wywiady

Spotkanie z Krzysztofem Korwin-Piotrowskim

          Na pożegnanie 2021 roku i powitanie 2022 Filharmonia Podkarpacka zaproponowała nam sentymentalną podróż do cesarskiego Wiednia z czasów Franciszka Józefa i Elżbiety Bawarskiej.
          Wieczór sylwestrowy spędziliśmy na słuchaniu muzyki m.in. Jana Straussa, Gaetana Donizettiego, Jakuba Offenbacha, Franciszka Lehara i oglądaniu cudownego widowiska. Na zakończenie koncertu publiczność zgotowała wykonawcom zasłużoną długą owację na stojąco. Koncert zakończył tradycyjnie "Marsz Radetzky'ego". Równie entuzjastycznie zostało przyjęte powtórzenie tego koncertu w następnym dniu.
          Autorem scenariusza, reżyserem, narratorem i twórcą projekcji filmowych tego widowiska jest Krzysztof Korwin-Piotrowski, dyrektor artystyczny Fundacji „ORFEO” im. Bogusława Kaczyńskiego, z którym spotkałam się przed premierą w Filharmonii Podkarpackiej.

          „Wiedeń moich marzeń – muzyczna podróż do czasów Franciszka Józefa” jest spektaklem, który z pewnością wszystkim mieszkańcom dawnej Galicji dostarczy wielu niezapomnianych wrażeń i wspomnień, bo przecież jesteśmy na terenie dawnej monarchii austro-węgierskiej i pamięć o tamtych czasach znana nam jest z opowieści naszych przodków.
          - Bardzo się cieszę, że Pani od tego zaczęła rozmowę, bo ja urodziłem się niedaleko stąd – w Dębicy. Mój dziadek Tadeusz Penderecki był adwokatem i dziekanem Rady Adwokackiej w Rzeszowie, dlatego często tutaj bywał, a moja babcia Zofia Penderecka (urodzona w 1906 roku), była osobą, która uwielbiała opowiadać o przeszłości, również o cesarzu Franciszku Józefie.
Pamiętam jak mówiła, że w tradycji jej rodziny Franciszek Józef i cesarzowa Sissi to były osoby uwielbiane, stąd miłość do cesarskiego Wiednia wyniosłem z domu.
          Kiedy w 2019 roku zostałem dyrektorem artystycznym Fundacji „ORFEO” im. Bogusława Kaczyńskiego, przeczytałem różne wywiady z panem Bogusławem, które wyszukiwała mi zajmująca się archiwum Ewa Titow. W jednym z nich powiedział, że gdyby miał wybrać epokę, w której chciałby mieszkać, i miejsce na Ziemi, w którym chciałby przebywać, to wybrałby Wiedeń z czasów Franciszka Józefa.
          Stąd pomysł realizacji takiego widowiska, które tym razem tworzymy wspólnie z Filharmonią Podkarpacką, a ponad dwa lata temu prezentowaliśmy z udziałem Chopin University Chamber Orchestra na Festiwalu im. Bogusława Kaczyńskiego w Białej Podlaskiej. Nawiązaliśmy wspaniałą współpracę z panią dyrektor Martą Wierzbieniec.
          Bogusław Kaczyński w książce „Łańcut moja miłość” poświęcił pani dyrektor całą stronę, chwaląc jej zasługi i pisząc, że to była pierwsza osoba, która mu podała rękę, która z wielką życzliwością, sympatią i szacunkiem zwróciła się do niego i zaprosiła go na Muzyczny Festiwal w Łańcucie. Będąc jego dyrektorem, wspaniale kontynuuje i rozwija działalność pana Bogusława Kaczyńskiego na tym terenie. Jest osobą uzdolnioną artystycznie i świetnym menedżerem.

          O tym, że pan Bogusław Kaczyński jest osobą uwielbianą przez tutejszą publiczność (używam celowo czasu teraźniejszego), świadczy fakt, że kiedy był ostatni raz w Łańcucie i prowadził festiwalowy koncert plenerowy, w czasie przerwy pozostał na scenie i opowiadał o Łańcucie i muzyce. Okazało się, że niewiele osób powstało z krzeseł. Wszyscy siedzieli i słuchali z wielkim zainteresowaniem. Koncert skończył się tuż przed północą.
          - Ja też byłem oczarowany prowadzonymi przez niego koncertami. Jeździłem na Festiwal im. Jana Kiepury w Krynicy-Zdroju, którego dyrektorem był przez 28 lat. Ponieważ moja siostra Dorota tam mieszkała, to miałem się gdzie zatrzymać i zawsze w czasie trwania festiwalu spędzałem w Krynicy kilka dni.
          Później, kiedy zostałem szefem artystycznym Gliwickiego Teatru Muzycznego, mój dyrektor naczelny Paweł Gabara poprosił mnie o nawiązanie kontaktu z Bogusławem Kaczyńskim, aby zaprosił nas ze spektaklami na festiwal do Krynicy. W 2003 roku rozpocząłem rozmowy z panem Bogusławem, przyjeżdżał później regularnie na premiery do naszego teatru i chętnie nas zapraszał. Zazwyczaj występowaliśmy dwukrotnie w czasie jednego festiwalu z kolejnymi tytułami zarówno operetkowymi, jak i musicalowymi.
          Pan Bogusław Kaczyński zapraszał nas też do Sali Kongresowej w Warszawie, gdzie wspólnie z panią Barbarą Kaczmarkiewicz realizował cykl „Bogusław Kaczyński przedstawia”. Ta współpraca świetnie się rozwijała i mieliśmy częste kontakty przez kilkanaście lat.

          Ciekawa jestem, jak powstała Fundacja „ORFEO” im. Bogusława Kaczyńskiego, która kontynuuje Jego działalność?
           - Fundacja „ORFEO” została założona przez pana Bogusława Kaczyńskiego w 1991 roku i działa już ponad 30 lat. Pan Bogusław założył ją, aby promować działalność młodych śpiewaków i realizować różne wydarzenia: koncerty, widowiska, festiwale. Dyrektorem zarządu jest Anna Habrewicz. Założył też Impresariat Artystyczny – Wydawnictwo „Casa Grande”, bo – jak wiemy, pan Bogusław napisał kilkanaście książek oraz wydał wiele płyt i „Casa Grande” realizowała te projekty. Będąc osobą znaną i uwielbianą, nie miał problemu ze sprzedażą książek i płyt, zwłaszcza podczas krynickiego festiwalu, kiedy spotykał się z publicznością i je podpisywał. Po chorobie nie mógł już tego robić, bo jego prawa ręka nie była w pełni sprawna, ale zawsze z każdym rozmawiał serdecznie, bo szanował wszystkich ludzi, zwłaszcza tych, którzy kochają sztukę i artystów. Miliony ludzi darzyło go szacunkiem i on to odwzajemniał.

          Zaglądałam na stronę Fundacji i zauważyłam, że działacie prężnie, bo oferujecie sporo programów.
          - W naturalny sposób przejąłem idee pana Bogusława jako dyrektor artystyczny Festiwalu w Białej Podlaskiej. To jest miasto, w którym się urodził, mieszkał tam, ukończył liceum, uczył się gry na fortepianie oraz na akordeonie i zostawił w tym mieście część swojego serca.
Pamięć o nim w Białej Podlaskiej jest bardzo żywa, bo wielu mieszkańców wspomina Bogusława Kaczyńskiego i jego rodziców. Mam świetny kontakt z prezydentem tego miasta, panem Michałem Litwiniukiem oraz dyrektorem Bialskiego Centrum Kultury im. Bogusława Kaczyńskiego Zbigniewem Kapelą – i dzięki temu udaje się realizować te wydarzenia. Festiwal już tak się rozrósł, że w 2021 roku trwał aż 9 dni i stał się festiwalem sztuki.
          Pan Bogusław Kaczyński był osobą, która nie tylko umiłowała sobie operę, operetkę i balet, ale przecież już do Łańcuta zapraszał nie tylko gwiazdy świata opery, operetki, ale także piosenkarzy - m. in. Juliette Gréco czy Gilberta Bécaud. Gościł także najwybitniejszych polskich aktorów i prowadził z nimi fascynujące rozmowy. Te wszystkie nurty chciałbym przenieść na nasz festiwal. Realizuję także koncerty w innych miejscowościach Polski, dużych i małych, na przykład w pięknej gminie Sarnaki nad Bugiem. Zależy mi na tym, aby ze wspaniałymi artystami i sztuką operową docierać także do miejsc, gdzie dostęp do kultury wysokiej jest bardzo rzadki.

          Pan Bogusław Kaczyński starał się także przygotowywać do odbioru muzyki najmłodszych. Zapraszał na specjalne spektakle dzieci. Udało mi się raz ukradkiem wejść na muzyczną bajkę dla dzieci i zobaczyłam, jak szybko nawiązał z nimi kontakt. Dzieci uwielbiały te spotkania.
          - Ten wątek jest mi także bardzo bliski, bo przez parę lat pracowałem w Teatrze Dzieci Zagłębia im. Jana Dormana w Będzinie. Uczyłem tam historii teatru, ale pełniłem także funkcję kierownika literackiego. Na początku swojej drogi teatralnej miałem kontakt z młodym widzem i przekonałem się wtedy, jakie to ważne. Jeżeli się z szacunkiem zwraca do młodych widzów i organizuje się dla nich wydarzenia na najwyższym poziomie, to oni się odwdzięczają i później, jako dorośli, przychodzą na spektakle i wydarzenia organizowane w teatrach operowych.

          Będąc autorem scenariusza, reżyserem i narratorem widowiska „Wiedeń moich marzeń – muzyczna podróż do czasów Franciszka Józefa” miał Pan wpływ na zaproszenie do występu z Orkiestrą Filharmonii Podkarpackiej pod batutą Massimiliano Caldiego śpiewaków i tancerzy.
          - To prawda, ja od 20 lat współpracuję z Małgorzatą Długosz, która rozpoczynała karierę w Teatrze Wielkim w Łodzi, później, po przesłuchaniach została przyjęta do Teatru Muzycznego „Roma” w Warszawie, a było to za dyrekcji Bogusława Kaczyńskiego, który dostrzegł jej potencjał i utorował jej drogę do kariery, zabierając ją na zagraniczne tournée do Kanady i Stanów Zjednoczonych. Później występowała w wielu teatrach operowych, operetkowych, była także przez 15 lat primadonną w Gliwickim Teatrze Muzycznym i dla niej też realizowaliśmy różne spektakle. Obok Grażyny Brodzińskiej była też gwiazdą Festiwalu w Krynicy.
          Bardzo sobie cenię współpracę z Łukaszem Gajem. Zachwyciłem się tym młodym śpiewakiem, kiedy występował w Operze Wrocławskiej. Aktualnie Łukasz Gaj jest dyrektorem Centrum Paderewskiego w Kąśnej Dolnej, jest także wyjątkowym człowiekiem, świetnym tenorem, ma bardzo bogaty repertuar i uwielbiam z nim współpracować.
          Niedawno dowiedziałem się, że Łukasz Gaj jest już także pedagogiem Wydziału Wokalno-Aktorskiego Akademii Muzycznej w Katowicach (gdzie wcześniej studiował), i jego wychowankiem jest Stanisław Napierała, świetny młody tenor, który został laureatem Międzynarodowego Konkursie im. Ady Sari w Nowym Sączu, gdzie dyrektorem artystycznym jest Małgorzata Walewska. Międzynarodowe jury oceniło go bardzo wysoko, a ja wręczyłem mu nagrodę Fundacji „ORFEO” im. Bogusława Kaczyńskiego dla najlepszego tenora.
          Kolejna osoba - Joanna Szynkowska vel Sęk w 2013 roku debiutowała na scenie Gliwickiego Teatru Muzycznego, kiedy ja byłem tam szefem artystycznym. Przyjechała młoda, piękna dziewczyna z Poznania 4 lata po zakończeniu studiów w Akademii Muzycznej. Podczas przesłuchania zachwyciłem się nią nie tylko ja, ale cała komisja i od razu zaproponowaliśmy jej współpracę. Debiutowała u nas w „Nocy w Wenecji” Johanna Straussa w partii Anniny. Postanowiłem ją zaprosić także do udziału w widowisku „Wiedeń moich marzeń”.
          Zachwyciłem się również kolejną osobą, a jest to Zoya Petrova, która urodziła się w Moskwie, obecnie mieszka w Bratysławie, kształci się jeszcze dodatkowo w Bańskiej Bystrzycy. Do Rzeszowa przyjechała prosto z Berlina. Występowała już na wielu koncertach i festiwalach nie tylko w Europie, ale także w Japonii, Korei Południowej i w Chinach, a w 2022 roku ma zakontraktowane tournée po Szwajcarii z operą „Czarodziejski flet” Wolfganga Amadeusza Mozarta, gdzie będzie śpiewać Papagenę.                                                                                                                                                                                                                                                      Natomiast Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Podkarpackiej jest na świetnym poziomie, w latach 2013-2020 występowała siedmiokrotnie w słynnej Złotej Sali Musikverein w Wiedniu, skąd transmitowane są najsłynniejsze na świecie koncerty noworoczne (które pięknie zapowiadał w TVP Bogusław Kaczyński). Czuję się również zaszczycony, że mogłem współpracować z maestro Caldim, który mieszka w Mediolanie, jest wybitnym dyrygentem i wspaniałym, pełnym pasji człowiekiem, który wytwarza znakomitą atmosferę.

           Przygotowując to widowisko pełni pan kilka funkcji, które już wymieniłam, ale jest to możliwe ponieważ „z niejednego pieca chleb Pan jadł”.
           - Bardzo mnie to wszystko fascynuje. Czasami wydaje mi się, że działam tak wielotorowo, jakbym chciał w ciągu jednego życia przeżyć tyle, co kilka osób.
Będąc teatrologiem, rozpoczynałem pracę w Krakowie jako dziennikarz – współpracowałem z Polskim Radiem, wydawałam gazety i pisałem do tygodnika „Solidarność Małopolska” o muzyce.
Później pracowałem w TVP Katowice i zrealizowałem tam około 400 programów oraz wiele filmów dokumentalnych dla TVP 2 i TVP „Kultura”. Współpracowałem też z TVP 1 i TVP Polonia.
           Jak już wspomniałem, przez 15 lat byłem szefem artystycznym Gliwickiego Teatru Muzycznego, przez 3 lata pracowałem w Teatrze Wielkim w Łodzi, gdzie koordynowałem różne wydarzenia artystyczne, ale przede wszystkim Międzynarodowy Konkurs Kompozytorski na Operę „Człowiek z Manufaktury”. Krzysztof Penderecki był przewodniczącym jury, a wygrał ten konkurs Rafał Janiak. Premiera okazała się wielkim sukcesem. Zrealizowaliśmy jeszcze wielkie widowisko plenerowe na Rynku Włókniarek Łódzkich w Manufakturze. Pracowałem również w Muzeum Historii Katowic, a jednym z jego oddziałów jest przepiękne mieszkanie Barbary i Stanisława Ptaków. Stanisław Ptak był ulubionym artystą Bogusława Kaczyńskiego i występował w warszawskiej „Romie”, a także często za granicą, podróżował Stefanem Batorym razem z innymi słynnymi artystami. W tym katowickim mieszkaniu jest Dział Teatralno-Filmowy, w którym pracowałem.
           Tam także zrealizowałem jako kurator pierwszą w Polsce wystawę „Smaki sławy”, poświęconą Bogusławowi Kaczyńskiemu.
Na wernisaż tej wystawy przyjechał pan Zbigniew Napierała, przewodniczący rady Fundacji „ORFEO”, który będąc dyrektorem TVP Poznań w najlepszych, „złotych” czasach, utorował drogę kariery Bogusławowi Kaczyńskiemu. To dzięki Zbigniewowi Napierale Bogusław Kaczyński mógł realizować wielkie widowiska. Dał mu do współpracy jako reżyserów takie osoby, jak Maria Fołtyn, Andrzej Strzelecki, stąd były to programy na najwyższym poziomie, realizowane z takim rozmachem, że prezentowane były wielokrotnie w ogólnopolskich programach TVP.
Bogusław Kaczyński stał się gwiazdą telewizji, realizując mi.in. takie programy, jak „Operowe qui pro quo” , później „Zaczarowany świat operetki” i inne cykle, które były wspaniałe.

          Wspomniał Pan, że pochodzi Pan z Dębicy, a babcia nazywała się Zofia Penderecka, stąd wnioskuję, że jest Pan bardzo bliskim krewnym wybitnego kompozytora Krzysztofa Pendereckiego.
          - Moja mama Barbara Penderecka-Piotrowska to siostra Krzysztofa Pendereckiego, wychowywali się w jednym domu. Zostałem ochrzczony w tym samym kościele parafialnym, co wuj Krzysztof i moja mama. W Dębicy znajduje się grób rodzinny Bergerów i Pendereckich. Tam jest też świetne Muzeum Regionalne, w którym w 2009 roku była realizowana piękna wystawa „Robert Berger i Krzysztof Penderecki - Dziadek i wnuk”.
Krzysztof Penderecki ogromnie szanował i uwielbiał z wzajemnością dziadka Roberta Bergera. Tata Tadeusz Penderecki nie miał dla dzieci za dużo czasu. Był niesamowicie zajętym adwokatem, a dziadek spędzał godziny z wnukami, które uczył odpowiedzialności, punktualności, rzetelności i pracowitości.
          Wcześniej dziadek pracował na kilku posadach, był dyrektorem banku, ale też uczył w szkole, pełnił także wiele innych funkcji. Zachęcał wnuki do nauki muzyki i do malowania.
Dziadek także malował, a moja mama często wychodziła z nim w plener. Mamy jeszcze trochę jego obrazów, a są to m.in. pagórki dębickie, piękne plenery, snopki, których dzisiaj już nigdzie nie zobaczymy w naturze, pozostały tylko na obrazach dziadka. Z ogromnym sentymentem wspominamy mojego pradziadka, którego ja nie mogłem poznać, ale była to wyjątkowa osoba i w naszej rodzinie bardzo często się o niej mówi.

          Chcę jeszcze porozmawiać o działalności Fundacji im. Bogusława Kaczyńskiego, ponieważ działalność i rozwój zależy od pozyskanych środków finansowych, o które ciągle trzeba zabiegać.
          - To prawda. Jest to trudne, ale nie niemożliwe. Dla pana Bogusława nie było rzeczy niemożliwych i dlatego tak wspaniale działał. Ja także ciągle myślę, że napotykając na różne trudności, nie można się poddawać i mówić, że nie da się czegoś zrobić. Trzeba cały czas iść do przodu. Czasami są to drobiazgi, ale mają one wpływ na efekt końcowy. Dla przykładu powiem, że tutaj wymarzyłem sobie, że chcę mieć na scenie elegancki mebel i pukałem do różnych drzwi. Jedyną osobą, która chciała mi od razu pomóc, była pani dyrektor Teatru „Maska” w Rzeszowie Monika Szela. Dzięki temu mamy na scenie gustowny szezlong.
          Chcę też podkreślić, że wszyscy ludzie z Filharmonii są wspaniali i życzliwi. Wszystkie elementy znajdujące się na scenie składają się na jedną całość. Przygotowując to widowisko pojechałem do Wiednia, gdzie razem z telewizyjnym mistrzem Mietkiem Chudzikiem nagrywałem ujęcia, których montaż był także skomplikowany, ale mamy nie tylko Wiedeń na ekranie, bo chwilami są nawet weneckie karnawałowe maski, mamy w programie piękny muzyczny fragment z „Nocy w Wenecji” Johanna Straussa i chciałem do tego nawiązać. Piękna była też reżyseria świateł Pawła Iwaszka.

          Mam nadzieję, że jak miną te wszystkie fale pandemii, pomyślicie o naszych stronach i z równie pięknymi widowiskami będziecie się pojawiać.
          - Zawsze ktoś musi wyciągnąć rękę. Pierwszą osobą, która to zrobiła, jest pani prof. Marta Wierzbieniec, którą ogromnie cenię za jej wszechstronną działalność artystyczną i propagowanie kultury wysokiej. Ma także wspaniałych wychowanków, którzy robią kariery i jest osobą szczęśliwą, spełnioną. Jest znakomitym dyrektorem Filharmonii Podkarpackiej i dlatego dla Fundacji „ORFEO” praca z tą instytucją jest zaszczytem.
Na pewno byłoby miło, gdybyśmy mogli pojawić się także na Muzycznym Festiwalu w Łańcucie. Kilka miesięcy temu realizowałem premierę spektaklu „Wielka sława Bogusława” na Festiwalu im. Bogusława Kaczyńskiego w Białej Podlaskiej.
          Jest to opowieść o życiu pana Bogusława połączona z przepięknymi ariami, duetami i ansamblami operowymi, bo ten świat najbardziej kochał, ale są też fragmenty z operetek, które mają za zadanie rozbawić lub wzruszyć publiczność. Trzeba podkreślić, że operetka nie jest wcale łatwiejszym gatunkiem. Trudno jest dobrać solistów, którzy mogą wykonać partie w „Zemście nietoperze” i „Baronie cygańskim” Straussa czy w „Krainie uśmiechu” Lehara. Jest sporo tytułów, w których piętrzą się problemy, żeby wszystko było wykonane na najwyższym poziomie.
          Cieszę się, że ludzie na Podkarpaciu bardzo lgną do kultury muzycznej i chcą uczestniczyć w takich wydarzeniach. W ramach Festiwalu im. Bogusława Kaczyńskiego planuję organizację wydarzeń specjalnych także w innych miastach takich, jak Katowice, Warszawa, Łódź, a może i Rzeszów.

          Mam nadzieję, że tak będzie. Bardzo dziękuję za poświęcony mi czas i miłą rozmowę.
          - Ja także dziękuję i myślę, że niedługo się na Podkarpaciu spotkamy.

Z panem Krzysztofem Korwin-Piotrowskim, dyrektorem artystycznym Fundacji "ORFEO" scenarzystą, reżyserem oraz producentem telewizyjnym i teatralnym rozmawiała Zofia Stopińska.

Bogusław Kaczyński Krzysztof Korwin Piotrowski1

                 Bogusław Kaczyński i Krzysztof Korwin-Piotrowski - sierpień 2002 , Krynica-Zdrój (po wręczeniu tytułu Honorowego  Obywatela miasta) , fot. z albumu Krzysztofa Korwin-Piotrowskiego

 

 

 

Iza Połońska: "Istotą uprawiania naszego zawodu jest kontakt z publicznością"

         Zapraszam na spotkanie z Izą Połońską, znakomitą wokalistką śpiewającą w różnych stylach, od klasyki po piosenkę aktorską i jazz. W pandemicznym czasie Artystka pozostała nadal aktywna, kreując nowe projekty i nagrania.
         22 listopada miała miejsce premiera kolejnego albumu Izy Połońskiej z piosenką poetycką, zatytułowanego „SING! Osiecka”, a zawierającego 13 znanych i lubianych piosenek z tekstami Agnieszki Osieckiej w nowych aranżacjach Leszka Kołodziejskiego. Album jest ostatnią produkcją Andrzeja Adamiaka, legendarnego lidera zespołu Rezerwat. Warto po ten krążek sięgnąć, bo jest pod każdym względem wyjątkowy.

          Śpiewa Pani inaczej niż zdecydowana większość współczesnych piosenkarzy, ale koncerty, z którymi wystąpiła Pani niedawno w Filharmonii Podkarpackiej i w Centrum Paderewskiego w Kąśnej Dolnej w ramach festiwalu „Viva Polonia! Ku pokrzepieniu serc”, dowiodły, że taki sposób przekazu cieszy się ogromnym powodzeniem u publiczności. Piosenka aktorska, piękne poetyckie teksty podbijają serca szerokiego grona publiczności.
           - Jestem przede wszystkim ze świata muzyki klasycznej i ze świata teatru, a tam określone reguły i warsztat są podstawą do jakiegokolwiek działania i akurat mnie niesłychanie determinują. Istotną sprawy jest dla mnie przekazanie tekstu, bo uważam, że w piosence, która jest utworem literacko-muzycznym (ta kolejność nie jest przypadkowa), tekst jest tym, co nas prowadzi. Muzyka ów tekst unosi lub nie. Staram się wybierać piosenki, w których tekst i muzyka uzupełniają się, są w pewnym sensie nierozerwalne.

