Z Agatą Szymczewską nie tylko o Koncercie Mendelssohna
Wspaniałym koncertem zainaugurowała sezon artystyczny Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Podkarpackiej pod batutą Massimiliano Caldiego. Porywająco zabrzmiała Uwertura „Polonia” R. Wagnera. Z wielkim wyczuciem Orkiestra towarzyszyła rewelacyjnie grającej partie solowe Agacie Szymczewskiej w Koncercie skrzypcowym e-moll op. 64 F. Mendelssohna, stąd owacja po wykonaniu tego utworu była długa i gorąca, a Solistka obdarowała nas jeszcze cudownym wykonaniem Sarabandy z II Partity d-moll J. S. Bacha. W drugiej części koncertu słuchaliśmy bardzo interesującej kreacji Symfonii D-dur nr 104, ostatniej z cyklu dwunastu „symfonii londyńskich” J. Haydna. Zapraszam Państwa do przeczytania obszernego wywiady z panią Agatą Szymczewską, jedną z najwybitniejszych skrzypaczek naszych czasów.
Rozmawiamy w Rzeszowie, przed inauguracją 65. Sezonu koncertowego Filh. Podkarpackiej – w pani wykonaniu usłyszymy Koncert skrzypcowy e-moll op. 64 – Feliksa Mendelssohna. Z pewnością ten utwór ma Pani w repertuarze od dawna, bo wykonanie tego dzieła jest zwykle marzeniem uczniów klas skrzypiec szkół muzycznych II stopnia.
- Można powiedzieć, że moja historia z Koncertem e-moll Mendelssohna jest dość dziwna, gdyż był to jeden z najmniej lubianych przeze mnie koncertów skrzypcowych. Wiadomo, że w którymś momencie edukacji trzeba ten koncert „zaliczyć”. W szkołach muzycznych, na korytarzach, dzieci w przerwach między sobą się przechwalają: „...a ja już gram Mendelssohna, a ty jeszcze nie”. W mojej klasie już wszyscy grali ten koncert, a ja jeszcze grałam inne koncerty, bo jeszcze Pani nie zadała mi Mendelssohna. Byłam zrozpaczona, że będę grała ten koncert na szarym końcu. Dlatego byłam bardzo rozżalona i z wielką złością zaczęłam ćwiczyć ten koncert. Postanowiłam, że nauczę się go, zagram na egzaminie i nigdy więcej nie będę go grała. Tak rzeczywiście było, zaraz po wykonaniu Koncertu e-moll na egzaminie, zabrałam się za inny koncert.
Po Konkursie Wieniawskiego, czyli mniej więcej po piętnastu latach mojej edukacji, okazało się, że ten znienawidzony przeze mnie Koncert e-moll Mendelssohna jest jednym z najczęściej zamawianych koncertów. Po raz pierwszy po długiej przerwie wykonałam go w Lahti w Finlandii, z towarzyszeniem świetnej Lahti Symphony Orchestra, którą dyrygował znakomity Mosche Atzmon. Po otrzymaniu zaproszenia, próbowałam zamienić Koncert e-moll na wszystkie możliwe koncerty, ale nie dało się i trzeba było zagrać Mendelssohna. Pamiętam, że jeszcze dwa dni przed koncertem w ogóle nie byłam pewna, jak to wszystko wyjdzie, ale mam z tamtego wydarzenia wspaniałe wspomnienia i chyba ten sukces spowodował przełom. Poczułam, że mogę się z Koncertem Mendelssohna zaprzyjaźnić i z uśmiechem na twarzy go wykonywać, i ten uśmiech nie znika mi do dzisiaj.
To jest cudowny, pozornie tylko łatwy utwór, ale niewiele osób zdaje sobie sprawę, że aby wzbudzić zachwyt publiczności, solista, orkiestra i dyrygent muszą być w najlepszej formie i zadbać o najmniejsze detale. To jest w sumie bardzo trudny utwór.
- Trudny, wymagający, jego wykonanie musi być spójne. W przypadku Koncertu e-moll Mendelssohna bez świetnego dyrygenta i bardzo dobrze grającej orkiestry, dla solisty granie nie sprawia przyjemności.
