łechcą człowieka – koncerty w Concertgebouw w Amsterdamie, wiedeński Musikverein czy Queen Elizabeth Hall w Londynie, czy innych słynnych salach, ale na pewno fascynujące są orientalne podróże, bo to jest coś innego niż to, co mamy na co dzień. W Europie czujemy się jak w Polsce i podróże koncertowe po naszym kontynencie nie są dla nas turystyczną atrakcją. Porównujemy tylko akustyki sal i reakcję publiczności. Zwykle są długie oklaski i owacje na stojąco. Natomiast jadąc po raz pierwszy do jakiegoś kraju czy regionu – tak jak teraz jechaliśmy do Meksyku, nie wiedzieliśmy, jak będziemy przyjęci i co poruszy wrażliwą strunę u tamtych słuchaczy, jakie będą sale, w jakich budynkach. Występowaliśmy w przepięknych salach i budynkach będących pozostałościami kolonialnymi – chciało się wchodzić do tych budynków.
W Japonii wprawdzie byliśmy już wiele razy, ale zawsze coś nas tam zaskakuje. Podczas poprzedniej podróży na naszym koncercie była cesarzowa, która później zaprosiła mnie na herbatę. To była dla mnie wielka atrakcja, bo żaden premier ani prezydent w Polsce mnie nie zaprasza, a cesarzowa Japonii mnie zaprosiła. Chciała ze mną porozmawiać i przygotowała się do tego spotkania, bo wiedziała sporo o utworach, które wykonywaliśmy. Graliśmy koncert fletowy cesarza Wilhelma, i zauważyła, że ten cesarz nie był zbyt przychylny dla Polaków. Wiele ciekawostek nas spotyka podczas takich podróży.

        Bardzo chętnie pracują z Wami wspaniali, światowej sławy muzycy i część z nich pojawi się pewnie na Waszym jubileuszu.

        - Owszem, w Warszawie wystąpimy z Maximem Vengerovem, w Poznaniu na jednym z koncertów będziemy grać z Mischą Maisky’m, który występuje z nami podczas każdego jubileuszu. Będzie Daniel Hope – znakomity skrzypek i trzymamy w tajemnicy szczegóły ostatniego koncertu, który będzie miał trochę inny charakter.

        Czy Agnieszka Duczmal ma czas na realizowanie swoich pasji pozamuzycznych, bo słyszałam, że kiedyś chodziła Pani po górach.

        - Na pewne pasje mam czas – na przykład na czytanie, bo zawsze wieczorem przed snem sobie czytam i robię to w każdym wolnym momencie. Ostatnio podczas podróży wykorzystuję technikę, bo do jednego czytnika kilka książek wejdzie i bagaż jest o wiele lżejszy. Z chodzeniem po górach dałam już sobie spokój. Ostatnio nie mam czasu na dłuższy odpoczynek, bo stale coś jeszcze trzeba zrobić, biurokracja rośnie i jest mnóstwo prac związanych z działalnością Orkiestry. Jak Orkiestra ma urlop, to często „wyskakuję” nad jezioro, ale zwykle nie jestem tam długo, bo trzeba wrócić do miasta i coś załatwić.

        Od jakiegoś czasu słyszę, że przekazuje Pani pałeczkę, a raczej batutę córce – Annie Duczmal-Mróz, która jest znakomitą, cenioną i szanowaną dyrygentką zarówno w Polsce, jak i za naszą zachodnią granicą.

        - W pewnym momencie pomyślałam, że powinnam szukać następcy wśród dyrygentów młodego pokolenia, bo czas ucieka i nigdy nie wiadomo, kiedy piorun strzeli w człowieka, a nie chciałabym, żeby ta Orkiestra wpadła w ręce kogoś, dla którego nie będzie ona taka ważna, bo będzie tylko kolejnym stopniem w karierze. Rozglądałam się już dość długo i w pewnym momencie wspaniały Eiji Oue, który wychował Anię i stwierdził, że urodziła się, aby być dyrygentem, i potem w drodze konkursu została asystentem dyr. Antoniego Wita w Filharmonii Narodowej – zapytał mnie wprost – czego ja szukam, jak mam odpowiednią osobę pod bokiem i należy spróbować. Postanowiłam skorzystać z jego rady i wypróbować Anię, zlecając jej realizacje różnych projektów. Później poprosiłam koncertmistrzów na rozmowę i zapytałam, co Orkiestra sądzi o współpracy z Anią w roli stałego dyrygenta. Stwierdzili, że jest świetna i chętnie będą pracować pod jej batutą. Dlatego teraz dzielę się z nią różnymi projektami i widzę, że znalazła wspólny język z Orkiestrą, muzycy ją szanują, cenią jej pracę i świetnie reagują na jej gest i wrażliwość. Bardzo mnie to cieszy i jestem spokojna o przyszłość mojej Orkiestry.

        Bardzo się cieszymy, że 15 czerwca Orkiestra Kameralna Polskiego Radia Amadeus pod Pani batutą zainaugurowała Międzynarodowy Festiwal Muzyki Organowej i Kameralnej w Leżajsku, a dzisiaj rozpoczęła 21. Mielecki Festiwal Muzyczny. Zawsze zachwycacie nas wspaniałą muzyką i wykonaniem. Życzę Pani, aby pasja i emocje, które przekazuje Pani muzykom, oraz wielka życzliwość Pani nie opuszczały, żeby zdrowie dopisywało i abyśmy jeszcze wiele razy mogli Panią oklaskiwać i podziwiać.

        - Bardzo dziękuję. Chcę podkreślić, że z radością przyjeżdżam w te strony, bo zawsze tutaj pachnie mi górami, zawsze spotykam tu ludzi wrażliwych, którzy serdecznie nas przyjmują. Zawsze na Podkarpaciu jest mi miło i dobrze.

        Dziękuję za miłe spotkanie.

        - Ja również bardzo dziękuję.

Z wybitną polską dyrygentką Panią Agnieszką Duczmal rozmawiała Zofia Stopińska 30 czerwca 2018 roku w SCK w Mielcu.

Z Agnieszką Radwan-Stefańską nie tylko o koncercie w Leżajsku

        Podczas drugiego koncertu XXVII Międzynarodowego Festiwalu Muzyki Organowej i Kameralnej „Leżajsk 2018”, na słynnych organach Bazyliki OO. Bernardynów grali Agnieszka i Marek Stefańscy (prywatnie małżeństwo) i ciągle jestem pod wielkim wrażeniem tego wieczoru. Gorące brawa publiczności były podziękowaniem za wspaniałe wykonanie bardzo interesującego programu.
        O rozmowę poprosiłam panią Agnieszkę Radwan-Stefańską, a rozpoczniemy ją od przypomnienia Koncertu w Leżajsku. Pierwsze ogniwo stanowiły utwory kompozytorów angielskich – Samuela Sebastiana Wesley’a i Ralfa W. Williamsa w Pani wykonaniu, środkowa część należała do pana Marka Stefańskiego, który wykonał wspaniałe dzieła Johanna Sebastiana Bacha i jego ucznia Johanna Ludwiga Krebsa, a na zakończenie przy organach zasiadła ponownie Pani i zabrzmiało nieco nowsze dzieło amerykańskiego twórcy Williama Kirkpatrick’a oraz efektowny utwór francuskiego kompozytora Louisa Jamesa Alfreda Lefébure-Wely. Udało się Państwu pokazać zarówno urodę największych organów leżajskich, jak i bardzo ciekawy repertuar.

        Zofia Stopińska: Często występują Państwo wspólnie podczas jednego koncertu i czy macie w programie utwory, które wykonujecie na cztery ręce – siedząc na jednej ławce?

        Agnieszka Radwan-Stefańska: Jesteśmy ze sobą na co dzień w domu i w pracy. Jedyne towarzystwo, jakiego nie dotrzymujemy sobie nawzajem, to wspólne granie. Owszem, zdarza się tak, że oboje gramy podczas jednego koncertu. Nigdy jednak na cztery ręce. Zbyt dużo indywidualności w każdym z nas, by wspólnie grać

        Pani mąż skupia się głównie na działalności koncertowej i pedagogicznej, natomiast w Pani działalności tych nurtów jest więcej. Oprócz studiów w klasie organów prof. Joachima Grubicha w krakowskiej Akademii Muzycznej ukończonych z wyróżnieniem, doskonaliła Pani swoje umiejętności pod kierunkiem takich sław, jak prof. David Titterington czy Colin Tilney. Czas studiów był także owocny w sukcesy konkursowe. Pani jednak postanowiła ukończyć jeszcze podyplomowe studia z zakresu Zarzadzania Kulturą na Uniwersytecie Jagiellońskim, które bardzo przydają się Pani w pracy. Występuje Pani jako solistka, towarzyszy Pani innym solistom i zespołom, pracuje Pani zawodowo w Akademii Muzycznej w Krakowie, jest Pani dyrektorem artystycznym Letniego Festiwalu „Pieniny – Kultura – Sacrum” oraz prezesem Zarządu Fundacji Promocji Kultury i Sztuki, a także współpracuje Pani z Radiem Kraków. Proszę nam przybliżyć, chociaż w wielkim skrócie, wszystkie nurty Pani działalności.

        - Przybliżyła je Pani Redaktor bezbłędnie! W Akademii Muzycznej w Krakowie pracuję od sześciu lat. Na co dzień zajmuję się organizacją wydarzeń naukowo-artystycznych oraz promocją uczelni.
Festiwal w Krościenku n.D. to moje drugie, młodsze dziecko. Krościenko kocham od najmłodszych lat; przez dwa lata miałam okazję tam mieszkać, wówczas powstał pomysł powołania do życia wydarzenia związanego z kulturą wyższą – a dokładnie z muzyką organową. Udało się, w tym roku już dziewiąty raz będziemy mieli okazję spotkać się ze wspaniałymi artystami w malowniczych Pieninach na przełomie lipca i sierpnia. W Radio Kraków tworzymy wraz z kolegą, red. Mateuszem Borkowskim – muzykologiem, publicystą i krytykiem muzycznym – cykl felietonów Solo i w duecie. Poruszamy w nim tematy szeroko pojętej kultury muzycznej. Fundacja natomiast jest najmłodszym moim dzieckiem i wynikiem dotychczasowej działalności. Zebrała wszystko pod jeden dach, dzięki czemu znacznie ułatwiła nam działania w kierunku organizacji koncertów (Kraków, Rzeszów, Jarosław, Krościenko, a w najbliższym czasie, mam nadzieję, nie tylko te miasta) i propagowania muzyki organowej za granicą.

        Nie zapytałam jeszcze o najważniejsze sprawy – jest Pani żoną i matką, a często podczas dłuższej nieobecności męża także głową rodziny Stefańskich – to także dużo obowiązków, których nie można powierzyć obcym osobom.

        - Nie wyobrażam sobie powierzyć obowiązków domowych obcym ludziom. Lubię mieć wszystko pod kontrolą. Ale tak naprawdę nasze życie nie różni się od życia statystycznego Polaka. Jak to mówią: dzień jak co dzień: szkoła, praca, zajęcia pozalekcyjne, czas dla siebie. Każde z nas ma swoją przestrzeń do życia, pasję i aktywność zawodową. I mimo, że wraz z mężem działamy w jednej branży, wciąż uzupełniamy się doświadczeniem. A dużym wyzwaniem dla nas jest pasja naszego syna, który od dziecka chce zostać piłkarzem, a od niedawna komentatorem sportowym...

        Urodziła się Pani na Śląsku i z tym regionem była Pani związana do czasu studiów, skąd pomysł zorganizowania festiwalu w Krościenku – pięknej miejscowości turystycznej na terenie Małopolski?

        - Urodziłam się w Sosnowcu – mieście pięknym o każdej porze roku, jak często żartowaliśmy z przyjaciółmi. Czyli w Zagłębiu. Ślązacy musieli mieć do nas paszport, choć oni twierdzą, że to na odwrót. Spędziłam tam czas do 6 klasy szkoły podstawowej. Później wyjechałam kontynuować naukę do Krakowa i tak już tu zostałam. Z Krościenkiem, jak już wspominałam, związana jestem od dziecka. Coroczne wakacje, ferie, wspaniali przyjaciele, pierwsze młodzieńcze miłości... A potem historia zawraca koło i tak samo, jak ja jeździłam ze swoimi rodzicami w Pieniny, nasz Maks jeździ tam z nami. Może już na innej zasadzie, bo mamy własne cztery ściany, więc czujemy się tam wszyscy, jak u siebie w domu...

        Na jakie koncerty może nas Pani zaprosić w tym roku do Krościenka?

        - Najchętniej na wszystkie! A w tym roku aż na sześć! Zaczniemy jak zwykle weekendem inaugurującym Festiwal w połowie lipca – koncertem w starym i nowym kościele. Potem będziemy spotykać się co tydzień w soboty, aż do 18 sierpnia. A wśród wykonawców nie zabraknie wspaniałych wirtuozów organów: Bernharda Leonardy’ego z Niemiec, Maurizzio Corazzy z Włoch, Krzysztofa Dudy, Krzysztofa Karcza oraz Marka Stefańskiego. Podczas Festiwalu zagrają również: Edyta Fil – flet, Jacek Muzyk – waltornia. Jeden z koncertów wypełnią dzieła wokalne w wykonaniu młodej mezzosopranistki, pochodzącej ze Szczawnicy Ewy Walkowskiej oraz chóralne, które zaprezentuje Krakowski Akademicki Chór Organum – ambasador polskiej muzyki na świecie, pod dyrekcją Bogusława Grzybka. Podczas koncertu inauguracyjnego wystąpi Adam Woronowicz, prezentując teksty i prozę Wolność jest w nas. Tak więc wachlarz barw naszego festiwalu jest jak zawsze bardzo kolorowy...

        W większości świątyń instrumenty organowe zbudowane są na chórach, najczęściej niedostępnych dla publiczności. Czy tak oddalona publiczność potrafi w jakiś sposób Was inspirować?

        - Pierwszorzędną inspiracją podczas koncertów w kościołach są ich wnętrza. Na ogół mamy do czynienia z piękną architekturą, wystrojem i wspaniałymi organami. Wszystkie te wartości łączy np. leżajska bazylika. A publiczność stanowi wówczas dopełnienie całości. Koncerty w kościołach mają swoją specyfikę, niosą w sobie coś z metafizyki i na ogół słuchacze pięknie wpisują się w tę niecodzienną rzeczywistość.

        W Leżajsku nie była Pani po raz pierwszy, jak wspomina Pani poprzednie koncerty i z jakimi wrażeniami wyjechała Pani po koncercie 16 czerwca br.?

        - Byłam w Leżajsku 3 razy. Za pierwszym, podczas inauguracji organów po ich generalnym remoncie, kiedy wspólnie z dwiema koleżankami, pod dyrekcją prof. Józefa Serafina prawykonałyśmy w tym miejscu I. cz. Koncertu na troje organów Taduesza Machla. Utwór ten został specjalnie napisany z myślą o leżajskich organach. Potem byłam raz jeszcze, grając z mężem podczas leżajskiego festiwalu. Ten ostatni koncert był bardzo spontaniczny. Najpierw mieliśmy grać cały recital, potem się okazało, że w części kameralnej wystąpi Marcin Wyrostek z zespołem. Stąd ta zmiana programu. I w sumie dobrze się stało, bo na próbę przed koncertem mieliśmy zaledwie pół godziny czasu...
Wrażenia, jak zwykle, bardzo pozytywne. Tym bardziej, że tak naprawdę koncert był tylko preludium do weekendu, jaki spędziliśmy u wspaniałych przyjaciół w Lutczy...

Z Panią Agnieszką Radwan - Stefańską  rozmawiała Zofia Stopińska 6 lipca 2018 roku.