          Bardzo szybko, prawie natychmiast nawiązuje Pani kontakt z publicznością. Przekonałam się o tym „na własnej skórze”. Zostałam zaangażowana niemal zaraz, jak zaczęła Pani śpiewać pierwszą piosenkę w czasie koncertu w Kąśnej Dolnej.
          - To bardzo miłe, co Pani mówi, dziękuję i cieszę się! Uważam, że istotą uprawiania naszego zawodu jest kontakt z publicznością. Prawdziwie spełniam się na koncertach właśnie. Zwykłam mówić, że scena jest moim domem, jest moim właściwym miejscem i bardzo to kocham. Pragnę przeżywać wspólnie z ludźmi piosenkę w czasie rzeczywistym. Na tym polega uprawianie tego zawodu. Tego nie daje żadna płyta i żadne nagranie. Zawsze niesłychanie się cieszę kiedy mogę ludzi ze sobą zabrać w podróż ze słowem i z muzyką.

          Bardzo żałuję, że nie mogłam być na koncercie w Rzeszowie, gdzie towarzyszyły Pani również symfoniczne brzmienia, ale w Kąśnej Dolnej towarzyszyły Pani cztery wiolonczele i akordeon, i ten skład był idealny do repertuaru. Większość piosenek pochodziła z poprzedniej płyty zatytułowanej „Pejzaż bez ciebie”, wydanej w 2019 roku.
          - Tak, na płycie znalazły się tylko piosenki pana Jeremiego Przybory i pana Jerzego Wasowskiego. Leszkowi Kołodziejskiemu udało się rozpisać wybrane piosenki na cztery wiolonczele i akordeon, czyli dokonać czegoś, czego jeszcze nikt nie zrobił. Wielką radością jest fakt, iż towarzyszy nam w tym projekcie znakomity Polish Cello Quartet, w składzie: Tomasz Daroch, Adam Krzeszowiec, Wojciech Fudala i Krzysztof Karpeta. Każdy z Nich aktywnie i z sukcesami działa solistycznie. Wszyscy razem podeszliśmy do nagrywania z wielką pokorą i z ogromną estymą dla tych piosenek. Śpiewanie wśród tak znakomitych wiolonczel i akordeonu jest niesłychaną przyjemnością. Każdy nasz wspólny koncert jest świętem, bo to jednak niepopularny skład.

          Podczas koncertu wszyscy wspaniale muzykowali i wykonanie oraz cała oprawa (światła, realizacja dźwięku) były idealne, co z pewnością wpłynęło na zachwyt publiczności. Cieszę się, że płyta „Pejzaż bez ciebie” jest dostępna, bo ona ciągle jest aktualna i jeszcze bardzo długo będzie „towarem poszukiwanym”, jeśli świetną płytę można określić słowem towar.
           - Pozostaje mi mieć nadzieję, że tak właśnie będzie. Nieraz mówiłam, że "Pejzaż bez Ciebie" jest dla mnie wyjątkowy - zadedykowałam ją przecież Dominikowi, ale jest ona także listem dla moich dzieci w przyszłości i dzisiaj, patrząc na to z perspektywy ostatnich lat, także listem do siebie samej w przyszłości. Cieszę się, że powstała.

          Zapytam jeszcze o wrażenia z koncertów w Rzeszowie i Kąśnej Dolnej.
          - Na pewno skład zespołu towarzyszącego był inny i ilość osób słuchających, ale jest coś, co łączy te oba koncerty. Coś takiego, co można nazwać komunikacją międzyludzką, którą Państwo w tym regionie Polski mają na szczególnym poziomie, co mnie zawsze ogromnie wzrusza. Kontakt z rzeszowską orkiestrą od pierwszej próby był fantastyczny. Orkiestra chciała z nami grać, chciała także byśmy to odczuli. Oczywiście to jest także moja, mojego zespołu rola i przede wszystkim dyrygenta, żebyśmy znaleźli porozumienie w muzyce oraz porozumienie międzyludzkie, bo przecież muzyki nie da się uprawiać, jeżeli nie ma porozumienia na linii człowiek – człowiek. Ono być musi. Dyrygował nami Adam Klocek, który świetnie zna cały materiał, i z którym bardzo lubimy współpracować.
Adam doskonale rozumie moje środki wyrazu co jest sporym ułatwieniem, bo już na etapie pierwszych prób przygotowuje orkiestrę tak byśmy mogli zespolić się w dźwięku i w emocji kiedy do orkiestry dołączamy. Nie musimy sobie nic tłumaczyć. Taki komfort daje tylko ilość wspólnie zagranych koncertów.

          Drugi koncert kameralny w Kąśnej Dolnej, czyli w miejscu, które jest perłą tego regionu, z fantastycznymi gospodarzami, którzy byli znakomicie przygotowani na naszą wizytę i na koncert. Życzyłabym sobie, by każde miejsce, do którego jadę, było w takim stopniu oddane sztuce i drugiemu człowiekowi. Wszystko było przygotowane perfekcyjnie, wszyscy służyli pomocą. Nie umiem mówić o tym bez entuzjazmu, bo zarówno organizatorzy, jak i wszyscy, którzy przyszli lub przyjechali (były osoby, które pokonały 200 i 300 km), to niezapomniane wrażenia, dla mnie na pewno. Sala była pełna i publiczność bardzo żywo reagująca. Zdecydowanie jest to jeden z moich ukochanych regionów do koncertowania. Z wielką radością będę do Państwa wracać.

          Ciągle trwająca pandemia ogranicza wielu artystów, a Pani ciągle rozwija skrzydła, bo w ostatnich latach powstały bardzo ciekawe projekty, o których warto powiedzieć.
          - Jestem osobą nie znoszącą bezczynności, długiej pauzy i moja wyobraźnia oraz moje potrzeby realizowania nowych projektów nie dają mi spokoju. Może to jest nawet chorobliwe, ale wydaje mi się, że ja bez tego nie potrafię funkcjonować. To moja ogromna siła, która mi pozwala żyć, starać się, mieć swoją przestrzeń.
          W czasie pandemii powstał projekt „Krajewski Symfonicznie”, z którym występowaliśmy już wiele razy w różnych odsłonach, a niedługo będziemy też w Centrum Jordanki w Toruniu grać z Toruńską Orkiestrą Symfoniczną.
          Mam także maleńki projekt pandemiczny „Wystarczy być”, który stoi jakby na drugim biegunie moich muzycznych poszukiwań. Śpiewam w nim głównie piosenki z tekstami Magdy Czapińskiej, na gitarze towarzyszy mi Witold Cisło, kompozytor i multiinstrumentalista. Bardzo ciekawe doświadczenie, jak powrót do korzeni, ponieważ tak zaczynałam śpiewać. Moja przyjaciółka, która dziś jest świetną panią doktor psychiatrą grała na gitarze, razem wygrywałyśmy pierwsze konkursy jeszcze w szkole podstawowej.

           Te dwa projekty są jak dwa bieguny, inny rodzaj brzmienia, inne frazowanie, zupełnie inne środki wyrazu. Kiedy staję przed orkiestrą symfoniczną i mam ogromną falę dźwięku za sobą śpiewam inaczej , niż wtedy kiedy jestem tylko z samą gitarą i w pewnym sensie szepcę ludziom do ucha. Bardzo rozwijające dla mnie jako wokalistki i jako muzyka przeciwieństwa.

           Często sięga Pani po teksty Wojciecha Młynarskiego.
            - „Młynarski symfonicznie” jest to projekt, w którym śpiewają ze mną Zbyszek Zamachowski i Janek Młynarski. Czasami są razem, a czasami na przemian. Ufam, iż uda nam się zarejestrować ten materiał na płycie, pracuję nad tym od jakiegoś czasu.
           Mamy też ciągle w planach duży projekt symfoniczny z piosenkami Magdy Czapińskiej, w którym wystąpię z panią Magdą Umer i z Mietkiem Szcześniakiem, ale to przedsięwzięcie ciągle czeka na pewność pełnych sal koncertowych.

           Większość Pani publiczności, która przychodzi na Pani koncerty, a nawet Pani wielbiciele często nie wiedzą, że ukończyła Pani Wydział Wokalno-Aktorski Akademii Muzycznej w Łodzi i zaczynała Pani karierę śpiewaczki operowej.
            - Przyznam, że zupełnie nie oczekuję takiej wiedzy od publiczności. W naszym środowisku zwykło się mówić, iż to nie stopnie naukowe grają, czy śpiewają. Wychodząc na scenę jesteśmy wszyscy sobie równi. Naszym zadaniem jest wytworzyć dialog z innymi ludźmi. Obudzić ich wyobraźnię, emocje, pokazać jakieś piękno. Scena jest w pewnym sensie uświęconym miejscem, gdzie tytuł magistra, doktora czy profesora nie ma zupełnie znaczenia.
           A wracając do wątku operowego, chyba jednak bardziej byłam i jestem nadal kameralistką. Mam w swoim repertuarze sporą ilość liryki wokalnej, chociaż oczywiście były także doświadczenia operowe. Patrząc na własną drogę z perspektywy czasu, muszę stwierdzić, że w świecie muzyki klasycznej znalazłam się trochę przez przypadek. Co prawda skończyłam klasę fortepianu w szkole muzycznej II stopnia, ale nie chciałam dłużej kontynuować tej drogi. Chciałam zostać aktorką. Uczestniczyłam w zajęciach z impostacji głosu u pani prof. Haliny Romanowskiej, przygotowywałam się do egzaminów do Szkoły Filmowej na Wydział Aktorski. Na jednej z lekcji Pani Profesor po zaśpiewanej przeze mnie pieśni Jana Galla powiedziała: "popatrz na moje przedramię, mam gęsią skórkę i wszystkie włosy mi stanęły dęba, zdawaj też koniecznie do nas". To "do nas" znaczyło Wydział Wokalno-Aktorski. Posłuchałam, ukończyłam ten kierunek i prawie przez 20 lat śpiewałam muzykę klasyczną.

            Ukończyła Pani studia podyplomowe we wrocławskiej Akademii Muzycznej w klasie prof. Christiana Elssnera, uczestniczyła Pani w kursach mistrzowskich, prowadzonych między innymi przez wielką Teresę Żylis-Garę, która cudownie śpiewała i była też świetnym pedagogiem.
             - Tak, to był wielki zaszczyt móc pracować z wielką Teresą Żylis-Gara. Miałam wielkie szczęście spotykać Divinę także prywatnie. Dużo razem pracowałyśmy. Umiała poskromić moje zapędy do nad ekspresji na rzecz wysublimowanego wykonawstwa, w którym nie szasta się głosem na prawo i lewo. Przeżyłam długi okres fascynacji wykonaniami i postacią Maestry, nawet moja praca magisterska dotyczyła Teresy Żylls-Gara i Jej wspaniałych ról mozartowskich, zresztą ta fascynacja trwa do dziś. Jest niezmienna. Nikt nie zaśpiewał dotąd lepiej Donny Elwiry, czy Desdemony. Być może zaskoczę panią, ale bardzo dużo z tego, co robię dzisiaj, zawdzięczam Maestrze. Była znakomitą interpretatorką, aktorką, ale przede wszystkim fantastycznie potrafiła pomóc umiejscowić głos w tzw. średnicy. Poświęcałyśmy na to godziny wspólnej pracy.

            To samo potrafił robić prof. Elssner, u którego skończyłam studia podyplomowe we Wrocławiu i który otworzył mi oczy na fizjologię głosu. Spod Jego ręki wyszło wielu fantastycznych śpiewaków, którzy dziś osiągają wyżyny w świecie operowym na całym świecie. Od prof. Elssnera dowiedziałam się po raz pierwszy, iż śpiewanie jest przedłużeniem mowy. Proste zdanie, które przewróciło mój młody śpiewaczy świat do góry nogami. Po kilku latach kiedy udałam się na lekcje mistrzowskie do Hamburga do prof. Ingrid Kremling-Domansky i usłyszałam, że moja średnica jest moim skarbem, a następnie powtórzył to wielki Tom Krasue w Madrycie, zrozumiałam, że dana mi była wiedza, a dzięki właściwym ćwiczeniom umiejętność, by śpiewać to co najbardziej mi w duszy gra, czyli piosenkę. Wbrew pozorom po śpiewaniu klasycznym bardzo trudno wrócić do prostej impostacji. Jest to możliwe tylko przy tzw. stabilnej średnicy.

            Był czas, kiedy współpracowała Pani z panem Piotrem Hertlem.
            - Piotr uczył mnie interpretacji piosenki. Był świetnym kompozytorem, do niego należy muzyka do serialu Dom i do bajki Miś Uszatek, do piosenki "Parasolki"... Piotr był również świetnym pedagogiem, uczył w łódzkiej Szkole Filmowej na Wydziale Aktorskim, u nas w Akademii Muzycznej w Łodzi powadził Pracownię Kompozycji Komputerowej, przez wiele lat pełnił też funkcję Dyrektora Muzycznego Teatru im. Stefana Jaracza w Łodzi. Pracował z aktorami, rozumiał doskonale specyfikę piosenki aktorskiej.
Mogę powiedzieć, że te pierwsze moje inklinacje z piosenką "na serio" były z Piotrem.
            Byłam na drugim roku studiów, kiedy mnie zaprosił do wspólnych nagrań i zarejestrowaliśmy kilka piosenek dla Telewizji Łódź. Wtedy nagrywałam pierwszy raz w Radio Łódź.
Potem mnie nie było przez jakiś czas w Polsce, a kiedy wróciłam Piotr po długiej chorobie zmarł i wtedy rozpoczęłyśmy z pianistką Aleksandrą Nawe duży projekt "Zielony pejzaż" wskrzeszający te piosenki, a potem następny i następny.
Na podstawie piosenek Piotra napisałam swoją pracę doktorską, bardzo chciałam w ten sposób oddać cały mój szacunek i wdzięczność, które dla Niego posiadam, wdzięczność za wszystko, czego mnie nauczył.

            To pierwsza praca w historii Akademii Muzycznej w Łodzi na temat piosenki aktorskiej.
            - Jest to także pierwsza praca w Polsce w dziedzinie wokalistyki na temat piosenki aktorskiej. Wiem, że teraz powstają kolejne w Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina w Warszawie.

            Słyszałam, że jest Pani także trenerem wokalnym, czyli przygotowuje Pani aktorów do spektakli, w których trzeba śpiewać.
             - Bardzo lubię pracować z ludźmi nad głosem, bo uważam, że głos jest integralną częścią nas i sposób, w jaki jesteśmy w stanie ów głos z siebie wydobywać na zewnątrz, bardzo dużo mówi o naszej integralności w środku nas, o naszej psychice i kondycji. Doświadczenia te zbieram również dla samej siebie, rozwijając i swój warsztat przy okazji. Praca z aktorem jest zawsze pewnego rodzaju misterium. Należy umieć dobrze odczytać intencje reżysera i pomóc aktorowi znaleźć właściwą drogę, tutaj nie ma żadnych schematów i dróg na skróty. Fascynujący proces, egzaminujący zawsze od nowa całe moje doświadczenie wykonawcze i pedagogiczne. Z drugiej strony praca z naprawdę świadomym siebie aktorem daje wokaliście niekiedy wgląd w nieograniczoność organiki ludzkiej. Zdarzają się prawdziwe cuda. Mogę o tym snuć opowieść godzinami... zanudziłabym panią.

            Słyszałam również o lekcjach uwalniania głosu u osób ze sfery biznesu.
            - Tutaj podobnie, moja praca polega na tym, żeby ludzie, mieli świadomość swojej integralności, bądź jej braku. Ważne by nie czuli, iż głos jest czymś oddzielnym od ich ciała i od psychiki. Głos zawsze zdradza wszystko to, co najbardziej w nas ukryte. Osoby, które do mnie przychodzą, nie muszą mi w słowach opowiadać o tym co w nich się dzieje. Wystarczy, że ktoś powie jakieś zwykłe zdanie. Ja je słyszę i potrafię wyczytać, co się w jego psychice dzieje .Często wzbudza to zdziwienie i niedowierzanie. To bardzo delikatna praca. Potrzeba w niej dużo zaufania z obu stron.
Bardzo ważna jest też świadomość używania słowa, bo ostatnio obserwuję wielką zapaść w tej dziedzinie.
Wszystko to jest istotne zwłaszcza teraz, kiedy większość spotkań odbywa się online i pokazujemy się innym ludziom w wersji – głos i obraz. A to co innego dla mózgu odbiorcy niż wtedy, kiedy widzimy się na żywo i odbieramy wzajemnie pełnią naszych zmysłów. Dobrze mieć świadomość, że wtedy pewne elementy są bardziej istotne, determinują nasz sukces w przekazywaniu treści.

            Wiele można się od Pani nauczyć będąc na Pani koncertach. Z wielką przyjemnością wszyscy słuchają, jak Pani prowadzi te koncerty. Ważne jest także to, co dzieje się zaraz po koncercie, że znajduje Pani czas na spotkanie z publicznością. Mnóstwo osób chce do Pani podejść, zamienić parę słów, poprosić o autograf, zrobić pamiątkowe zdjęcie…
            - Prawdę mówiąc nie potrafię inaczej. Każda osoba na koncercie jest moim wspaniałym gościem. Jest to przecież Ktoś, kto zechciał kupić bilet i przyjść mnie posłuchać. Oznacza to też, iż zadał sobie trud, żeby mnie znaleźć (nie idzie za mną medialna popularność), wydać pieniądz na koncert, często także zostać po koncercie i pokazać jak bardzo mu się podobało. Jakże mogłabym inaczej, w moim świecie to niemożliwe. Jestem zawsze obdarowana Państwa obecnością i nie mogę nie odpowiedzieć tym samym. Mam swoją prawdziwie fantastyczną publiczność, za co każdemu z Państwa osobno dziękuję.

            Jak Pani godzi tak wiele obowiązków, bo jest Pani głową rodziny, wiele czasu zajmują przygotowania do koncertów i podróże. Musi Pani wszystko bardzo dokładnie planować z zegarkiem i notatnikiem.
            - Nie da się logistycznie inaczej tego układać. Chcę powiedzieć, że mam naprawdę wspaniałe dzieci, które stały się bardzo szybko samodzielne. Julek ma już 7 lat, a Karinka 14 i potrafią być bardzo zdyscyplinowane i pomocne. Bardzo dużo pomaga mi także moja Mama, i myślę, że bez Mamy cała moja działalność nie miałaby racji bytu, nie potrafiłabym sama tego wszystkiego spiąć.

            Czy dzieci interesują się muzyką?
            - Córka przez kilka lat uczyła się grać na wiolonczeli i mimo, że wygrała konkurs regionalny, będąc w czwartej klasie zrezygnowała, bo jednak nie była to jej droga. Aktualnie gra na gitarze i pisze swoje piosenki, uczy się języków obcych, to jest jej pasja. A syn rozpoczął naukę gry na flecie w szkole muzycznej. Ma spory talent muzyczny i będziemy go wspierać w rozwoju. Co będzie dalej, jaką wybierze przyszłość – zobaczymy.

            Kończąc nasze spotkanie, życzę dużo zdrowia dla całej rodziny, a Pani dużo sił do dalszej działalności, bo każdy koncert jest dowodem, jak Pani jest nam – publiczności potrzebna.
             - Ogromne dziękuję za te słowa, bardzo ich potrzebuję.
Mam wielkie szczęście, że śpiewam w tak przeróżnych konfiguracjach, także w salach filharmonicznych, ze wspaniałymi, symfonicznymi składami. W pewnym sensie wynosimy tym samym tzw. piosenkę z tekstem na piedestał. Wyżej się już nie da w świecie muzycznym. Należy pokazywać ludziom wartościowe piosenki, ale w inny sposób, niż to się dzieje w typowo komercyjnym świecie. Trzeba to robić z ogromną wrażliwością i poczuciem, że to bardzo potrzebne, byśmy mogli zachować najszlachetniejszą nutę polskiej kultury. Ale do tego potrzeba Państwa - Publiczności, bez Państwa nie ma nas.

Zofia Stopińska

Pół wieku w służbie Pani Muzyce

          Bardzo mnie zasmuciła wiadomość o śmierci ś.p. Stanisława Kucaba, wieloletniego nauczyciela gry na akordeonie, a także Kierownika sekcji akordeonu i organów w Zespole Państwowych Szkół Muzycznych im. Artura Malawskiego w Przemyślu.
          Był wybitnym nauczycielem, cenionym przez współpracowników i uczniów. Cieszył się uznaniem wybitnych akordeonistów i wielu nauczycieli gry na tym instrumencie w całej Polsce.
Pozostanie w naszej pamięci jako dobry, życzliwy człowiek, wybitny nauczyciel, głęboko oddany swoim uczniom.

          Pan Stanisław Kucab zmarł 26 grudnia 2021 r. Jego śmierć jest ogromną stratą dla świata muzyki.

          Msza św. żałobna zostanie odprawiona 28 grudnia 2021 roku o godzinie 14:00 w Kościele św. Stanisława Biskupa przy ul. Zofii Chrzanowskiej 11 w Przemyślu (Lipowica). Ceremonia pogrzebowa odbędzie się po Mszy św. na Cmentarzu Komunalnym na Zasaniu w Przemyślu.

świece

 

          Pragnę przybliżyć sylwetkę ś.p. Stanisława Kucaba przypominając wywiad, który miałam przyjemność przeprowadzić w grudniu 2016 roku. Chcę zachować w pamięci ś.p. Stanisława Kucaba takim, jak na zamieszczonym powyżej zdjęciu.

 

          Pół wieku w służbie Pani Muzyce

          Wywiad z Panem Stanisławem Kucabem.

          W ramach 24 Międzynarodowego Festiwalu Muzyki Akordeonowej w Przemyślu – 9 grudnia w Sali Lustrzanej Zespołu Państwowych Szkół Muzycznych odbył się uroczysty Benefis Stanisława Kucaba – wybitnego pedagoga, twórcy przemyskiej szkoły akordeonowej oraz jej największych sukcesów. Wychował wielu absolwentów, wśród których wielu zdobyło indeksy wydziałów instrumentalnych Akademii Muzycznych w Polsce. Jego uczniowie brali udział w licznych przesłuchaniach i konkursach regionalnych, ogólnopolskich i międzynarodowych zdobywając liczne laury i zwyciężając w wielu z nich.
          Jako wybitny pedagog Pan Stanisław Kucab otrzymał wiele nagród i wyróżnień – m.in.: Medal Komisji Edukacji Narodowej, Złoty Krzyż Zasługi, Nagrodę II stopnia Ministra Oświaty i Wychowania, Nagrodę Indywidualną II stopnia Dyrektora Centrum Edukacji Artystycznej, Zasłużony dla Województwa Przemyskiego - nagroda Wojewody Przemyskiego, Nagroda Kuratora Oświaty i Wychowania. Kariera pana Stanisława Kucaba nie wiąże się wyłącznie z pracą pedagoga. Pracował także jako Wizytator w Wydziale Kultury i Sztuki przy Urzędzie Wojewódzkim w Przemyślu, Konsultant akordeonu w Okręgowym Zespole Metodyczno-Programowym przy Urzędzie Wojewódzkim w Rzeszowie, był członkiem Stowarzyszenia Polskich Artystów Muzyków. Posiada II stopień specjalizacji w zakresie nauki gry na akordeonie przyznany przez Centralną Komisję Kwalifikacyjną w Szkolnictwie Artystycznym. Wielokrotnie zasiadał jako członek jury na konkursach regionalnych, ogólnopolskich i międzynarodowych.