Chcę powiedzieć, że po próbie jestem zachwycona, ponieważ maestro Caldi, z którym znam się od wielu lat, wspaniale prowadzi orkiestrę i bardzo podobnie wyczuwamy wiele fraz. Podkreślę, że Orkiestra Filharmonii Podkarpackiej w sposób wręcz wybitny poddaje się wszystkim sugestiom dyrygenta i moim. Starają się, słuchają, są bardzo czujni i od razu reagują. Praca z takim zespołem jest ogromną przyjemnością.
Kilka dni temu była Pani w Rzeszowie i w sąsiednim budynku, gdzie mieści się ZSM nr 1, prowadziła Pani seminarium, w którym uczestniczyli nauczyciele i uczniowie klas skrzypiec ze szkół muzycznych naszego regionu – jak zobaczyłam harmonogram zajęć to pomyślałam, że trudno będzie umówić się na rozmowę – lekcje po śniadaniu – lekcje po przerwie na obiad...
Ktoś przysłał mi post z rozpoczęcia tego seminarium. Sala wypełniona była młodzieżą oraz dorosłymi – domyślam się, że byli to nauczyciele skrzypiec podkarpackich szkół muzycznych. Dotarły do mnie także komentarze młodych ludzi, którzy byli zachwyceni.
- Bardzo się cieszę, że udało mi się znaleźć z nimi wspólny język, który jest kluczem do sukcesu. Umiejętność nawiązania nici porozumienia, tych samych priorytetów i celów, jest bardzo ważna. Czasami nasza droga do celu się różni, ale po to idziemy, żeby wymieniać się z innymi naszymi spostrzeżeniami. Jeśli to się udało, to jestem bardzo szczęśliwa.
Takie seminaria są trudne, bo podzielenie się jak największą wiedzą i doświadczeniem w czasie dwóch dni jest praktycznie niemożliwe. Dlatego zawsze jestem zmuszona wybierać tematy, o których chcę mówić, czy problemy, z którymi wszyscy grający na instrumentach się borykamy i jak różne rozwiązania każdy z nas znajduje. Na poruszenie wielu kwestii zabrakło czasu, ale cieszę się, że to co się udało, zostało przyjęte z entuzjazmem.
Przez cały czas trwania seminarium, aula Zespołu Szkół Muzycznych nr 1 w Rzeszowie była wypełniona?
- Tak, przez cały czas było co najmniej 30-40 osób w sali. Byli nauczyciele, którzy uczą i mają już dziesiątki lat doświadczeń. To jest bardzo ciężka, mozolna i trudna praca, która wymaga ogromnej cierpliwości i wielkich umiejętności. Ci nauczyciele tak naprawdę mogliby ze mną podzielić się swoim doświadczeniem, a ja mogłabym się sporo nauczyć i dowiedzieć. Ale z drugiej strony moja działalność sceniczna oraz ogromne ilości repertuaru, które przerobiłam i fakt, że na co dzień mam styczność z występowaniem na scenie – dają mi ogromną siłę i pewność w tym, co robię. Kiedy dzielę się tym z ludźmi, którzy na co dzień tego nie doświadczają, to czuję równowagę.
Udzielała Pani różnych rad młodym skrzypkom – nie tylko dotyczących samej gry, ale także na przykład tremy, jak sobie radzić z niepowodzeniami. Potrafiła Pani w krótkim czasie przekonać dziewczynkę, której coś się nie udało, mówiąc, że słuchali jej ludzie życzliwi i w pewnym momencie trema, i całe jej zdenerwowanie znikło, być może na zawsze.
- Podzieliłam się swoim podejściem do występów. Kiedy wychodzę na scenę i widzę setki, a czasami tysiące ludzi, którzy źle mi życzą, którym zależy na tym, żebym się pomyliła i oni poczuli się lepsi ode mnie, to z takim przekonaniem nie byłabym w stanie zagrać nawet jednej nuty, strach tak by mnie sparaliżował, że chyba bym uciekła.
Kiedy uczymy się, błędy są wkalkulowane w naszą naukę. Jeśli stojąc na scenie myślimy, że publiczność będzie te błędy, jak wędkarze, łowić, bardzo łatwo zniekształcić rzeczywistość. Myśleć, że ci ludzie źle nam życzą, że cieszą się naszymi porażkami.