Wspólna gra jest przyjemnością dla muzyka w każdym wieku

        Zofia Stopińska: Z Panem Jakubem Jakowiczem – znakomitym polskim skrzypkiem, rozmawiamy w wyjątkowym miejscu, bo siedzimy na ławce w parku otaczającym dwór w Kąśnej Dolnej, który jest jedyną zachowaną na świecie posiadłością Ignacego Jana Paderewskiego – światowej sławy pianisty, kompozytora i męża stanu. Spotykamy się w ostatnim dniu Festiwalu Tydzień Talentów, który od kilku lat funkcjonuje w formule „Warsztatów z Mistrzami”. Wspólnie z ojcem – Krzysztofem Jakowiczem, prowadzili Panowie warsztaty dla młodych skrzypków i było mnóstwo pracy, bo podczas zajęć młodzież przygotowywała się do koncertów, a Panowie musieli znaleźć także czas na przygotowanie się, bo również występujecie ze sporym programem.

        Jakub Jakowicz: Cudownie się tutaj pracuje, bo panuje tu atmosfera skupienia, na którą z pewnością ma wpływ otaczająca nas przyroda. W takich warunkach nie tylko gra się lepiej, ale również słucha samego siebie. Współczesny tryb życia utrudnia rozwijanie tej umiejętności. Przebywanie tu ma zbawienny wpływ na umysł i zmysły. Prowadziliśmy tutaj z ojcem kurs z młodymi skrzypkami, ale atmosfera kąśnieńska sprawiała, że traktowaliśmy te zajęcia bardziej jak spotkania z młodszymi kolegami. Miałem okazję zobaczyć i przypomnieć sobie, jak młodzi ludzie zmagają się z materią skrzypcową. Praca z utalentowanymi młodymi ludźmi odgrywa ważną rolę w moim zawodowym życiu.

        Z pewnością nie po raz pierwszy Pan tutaj jest.

        - Tak, bywałem tu wielokrotnie podczas Festiwali „Brawo Maestro”, na „Mistrzowskich Wieczorach”. Ostatnio miałem dość dużą przerwę w pobytach w Kąśnej Dolnej i dlatego zmiany, które tutaj w tych latach nastąpiły, bardzo mnie cieszą, wokół jest po prostu bardzo pięknie, kiedy spojrzałem na alejkę, w której się znajdujemy, wyglądała tak, że od razu chciało się w nią wejść. Słyszałem, że to dopiero wstęp do dalszego rozwoju tego miejsca. Udoskonalona została Sala Koncertowa Stodoła, bo zamontowana została klimatyzacja, pozwalająca schłodzić ją w czasie upałów i podgrzewać, kiedy jest zimno. Koncerty mogą się w niej odbywać od wczesnej wiosny do później jesieni.

        Wspomniał Pan o postępach młodych, utalentowanych skrzypków, którzy uczestniczyli w Warsztatach, a przecież Pan także zaczynał działalność koncertową bardzo wcześnie, bo w jedenastym roku życia.

        - To prawda, w tym zawodzie zaczyna się bardzo wcześnie, gdyż technika bazuje na zdobywanych latami nawykach. Jest wielką sztuką uczyć dziecko tak, żeby było zainspirowane muzyką i występami. Nauka nie może polegać wyłącznie na treningu i stwierdzeniach, że trzeba, musisz oraz pytaniach, ile ćwiczyłeś dzisiaj. Są sposoby, żeby zaciekawić, żeby zainspirować i spowodować wewnętrzną motywację do pracy. Uczeń powinien mieć radość z tego, że gra coraz lepiej. Wierzę, że taką postawę w każdym da się zaszczepić. Ja miałem to szczęście, że dużo w domu grałem wspólnie z rodzicami i to była wielka zachęta do ćwiczenia- wspólna gra jest przyjemnością dla muzyka w każdym wieku, a dla dziecka jest idealnym uzupełnieniem czasu bycia z instrumentem. Jako dziecko grałem z rodzicami, bardzo wcześnie zacząłem także grać w trio fortepianowym z inspiracji mojej matki, która uwielbia kameralistykę i sama przez wiele lat grała w triu (wraz z Krystyną Borucińską i Barbarą Marcinkowską tworzyły Trio Warszawskie). Z perspektywy czasu myślę, że to było dla mnie chyba nawet ważniejsze od występów solowych, bo sprawiało mi więcej przyjemności.

        Będąc już wybitnym skrzypkiem średniego pokolenia, nadal z zapałem gra Pan muzykę kameralną.

        - Najlepszym przykładem będzie dzisiejszy koncert, podczas którego gram z uczestnikami, w duecie z ojcem oraz wspólnie ze znakomitym pianistą Robertem Morawskim.

        Jest także dość duża grupa muzyków, z którymi często Pan występuje.

        - Moim partnerem duetowym jest od lat pianista Bartosz Bednarczyk, z którym ostatnio nagraliśmy płytę z utworami Franza Schuberta. Znajduje się na niej pierwsze nagranie w dziejach polskiej fonografii niezwykłego utworu Schuberta – Fantazji C-dur na fortepian i skrzypce. Do nagrania tego dzieła przymierzaliśmy się dosyć długo i teraz cieszymy się z rezultatu. Płyta jest wydana przez Polskie Radio, oprócz Fantazji C-dur znajdują się na niej jeszcze Sonata a-moll oraz Rondo h-moll – zapraszam Państwa serdecznie do wysłuchania.

        Prowadzi Pan intensywną działalność artystyczną – jeśli nie występuje Pan jako solista, to gra Pan w różnych formacjach kameralnych.

        - Tak, ciągle coś się dzieje. Ten rok był rokiem nagrań. Ze względu na setną rocznicę odzyskania przez Polskę niepodległości, łatwiej było pozyskać pieniądze na nagrania muzyki polskiej i nagraliśmy jej sporo. Bardzo dużo się też dzięki temu nauczyłem, bo cały czas obcowałem ze studiem nagraniowym i słuchałem siebie, zastanawiając się, co poprawić. Taka praca bardzo inspiruje. Mam wielkie szczęście grać stale ze znakomitymi muzykami. Pod egidą Narodowego Instytutu Fryderyka Chopina pracujemy, można powiedzieć, w stałym gronie, którego spiritus movens jest Marcin Zdunik. W tym gronie są również: Katarzyna Budnik-Gałązka – altowiolistka, pianista Paweł Wakarecy, wiolonczelista Andrzej Bauer i Anna Maria Staśkiewicz – skrzypaczka, koncertmistrzyni Sinfonii Varsovii. Wspólnie nagraliśmy m.in. Kwartet fortepianowy Żeleńskiego (fantastyczny, trochę brahmsowski utwór, który czeka na odkrycie za granicą) oraz Kwintet z dwoma wiolonczelami Dobrzyńskiego. Z Tomaszem Strahlem zarejestrowaliśmy napisany dla nas przed laty Concerto lendinum Sławomira Czarneckiego (w tym roku obchodzimy jubileusz pracy twórczej kompozytora). Z Bartoszem Bednarczykiem przygotowujemy cały komplet Sonat Grażyny Bacewicz. Płyta ukaże się w przyszłym roku, z okazji roku Grażyny Bacewicz. Oprócz tych prac nagraniowych było dużo przeróżnych koncertów, m.in. w Filharmonii Szczecińskiej pod batutą Jacka Kaspszyka zagrałem pierwszy raz Koncert D-dur Emila Młynarskiego, przepiękny, wymagający koncert, zupełnie niegrywany.

        Jestem bardzo ciekawa, jak Pan rozpoczyna pracę nad nowym utworem. Jeśli jest to utwór żyjącego kompozytora, to można go poprosić o wskazówki. Natomiast jeśli jest to utwór twórcy minionych epok, to szuka się jakiegoś klucza, bo chyba do każdego utwory trzeba znaleźć klucz.

        - Oczywiście, ale to też jest wiedza trochę tajemna, bo tak naprawdę nie da się tego przeczytać w książkach. Oczywiście istnieją traktaty barokowe, szkoły gry na instrumentach, opracowania utworów, ale kluczowa wiedza jest w naszym zawodzie przekazywana – mistrz przekazuje ją uczniowi. Jest to bardzo ciekawe, że niesiemy ze sobą historię związaną z mistrzami, u których się uczyliśmy. Ja jestem uczniem mojego ojca, ale można powiedzieć, że jestem też uczniem jego mistrzów: prof. Tadeusza Wrońskiego, który studiował u Jarzębskiego, a ten u Barcewicza, oraz prof. Josefa Gingolda, który uczył się m.in. u Eugène Ysaÿe’a. Odczytywanie nowych utworów bazuje w zasadzie na doświadczeniu, które wynieśliśmy z kontaktu z mistrzami, podczas lekcji lub wspólnej gry. W tym zawodzie w zasadzie wszystko polega na jakiejś intuicji i na rozumieniu spraw przez doświadczenie, obcowanie z inspirującymi muzykami i ich sztuką. Trzeba także mieć dużo wiedzy na temat epoki, stylu, życia kompozytora, bo to wszystko wpływa na interpretację, na postrzeganie nastrojów muzycznych, pomaga w otwarciu się na pomysły, które kierowały kompozytorem. Im więcej mamy wiedzy, tym lepiej pracuje nasza wyobraźnia – w dialogu z tym, co jest przez kompozytora pozostawione. Bardzo ważna jest też umiejętność odczytywania zapisu, który jest w naszym zawodzie kluczową umiejętnością. Trzeba także wiedzieć, że w każdej epoce ten zapis się różnił.

        Czy słucha Pan nagrań innych wykonawców?

        - Zazwyczaj tak. Często słucham różnych wykonań. Wiele można się nauczyć o podejściu do tempa i grze rubato od starych mistrzów, których uwielbiam słuchać. Jestem przekonany, że teraz prawie wszyscy słuchają i troszkę sobie „kradną” pomysły nawzajem - nastały czasy nagrań. W XVIII wieku, czy wcześniej, ośrodki muzyczne były tak naprawdę oddzielone od siebie i to skutkowało tym, że muzycy grali bardzo różnie. Prawdopodobnie każdy grał inaczej, bazując tylko i wyłącznie na zapisie nutowym oraz na swojej interpretacji. Myślę, że im dalej w czasie od dnia dzisiejszego, tym bardziej te interpretacje się różniły. Dzisiaj problemem jest to, że mamy rzesze muzyków, którzy grają podobnie. Jeszcze za czasów naszych wielkich skrzypków-wirtuozów dwudziestowiecznych: Ojstracha, Milsteina, Sterna, Szerynga – każdy z nich grał trochę inaczej, słuchając radia, można było po pierwszych nutach rozpoznać, który z nich gra. To było fascynujące i teraz trochę tego brakuje, choć oczywiście nadal istnieją wielkie indywidualności muzyczne.

        Dla skrzypka bardzo ważny jest instrument. Gra Pan na kilku instrumentach czy na jednym?

        - Ciągle szukam instrumentu, który odpowiadałby moim umiejętnościom, bądź też estetyce gry, bo to jest bardzo indywidualna sprawa. Ostatnio mam szczęście grać na nowym dla mnie instrumencie. Jest to francuski instrument z połowy XIX wieku z pracowni Braci Gand z Paryża. Został mi on użyczony dzięki uprzejmości Fundacji Jerzego Semkowa, którą kieruje wdowa po Maestro Semkowie – pani Colette Semkow, której jestem bardzo wdzięczny. To jest najnośniejszy z instrumentów, na których grałem. Co ciekawe, znamy historię tych skrzypiec od początku ich powstania, znamy kolejnych właścicieli, są oryginalne dokumenty, które świadczą o jego zakupie, wiadomo, że przez lata nikt na nim nie grał i leżał w bezpiecznym miejscu. W tej chwili wygląda jak nowy, pomimo, że ma ponad 150 lat, jest w idealnym stanie, a to się rzadko zdarza.

        Jest Pan laureatem pierwszych nagród na konkursach skrzypcowych w Lublinie, Wattrelos we Francji, Takasaki w Japonii – te konkursy odbyły się w ostatniej dekadzie ubiegłego stulecia. W 2001 roku został Pan jednym z trzech zwycięzców Międzynarodowej Trybuny Młodych Wykonawców w Bratysławie, organizowanej pod auspicjami Europejskiej Unii Radiowej i Międzynarodowej Rady UNESCO, rok później otrzymał Pan nagrodę Fundacji Polsko-Japońskiej dla najlepiej zapowiadającego się skrzypka młodej generacji. Dwukrotnie – w 2003 i 2007 roku został Pan laureatem Paszportu Polityki oraz w 2007 roku został Pan uhonorowany nagrodą Orfeusz podczas Festiwalu Warszawska Jesień. Ojciec nie wysyłał Pana na konkursy zbyt często – ani podczas nauki w szkołach muzycznych, ani w trakcie studiów. W czasie ostatnich kilkunastu lat w Polsce powstało bardzo dużo konkursów – regionalnych, ogólnopolskich i międzynarodowych. Co Pan sądzi o konkursach?

        - Faktycznie, dość rzadko uczestniczyłem w konkursach skrzypcowych, bo miałem inną drogę na estrady. Dość wcześnie zacząłem grać z ojcem i występować jako solista. Uważam jednak, że konkurs jest dla młodego instrumentalisty momentem sprawdzenia, w jakim punkcie swojego rozwoju się znajduje. Konkursy mogą być pomocne, jeśli kładziemy nacisk na rozwój osobisty i na budowanie poczucia własnej wartości. Natomiast jeśli stawiamy tylko na konkurencję i na osiągnięcie sukcesu wówczas mogą okazać się problemem, a nawet traumą. Dla moich studentów występ na konkursie motywuje do pracy, oraz jest po prostu okazją do ogrania się.

        Bywa również tak, że uczestnicy konkursu starają się grać tak, jak oczekują tego jurorzy – czy tak powinno być?

        - Różnie można na to spojrzeć. Młody muzyk, który jest na początku swojej artystycznej drogi musi polegać na zdaniu swojego mistrza. Jest tak wiele rzeczy, których trzeba się nauczyć, żeby wyjść na scenę i grać na instrumencie, że musi być ktoś, kto nas umiejętnie prowadzi na tej drodze. Prawdziwy mistrz umie kierować rozwojem swojego ucznia, ale również inspirować go do poszukiwania własnego artystycznego języka, tak by w przyszłości mógł wybić się na samodzielność.
Występ na konkursie jest specyficzny. Można powiedzieć, że granie na konkursie powinno być bezbłędne w sensie technicznym i ciekawe, ale nie odbiegać od kanonu interpretacji.

        Myślę, że w czasie tego tygodnia w Kąśnej, oprócz pracy z uczniami i przygotowań do koncertów, było także trochę czasu na odpoczynek.

        - Może nie było tego czasu na relaks zbyt dużo, ale na przykład dzisiaj byłem na rowerze w Kąśnej Górnej i posiedziałem trochę na górce, popatrzyłem wokół na przyrodę, która tutaj jest absolutnie genialna. Nie trzeba jeździć do Australii, Nowej Zelandii czy dżungli południowoamerykańskiej, bo nasz maj z fantastyczną zielenią jest cudowny.

         Za kilkanaście minut rozpoczyna się koncert i musimy kończyć rozmowę, ale mam nadzieję, że niedługo będzie okazja do kolejnego spotkania.

      - Faktycznie, już najwyższa pora udać się do Sali Koncertowej. Bardzo dziękuję za miłą rozmowę.

Z dr Jakubem Jakowiczem – znakomitym skrzypkiem i pedagogiem Zofia Stopińska rozmawiała 20 maja 2018 roku w Kąśnej Dolnej.

