Zofia Stopińska: Podążając śladami artystów urodzonych na Podkarpaciu zapraszam Państwa na spotkanie z Panią prof. Moniką Fedyk-Klimaszewską – wyśmienitą śpiewaczką i pedagogiem. Podczas tegorocznych wakacji pani Monika Fedyk-Klimaszewska odwiedziła rodzinne strony, ale nie było czasu na spotkanie i dlatego pojechałam bo Buska – Zdroju, gdzie Artystka spędziła kilka dni i znalazła czas na rozmowę. Dawno Pani nie występowała na Podkarpaciu i pewnie nie wszyscy wiedzą, że pochodzi Pani z przepięknego miasta zwanego „bramą Bieszczad”.
Monika Fedyk-Klimaszewska: Tak. Urodziłam się w Sanoku – pięknym mieście na Podkarpaciu, otoczonym cudownymi, owianymi mgłą Górami Słonnymi, pełnym zieleni, ze wspaniałymi świątyniami i wieloma zabytkami. To wszystko inspirowało od dzieciństwa moją wyobraźnię. W tym mieście zaczęłam śpiewać, bo pasja śpiewania pojawiła się u mnie już we wczesnym dzieciństwie. Śpiewałam, a śpiew towarzyszył mi przy każdej niemal czynności dnia codziennego. Nie mogłam się bez niego obejść. Mama grała ładnie na akordeonie. Wydaje mi się jednak, że główną inspiracją był śpiew mojego ojca, który pochodził ze Lwowa, był inżynierem chemikiem, ale także kochał muzykę i miał bardzo dobry słuch. Śpiewał w chórach akademickich we Wrocławiu i potrafił dodawać drugi głos do przeróżnych utworów – piosenek, kolęd, a ja byłam tą umiejętnością oczarowana. Naśladowałam wtórujący drugi głos ojca podczas śpiewów w kościele i podczas śpiewania kolęd w okresie Bożego Narodzenia. Poza tym u dziadków, gdzie się wychowywaliśmy, stały dwa pianina, bo mama i jej siostry uczyły się od dziecka gry na fortepianie. To był dom z tradycjami i ja, będąc malutką dziewczynką, ciągle na tych pianinach coś brzdąkałam i śpiewałam. Rodzice zauważyli moją pasję do muzyki i w wieku siedmiu lat posłali mnie do szkoły muzycznej. Sanocka Szkoła Muzyczna to była szkoła z wielkimi tradycjami. Trafiłam do klasy wspaniałej sanockiej nauczycielki, pełnej charyzmy kobiety – pani Krystyny Serafin, która nie tylko znakomicie grała na fortepianie, ale miała też piękny operowy głos i często mi śpiewała. Jej śpiew operowy był dla mnie czymś dziwnym, niezrozumiałym, jakby tajemniczym światem, który był dla mnie nieodgadnioną zagadką, ale czułam, że jest w nim piękno, które mnie pociąga. Okres szkoły podstawowej był początkiem moich sukcesów wokalnych i recytatorskich. Już w pierwszej klasie szkoły podstawowej śpiewałam jako solistka w chórach, występowałam na różnych akademiach i innych uroczystościach w Sanockim Domu Kultury. Scena ta, na której odbywają dziś wspaniałe Festiwale im. Adama Didura, była mi bardzo bliska. Pamiętam, jak śpiewałam w różnych przedstawianiach, bajkach dla dzieci, np. „Kot w butach”, „Królewna Śnieżka”. Uczestniczyłam jako solistka w wielu koncertach, nie miałam tremy. Kochałam scenę od dziecka i dobrze się na niej czułam. Przebierałam się w długie suknie babci i wciąż marzyłam, że zostanę aktorką. Jako nastolatka występowałam w zespole estradowym klubu „Górnik” w Sanoku, który prężnie działał w środowisku kulturalnym miasta i województwa. Zdobywałam już laury na konkursach wokalnych.
Skończyłam podstawową szkołę muzyczną z bardzo dobrymi wynikami, a pani Krystyna Serafin, widząc, że jest we mnie potencjał artystyczny, namówiła mnie, żebym zdawała do średniej szkoły muzycznej w Rzeszowie. Działało już wówczas rzeszowskie Państwowe Liceum Muzyczne i udało mi się dostać do klasy fortepianu znakomitej pani profesor Krystyny Matheis- Domaszowskiej. Ukończyłam tę szkołę z wyróżnieniem.