Ja jednak wierzę, że wszyscy ludzie z natury są dobrzy, bardzo życzliwi i bardzo ciepli, nawet jeśli sami o tym nie wiedzą. Zawsze w to wierzę, jak występuję publicznie.
Jeśli widzę, że ktoś jest zestresowany taką sytuacją, to na bazie mojego doświadczenia staram się to wszystko „odkręcić” i uzmysłowić tej osobie, że nie ma się w sumie czego bać.
Drugą połowę lipca spędziła Pani także w Łańcucie w roli profesora 45. Międzynarodowych Kursów Muzycznych w Łańcucie. Miałam przyjemność być na Pani koncercie w Sali Balowej z cyklu Mistrz i uczniowie – byłam zachwycona nie tylko Pani grą, ale także fantastyczną współpracą z zaproszonymi przez Panią bardzo młodymi uczestnikami. Ujęła mnie Pani szczególnie grając z małą dziewczynką, która, tak jak ja, ma na imię Zosia.
- Uważam, że tak trzeba, bo gdzie ci najmłodsi mają zdobywać doświadczenia, jeśli nie w takich momentach, kiedy występują na scenie z kimś, przy kim mogą czuć się bezpiecznie, mogą czuć się dowartościowani i docenieni. Mają przed sobą wypełnioną do ostatniego miejsca salę, a wśród publiczności mnóstwo przyjaciół i znajomych, którzy im kibicują, bo tak jest na kursach.
To są jedne z najpiękniejszych wspomnień, jakie można sobie wyobrazić jako dziecko, jako początkujący, młody artysta. Ja także wielokrotnie byłam zapraszana, może nie jako bardzo małe dziecko, ale jako studentka miałam możliwość występowania na scenie z Krystianem Zimermanem, Marthą Argerich, Mischą Maisky’im, Yurijem Bashnetem, Anne-Sophie Mutter, Maximem Vengerovem, Gidonem Kremerem i wieloma innymi świetnymi artystami. Byłam też brana pod skrzydła tych wielkich mistrzów i jeżeli nadarza się okazja, że mogę w jakikolwiek sposób oddać ten kredyt, który kiedyś został mi udzielony, to tylko w taki sposób, że teraz ten kredyt udostępniam dalej.
Przecież Krystianowi Zimermanowi nie jestem w stanie w żaden sposób podziękować za wszystkie piękne chwile na estradzie, na próbach i podczas nagrań.
Trudno o tym wszystkim powiedzieć w dwóch zdaniach. Ja mogę Krystianowi Zimermanowi codziennie, do końca życia, wysyłać sms-y i e-maile z podziękowaniami za te doświadczenia, ale i tak w żaden sposób nie odda to tego, co czuję. Natomiast dla małej „Zosi”, która ze mną zagra np. w sali balowej Zamku w Łańcucie, ten występ będzie miał tak wielką siłę rażenia, jak dla mnie współpraca z Krystianem.
Myślę, że nie przeszkadza Pani, kiedy od lat mówi się: Agata Szymczewska – zwyciężczyni Międzynarodowego Konkursu Skrzypcowego im. Henryka Wieniawskiego.(Śmiech).
- Kiedyś bardzo mnie to denerwowało i myślałam, że rozszarpię na strzępy każdego, kto coś takiego powiedział. Każdy plakat z moim nazwiskiem i napisanymi małym druczkiem słowami: zwyciężczyni Konkursu Wieniawskiego, po prostu rwałam na malusieńkie strzępy ze złości. Chciałam w ten sposób udowodnić nie tylko sobie, ale także i całemu światu, że ja nie tylko wygrałam Konkurs Wieniawskiego, ale coś więcej jeszcze w życiu osiągnęłam.
Natomiast teraz, po tylu latach, napawa mnie tak ogromna duma, jak widzę na plakacie: „Agata Szymczewska – zwyciężczyni Międzynarodowego Konkursu Skrzypcowego im. Henryka Wieniawskiego”, że staję przy tym plakacie i mówię – tak, to ja.