Poniedziałkowe wieczory w Bazylice leżajskiej

         Czwarty z kolei koncert XXVII Międzynarodowego Festiwalu Muzyki Organowej i Kameralnej „Leżajsk 2018” miał miejsce 18 czerwca i rozpoczął cykl koncertów poniedziałkowych, które odbywać się będą w Bazylice leżajskiej do końca lipca br. Dzisiaj w części organowej oklaskiwać będziemy Dominika Łukaszewskiego, a w części kameralnej wystąpi ARTEPHINO TRIO. Natomiast przed tygodniem znanemu Państwu doskonale aktorowi Jerzemu Zelnikowi, który przedstawił fragment poematu „Moja Ojczyzna” i wypowiedzi Jana Pawła II na temat patriotyzmu, towarzyszyła muzyka organowa w wykonaniu młodego wykonawcy Krzysztofa Ostrowskiego, natomiast w części pierwszej koncertu wysłuchaliśmy znakomitego recitalu organowego w wykonaniu prof. Józefa Serafina – dyrektora artystycznego leżajskiego Festiwalu.
        Profesor Józef Serafin znalazł także czas na rozmowę, którą rozpoczęłam od pytania, czy przy planowaniu koncertów podczas kolejnych edycji mają wpływ otoczenie i wnętrze Bazyliki oraz organy leżajskie.

        Józef Serafin: To są inspiracje stałe, które nie mogą się zmieniać, bo przecież na szczęście Bazylika się nie zmieni, natomiast organy się mogą zmienić i może nawet dobrze by było, gdyby niektóre detale techniczne uległy delikatnej renowacji. Poza tym pozostają te same zasady i ten sam klimat, który temu Festiwalowi towarzyszy.

        Zofia Stopińska: W tym roku dodatkową inspiracją przy planowaniu programów koncertów było stulecie odzyskania przez Polskę niepodległości.

        - Pozwoliłem sobie wzmiankować o tym wydarzeniu we wstępie, który zamieszczony został w programie. To naturalnie jest większa lub mniejsza dominanta bardzo wielu festiwali muzycznych. U nas, czyli w Leżajsku, znajduje to także swój wyraz. Podczas koncertu z moim udziałem w towarzystwie pana Jerzego Zelnika i Krzysztofa Ostrowskiego, który mu partnerował, te motywy były szczególnie ważne i istotne z uwagi na obecność tekstów naszego św. Jana Pawła II. Nie brakuje też utworów, które moglibyśmy zamieścić w to stulecie, chociaż nadmienię, że jest to połączone z pewnymi kosztami, bowiem za wykonywanie utworów autorów współcześnie żyjących lub nie tak dawno zmarłych, trzeba (i słusznie) zapłacić.

        Warto jednak po te utwory sięgać, bo to piękna muzyka i często mało znana.

        - Oczywiście, że warto i tutaj jakaś polityka oszczędnościowa odbiłaby się bardzo w bardzo smutny, wręcz żenujący sposób na programach koncertów.

        Dwuczęściowe koncerty cieszą się wielkim powodzeniem i pewnie dlatego w programie zaplanował Pan tylko jeden recital organowy.

        - Ten recital został także wzbogacony o część kameralną, ale nastąpiło to już po wydrukowaniu programów, ale wszystkie koncerty są zapowiadane, tak że nie będzie żadnego uszczerbku – wręcz przeciwnie, publiczność będzie mile zaskoczona.

        Po raz kolejny w historii tej imprezy mamy cztery koncerty, które odbyły się od piątku do poniedziałku, i dzisiaj rozpoczęły się koncerty, które odbywać się będą do końca lipca.

        - Ten zwyczaj liczy chyba już trzy albo cztery lata, ale najważniejsze jest to, że ilość koncertów festiwalowych nie ulega zmianie. Dzięki temu, że zaczynamy bardzo wcześnie, bo już w połowie czerwca, to Festiwal kończy się pod koniec lipca.

        Wczorajszy koncert odbył się przed Bazyliką, ale podczas pierwszego i drugiego koncertu, a także dzisiaj, Bazylika wypełniona była po brzegi, co świadczy najlepiej o tym, że w Leżajsku mamy już stałych odbiorców, wśród który jest sporo młodych osób słuchających z wielką uwagą.

        - Nie grozi nam żadna zapaść, jeżeli chodzi o frekwencję. To jest pozytywna cecha festiwali, które związane są z organami i mógłbym wymienić co najmniej kilka miejscowości, w których podobnie się dzieje. Być może jest tak dlatego, że koncerty odbywają się w sezonie letnim i są połączone z miejscami, w których jest większy ruch turystyczny, albo po prostu jest zainteresowanie i tradycja.

        Nie mam możliwości śledzić pozostałych dwóch festiwali, które Pan od lat prowadzi będąc, podobnie jak w Leżajsku, ich dyrektorem artystycznym – myślę tu o festiwalach w Kamieniu Pomorskim i w Sejnach, ale każdy jest inny.

        - Międzynarodowy Festiwal Muzyki Organowej i Kameralnej w Kamieniu Pomorskim jest trochę podobny do Festiwalu w Leżajsku, ponieważ on również ma profil związany z muzyka kameralną, przy czym są to czasem bardzo okazałe występy, jeśli chodzi o skład występujących zespołów, natomiast festiwal sejneński jest czymś zupełnie innym, ponieważ jest to festiwal zorganizowany z myślą o młodzieży i jest połączony z kursami mistrzowskimi, stąd w rozszerzonej nazwie tego festiwalu jest zaakcentowane w języku łacińskim „Juniores Priores”.

        Sejny są miasteczkiem o wiele chyba mniejszym od Leżajska i dlatego odnosi się wrażenie, że klasztor stoi na uboczu, a nie tak dawno, jak odwiedziłam to miejsce – pustawo było wokół i wszystko było w remoncie.

        - Ostatnio wiele się zmieniło i nie jest tak pustawo. Bazylika jest już po renowacji i wygląda bardzo pięknie, podobnie jak cały bardzo duży klasztor. W XVII wieku, kiedy ten obiekt powstał, nie było w tym nic wyjątkowego. Był to klasztor Dominikanów, którzy rezydowali w całej Rzeczypospolitej – od północy do południa, od wschodu do zachodu.

        Kiedy odbywa się festiwal „Juniores Priores” w Sejnach?

        - To jest festiwal, który trwa niecały tydzień, bo od wtorku do soboty – codziennie się odbywają i kursy, i koncerty. Festiwal ma jeszcze takie odgałęzienie litewskie, związane z osobą biskupa sejneńskiego Antasa Baranauskasa, bo Sejny były kiedyś biskupstwem. Ten duchowny urodził się w miejscowości Onikszty i z tej racji odbywają się wyjazdy do tej miejscowości. Jest tam dobry instrument organowy i odbywają się tam koncerty.

        Powróćmy jeszcze na zakończenie rozmowy do Leżajska. Wykonał Pan dzisiaj kolejno utwory Jana Sebastiana Bacha, Franciszka Liszta i Mariana Sawy.

        - „Regina Poloniae” - Mariana Sawy, którym zakończył się mój występ, był akcentem, nazwijmy to patriotycznym, ponieważ przewijają się w nim tematy Maryjne, m.in. Bogurodzica – bardzo częsty temat w twórczości kompozytorów. Utworów Liszta, które dzisiaj zabrzmiały, nigdy w Leżajsku nie grałem, a były to: Consolation Des-dur, Evocaion a la Chapelle Sixtine oraz Ave Maria wg Arcadelta. Rozpocząłem recital utworem dobrze znanym wielu melomanom, bo Preludium i fugą a-moll Jana Sebastiana Bacha.

         Podobnie jak organiści, którzy wystąpili w leżajskiej Bazylice w piątek i sobotę – grał Pan na największym instrumencie, pewnie dlatego, że ma on największe możliwości.

         - Tak, w tym roku grałem tylko na wielkich organach, chociaż nie lekceważę tych mniejszych, bo one mają swój urok, ale do tego repertuaru potrzebny mi był duży instrument.

        Trzy lata temu gratulowałam Panu bardzo ważnego odznaczenia, bo w 2015 roku odznaczony został Pan przez Papieża Franciszka medalem „Pro Ecclesia et Pontifice”. W tym roku jest zupełnie inna okazja do gratulacji, świadcząca o uznaniu władz i społeczności Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina w Warszawie – został Pan profesorem honorowym tej uczelni.

         - Bardzo dziękuję. Jest to już chyba trzeci dzwonek dla mnie (śmiech). W obecnych realiach jestem jeszcze nie tylko honorowym, ale w dalszym ciągu czynnym profesorem, chociaż ten zakres moich zajęć jest już bardzo niewielki. Bardzo to sobie cenię, bo trudno zajmować nawet miejsce – mamy w tej chwili naprawdę bardzo dużo młodych doskonale wykształconych ludzi, którzy powinni także w ten sposób rozwijać skrzydła.

        Myśli pewnie już Pan o kolejnej przyszłorocznej odsłonie Festiwalu w Leżajsku.

        - To prawda. Zwykle mamy w Leżajsku jesienne zebranie i ustalamy wówczas, kto wystąpi podczas następnego Festiwalu. Jest to konieczne, bo z wybitnymi artystami trzeba ustalać terminy z dużym wyprzedzeniem, a kolejny Festiwal rozpocznie się za niecały rok.

        Będziemy także oklaskiwać Pana jeszcze tego lata na Podkarpaciu, bowiem 8 lipca o 20.00 wystąpi Pan podczas koncertu inauguracyjnego 27. Festiwalu Wieczory Muzyki Organowej i Kameralnej w Katedrze Rzeszowskiej. Kto nie mógł przyjechać do Leżajska, może posłuchać Pana gry w Katedrze Rzeszowskiej i serdecznie na ten koncert zapraszamy.

         - Bardzo się cieszę na ten koncert, miło mi będzie, jeśli Katedra Rzeszowska wypełni się publicznością, a pani bardzo dziękuję za rozmowę.

Z prof. Józefem Serafinem – dyrektorem artystycznym Międzynarodowych Festiwali Muzyki Organowej i Kameralnej w Leżajsku rozmawiała Zofia Stopińska 18 czerwca 2018 roku w Leżajsku.

Nie ma edukacji artystycznej bez prezentacji

        Zofia Stopińska: Z Panem Krzysztofem Szczepaniakiem – prezesem Stowarzyszenia „Międzynarodowe Kursy Muzyczne im. Zenona Brzewskiego w Łańcucie”, rozmawiamy przed tegoroczną edycją tej imprezy, która odbędzie się w tym samym czasie, co w latach ubiegłych.

        Krzysztof Szczepaniak: Międzynarodowe Kursy Muzyczne odbędą się w Łańcucie po raz 44-ty i tradycją jest, że zawsze odbywają się od 1 do 27 lipca, bez względu na to, jaki to jest dzień tygodnia. W tym roku 1 lipca wypada w niedzielę, ale przyzwyczaili się do tej daty wszyscy: uczestnicy, pedagodzy, organizatorzy oraz muzycy Filharmonii Podkarpackiej, że zawsze inaugurujemy te Kursy 1 lipca.

        Od wielu lat w tym dniu, w Filharmonii Podkarpackiej, odbywa się uroczysta inauguracja Kursów, podczas której wspólnie z prof. Krystyną Makowską-Ławrynowicz – dyrektorem artystycznym i naukowym Kursów, przedstawiacie Państwo profesorów I turnusu, a później rozpoczyna się koncert Orkiestry Symfonicznej Filharmonii Podkarpackiej z udziałem znakomitych solistów, którymi są znakomici pedagodzy Kursów, a ostatnio coraz częściej partie solowe wykonują utalentowani uczestnicy.

        - Tak będzie i w tym roku. Chcemy promować tych młodych ludzi i dać im szanse występowania na scenie z profesjonalną orkiestrą, przed bardzo wymagającą publicznością. Na estradzie pojawią się młodzi ludzie – nasi uczestnicy, którzy nadal biorą udział w zajęciach kursowych, którzy już w swoim krótkim życiorysie artystycznym mogą zapisać wiele sukcesów. Cieszę się, że w ostatnich latach w takim duchu idziemy.

        Można powiedzieć, że kadra pedagogiczna łańcuckich kursów jest stała, chociaż zdarza się, że ktoś z grona wspaniałych profesorów nie może przyjechać, pojawiają się też nowi znakomici pedagodzy, ale większość kadry pedagogicznej to stałe grono przyjaciół.

        - Nieraz różnego rodzaju względy osobiste, zawodowe i artystyczne powodują, że ktoś nie może przyjechać, ale generalnie staramy się zawsze znaleźć atrakcyjną ofertę personalną dla uczestników naszych Kursów i mimo, że schemat powtarza się od kilkudziesięciu lat ten sam – czyli: pięć lekcji indywidualnych, zajęcia z kształcenia słuchu, orkiestry, zespołów kameralnych, koncerty – to jednak atmosfera wokół Kursów, też niezmienna, powoduje, że mimo tej pewnej monotonii propozycji, Kursy są zawsze atrakcyjne. Tą zmienną jest natomiast kadra pedagogiczna, która na przestrzeni ponad czterdziestu lat, z różnych powodów, zmienia się, ale staramy się zawsze, aby w ofercie naszej znalazły się nazwiska dla wszystkich – dla najmłodszych, i dlatego zapraszamy m.in. Helen Brunner z Londynu i Dorotę Obijalską z Olsztyna, aby pracowały metodą Suzuki z tymi najmłodszymi, a także zapraszamy tak znanych wirtuozów, jak: Konstanty Andrzej Kulka, Edward Zienkowski, Siergiej Kravchenko czy nasza była uczestniczka, laureatka Konkursu im. Henryka Wieniawskiego, Agata Szymczewska.
Bardzo często się zdarza, że pedagodzy zapraszani na nasz Kurs przyjeżdżają ze swoimi klasami, są uczniowie i studenci, którzy jeżdżą za swoimi pedagogami. Tak sobie układają harmonogramy, żeby w lipcu być w Łańcucie wtedy, kiedy ich pedagog będzie. Powraca w tym roku do nas pani Patrycja Piekutowska-Cyganowska, która po urodzeniu drugiego dziecka przyjeżdża ponownie do nas, a jej klasa cieszy się zawsze dużym zainteresowaniem. Takich powrotów jest wiele.

        Często bywa tak, że przyjeżdżają za swoim pedagogiem studenci z bardzo daleka. Za prof. Edwardem Zienkowskim przyjedzie z pewnością kilku studentów z Wiednia, podobnie jak za prof. Moniką Urbaniak-Lisik przyjadą studenci ze Szwajcarii. Uczestników zawsze jest bardzo dużo.

        - Zawsze staramy się, aby pod koniec czerwca osiągnąć poziom około 400 zgłoszeń, bo to jest ekonomicznie opłacalne. Z przyjemnością mogę powiedzieć, że pod koniec maja mieliśmy już 420 zgłoszeń, w tym 40 uczestników z zagranicy.
Drugi turnus naszego Kursu, rozpoczynający się od 14 lipca i trwający do 27 lipca, jest już tak zapełniony, że trudno tam będzie dodać nawet jedną osobę. To wszystko świadczy najlepiej o tym, że Kursy łańcuckie nie tylko nie przeżywają żadnego kryzysu, nie są zagrożone, a wręcz przeciwnie – obserwuję z radością, że przeżywają swoją drugą młodość.
Mamy szeroką ofertę dla dzieci i młodzieży, bo zarówno dla dzieci, które rozpoczynają dopiero swą przygodę z instrumentami smyczkowymi, aż po studentów przygotowujących się do konkursów międzynarodowych. Na każdym etapie edukacji młody człowiek uczący się gry na instrumentach smyczkowych, znajdzie pedagoga, z którym może popracować.