Z. S.: Kto i kiedy odkrył, że ma pani słuch absolutny?
M. F. K.: To już było w Rzeszowie. W Liceum Muzycznym miałam kształcenie słuchu ze znakomitą nauczycielką, panią Barbarą Dragan. Od razu zorientowała się, że mam słuch absolutny. Pracowała ze mną w sposób wyjątkowy i namówiła mnie, abym wybrała „kształcenie słuchu” jako przedmiot maturalny. Poszło mi znakomicie. Okres liceum był ważnym etapem w kształtowaniu się mojej osobowości artystycznej. Przez cały czas głównym torem mojej edukacji była gra na fortepianie, ale oprócz tego ciągle miałam pasję wokalną i śpiewałam piosenki. Zostałam szybko dostrzeżona i zaangażowana do zespołu swingowego, a także kabaretu szkolnego. Opiekowała się nim wspaniała nauczycielka języka polskiego, pani Natalia Kaniowa. Jej niezwykła osobowość inspirowała wielu uczniów, w tym oczywiście mnie. Ta mądra, wrażliwa kobieta, która prowadziła wówczas bardzo ambitny kabaret – teatr i „wyławiała talenty”, zwróciła uwagę na mój głos, zarówno w śpiewie, jak i w recytacji. Na początku śpiewałam ballady Wertyńskiego, np. pamiętam romans cygański „Gdzie są me skrzypki lipowe”. Później wykonywałam piosenki z gatunku „poezji śpiewanej” i deklamowałam dużo wierszy, bo recytacja także była mi bardzo bliska. Byłam już chyba w maturalnej klasie, kiedy pani Natalia Kaniowa namówiła mnie, żebym wzięła udział w konkursie poezji śpiewanej i recytacji. Wygrałam wówczas na eliminacjach wojewódzkich i zostałam laureatką tego konkursu. Poezja śpiewana była mi bardzo bliska, bo kochałam wiersze – Leśmian, Tuwim, Gałczyński, Pawlikowska-Jasnorzewska – to były moje ukochane strofy. Nie myślałam wtedy o operze, ale brałam także dodatkowe lekcje emisji głosu w szkole u pani Anny Budzińskiej, która stwierdziła, że mam dobry głos, nadający się do dalszego kształcenia. Prowadziła mnie na sopran koloraturowy, co kłóciło się z moją naturą. Czułam, że jestem niższym głosem. Takie były moje początki. Zniechęcona brakiem specjalnych postępów, nawet nie myślałam o śpiewie klasycznym.
Z. S.: Ukończyła Pani Państwowe Liceum Muzyczne w Rzeszowie w klasie fortepianu z wyróżnieniem i pewnie wszyscy myśleli, że będzie Pani kontynuowała naukę w tym kierunku i zostanie Pani pianistką.
M. F. K.: Tak się nie stało. Wydaje mi się, że nie byłam do końca predystynowana do tego, żeby być wirtuozem fortepianu. Po pierwsze miałam za małą rękę, za słabą technikę, a po drugie – widocznie to nie było moje przeznaczenie. Nie dostałam się na studia pianistyczne do Gdańska. Myślę, że ładnie grałam polifonię, preludia i fugi Bacha, dobrze czułam się w sonatach Scarlattiego, Mozarta. Być może zostałabym kameralistką, bo dobrze akompaniowałam (do dziś mi to zostało), świetnie czytałam a vista, ale los chciał inaczej. Przepadłabym pewnie po tych egzaminach, gdyby nie członkowie komisji rekrutacyjnej Akademii Muzycznej w Gdańsku, którzy zwrócili uwagę na moje świadectwa, dyplomy. Zachęcali mnie, abym jeszcze zdawała na inny kierunek. Nie myślałam wówczas o studiach wokalnych (a szkoda!), które wydawały mi się czymś nieosiągalnym, dalekim. Namówiono mnie na Wydział Kompozycji i Teorii Muzyki. Z rezerwą, bez przekonania podeszłam do tych egzaminów i proszę sobie wyobrazić, że bez przygotowania, jedyna zdałam wówczas na ten wydział, a kolejne osoby dokoptowano w wyniku dodatkowej rekrutacji we wrześniu. Myślę, że tak naprawdę dobrze się stało. Kierunek ten był mi bliski – teoria, kształcenie słuchu, analiza form muzycznych - wszystko wymagało głowy, analitycznego myślenia. To były moje ulubione przedmioty!Wiedziałam, że sobie poradzę. Cieszyłam się, że zostałam studentką Akademii Muzycznej w pięknym mieście Gdańsku, ale w planach miałam ciągle ponowne egzaminy na Wydział Instrumentalny. Jednak przez rok wiele się wydarzyło i zaczęłam powoli poważnie myśleć o śpiewie.