Trzeba także podkreślić, że ten Konkurs miał i nadal ma duże znaczenie w Pani działalności artystycznej, bo otworzyły się przed Panią drzwi najsłynniejszych sal koncertowych.
- To prawda. Już dawno stwierdziłam, że moje życie dzielę na: przed Konkursem i po Konkursie. Wszystko, co robiłam do października 2006 roku, miało zupełnie inny wymiar, a życie zmieniło się o 180 stopni, nabrało zupełnie innego tempa, odpowiedzialności i możliwości, które rzeczywiście ten Konkurs otworzył.
Niedawno grała Pani II Koncert skrzypcowy Henryka Wieniawskiego podczas inauguracji sezonu artystycznego w Filharmonii Lubelskiej. Zauważyłam, że z radością Pani gra także inne popisowe utwory tego kompozytora. Trzeba także dodać, że Henryk Wieniawski był przede wszystkim wirtuozem i pewnie jego dorobek kompozytorski jest dość skromny.
- Jeżeli porównamy dorobek Wieniawskiego i na przykład Chopina, to nie ma tych utworów zbyt dużo, aczkolwiek te, które skomponował, są wspaniałe.
Znowu muszę powiedzieć, że czas robi swoje. Im dalej od Konkursu, od października 2006 roku, to dystans do utworów Wieniawskiego, który wtedy był bardzo duży – zmniejszył się. Początkowo nie chciałam grać utworów Wieniawskiego, bo nie chciałam być kojarzona wyłącznie z Konkursem. Teraz przyszedł taki moment, że gram te utwory, nie dlatego, że muszę, tylko dlatego, że chcę, że są piękne. Bardzo lubi je także publiczność, bo zawsze widzę uśmiechnięte twarze.
Koncert d-moll Wieniawskiego jest bardzo trudny, ale piękny i ciekawy. Mam go prawie ćwierć wieku w repertuarze, a ciągle mnie czymś zaskakuje.
Bardzo ważnym nurtem w Pani działalności jest muzyka kameralna. Jest Pani nadal prymariuszką renomowanego zespołu Szymanowski Quartet (od 2014 r.). Nie wszyscy o tej działalności wiedzą.
- Nie wiedzą, aczkolwiek też nietrudno się domyślić, dlatego, że repertuar solistyczny skrzypcowy (choć może dziwnie to zabrzmi), jest „ubogi”, bo ile koncertów można mieć w repertuarze – 50 może 60, a to jest „kropla w morzu” w kontekście literatury kameralnej. Jeżeli ktoś jako artysta zatrzymuje się na eksplorowaniu literatury z perspektywy wyłącznie repertuaru skrzypcowego, to prędzej czy później muzycznie „zginie marnie”. Nie da się tym wyżywić duszy artystycznej, nie da się być ciągle zaskakiwanym, ciągle nurtowanym przez muzykę, która jest bardzo znana, ograna, nawet momentami „wyświechtana” przez przeróżne interpretacje, które nas zalewają na wszystkich You Tube’ach, Facebookach i innych mediach społecznościowych.
Tutaj z wielką pomocą przyszedł kwartet smyczkowy: kwartety Beethovena, Mozarta, Brahmsa, Bartoka... Mamy jeden Koncert skrzypcowy Beethovena, a kwartetów smyczkowych jest szesnaście. Życzę każdemu skrzypkowi, żeby zagrał chociaż pięć i wtedy będziemy mogli porozmawiać o Beethovenie: o jego języku muzycznym, o jego strukturze, o jego liniach melodycznych, strukturach harmonicznych, itd... Co to jest akcent muzyczny, sforzato, subito, forte... Nie da się tego zrobić, jeżeli mamy do dyspozycji wyciąg partii skrzypcowej koncertu, czy nawet dziesięciu sonat skrzypcowych, które są sonatami genialnymi, ale to i tak w kontekście pianistów, którzy mają ich trzydzieści dwie, znowu jesteśmy objętościowo „stratni”.
„Szymanowski Quartet” to jest stała formacja, która osiągnęła bardzo wysoki poziom i należy do najlepszych kwartetów smyczkowych na świecie, ale ja ciekawa jestem spotkań ze sławnymi artystami, którzy są solistami, jak wymienieni już na początku rozmowy: Martha Argerich, Anne Sophie Mutter, Krystian Zimerman, Gidon Kremer, Maxim Vengerov, Mischa Maisky i Yuri Bashmet. Z pewnością pracujecie inaczej, przygotowując się do koncertów.