        Wiele młodych, i nie tylko młodych, bardzo interesują Wasze wspaniałe koncerty, które są dla uczestników doskonałym uzupełnieniem zajęć dydaktycznych. Prawie codziennie odbywają się u Was koncerty.

        - Od początku twórca tych Kursów – prof. Zenon Brzewski uważał, że nie ma edukacji artystycznej bez prezentacji.
Edukacja artystyczna nosi w sobie konieczność prezentacji publicznej. Dlatego nie rozumiem czasem ludzi, którzy idą do szkoły artystycznej pod warunkiem, że nie będą występować, bo ich trema „zjada”. Po to jest szkolnictwo artystyczne, żeby umieć pokonywać słabości, przełamywać bariery związane z tremą, stanąć na estradzie i pokazać, co się potrafi, a także umieć słuchać.
Nasze koncerty, które odbywają się w Sali balowej łańcuckiego Zamku, mają charakter edukacyjny – oczywiście pokazują, jak się pięknie gra, przybliżają, na przykład członkom rodzin uczestników, nieznaną dla nich twórczość wielu kompozytorów, ale przede wszystkim uczą zachowania na widowni, reakcji odpowiedniej, a nawet stroju, bo na to także zwracamy uwagę. Wprawdzie jest lato, upały, wakacje, ale wymagamy stroju odpowiedniego do powagi koncertu i Sali, w której się te koncerty odbywają.

        Te koncerty cieszą się także popularnością wśród mieszkańców Łańcuta i Podkarpacia. Znam całe rodziny, które planują urlopy w sierpniu, żeby w lipcu być w Łańcucie i wieczorem słuchać wspaniałych kreacji.

        - Bardzo dobrze nam się układa współpraca z Samorządem Miasta Łańcuta. Burmistrz wspomaga nas niewielką i może w naszym budżecie mało znaczącą kwotą, ale to nie jest najistotniejsze, jaką. Wspiera nas po to, aby mieszkańcy Łańcuta mieli bezpłatny wstęp na te koncerty. W ten sam sposób Marszałek Województwa Podkarpackiego popularyzuje muzykę klasyczną i daje ofertę kulturalną środowisku w czasie często nazywanym „okresem ogórkowym”.

        Wiadomo, że koszty pobytu i lekcji ponoszą uczestnicy Kursów, ale te kwoty są o wiele niższe od tych faktycznych kosztów.

        - Już wspomniałem, że w niewielkim stopniu wspierają nas samorządy lokalne, ale w sposób najbardziej znaczący wspiera nas Minister Kultury i Dziedzictwa Narodowego – dotacją, którą jest około 1/3 wartości całego budżetu rocznego naszych Kursów. Bez tej pomocy koszty uczestnictwa w naszym Kursie byłyby nie do udźwignięcia dla przeciętnego ucznia czy studenta. Na całość składają się nie tylko honoraria, ale także noclegi, przejazdy, wyżywienia kadry pedagogicznej, organizacja koncertów i wszelkie opłaty związane z funkcjonowaniem bardzo dużego przedsięwzięcia edukacyjno-artystycznego, jakim są Międzynarodowe Kursy Muzyczne w Łańcucie.

        Z pewnością już w trakcie tegorocznej edycji będziecie z prof. Krystyną Makowską-Ławrynowicz planować przyszłoroczne 45. Międzynarodowe Kursy Muzyczne w Łańcucie.

        - 45-lecie zbliża się już dużymi krokami, bo w roku 2019. Jestem z tymi kursami (może wstyd się przyznać do takiego wieku) chyba od 40 lat i zauważam, że na Kursy przyjeżdżają już nie dzieci, ale wnuki pierwszych uczestników.

        Rozpoczął Pan współpracę z łańcuckimi Kursami jako osoba zapowiadająca koncerty.

        - Nie, całkiem inaczej było. Zacząłem tę swoją przygodę z Kursami od pisania afiszy flamastrem. Wtedy nie było żadnych druków. Profesor Zenon Brzewski zgodził się przyjąć mnie do pracy w sekretariacie, bo nie miałem co robić przez wakacje i moim zadaniem było pisanie na dużych formatach plakatowych – przychodziłem o siódmej rano i pisałem dużymi literami: koncert albo recital, podając nazwiska wykonawców oraz kompozytorów, i tytuły utworów. Później rozwieszałem je w Zamku, w stołówce, w Szkole Muzycznej. Po pewnym czasie zacząłem prowadzić koncerty i stało się to przypadkowo, i to się nadaje na inną dłuższą opowieść.

        Prowadzi Pan koncerty także teraz i pewnie będzie niedługo okrągła rocznica.

         - Nigdy tego nie liczyłem, ale muszę to sprawdzić. Zrobię to na podstawie niezwykle cennych dla mnie dwóch zdjęć portretowych, które otrzymałem od prof. Kazimierza Wiłkomirskiego i od prof. Ireny Dubiskiej z osobistą dedykacją dla mnie, bodajże po pierwszym roku prowadzenia przeze mnie koncertów. Są na tych zdjęciach daty i na tej podstawie będę mógł ustalić, kiedy rozpocząłem występować w roli prowadzącego koncerty. Rzeczywiście, długo to robię i sprawia mi to dużą przyjemność.

        Powtarza Pan od lat publiczności ważne zdanie, które jest cytowane. Jak ono dokładnie brzmi?

        - Drogi na estrady świata prowadzą przez estradę Sali balowej łańcuckiego Zamku. Tak mi się kiedyś powiedziało, bardzo mi się to spodobało i okazało się trafne.

         Kończąc naszą rozmowę, zapraszamy na inaugurację 44. Międzynarodowych Kursów Muzycznych im. Zenona Brzewskiego w Łańcucie.

        - Zapraszamy 1 lipca o 19:00 do Filharmonii Podkarpackiej. Solistami będą laureaci konkursów muzycznych, którzy wystąpią z Orkiestrą Symfoniczną Filharmonii Podkarpackiej pod batutą Wojciecha Rodka.

Z Panem Krzysztofem Szczepaniakiem – prezesem Stowarzyszenia „Międzynarodowe Kursy Muzyczne im. Zenona Brzewskiego w Łańcucie” rozmawiała Zofia Stopińska 19 czerwca 2018 roku. 

KONCERT INAUGURUJĄCY 44. KURSY MUZYCZNE
IM. ZENONA BRZEWSKIEGO W ŁAŃCUCIE

1 lipca 2018, NIEDZIELA, GODZ. 18:00
ORKIESTRA SYMFONICZNA FILHARMONII PODKARPACKIEJ

WOJCIECH RODEK - dyrygent
SOLIŚCI:
NAZAR PLYSKA - skrzypce
JAKUB STASZEL - skrzypce
DANIEL DZIATKOWIAK - skrzypce
MICHAŁ BALAS - wiolonczela
EMIL OLEJNIK - wiolonczela

W programie:
P.Sarasate - Inrtodukcja i Tarantella op. 43
A.Dvořák- Koncert wiolonczelowy h-moll op. 104, cz. I
H. Wieniawski - II Koncert szkrzypcowy d- moll op. 22, cz. I
P.Czajkowski - Wariacje na temat rococo op. 33
H. Wieniawski - Fantazja na tematy z opery "Faust" Charlesa Gounoda op.20

Leżajska publiczność przez cały czas nas inspirowała i mobilizowała

        W Bazylice OO. Bernardynów w Leżajsku od 15 czerwca trwa XXVII Międzynarodowy Festiwal Muzyki Organowej i Kameralnej Leżajsk 2018. Zainaugurowały go dźwięki największego z trzech instrumentów organowych, umieszczonych na chórze, a wykonawcą był młody organista Michał Kocot. W drugiej części koncertu inauguracyjnego wystąpiła znana nie tylko melomanom Orkiestra Kameralna Polskiego Radia „Amadeus” pod dyrekcją Agnieszki Duczmal. Trudno sobie nawet wymarzyć lepszy początek Festiwalu. W sobotę przy organach zasiadali na zmianę Agnieszka i Marek Stefańscy. Grali wyśmienicie bardzo różnorodny repertuar i do ich występu z pewnością jeszcze powrócimy, bo rzadko się zdarza koncertujące małżeństwo organistów.
        W drugiej części wystąpił rewelacyjny akordeonista Marcin Wyrostek, znany wszystkim jako zwycięzca drugiej polskiej edycji programu „Mam talent”. Nie wszyscy jednak wiedzą, że Marcin Wyrostek jest laureatem ponad 30 konkursów akordeonowych w kraju i za granicą. Jest wykładowcą Akademii Muzycznej im. Karola Szymanowskiego w Katowicach i członkiem Amerykańskiego Stowarzyszenia Akordeonistów. Od kilkunastu lat Marcin Wyrostek występuje ze swoim zespołem CORAZON. Więcej na temat działalności pedagogicznej i artystycznej solisty dowiedzą się Państwo z rozmowy, zarejestrowanej w Leżajsku.

        Zofia Stopińska: Poznaliśmy się kilkanaście lat temu podczas Międzynarodowych Spotkań Akordeonowych w Sanoku, kiedy Pan zwyciężył Pan w konkursie, oraz występował Pan w koncercie towarzyszącym Spotkaniom.

        - Tak, poznaliśmy się w 2008 roku, jak wygrałem ten Konkurs, byłem już wówczas trzy lata po studiach. Od tamtej pory minęło już 10 lat i nawet nie zauważyłem, kiedy ten czas minął.

        Wiele się zmieniło w Pana działalności artystycznej i pedagogicznej, chociaż nadal jest Pan związany z Akademią Muzyczną w Katowicach.

        - To prawda. Przez cały czas pracuję na tej uczelni i prowadzę zajęcia ze studentami. Prowadzę zajęcia takie, jak podstawy improwizacji na tzw. Wydziale Instrumentalnym w klasie akordeonu – czyli na tradycyjnym akordeonie, a także prowadzę klasę akordeonu na Wydziale Jazzu i Muzyki Rozrywkowej i na ten kierunek przychodzą osoby, które poszukują czegoś innego – chcą improwizować, aranżować i stosować akordeon w jeszcze inny, niekonwencjonalny sposób.

        Zawsze jest to jednak dobra muzyka.

        - Zawsze unikam takich podziałów. Każda muzyka jest dobra. Zawsze chodzi o ładną frazę, dobre wykonanie i dobrą energię.

        W nurcie koncertowym Pana nazwisko kojarzy się z zespołem CORAZON.

        - Tak, bo ten zespół istnieje już dwanaście lat. Dobrze pamiętam pierwszy koncert w 2006 roku w Szkole Muzycznej w Zabrzu, był to koncert charytatywny, a w programie znalazły się utwory Astora Piazzolli i były to w większości klasyczne tanga, które Piazzolla rozpisywał na kwintet, w którym grał. Z czasem zespół się rozrastał i ewoluował poprzez zmianę repertuaru. Aktualnie promujemy nasz ostatni album i gramy utwory inspirowane muzyką i kulturą polską – poszukujemy naszej tożsamości, naszego brzmienia w tym, co robimy – zawsze były wycieczki w kierunku muzyki bałkańskiej, projekty folkowe, tangowe, a teraz przyszedł czas na muzykę polską.

        Bardzo dużo koncertujecie, ale na Podkarpacie nie zaglądacie.

        - To niestety prawda. Jadąc do Leżajska, nasz kierowca szukał trasy i rozmawialiśmy, że bardzo rzadko jeździmy na Podkarpacie, ale miejsca, w których występujemy w tych stronach są wyjątkowe – Klasztor OO. Bernardynów i Bazylika mają swój klimat i wprost oszałamiają pięknem. Ja na podkarpackiej ziemi czuję duchowość rodzinną, bo część mojej rodziny mieszka w pobliżu Krosna. Nigdy nie zapomnimy też naszego koncertu w Narolu, w zabytkowej cerkwi na Krupcu, w której mieści się centrum wystawienniczo-koncertowe. To magiczne miejsce jest niedaleko stąd. Dzisiaj w Leżajsku jest także ładnie, inspirująco i duchowo.

        Do takiego wnętrza jak Bazylika leżajska trzeba przygotować jednak specjalny program.

        - Oczywiście, że tak. Oparliśmy nasz program na płycie „Pollacc”, na której są m.in. dawne tańce polskie – przykładowo chodzony, czyli pierwowzór poloneza, mamy też mazurki, kujawiaki. Przygotowaliśmy zarówno polskie tańce, w których tematy pochodzą z muzyki ludowej, albo sięgnęliśmy po kompozycje takich mistrzów, jak: Karol Szymanowski, Witold Lutosławski, Wojciech Kilar czy Henryk Mikołaj Górecki. Akustyka leżajskiej świątyni sprzyja takim utworom. Sięgniemy także do polskiej muzyki filmowej.

        Proszę nam powiedzieć jeszcze o Waszych płytach, bo wszystkie są wynikiem różnych inspiracji zespołu.

        - Nagraliśmy w sumie pięć płyt i każda z nich ma inny, swoisty klimat. Najnowsza płyta „Polacc” zawiera różnorodną muzykę polską. Utwory zamieszczone na krążku „For Alice” nagrane są z niesamowitą Orkiestrą Smyczkową „Aukso” Marka Mosia i całość brzmi majestatycznie. Płyta „Marcin Wyrostek & Tango Corazon Quintet – Live” jest też osobliwa, bo jest nagrana w czasie koncertu. Podczas koncertu, kiedy jest publiczność, powstaje specyficzna magia, coś wyjątkowego – co bardzo trudno nam wykrzesać w studio. Będąc w studio często „nakręcamy się” – teraz ogień, skupienie i ma być super, ale jak nie ma publiczności, to czegoś w powietrzu brakuje, a na płycie LIVE to jest. Płyta „Coloriage”, nagrana z moim kwartetem i gościnnie z Kayah, zawiera klimaty folkowe – bałkańskie i jest zupełnie inna. Nasza pierwsza płyta „Magia del Tango” zawiera tanga Astora Piazzolli. Ten krążek ma też osobliwy klimat i jak czasami słucham tej płyty, to sam ciągle wyszukuję nowe smaczki w tych nagraniach i chętnie też wracamy teraz do tych kompozycji. Każdy z tych albumów ma swoją siłę i swój charakter. Wszystkie płyty są dostępne, ale gdyby ktoś miał problem, to na naszej stronie jest też sklep, który dystrybuuje nasze płyty.

        Wyjeżdżacie z Leżajska ze wspaniałymi wrażeniami i może niedługo zechcecie tutaj ponownie wystąpić albo przyjechać do innego miasta na Podkarpaciu. Zauważył Pan, że coraz szybciej się do nas jedzie.

        - Przed wyjazdem moja żona się niepokoiła – co wy tak późno wyjeżdżacie? Tłumaczyłem jej, że prawie przez cały czas jedziemy autostradą. Wrażenia są piorunujące, bo jak już powiedziałem, miejsce wyjątkowe i wspaniała publiczność, która przez cały czas nas inspirowała i mobilizowała. Publiczność podczas tego wydarzenia była najważniejsza.

        Bardzo Panu dziękuję za wspaniały koncert i za rozmowę.

        - Ja również bardzo dziękuję i serdecznie wszystkich pozdrawiam.

Z Marcinem Wyrostkiem – wyśmienitym akordeonistą rozmawiała Zofia Stopińska w Leżajsku 16 czerwca 2018 roku

Serdecznie polecam ten Festiwal...