Z. S.: Ktoś stwierdził, że ma Pani dobry głos i należy go rozwijać?
M. F. K.: Na drugim roku studiów, wiedziona niezaspokojoną pasją wokalną i sceniczną, postanowiłam śpiewać w gdańskich chórach. Była to też jedyna okazja do wyjazdu za granicę w tamtych czasach. To były trudne lata 80-te i stan wojenny. Otrzymanie paszportu i wizy nie było takie proste. Dlatego wielu studentów śpiewało w znakomitych chórach gdańskich – Chórze Politechniki, Uniwersytetu Gdańskiego, Akademii Medycznej, aby móc wyjechać i zwiedzić trochę świata. Ja wybrałam Chór Politechniki Gdańskiej, którym kierował świetny młody dyrygent, Jan Łukaszewski. Szybko odkrył mój głos i możliwości wokalne. Skierował mnie do swojego znakomitego zespołu „Schola Cantorum Gedanensis”, obecnie „Polskiego Chóru Kameralnego”. Zaczęłam śpiewać w tym chórze i rozmiłowałam się w śpiewie klasycznym. Stwierdziłam, że skoro to jest tak piękna dziedzina, to muszę ją zgłębić. I choć cudowne były chwile zespołowego muzykowania, poczułam, że jest we mnie potrzeba śpiewania solo na scenie i podążyłam za głosem serca. Tak więc po dwóch latach śpiewania w chórze, zwiedzania świata i doskonalenia umiejętności zespołowego brzmienia, zdałam na studia na Wydział Wokalno-Aktorski macierzystej uczelni. Trafiłam do klasy znakomitej maestry prof. Barbary Iglikowskiej, wówczas już osoby w podeszłym wieku, kobiety, która wykształciła takie sławy jak: Stefania Toczyska, Florian Skulski, Bożena Porzyńska, Zofia Janukowicz-Pobłocka i wielu innych wspaniałych śpiewaków. Zaczął się zupełnie inny etap w moim życiu – etap pracy nad sobą i swoim głosem w pełnym tego słowa znaczeniu. Dotąd nie znałam takiej pracy. Przedtem, wydaje mi się, że jakoś tak prześlizgnęłam się przez swoją edukację dzięki wrodzonym zdolnościom, predyspozycjom, nie mając mistrza, który by mnie tak zainspirował. Miałam w sobie pewne pokłady potencjału, ale nie wyzwolono go w odpowiedni sposób, nie zainspirowano mnie, a maestra Iglikowska potrafiła to zrobić. To była kobieta niezwykła, niezłomna, tytan pracy, która prostymi słowami, prostymi porównaniami potrafiła dotrzeć do studenta i pobudzić jego wyobraźnię. Pracowała nad każdym dźwiękiem, nad jakością każdego wydobywanego tonu, aby miał swój blask i swoje piękno. Okazało się, że ja miałam głos, ale był on schowany, zawoalowany. Całe życie śpiewałam piosenki, a w chórze mój głos nie był wyprowadzony solistycznie i nie nabrał indywidualnej barwy, odpowiedniego brzmienia. Musiałam wszystkiego nauczyć się od nowa. Maestra krok po kroku wszystko ze mną wypracowała tak, że po pewnym czasie głos się zmienił nie do poznania. Samej trudno mi było uwierzyć, że to jest mój głos i że tak właśnie brzmi.