- Różnie to bywa. Dzisiejsze czasy są trudne dla muzyków, pomimo że możemy wszędzie szybciej dotrzeć, szybciej wszystko zrobić i zapoznać się z danym utworem. Często się zdarza, że występując na różnych festiwalach, zlatują się wszyscy samolotami rano w dniu koncertu, bo w poprzednim dniu wieczorem grali w innym miejscu. Gdybyśmy żyli w czasach XIX-wiecznych, kiedy ta muzyka powstawała, nie byłoby możliwości, że można jednego dnia zagrać koncert w Madrycie, a drugiego dnia wystąpić w Atenach. Dzisiaj jest wszystko możliwe i rzeczywiście często się zdarza, że na potrzeby organizatorów spotykamy się w dniu koncertu na dwie godziny na próbie. Jak głęboko, jak daleko można zajść w przygotowaniach do takiego koncertu, kiedy czasu na znalezienie cyklu wspólnego oddychania, wspólnej wizji utworu, jest tak naprawdę „tyle, co kot napłakał”. Wielcy artyści mają to do siebie, że grają z jednej strony jak soliści, z drugiej strony jak kameleony. Potrafią się wpasować we wszystko, mają uszy dookoła głowy, wszystko słyszą i nie jest to żadnym problemem. Mam w pamięci sporo takich wspaniałych koncertów z ostatnich lat.
Stały kwartet smyczkowy nie jest w stanie zagrać Kwartetu Beethovena, nawet jednej części, bez dwóch, trzech prób, długich prób. O każdej frazie, o każdej nucie, o wszystkim się dyskutuje, próbuje, wspólnie sprawdza różne opcje. Można tak wypracować każdą frazę, że będzie dokładnie taka, jak chcemy. Czasami też jest tak, że jest jeden, nazwijmy go, muzyczny przywódca i za nim wszyscy podążamy, bo nie mamy innej opcji. Gramy zawsze w jednej drużynie, bo inaczej się nie da grać muzyki kameralnej.
Myślę, że praca nad utworami kameralnymi podczas prób jest także fascynującą, ale czasami bywa tak, że lepiej, jeśli coś rodzi się dopiero podczas koncertu.
- To jest pewna podstawa, ale jak grać bez pewnej bez dozy spontaniczności czy kreacji pod wpływem chwili, czy nawet przypadku? Jest mnóstwo fraz, w które wkrada się przypadek, który jest jedną z lepszych rzeczy, bo to jest trochę tak jak w życiu. Gdybyśmy mieli zawsze podążać tymi samymi drogami, to prawdopodobnie byśmy nigdy nie zobaczyli, że na sąsiedniej ulicy rośnie przepiękne drzewo. Dopiero jak zamkną nam ulicę, którą zawsze chodzimy, to trzeba będzie obejść i dopiero wtedy możemy natrafić naprawdę na coś wyjątkowego.
W muzyce jest bardzo podobnie. W momencie jeżeli zostanie nam odcięta droga do czegoś, co chcemy wykonać, to bardzo możliwe, że tak nas fraza pokieruje, że doświadczymy zupełnie czegoś innego, równie pięknego, a nawet jeszcze ciekawszego od tego, do czego jesteśmy przyzwyczajeni.
Byłam na próbie przed tą rozmową i przez cały czas zachwycałam się brzmieniem Pani skrzypiec, które wyróżnia się od brzmienia orkiestry.
Zdaję sobie sprawę, jak ważny jest dla solisty instrument, wiem, że kilka razy zmieniała Pani skrzypce. Czy aktualnie gra Pani na wymarzonym instrumencie?
- To są wymarzone skrzypce. Co ciekawe, podczas dziewięciu lat grania na Stradivariusie myślałam, że w życiu już nic lepszego nie jest w stanie mnie spotkać. I właśnie mnie spotkało coś niesamowitego, bo Stradivarius był pięknym instrumentem i miał prawie nieograniczone możliwości, ale nigdy nie był moim głosem – to nie były skrzypce, które grały moim głosem, miały moją duszę. Były momenty, że musiałam szukać kompromisu i poddawać się temu, co skrzypce mają do zaoferowania. To był instrument kapryśny, trudny w obyciu, nieco rozpieszczony – trudno to określić.