          Trudno uwierzyć, że w tym roku mija 50 lat pracy pedagogicznej Pana Stanisława Kucaba. Wielu jego wychowanków ukończyło studia na wydziałach instrumentalnych Akademii Muzycznych i są to dzisiaj cenieni instrumentaliści i pedagodzy. Wymienię tylko trzech – pan Dariusz Baszak – dyrektor Międzynarodowych Festiwali Muzyki Akordeonowej w Przemyślu, zastępca dyrektora Zespołu Państwowych Szkół Muzycznych i nauczyciel Akordeonu, prof. Klaudiusz Baran – Rektor Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina w Warszawie, znakomity wirtuoz grający na akordeonie i bandoneonie, oraz dr Eneasz Kubit związany z Akademią Muzyczną w Łodzi, również wyśmienity akordeonista i kameralista.

          Podczas wspaniałego Benefisu podkreślał Pan kilkakrotnie, że jest Pan dumny ze swoich wychowanków.
           - Tak. Wychowanków mam przewspaniałych. Są już ukształtowanymi muzykami i każdy ma spory dorobek. Największe chyba osiągnięcia zawodowe ma prof. Klaudiusz Baran, który jest rektorem Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina w Warszawie. Drugi to dr Eneasz Kubit, pracownik naukowy w Akademii Muzycznej w Łodzi. Ważne stanowiska zajmują także Dariusz Baszak – zastępca dyrektora Zespołu Państwowych Szkół Muzycznych w Przemyślu, Tomasz Dolecki jest kierownikiem sekcji akordeonu z Szkole Muzycznej w Lubaczowie, a wspaniałym nauczycielem najmłodszego pokolenia jest Sławomir Wilk, który uczy w szkołach muzycznych w Przeworsku i w Przemyślu. Dumny jestem z wielu moich wychowanków, trudno wymienić wszystkich, bo to wielu wspaniałych muzyków i nauczycieli.

           Większość z nich pracuje w różnych ośrodkach muzycznych w Polsce i za granicą, ale utrzymują z Panem kontakt.
           - Oczywiście. Piszemy listy, dzwonimy do siebie, a czasem się spotykamy. Niestety, te spotkania odbywają się rzadko, bo każdy z nich jest bardzo zajęty prowadząc działalność koncertową i pedagogiczną. Kilka miesięcy temu odbyło się takie spotkanie w niewielkim gronie, mówiliśmy o pracy i różnych sukcesach, i przygodach podczas wyjazdów na konkursy ogólnopolskie i międzynarodowe. Eneasz Kubit zaproponował, żeby o tym wszystkim opowiedzieć na spotkaniu dla większego grona osób zainteresowanych muzyką podczas Festiwalu Akordeonowego. Pozostali koledzy z entuzjazmem przyjęli tę propozycję. Opowiadać było o czym, bo przecież wyjazdy na konkursy związane były z ciekawymi historiami. To nie było tak, jak dzisiaj – wystarczy tylko złożyć zgłoszenie i można pojechać na konkurs. Kiedyś najczęściej było to związane z eliminacjami – trzeba było jechać do Warszawy, zakwalifikować się, a jeżeli to był wyjazd zagraniczny, potrzebne były dodatkowe czynności proceduralne – trzeba było otrzymać książeczkę walutową itd.

           Wszyscy jesteśmy ciekawi, jak rozpoczął Pan naukę gry na akordeonie? Kto odkrył talent muzyczny u młodego Stanisława Kucaba?
           - Rozpoczynałem naukę gry na akordeonie będąc uczniem klasy siódmej szkoły podstawowej. Mój pierwszy nauczyciel założył wówczas Ognisko Muzyczne w Pruchniku. Zacząłem chodzić do tego Ogniska, bo zadbała o to maja mama, która miała bardzo ładny głos i zawsze wykonując jakieś prace domowe śpiewała – w rodzinie nazywana była Santorką. Rozpocząłem naukę w ognisku i wkrótce pan Roman Olejarz, mój nauczyciel akordeonu, zauważył, że zrobiłem większe postępy od pozostałych i zaproponował mi przejście do drugiej klasy do Szkoły Muzycznej w Jarosławiu. Jak ukończyłem trzecią klasę w tej szkole, to pamiętam takie spotkanie po zagraniu podczas lekcji „Polki – Dziadek”. Słyszał moją grę ówczesny dyrektor Szkoły pan Henryk Paraniak i uznał to za wielki sukces. Powiedział wówczas: „…grasz już całkiem dobrze, a my otwieramy nowe ognisko muzyczne w Bobrówce i bardzo potrzebujemy nauczyciela akordeonu”. I tak się stało, że w 1966 roku, po trzech latach nauki, rozpocząłem pracę na pół etatu w Bobrówce. Bardzo się starałem i klasa akordeonu była każdego roku większa. Widząc moje osiągnięcia dyrektor do Bobrówki skierował innego nauczyciela, a mnie przeniósł do Jarosławia. Uczyłem w Ognisku Muzycznym, a równocześnie uczyłem się w średniej szkole muzycznej. Trafiłem do orkiestry akordeonowej, którą prowadził pan Krzysztof Milczanowski – nauczyciel średniej szkoły muzycznej w Przemyślu i zaproponował mi, abym nie kończył podstawowej szkoły muzycznej w Jarosławiu, tylko żebym po czterech latach zdawał egzamin do szkoły średniej. Tak się też stało. Przez cały okres nauki w szkole średniej pracowałem w szkole podstawowej za wyjątkiem jednego roku, kiedy zdawałem maturę.

           Podczas studiów także Pan pracował.
           - Po ukończeniu szkoły średniej podjąłem naukę w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej w Katowicach w klasie akordeonu prof. Joachima Pichury. Ten wspaniały pedagog wiedział, że mam na swoim koncie spore doświadczenia pedagogiczne i zaproponował mi pracę w Ognisku Muzycznym w Mysłowicach. Trwało do 1974 roku, bo wówczas zawarłem związek małżeński z moją żoną Anną i wówczas pan Bronisław Borciuch - dyrektor Państwowej Szkoły Muzycznej w Przemyślu i pan Wojciech Lewandowski, Wizytator Województwa Przemyskiego, zaproponowali mi, abym rozpoczął pracę w Przemyślu zastępując pana Krzysztofa Milczanowskiego, który już odszedł z Przemyśla i rozpoczął pracę w Rzeszowie. Miałam jeszcze przed sobą dwa lata studiów, kiedy rozpocząłem pracę w Państwowej Szkole Muzycznej w Przemyślu. Moje sekcja rozwijała się szybko, bo kiedy powstała Ogólnokształcąca Szkoła Muzyczna w Przemyślu, to miałem już bardzo dużo uczniów. Wówczas też poprosiłem o zatrudnienie większej ilości nauczycieli gry na akordeonie. Na początku było nas trzech, a później więcej.

           Uczył Pan wielu młodych ludzi grać na akordeonie. Każdy uczeń jest inny, każdego trzeba inaczej mobilizować do pracy.
           - Miałem wielu uczniów, zawsze więcej było godzin, niż przewiduje jeden etat. Był nawet taki rok, że dyrektor wysyłał specjalne pismo do Ministra Kultury o zgodę na pracę na trzech etatach, bo tak dużo młodych ludzi chciało się uczyć grać na akordeonie. Różnych uczniów miałem. Sporo czasu poświęcałem także tym, którzy byli mniej zdolni. Uważałem, że jak chcą, powinni ukończyć szkołę muzyczną I stopnia. Później zwykle sami decydowali, że już dłużej nie będą się uczyć. Od samego początku wszystkim powtarzałem, że praca czyni mistrza. Cieszyłem się, kiedy powstała ogólnokształcąca szkoła muzyczna. Mieliśmy już wówczas na swoim koncie kilka ważnych osiągnięć. Zacząłem także uczyć na akordeonie guzikowym. Pierwszą osobą, która bardzo dobrze grała na tym instrumencie i odnosiła sukcesy, była dziewczyna, Magdalena Raszka. Z nią też zacząłem grać w duecie. Wkrótce zaczęli grać kameralnie inni uczniowie i powstawały: duety, tercety, kwartety akordeonowe, a niedługo pojawił się kwintet z innymi instrumentami w składzie (flet, skrzypce itd.). Graliśmy m.in. utwory Bacha, Mozarta. Uczniowie garnęli się do gry zespołowej, bo częściej mieli okazję występować. Graliśmy na każdej prawie imprezie na terenie miasta, a także poza miastem – najczęściej w szkołach w pobliskich miejscowościach.

           Pierwsze akordeony guzikowe przyjmowane były z wielką rezerwą. Pan starał się zachęcać swoich uczniów do gry na takich instrumentach, bo można było na nich więcej osiągnąć.
           - Mnie zachęcał do wprowadzenia tych instrumentów prof. Joachim Pichura. Pokazywał nam możliwości gry na tym instrumencie w ramach metodyki nauczania. Mieliśmy okazję nie tylko poznać akordeon guzikowy, ale każdy student zobowiązany był wykonać na nim stosowny program, niezbędny w podstawowych szkołach muzycznych. Starałem się jak najszybciej wprowadzić te akordeony w przemyskiej szkole, aby efekty pracy z uczniem były satysfakcjonujące i można było uczestniczyć z większym powodzeniem w konkursach muzycznych.

           Nic tak chyba nie mobilizuje uczniów do pracy, jak udział w konkursach. Powodzenie ucznia w konkursach to wielka satysfakcja dla nauczyciela i dla szkoły. Przygotował Pan wielu uczniów do różnych konkursów. Dawniej nie zawsze można było pojechać na konkurs odbywający się za granicą.
           - Nawet wyjazdy na konkursy ogólnopolskie nie były łatwe. Pamiętam, jak jechaliśmy z kwintetem na konkurs do Międzyrzecza, to musieliśmy się kilka razy przesiadać. Nie było bezpośredniego połączenia. W organizacji takich wyjazdów i podczas trwania konkursu pomagali mi zawsze chętnie rodzice moich uczniów. Wymieniali się towarzysząc dzieciom podczas wyjazdów i ta współpraca była wspaniała, nigdy mi nie odmawiali. Jak było blisko, to staraliśmy się jechać samochodem (Rzeszów, Stalowa Wola czy Jasło).

            Wyjazdy zagraniczne sprawiały nam więcej kłopotu, bo trzeba było wcześniej jechać do Warszawy na przesłuchania. Jeżeli ktoś się zakwalifikował, dostawał utwór obowiązkowy do wyćwiczenia i przez miesiąc, góra dwa miesiące, trzeba było ten utwór przygotować. Czekał nas jeszcze jeden wyjazd do Warszawy na konsultacje z tym utworem, a poza tym trzeba było postarać się o paszport, wizę, książeczkę walutową i nie wolno było przekroczyć wyznaczonego limitu. W takich wyjazdach także pomagali rodzice. Nawet do Klingenthal pojechał z nami własnym samochodem Pan Maciej Małagowski, kiedy jechałem na konkurs z jego synem Grzegorzem. Pan Maciej znał też bardzo dobrze język niemiecki i wszystko nam tłumaczył.

            Jak pojechałem pierwszy raz do Klingenthal, zobaczyłem i usłyszałem, jak grają uczestnicy konkursu z innych krajów. Poznałem inne szkoły gry: fińską, francuską, niemiecką, włoską i rosyjską. Rosjanie zajmowali tam w najstarszej kategorii zwykle trzy pierwsze miejsca, nie dopuszczając nikogo do podium. Dużo się tam nauczyłem, robiłem dużo nagrań i trochę szkoda, że nie zatrzymałem ich do dzisiaj, chociaż z odtworzeniem ich mógłby być dzisiaj problem, bo technika poszła naprzód. Zmieniłem też wiele w moich metodach nauczania i to pomogło mi osiągać z uczniami coraz to lepsze wyniki, robiliśmy coraz większe programy, pracowaliśmy coraz więcej i podczas konkursów prezentowaliśmy programy wymagane w wyższych kategoriach. Wtedy były szanse na nagrody. Wiele zabiegów kosztowało mnie zdobycie odpowiednich nut. Często kupowaliśmy nuty za granicą z własnego kieszonkowego, aby przygotować program do następnego konkursu.

            Wiele słyszałam, że nie liczył Pan godzin spędzonych z uczniem – 45 minut to było zwykle mało, nawet dla bardzo zdolnego młodego człowieka.
            - Przed wyjazdem na konkurs pracowaliśmy godzinami w szkole prawie codziennie. Starałem się także, aby przyszli uczestnicy konkursu jak najwięcej grali przed publicznością. Program musiał być co najmniej pięć, sześć razy wykonany na scenie, żebym dokładnie wiedział, co jest jeszcze do poprawienia, bo na scenie wszystkie błędy można zauważyć. Granie przed publicznością zwiększa odporność psychiczną ucznia. Ćwiczyliśmy wszystko – wyjście na scenę, zachowanie podczas gry i zejście ze sceny. Od wielu lat obserwowałem, jak przygotowywali się do występu Francuzi. Ekipa miała specjalnego człowieka, który dbał o ubranie, fryzurę uczestnika konkursu, zakładał mu instrument. Mieli też wyśmienite instrumenty, o których my mogliśmy tylko marzyć. My graliśmy wtedy na akordeonach Weltmeister produkowanych w Klingethal.

             Zakup dobrego instrumentu także graniczył z cudem. Nie każdego ucznia było stać na własny instrument.
             - Instrumenty były drogie, zarobki niewielkie, trudno było rodzicom pozwolić sobie na taki wydatek. Starałem się zdobywać instrumenty dla szkoły. Udało mi się sporo dużych instrumentów załatwić. Oczywiście uczniowie musieli ćwiczyć w szkole, szukać wolnych sal, których zawsze brakowało, bo były zajęte. Przychodziliśmy wcześnie rano albo wieczorami. Pamiętam ucznia, który przychodził już o 6.30, jak tylko Pani Cesia Woźniczko otwierała szkołę, to on już czekał. Wieczorami Pani Cesia dłużej siedziała w szkole, abyśmy mogli dodatkowo pracować. Czasem nawet zamykała nas w szkole i przychodziła późno wieczór – około 22, abyśmy mogli pójść odpocząć do domu. Była naszą „mamą” z administracji. Jesteśmy jej niezmiernie wdzięczni.

            Na Pana czekała w domu rodzina – żona musiała radzić sobie z małymi dziećmi i godzić się na nieobecność męża w domu.
             - Ciężko nam było, bo żona też pracowała. Ja zajmowałem się dziećmi kilka godzin rano. Później zajmowała się nimi nasza wspaniała sąsiadka – Pani Michnowa albo przyjeżdżał ojciec żony i tak sobie radziliśmy. Pamiętam, jak przed uroczystością Pierwszej Komunii Świętej córki nie kupiłem żadnych napojów, bo wróciłem w sobotę wieczorem z konkursu w Klingenthal, a w niedzielę rano mieliśmy uroczystość.

             Wszystko odbywało się także kosztem zdrowia. W pewnym momencie serce zaczęło Panu odmawiać posłuszeństwa. Biło w innym rytmie niż trzeba.
              - Na szczęście stało się to wtedy, kiedy pracę rozpoczęli już moi absolwenci – pan Dariusz Baszak i pan Tomasz Dolecki. Zaczęły się wówczas ograniczenia etatów i ja postanowiłem przejść na emeryturę, a oni rozpoczęli pracę. Jak się tylko lepiej poczułem, spełniłem kolejne marzenie – otworzyłem swoją prywatną szkołę nauczania. Szukałem talentów wśród dzieci wiejskich, ponieważ im było najtrudniej uczyć się muzyki. Doskonale o tym wiem, bo z takiego środowiska pochodzę. Ponieważ ktoś mi pomógł, jak byłem bardzo młody, postanowiłem spłacić dług i otworzyłem trzy takie szkoły – w Dynowie, Dubiecku i trzecią w Przemyślu, ale uczęszczali do niej uczniowie z pobliskich miejscowości. Kilka osób z tych szkół uczyło się dalej, ukończyło studia i obecnie pracują w zawodzie. W Dynowie, Dydni, Pruchniku czy Kańczudze pracują moi uczniowie z tych prywatnych szkół.
Spełnia się to, o czym marzyłem, bowiem w tych niewielkich miejscowościach są także szkoły muzyczne i mogą do nich uczęszczać zdolne dzieci, a jest ich tam dużo.

              Przez ostatnie 50 lat spełniał Pan swoje marzenia, może trudna to była praca, ale upór i konsekwencja sprawiły, że cele były osiągane.
               - Czasami było to bardzo trudne, czasami miałem szczęście i było łatwiej – różnie to bywało, ale zrealizowałem chyba wszystko, co chciałem zrobić. Tak jak Pani wspomniała, w 2003 roku serce zaczęło mi odmawiać posłuszeństwa i musiałem się poddać zabiegowi, ale później jeszcze w dalszym ciągu pracowałem, bo ciągnęło mnie do szkoły, gdyż kocham dzieci i bardzo lubię uczyć. Nie wyobrażam sobie życia bez muzykowania.

              Aktualnie już Pan nie pracuje na etacie.
              - Nie pracuję, ale moje nazwisko jest znane i często jestem proszony, aby sprawdzić, czy dziecko ma zdolności i powinno uczyć się w szkole muzycznej. Nie potrafię odmawiać i dlatego ciągle mam kontakty z dziećmi.

             Wracając jeszcze na zakończenie rozmowy do Pana Benefisu, który odbył się 9 grudnia. To chyba wielka radość mieć takich wychowanków, którzy idą w świat, ale jak tylko mogą, odwiedzają Pana, zawsze mówią o swoim Profesorze. Pan prof. Klaudiusz Baran podkreśla zawsze, że w Przemyślu uczył się gry na akordeonie u jednego nauczyciela.
             - Tak było. Wszyscy uczyli się u mnie po 12 lat. Jestem bardzo wdzięczny moim wychowankom za ten benefisowy wieczór. Nie potrafię słowami opowiedzieć, jak byłem wzruszony. Stworzyli wspaniałą atmosferę i wszystko odbyło się bardzo sprawnie pomimo, że czasu na organizację było niewiele. Były łzy szczęścia i wielka radość, ale nie miałem żadnej tremy, czułem się z nimi i publicznością bardzo dobrze – jak w rodzinie. Bardzo się cieszyłem, że zagrali tego wieczoru Krzysiu Polnik i Łukasz Pieniążek – moje muzyczne wnuki, oraz Eneasz Kubit i Klaudiusz Baran – moi wychowankowie.

             Dopełnieniem mojego szczęścia jest fakt, że moje córki także grają i uczą. Bardzo chciały pójść w moje ślady i ukończyły studia na wydziałach instrumentalnych. Madzia gra na skrzypcach, jest prezesem Towarzystwa Muzycznego w Przemyślu i uczy, zaś Agnieszka jest wiolonczelistką, także gra i uczy. Ostatnio często gram z wnukami, które także interesują się muzyką. Jestem szczęśliwym człowiekiem.

 Zofia Stopińska

Magiczne miejsce w sercu Lwowa

          Wiele osób z Polski udaje się do Lwowa głównie po to, aby być na spektaklu operowym w słynnej Operze Lwowskiej, której obecnie pełna nazwa brzmi: Lwowski Narodowy Teatr Opery i Baletu im. Salomei Kruszelnickiej. Aktualnie podróżujemy znacznie mniej, zostajemy w domach, ale myślę, że to odpowiedni czas, aby opowiedzieć o tym magicznym miejscu w sercu Lwowa. Odbywa się tam ostatnio wiele ciekawych spektakli, a w najbliższym czasie - od 26 drudnia 2021 roku poczynając, do 2 stycznia 2022 roku odbędzie się pięć spektakli baletowych "Dziadek do orzechów" Piotra Czajkowskiego, wystawiona zostanie (26.12.2021r) opera "Carmen" Georges'a Bizeta,  a 30 i 31 grudnia odbędą się specjalne koncerty noworoczne zatytułowane "Strauss bal". 

          Wspólnie z Panem Zbigniewem Chrzanowskim – aktorem, reżyserem teatralnym i dyrektorem artystycznym Polskiego Teatru Ludowego we Lwowie, proponujemy Państwu wycieczkę po jednym z najpiękniejszych teatrów operowych wschodniej części Europy.

           Budynek Opery Lwowskiej zachwyca nas coraz bardziej, kiedy zbliżamy się do niego, idąc od strony pomnika Adama Mickiewicza.

           - Na pewno zachwyca przepiękna perspektywa tego budynku usytuowanego przy dawnych Wałach Hetmańskich i wspaniała bryła Teatru zaprojektowana przez Zygmunta Gorgolewskiego ponad sto lat temu - w latach 1895 - 1900.
           Ten Teatr szczyci się obecnością najwybitniejszych śpiewaków i dyrygentów światowej sławy, a również artystów dramatycznych, bo kiedyś to był swego rodzaju kombinat teatralny. Tutaj odbyły się premiery sztuk przygotowanych przez znakomitych polskich reżyserów, takich jak Solski, Pawlikowski, trudno byłoby wyliczyć wszystkich, a równocześnie na tej scenie brzmiały wspaniałe głosy: Adama Didura, Modesta Męcińskiego, Aleksandra Myszugi, znanego pod pseudonimem Filippi, i tej, która aktualnie jest patronką tego Teatru – myślę o Salomei Kruszelnickiej, która wielki rozgłos i karierę również zawdzięcza polskim twórcom, bo przez wiele lat była gwiazdą Opery Warszawskiej. Salomea Kruszelnicka święciła swoje tryumfy we Lwowie jako wstępująca na scenę śpiewaczka, młoda artystka, która urodziła się na ziemi tarnopolskiej, a tutaj stawiała pierwsze kroki, ale tak naprawdę laury zdobyła we Włoszech. Jak legenda głosi, to Salomea Kruszelnicka uratowała znakomitą operę Giacomo Pucciniego „Madame Butterfly”, której spektakle kończyły się klapą i dopiero jej piękna postać, bo była to pięknej postury kobieta o pięknym wyrazie twarzy, jako Cho-cho-san przyniosła temu spektaklowi Pucciniego sławę, która tej operze zapewnia pełne sale operowe na całej kuli ziemskiej.
Salomea Kruszelnicka po wojnie wróciła do Lwowa, bo to miasto było kolebką jej talentu, tutaj zmarła i została pochowana na Cmentarzu Łyczakowskim. W Sali Lustrzanej Opery Lwowskiej pojawiło się popiersie tej słynnej śpiewaczki, której imię zostało nadane temu Teatrowi.

           Proszę powiedzieć więcej o budowie wspaniałego obiektu, jakim jest Opera Lwowska.

           - Ten budynek powstał na przełomie XIX i XX wieku, został zbudowany z wielkim rozmachem przez Zygmunta Gorgolewskiego sumptem obywateli lwowskich, którzy sobie zafundowali takie cudowne miejsce, był równocześnie sceną dramatyczną i w imię tego zostały upamiętnione sztuki, które były tutaj grane. Są to sceny z wybitnych dramatów polskich twórców – zarówno klasyków, romantyków i późniejszych.

           Widać to szczególnie w miejscu, gdzie się znajdujemy, w przepięknej Sali Lustrzanej.

           - Widzimy tu oczywiście sceny z „Krakowiaków i Górali”, widzimy sceny z „Halki” Stanisława Moniuszki, widzimy tutaj dramaty Juliusza Słowackiego – „Lillę Wenedę”, „Balladynę”, mamy sceny z „Zemsty” Aleksandra Fredry, widzimy „Powrót posła” Juliana Ursyna Niemcewicza, czyli przeplata się opera z dramatem i śpiewogrą. Wszystko, co było kiedyś tak istotne dla polskiej sceny dramatycznej, znalazło swoje miejsce w tej przepięknej sali lustrzanej i myślę, że sąsiedztwo z wybitną ukraińską śpiewaczką Salomeą Kruszelnicką jest niezwykle harmonijne i mówi o połączniu sztuk sąsiadujących narodów. Całość tej plafoniery została zaplanowana przez artystę-malarza lwowskiego Stanisława Dębickiego i namalowana przez jego uczniów. Cały gmach Opery został ozdobiony wyjątkowymi dziełami sztuki, bo znalazły się tutaj rzeźby Piotra Wójtowicza i malowidła Antoniego Popiela, który jest współautorem wspaniałego pomnika Adama Mickiewicza, stojącego niedaleko w sercu Lwowa. Antoni Popiel pochowany jest także na Cmentarzu Łyczakowskim.