        Przez dwa dni (15 i 16 czerwca) w Kościele Farnym pw. św. Wojciecha i Stanisław w Rzeszowie odbywał się XXII Międzynarodowy Festiwal Pieśni Religijnej „Cantate Deo” Rzeszów 2018.
        Organizatorem Festiwalu był Polski Związek Chórów i Orkiestr, Oddział w Rzeszowie, dyrektorem artystycznym był Grzegorz Oliwa, a koordynatorem Maria Tronina-Telichowska. W gronie współorganizatorów znaleźli się: Diecezja Rzeszowska, Parafia Farna w Rzeszowie oraz Wojewódzki Dom Kultury w Rzeszowie. Festiwal wsparli finansowo: Diecezja Rzeszowska, Urząd Marszałkowski Województwa Podkarpackiego i Gmina Miasto Rzeszów.
        Występy chórów oceniało jury pod przewodnictwem dr hab. Anny Olszewskiej – dyrygenta, chórmistrza i pedagoga UMFC, z którą rozmawiałam po zakończeniu obrad.
Oto spostrzeżenia przewodniczącej jury.

        Anna Olszewska: Uważam, że Festiwal doskonale wpisuje się w potrzeby środowiska nie tylko Rzeszowa i Podkarpacia, ale również całego kraju. Mamy także chór z zagranicy – to bardzo dobrze rokuje na przyszłość i niezwykle cieszy.
Uważam, że stan chóralistyki na Podkarpaciu wygląda nieźle. Oczywiście, że jak na każdym konkursie były chóry lepsze oraz takie, które są na początku swojej drogi artystycznej i muszą jeszcze pracować nad udoskonalaniem swoich umiejętności.
Najważniejsze zawsze przy ocenie prezentacji konkursowych jest to, czy dyrygent, który prowadzi chór, ma świadomość, czego jeszcze zespołowi brakuje. Czasami jest to widoczne po gestach dyrygenckich, czy koryguje na bieżąco błędy – na przykład intonacyjne, które można gestem, ruchem wskazać, że należy to poprawić. Podobnie jest z problemami z dykcją – po to mamy ręce i nimi dyrygujemy podczas prezentacji, żeby to właśnie czynić. Na szczęście jest cała grupa młodych dyrygentów, którzy doskonale rokują i wiadomo, że będą chcieli się rozwijać. Założeniem konkursów i festiwali jest pokazanie dyrygentom, nad czym muszą pracować, na co zwracać szczególną uwagę.
Występy chórów traktujemy nie tylko w wymiarze artystycznym, że mamy piękne wykonanie, ale również w wymiarze dydaktycznym.

        Zofia Stopińska: Odnoszę wrażenie, że chóry bardzo ambitnie potraktowały udział w tym Festiwalu i często sięgały po program za trudny.

        - Najczęściej zdarza się to młodym dyrygentom. Oczywistym jest, że kiedy absolwent kończy studia i ma dużą wiedzę, chciałby zmierzyć się od razu z bardzo ambitnym repertuarem, bo na przykład – tymi utworami dyrygował podczas swoich zajęć. Są oczywiście plusy i minusy takich działań. Minusem jest to, że często chór nie jest w stanie podołać takiemu wyzwaniu i prezentacja nie jest dobra, ale plus – może malutki – jest taki, że dyrygent ma ambicje i zapał do pracy. Kluczem do rozwiązania problemu jest tylko zapytanie, czy słyszy te błędy, które jeszcze się nam pokazały podczas prezentacji.
Wybieranie utworów zbyt trudnych do wykonania jest zazwyczaj związane z młodością i brakiem dystansu do przestrzeni i obserwacji. Każdy dyrygent powinien nie tylko skupiać się na własnych wykonaniach, ale z dużą dozą pokory i analitycznego myślenia słuchać innych wykonań i wzorować się na tych najlepszych. Po to między innymi organizowane są festiwale i przeglądy, aby się wzorować, obserwować, słuchać i wykorzystywać to, co najlepsze.
Szkoda, że nie ma takiego zjawiska – nie tylko tutaj, ale także podczas wielu konkursów chóralnych w Polsce i za granicą, że chóry słuchają siebie nawzajem, bo w ten sposób można się wiele nauczyć.
Powinniśmy się nawzajem słuchać, bo to jest cenne.

        Co Pani sadzi o takiej otwartej formule konkursu, że każdy chór może brać udział w Festiwalu?

        - Jest doskonała, bo tak właśnie być powinno. Śpiewanie w chórze powinno być powszechne, a zespołów powinno być jak najwięcej. Szkoda, że na tym Festiwalu było mało zespołów dziecięcych. Uważam, że jeżeli dzieci będą śpiewały już od wczesnych lat, to jak będą miały po dwadzieścia lat – ich śpiew będzie rajem dla naszych uszu. Namawiam gorąco do udziału w konkursie zespoły dziecięce. Można przecież dobrać repertuar adekwatny do możliwości zespołu i wcale nie trzeba śpiewać utworów wielogłosowych. Chór szkoły podstawowej może zaśpiewać utwory dwugłosowe i sprawi tym radość zarówno sobie, jak i słuchaczom, bo najważniejsza jest radość śpiewania. Ważna jest nie tylko precyzja, ale także ekspresja i entuzjazm. Zapraszamy również chóry dziecięce.

        Tym bardziej, że Festiwal „Cantate Deo” odbywa się w cyklu rocznym, można już myśleć o repertuarze, a od początku nowego roku szkolnego rozpocząć przygotowania. Proszę, aby opowiedziała Pani także o sobie, bo wyrosła Pani w muzycznej rodzinie i dzięki temu, że w domu rozbrzmiewała muzyka, została Pani muzykiem.

        - Rzeczywiście, wyrosłam w domu z tradycjami muzycznymi. Moja mama jest muzykiem – ukończyła teorię muzyki w Akademii Muzycznej w Gdańsku, przez wiele lat pracowała w szkole muzycznej i ja w tej szkole muzycznej się wychowałam. Drugim środowiskiem, które miało wpływ na moje wychowanie, był kościół, gdzie początkowo śpiewałam w scholii prowadzonej przez księdza proboszcza. Schola ta w naszym okręgu odnosiła bardzo duże sukcesy, bo śpiewałyśmy bardzo ambitny repertuar, jak na ówczesne możliwości. Później już sama prowadziłam schole i chóry w kościele. Te dwa środowiska zawsze się przeplatały, a w kręgu śpiewu chóralnego przebywałam od najmłodszych lat.
Kończąc liceum zastanawiałam się, co mogę robić w życiu, ale wybór był w zasadzie oczywisty – to musiała być muzyka.

        Pewnie też nie było żadnych wątpliwości dotyczących wyboru kierunku.

        - Chóralistyką zajmowałam się od najmłodszych lat, ale również później życie tak pokierowało moimi losami, że pracowałam w dwóch obszarach – zajmowałam się chórami, ale również uczyłam w szkole muzycznej gry na gitarze, nawet ukończyłam studia licencjackie i magisterskie w Akademii Muzycznej w Poznaniu na Wydziale Instrumentalnym w klasie gitary. Z biegiem lat moje zainteresowania i preferencje wykonawcze coraz bardziej koncentrowały się wokół chórów, trzeba było jedną „srokę” puścić, bo dwóch srok za ogon nie można trzymać, prowadząc intensywne życie artystyczne. Zrezygnowałam z gitary na rzecz chórów.

        Działa Pani w środowisku akademickim i nie tylko.

        - To prawda, bo pracuję na Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina na Wydziale Instrumentalno-Pedagogicznym w Białymstoku. Tam prowadzę między innymi zajęcia z dyrygowania, ale moja działalność artystyczna także się zmieniała, ponieważ przez wiele lat prowadziłam chór akademicki w jednej z uczelni białostockich, a później zrządzeniem losu zaczęłam prowadzić chór żeński w jednej ze szkół średnich w Białymstoku. Następnie zaproponowano mi opiekę nad znakomitym zespołem, który był przez wiele lat jednym z najlepszych zespołów młodzieżowych w Polsce – Chór Żeński Zespołu Szkół Muzycznych „Schola Cantorum Bialostociensis” i prowadzę ten chór do dzisiaj.
Aktualnie prowadzę trzy chóry: Chór Kameralny „Con Spirito”, który zmieniał siedzibę i mecenasa – teraz działamy przy Wyższej Szkole Medycznej w Białymstoku, Międzyszkolny Chór Żeński przy III Liceum Ogólnokształcącym w Białymstoku i „Scholę Cantorum Bialostociensis”. Szczególnie dwa ostatnie z wymienionych zespołów są intensywnie koncertujące, często bierzemy udział w konkursach chóralnych w Polsce i za granicą. W tym roku szkolnym, akademickim byłam z tymi chórami na siedmiu konkursach – to bardzo dużo i trzeba było sporo czasu poświęcić na przygotowanie się do nich.
Chór „Con Spirito” zrzesza w swoich szeregach osoby dorosłe, studentów oraz pracujące i dlatego
jesteśmy mniej mobilni i koncentrujemy się na koncertach w naszym mieście.

        Dowiedziałam się, że nie jest Pani po raz pierwszy na Festiwalu „Cantate Deo” w Rzeszowie.

        - Jestem na tym konkursie już drugi raz. Pierwszy raz byłam w roku 2004 jako młoda dyrygentka ze swoim chórem - Chórem Wyższej Szkoły Administracji Publicznej z Białegostoku i wtedy mieliśmy to szczęście, że udało nam się zająć I miejsce, i było to duże przeżycie.
Minęło trochę lat, bo czternaście, i jestem na tym samym konkursie już po drugiej stronie stołu. Przyznam, że tak, jak wtedy nam się ten konkurs bardzo podobał, tak teraz również. Jestem zachwycona przede wszystkim atmosferą i doskonałą organizacją. Pani Maria Tronina-Telichowska, będąc głównym organizatorem, staje na wysokości zadania i wszystko jest dopięte na ostatni guzik. Akustyka w Kościele Farnym w Rzeszowie jest wyśmienita. Chóry powinny tutaj przyjeżdżać i delektować się pięknym dźwiękiem, bo ten kościół daje możliwości doskonałej prezentacji artystycznej.
Serdecznie polecam ten Festiwal i na pewno informacja o świetnych warunkach, które tutaj są, pójdzie w świat również z moich ust.

        Mam także nadzieję, że podczas następnych edycji będzie okazja także do spotkania z Panią – jeśli nie w charakterze jurora, to może dyrygenta.

        - To jest bardzo prawdopodobne, chociaż trudno mówić o tym, co będzie za jakiś czas. Jestem osobą działającą bardzo intensywnie, dużo jeżdżę ze swoimi zespołami i zawsze Rzeszów może być na naszej trasie – kto wie?

Filharmonicy Podkarpaccy kończą sezon artystyczny

        Zofia Stopińska: Niedawno przeszedł do historii 57. Muzyczny Festiwal w Łańcucie, jutro także zakończy się sezon artystyczny 2017/2018 w Filharmonii Podkarpackiej, chociaż jeszcze w czerwcu i w lipcu odbędą się koncerty i spektakle, można już sumować dokonania w różnych nurtach działalności tej placówki, a uczynimy to wspólnie z prof. Martą Wierzbieniec - Dyrektorem Naczelnym Filharmonii Podkarpackiej im. Artura Malawskiego w Rzeszowie.
Melomani i czytelnicy kojarzą tę działalność z koncertami symfonicznymi, które odbywają się regularnie.

        Marta Wierzbieniec: Kończy się już 63 sezon artystyczny Filharmonii Podkarpackiej w Rzeszowie. To sezon, który był bardzo pracowitym czasem, bo obfitował w wiele koncertów. Oczywiście, że regularnie odbywające się koncerty symfoniczne abonamentowe przyciągają nasza stałą publiczność, ale od ponad roku prowadzimy także cykl koncertów zatytułowany BOOM – balet, opera, operetka, musical w Filharmonii i te spektakle cieszą się ogromnym zainteresowaniem. Zrealizowaliśmy ich już od kwietnia 2017 roku kilkanaście, a w tym sezonie to była m.in.: operetka „Zemsta nietoperza”, w ramach tego cyklu wykonana została także „Symfonia światła”, gościliśmy również Kujawsko-Pomorski Impresaryjny Teatr Muzyczny z Torunia ze spektaklem „Hemar. Marchewka”, był u nas w listopadzie 2017 roku Zespół Baletowy Opery Narodowej w Kijowie i Opery Lwowskiej. W drugiej części sezonu, która rozpoczęła się w lutym, było również wiele tego typu przedsięwzięć, które również cieszyły się zainteresowaniem, a przed nami jeszcze 23 czerwca opera „Nabucco” zrealizowana trochę własnymi siłami, bo z udziałem Orkiestry Filharmonii Podkarpackiej oraz z solistami polskich i słowackich scen operowych i połączonymi chórami z Koszyc i Octava +.

        Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Podkarpackiej koncertowała także za granicą.

        - Myślę, że do najważniejszych wydarzeń kończącego się sezonu należy zaliczyć, przede wszystkim, tournée Orkiestry po Chinach. Byliśmy tam, łącznie z podróżą, 16 dni i to był wielki, chociaż dość trudny cykl przedsięwzięć, ale Orkiestra była znakomicie przygotowana i poprowadzona przez Jiři Petrdlika z Czech. Koncerty miały karnawałowy, noworoczny charakter – tak jak również w Europie jest to w zwyczaju w sylwestrowy wieczór i na początku stycznia. Wykonywaliśmy m.in. utwory Straussa, ale była także muzyka polska i inspirowana kulturą azjatycką. Byliśmy w Chinach bardzo gorąco przyjmowani przez publiczność, a występowaliśmy w salach, które mieściły ponad 3 tysiące słuchaczy.
Ważnym przedsięwzięciem był także koncert w wiedeńskim Musikverein, który odbył się 10 listopada 2017 roku i był traktowany jako zapowiedź obchodów 100-lecia odzyskania przez Polskę niepodległości.
Koncertowaliśmy także w Warszawie i w Krakowie.

        Najwięcej koncertów w bieżącym sezonie Orkiestra wykonała w swojej siedzibie i na Podkarpaciu.

       -  Wiele nadzwyczajnych koncertów odbyło się w Rzeszowie, były koncerty wyjazdowe na terenie województwa podkarpackiego, które realizujemy w ramach cyklu „Przestrzeń otwarta dla muzyki”. Takich koncertów jeszcze kilka przed nami do czasu urlopowego, bo będziemy występować m.in. w Filharmonii w Rzeszowie w lipcu, ale także Orkiestra występowała 3 maja na rzeszowskim Rynku – to była inicjatywa naszego miasta i koncert był finansowany przez Miasto Rzeszów, za co bardzo dziękujemy.
Odbywały się także koncerty kameralne, zorganizowaliśmy szereg koncertów dla dzieci – szczególnie w okresach Św. Mikołaja i Dnia Dziecka. Tysiące młodych odbiorców uczestniczyły w naszych koncertach.
Podobnie jak w ubiegłym sezonie, zrealizowaliśmy ponad 800 audycji dla dzieci i młodzieży, które odbywały się na terenie województwa podkarpackiego – w szkołach, przedszkolach, świetlicach.

        Należy także podkreślić bardzo urozmaicone programy koncertów symfonicznych.

        - Prezentowane były różne formy muzyczne: uwertury, symfonie, koncerty – wiele z nich kompozytorów polskich, także współczesnych, ale od lutego b.r. szczególnie dbamy o to, żeby w programach większości koncertów znalazł się przynajmniej jeden utwór polskiego kompozytora. Jest to ukłon w kierunku polskiej twórczości, czasem może niedocenianej, niezbyt często wykonywanej, ale przecież pięknej, wspaniałej i trzeba tę twórczość propagować, upowszechniać, zachwycać się nią, bo warto. Utwory zapomnianych kompozytorów polskich, nieczęsto goszczących na estradach koncertowych, przez znawców są porównywane do najwybitniejszych kompozycji uznanych i czołowych twórców danej epoki. Z okazji jubileuszu 100-lecia odzyskania przez Polskę niepodległości, chcemy podkreślić tę ważną rocznicę, włączając do każdego koncertu utwór polskiego kompozytora – tak było w tym sezonie i tak będzie na pewno w pierwszej połowie przyszłego sezonu.