Natomiast Nicolo Gagliano, który obok nas leży, to skrzypce, które są „moim” instrumentem, bo to jest mój głos, to jest moja dusza, to jest rodzaj dźwięku, który ja uwielbiam. Bardzo lubię także sposób gry, do której te skrzypce są predysponowane i mam tego świadomość, że na tym instrumencie sporo rzeczy bardzo dobrze mi wychodzi. Dzięki wielkiemu wsparciu Anne-Sophie Mutter (obecnej właścicielki Nicolo Gagliano) mogę na tym instrumencie grać. Co ciekawe, Koncert e-moll Mendelssohna, który zabrzmi w Filharmonii Podkarpackiej, Anne-Sophie Mutter właśnie na tych skrzypcach nagrywała z Herbertem von Karajanem, z Orkiestrą Filharmonii Berlińskiej w latach 80-tych ubiegłego stulecia, na jedną ze swoich debiutanckich płyt dla Deutsche Grammophon. Wszystkie utwory, które Anne-Sophie Mutter na tym instrumencie grała, czyli koncerty Mendelssohna, Brucha, Beethovena, Brahmsa... Ja mam poczucie, grając te utwory, że te skrzypce mają „kartę pamięci”, w której zapisane są wszystkie nuty i wystarczy tylko przyłożyć ręce i wszystko jest.
Natomiast jak gram Koncert Karłowicza albo Koncert Szymanowskiego, który na tym instrumencie przez dziesiątki lat nie był grany (może to jest też kwestia podświadomości), to są gwarantowane długie, mozolne godziny, zanim ja na tym instrumencie wypracuję to, co bym chciała. W przypadku Mendelssohna biorę te skrzypce i wszystko jest tak, jak ma być. Drewno także żyje swoim życiem i domyślam się, że Anne-Sophie jako dziecko spędzała setki godzin ćwicząc te koncerty. Wierzę w to, że gdzieś w tych wszystkich „zakamarkach” drewnianych nuty te głęboko siedzą i tylko wystarczy je na wierzch wyprowadzić.
Wiem, że gra Pani dużo muzyki współczesnej, wielu kompozytorów z całego świata prosi Panią o prawykonania swoich utworów. Czy przygotowując się do prawykonania współpracuje Pani z kompozytorem? Przed laty, przed prawykonaniem jednego z utworów, zapytałam Mistrza Wojciecha Kilara, czy miał dużo uwag podczas prób, odpowiedział: „...jak powierzyłem komuś prawykonanie, to już staram się nie ingerować...”.
- Jest trochę inaczej, niż pani powiedziała w pierwszym zdaniu, bo w wielu przypadkach, może nawet w większości, to ja proszę kompozytorów o utwory. Bywa, że proszę, aby napisali dla mnie utwór, lub jest on już gotowy, chcę go zagrać i potrzebuję nut.
Uważam, że jako artystka nie mogę żyć w czasach XIX i XX wieku, kiedy nastąpił największy rozkwit muzyki. Natomiast prawdziwe zrozumienie tego, co było wtedy, nadchodzi dopiero w zrozumieniu tego, co jest dziś. Mówiąc inaczej, żebym dobrze poznała i zrozumiała muzykę Mendelssohna, to muszę w pierwszej kolejności wiedzieć, co dzisiaj kompozytorzy piszą w czasach, kiedy ja żyję. Jak daleko wszystko zaszło albo jak blisko nam do tych dawnych czasów i dopiero wtedy, z tej perspektywy, XIX wiek nabiera określonego kształtu.
Gdyby miała Pani możliwość spotkać się i porozmawiać z kompozytorem, który żył w minionych wiekach, to kogo by Pani wybrała: Mozart, Beethoven. Schubert, a może wymieniany dzisiaj często Mendelssohn?