           W sali lustrzanej odbywały się z pewnością różne spotkania, bankiety, rauty.

            - Na pewno była to sala wielofunkcyjna, ale bankiety i rauty to odświętne dni każdego teatru, natomiast na co dzień można tutaj odpocząć, spacerować i podziwiać dzieła sztuki, które nas otaczają. To jakby dalszy ciąg tego, co dzieje się na scenie, a jednocześnie wystrój i kubatura sali sprzyjają odpoczynkowi. W żadnym z europejskich teatrów operowych nie spotkałem sali do kontemplacji, jakby promenadowej, tak pięknej i o takich rozmiarach, jak we Lwowie.

            Podobnie jest z przepięknym foyer i schodami.

            - Tak, klatka schodowa jest bardzo wystawna, a jednocześnie przestrzenna, umożliwia nabranie oddechu i łatwo się w niej poruszać. Zawsze z radością tutaj przebywam.

            Wszędzie otaczają nas piękne obrazy, rzeźby. Udajemy się w kierunku sali widowiskowej.

            - W budynku Opery wszędzie znajdujemy alegorie pór roku albo muz, które w takim dziwnym tańcu ozdabiają plafon Sali Widowiskowej.
Gdybyśmy mieli możliwość spojrzeć na salę widowiskową z góry, od tego wspaniałego żyrandola, to zobaczylibyśmy, że sala ma formę liry. Ten pomysł muzyczny zamyka także wspaniale akustycznie tę salę.

            Całe wnętrze sali widowiskowej jest dokładnie przemyślane. Dotyczy to szczególnie balkonów i lóż. W niektórych zasiadają specjalni goście dyrektora Opery, w innych koronowane głowy.

             - W tej chwili te relacje uległy już zmianie. W XIX wieku uważano, że należy siedzieć jak najbliżej sceny. Loże gubernatorskie, dyrektorskie i dla gości prezydenta miasta znajdują się bezpośrednio nad kanałem orkiestrowym, w tym miejscu orkiestra najbardziej zagłusza śpiew artystów znajdujących się na scenie. Oczywiście, że goście specjalni powinni mieć jak najbliższy kontakt ze sceną i to zostało zachowane, ale w ostatnich latach zauważyłem, że tych dostojników czy specjalnych gości dyrektor Opery sadza w swoich ulubionych lożach dalej od sceny i one znajduję się niemal u wylotu parteru, bo w tym miejscu widać najlepiej scenę, a także kumuluje się dźwięk oraz najlepiej słychać śpiewaków i orkiestrę. Wiek XX skorygował dawne zwyczaje w usadowieniu VIP-ów.

            Loża dyrektorska jest vis-à-vis loży namiestnikowskiej.

            - Tak, loża dyrektorska odgrywała rolę strategiczną, bo z loży dyrektor mógł łatwo przemieścić się do swojego gabinetu i szybko zażegnać jakiś konflikt. Teraz także dyrektor ma taką możliwość, bo może ze swojego gabinetu wejść do niewielkiego saloniku, w którym można mile konferować i rozmawiać, a równocześnie wejść do loży i zobaczyć, co dzieje się na scenie i w kanale orkiestrowym.
            Natomiast jeśli z uwagą może obejrzeć i posłuchać spektaklu z loży znajdującej się dalej, to loża siódma w pierwszym balkonie, bo tam dobrze widać i słychać.
Obserwuję, że specjalni goście chętnie pojawiają się w reprezentacyjnych lożach, ale wiem, że nie są one dobre do obserwowania spektaklu, natomiast są bardzo reprezentacyjne i wszyscy mogą takiego dostojnika zobaczyć.

            Do loży namiestnikowskiej jest oddzielne wejście.

            - Nie tylko jest oddzielne wejście, ale nawet oddzielny podjazd, który został zachowany. Z prawej strony gmachu Opery jest specjalny wjazd, drzwi i jest klatka schodowa, skąd można wejść do małego saloniku, z którego wchodzi się do loży gubernatorskiej czy, jak pani powiedziała, namiestnikowskiej. To wszystko zostało zachowane i specjalni, ważni goście mogą tamtędy wchodzić.

            Na 100-lecie została przywrócona temu budynkowi dawna świetność.

            - Tak, z okazji tej okrągłej rocznicy i dzięki ogromnej dotacji europejskiej. Przygotowując Lwów do konferencji prezydentów Europy, postanowiono odnowić także budynek Opery.
Ten budynek był kilkakrotnie odnawiany i remontowany, ale stan, w jakim znajduje się teraz, jest zasługą całej Europy.

            Nie możemy pominąć faktu, że kiedy weszliśmy na widownię, spuszczona była słynna kutyna „Parnas” Henryka Siemiradzkiego.

             - Ta kurtyna opuszczana jest bardzo rzadko. Musimy wiedzieć, że kurtyna Siemiradzkiego kilka lat temu została poddana zabiegom konserwacyjnym, które odbywały się w Petersburgu, gdzie doskonale potrafią przywracać dawną świetność starym tkaninom. Ten sam mistrz zaprojektował kurtynę dla Teatru im. Juliusza Słowackiego w Krakowie, ale trudno je porównywać, bo lwowska kurtyna jest o wiele większa i bogatsza. Kilka postaci unosi się na „Parnasie” w tle, przez co jest kurtyną bardziej reprezentacyjną. Niektórzy twierdzą, że kurtyny krakowska i lwowska są takie same, ale to nie jest prawda.

            Zasiedzieliśmy się trochę w tej przepięknej sali i już rozlegają się dzwoneczki, bo spuszczana jest jeszcze inna kurtyna, przeciwpożarowa. Także piękna.

             - W każdym teatrze taka przeciwpożarowa kurtyna musi być i musiała być w XIX czy na początku XX wieku. Było sporo pożarów, które trawiły słynne teatry operowe, zabierając je nam z naszej świadomości . Najlepszym przykładem jest Teatr La Fenice w Wenecji, który płonął kilkakrotnie. Stąd zabezpieczenia w każdym teatrze muszą być.
             Ta kurtyna po kapitalnym remoncie została wzmocniona, obciążona większą warstwą substancji przeciwpożarowej, która oddziela scenę od widowni, ale we Lwowie ma ona również charakter dekoracyjny. Na dużych płaszczyznach blaszanych został wykonany jeszcze na początku XX wieku obraz. Jest to panorama Lwowa widziana od strony Podzamcza, czyli mamy przed sobą Wysoki Zamek, Kopiec Unii Lubelskiej, panoramę Starego Miasta – wszystkich kościołów i cerkwi, które znajdują się w centrum. Proszę sobie wyobrazić, że nie znamy autora tej kurtyny.
Budując ten Teatr i przewidując taką kurtynę, grupa malarzy niemieckich, która brała udział w budowie, postanowiła namalować tę kurtynę i to jest rezultat, i owoc pracy kilkunastu malarzy niemieckich, którzy się nie podpisali, a zostawili we Lwowie taki prezent.

             Czy równie przestrzenne i wygodne jest zaplecze tego Teatru? Nie możemy się o tej porze, po spektaklu, tam udać.

             - Zaplecze sceniczne, garderoby być może nie spełniają warunków teatru XXI wieku. Przestrzeń za kulisami nie umożliwia realizacji wszelakich efektów, które robi się w nowoczesnych budynkach operowych. Bryła Opery Lwowskiej wkomponowana jest w przestrzeń miasta i nie może być powiększona. Wszystkie pracownie znajdują się poza teatrem, w budynku o odpowiednich rozmiarach, i już gotowe elementy dekoracji są tutaj przywożone.
W czasie ostatniego remontu została zamontowana ruchoma scena, która może zjechać na dół albo wyjechać do góry, może być budowana na różnych płaszczyznach i osiągnąć nawet równię pochyłą.

             Pamiętam, że Pan zastosował równię pochyłą reżyserując operę „Mojżesz” – Myroslawa Skoryka.

             - To prawda, natomiast we wszystkich innych teatrach, w których wystawialiśmy „Mojżesza”, trzeba było wozić zapasową równię pochyłą, bo w żadnym z nich nie było innej możliwości.

             Światowa premiera tej opery odbyła się 23 czerwca 2001 r. – z okazji pielgrzymki Ojca Świętego Jana Pawła II na Ukrainę. Byłam na spektaklu „Mojżesza” w Operze Lwowskiej i ta opera jest ciągle w repertuarze lwowskiego teatru. Wiem, że zaplanowany jest spektakl m.in. na 10 marca 2019 roku.
Nie miałam okazji, aby się zapytać, jak się Pan zmierzył z „Mojżeszem”.

              - Zaproszenie do realizacji tego dzieła było dla mnie ogromną, ale miłą niespodzianką. Miałem znakomite warunki pracy, bo wszyscy mi sprzyjali. Pomogło mi również to, że autora muzyki, wybitnego kompozytora Myroslawa Skoryka, znam od wielu lat. Wiedziałem, że będę mógł liczyć nawet na małe zmiany, jeżeli będzie trzeba. Dość długo znałem libretto, a nie miałem pełnej partytury. Trudno mi było pracować z dużym wyprzedzeniem. Podjąłem się pewnej eksperymentalnej podróży, którą zrobiłem bardziej dla siebie niż dla przyszłej realizacji, bo nie wiedziałem, czy rzeczywiście ona znajdzie swój wyraz na pięciolinii, ponieważ to zależało przede wszystkim od kompozytora.
               Wybrałem się w podróż do Ziemi Świętej, do Egiptu i na Synaj. Zobaczyłem koloryt tych ziem, skał na Synaju, gdzie powinna się toczyć akcja. Po powrocie do Lwowa rozmawiałem ze scenografami i oni od razu wiedzieli, że chodzi mi o stworzenie bezkresu gór synajskich na szczytach. Zapytałem również, czy uda nam się w finale rozsypać te góry i znaleźć świetlaną przestrzeń – unieść się w powietrze. Okazało się, że przy pomocy efektów i zastosowania namalowanych obrazów można to zrealizować. Jeszcze nie mieliśmy muzyki, ale część pracy już wykonaliśmy. Jest to dzieło wielu zdolnych ludzi, których znalazłem w tym teatrze i myśleliśmy podobnie.

              W pierwszym etapie prac nie myśli się jeszcze chyba o solistach.

              - Myśli się od początku. Wiedzieliśmy, że partię Mojżesza ma zaśpiewać bas i wśród solistów, którzy mają takie głosy, moja uwaga skupiła się na jednym wykonawcy, i rzeczywiście Myroslaw Skoryk napisał tę partię dla jego możliwości głosowych. Tym wspaniałym odtwórcą Mojżesza był Oleksandr Hromysz, którego trudno zastąpić, bo nikt nie ma takiego głosu jak on. Potrafi doskonale stworzyć postać historyczną, wiodącą, bez względu na to czy śpiewa, czy bierze udział w scenach zbiorowych.

             Panie Zbigniewie, jest późno i musimy już opuścić przepiękne wnętrza Opery Lwowskiej, a ponieważ tematów do rozmowy pozostało nam jeszcze bardzo dużo, proszę obiecać, że kiedyś znajdzie Pan czas na następne spotkanie.

             - Bardzo chętnie porozmawiam z panią wkrótce, jak przyjadę do Przemyśla, chyba, że pani wcześniej przyjedzie do Lwowa.

Z Panem Zbigniewem Chrzanowskim, aktorem i reżyserem teatralnym, dyrektorem artystycznym Polskiego Teatru Ludowego we Lwowie rozmawiała Zofia Stopińska w listopadzie 2019 roku.

Zdjęcia budynku i wnętrz o których była mowa w wywiadzie, znajdą Państwo na stronie Opery Lwowskiej www.opera.lviv.ua/pl/

 

 

Piotr Maziarz: "Zauroczyły mnie organy, a przede wszystkim potęga brzmienia tego instrumentu"

         Zapraszam państwa na spotkanie z panem Piotrem Maziarzem, młodym organistą urodzonym na Podkarpaciu, studentem Akademii Muzycznej im. Krzysztofa Pendereckiego w Krakowie, zwycięzcą międzynarodowych konkursów organowych.

          Urodził się Pan w Lubaczowie i tam też rozpoczął Pan naukę gry. Jak wyglądały te początki? Kto i kiedy zauważył, że jest Pan muzycznie utalentowany i powinien się Pan uczyć grać?
           - Tato, który jest organistą w Konkatedrze w Lubaczowie, szybko zauważył moje zdolności i posłał mnie do Państwowej Szkoły Muzycznej I stopnia im. Krzysztofa Komedy w Lubaczowie, gdzie rozpocząłem naukę gry na akordeonie, ponieważ bardzo chciałem grać na tym instrumencie.

          Dlaczego akordeon, a nie fortepian? Przecież od nauki gry na fortepianie rozpoczynają prawie wszyscy organiści.
          - Będąc przedszkolakiem zobaczyłem i usłyszałem podczas prezentacji muzycznej akordeon i ten instrument mnie zachwycił. Tato bardzo chciał, abym się uczył grać na fortepianie, tak jak moja najstarsza siostra, a ja się uparłem i przez sześć lat mojej edukacji w szkole I stopnia uczyłem się grać na akordeonie. Moim nauczycielem był mgr Tomasz Dolecki i bardzo dobrze nam się razem pracowało. Robiłem duże postępy, z sukcesami brałem udział w różnych konkursach – na przykład w ogólnopolskim konkursie w Gorlicach zająłem II miejsce.

          Był Pan pilnym uczniem i ukończył Pan szkołę muzyczną I stopnia z bardzo dobrym wynikiem, ale później Pan zadecydował, że organy będą Pana instrumentem? Skąd ta zmiana?
           - Ze względów zdrowotnych musiałem przerwać grę na akordeonie. Mój nauczyciel był trochę zawiedziony, ja także nadal byłem zafascynowany tym instrumentem, ale niestety, zdrowie nie pozwalało. Na szczęście nie straciliśmy kontaktu, ponieważ widywaliśmy się podczas mojej późniejszej edukacji w szkole muzycznej II stopnia, gdzie również był nauczycielem.

           Czy już wówczas zamienił Pan akordeon na organy?
            - Trochę inaczej to wyglądało, bo po ukończeniu szkoły podstawowej rozpocząłem naukę w gimnazjum, ale dość szybko stwierdziłem, że bardzo brakuje mi muzyki i zacząłem się uczyć pod pieczą taty-organisty, zacząłem się uczyć grać na organach. Bardzo szybko zauroczyły mnie organy, a przede wszystkim potęga brzmienia tego instrumentu.
           Zacząłem się bardzo interesować muzyką organową i zdecydowaliśmy z rodzicami, że będę się w tym kierunku rozwijał. Tato uczył mnie i bardzo dbał o mój rozwój, ale trzeba podkreślić, że sam dużo i chętnie ćwiczyłem.
Po ukończeniu gimnazjum zdawałem do Szkoły Muzycznej II stopnia, która działa w ramach Zespołu Państwowych Szkół Muzycznych im. Artura Malawskiego w Przemyślu. Po egzaminach rozpocząłem naukę od razu w IV klasie tej szkoły i trafiłem do klasy dra Daniela Prajznera. Rozpocząłem także równocześnie naukę w Archidiecezjalnym Instytucie Muzyki Sakralnej w Przemyślu, który kształci organistów kościelnych.

           Z tego wynika, że myślał Pan, aby pójść w ślady ojca.
           - Trochę myślałem w ten sposób, ale chciałem w przyszłości zostać profesjonalnym muzykiem i trzeba było ukończyć szkołę muzyczną II stopnia w klasie organów. Miałem szczęście, że trafiłem do dra Daniela Prajznera, który w bardzo krótkim czasie nadrobił moje braki, szczególnie w technice gry na organach – naprawdę zrobiliśmy masę materiału. Z pewnością bez tych ważnych lekcji mógłbym tylko pomarzyć o studiach wyższych.
           To był bardzo ważny dla mnie czas, wypełniony pracą i ciągłymi podróżami, bo nie mieszkałem w Przemyślu, tylko jeździłem cztery razy w tygodniu z Lubaczowa do Przemyśla do szkoły muzycznej, uczęszczając do Liceum Ogólnokształcącego w Lubaczowie. Jestem ogromnie wdzięczny nauczycielom z tego liceum, którzy byli bardzo wyrozumiali. Wiedzieli, że bardzo interesuje mnie muzyka i na pewno zostanę muzykiem, stąd często „przymykali oko”, jak nie mogłem być na jakiejś lekcji i bardzo mnie wspierali w robieniu tego, co lubię. To się bardzo rzadko zdarza.

           Wiadomo było, że po ukończeniu szkoły muzycznej II stopnia i zdaniu matury rozpocznie Pan studia.
           - Tak, czekałem już tylko na rekrutację. Starałem się o przyjęcie na jedną uczelnię – Akademię Muzyczną w Krakowie, z własnego, przemyślanego wyboru do klasy prof. Mirosławy Semeniuk-Podrazy, którą od samego początku byłem zachwycony. Fascynowało mnie wszystko: sposób bycia Pani Profesor, zachowanie, podejście do człowieka, ale również bardzo bogaty życiorys artystyczny i wielkie wirtuozowsko-pedagogiczne umiejętności.

           Podczas studiów mógł Pan cały czas poświęcić na rozwój muzyczny, a przede wszystkim na grę na organach pod kierunkiem wspaniałego pedagoga, który umożliwił Panu także kontakty z innymi mistrzami.
            - Tak, pedagodzy Katedry Organów Akademii Muzycznej w Krakowie współpracują ze słynnymi organistami i profesorami z różnych ośrodków muzycznych w Europie i nie tylko.
Nasza uczelnia często zaprasza profesorów zagranicznych uczelni do Krakowa i organizuje nam kursy mistrzowskie, dzięki którym wiele możemy się nauczyć.
Brałem udział w kursach, które prowadzili między innymi: prof. Ines Maidre, Jeremy Joseph, dr Jan Hage, prof. Sven-Ingvart Mikkelsen, prof. Francesco Scarcella, Thomas Lennartz, prof. Ignace Michiels, prof. Jos van der Kooy, prof. Markus Eichenlaub, prof. Jörg-Andreas Bötticher, dr Massimiliano Guido…

            Jest Pan studentem Akademii Muzycznej im. Krzysztofa Pendereckiego w Krakowie, ale aktualnie jest Pan stypendystą programu ERASMUS.
             - Tak, udało mi się zdać egzaminy wstępne do ”Conservatorio di Musica Licinio Refice” w Frosinone we Włoszech, gdzie jestem, pracuję w klasie dwóch profesorów organów: u pani prof. Antonelli Tigretti i pana prof. Juana Paradell-Sole. Oboje są wspaniałymi organistami, dodatkowo ukończyli kilka kierunków muzycznych.
Jestem bardzo zadowolony, że się tutaj znalazłem, ponieważ we Włoszech tradycja śpiewu kościoła katolickiego – chorał gregoriański, jest bardzo kultywowana. Jako organista kościelny mam teraz możliwość nauki profesjonalnego akompaniamentu do chorału gregoriańskiego i to jest bardzo ważne.
Prof. Juan Paradell-Sole jest emerytowanym organistą z Watykanu i był organistą Papieża Franciszka, Papieża Benedykta i grał podczas sprawowanych przez nich liturgii. Jest to dla mnie fascynujące, że spotykam się z osobą, która miała możliwość służenia Kościołowi w takich ważnych miejscach.

            Mieszka Pan teraz we Włoszech?
            - Aktualnie mieszkam we Włoszech i będę tu jeszcze około pół roku. Podczas tej rozmowy dzieli nas duża odległość, ale współczesna technika bardzo pomaga.

            Czas porozmawiać o konkursach, w których Pan uczestniczył. Proszę opowiedzieć o konkursie, który odbył się w 2019 roku w St. Petersburgu, gdzie otrzymał Pan I nagrodę i nagrodę za najlepsze wykonanie utworu polskiego.
             - To był Rosyjsko-Polski Konkurs Organowy „Vox Polonica Petropolitana”, do którego przygotowywałem się pod kierunkiem prof. Mirosławy Semeniuk-Podrazy. W trzecim roku nauki Pani Profesor stwierdziła, że trzeba się brać za coś więcej niż egzaminy na uczelni i przygotowaliśmy się do tego konkursu perfekcyjnie i dlatego udało mi się zdobyć I nagrodę, i również nagrodę za najlepsze wykonanie utworu polskiego kompozytora - Improwizacje op.38 na temat pieśni kościelnej „Święty Boże” Mieczysława Surzyńskiego.
            Konkurs nie był łatwy i konkurencja była duża. W dodatku odbywał się w grudniu 2019 roku. W Petersburgu panowała mroźna zima, a w dodatku bardzo szybko robiło się ciemno i nie za wcześnie jasno, ponieważ o tej porze roku jest tam tylko przez kilka godzin jasno. Trudno było się zaaklimatyzować w tych warunkach.
            Wiele nam pomógł ks. Krzysztof Pożarski, dobrze znany w kręgu petersburskich miłośników muzyki organowej, który organizował ten konkurs wraz z Konserwatorium w Petersburgu. Przede wszystkim przyjął pod swój dach mnie i kilku polskich uczestników konkursu. Dzięki temu wspominam ten okres z uśmiechem na twarzy.

            Myślę, że także wiele drzwi otworzy Panu bardzo udany start w tegorocznym Międzynarodowym Konkursie „Don Vincenzo Vitti” w Castellana Grotte we Włoszech.
             - Do tego konkursu przygotowywałem się także pod kierunkiem prof. Mirosławy Semeniuk-Podrazy, która pracowała ze mną z dobroci serca, w okresie wakacyjnym! Pani Profesor jest pedagogiem z powołania i pracowała ze mną z wielką życzliwością i cierpliwością. Trzeba było przygotować się do tego konkursu podczas wakacji, ponieważ we wrześniu trzeba było robić nagrania, ponieważ z powodu pandemii konkurs odbył się online. Do takiego konkursu trzeba przygotować się bardzo starannie, bo nagrania są niezwykle wymagające i trzeba wszystko wykonać bezbłędnie. Na szczęście wszystko się udało.
Jeszcze do tej pory nie mogę się oswoić z myślą, że zostałem laureatem I nagrody. W momencie ogłoszenia wyników byłem w trakcie podróży samochodem do Włoch i byłem w szoku, jak się dowiedziałem, że wygrałem.

            Nagrania do tego konkursu były także wielkim doświadczeniem, bo przecież musiał Pan nagrać duży przekrojowy program.
             - Ma pani rację, że było to duże wyzwanie, bo nagrania video musiały być zarejestrowane zgodnie ze wszystkimi wymogami.

             Gdzie Pan nagrywał konkursowy program?
              - Wszystkie nagrania zostały utrwalone w Zamościu, w odrestaurowanym kościele Franciszkanów pw. Zwiastowania Najświętszej Maryi Panny. Ksiądz Proboszcz, Ojciec Andrzej Zalewski z życzliwością udostępnił instrument i kościół do dyspozycji, nawet do trzeciej, czwartej nad ranem…
Instrument, na którym grałem, jeszcze pachniał nowością, bowiem firma Zych postawiła tam nowiuteńkie, piękne organy piszczałkowe.