        Wystąpiło w naszej Filharmonii w tym sezonie artystycznym wielu wybitnych solistów i dyrygentów.

        - Wymienię tylko kilka nazwisk: wystąpiła u nas Veriko Tchumburidze – laureatka Konkursu Skrzypcowego im. H. Wieniawskiego, grał Adam Wodnicki – znakomity polski pianista mieszkający w USA, skrzypkowie Katarzyna Duda i Piotr Pławner, który wystąpił także w roli dyrygenta, gościł u nas maestro Marek Pijarowski, a także dyrygował naszą Orkiestrą David Gimenez oraz wielu innych.
Myślę, że każdy mógł znaleźć dla siebie odpowiedni wieczór, wykonawcę, odpowiednią propozycję programową, bo ta różnorodność, którą proponujemy, jest możliwa dzięki temu, że Filharmonia Podkarpacka jest samorządową instytucją artystyczną, podlegającą Urzędowi Marszałkowskiemu, ale od ponad roku współprowadzoną i współfinansowaną przez Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Te dodatkowe pieniądze przeznaczamy na dodatkowe przedsięwzięcia – przede wszystkim na cykl „BOOM – Balet. Opera. Operetka. Musical”.

 Z prof. Martą Wierzbieniec - Dyrektorem  Naczelnym Filharmonii Podkarpackiej im. A. Malawskiego w Rzeszowie rozmawiała Zofia Stopińska 12 czerwca 2018 r. w Rzeszowie.

ZAKOŃCZENIE SEZONU ARTYSTYCZNEGO 2017/2018
AB 15 czerwca 2018, PIĄTEK, GODZ. 19:00

ORKIESTRA SYMFONICZNA FILHARMONII PODKARPACKIEJ
CHÓR FILHARMONII ŁÓDZKIEJ
MASSIMILIANO CALDI - dyrygent
ANTONELLA CARPENITO - mezzosopran
EWA VESIN - sopran
FRANCESCA DI GIORGIO - mezzosopran
TOMASZ KUK - tenor
LESZEK SKRLA - baryton
Stefan Munch - prowadzenie

W programie:
P. Mascagni– Opera "Rycerskość wieśniacza" (wersja koncertowa)

Po Uwerturze (1814), utrzymanej w włoskim stylu autorstwa wybitnego polskiego wirtuoza skrzypiec i kompozytora Karola Lipińskiego, zabrzmi koncertowa wersja jednoaktowej opery Cavalleria rusticana (Rycerskość wieśniacza 1890 r. ), włoskiego kompozytora Pietro Mascagniego. Akcja tego arcydzieła włoskiego weryzmu rozgrywa się na Sycylii pod koniec XIX wieku, w okresie wielkanocnym. Kompozytor w mistrzowski sposób odmalowuje południowy włoski kraj- obraz - sceny z życia wsi, takie jak powrót z pola, msza w wiejskim kościele czy obraz wiejskiej tawerny. Historie bohaterów to historie zwykłych ludzi, którzy doświadczają blasków i cieni miłości. Bogactwo pięknych melodii i swoisty operowy „realizm” zapewniają operze niesłabnącą popularność.

"Mistrz i uczeń" - Pan Dariusz Baszak i Krzysztof Polnik

        Ponieważ jest to dopiero drugi wywiad z cyklu „Mistrz i uczeń”, pozwolę sobie wyjaśnić, dlaczego pomyślałam o takiej formie prezentacji. Będąc uczennicą szkoły muzycznej II stopnia, miałam mistrza, którego podziwiałam, któremu wiele zawdzięczam i zawsze będę o tym pamiętać. Od początku mojej pracy zawodowej spotykam się z utalentowaną muzycznie młodzieżą, oklaskuję ich występy podczas koncertów i konkursów, z radością informuję o ich sukcesach. Wiele osób, które kilkanaście, a nawet dwadzieścia lub trzydzieści lat temu, uczęszczały do szkół muzycznych I czy II stopnia i zajmowały czołowe miejsca na różnych konkursach muzycznych w kraju i za granicą, to dzisiaj świetni, sławni muzycy, cenieni pedagodzy i profesorowie akademii muzycznych. Kiedy rozmawiam z nimi o działalności artystycznej, często wspominają swoich nauczycieli, którym wiele zawdzięczają. Dlatego pomyślałam, że warto te spotkania poszerzyć i zaprosić do udziału także nauczycieli młodych laureatów konkursów muzycznych, bo przecież pedagog jest nie tylko mistrzem, ale także współtwórcą sukcesu. Warto poznać muzyczną drogę mistrza, i ucznia, który jest na początku tej drogi.

        Zapraszam do Zespołu Państwowych Szkół Muzycznych im. Artura Malawskiego w Przemyślu na spotkanie z Panem Dariuszem Baszakiem – dyrektorem tej placówki, akordeonistą i nauczycielem gry na tym instrumencie oraz jego utalentowanym uczniem Krzysztofem Polnikiem.

        Zofia Stopińska: Rozpocznę od gratulacji – przede wszystkim dla Pana i Krzysztofa Polnika, który w tym roku szkolnym zwyciężył w czterech bardzo ważnych konkursach akordeonowych organizowanych w Polsce, ale na ręce Pana – dyrektora ZPSM w Przemyślu składam gratulacje dla innych uczniów i ich nauczycieli, bo sukcesów w tym roku było sporo. Proszę je chociaż wymienić.

        Dariusz Baszak: Sukcesy Krzysztofa to bardzo ważna, ale tylko część osiągnięć uczniów naszej szkoły. Krzysztof w bieżącym roku szkolnym może pochwalić się bardzo prestiżowymi sukcesami: - Rok szkolny rozpoczął od zwycięstwa w 42 edycji Międzynarodowego Konkursu w Castelfidardo we Włoszech,
- następnie zajął I miejsce w bardzo ważnym, organizowanym przez Centrum Edukacji Artystycznej Ogólnopolskim Konkursie Muzycznym, którego edycja dla akordeonistów odbyła się w kwietniu w Lublinie,
- kolejnym wielkim sukcesem było zdobycie Grand Prix jubileuszowej edycji 20. Międzynarodowych Spotkań Akordeonowych w Sanoku,
- na zakończenie roku w maju zwyciężył w VIII Międzynarodowym Konkursie Akordeonowym w Tivat w Czarnogórze.
Wśród akordeonistów licznymi sukcesami może też się pochwalić Łukasz Pieniążek, z klasy Pana Sławomira Wilka, który ostatnio został stypendystą Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego.
Klasa akordeonu ma już w naszym kraju swoją uznaną markę, ale nauczyciele innych specjalności, dzięki swojej wytężonej pracy, także osiągają znakomite wyniki ze swoimi uczniami.
Warto w tym miejscu zauważyć młodego gitarzystę Dobrosława Jabłońskiego, na co dzień pracującego pod kierunkiem Pana Leszka Suszyckiego. Dobrosław odnosi sukcesy zarówno w konkursach klasycznych, jak i jazzowych i rozrywkowych, np. ostatnio zdobył Nagrodę Główną na VII Ogólnopolskim Konkursie Zespołów Jazzowych i Rozrywkowych School&Jazz w Lubaczowie.
Znakomicie sobie radzą młodzi trębacze, a wśród nich wyróżnia się Maciej Dopart, z klasy Pana Franciszka Lotycza. Maciej w kwietniu na XXI Festiwalu Instrumentów Dętych w Białej Podlaskiej otrzymał Grand Prix.
Liczna grupa młodych pianistów także może pochwalić się sukcesami w konkursach ogólnopolskich. Na szczególną uwagę zasługują sukcesy Wojciecha Gazdy i Zofii Maćkowiak z klasy Pana Pawła Walciszewskiego.

        Z. S.: Ponieważ w tym cyklu rozmów przedstawiamy mistrza i ucznia – bardzo proszę o kilka zdań na temat Pana pierwszych kontaktów z muzyką i wyboru instrumentu.

        D. B.: Miałem w życiu to szczęście, że przyjacielem naszej rodziny był wybitny pedagog i mój późniejszy nauczyciel Pan Stanisław Kucab, który przy okazji różnych rodzinnych spotkań zauważył we mnie to „coś’. Wybór instrumentu był więc oczywisty, choć można w tej sytuacji powiedzieć, że wyboru instrumentu nie było wcale. W zaistniałej sytuacji byłem wręcz „skazany” na akordeon.
W tamtych czasach, czyli na przełomie lat 70-tych i 80-tych, był to bardzo popularny instrument i dostać się do szkoły muzycznej na akordeon wcale nie było łatwo.

        Z. S.: Proszę opowiedzieć o Pana mistrzach w szkołach muzycznych I i II stopnia, i później na studiach – jacy byli i czy mieli wpływ na to, że poszedł Pan w ich ślady i od wielu lat uczy Pan gry na akordeonie.

        D. B.: Miałem w swoim życiu dwóch pedagogów, obaj wybitni, którzy ukształtowali mnie jako akordeonistę, ale także jako nauczyciela.
Pierwszym z nich był wspomniany Pan Stanisław Kucab, pod którego bardzo wymagającym okiem uczyłem się przez 12 lat w szkole I st. oraz w Liceum Muzycznym.
Kolejnym był prof. Joachim Pichura, pod którego kierunkiem studiowałem na Akademii Muzycznej w Katowicach.
Obaj byli bardzo wymagający i oddani swojemu zawodowi.

        Z. S.: Jest z nami także Krzysztof Polnik – utalentowany Pana uczeń, którego tegoroczne zwycięstwa już Pan wymienił – Castelfidardo, Lublin, Sanok i Czarnogóra. Krzysztofie, gratuluję ci tych wspaniałych osiągnięć. Ja byłam świadkiem tylko jednego i z wielką dumą 28 kwietnia br. słuchałam ogłoszenia wyników XX Międzynarodowych Spotkań Akordeonowych „Sanok 2018”, bo startowałeś w tym konkursie w IV kategorii i otrzymałeś Grand Prix tego festiwalu, uzyskując maksymalną ilość punktur od wszystkich jurorów. Gratuluję raz jeszcze, bo konkurencja była ogromna, trzeba było przygotować spore programy i świetnie je zagrać.

         Krzysztof Polnik : Dziękuję. To prawda, wysoki poziom konkurencji towarzyszy mi na każdym konkursie. Dlatego też zawsze zachowuję pełen szacunek i pokorę w stosunku do rywali. Jeśli chodzi o konkurs w Lublinie, było to jedno z moich największych dotychczasowych przedsięwzięć. Mowa tu o 35 minutowym programie, co oznacza, że przez ponad pół godziny na scenie należało prezentować pracę, jaką włożyło się w przygotowanie tak dużej ilości utworów, pełen wachlarz swoich umiejętności, a także wykazać całkowite zaangażowanie w swojej grze i mnóstwo emocji, które w muzyce przecież są najważniejsze. W Sanoku zagrałem przeszło dwukrotnie mniejszy program, ze względu na czas określony przez regulamin. Za każdym razem, gdy występuję, towarzyszy mi mobilizacja, chęć jak najlepszego zaprezentowania się. Dbam zawsze o precyzję, bezbłędność, zachowując przy tym jak największą dawkę emocji i wrażeń. Właściwie nigdy to zadanie nie jest wykonane w stu procentach, ponieważ nikt nie jest idealny, a ja, jak każdy, również popełniam błędy. Zawsze powtarzam, że ten się nie myli, kto nic nie robi.

        Z. S.: Nagrodę Grand Prix Festiwalu w Sanoku ufundował Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej Andrzej Duda i pewnie będzie ona także bardzo praktyczna, ale otrzymałeś w Sanoku jeszcze jedną nagrodę, którą możesz się pochwalić.

         K. P.: Tak, Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej Andrzej Duda ufundował nagrodę rzeczową dla zdobywcy Grand Prix, jest to laptop, który na pewno mi się przyda w codziennej pracy. Otrzymałem także drugą nagrodę, tym razem pieniężną. Została ona ufundowana przez fundację „Harmonia Espressiva” im. Prof. Jerzego Jurka.

         Z. S.: Uczysz się w ZPSM w Przemyślu – jak długo trwa Twoja edukacja muzyczna?

         K. P.: Moja edukacja muzyczna rozpoczęła się w ósmym roku mojego życia i trwa już osiem lat. Jednak muzykę zacząłem traktować bardziej poważnie po III klasie szkoły muzycznej I stopnia, więc już bardziej świadomie kształcę się od około pięciu lat. Mimo to, jestem przekonany, że ten pierwszy trzyletni etap również był niezbędny.

        Z. S.: Twoim mistrzem jest pan Dariusz Baszak – z pewnością jest wymagającym nauczycielem, ale chyba lekcje odbywają się w atmosferze przyjaźni.

         K. P.: To prawda. Dopiero niedawno uświadomiłem sobie, jak bardzo ważna jest relacja między uczniem a mistrzem, ich obopólne zaangażowanie do pracy, która jest podstawą absolutnie konieczną. Liczy się też jednak coś więcej, niż samo wykonywanie obowiązków. Jest to szczerość, zaufanie, poświęcony czas, wspólna chęć rozwoju i swego rodzaju przyjaźń. Bez takiego przewodnika absolutnie nic nie byłoby możliwe, dlatego też z tego miejsca chciałbym bardzo serdecznie Panu Dariuszowi Baszakowi podziękować za trud pracy włożony w mój rozwój i wyrazić chęć dalszej współpracy.

         Z. S.: Rozpoczynając naukę w szkole muzycznej sam wybrałeś instrument, czy rodzice podejmowali decyzję?

         K. P.: Zanim poszedłem do szkoły muzycznej, znalazłem u moich dziadków w szafie bardzo niewielki akordeon. Zacząłem z niego bardzo nieudolnie korzystać, ale zawsze chciałem umieć grać na nim coś porządnego. Tak więc po pierwszej propozycji pójścia do szkoły muzycznej, od razu byłem przekonany do tego właśnie instrumentu.

         Z. S.: Musisz dużo pracować, bo nawet najbardziej utalentowany muzyk musi ćwiczyć systematycznie.

         K. P.: Z muzyką związana jest zatrważająca ilość pracy. Ale prawda jest taka, że aby osiągnąć w życiu wysoki poziom w jakiejkolwiek dziedzinie, należy poświęcić temu cały swój czas, całe swoje zaangażowanie i życie. Uważam, że najważniejsza jest systematyczność i staram się tego przestrzegać. Poświęcenie dłuższej chwili każdego dnia dla samodoskonalenia jest sprawą priorytetową.

         Z. S.: Jesteś uczniem szkoły muzycznej II stopnia i to oznacza, że decyzja została już podjęta – zostaniesz akordeonistą?

         K. P.: Pewną sprawą jest wybór szkoły średniej, którą oczywiście będzie szkoła muzyczna. Dużo osób mówiło mi do niedawna, że muzyka nie jest profesją, która daje jakąkolwiek stabilizację w życiu. Jednak wciąż powtarzam, że każdy powinien robić w życiu coś, co daje mu satysfakcję, coś, z czego będzie zadowolony. A gdy ma się ku temu predyspozycje, dające w tym zakresie duże możliwości, nie powinien wahać się ani chwili.

        Z. S.: Krzysztofie, mówiłeś przed chwilą o bardzo dobrych relacjach i wspaniałej atmosferze pracy podczas lekcji z Panem Dariuszem Baszakiem, który jest bardzo doświadczonym nauczycielem. Zapytajmy go, jak wyglądały pierwsze lata pracy w zawodzie?