- Chyba najchętniej spotkałabym się z Karolem Szymanowskim. Chętnie spędziłabym z nim jedno popołudnie w Warszawie. Poszlibyśmy sobie na kawkę, gdzieś na Nowym Świecie posiedzieli. Poprosiłabym, żeby mi pokazał kilka miejsc, w których lubił bywać, poopowiadał o muzyce. Dla mnie byłoby to piękne doświadczenie. Prawdopodobnie nigdy to marzenie się nie spełni, ale byłoby to coś fascynującego.
Teraz wracając do poprzedniego pytania. Nie mam możliwości porozmawiania z Karolem Szymanowskim, ale mogę porozmawiać z kompozytorami, którzy dzisiaj tworzą. Dla mnie ważne jest poznanie wcześniej tego człowieka i rozmowa na tematy nie związane z muzyką. To może być rozmowa o ostatnim meczu FC Barcelona albo dwóch medalach: Paweł Fajdek wygrał wczoraj w rzucie młotem, a dzisiaj rano okazało się, że Wojciech Nowicki też otrzyma brązowy medal na Mistrzostwach Świata w lekkiej atletyce w Doha.
Podałam tylko przykład, bo rozmowa musi dotyczyć wspólnych zainteresowań i dopiero kiedy wiem, czym ten człowiek się pasjonuje, jakie ma spojrzenie na świat, co jest dla niego ważne, na tej bazie możemy przejść do rozmowy o muzyce.
Współpraca z kompozytorami wygląda różnie. W większości przypadków jest tak, jak pani powiedziała: dostaję nuty do ręki i mogę z nimi robić, „co chcę”, trzymając się oczywiście tekstu, który jest zapisany. Są momenty, kiedy staram się ten tekst zmieniać, albo modyfikować, ale wtedy wszelkie propozycje tych zmian uzgadniam z kompozytorem i uzasadniam je.
W początkowej fazie pracuję nad utworem sama i dopiero jak zarysuje się już pewna wizja, to wtedy proszę kompozytora, aby mogła mu ją przedstawić i zapytać o zgodę na zmiany. Zazwyczaj dostaję „zielone światło”, ale czasami zdarza się, że kompozytor ma jakiś pomysł, którego nie zapisał w nutach, bo uważał, że nie da się tego w inny sposób zagrać, a ja uważam inaczej. Wtedy proszę go, aby zapisał wszelkie szczegóły w nutach.
Współczesna muzyka powinna być wykonywana na estradach i trzeba publiczność przekonać, że równie wartościowy i piękny jak Koncert Mendelssohna może być utwór skomponowany pół roku temu.
- Tak, ale wówczas, oprócz kompozytora duża odpowiedzialność spoczywa na wykonawcach i nawet najwspanialsze dzieło można zagrać w taki sposób, że nikt po raz drugi nie będzie chciał go słuchać. Wieść się rozniesie po całym kraju, żeby żadna filharmonia nie wpadła na pomysł, aby ten koncert umieścić w repertuarze.
W momencie, kiedy wykonawca jest przekonany do dzieła, podpisuje się pod nim, oddaje obie ręce do dyspozycji publiczności i stara się być bardzo przekonywujący, jest duża szansa na powodzenie.
Ja sama równie często wzbraniam się przed muzyką współczesną. Lecz czasem warto pójść do filharmonii z nadzieją, że może będzie ciekawie i zaryzykować. Wtedy ta nasza otwartość na to, co nas spotka, zdejmuje z grających ciężar zadowolenia wszystkich za wszelką cenę. To nie jest nic złego, jeśli ktoś wychodzi z koncertu niezadowolony. Najgorzej jest, jak wychodzimy z koncertu i natychmiast zapominamy, że byliśmy na nim. Jeśli nasze emocje są negatywne, ale silne, to uważam, że jest to coś wartościowego, co jasno nam pokazuje, że to mi się nie podoba, tego nie lubię. Porównać to można z wyjściem do restauracji. W tej restauracji mi nie smakowało i pewnie do niej już nie wrócę, ale chętnie pójdę spróbować gdzie indziej.