             Nie lada wyzwaniem dla grającego organisty jest rejestracja każdego utworu polegająca na doborze odpowiednich głosów.
              - To prawda. Na szczęście niektórzy kompozytorzy pisali dokładnie, jakich głosów użyć w poszczególnych częściach utworu, ale przecież każdy instrument jest inny i zdarza się, że w niektórych instrumentach nie ma takich głosów, jakie zostały zapisane przez kompozytora. Wtedy trzeba je zastępować i starać się odzwierciedlić w jak najlepszy sposób brzmienie, jakiego życzył sobie kompozytor.

              Mało tego, jak się jedzie gdzieś daleko z koncertami, a występował Pan między innymi w Anglii, Słowacji, Rosji i na Węgrzech, to ma Pan wcześniej podaną dyspozycję instrumentu, ale tak naprawdę wszystkie barwy się tworzy dopiero wtedy, kiedy się przy tym instrumencie usiądzie.
              - Tak, powiem nawet, że kiedy przygotowywaliśmy się z Panią Profesor w Krakowie do konkursu w St. Petersburgu, to mając dyspozycje organów staraliśmy się naszkicować plan rejestracyjny wszystkich utworów. Ale i tak na miejscu przy organach okazało się, że trzeba wprowadzić pewne zmiany, ze względu na bardzo specyficzny instrument. Jak zasiądziemy przy instrumencie przed występem, to trzeba działać błyskawicznie, bo najczęściej czasu jest bardzo mało.
              W zależności od tego, jaki instrument mamy do dyspozycji (dawny, barokowy, romantyczny), dobieramy odpowiedni repertuar, bo przecież nie można na instrumencie barokowym grać symfonicznej muzyki romantycznej. Bardzo ważny jest dobór odpowiedniego programu do instrumentu i okresu historycznego, i stylu instrumentu, w którym był on budowany.

              Jakie są Pana plany na najbliższe miesiące?
               - Na razie jestem we Włoszech. Jeszcze dokładnie nie wiem, ale być może w okresie świątecznym będę w Wielkiej Brytanii. Nie wybieram się tam po raz pierwszy, ponieważ również dzięki staraniom Pani Profesor Mirosławy Semeniuk-Podrazy miałem możliwość odbycia specjalnych kursów u profesora Davida Titteringtona w jednej z najznakomitszych sal koncertowych w Londynie w St John’s Smith Square, na wyśmienitych organach. Byłem tam ostatnio na wyjazdowym kursie w sierpniu 2020 roku i powiem, że mimo pandemicznych trudności warto było.
              Głównym moim celem jest ukończenie studiów w Krakowie w klasie prof. Mirosławy Semeniuk-Podrazy, ponieważ Pani Profesor kończy już swoją długą i owocną pracę w Akademii Muzycznej w Krakowie.
Nie wybaczyłbym sobie, gdybym nie ukończył studiów w klasie Pani Profesor Mirosławy, ponieważ wiele Jej zawdzięczam. Myślę, że nie tylko ja. Wykształciła wielu organistów, wybitnych instrumentalistów i artystów. Swą postawą i działalnością dowodzi, że trzeba być nie tylko wybitnym organistą, ale także bardzo dobrym człowiekiem, który zawsze jest dla studentów życzliwy i im służy pomocą. Nie każdy tak potrafi.

              Wspomniał Pan, że ciągle brakuje Panu czasu, stąd pewnie nie znajduje go Pan na realizację innych pasji?
              - Po nagraniach, które robiłem latem tego roku na konkurs, zacząłem się interesować akustyką, fotografią, elektroniką oraz technikami nagrywania. Chciałbym w przyszłości być samowystarczalnym.
Obserwowałem pracę ludzi, którzy pracowali przy nagraniach: rejestrowali, odsłuchiwali utrwalony materiał, wszystko łączyli ze sobą. To było bardzo dużo pracy i nie ukrywam, że kiedyś chciałbym to robić. Sam siebie nagrywać i być zadowolonym z tego, co robię.

              To wszystko jest możliwe i mam nadzieję, że to wszystko się spełni. Gratuluję wszystkich sukcesów i życzę kolejnych. Mam nadzieję na spotkanie niedługo i będzie znowu okazja do ciekawej rozmowy.
              - Ja także bardzo dziękuję za miłą rozmowę i mam nadzieję, że spotkamy się osobiście, jak wrócę do Polski.

              Z Piotrem Maziarzem, studentem Akademii Muzycznej im. Krzysztofa Pendereckiego w Krakowie w klasie organów prof. Mirosławy Semeniuk-Podrazy rozmawiała Zofia Stopińska 10 grudnia 2021 roku.

Sławomir Chrzanowski: "Uwiebiam muzykę stworzoną na przedświąteczny czas"

         Grudzień to czas koncertów mikołajkowych i świątecznych. Wprowadzeniem w nastrój tego przedświątecznego czasu w Filharmonii Podkarpackiej był „Familijny Koncert Mikołajkowy”, który odbył się 4 grudnia w wykonaniu naszych Filharmoników pod batutą Sławomira Chrzanowskiego.
Na widowni było dużo ludzi młodych, rodziców ze swymi pociechami i babć z wnukami. Pan Sławomir Chrzanowski nie tylko znakomicie dyrygował, ale także bardzo ciekawymi komentarzami przybliżał wykonywane utwory. Zaproponowany program przyjęty został z wielkim entuzjazmem, szczególnie przez dzieci i młodzież, a to dowodzi, że rośnie nam pokolenie przyszłych melomanów.
         Cieszę się, że pan Sławomir Chrzanowski zgodził się porozmawiać ze mną przed koncertem i dzięki temu mogę Państwa zaprosić do lektury.


        W Rzeszowie rozpoczyna Pan ten przedświąteczny cykl, a później poprowadzi Pan kilka koncertów ze swoim zespołem, czyli Orkiestrą Filharmonii Zabrzańskiej, ale każdy z tych koncertów będzie inny.
         - Czas adwentu, w którym się znaleźliśmy, to czas oczekiwania i przyznam się, że uwielbiam grać w tym przedświątecznym czasie muzykę na ten okres stworzoną.
Stąd też, kiedy przyszło zaproszenie z Filharmonii Podkarpackiej, aby zaprezentować program mikołajkowy czy też adwentowy – obojętnie, jaki przypiszemy tytuł, pomyślałem sobie, że jest sporo muzyki, którą możemy w tym czasie wykonać. Koncert w Rzeszowie rozpoczniemy klasyczną muzyka symfoniczną, poprzez muzykę okołoświąteczną, aż po wiązankę popularnych melodii ze świata, które ten czas świąt hołubią dźwiękami i jestem pewny, że każdy znajdzie w tym programie coś dla siebie.
        Zaraz po koncercie wracam do Zabrza, aby z moja orkiestrą zagrać „Koncert Mikołajkowy”, który odbędzie się 6 grudnia. W programie znajdą się obszerne fragmenty baletu „Dziadek do orzechów” Piotra Czajkowskiego. Śnieżynka w oczekiwaniu na przyjście Mikołaja będzie ten koncert moderować, opowiadać dzieciom o przygodach Klary, która jest główną bohaterką tego baletu. My będziemy ilustrować muzyką, a później do tego dołączymy piosenki i muzykę z filmów świątecznych takich, jak „Ekspres polarny” i „Kraina lodu”, czyli to, co dzieci lubią najbardziej.
         Dla odmiany 10 grudnia gramy „Koncert Barokowy” z muzyka barokową przeznaczoną na czas adwentu, a solistą będzie Marcin Ostrowski, koncertmistrz Orkiestry Filharmonii Zabrzańskiej. W programie znajdą się znane utwory m.in.: Concerto grosso „Na Boże Narodzenie” Arcangelo Corelliego, „Adagio na skrzypce i organy” Tomaso Albinoniego czy „Zima” z „Czterech pór roku” Antonio Vivaldiego.
         Tuż przed świętami zagramy dwa „Koncerty świąteczne”, a wypełni je muzyka filmowa, musicalowa i oczywiście pojawią się już także kolędy w nowych opracowaniach.
Zaprosiłem do tego koncertu dwoje młodych śpiewaków, ponieważ uważam, że koncerty tego typu są bardzo dobrym momentem, ażeby młodym wykonawcom, którzy już skończyli studia, a jeszcze nie występują na stałe na estradach, dać szanse zaistnienia w różnym repertuarze. Dobrze pani wie, że w czasie studiów młodzi ludzie uczą się głównie repertuaru operowego, co jest rzeczą zrozumiałą, a jak zdecydują się na współpracę ze mną, muszą się nauczyć wielu innych rzeczy, a później doceniają to, kiedy zostają zaproszeni do współpracy z orkiestrami symfonicznymi.
Później przyjdą święta i będziemy czekać na Nowy Rok.

         Poprosiłam Pana o spotkanie, ponieważ dosyć często współpracuje Pan z naszą orkiestrą, jest Pan u nas dyrygentem bardzo lubianym, myślę, że przez muzyków, a na pewno przez publiczność. Wiem, że nasi melomani bardzo lubią, jak Pan zapowiada utwory, bo zawsze są to krótkie, celne i bardzo ciekawe komentarze, które dodatkowo zachęcają do uważnego słuchania.
          - Bardzo dziękuję za te miłe słowa. Z Orkiestrą Symfoniczną Filharmonii Podkarpackiej przyjaźnimy się już od ponad 25 lat i styl naszej wspólnej pracy jest jasno określony – szybki, konkretny, muzycy muszą szybko reagować, ponieważ takie dzisiaj mamy czasy. Ja się nauczyłem takiej pracy podczas wyjazdów do Stanów Zjednoczonych, ponieważ spotkania z tamtymi orkiestrami były bardzo dokładnie określone czasowo. Nie można było próby przeciągnąć nawet o jedną minutę i dlatego muzycy muszą być przygotowani. Musiałem tak planować prace, aby to wszystko „ogarnąć” (bardzo modne słowo w dzisiejszych czasach) i tak też pracujemy tutaj.
          Repertuar, który przygotowaliśmy na koncert, jest bardzo zróżnicowany – od utworów Jana Sebastiana Bacha poprzez George’a Whitefielda Chadwick’a i piękne utwory okołoświąteczne, które wcale nie są takie proste. One są bardzo przyjemne i proste w słuchaniu, ale niekoniecznie są łatwe dla wykonawców.
Kiedy w czasie przedświątecznym odwiedzamy galerie handlowe, to słyszymy w tle tę muzykę, która powinna wprowadzić nas w dobry nastrój przedświąteczny. Tym razem usłyszymy ją w wersji koncertowej, którą sam okraszę słowem, a czy celnym – to się okaże, jakie będą reakcje słuchaczy.

          Urodził się Pan w Rybniku, skąd pochodzi wielu wspaniałych artystów.
          - Podkreślę jeszcze raz - artystów znakomitych, starczy wymienić tylko maestrę Lidię Grychtołównę, która gra z nami koncert za trzy tygodnie mając 93 lata. Rybniczaninem jest znakomity polski pianista Piotr Paleczny, z naszych stron pochodzi słynny kompozytor Henryk Mikołaj Górecki, który urodził się w pobliskiej Czernicy, ale z Rybnikiem był bardzo związany i wielokrotnie organizowaliśmy koncerty poświęcone jego osobie. Jesteśmy dumni, że mamy takich Rybniczan jak Adam Makowicz, jeden z najsłynniejszych polskich pianistów jazzowych. Pochodzi z Rybnika kilku wybitnych muzyków światowego formatu.

          Dlaczego postanowił Pan zostać dyrygentem?
          - Uczyłem się grać na fortepianie, a kiedy skończyłem średnia szkołę muzyczną i zagrałem recital dyplomowy, moja pani profesor od fortepianu powiedziała mi wprost: „Chrzanowski, moim zdaniem wystarczy. Umiesz grać na fortepianie, ale nie tak dobrze, żeby zostać słynnym pianistą. Poszukaj sobie innego zajęcia”. Kiedy ma się 19 lat, to człowiek może być oburzony takimi słowami, a dzisiaj jestem bardzo wdzięczny za te słowa i przy każdej okazji, kiedy panią profesor spotykam, a ma 91 lat, zawsze jej to przypominam i dziękuję całując gorąco w rękę. Posłuchałem i postanowiłem zrobić coś innego. Zdecydowałem się studiować Teorię Muzyki w Akademii Muzycznej w Katowicach, a w trakcie studiów teoretycznych zacząłem przyglądać się koledze, który uczył się już dyrygentury u prof. Karola Stryi. Niezwykle mnie to zafascynowało i postanowiłem sam spróbować.

          Miał Pan ogromne szczęście, że trafił Pan do klasy prof. Karola Stryi.
          - Tak, miałem wielkie szczęście. Była to znakomita szkoła, nauczył nas bardzo porządnie tego fachu. Kiedy odbierałem dyplom, padły z jego ust słynne i znamienne dla mnie słowa: „Nauczyłem cię tyle, ile potrafiłem, a teraz wokół tego fundamentu możesz budować cała otoczkę”. Po latach stwierdzam, że były to bardzo istotne i prawdziwe słowa, bo gorzej jeśli człowiek uczy się tylko tego, co nazywamy otoczką, a brakuje fundamentu. Wtedy w naszym życiu zawodowym pojawiają się problemy. Profesor Karol Stryja jest jedną z tych osób, które miały ogromny wpływ na moje życie.

          Miał Pan też szczęście, a może dobry pomysł, żeby już w trakcie studiów prowadzić orkiestry – kameralną i symfoniczną Państwowego Liceum Muzycznego w Katowicach.
          - W 1983 roku, długo przed ukończeniem studiów dyrygenckich, rozpocząłem pracę jako nauczyciel przedmiotów teoretycznych (literatury muzycznej, harmonii, historii muzyki i solfeżu) w Liceum Muzycznym im. Karola Szymanowskiego, a po roku dyrektor tego liceum poprosił mnie, żebym również pomógł mu w prowadzeniu orkiestry. Tak się to zaczęło.
          Miałem, jak pani zauważyła, duże szczęście, bo adepci sztuki dyrygenckiej są w bardzo trudnej sytuacji. Nie mając do dyspozycji orkiestry, nie mają na czym ćwiczyć swojego warsztatu.
Przy fortepianie jest jedna osoba, z którą można zrobić wszystko, ale kiedy dyryguje się orkiestrą, w której jest kilkadziesiąt osób, to można ćwiczyć wszystkie gesty i ustalenia, których uczyłem się podczas lekcji dyrygowania. Tak właśnie było, bo przez cały czas studiów dyrygenckich miałem kontakt z orkiestrą.
To zaowocowało tym, że kiedy później rozpocząłem pracę zawodową, to już nie było żadnego strachu, nie było przerażenia, cóż to się będzie działo, kiedy stanę przed profesjonalną orkiestrą.

          Podziwiam Pana za swobodne poruszanie się w bardzo wszechstronnym repertuarze. Wspominaliśmy już o koncertach muzyki barokowej, a wiem, że oprócz muzyki kolejnych epok, w programach Pana koncertów są także dzieła współczesne. Kompozytorzy często proszą Pana o poprowadzenie prawykonań swoich utworów. Sięga Pan po muzykę filmową oraz dobre utwory rozrywkowe.
           - Doskonale wiemy, że od czasów kompozytorów klasycznych zostało napisane mnóstwo różnej muzyki. Tak jak pani zauważyła, nigdy nie szufladkowałem, co jest moim ulubionym gatunkiem, kto jest moim ulubionym kompozytorem - po prostu jest dużo świetnej muzyki. Jak doskonale wszyscy wiemy, nawet wielcy kompozytorzy tacy, jak Bach, Mozart, Beethoven i inni, też skomponowali utwory słabsze i chociaż one są, niekoniecznie się je wykonuje i to jest rzecz normalna. Nie ma takiej możliwości, żeby kompozytor napisał wszystko genialnie.
           Estrada, zainteresowania słuchaczy, aplauz po wykonaniu utworów na koncertach warunkują naszą działalność. Ponieważ powstało mnóstwo muzyki z pogranicza, to z przyjemnością ją wykonuję. Jest to muzyka filmowa, musicalowa, rozrywkowa, dixielandowa, a w ostatnim czasie grywamy nawet muzykę z gier komputerowych. To jest nowy kierunek, który się pokazuje i mamy potężne suity stworzone z muzyki z takich gier. Staram się pokazywać muzykę, która powstaje „na naszych oczach”, a jest dobra.

           Potrzebne są także dobre opracowania tych utworów albo ich fragmentów na orkiestrę symfoniczną.
           - Zgadza się, dlatego uwielbiam i zawsze pokazuję za wzór aranżacje utworów tworzone przez Amerykanów, którzy są mistrzami show businessu. Jak wszyscy doskonale wiemy, kiedy zaczęła się rozwijać muzyka jazzowa, muzyka swingowa (mówimy o latach 20-tych i 30-tych ubiegłego stulecia), kiedy potem weszły filmy, a za nimi musicale, Amerykanie doszli szybko do wniosku, że wykonanie dzieła na scenie to jest wydarzenie, w którym uczestniczyć będzie jeden tysiąc lub dwa tysiące osób, ale kiedy się ją zaaranżuje na orkiestrę i będzie się ją wykonywać na scenach estradowych, to kolejne zastępy słuchaczy będą się mogły z tą muzyką zapoznać.
Dlatego mam dużo opracowań również muzyki scenicznej na potrzeby orkiestr symfonicznych i korzystamy z tego.

           Jak już Pan wspomniał, kilkakrotnie gościł Pan w Stanach Zjednoczonych, ale nie powiedział Pan, że oprócz koncertów prowadził Pan także wykłady dla studentów.
            - Tak, poproszono mnie o spotkania ze studentami. Dwa razy miałem wykład z historii muzyki polskiej, czyli opowiadałem o naszym kraju. Jak Państwo wiedzą, studenci college’u mają czasami mgliste pojęcie o tym, gdzie leży Polska i jak wygląda polska kultura.
            Poproszony o taki wykład, z przyjemnością to zrobiłem, pokazując przykłady od muzyki barokowej poczynając, aż do współczesności, jak ta nasza kultura i muzyka wyglądała. Dwa razy byłem również poproszony na spotkania mistrzowskie w klasie dyrygentury. Profesor prowadzący tę klasę przedstawił mi pięcioro studentów, którzy byli już na ostatnich latach studiów dyrygenckich i pracowali z kilkunastoosobowym zespołem złożonym także ze studentów. Poproszono mnie o spojrzenie z zewnątrz na ich pracę i o opinię. Były to niezwykle sympatyczne spotkania, bardzo twórcze, dyskutowaliśmy, wymienialiśmy się wrażeniami. Były to dla mnie bardzo ciekawe zajęcia.

            Te wyjazdy do USA miały miejsce na początku naszego stulecia. Czy wtedy zainteresował się Pan muzyką amerykańską?
            - Muzyką amerykańską zainteresowałem się trochę wcześniej, bo w drugiej połowie lat 90-tych XX wieku, kiedy za sprawą zaproszonych dyrygentów ze Stanów Zjednoczonych otrzymałem partytury do tego rodzaju utworów, które do dziś są bardzo chętnie grywane. Jak pani pewnie wie, w tamtych czasach nie mieliśmy szerokiego dostępu do nut, były to początki rozwoju Internetu i nie wszystko można było zdobyć. Dzięki osobistym kontaktom i przyjaźniom wiele materiałów orkiestrowych różnych utworów zostało nam podarowanych podczas ich pobytów u nas. Stąd mamy je w swoich zasobach, możemy je prezentować i jesteśmy niezmiernie z tego radzi.

            Ja bym chciała jeszcze powrócić do Pana kontaktów w Orkiestrą Filharmonii Podkarpackiej, bo zna Pana nie tylko rzeszowska publiczność.
             - Także wielu miast z Podkarpacia, a najbardziej z Łańcuta, Krasiczyna, Przemyśla, Baranowa Sandomierskiego, Dębicy. Występowaliśmy na słynnych festiwalach, m.in. Muzycznym Festiwalu w Łańcucie i Festiwalu im. Jana Kiepury w Krynicy.
            Niezmiernie jestem wdzięczny dyrekcji Filharmonii Podkarpackiej, która przez lata pozwoliła mi razem z muzykami zaprezentować naszą sztukę w różnych ośrodkach. To niezwykle cenne, bardzo radosne, kiedy przyjeżdża się do miejsc teoretycznie nie będących ostoją wielkiej kultury, a potem, kiedy się widzi ten entuzjazm i radość na twarzach słuchaczy, to naprawdę serce rośnie. Wielokrotnie mieliśmy przyjemność grać w takich ośrodkach i sprawiało nam to wiele radości.

            Myślę, że współpraca z naszą orkiestrą przebiega harmonijnie pomimo, że poprzeczka ustawiona jest zawsze wysoko.
            - Powiem tak: oczywiście, że ilość prób, czas trwania i intensywność pracy zależą od repertuaru. Kiedy będzie to repertuar bardzo trudny, skomplikowany to musimy tych prób mieć więcej. Ponad 30-letnia praca dyrygencka i doświadczenie w pracy estradowej powodują, że doskonale wiem, do jakiej orkiestry przyjeżdżam oraz ile czasu będę potrzebował na przygotowanie materiału. Także pomimo uśmiechu i przyjaźni z muzykami, w kwestii estrady jestem bezlitosny, czyli z uśmiechem i z radością mówię, że każdy bierze swoje nuty, przegrywa je, przygotowuje, ćwiczy. Każdy musi opanować swoja partię, bo przecież ja za nich nie zagram.
Naszym wspólnym celem jest jak najlepsze wykonanie programu podczas koncertu, żeby słuchacze byli zadowoleni.

            Sporo koncertów prowadzi Pan ze swoją orkiestrą w Zabrzu, ale także bardzo dużo Pan podróżuje. Myślę, że chociaż Święta Bożego Narodzenia spędzi Pan z rodziną.
             - Tak się złożyło, że przez już ponad 30 lat nigdy nie byłem zajęty zawodowo w święta, ale to jest moja decyzja, gdyż dwa razy miałem propozycje wyjazdu zagranicznego ze świętami w hotelu i odmówiłem. Wspaniałą rzeczą jest to, co robię, czyli sztuka dyrygencka, przygotowywanie utworów, to mnie niezwykle inspiruje i bardzo „kręci” (jak to mówi młodzież), natomiast to wszystko – przyjemność prowadzenia orkiestry, przygotowywania koncertów ma absolutne oparcie w rodzinie. Ktoś kiedyś mądrze powiedział: „Kiedy ma się z tyłu i z boku głowy spokój, to wtedy można góry przenosić”.
Jestem mojej małżonce szczególnie wdzięczny, że przez tyle lat mi towarzyszy w tej mojej muzycznej podróży, dba o to, żebym mógł spokojnie skupić się na swojej pracy. Jest tak tylko dlatego, że jesteśmy bardzo szczęśliwym małżeństwem.

            Zauważyłam, że czasami żona Panu towarzyszy w podróżach i jest obecna także na koncertach.
             - Żona już teraz wszędzie ze mną jeździ, bo udała się na najdłuższe wakacje swojego życia, już nie jest aktywna zawodowo i dlatego mamy więcej spokoju i czasu na wspólne podróże.

            Żona wspiera Pana codziennie, myślę, że będzie Pan wspierał małżonkę podczas przygotowań i całych Świąt Bożego Narodzenia.
            - Oczywiście, nasz dom jest centrum naszej rodziny. Jesteśmy tym pokoleniem średnim, które aktualnie wiąże wnuków i dziadków. Dlatego zapraszamy naszych teściów i mojego ojca, ale również moje dzieci z wnukiem na spotkanie wigilijne. Każdy ma swoją rodzinę i nie jest to takie proste, aby to wszystko skoordynować, ale staramy się, aby w święta rodzina była razem, przez ostatnie lata dobrze nam się to udaje i oby tak było jak najdłużej.