         D. B.: Pracę w szkole muzycznej rozpocząłem jeszcze w czasie studiów. Moją pierwszą szkołą, w której pracowałem, była Państwowa Szkoła Muzyczna I st. w Tychach. Tam właśnie stawiałem pierwsze kroki w roli pedagoga. Później po powrocie ze studiów podjąłem się w przemyskiej szkole muzycznej nieudolnej próby naśladowania mojego pierwszego mistrza, Pana Stanisława Kucaba. Pracować w klasie akordeonu w Przemyślu, to zawsze było coś, a jeszcze u boku Pana Stanisława Kucaba, którego warsztat można było bezpośrednio obserwować, to wymarzony start w zawodzie. To właśnie na tym etapie miało miejsce kształtowanie mojej osoby jako nauczyciela.

         Z. S.: Wykształcił Pan sporą grupę akordeonistów i pewnie większość z nich to zawodowi muzycy lub studenci. Każdy uczeń jest inny, z każdym trzeba inaczej pracować i robić wszystko, aby młodzi ludzie rozwijali swoje umiejętności, wybrać odpowiedni program. To nie jest łatwa praca.

         D. B.: Zajęcia z dziećmi czy młodzieżą w szkole muzycznej to zajęcie niełatwe, nawet mimo tego, że są prowadzone indywidualnie. Tak jak Pani powiedziała, każdy uczeń jest inny i szczególnie tutaj jest potrzebna tak ostatnio popularna w szkołach powszechnych indywidualizacja procesu kształcenia. To od doświadczenia nauczyciela zależy, czy umiejętnie dostosuje swoje narzędzia dydaktyczne, aby z każdego talentu, mówiąc potocznie, „wyciągnąć” jak najwięcej. Ponadto muzyka to bardzo subiektywna dyscyplina, zarówno dla wykonawcy, jak i odbiorcy. Staram się więc, aby w pracy nad interpretacją każdy uczeń miał możliwość wypracowania własnej interpretacji.

         Z. S.: Przez cały czas musi Pan także sam ćwiczyć, bo chyba często trzeba uczniom zagrać utwór albo jego fragment.

         D. B.: Z racji pełnionej funkcji na systematyczne ćwiczenie, niestety, nie mam czasu, ale staram się utrzymywać w formie pozwalającej na wskazanie właściwych kierunków interpretacyjnych w realizowanych utworach.

        Z. S.: Czy w czasie przeznaczonym na lekcje indywidualne udaje się Panu przygotować uczniów do egzaminów, popisów, obowiązkowych przesłuchań i konkursów?

        D. B.: To bardzo trudne. Przygotowanie ucznia do konkursu, spotykając się z nim 2 razy w tygodniu, jest po prostu niemożliwe. Wszyscy moi uczniowie, którzy chcą brać udział w konkursach, mogą liczyć na dodatkowe zajęcia: w soboty lub inne dni wolne od zajęć, z feriami zimowymi i wakacjami włącznie. Pamiętamy jednak, że odpoczynek jest równie ważny, jak systematyczna i wytężona praca.
Uczniowie szczególnie uzdolnieni, tacy jak Krzysztof, to także duża odpowiedzialność dla nauczyciela. Świadomość, że obcuje się ze szczególnym talentem, talentem, którego nie wolno zmarnować, zmusza do zdecydowanie większego zaangażowania w pracy. Takim uczniom należy poświęcić dużo więcej uwagi i stworzyć szczególne warunki do pracy. Począwszy od pomocy z zdobyciu instrumentu najwyższej klasy, po pomoc w organizacji udziału w różnego rodzaju kursach mistrzowskich pod okiem wybitnych profesorów.
Także udział w konkursach musi być dobrze przemyślany, udział ten nie może przeszkadzać w systematycznej, codziennej pracy. Z Krzysztofem tak staramy się pracować, aby jego udział w każdym konkursie był narzędziem w naszej pracy, a nie celem samym w sobie, aby wyposażył go w nowe doświadczenia, które wykorzystuje w dalszej pracy.

         Z. S.: Krzysztofie, pewnie nawet Twoi koledzy grający na innych instrumentach, nie wiedzą, że akordeon jest bardzo trudnym instrumentem.

         K. P.: Akordeon to bardzo specyficzny instrument. Wielu tak zwanych laików, muzykantów czy osób próbujących grać ze słuchu we własnym zakresie, nie ma większego problemu z wykonywaniem utworów na tym instrumencie i tak naprawdę każdy może nauczyć się na nim grać. Ale gdy przychodzi ten bardziej zaawansowany poziom, kompozycje Scarlattiego czy Bacha, to naprawdę trzeba być szalenie zmotywowanym, żeby się nie poddać po przeczytaniu pierwszej linijki nowego utworu.

        Z. S.: Panie Dariuszu, przez kilka, może nawet kilkanaście lat, był Pan zastępcą dyrektora, a obecnie jest Pan dyrektorem ZPSM w Przemyślu, co także zajmuje Panu sporo czasu, bo różnych problemów związanych z działalnością szkoły jest bardzo dużo. Jak udaje się Panu godzić te wszystkie obowiązki?

        D. B.: Nie ukrywam, że nie jest to łatwe. Kierowanie tak dużą szkołą absorbuje bardzo dużo czasu i wysiłku. Ale dyrektorem się bywa, a nauczycielem z zawodu się jest w zasadzie na całe życie, więc staram się nie zaniedbywać własnego rozwoju jako nauczyciela, być na bieżąco z tym, co dzieje się w polskiej i światowej akordeonistyce. Jak udaje mi się te obowiązki pogodzić? Nie wiem, po prostu do każdego zadania podchodzę bardzo odpowiedzialnie, z maksimum zaangażowania. Budowanie, tworzenie czegoś wielkiego, daje mi dużo satysfakcji i być może to jest klucz do sukcesu w pogodzeniu tych bardzo różnych obowiązków.

         Z. S.: Jest Pan także dyrektorem międzynarodowego festiwalu akordeonowego i pewnie już od dłuższego czasu pracuje Pan nad kolejną jego edycją, która odbędzie się chyba pod koniec bieżącego roku kalendarzowego.

        D. B.: W tym roku dobędzie się jubileuszowa, 25. Edycja tego bardzo cenionego w Polsce Festiwalu. Tegoroczna edycja odbędzie się w dniach 5-8 grudnia i zapowiada się, podobnie jak miało to miejsce w poprzednich latach, bardzo interesująco .

         Z. S.: Krzysztofie, wracając do konkursów – rozmawialiśmy o tegorocznych, a bierzesz udział w różnych konkursach w Polsce i za granicą od kilku lat. Proszę, wymień chociaż te najważniejsze.

         K. P.: Moimi najważniejszymi osiągnięciami do tej pory są:
- I miejsce na Premio Internazionale della Fisarmonica we włoskim Castelfidardo;
- I miejsce na Akordeonowym Konkursie CEA w Lublinie;
- Grand Prix Międzynarodowych Spotkań Akordeonowych w Sanoku;
- dwa I miejsca w kategoriach II i III na Międzynarodowym Festiwalu Muzyki Akordeonowej w Przemyślu;
- oraz to najnowsze, I miejsce na Harmonika Fest w mieście Tivat w Czarnogórze.

         Z. S.: Każdemu publicznemu występowi, tym bardziej podczas konkursu, towarzyszy z pewnością trema – masz sposób na opanowanie jej?

         K. P.: Zauważyłem, że im więcej koncertów gram w krótkim okresie, tym mniejsza trema pojawia się z każdym następnym występem. Obok tremy występuje też mobilizacja do jak najlepszego zaprezentowania się. Mam wrażenie, że oba te zjawiska są od siebie uzależnione i w pewien sposób się łączą.

        Z. S.: Czy marzysz o tym, aby zostać solistą, czy interesuje Cię także muzyka kameralna?

        K. P.: Bardzo interesuje mnie muzyka kameralna. Uwielbiam pracować z innymi ludźmi i tworzyć z nimi wspaniałe brzmienia i piękną harmonię. W tej dyscyplinie również odnosiłem sukcesy z różnymi zespołami, na przykład duetem Accicello, kwartetem LaGuerta, czy obecnym kwartem Feravertto. Zaś w przyszłości chciałbym wykonywać recitale solowe, jak i dawać koncerty w składach kameralnych. Nie ukrywam, że moim marzeniem jest nauczyć się też grać na bandoneonie, który świetnie sprawdza się w składach kameralnych, przede wszystkim w tangach Astora Piazzolli. W przeszłości swoich możliwości chciałbym wypróbować także w muzyce rozrywkowej, w aranżacjach, a być może nawet w zakresie kompozycji, jednak to tylko odległa sfera marzeń.

         Z. S.: Panie Dyrektorze, czy w tym roku szkolnym planujecie jeszcze jakieś ważne wydarzenia, koncerty albo wyjazdy na konkursy?

         D. B.: Bieżący rok szkolny powoli dobiega końca. Więc skupiamy się już nad klasyfikacją, nad podsumowaniem tego, co wydarzyło się w całym roku. Czas na pewne podsumowania i przygotowania do kolejnego roku. Wakacje to też czas na udział naszych uczniów w różnych specjalnościach w kursach mistrzowskich. Czas na pracę, na przygotowania do walki o kolejne sukcesy w nowym roku szkolnym.

        Z. S.: Mam jeszcze dwa pytania do Krzysztofa. Czy interesuje Cię coś poza muzyką i masz czas, aby te zainteresowania rozwijać?

         K. P.: Owszem, mam inne zainteresowania, jednak są to zajęcia nie wymagające dużej ilości dodatkowego czasu. Uwielbiam samochody, w szczególności te szybkie, lubię tematy przedsiębiorczo-polityczne, w wolnych chwilach gotuję, w szczególności przemawia do mnie kuchnia włoska. Sprawność fizyczna przydaje się w grze na akordeonie, ponieważ jest to dość ciężki instrument, wymagający prawie ciągłego ruchu, dlatego wolny czas poświęcam na jazdę na rowerze, czy w zimie na nartach. Jednak muzyka jest pasją, która ma pierwszeństwo przed każdym innym zainteresowaniem.

        Z. S.: Pan Dyrektor Dariusz Baszak mówił o zbliżającej się klasyfikacji i pewnie w Twojej Szkole trwają aktualnie egzaminy końcowe, a może nawet masz je już za sobą?

         K. P.: Na szczęście, jako laureat konkursu CEA w Lublinie, jestem zwolniony z egzaminu kończącego rok szkolny. Ostatnim tegorocznym konkursem był Harmonika Fest w Czarnogórze. Nie ukrywam, że bardzo spodobał mi się projekt „Przemyska Scena Letnia”, który, jeśli odbędzie się również w czasie tegorocznych wakacji, pozwoli nam spotkać się na przemyskim Rynku, jeśli oczywiście dane mi będzie wystąpić. Do końca wakacji w planach mam jedynie odpoczynek, ale z muzyka nie rozstanę się na pewno nawet na chwilę.

         Z. S.: Czekamy na informacje o występach Krzysztofa w ramach „Przemyskiej Sceny Letniej”, bo chętnie o nich poinformujemy i wybierzemy się do pięknego Przemyśla, aby posłuchać muzyki i przy okazji zwiedzić to miasto latem. Dziękuję Panom za miłe spotkanie i życzę udanych wakacji.

Z Panem Dariuszem Baszakiem – akordeonistą, pedagogiem i Dyrektorem Zespołu Państwowych Szkół Muzycznych im. Artura Malawskiego w Przemyślu oraz jego uczniem Krzysztofem Polnikiem rozmawiała Zofia Stopińska 11 czerwca 2018 roku w Przemyślu.

W Rzeszowie spędziłem najwspanialsze lata mojego życia

        Zofia Stopińska: Z wyśmienitym dyrygentem i pedagogiem – prof. Jerzym Swobodą rozmawiamy w Rzeszowie. To jedno z najważniejszych miast w Pana życiu.

        Jerzy Swoboda: Tak, bo to moje rodzinne miasto – dzieciństwa i młodości. Tutaj spędziłem najwspanialsze lata mojego życia.

        Tutaj także rozpoczął Pan dwoją muzyczną drogę od nauki w szkole muzycznej.
        - Tak jak wszyscy rozpocząłem naukę w Szkole Muzycznej I stopnia, która mieściła się w budynku dzisiejszego Zespołu Szkół Muzycznych nr 2 w Rzeszowie, przy ulicy Sobieskiego. Tam przez kilka lat uczyłem się gry na fortepianie u pani prof. Kozłowskiej, a później kontynuowałem naukę w Szkole Muzycznej II stopnia – tuż obok Filharmonii, gdzie obecnie mieści się Zespół Szkół Muzycznych nr 1 w Rzeszowie. W szkole II stopnia gry na fortepianie uczyła mnie pani prof. Zdzisława Ząbek. Oczywiście równolegle uczyłem się, tak jak wszyscy, najpierw w szkole podstawowej, a później w liceum ogólnokształcącym i przez cały czas biegało się z jednej szkoły do drugiej.

        Wszystko wskazywało na to, że zostanie Pan dobrym pianistą, ponieważ przez cały czas robił Pan duże postępy, a zwieńczeniem nauki w Szkole Muzycznej II stopnia był udział w koncercie dyplomantów, podczas którego wystąpił Pan z towarzyszeniem Orkiestry Filharmonii Rzeszowskiej. Taki zaszczyt spotykał tylko wybranych dyplomantów.

        - Podkreślmy, że Filharmonia, w której rozmawiamy, była dopiero budowana, a Orkiestra Filharmonii Rzeszowskiej miała swoją siedzibę i koncertowała w budynku Wojewódzkiego Domu Kultury. Tam też wystąpiłem po raz pierwszy z zawodową orkiestrą. Koncert prowadził pan Andrzej Jakubowski. Dla mnie było to niesamowite przeżycie, bo grali tylko wybrańcy. Na szczęście, na tym etapie zakończyłem karierę pianisty.

         Nie rozumiem, dlaczego?

        - Po prostu, chyba źle ćwiczyłem albo miałem źle ustawiony aparat gry, bo przećwiczyłem rękę. Te techniczne problemy bardzo mnie zniechęcały i dlatego dałem sobie spokój z graniem.

         Interesowała Pana także dyrygentura, chociaż rozpoczął Pan studia na Wydziale Wychowania Muzycznego od dyrygentury chóralnej.

        -  Tak. Kolejnym etapem były wymienione przez panią studia w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej w Krakowie i tam moja pani profesor Maria Kochaj zachęciła mnie do dyrygentury, bo w tamtych latach niełatwo było ze mną nawiązać kontakt. Byłem dość oporny, ciągle spięty, zawsze zamknięty w sobie. Nie potrafiłem także pokonać fałszywego wstydu i nie wyobrażałem sobie, jak można publicznie uzewnętrzniać swoje emocje i machać rękami, dyrygować innymi. To nie było w mojej naturze.

         Odczuwał Pan większą tremę niż przy fortepianie.

         - Zdecydowanie – to była nieporównywalnie większa trema. Niedługo to wszystko minęło, a dzięki mojej prof. Marii Kochaj tak polubiłem dyrygenturę, że postanowiłem studiować dyrygenturę. Dyrygowanie stało się moją pasją życiową.

        Tutaj trzeba dodać, że ukończył pan studia dyrygenckie w klasie prof. Krzysztofa Missony z wyróżnieniem i dopisało Panu szczęście, zaraz po studiach były propozycje koncertowe. Łatwiej było chyba w latach 80-tych ubiegłego wieku zrobić karierę.