Coraz rzadziej ukazują się recenzje po koncertach, szczególnie w Polsce. Ale są recenzje, które mają dla młodych wykonawców wielkie znaczenie. Chyba napisane w londyńskim „The Times” i ciągle cytowane słowa, że gra Pani „z powagą, opanowaniem i mądrością muzyczną ponad swój wiek, brzmiąc momentami jak płomienna młoda Ida Haendel”, sprawiły Pani przyjemność.
- Owszem, bardzo dużą przyjemność, tym bardziej, że miałam przyjemność poznać wspaniałą Idę Haendel podczas Konkursu Wieniawskiego. Pomyślałam wtedy, że wszystkie polskie damy wiolinistyki: Ida Haendel, Wanda Wiłkomirska i Kaja Danczowska łączy jedna cecha: są mniej więcej mojej postury. To są drobne kobiety, ale z niesamowitymi charakterami i siłą wewnętrzną, z niesamowitą dobrocią i otwartością na świat. Ida Haendel jest najstarsza z nich wszystkich i najdłużej odnosiła ogromne sukcesy na największych estradach świata. Pragnęłabym, aby radość z tego, co robię, zdrowie i wewnętrzna moc nigdy mnie nie opuściła.
Wszystkie jesteście drobne, niezwykle utalentowane, pracowite i uparte, ale to wszystko są zalety naszych wielkich skrzypaczek. Czy zastanawiała się Pani, co by Pani robiła, gdyby nie została Pani skrzypaczką?
-Tych pomysłów było co niemiara, ale moim wielkim marzeniem byłby sport. Wprawdzie nie wiem, jaki rodzaj sportu mogłabym uprawiać z moją budową ciała. Nordic walking jeszcze nie jest dyscypliną olimpijską, ale jak zostanie, to na pewno wezmę udział w zawodach. Na razie kibicuję aktywnie wielu dyscyplinom sportowym „na kanapie”. W sporcie wygrywa rzeczywiście najlepszy i zwycięzca może być tylko jeden.
W muzyce nie mamy takich konkursów, że na przykład wybieramy najlepszego skrzypka na świecie, ale potrzeba rywalizacji w każdym z nas drzemie. Uważam, że taka rywalizacja szkodzi muzyce. Mówię to z perspektywy wygrania Konkursu Wieniawskiego, który otwiera zwycięzcy wiele drzwi, ale nie wiem, czy 25 września 2006 roku byłam gorszym artystą niż dokładnie miesiąc później, po ogłoszeniu werdyktu. Według mnie nic się nie zmieniło, a byłam traktowana jak inny człowiek. To nie jest zdrowe, bo stwarza sztuczną sytuację, że z dnia na dzień stajemy się kimś innym.
Sportowcy trenując, dokładnie znają swoje wyniki oraz możliwości. To jest tylko kwestia predyspozycji w dniu zawodów, że muszę pokazać najlepsze swoje oblicze i na tle innych wypaść najlepiej. Cenię i szanuję wysiłek oraz poświęcenie sportowców: dieta, treningi, czas wolny, zdrowie – wszystko jest pod zawody. Jest to piękne. Cieszę się i płaczę, jak polscy sportowcy na arenach międzynarodowych zdobywają medale.
Piękne jest także to, że w wywiadach po zawodach dziękują wszystkim kibicom, którzy ich wspierali. Odbieram to bardzo personalnie, że oni mi dziękują za siedzenie na kanapie, za trzymanie kciuków i okrzyki radości, kiedy zdobędą medal.
Często też myślę, że jak stoję na scenie, to publiczność też mi kibicuje, też jest ze mną i ostatnim ukłonem po koncercie dziękuję im za to, że byli na koncercie, kibicowali mi, wspierali mnie i że dla nich mogłam w danym dniu jak najlepiej zagrać.
Jestem przekonana, że koncert będzie wspaniały, wyjedzie Pani z najlepszymi wrażeniami i zechce Pani wracać na Podkarpacie.
- Do Łańcuta na pewno, w Rzeszowie jest to mój długo wyczekiwany debiut, tym bardziej radosny, i miejmy nadzieję, że pierwszy, ale nie ostatni występ.
Z Agatą Szymczewską, jedną z najwybitniejszych skrzypaczek naszych czasów rozmawiała Zofia Stopińska 3 października 2019 roku w Filharmonii Podkarpackiej w Rzeszowie.