            Myślę, że pomimo tego wszystkiego, co nas otacza, natłoku nie napawających radością informacji, możemy z optymizmem wchodzić w nowy rok.
            - Zdecydowanie tak. Jazgot informacji ze wszystkich możliwych stron, ta ogromna ilość niepokojących informacji z pewnością na każdego źle wpływa, ale przecież są kanały telewizyjne i radiowe, gdzie nie ma informacji. Jesteśmy osobami na tyle inteligentnymi i doświadczonymi, że nie musimy wszystkiego słuchać i traktować z całym majestatem. Dlatego nasze życie toczy się swoim tempem. Nie odrywamy się oczywiście od rzeczywistości, ale staramy się mieć zdroworozsądkowe podejście do otaczającego nas świata.

            Dziękuję za miłe spotkanie, a na najbliższe tygodnie życzę wielu radosnych chwil i rodzinnych świąt.
            - Dobrego adwentu, tego czasu oczekiwania, który ja uwielbiam i spokojnych świąt.

                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                        Zofia Stopińska

        

 

 

Marcin Kasprzyk: "Od najmłodszych lat interesował mnie fortepian"

        Pragnę dzisiaj przedstawić Państwu pana Marcina Kasprzyka, świetnego pianistę, którego rzeszowscy melomani mieli okazję poznać podczas znakomitego koncertu kameralnego, który odbył się 9 listopada. Artysta towarzyszył wówczas śpiewaczce Renacie Johnson-Wojtowicz, a w programie wieczoru znalazły się pieśni polskich kompozytorów: Piotra Perkowskiego, Mieczysława Karłowicza i Ignacego Jana Paderewskiego.

         Urodził się Pan w Jarosławiu i tam rozpoczął naukę gry na fortepianie, a kontynuował ją w Zespole Państwowych Szkół Muzycznych w Przemyślu. Później były studia w Akademii Muzycznej w Łodzi, które ukończył Pan z bardzo dobrym wynikiem i powrócił Pan do rodzinnego Jarosławia.
         - W 2012 roku ukończyłem studia magisterskie w klasie prof. Cezarego Saneckiego i dra hab. Wojciecha Kubicy. Na ostatnim roku studiów magisterskich otrzymałem propozycję pracy w Zespole Szkół Muzycznych w Przemyślu, z której oczywiście skorzystałem i dlatego zdecydowałem się powrócić do Jarosławia. Wkrótce rozpocząłem także pracę w Zespole Szkół Muzycznych w Jarosławiu, a obecnie pracuję jeszcze w Szkole Muzycznej w Pruchniku. Oprócz nauki gry na fortepianie towarzyszę uczniom w roli akompaniatora w klasie saksofonu, oboju, klarnetu oraz śpiewu solowego.

        Zajęcia w szkołach muzycznych odbywają się w większości w godzinach popołudniowych i pewnie wraca Pan do domu dopiero wieczorem.
         - Szczerze mówiąc, w domu jestem zazwyczaj dopiero o 21.00, a czasem nawet później.

        Dosyć często występuje Pan z koncertami i to nie tylko z artystami mieszkającymi na Podkarpaciu. Najlepszym przykładem jest duet fortepianowy, który tworzycie ze znakomitym pianistą Michałem Rotem. Z Jarosławia do Łodzi jest dosyć daleko.
         - Z Michałem Rotem poznaliśmy się na pierwszym roku studiów, czyli już ponad czternaście lat temu. Zawsze chciałem wystąpić z nim na jednej scenie z repertuarem na 4 ręce lub na 2 fortepiany. Cieszę się, że po tylu latach udało się przygotować program na wspólny recital, w szczególności, że odległość i duża liczba obowiązków nie sprzyjała zbyt częstym próbom.

         Jednym z powodów do naszego spotkania jest także nowiuteńka płyta CD z mało znanymi utworami kameralnymi Jana Novaka, czeskiego kompozytora żyjącego w ubiegłym stuleciu (Jan Novak urodził się w 1921 roku, a zmarł w 1984 roku). Rozpoczyna tę płytę cykl divertiment w wykonaniu Pana i Michała Rota.
         - Bardzo mi zależało, aby utwór „Rustica Musa II” nagrać wspólnie z Michałem, ponieważ jest to pianista obdarzony niesłychanie bogatą paletą barw. Jego intuicja artystyczna i dobór środków wykonawczych są dla mnie inspirujące, co sprawia, że efekty wspólnej pracy są zawsze bardzo ciekawe. Utwór ”Rustica musa II” czyli cykl ośmiu divertiment jako jedyny spośród utworów zawartych na płycie nie został nagrany w Sali Koncertowej w ZPSM w Jarosławiu. Rejestracja tego utworu miała miejsce w Sali Kameralnej Akademii Muzycznej w Łodzi na fortepianie Shigeru Kawai, który doskonale przygotował dla nas pan Damian Maksymiuk.
         Z powodu dzielącej nas z Michałem odległości, przygotowania do nagrań były trochę problematyczne. Starałem się w miarę możliwości jeździć do Wrocławia, ale także Michał był na kilku próbach w Jarosławiu. Praca nad tym utworem była bardzo przyjemna i satysfakcjonująca, ale również niezwykle wymagająca. Aktualnie nie mamy możliwości spotykać się regularnie na próbach, aby poszerzać wspólny repertuar, ale jestem wdzięczny Michałowi, że znalazł czas i zgodził się wziąć udział w nagraniach. Wiem, że nie było to łatwe, ponieważ bardzo dużo koncertuje w kraju i za granicą, a także zatrudniony jest na stanowisku adiunkta w Akademii Muzycznej w Łodzi oraz w Szkole Muzycznej we Wrocławiu.

Marcon Kasprzyk Michał Rot fot. Norbert Bohdziul

                                                                 Michał Rot - fortepian, fot. Norbert Bohdziul

         Wszystkie utwory nagrane na płycie „JAN NOVÁK – CHAMBER MUSIC” są polskimi premierami fonograficznymi, ale drugi utwór jest zarazem światową premierą.
         - Tak, mowa o „Capriccio” w wersji na wiolonczelę i fortepian, ponieważ wersja na wiolonczelę i orkiestrę została już nagrana i wydana.
Zdecydowałem się nagrać ten utwór z Wojtkiem Bafeltowskim, który jest studentem pierwszego roku studiów magisterskich w klasie wiolonczeli prof. Tomasza Strahla i prof. Marcina Zdunika na Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina. Szczerze przyznam, że po zakupie partytury, miałem problem ze znalezieniem wiolonczelisty, który chciałby wykonać bardzo wymagającą partię wiolonczeli. Na szczęście dzięki staraniom mojej pani promotor, prof. Jolanty Skorek-Münch, udało się znaleźć osobę chętną do wykonania partii wiolonczeli. Uważam, że Wojtek doskonale poradził sobie z wszelkimi napotkanymi trudnościami technicznym, a współpraca z nim była czystą przyjemnością.
         Trzeba zaznaczyć, że „Capriccio” jest to kompozycja wyjątkowa, ponieważ łączy w sobie elementy jazzu z techniką dodekafoniczną, a takie niepowtarzalne brzmienie zawdzięczamy użyciu przez kompozytora w dość nietypowy sposób techniki dwunastotonowej.

 

Marcin Kasprzyk Wojciech Bafeltowski fot. Mateusz Zaboklicki

                                                   Wojciech Bafeltowski - wiolonczela, fot . Mateusz Zaboklicki

         Dwa kolejne utwory „Sonatina” i „Choreae vernales” skomponowane zostały na flet i fortepian, a do ich wykonania zaprosił Pan swoją żonę Jagodę Pietrusiak-Kasprzyk, która jest świetną flecistką. Wszystkie utwory są dla instrumentalistów bardzo trudne, chociaż wszyscy mogą się popisać wirtuozostwem i muzykalnością.
         - Dlatego też zainteresowałem się wymienionymi przez panią utworami na flet i fortepian Jana Nováka. Moja żona ukończyła z wyróżnieniem Akademię Muzyczną w Krakowie w klasie prof. Zbigniewa Kamionki oraz Conservatorio di Musica Arrigo Boito w Parmie, i przeważająca ilość utworów na płycie jest z udziałem Jagody. Chcę także powiedzieć, że nasze wspólne nagrania przebiegały „gładko” między innymi ze względu na świetną intonację mojej żony na flecie, która jest bardzo istotna w instrumentach dętych – szczególnie podczas nagrań.
         Trzeba podkreślić, że „Choreae vernales”, co w tłumaczeniu oznacza „Wiosenne tańce”, powstał w 1977 roku na flet i gitarę, ale kompozytor w 1980 roku opracował ten utwór na flet i fortepian, a później powstała jeszcze trzecia wersja na flet, orkiestrę smyczkową, czelestę i harfę. Inspiracją głównego tematu był dla kompozytora rzymski poeta Horacy, a konkretnie heksametr z siódmej pieśni z IV księgi Horacego. Dodatkowo nad łacińskim heksametrem kompozytor umieścił rytm, co posłużyło mu jako szkielet kompozycji, główną melodię podlegającą modyfikacjom.

Marcin Kasprzyk Jagoda Pietrusiak Kasprzyk fot. Katarzyna Pomian

                                                              Jagoda Pietrusiak-Kasprzyk - flet, fot  Katarzyna Pomian

          Trzeba także podkreślić, że na płytę wybrał Pan utwory pochodzące z różnych okresów twórczości Jana Nováka, bo „Capriccio” zostało skomponowane w 1958 roku, „Rustica musa II” to kompozycja z 1975 roku, dwa utwory na flet i fortepian „Sonatina” i „Choreae vernales” powstały w latach 1976 i 1980, a kończąca płytę kompozycja „Mimus magicus” na sopran, flet i fortepian pochodzi z 1969 roku.
          W utworze wieńczącym płytę Jan Novák posłużył się "Bukolikami" rzymskiego poety Wergiliusza.

          - To prawda. Udało mi się zgromadzić kilkanaście partytur z twórczością Jana Nováka. Wybór utworów z różnych okresów twórczości był uwarunkowany przeze mnie przede wszystkim chęcią pokazania szerokiego spektrum zainteresowań kompozytora, stąd moja praca doktorska opierała się m.in. na omówieniu syntez stylistycznych w twórczości Jana Nováka. Mam nadzieję, że poprzez odpowiedni dobór utworów, udało mi się pokazać zróżnicowane brzmienia i rozmaite rodzaje inspiracji.
          Jeżeli chodzi o utwór "Mimus magicus", w pierwotnej wersji przeznaczony był na sopran, klarnet i fortepian, kompozytor natomiast przerobił partię klarnetu na flet dla swojej córki Klary Novákovej. Moja żona korzystała z rękopisu, który udało mi się zdobyć z Muzeum Czeskiego w Pradze, ponieważ wersja na flet nie została wydana.
          Jak Pani już wspomniała, kompozytor oparł się na „Bukolikach” (Ekloga VIII, wersy 64 – 109, Damon- Alfezybeusz). W nagraniu utworu, w warstwie tekstowej została zastosowana wymowa restytuowana zwana klasyczną, którą zalecał stosować Jan Novák. Wymowa restytuowana była popularna od I wieku p.n.e. do I wieku n.e., a zrekonstruowano ją dopiero w XX wieku. Trudności przysporzyły nam różnice fonetyczne, ponieważ istnieją odmiany północno-europejska, południowo-europejska i anglosaska. Jan Novák zwracał uwagę na sposób wymowy i na korelację warstwy muzycznej i tekstu.
          Chcę podkreślić, że Renata Johnson-Wojtowicz doskonale poradziła sobie z nie lada trudnym zadaniem, jakim było spełnienia woli kompozytora.

Marcin Kasprzyk Renata Johnson Wojtowicz fot. Magdalena Konopka

                                                                         Renata Johnson-Wojtowicz - sopran, fot. Magdalena Konopka

          Od dłuższego czasu zajmował się Pan życiem i twórczością Jana Nováka, napisał Pan na ten temat pracę doktorską. Skąd fascynacja tym kompozytorem i jego muzyką?
          - Fascynacja zaczęła się dość przypadkowo. Poszukiwałem repertuaru na flet i fortepian, aby wykonywać go z moją żoną. Michał Rot podczas jednej z rozmów telefonicznych wspomniał mi, że kiedyś wykonywał z flecistką jeden z utworów Jana Nováka co zbudziło moje zainteresowanie.
Po przesłuchaniu kilku nagrań dostępnych w Internecie, byłem pod wielkim wrażeniem wyjątkowego stylu kompozytora. Niestety w języku polskim nie znalazłem żadnych informacji na jego temat, dostęp do nut również był utrudniony. Przykładowo jedyny dostępny w Internecie oryginalny egzemplarz nut "Rustica musa II" udało mi się zakupić w jednym z antykwariatów niemieckich w wydaniu G. Zanibona z 1976 roku.
          Zacząłem przeszukiwać Internet w poszukiwaniu dostępnych materiałów na temat Nováka. Skontaktowałem się z córką kompozytora - Klarą Novákovą, która bardzo mi pomogła w zdobyciu szczegółowych informacji na temat swojego ojca. Oczywiście pogłębianie wiedzy i zdobywanie partytur trwało bardzo długo, dlatego w swojej pracy doktorskiej zatytułowanej: „Kameralistyka fortepianowa Jana Nováka jako przykład syntezy stylistycznej na tle muzyki XX wieku” zdecydowałem się zamieścić obszerny wątek biograficzny na temat kompozytora, oraz chronologiczny spis wszystkich kompozycji, który umieściłem w suplemencie.

          Pana trud został dostrzeżony, ponieważ praca doktorska, którą obronił Pan w Akademii Muzycznej im. Ignacego Jana Paderewskiego w Poznaniu, została bardzo wysoko oceniona przez wszystkich recenzentów.
Także płyta „JAN NOVÁK – CHAMBER MUSIC” jest wynikiem tych długoletnich poszukiwań.

          - Bardzo się cieszę, że moja dysertacja wraz z płytą została pozytywnie przyjęta przez całą komisję i recenzentów: dr hab. Annę Stempin-Jasnowską z A.M. w Bydgoszczy oraz dra. hab. Pawła Zawadzkiego z A.M. we Wrocławiu. Oczywiście „wisienką na torcie” było wydanie płyty „JAN NOVÁK – CHAMBER MUSIC” w wydawnictwie DUX, której premiera odbyła się 4 listopada. Ja byłem pomysłodawcą projektu, ale płyta nie powstałaby bez wszystkich współwykonawców.
          Wielka szkoda, że nie mieliśmy dotąd możliwości pokazania na żywo polskiej publiczności wszystkich nagranych przez nas utworów z powodu trwającej pandemii. Mam nadzieję, że w niedalekiej przyszłości uda się nam rozpropagować twórczość Jana Nováka w Polsce.

          Słuchając kilkakrotnie tej płyty, także pomyślałam, że warto by było zorganizować serię koncertów promujących, bo każdy z utworów, które znajdują się na płycie, wart jest pokazania go szerokiemu gronu publiczności. Są one przeznaczone nie tylko dla melomanów czy miłośników muzyki kameralnej, ale szerokiego grona publiczności.
           - Mówiąc szczerze, dziwię się, że twórczość Jana Nováka jest w Polsce nieznana, podczas gdy pochodzące z tego samego okresu utwory Bohuslava Martinů są dość popularne. Według mnie na mały rozgłos jego twórczości miał wpływ nieszczęśliwy splot wydarzeń – mianowicie na wiosnę 1984 roku został zaplanowany koncert w Filharmonii Nowojorskiej, na którym obok kompozycji Martinů i Dvořaka miała zostać zaprezentowana Kantata „Dido” Jana Nováka na mezzosopran, recytatora, mały chór i orkiestrę pod dyrekcją Rafaela Kubelika. W roli narratora miał wystąpić Jan Novák.
          Wykonanie "Dido" pod batutą dyrygenta o światowej sławie miało być ostatnią szansą na docenienie jego dzieł i nadzieją na dostanie się do parnasu kompozytorów XX wieku. Niestety, Kubelik złamał sobie rękę i koncert został przełożony na inny termin. Wkrótce stan zdrowia Nováka znacznie się pogorszył. Stwierdzono u niego guza mózgu. Miał zaplanowaną operację, niestety nie doczekał jej - zmarł 17 listopada 1984 roku.
Nie udało się, niestety, wykonać kompozycji, dzięki której mógł zdobyć zasłużoną sławę.

Marcin Kasprzyk Okładka płyty

          Polecamy Państwa uwadze płytę „JAN NOVÁK – CHAMBER MUSIC”, która do Pana rąk trafiła 9 listopada, mamy nadzieję na koncerty promujące to wydawnictwo na początku 2022 roku.
Chciałabym jeszcze wrócić do początków Pana zainteresowań muzyką. Rozpoczął Pan naukę gry na fortepianie w Państwowej Szkole Muzycznej I stopnia w Jarosławiu. Czy Pan wybrał ten instrument, czy to rodzice zadecydowali?

          - Od najmłodszych lat interesował mnie fortepian. Jako małe dziecko dostałem malutkie pianino, którym bardzo często się bawiłem. Jak zdawałem egzamin wstępny do Szkoły Muzycznej I stopnia w Jarosławiu, to marzyłem tylko o nauce gry na fortepianie. Moją pierwszą nauczycielką fortepianu była mgr Teresa Romanow-Rydzik, później kontynuowałem naukę w Zespole Szkół Muzycznych w Przemyślu w klasie fortepianu mgr Doroty Miller i po ukończeniu tej szkoły, jak już wspomniałem, studiowałem w Akademii Muzycznej w Łodzi.

          Ponieważ wielokrotnie brał Pan udział w krajowych i międzynarodowych konkursach, uzyskując wysokie lokaty, teraz towarzysząc młodym adeptom grającym na instrumentach, nadal uczestniczy Pan w różnych konkursach, przesłuchaniach i egzaminach oraz przygotowuje Pan do udziału w konkursach swoich uczniów, wiele może Pan o nich powiedzieć. Nie wszyscy są świadomi tego, że na konkurs warto pojechać, a nagrody nie są najważniejsze.
          - Od kiedy pandemia spowodowała odwołanie wszelkich imprez masowych, m.in. koncertów, zainteresowałem się konkursami fortepianowymi w wersji „online”. Udało mi się przygotować i nagrać repertuar na fortepian solo, który wykorzystałem później do udziału w Międzynarodowych Konkursach Fortepianowych organizowanych przez światową organizację World Piano Teachers Associations w Finlandii zdobywając wyróżnienie oraz w Tajlandii uzyskując drugie miejsce. Jeżeli chodzi o uczestnictwo w roli akompaniatora to rzeczywiście w tym roku miałem przyjemność nagrywać z uczniami bardzo dużo utworów na konkursy ogólnopolskie i międzynarodowe. Wiele z nagrań zostało docenionych przez komisje, czego konsekwencją było zdobywanie przez uczniów wysokich lokat.
          Z upływem lat zauważyłem po sobie, że gdy czasu na ćwiczenie jest bardzo mało ze względu na pracę i wiele innych obowiązków, efektywność ćwiczenia znacznie się poprawia.
Utrzymywanie dobrej formy w grze na fortepianie wymaga codziennej systematycznej pracy i samodyscypliny. Staram się nieustannie poszerzać solowy i kameralny repertuar oraz utrwalać dotychczasowy.
Dodatkowo praca w roli akompaniatora wymaga od nas-pianistów poświęcania wielu godzin z wolnego czasu na ćwiczenie. Wiele z akompaniamentów w II stopniu jest dosyć skomplikowana i wymaga systematycznej pracy, gdyż występując z uczniem na konkursie, koncercie czy egzaminie, w pośredni sposób także podlegam ocenie.

Dziękuję Panu za rozmowę i życzę wielu ciekawych projektów, wspaniałych koncertów, kolejnych nagrań i satysfakcji z pracy pedagogicznej. Z pewnością niedługo będę miała okazję oklaskiwać Pana podczas koncertów.
- Ja również dziękuję za spotkanie i mam nadzieję, że wkrótce się zobaczymy.

Zofia Stopińska

 

Marcin Kasprzyk fot. Katarzyna Kasprzyk

                                                          Marcin Kasprzyk - fortepian, fot Katarzyna Kasprzyk

 

Bartosz Koziak: "Jest dużo ciepła w brzmieniu wiolonczeli i ma ono przełożenie na ludzi"

        Zapraszam na spotkanie z panem Bartoszem Koziakiem, znakomitym wiolonczelistą, który karierę artystyczną rozpoczął w pierwszych latach XXI wieku. Rozmawiałam z Artystą w Rzeszowie, po koncercie, który odbył się 19 listopada w Filharmonii Podkarpackiej, a jednym z utworów był I Koncert wiolonczelowy Krzysztofa Meyera, w którym partie solowe znakomicie wykonał Bartosz Koziak.

       Dzieło, które Pan wykonał, powstało w pierwszej połowie lat 80. ubiegłego stulecia i zadedykowane zostało Ivanowi Monighettiemu, wybitnemu rosyjskiemu wiolonczeliście, który był także jego pierwszym wykonawcą.
        - Trzeba podkreślić, że Ivan Monighetti był pierwszym z wiolonczelistów ze Wschodu, który zainteresował się muzyka dawną i wykonywał ją w stylu epoki, w której utwór był napisany, rezygnując z naleciałości epok późniejszych. Jednocześnie to wybitny wykonawca muzyki nowej i najnowszej, a najlepszym dowodem prawykonanie Koncertu Canti Amadei Krzysztofa Meyera, który bezpośrednio nawiązuje do muzyki Wolfganga Amadeusza Mozarta. Są w tym utworze motywy z Requiem, Sonaty skrzypcowej i różnych symfonii, które są rozpoznawalne dla melomanów. Zarówno skład orkiestry, jak i sposób wykorzystania instrumentów w sensie artykulacyjnym, dynamicznym jest taki sam jak u Mozarta. Natomiast współbrzmienia i charakter jest zupełnie inny. Uważam, że Krzysztofowi Meyerowi znakomicie udało się połączyć współczesny język muzyczny ze sposobami gry, które stosowane są od lat. Mnie się to szalenie podoba.

        Od jak dawna ma Pan ten koncert w repertuarze?
        - Niedawno, bo dopiero w tym roku. Profesor Krzysztof Meyer zaprosił mnie do nagrania tego koncertu, co dla mnie jest wielkim wyróżnieniem i zaszczytem. Bardzo się z tego zaproszenia ucieszyłem. Ze względu na czas pandemii musieliśmy szybko przygotować utwór i nagrać go.

         Czy wcześniej grał Pan jakieś utwory Krzysztofa Meyera?
          - Poznałem Profesora Meyera kilkanaście lat temu, kiedy grałem jego II Koncert wiolonczelowy, który jest zupełnie inny. Później kontakt z Profesorem był daleki.
Dopiero teraz zostałem zaproszony do nagrania płyty, na której oprócz Symfonii znajdzie się I Koncert wiolonczelowy.
         Bardzo się także cieszę, że mogłem wykonać ten utwór z Orkiestrą Symfoniczną Filharmonii Podkarpackiej.
Powstało mnóstwo najrozmaitszych utworów na wiolonczelę i przez to często umykają nam utwory naprawdę znakomite, bo cały czas sięgamy po utwory z Roztropowiczowskiego kanonu, jeśli chodzi o utwory z XX wieku. Z wcześniejszych mamy kilka koncertów, po które zazwyczaj sięgamy. Tymczasem okazuje się, że są fantastyczne utwory i to skomponowane również w Polsce, i do nich należy I Koncert Meyera.