        - Nie zgodzę się, że było łatwiej, bo jednak decydowały umiejętności. Oczywiście, że miałem trochę szczęścia, bo akurat zwolniło się miejsce asystenta chórmistrza w Filharmonii Krakowskiej i otrzymałem tę pracę. Szybko się wykazałem umiejętnościami i już po roku awansowałem na dyrygenta, a po dwóch latach zostałem już szefem Chóru Państwowej Filharmonii w Krakowie i w wieku lat 27 byłem szefem 100-osobowego chóru zawodowego, który był w tamtych czasach najlepszym chórem w Polsce po Chórze Filharmonii Narodowej. To było wielkie wyzwanie, bo pracowałem i równolegle studiowałem dyrygenturę na I Wydziale Teorii, Dyrygentury i Kompozycji. Studia zajęły mi w sumie 10 lat, kto dzisiaj tak długo studiuje? (śmiech). W ostatnich latach nauki pracowałem zawodowo, a także z chórami amatorskimi.

        Ja jednak będę się upierała nadal, że miał Pan szczęście i dość szybko Pan awansował.

        - To prawda, że szybko zostałem zauważony przez następnych szefów, bo wkrótce zostałem dyrygentem Capelli Cracoviensis – dyrektor zaproponował mi współpracę i niedługo, z żalem, musiałem zrezygnować z prowadzenia chóru, ale wiele się nauczyłem, rządząc dużym chórem, w którym większość śpiewaków była o wiele starsza ode mnie.

        Nieco później spotkaliśmy się w studiu Polskiego Radia w Rzeszowie, bo przyjechał Pan jako dyrygent Polskiej Orkiestry Kameralnej na zaproszenie pana Bogusława Kaczyńskiego na Festiwal Muzyki w Łańcucie.

         - Byłem wówczas jeszcze młodym dyrygentem, bez wielkiego doświadczenia, które przychodzi z latami, ale miałem ogromną wiedzę muzyczną dzięki studiom na dwóch kierunkach i pracy z zawodowym chórem i orkiestrą. Już wiedziałem, jak pracować, żeby szybko osiągać dobre rezultaty. Nie potrafię powiedzieć, dlaczego akurat do mnie zadzwonił pan dyrektor Franciszek Wybrańczyk i poprosił o szybkie zastępstwo – natychmiastowe. Miałem dwa dni na przygotowanie się i spędziłem je na siedzeniu nad partyturami. Później poprowadziłem próby i przez trzy miesiące byłem testowany, po czym zaproponowano mi czteroletni kontrakt na dyrygenta Polskiej Orkiestry Kameralnej, która wkrótce została przekształcona w Sinfonię Varsovię. W międzyczasie byłem także dyrektorem artystycznym Festiwalu w Dusznikach Zdroju.

        To renomowany, najstarszy w Polsce festiwal pianistyczny.

        - Nie tylko w Polsce, bo to najstarszy festiwal pianistyczny na świecie.

        Z Sinfonii Varsovii trafił Pan do Filharmonii Śląskiej i tam był Pan dość długo.

        - Tak, w 1990 roku wygrałem konkurs i zostałem dyrektorem naczelnym i artystycznym Filharmonii Śląskiej w Katowicach. Byłem tam przez osiem lat i jestem przekonany, że sporo udało mi się w tym czasie zrobić. Miałem do dyspozycji bardzo duży aparat wykonawczy, bo stuosobową orkiestrę, orkiestrę kameralną, zawodowy chór i mogłem sobie „poszaleć” z repertuarem. Było w tym czasie dużo nagrań i koncertów oraz bardzo dużo wyjazdów zagranicznych, które wymagały dużych umiejętności managerskich. Mieliśmy w tym czasie także Międzynarodowe Konkursy Dyrygentów im. Grzegorza Fitelberga w Katowicach i byłem także członkiem jury. Zarządzanie i działalność artystyczna zajmowały mi najczęściej szesnaście godzin dziennie.

        Kolejnym miejscem była Częstochowa.

        - Po ośmiu latach spędzonych na Śląsku, przeniosłem się do Częstochowy, gdzie byłem dyrektorem artystycznym Filharmonii. W tym czasie sprawowałem opiekę merytoryczną nad Festiwalami Wiolinistycznymi im. Bronisława Hubermana w Częstochowie. Równocześnie podpisałem wieloletni kontrakt i byłem dyrektorem artystycznym Filharmonii Narodowej w Koszycach na Słowacji, co było dla mnie niezwykle ciekawym doświadczeniem, bo jest tam bardzo dobrze grająca orkiestra, a także poznałem wielu wykonawców, którzy w Polsce nie są znani, natomiast na stałe współpracują z ośrodkami muzycznymi w Bratysławie, Budapeszcie, Pradze i Wiedniu. To są zarówno soliści , zespoły kameralne, jaki i chóry – tam dyrygowałem najlepszymi chórami: budapeszteńskim Chórem Filharmonii Narodowej i chórem z Brna. Mogłem tam realizować wszystkie wielkie formy wokalno-instrumentalne na bardzo wysokim poziomie. To było dla mnie wspaniałe doświadczenie, bo miałem wielki komfort pracy, mogłem ustalać programy koncertów z dużym wyprzedzeniem i nigdy nie miałem problemów z wypożyczeniem nut – nikt nigdy mi nie powiedział, że nie możemy sobie pozwolić na wykonanie jakiegoś dzieła, bo za drogie są nuty, natomiast w Polsce bardzo często to słyszę.

        Filharmonia w Koszycach mieści się w budynku dawnej synagogi.

        - Tak. To bardzo piękny budynek, ale w Sali jest dość trudna akustyka, bo jednak ta charakterystyczna dla synagogi kopuła na środku trochę nam utrudniała życie, ale trzeba było to zaakceptować, przyzwyczaić się, poznać proporcje i znaleźć pewne rozwiązania. To bardzo urokliwe miejsce.

        Przez kilka lat był Pan także związany z Filharmonią Dolnośląską w Jeleniej Górze.

        - Tam także znalazłem się przez przypadek. Zaprzyjaźniony prof. Lasocki długo mnie namawiał, żeby koniecznie tam chociaż raz przyjechać. Jak już raz pojechałem, to rozpoczęła się dłuższa współpraca, bo zostałem I gościnnym dyrygentem, konsultantem muzycznym oraz dyrektorem artystycznym Filharmonii Dolnośląskiej. Na początku to nie był zespół na dobrym poziomie i od pierwszego pobytu pracowaliśmy ciężko, ale muzycy byli chętni do pracy i dyrygowałem tam coraz częściej. To jedyna filharmonia, w której na przestrzeni dwudziestu lat dyrygowałem 105 razy. Dobrze mi się z tą orkiestrą pracowało i miałem wielką satysfakcję, bo ze słabej orkiestry udało nam się zrobić bardzo dobry zespół, do którego chętnie przyjmowali zaproszenia wybitni dyrygenci – podam tylko jedno nazwisko – maestro Kazimierz Kord, który będąc dyrektorem Filharmonii Narodowej, prawie nigdy nie dyrygował gościnnie, a do Jeleniej Góry zaproszenia przyjmował. Maestro Kazimierz Kord darzył mnie wielkim zaufaniem i często także zapraszał mnie do Filharmonii Narodowej. Z tym zespołem nagrałem sporo płyt.

        Przez cały czas rozmawiamy o orkiestrach symfonicznych, o chórach – nie ciągnęło Pana w kierunku teatru muzycznego?

        - Dyrygowałem kilkoma, może kilkunastoma operami, ale nigdy nie miałem możliwości – może dlatego, że nie zabiegałem o to - przygotowania premiery i trochę tego żałuję. Byłem zapraszany do prowadzenia spektakli już wcześniej przygotowanych i nie mając żadnego wpływu na ostateczny kształt całego dzieła, bo w ciągu dwóch lub trzech prób można się było tylko dopasować do reszty wykonawców – zrezygnowałem. Byłem już na takim etapie, że samo dyrygowanie spektaklami mnie nie interesowało. Może troszkę szkoda, że nie zainteresowałem się operą wcześniej? Przygotowanie miałem, bo wcześniej pracowałem z chórami, solistami, orkiestrami, dyrygowałem wielkimi formami wokalno-instrumentalnymi i nie było żadnego problemu, abym zajął się także teatrem operowym.

        Pod koniec pierwszej dekady obecnego stulecia zaczął Pan mieć kłopoty ze zdrowiem.

        - Jak się tak ciągle pracuje, pracuje i pracuje – to zdarza się, że organizm nie wytrzymuje. Do porządku przywołało mnie zagrożenie życia. Musiałem zmienić tryb życia, ograniczyć dyrygowanie i postanowiłem zająć się przekazywaniem wiedzy, którą zdobyłem przez całe zawodowe życie – studentom.

        W sierpniu 2012 roku z rąk Prezydenta RP otrzymał Pan tytuł naukowy profesora sztuk muzycznych, ale to wymagało wielu działań i osiągnięć pedagogicznych, i artystycznych.

        - Po ukończeniu studiów byłem magistrem i tak było przez całe lata. Dopiero jak rozpocząłem pracę dydaktyczną, zacząłem myśleć o kolejnych stopniach. W 2010 roku zrobiłem doktorat i niedługo potem habilitację, a w 2012 roku zostałem profesorem. Poszło szybko, ale tylko dzięki temu, że miałem olbrzymi dorobek.

        Aktualnie jest Pan profesorem Akademii Muzycznej im. Grażyny i Kiejstuta Bacewiczów w Łodzi.

        - Tak, tam mam klasę dyrygentury i uczę także dyrygowania w Akademii im. Jana Długosza w Częstochowie.

        Jeśli czas i zdrowie pozwalają, to także dyryguje Pan koncertami – tak jak 27 kwietnia w Rzeszowie.

        - Owszem, bywam jeszcze na estradzie. Wprawdzie niezbyt często, bo naprawdę zdrowie już mi nie pozwala, ale lubię od czasu do czasu poprowadzić próby i koncert. Jestem szczęśliwy, że w tym sezonie mogłem dyrygować w Rzeszowie przepięknym programem, w którym znalazły się: fortepianowa Etiuda b-moll Karola Szymanowskiego w opracowaniu na orkiestrę Grzegorza Fitelberga, później z mistrzem Konstantym Andrzejem Kulką wykonaliśmy Koncert skrzypcowy A-dur Mieczysława Karłowicza. Konstanty Andrzej Kulka wykonał fenomenalnie ten utwór – jak zawsze i to była ogromna przyjemność. Na zakończenie z Orkiestra Symfoniczną Filharmonii Podkarpackiej wykonaliśmy bardzo melodyjną, przyjemną w odbiorze Symfonię d-moll Cesara Francka. Widziałem, że Orkiestra grała te utwory z wielką przyjemnością. Dawno nie byłem w Rzeszowie i Orkiestra się zmieniła. Przybyło trochę świetnie grających, młodych ludzi i pracowało się bardzo efektywnie. Mogę bez fałszywej skromności powiedzieć, że koncert był bardzo dobry. Mimo, że praca była ciężka, publiczność nie zauważyła żadnego wysiłku i tak być powinno, a publiczność nagrodziła nas gromkimi brawami. Bardzo jestem zadowolony, że mogłem ten koncert w Rzeszowie poprowadzić.

        Pewnie praca przebiegała na zasadzie wzajemnego partnerstwa, bo przecież sam Pan powiedział, że to dobrzy, kreatywni muzycy, którzy z pewnością także mieli coś do dodania od siebie.

        - Tak faktycznie było. Dawno już minęły czasy dyrygenta-dowódcy. Teraz, jeżeli nie nawiąże się kontaktu emocjonalnego i nie kieruje się uwag merytorycznych, żeby szybko osiągnąć rezultat, to dyrygent nie jest mile wiedziany. Pracowało mi się tutaj bardzo dobrze.

        Powroty do Rzeszowa chyba zawsze przywołują wiele wspomnień.

        - Jestem Rzeszowianinem i jak tutaj wracam, to czuję się, że jestem u siebie. Tak naprawdę nie ma znaczenia, ile lat mnie tutaj nie było – rok, dwa, pięć czy dziesięć.

        Sadzę, że chętnie przyjmie Pan kolejne zaproszenie.

        - Zawsze, jak tylko zostanę zaproszony, to chętnie przyjadę. Będę się cieszył ze współpracy z Orkiestrą Symfoniczną Filharmonii Podkarpackiej, a przy okazji zobaczę, jak Rzeszów znowu stał się piękniejszy. Tym razem przyjechałem samochodem i zrobiłem sobie objazd po mieście. Coraz szerzej otwierałem oczy. To jest kompletnie nowe, piękne miasto. Jedynym problemem jest ogromna ilość samochodów i straszne korki. Myślę, że ten pomysł, o którym czytałem gdzieś, dotyczący kolejki napowietrznej, byłby fenomenalnym rozwiązaniem. Bardzo się cieszę, że Rzeszów tak się rozwija.
Jak wyjeżdżałem z Rzeszowa, to niedaleko ulicy Leszczyńskiego, gdzie mieszkałem, było gospodarstwo rolne. Przy ulicy Słowackiego, naprzeciwko IPN-u, był targ, a na miejscu galerii i hotelu były piętrowe, stare, niezbyt piękne kamieniczki. Minęło zaledwie ponad czterdzieści lat i jest olbrzymia, piękna aglomeracja. Czuję wielką satysfakcję pomimo, że mieszkam gdzie indziej.

        Optymistycznie patrzymy na to, co się wokół nas dzieje.

        - A dlaczego by nie? Trzeba widzieć pozytywy, a nie tylko narzekać, złościć się, krytykować – po co?

         Większość Polaków lubi narzekać, ale Pan po podróżach artystycznych w większości krajów Europy, a także w USA, Kanadzie, Korei Płd., Meksyku, Japonii i na Tajwanie oraz kontaktach z takimi wybitnymi osobowościami świata muzyki jak: Lord Yehudi Menuhin, Stefania Toczyska, Gidon Kremer, Krzysztof Jakowicz, Kaja Danczowska, Ewa Podleś, Jadwiga Rappe, Wanda Wiłkomirska, Grigorij Sokołow, Krzysztof Jabłoński, June Anderson, Andrzej Hiolski, Sarah Chang oraz wieloma innymi, pozwalają inaczej postrzegać wszystko, co nas otacza.

        - Oczywiście i to są pozytywy tego zawodu, bo on jest bardzo uciążliwy. Niedawno policzyłem, że co najmniej 10 lat swojego życia spędziłem w hotelach, wielokrotnie przeleciałem kulę ziemską. To nie było łatwe dla mnie i najbliższych, ale też poznałem inne kultury. Ta obserwacja, zainteresowanie architekturą, sztuką, sztuką kulinarną – chociaż jak się jedzie na koncert, to za dużo czasu na te obserwacje nie ma, ale jednak zawsze coś się zobaczy. Zawsze też spotyka się ciekawych ludzi, obserwuje się ich sposób zachowania, nawiązuje się kontakty i dzięki temu człowiek staje się bogatszy oraz nabiera dystansu do wielu zjawisk i rzeczy. Wymieniłem pozytywy tego zawodu, które bardzo rozwijają wewnętrznie, a to jest niezbędne do zajmowania się tą całą abstrakcyjną materią muzyczną, kiedy trzeba rozszyfrować wszystkie emocje zawarte w tych kropeczkach na pięciolinii. Jest to fascynujące.

        Mam nadzieję, że niedługo będzie okazja do kolejnej rozmowy.

        - Na pewno, dziękuję bardzo i pozdrawiam wszystkich czytających naszą rozmowę. Jeżeli coś ich zainteresuje, to bardzo się będę cieszył.

Z prof. Jerzym Swobodą  - znakomitym dyrygentam i pedagogiem rozmawiała Zofia Stopińska 28 kwietnia 2018 roku w Rzeszowie.

Subskrybuj to źródło RSS