        Występując jako solista, musi Pan mieć odpowiednio przygotowany repertuar z różnych epok, po który można sięgnąć, otrzymując zaproszenie. Wówczas w krótkim czasie można się przygotować.
         - Wiolonczelista z racji repertuaru i charakterystyki instrumentu, w zasadzie nie może ograniczyć się do jednego kierunku. Można powiedzieć, że wiolonczelista nie może istnieć wyłącznie jako solista. Rozmawialiśmy nawet dzisiaj z maestro Massimiliano Caldim, że I Koncert wiolonczelowy Krzysztofa Meyera, to nie jest koncert na wiolonczelę i akompaniującą jej orkiestrę. Te partie są ściśle sprzężone. Orkiestra ma mnóstwo przerw, ale później ma fragmenty, które są bardzo istotne. To nie są akompaniujące wejścia, nawet jak jest to kilka czy kilkanaście dźwięków.
        Podobna sytuacja z koncertami wiolonczelowymi sięga nawet XIX wieku. Dla przykładu podam, że Koncert wiolonczelowy Roberta Schumanna jest utworem kameralnym z orkiestrą, a z kolei Koncert Antonina Dvořaka jest właściwie symfonią koncertującą z solami fletu czy skrzypiec. Dlatego wiolonczelista jest zawsze także kameralistą.
        My takiego repertuaru solowego jak pianiści właściwie nie mamy. Mamy sześć suit Johanna Sebastiana Bacha, Sonatę Zoltána Kodálya, Sonatę Paula Hindemitha i jeszcze kilka utworów skomponowanych w XX wieku, ale nimi nie będzie zainteresowane szerokie grono melomanów, natomiast cała reszta naszego repertuaru to sonaty kameralne z fortepianem. Zdarzają się duety ze skrzypcami, jak Sonata Maurice Ravela, oraz cała kameralistyka na większe składy. Wiolonczelista musi grać bardzo różnorodny repertuar i dla mnie ten element pracy jest szczególnie fascynujący.
        Trzeba podkreślić, że XX wiek – z jednej strony dzięki Mścisławowi Roztropowiczowi, a z drugiej strony dzięki Siegfriedowi Palmowi - przyniósł (nazwijmy to w wielkim skrócie) dwa kierunki wykonawstwa, rozbudowując nieprawdopodobnie repertuar wiolonczelowy w stosunku do tego, co było wcześniej.
Pierwszy – Roztropowiczowski to jest kontynuacja tradycji, a Palm inspirował kompozytorów do tworzenia, grając na wiolonczeli zupełnie inaczej, sonorystycznie, używając najrozmaitszych nowych technik. Dlatego XX wiek jest czasem bardzo ważnym, kiedy wiolonczela wprost „wybuchła”, jeśli chodzi o repertuar i możliwości.

        Pod koniec października oklaskiwaliśmy Pana w Rzeszowie podczas koncertu w ramach Rzeszowskiej Jesieni Muzycznej. Wspólnie ze świetną pianistką Agnieszką Kozło wykonaliście trzy sonaty, ale pierwsza z nich – Sonata e-moll op. 38 Johannesa Brahmsa została skomponowana na wiolonczelę i fortepian. Natomiast Sonata G-dur op. 96 Ludwiga van Beethovena oraz Sonata d-moll op. 9 Karola Szymanowskiego, to były transkrypcje sonat skrzypcowych. Zachwyciła mnie szczególnie Sonata Szymanowskiego i sądzę, że była to Pana transkrypcja.
        - Nuty i wydanie, z którego korzystaliśmy w przypadku tej Sonaty Szymanowskiego, zostało opracowane przez Kazimierza Wiłkomirskiego, ale faktem jest, że grając ten utwór z Agnieszką Kozło, troszkę odeszliśmy od tego opracowania. Zrobiliśmy to dlatego, bo mieliśmy poczucie, że Wiłkomirski za bardzo odszedł od oryginału. Najmniejszym problemem była kwestia rejestrów, chociaż mam poczucie, że od momentu, kiedy ta transkrypcja Wiłkomirskiego powstała, wiolonczela bardzo się rozwinęła i to co kiedyś się wydawało niemożliwe, aktualnie już jest możliwe.
         Najlepszym przykładem jest stwierdzenie Witolda Lutosławskiego, że dlatego nie zrobił wyciągu fortepianowego do swego Koncertu wiolonczelowego, bo kiedy w 1969 roku komponował ten Koncert, był przekonany, że jest to utwór wyłącznie dla najwybitniejszych wirtuozów, a w tej chwili grają go już studenci.
         Podobnie jest z Sonatą d-moll Karola Szymanowskiego. Pewne fragmenty w tej Sonacie były, moim zdaniem, zapisane za nisko. Wiłkomirski zaingerował dosyć mocno w kwestie frazowania i tekstu Szymanowskiego, i tu powróciliśmy faktycznie do partii skrzypiec, szczególnie jeśli chodzi o łukowanie.
         Natomiast jeśli chodzi o ostatnią Sonatę skrzypcową Beethovena, to jest to mój ukochany utwór od momentu, kiedy usłyszałem go po raz pierwszy. Zawsze sobie myślałem, jak cudownie byłoby zagrać ten utwór na wiolonczeli i w pewnym momencie pomyślałem, że mogę go sobie przecież poćwiczyć sam dla siebie. Później zacząłem grać tę Sonatę podczas koncertów i tak już zostało.

Bartosz Koziak z Agnieszka Kozło 4 fot. Jakub Kwaśniewicz

Agnieszka Kozło - fortepian i Bartosz Koziak - wiolonczela podczas koncertu w ramach V Rzeszowskiej Jesieni Muzycznej, fot. Jakub Kwaśniewicz.

         Zapraszany był Pan przez Mistrza Krzysztofa Pendereckiego do wykonywania jego utworów i często Pan występował pod jego batutą.
         - To trwało przez wiele lat. Po raz pierwszy graliśmy w 2001 lub w 2002 roku Concerto grosso, a później regularnie graliśmy ten utwór oraz Koncert altówkowy w wersji wiolonczelowej. Nagraliśmy te utwory oraz wykonywaliśmy je w różnych salach w Polsce i w Europie. To był piękny czas współpracy, obserwowania Profesora w czasie prób, ale także w życiu codziennym artysty, który podróżuje – wspólne próby, mieszkaliśmy w tych samych hotelach – te wspomnienia pozostaną ze mną na zawsze.

         Z pewnością będzie Pan sięgał po utwory Krzysztofa Pendereckiego.
         - Z pewnością. Krzysztof Penderecki skomponował wiele utworów na wiolonczelę lub opracował wersje innych swoich dzieł na wiolonczelę (tak jak wspomniany Koncert altówkowy).
Są to fantastyczne dzieła, świetnie napisane, często bardzo trudne, ale wszystkie ze świadomością i czułością wobec naszego instrumentu.
Wykonywanie utworów Krzysztofa Pendereckiego sprawia mnóstwo przyjemności, a jednocześnie jest przekrojowe, bo pierwszy utwór Capriccio per Siegfried Palm na wiolonczelę solo jest napisany jeszcze w stylu sonorystycznym (z użyciem wiolonczeli zupełnie inaczej), ale jest to znakomicie napisana kompozycja. Inne utwory pisane są już bardziej tradycyjnymi środkami.

         Nagrał Pan sporo utworów wiolonczelowych i kameralnych. Sięga Pan czasem po te płyty?
          - Jest kilka takich nagrań, do których wracam serdecznie. Z Justyną Danczowską gramy od wielu lat i nagraliśmy m.in. sonaty Franza Schuberta, Cesara Francka i Dymitra Szostakowicza.
Z kolei z Anią Staśkiewicz nagraliśmy płytę z duetami na skrzypce i wiolonczelę Zoltána Kodály’a, Maurice'a Ravela i Bohuslava Martinů. Solidnie pracowaliśmy nad tym projektem i później sporo graliśmy razem. Niedawno, po paru latach przerwy, graliśmy Alfreda Schnittke Concerto grosso na skrzypce i wiolonczelę, i orkiestrę poszerzoną o gitary elektryczne, klawesyn i dużo instrumentów perkusyjnych.
Wrócę jeszcze do Bohuslava Martinů, który został ze mną bardzo mocno, bo niedawno nagrywałem jego II Koncert wiolonczelowy i II Sonatę.

         Pamiętam koncerty Tria fortepianowego w składzie: Kaja Danczowska – skrzypce, Bartosz Koziak – wiolonczela i Justyna Danczowska – fortepian.
         - Graliśmy razem bardzo długo i nawet udało nam się nagrać jeden utwór – nieznane Trio fortepianowe Georgy’a Catoire. Na tej płycie są także inne utwory w wykonaniu Justyny i Oli Kuls.
To jest dla mnie także bardzo ważne nagranie.
         Dzięki Kai i Justynie gram na wspaniałej wiolonczeli Dezyderiusza Danczowskiego. Jest to XIX-wieczna kopia instrumentu J. Guadagniniego.

         Muszę się przyznać, że dzięki temu bardzo długo kojarzyłam Pana z Krakowem, a przecież Pan już od studiów mieszka w Warszawie.
         - To prawda, chociaż w Krakowie jest dom mojej Mamy. Mieszkam od lat w różnych miejscach, ale od paru lat razem z żoną mieszkamy w Warszawie na stałe. Trzeba także stwierdzić, że we współczesnym świecie wydaje się, że z Krakowa do Warszawy jest blisko.

         Naukę gry na wiolonczeli rozpoczął Pan w wieku siedmiu lat. Czy sam Pan wybrał ten instrument, czy rodzice o tym zadecydowali?
         - Ja tego nie pamiętam, chociaż odkąd pamiętam, grałem na wiolonczeli. Urodziłem się w Zakopanem i tam przez pierwsze pięć lat mieszkaliśmy, a potem przeprowadziliśmy się do Krakowa i niedługo zacząłem grać na wiolonczeli.
         Pochodzę z rodziny pianistów, a moja historia jest taka, że rodzice zabrali mnie do filharmonii, zobaczyłem wiolonczelę w orkiestrze i powiedziałem, że chcę grać na tym instrumencie. Rodzicom chyba bardzo się ten pomysł spodobał. Moja wspaniała ciocia Celestyna Koziak, która jest znakomitą pianistką i słynnym pedagogiem, również studiowała na wiolonczeli. Myślę, że dlatego ten mój pomysł był w zgodzie z myślą rodzinną.

         Chyba Pan nigdy nie żałował tego wyboru. Nauka gry na instrumencie trwa dość długo i bardzo ważną rolę odgrywają nauczyciele na kolejnych etapach nauki. Mistrzem można nazwać nawet pierwszego nauczyciela, który dobrze ustawi aparat gry i zachęci do ćwiczenia.
          - Oczywiście, ma pani rację. Dla mnie wielką zmianą był kontakt z prof. Kazimierzem Michalikiem, z którym pozostajemy nadal w wielkiej przyjaźni i mamy niemal codzienny kontakt. Poznałem Profesora Michalika na początku liceum i to było przełomowe wydarzenie, bo bardzo jasno określił, jakie są priorytety, jaka jest relacja między techniką a artyzmem i wtedy zrozumiałem, że technika służy sztuce, i dlatego trzeba ją tak bardzo pielęgnować i rozwijać.
         Podziwiałem i nadal podziwiam Profesora, bo jest niezwykłym erudytą, człowiekiem renesansu. Właściwie Profesor wie wszystko nie tylko o wiolonczeli i muzyce. Jest zafascynowany literaturą, malarstwem, interesuje się filmem, jeździ konno, mogę z nim porozmawiać na każdy temat.
          Dwie anegdoty mogę przytoczyć.
          Profesor nigdy się nie chwalił. Jak moja żona zaczęła jeździć konno i opowiadała o podstawowych zasadach jazdy, Profesor słuchał i długo nic nie mówił. Dopiero później zaczął od wspomnienia, że kiedyś profesor Jadwiga Kaliszewska zapytała go, jakie ma sposoby, że tak dobrze udaje mu się uczyć.
Wtedy odpowiedział, że konie go tego nauczyły. I potem dowiedzieliśmy się, jak Profesor przez lata jeździł konno. Najczęściej były to konie, które już zeszły z toru, nie brały udziału w wyścigach, ale mogły jeszcze cwałować po lasach. Później opowiadał nam o malarstwie, jak słynni malarze uwieczniali konie, a myśmy siedzieli i słuchali.
          Druga anegdotka dotyczyła rozmowy z Profesorem, kiedy z Kają i Justyną zaczęliśmy grać Szostakowicza i mieliśmy różne koncepcje. Opowiadałem, że jest nagranie Szostakowicza z Ojstrachem i Milošem Sádlo, u którego Profesor studiował. Wtedy okazało się, że Profesor ma płytę z tym nagraniem, mało tego, był na koncercie, podczas którego wykonywany był ten utwór. Wiedział nawet jak przebiegały próby.
          Na marginesie jeszcze wspomnę, że Profesor Kazimierz Michalik był na pierwszym wykonaniu w XX wieku Koncertu wiolonczelowego C-dur Józefa Haydna, który został przez Miloša Sádlo odkryty i wykonany.
Podkreślę jeszcze raz, że moim najważniejszym mistrzem był, jest i pozostanie Profesor Kazimierz Michalik. Mamy wielkie szczęście, że nadal mamy z nim kontakt, bo dzięki temu przez cały czas się czegoś od niego uczymy.

          Proszę powiedzieć, kiedy studiował Pan u prof. Andrzeja Bauera.
          - To było w tym samym czasie. Profesor Michalik miał takie 3-miesięczne pobyty w Korei i wtedy miałem zajęcia tylko z Andrzejem Bauerem. Później studiowałem jeszcze u prof. Philippe’a Mullera w Paryżu i potem miałem takie poczucie, wracając do naszego tria, że takim niezwykłym dokończeniem czasu studiowania, to było granie z Kają i obserwowanie Kai Danczowskiej nie z perspektywy studenta, ale osoby, która z nią grała. To było nieprawdopodobne i prawie codziennie wspominam ten czas, i wspólne próby. Bardzo dużo się wtedy nauczyłem

          Porozmawiajmy przez chwilę o konkursach, w których Pan uczestniczył. Jest Pan zwycięzcą Konkursu Wiolonczelowego im. Lutosławskiego w 2001 r. w Warszawie, zdobywcą II-ich nagród na konkursach w Tongyeong "Isang Yun in Memoriam" (Korea) i Kijowie im. Mykoły Łysenki, laureatem oraz zdobywcą nagrody specjalnej na konkursie Praskiej Wiosny; otrzymał Pan także nagrody na Konkursach im. Czajkowskiego w Moskwie oraz ARD w Monachium.
Czy oprócz nagród te konkursy otwierały Panu drzwi do sal koncertowych?

          - Na pewno jednym z aspektów bezpośrednich jest możliwość grania. To, że dzisiaj się tu znajduję, z pewnością jest pośrednim efektem tego, że kiedyś coś wygrałem na konkursach.
Natomiast z perspektywy czasu wydaje mi się, że konkursy mają zupełnie inną wartość znaczącą, kto wie, czy nie najważniejszą. To jest budowanie pewnego nawyku ćwiczenia, przygotowywania się i pewnego nawyku wychodzenia na estradę.
          Nasz zawód zawsze podlega ocenie. Jak się kończy czas konkursów, to podczas każdego koncertu nadal jesteśmy oceniani.
Może to dziwnie zabrzmi, co powiem, ale konkurs jest to jedyne miejsce, gdzie tak naprawdę możemy się bezkarnie mylić. Jeżeli nam coś nie wyjdzie, to najwyżej tylko odpadamy z konkursu albo nie otrzymamy nagrody, albo wyróżnienia.
          Później, jak wychodzi się na estradę i gra się dla publiczności, to ma to inną odpowiedzialność, bo gramy dla ludzi, którzy przyszli, aby nas posłuchać.
Konkurs buduje poczucie odpowiedzialności w stosunku do słuchaczy, a niezależnie od tego konkursy przez swoją specyfikę uczą nas panować nad wielkim repertuarem. Przygotowywanie bardzo różnorodnego repertuaru na konkurs, który trwa nieraz podczas trzech etapów trzy, a nawet cztery godziny, wymaga wielkiego wysiłku.
          Nie wszystkie konkursy kończyły się zdobyciem głównych nagród, ale na przykład w Moskwie grałem recital trwający 75 minut bez przerwy, a miałem do wykonania trzy części Suity Bacha, całą Sonatę Schnittke i całą Sonatę Brahmsa.
W Korei grałem w czasie recitalu utwory Schumanna, Martinů oraz Isang Yun’a, który patronuje temu konkursowi. To kompozytor, który pochodził z Tongyeong, ale życie związał z Berlinem i jego ideą było łączenie tradycyjnej muzyki Wschodu i Zachodu. W tym utworze wiolonczela stawała się koreańskim instrumentem ludowym. Takie doświadczenia zmieniają perspektywę wykonawczą.

          Czy teraz zachęca Pan swoich studentów i uczniów do udziału w konkursach?
          - Zachęcam, chociaż coraz częściej widzę, że młodzi ludzie się obawiają. Staram się tłumaczyć, że nie ma się czego bać. Konkursy są tylko dla nas i korzyści, które czerpiemy z udziału w konkursach, jest dużo więcej niż zdobycie nagrody. Ważniejsze jest przygotowanie repertuaru, budowanie nawyku koncentracji na detalu. Ogrywając się przed konkursem, zdobywamy doświadczenie sceniczne. Później występ podczas konkursu jest bardzo ważny, nawet jak nie przechodzimy do kolejnego etapu.
          Występ w trudnej, stresującej sytuacji jest ważnym doświadczeniem. To nie ma znaczenia, czy później gra się w orkiestrze, kameralnie, czy jako solista z orkiestrą. Nie mówiąc już o tym, że aby aktualnie dostać pracę w dobrej orkiestrze, także trzeba stanąć do konkursu. W sensie emocjonalnym jest to dużo trudniejszy konkurs od konkursu solowego, ponieważ konkursy do orkiestr polegają także na wykonaniu krótkich fragmentów repertuaru orkiestrowego, a wymagania są nieprawdopodobne. Od tych paru minut zależy, czy zostaniemy przyjęci.
Nawet jak zostaniemy przyjęci, to zazwyczaj jest okres próbny, podczas którego starsi koledzy oceniają, czy chcą współpracować z tą osobą.
Udział w konkursach daje dużą nadwyżkę, również emocjonalną.

          Parę tygodni temu słuchałam Domówki z Dwójką i graliście wspólnie ze swoją żoną Magdaleną Bojanowicz-Koziak, która jest też znakomitą wiolonczelistką. Czy przygotowanie wspólnego programu przebiega harmonijnie?
           - Chcę podkreślić, że związki wiolonczelistów są częste i takich małżeństw czy par wiolonczelowych jest dużo. Wrócimy do tego, od czego zaczęliśmy naszą rozmowę, że wiolonczelista nie jest solistą, tylko kameralistą i wiolonczeliści się naprawdę lubią.
          Pamiętam swój udział w konkursie w Korei. Zostało nas pięcioro finalistów, ale ponieważ Korea jest bardzo daleko, to część Europejczyków została do końca. Pamiętam, że jak wróciliśmy do hotelu po finale i siedzieliśmy bardzo długo w grupie około dziesięciu osób prawie do rana, rozmawialiśmy, śmialiśmy się i nie było żadnych problemów.
Relacje między wiolonczelistami zazwyczaj bywają bardzo serdeczne i ciepłe. Tak jest zazwyczaj w większości związków życiowych wiolonczelistów. Jest dużo ciepła w brzmieniu tego instrumentu i ma ono przełożenie na ludzi.

          Może dlatego, że grający otulają wiolonczelę swoim ciałem i podczas gry pudło rezonansowe dotyka serca?
          - Do tego, co pani powiedziała, warto dodać, że skala wiolonczeli pokrywa się w pełni ze skalą ludzkiego głosu - męskiego i kobiecego. Może to także nadaje instrumentowi śpiewność i ciepło. Być może, że jeśli przeczytają to inni instrumentaliści, to się bardzo oburzą.

          Wracając do wysłuchanej Domówki z Dwójką stwierdzam, że macie Państwo piękny repertuar na dwie wiolonczele.
          - Mam nadzieję, że kiedyś będziemy mogli to utrwalić i wydać płytę. Jest sporo oryginalnych duetów wiolonczelowych i dużo muzyki, która została opracowana na dwie wiolonczele. Mamy w czym wybierać.

          Cieszymy się, że pomimo niełatwych i pełnych różnych ograniczeń z powodu pandemii kilkunastu miesięcy, mogliśmy w ostatnich tygodniach oklaskiwać Pana w Rzeszowie w roli kameralisty i solisty. Myślę, że będzie Pan dobrze wspominał te koncerty i chętnie Pan jeszcze dla podkarpackich melomanów wystąpi.
          - Bardzo chętnie, tym bardziej, że do tej pory nie występowałem w Rzeszowie często. Kilka lat temu graliśmy tu Koncert potrójny Beethovena ze skrzypkiem Mariuszem Patyrą i bardzo dawno wykonałem Koncert wiolonczelowy Dvořaka.
Bardzo dziękuję publiczności za gorące przyjęcie i pani za miła rozmowę.

                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                       Zofia Stopińska

Bartosz Koziak z Agnieszka Kozło fot. Jakub Kwaśniewicz Bartosz Koziak - wiolonczela i Agnieszka Kozło - fortepian podczas koncertu w  Sali Instytutu Muzyki UR, fot Jakub Kwaśniewicz

Spotkanie z Renatą Johnson-Wojtowicz

          Bardzo długo wspominać będę wtorkowy wieczór (9 listopada), który odbył się w Sali kameralnej Filharmonii Podkarpackiej w wykonaniu artystów związanych z Podkarpaciem – Renaty Johnson-Wojtowicz – sopran i Marcina Kasprzyka – fortepian.
      Planowaną część wieczoru wypełniły pieśni polskich kompozytorów: Piotra Perkowskiego, Mieczysława Karłowicza i Ignacego Jana Paderewskiego. Zarówno uroda tych pieśni, jak i znakomite wykonania zachwyciły publiczność i końcowa owacja była tak długa i gorąca, że wykonawcy postanowili wykonać jeszcze dwa utwory na bis, a były to: aria sopranowa „Vissi d'arte” z II aktu opery Tosca Giacomo Pucciniego, a później porywająca pieśń Sergiusza Rachmaninowa.
Postanowiłam wtedy, że przedstawię Państwu znakomitych wykonawców.
       Zapraszam na spotkanie z panią Renatą Johnson-Wojtowicz, która została obdarowana przez naturę przepięknym głosem sopranowym oraz talentem aktorskim.

        Urodziła się Pani w Przemyślu, jednym z najpiękniejszych miast na Podkarpaciu, gdzie także rozpoczęła Pani naukę muzyki, po studiach przez pewien czas prowadziła Pani działalność artystyczną z dala od rodzinnych stron, ale w ostatnich latach znowu zamieszkała Pani w rodzinnym Przemyślu.
         - Tak, to prawda. Już kilkanaście lat temu wróciłam w swoje rodzinne strony i rozpoczęłam działalność koncertową również na Podkarpaciu. Starałam się dotrzeć do placówek kulturalnych na tym terenie i zawsze spotykałam się z miłym przyjęciem moich propozycji koncertowych przez dyrektorów instytucji kulturalnych na Podkarpaciu, ale nie ukrywam, że głównym powodem mojego powrotu była rodzina, którą założyłam po studiach.
Dzisiaj miałam okazję po raz pierwszy w swojej karierze występować na deskach Filharmonii Podkarpackiej. Był to dla mnie ogromny zaszczyt i wyzwanie.

        Koncerty z którymi ostatnio Pani występuje odbywają się również daleko stąd.
        - Rzeczywiście, bo projekt, który realizujemy wspólnie z Marcinem Kasprzykiem, to projekt ministerialny. Minister Kultury docenił i poparł nasz pomysł promocji twórczości kompozytora Piotra Perkowskiego w 120. rocznicę jego urodzin i przyznał nam stypendium na cykl koncertów z jego utworami . W sumie to jest 9 koncertów i większość już została wykonana podczas różnych festiwali na Podkarpaciu m.in. były to: Przemyska Jesień Muzyczna, Festiwal im. Janiny Garści w Stalowej Woli, Centrum Kultury i Promocji w Jarosławiu zaprosiło nas na Festiwal Muzyki Fortepianowej im. Marii Turzańskiej, dzisiaj jesteśmy w Rzeszowie, a przed nami wyzwanie, ponieważ dwa koncerty tego projektu w ostatnią niedzielę listopada wykonamy w Szczecinie. Mogę się również pochwalić, że otrzymaliśmy zaproszenie od pana Łukasza Goika, dyrektora Opery Śląskiej na występ z recitalem w Sali Kameralnej im. Adama Didura w Operze Śląskiej. W związku z remontem, który tam trwa recital odbędzie się dopiero 5 lutego też w ramach stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego.

        W ostatnich latach ma Pani szczęście do stypendiów, bo niedawno była Pani stypendystką Prezydenta Miasta Przemyśla, którego finalnym efektem była piękna płyta „Ah! Mia vita!”, która zawiera 11 wybranych przez Panią przepięknych utworów, nagranych z towarzyszeniem Orkiestry Symfonicznej Lwowskiej Narodowej Filharmonii, którą dyrygował Serhiy Khorovets.
         Płyta jest najlepszym dowodem na to, jak różnorodny i bogaty jest Pani repertuar. Z pewnością na krążku mogły się znaleźć tylko niektóre z Pani ulubionych utworów. Są wśród tych wybranych dwa arcydzieła Antonina Dvořáka – otwiera płytę pieśń "Když mne starámatka zpívat učívala" op. 55 nr 4 z cyklu "Cígánské melodie" oraz cudowna aria Rusałki "Mésíčku na nebi hlubokém" z tej najpopularniejszej jego opery. Do najpiękniejszych utworów zaliczyć możemy z pewnością „Ave Maria” z jednoaktowej opery „Rycerskość wieśniacza” Pietro Macagniego, arię Lauretty „O mio babbino caro” z opery "Gianni Schichi” Giacomo Pucciniego oraz drugi fragment z innego dzieła Pucciniego - mniej znaną, ale równie piękną arię Magdy de Civry „Chi il bel sogno di Doretta” z opery „Jaskółka”.
        Mamy także dwa niezwykle popularne przeboje operetkowe: „Czardasz Sylvii” z operetki „Księżniczka czardasza” Imre Kálmana oraz arię Giuditty z komedii muzycznej pod tym samym tytułem Franza Lehara. Najbliższa naszym czasom jest pieśń Fantyny z I aktu musicalu „Nędznicy” Clauda-Michela Schönberga (1980).
        Miłą niespodzianką są dwa duety: z opery „Wesele Figara” Wolfganga Amadeusza Mozarta i „Flower duet” z opery „Lakmé” Léo Delibes’a. Pierwszy z wymienionych Renata Johnson-Wojtowicz śpiewa z sopranistką Magdaleną Dobrowolską, solistką chóru Filharmonii Narodowej, a drugi z mezzosopranistką Aleksandrą Kalicką, artystką chóru Filharmonii Krakowskiej.
Często sięgam po tę płytę i jestem przekonana, że większość osób, która ją posiada robi to samo.

         - Większość osób, która ją nabyła ma podobne odczucia i często mi o tym mówią. Jest to dla mnie ogromnie miłe.
Pierwsze stypendium przyznane przez Prezydenta Miasta Przemyśla było stricte pod kątem nagrania debiutanckiego albumu z zastrzeżeniem, że będzie on wydany w małym wydawnictwie ze względu na koszty. Jednak oprócz stypendium udało mi się znaleźć sponsorów i płyta ukazała się nakładem DUX Recording Producers, największego wydawnictwa muzyki klasycznej w Polsce.

         Niedawno nagrywała Pani razem z Marcinem Kasprzykiem w sali balowej Muzeum-Zamku w Łańcucie.
         - Na przełomie lipca i sierpnia nagrywaliśmy utwory Piotra Perkowskiego, Ignacego Jana Paderewskiego oraz kilka utworów Sergiusza Rachmaninowa. Jestem bardzo wdzięczna za udostępnienie tej wspaniałej Sali panu dyrektorowi Witowi Wojtowiczowi.

         Planujecie wydać płytę z tym repertuarem?
         - To były nagrania mające na celu promocję twórczości Piotra Perkowskiego i naszego projektu związanego ze stypendium Ministra Kultury, Dziedzictwa Narodowego.
Skoro Pani zapytała, to powiem, że bardzo byśmy chcieli wydać płytę z utworami Piotra Perkowskiego, które są mało znane, część ich nie została jeszcze wydana i nie są wykonywane podczas koncertów.
         Pracujemy nad tym projektem, ale zobaczymy jak to się wszystko ułoży, bo Marcin także ma swoje plany. Kilka dni temu ukazała się kolejna płyta, tym razem z moim gościnnym udziałem, a Marcin Kasprzyk jest głównym wykonawcą. Na tej płycie znajdują się utwory Jana Nováka, współczesnego kompozytora czeskiego. Ja zostałam zaproszona do wykonania jednego utworu, ale trwa on prawie 15 minut i jestem bardzo wdzięczna, że mogłam wziąć udział w nagraniu tej płyty.

         Chyba się Pani zgodzi ze stwierdzeniem, że dobry pianista, to dla śpiewaka skarb. Sądzę, że Pani już ten skarb znalazła.
         - To prawda, nasza współpraca z Marcinem Kasprzykiem jest już na tym etapie, że rozumiemy się bez słów. Bardzo dobrze się znamy i często razem występujemy na różnych scenach. Dobrze wiemy czego możemy się po sobie spodziewać nawet w sytuacjach awaryjnych, bo takie też się zdarzały, zawsze potrafimy wybrnąć zanim publiczność się zorientuje. Tak jak pani powiedziała – dobry pianista to jest skarb.
Niedawno zaprzyjaźniona ze mną bardzo dobra śpiewaczka powiedziała mi, że ma bardzo dużo pomysłów muzycznych, ale nie ma pianisty z którym mogłaby je zrealizować i trochę mi zazdrości, że ja takiego właśnie mam. Powiedziała nawet, że dobry pianista, to jest połowa sukcesu pod czym się oczywiście podpisuję.

         Śpiewa Pani także sporo podczas dużych koncertów z towarzyszeniem orkiestry. Ciekawa jestem jak było na wielkiej gali do udziału, w której zaprosił Panią sam maestro Wiesław Ochman, który słynie z tego, że starannie dobiera sobie śpiewaków.
          - To było wspaniałe przeżycie i ogromny zaszczyt wystąpić na Festiwalu Wiesława Ochmana w Zawierciu. Brałam udział w koncercie wieńczącym cały festiwal - praktycznie najważniejszym, a towarzyszyła nam Orkiestra Filharmonii Zabrzańskiej pod dyrekcją Sławomira Chrzanowskiego.
         Mistrz Wiesław Ochman usłyszał mnie pierwszy raz podczas Śląskiego Festiwalu Operetki w Rybniku w 2019 roku i już wtedy otrzymałam propozycję występu na Jego festiwalu. Cóż można o Mistrzu powiedzieć – cudowny człowiek, który potrafi prowadzić cały koncert, „sypać” anegdotkami, bawić publiczność, a na koniec jeszcze stanąć i tak zaśpiewać, że „czapki z głów”.

         Można powiedzieć, że na Śląsku rozpoczęła Pani karierę śpiewaczki i z tamtych stron przychodzą najczęściej zaproszenia na koncerty.
          - Faktycznie tak jest chyba dlatego, że poznałam tam wielu wspaniałych ludzi związanych ze środowiskiem operowym. Przez dziewięć lat pracowałam w Operze Śląskiej w Bytomiu, a rozpoczynałam będąc jeszcze studentką, stąd mam tam wielu znajomych i przyjaciół.
         Mogę już uchylić rąbka tajemnicy, że zostałam zaproszona do zaśpiewania głównej partii w operetce „Hrabina Marica” Imre Kálmána. Produkcja ta powstaje dzięki Fundacji Operetka Śląska, którą powołał mój serdeczny przyjaciel z czasów studenckich Sylwester Targosz-Szalonek i to właśnie na Jego zaproszenie podjęłam się pracy nad tą niełatwą partią. Premiera zaplanowana została na kwiecień przyszłego roku. Jest to dla mnie ogromne wyzwanie i już pracuję nad tą rolą. Tak jak wspomniałam nie jest to łatwa rola, bo wymaga nie tylko wielkich umiejętności wokalnych, ale także aktorskich, a ponieważ ja uwielbiam wyzwania , to bardzo się cieszę na tę kwietniową premierę.

         Praca nad warsztatem muzyka, śpiewaka w szczególności, nigdy się nie kończy. Trzeba mieć duży repertuar, po który można sięgać, ale trzeba także poszerzać repertuar.
         - To prawda. Codziennie sięgam po nuty i staram się trzymać głos w formie. Nawet jak jestem zmęczona, mam ciężki koncert za sobą, chcę odpocząć i wracając do domu obiecuję sobie, że przez trzy dni nie będę wchodzić do gabinetu z pianinem, to najwyżej jeden dzień jestem w stanie nie śpiewać, bo w następnym dniu już czuję potrzebę śpiewania.

         W Filharmonii Podkarpackiej wykonała Pani wspólnie z panem Marcinem Kasprzykiem koncert kameralny. Ten gatunek muzyki stanowi bardzo ważny nurt w Pani działalności artystycznej.
          - Wiąże się to z tym, że wykonujemy coraz więcej utworów kompozytorów współczesnych. Przyznam się, że bardzo sceptycznie podeszłam do pomysłu Marcina, gdy zaproponował mi nagranie utworu Jana Nováka. Jak zobaczyłam nuty to trochę się przeraziłam i pomyślałam, że chyba nie dam rady bo to nie moje klimaty muzyczne, ale im bardziej zagłębiałam się w ten utwór i go poznawałam, to coraz bardziej fascynowała mnie ta muzyka.
          Podobnie było z utworami Piotra Perkowskiego, który był uczniem Karola Szymanowskiego i wiele naleciałości z twórczości Szymanowskiego można odnaleźć w utworach Perkowskiego. W czasie studiów każdego roku wykonywałam jakąś kompozycję Szymanowskiego. Pokochałam jego muzykę i dlatego mój dyplom oparty był na twórczości Szymanowskiego.
Piotr Perkowski jako jego uczeń stał się mi bliski.
          Pracujemy nad zdobyciem materiałów nutowych, aby nagrać utwory innego kompozytora naszych czasów niesłusznie zapomnianego i chyba w ogóle nie wykonywanego, a godnego uwagi i upamiętnienia. Jeszcze nie czas, aby mówić o szczegółach.

          Wykonane dzisiaj pieśni Piotra Perkowskiego w zestawieniu z pieśniami Mieczysława Karłowicza i Ignacego Jana Paderewskiego stanowiły różne muzyczne światy.
          - Można tak powiedzieć. Mieliśmy też przygotowane pieśni Sergiusza Rachmaninowa, ale pani dyrektor Marta Wierzbieniec prosiła, żeby raczej postawić na muzykę polską i koniecznie uwzględnić pieśni Ignacego Jana Paderewskiego, ponieważ w tym roku obchodzimy 80 rocznicę śmierci wielkiego Polaka, pianisty i kompozytora.

          Wieczór w Waszym wykonaniu był wspaniały, a najlepszym tego dowodem były długie oklaski i prośby o bisy. Mam nadzieję, że po tym pierwszym zaproszeniu do wykonania koncertu w Filharmonii pojawią się kolejne propozycje. Kończymy tę rozmowę z nadzieją, że niedługo się spotkamy.
          - Mocno w to wierzę, ponieważ kocham śpiewać w swoich rodzinnych stronach i wierzę, że na pewno będzie okazja do kolejnych spotkań.

Zofia Stopińska

Maciej Wota: "Zawsze z wielką przyjemnością i sentymentem wracam do Jarosławia"

       Zapraszam Państwa na spotkanie z panem Maciejem Wotą, młodym utalentowanym pianistą i organistą, od 2018 roku asystentem w Katedrze Fortepianu Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina. W tej uczelni Artysta ukończył studia magisterskie w klasie fortepianu prof. Jerzego Sterczyńskiego oraz studia magisterskie w klasie organów prof. Andrzeja Chorosińskiego.
       Z powodzeniem uczestniczył w wielu konkursach pianistycznych. Otrzymał m.in. I nagrodę oraz nagrodę specjalną za najlepsze wykonanie mazurków Fryderyka Chopina w X Międzynarodowym Konkursie Pianistycznym w Antoninie w 2008 roku, II nagrodę w IV Międzynarodowym Konkursie Chopinowskim im. G. Ferenczego w Budapeszcie oraz nagrodę za najlepsze wykonanie poloneza Fryderyka Chopina, V nagrodę oraz Nagrodę Chopinowską na IX Międzynarodowym Konkursie Młodych Pianistów „Arthur Rubinstein in memoriam” w Bydgoszczy, został laureatem Estrady Młodych 46. Międzynarodowego Festiwalu Pianistyki Polskiej w Słupsku w 2012 roku oraz otrzymał wyróżnienie w IV Międzynarodowym Konkursie Pianistycznym Halina Stefańska in memoriam w Poznaniu w 2017 roku, a także V nagrodę na Ogólnopolskim Konkursie Pianistycznym im. Fr. Chopina w Warszawie 2020.
       Maciej Wota prowadzi ożywioną działalność koncertową. Występował w wielu krajach Europy: Polsce, Rosji, Niemczech, Norwegii, Wielkiej Brytanii, Belgii, Włoszech, na Ukrainie, Litwie i Węgrzech, a także w Australii i Stanach Zjednoczonych.
       14 października Artysta wystąpił z recitalem organowym w Jarosławskiej Kolegiacie w ramach Festiwalu Muzyki Fortepianowej im. Marii Turzańskiej. Po tym koncercie zarejestrowałam rozmowę, do przeczytania której serdecznie zapraszam.


        Bardzo Panu dziękuję za wspaniały koncert. Przepiękna Kolegiata wypełniona była publicznością i wszyscy słuchali z ogromnym zainteresowaniem i nagrodzili Pana gorącymi brawami. Myślę, że z radością przyjechał Pan z koncertem w rodzinne strony.
        - Zawsze z wielką przyjemnością i z wielkim sentymentem wracam do Jarosławia. Tutaj się urodziłem, tutaj spędzałem wakacje, kiedy byłem młodym chłopcem i zawsze to miejsce kojarzy mi się bardzo pozytywnie. Dla mnie jest to wielki zaszczyt, że mogę powrócić tutaj nie tylko jako człowiek wspominający dzieciństwo i młodość, ale również jako artysta.

        Pewnie tak jak ja wszyscy zachwyceni są nie tylko pana wspaniałym wirtuozostwem, ale także wyborem utworów. Ramy stanowiły utwory Johanna Sebastiana Bacha i Feliksa Mendelssohna- Bartholdy’ego, a środkowe ogniwo wypełniły dzieła Wolfganga Amadeusza Mozarta i Fryderyka Chopina. Układając program kierował się Pan możliwościami organów, na których Pan grał.
        - Tak, konstrukcja programu nie jest przypadkowa. Ten instrument pamiętam jeszcze sprzed remontu. Miałem również okazję na nim grać już po jego przebudowie. Po raz pierwszy wykonałem koncert na dolnym kontuarze, który został niedawno zainstalowany. Drugi kontuar znajduje się na chórze. Znając estetykę brzmienia, dyspozycję głosów instrumentu zdecydowałem się na taki program.

        Czy kontuar stojący na środku kościoła jest taki sam jak ten, który znajduje się na chórze?
        - Układ głosów jest taki sam, dolny kontuar od górnego różni się głównie wyglądem cięgieł rejestrowych. Wszystkie włączniki, które znajdują w dolnym kontuarze, mają swoje odpowiedniki na górze. Można grać na kontuarze górnym lub dolnym, a także jednocześnie na obydwu. Są takie utwory, które wymagają podwójnego instrumentarium i myślę, że można byłoby je również tu wykonać.

        Na organach Kolegiaty w Jarosławiu z powodzeniem można koncertować.
         - Instrument jest bardzo dopracowany pod każdym względem: traktury (czyli mechanizmu organów), intonacji głosów, a także urządzeń pomocniczych, które ułatwiają rejestrację. Organy zbudowane w 1943 roku przez Braci Narolskich po niedawnej przebudowie pana Jacka Bęsia, spełniają najwyższe standardy instrumentu koncertowego.

         To są organy piszczałkowe o trakturze elektro-pneumatycznej?
         - Tak, pierwotnie instrument posiadał pneumatyczną trakturę gry i rejestrów, po przebudowie traktura gry została zmieniona na elektro-pneumatyczną, natomiast traktura rejestrów na elektryczną, wyposażoną w pamięć kombinacji typu Setzer.

         Czy bardzo Panu przeszkadzało opóźnienie, które musi być w przypadku organów o tej trakturze?
         - Powiem szczerze, że zagranie recitalu z dolnego kontuaru było dla mnie dość dużym wyzwaniem. Opóźnienie z dołu jest bardzo duże i wynosi prawie pół sekundy.
Podczas recitalu, publiczność mogła odnosić wrażenie, że instrument gra co innego, niż grający robi w danym momencie. Cała trudność polega na tym, żeby „nie słuchać” instrumentu, ale polegać na wyćwiczonych wcześniej manualnych ruchach. W przeciwnym razie, kiedy grający próbuję „dogonić” to, co słyszy, a wtedy jest katastrofa.
         Bardzo podobny instrument znajduje się w Bazylice w Licheniu. Jest to największy instrument w Polsce, czwarty w Europie i trzynasty na świecie. Organy składają się z pięciu instrumentów rozmieszczonych w poszczególnych nawach świątyni. Instrumenty te mogą być obsługiwane przez sześciomanuałowy kontuar, znajdujący się w prezbiterium Bazyliki. Wielokrotnie w tym miejscu miałem okazję grać regularne prezentacje organowe spędzając tydzień czasu przy tym instrumencie. Mogłem zapoznać się z problematyką opóźnienia i radzenia sobie z dużą akustyką. Gdyby nie to doświadczenie, zapewne nie zdecydowałbym się na wykonanie dzisiejszego recitalu z dolnego kontuaru. Współczesna polska szkoła organowa, będąca pod bardzo silnym wpływem szkoły niemieckiej, stawia duży nacisk na muzykę dawną wykonywaną najczęściej na instrumentach mechanicznych. Bardzo często studenci klas organów unikają ćwiczenia na organach o trakturze innej niż mechaniczna, co mogłoby okazać się dla nich bardzo zaskakujące i wręcz problematyczne, kiedy zasiedliby na przykład przy dolnym kontuarze organów Fary Jarosławskiej.

         Od dość dawna obserwuję Pana działalność i podziwiam Pana ciekawość dwóch różnych instrumentów. Koncertuje Pan jako pianista i organista oraz pracuje Pan jako stroiciel.
         - To prawda, że zajmuję się zawodowo strojeniem fortepianów i pianin. Ukończyłem nawet studia podyplomowe w tej dziedzinie na mojej macierzystej uczelni. Pracuję także czynnie w zawodzie stroiciela, przygotowując instrumenty do koncertów, nagrań, sprzedaży, stroję także prywatnie. Od momentu ukończenia studiów dokonałem serwisu ok. 400 fortepianów i pianin. Świadomość budowy i zasad działania własnego instrumentu jest dla mnie bardzo pomocnym czynnikiem w grze. Strojenie, regulacja mechaniki i intonacja instrumentu mają olbrzymi wpływ na odczucia gry pianisty oraz wydobywany przez niego dźwięk. Zadowolenie pianistów z przygotowanego przeze mnie instrumentu sprawia mi wielką radość i satysfakcję.

         Słyszałam, że niedługo czeka Pana daleka podróż artystyczna.
          - Owszem, będą to koncerty chopinowskie w ramach reprezentacji Polski na światowej wystawie Expo 2020 w Dubaju. Jutro o godzinie 4.00 muszę być na lotnisku w Jasionce, żeby dolecieć do Warszawy, a później mam lot do Dubaju. Nie znam tego miasta, bo byłem tam kiedyś bardzo krótko. Przesiadałem się tylko na lotnisku do innego samolotu. Lotnisko w Dubaju robi ogromne wrażenie, pewnie samo miasto jeszcze większe.

         Ma Pan wiele doświadczeń koncertowych z podróży do różnych krajów. Wiem, że wielokrotnie występował Pan w Rosji i to jest też bardzo ciekawy kraj. Nie ma tam wielu kościołów w których znajdują się instrumenty organowe, ale sporo ich jest w salach koncertowych.
          - To prawda, do Moskwy wyjeżdżałem głównie jako pianista, ale dwukrotnie zdarzyło mi się wystąpić w roli organisty, grając w salach koncertowych.
Wyjazdy do Moskwy i udział w "Rosyjsko-Polskim Młodzieżowym Festiwalu Sztuki", który od lat prowadzi pani prof. Ligija Triakina, bardzo rozwinął mnie jako muzyka. Podczas koncertów festiwalowych mieliśmy przyjemność występować z najwybitniejszymi rosyjskimi wirtuozami fortepianu. Była to dla uczestników festiwalu bardzo ważna lekcja i inspiracja.

         Nie wiem, jak było w czasie pandemii, ale prowadzi Pan intensywna działalność koncertową.
         - To wszystko zależy od propozycji koncertowych, które w zależności od okresu i od sytuacji pandemicznej padają częściej lub rzadziej, a dominują jednak koncerty na fortepianie. Najczęściej występuję w krajach na terenie Europy.

         Występował Pan także w Stanach Zjednoczonych i w Australii.
          - W Australii byłem na Międzynarodowym Konkursie Chopinowskim w Canberze i znalazłem się w gronie półfinalistów. Później spędziłem tydzień w Sydney i miałem kilka koncertów z muzyką Fryderyka Chopina, a jeden z nich odbył się w Konsulacie Generalnym Rzeczypospolitej Polskiej.
Bardzo miło wspominam pobyt w Australii, poznałem tam niezwykle ciekawych ludzi i zawsze mogłem liczyć na ich pomoc. W Stanach Zjednoczonych natomiast miałem koncerty prywatne.

          Sporo czasu zajmuje Panu pewnie praca pedagogiczna w Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina w Warszawie.
          - Zgadza się, już od trzech lat jestem asystentem w Katedrze Fortepianu. Jest to praca, która sprawia mi ogromną przyjemność, gdyż swoją wiedzą i doświadczeniem, które cały czas nabywam, mogę dzielić się z młodymi adeptami sztuki, którzy przyjeżdżają na studia czasem z drugiego krańca świata po to, żeby się czegoś nauczyć. Jest to bardzo miłe, kiedy później obserwujemy efekty swojej pracy słuchając gry studentów.

          Wiem, że Ma Pan w repertuarze wiele utworów z różnych epok, ale chyba każdy ma dzieła lub epokę, która jest mu bardzo bliska. Proszę wymienić swoich ukochanych kompozytorów.
          - Często to pytanie w wywiadach pada i za każdym razem zastanawiam się, co mam odpowiedzieć. Czy jestem w stanie wskazać jedno nazwisko, które jest mi najbliższe, które uważam za najwybitniejsze? Mogę wskazać kilka nazwisk. Ze względu na niebywały rozkwit literatury fortepianowej w epoce romantyzmu, mogę wymienić dla mnie tak ważnych kompozytów, jak: Fryderyk Chopin, Franciszek Schubert, Robert Schumann. Oni są mi zdecydowanie najbliżsi, ale także bardzo lubię grać literaturę rosyjską pierwszej połowy XX wieku - utwory Sergiusza Rachmaninowa i Aleksandra Skriabina, a także utwory Johannesa Brahmsa i Ferenca Liszta.

          Myślę, że Jarosław nadal pozostanie dla Pana szczególnym miejscem i zechce Pan tutaj wracać z koncertami.
          - Zawsze będę do Jarosławia przyjeżdżał, jeśli pozwoli mi na to czas i obowiązki zawodowe. Jarosław jest na mojej mapie jednym z najważniejszych miejsc, do którego będę wracał.

                                                                                                                                                                                                                                                                                                        Zofia Stopińska

Subskrybuj to źródło RSS