Z. S.: Pani prof. Barbara Iglikowska prowadziła już panią jako mezzosopran.
M. F. K.: Tak, już na pierwszej lekcji maestra zorientowała się w typie mojego głosu, a ja poczułam ulgę, że nareszcie zajął się mną ktoś właściwy, że trafiłam w dobre ręce. Prof. Iglikowska była mistrzynią w prowadzeniu mezzosopranów. Potrafiła wydobywać piękne piersiowe tony, dbała o wyrównanie dźwięków przejściowych, o technikę, biegłość. Była mistrzynią bel canta, a ja oddałam się jej bez reszty czując, że natrafiłam na wielką osobowość, która potrafi wyzwolić to co mam w sobie najlepsze. Rozwijanie techniki wokalnej połączyło się z moją naturalną wewnętrzną ekspresją, wyczuciem sceny, wrażliwością, muzykalnością, wyczuleniem na teksty poetyckie i ich odpowiednie zinterpretowanie. Myślę, że nałożyło się wiele spraw, przede wszystkim też to, że byłam wykształconym muzykiem. Wszystko to sprawiło, że mój rozwój wokalny nastąpił szybko i z sukcesem. Na ostatnim roku studiów zostałam solistką Opery Bałtyckiej.
Z. S.: Tak też się zaczęło życie na drugim końcu Polski – w Gdańsku.
M. F. K.: Tak, wtedy osiadłam na Wybrzeżu. Wraz z podjęciem pracy w Operze Bałtyckiej zaczął się kolejny etap w mojej karierze – piękne role, praca ze wspaniałymi reżyserami, dyrygentami. Śpiewałam rolę Amneris w „Aidzie” i Azuceny w „Trubadurze” Verdiego – najpiękniejsze, najtrudniejsze i najambitniejsze partie mezzosopranowe. Grało się wówczas niemal codziennie i repertuar był bogaty. Premiera goniła premierę. Często wyjeżdżaliśmy z operą za granicę; to były lata, kiedy organizowanych było wiele tournées zagranicznych przez Operę Bałtycką i niemieckich agentów. Wyjeżdżaliśmy do takich krajów jak Niemcy, Austria, Szwajcaria, Francja, Luxemburg, Dania. Raz, a nawet po kilka razy w roku wyjeżdżałam z różnymi pięknymi rolami: Azucena w „Trubadurze”, Fenena w „Nabucco”, Magdalena w „Rigoletto”, Flora w „Traviacie”, Jane Seymour w „Annie Bolenie”, czy też Suzuki w „Madame Butterfly”. Cudowne wyjazdy, piękne teatry i wiele niezapomnianych wrażeń, wzruszeń, wspomnień.
Z. S.: Całą swoją energię i talent poświęcała Pani operze dość długo. Po pewnym czasie zapragnęła Pani jednak dzielić się swym wielkim doświadczeniem z tymi, którzy marzyli o śpiewaniu na scenie.
M. F. K.: Tak. Przyszedł w końcu taki moment. Zbiegło się to też z trudnym okresem w Operze Bałtyckiej – zmiany dyrekcji, skończyły się etaty w operze, zaczął się teatr impresaryjny i czułam, że muszę znaleźć sobie drugie miejsce, aby osiągnąć stabilizację. Miałam ogromne doświadczenie, gruntowne muzyczne przygotowanie i pragnęłam zacząć uczyć śpiewu w swojej macierzystej uczelni. Nie było to łatwe. Nie udało mi się dostać na Wydział Wokalno-Aktorski, ale w końcu w roku 2004 rozpoczęłam pracę pedagoga emisji głosu na Wydziale IV. Jest to Wydział Dyrygentury Chóralnej, Edukacji Artystycznej, Muzyki Kościelnej, Rytmiki i Jazzu. Bardzo cenię sobie ten wydział, jego poziom, specyfikę i atmosferę. Pracują tu wspaniali, życzliwi pedagodzy, a młodzież jest cudowna i otwarta na edukację. Podchodzę do swojej pracy z wielkim zaangażowaniem i oddaniem. Staram się jako pedagog zaszczepiać w studentach pasję wokalną, przekazywać im te same wartości i ideały, którymi nasiąknęłam w klasie znakomitego pedagoga, wypracowywać z nimi jak najlepszą technikę wokalną, wyrabiać znajomość repertuaru itp. Wierzę, że nabyte przez nich umiejętności przydadzą im się w pracy, że wykorzystają je jak najlepiej, przekażą innym. Piękny, wykształcony głos zarówno w śpiewie, jak i w mowie, przy użyciu doskonalej dykcji i artykulacji, jest wartością niezwykle cenną, w każdej dziedzinie pracy. Cieszę się, jak niektórzy z moich studentów kontynuują studia na wydziale wokalnym, jak dostają się do znanych gdańskich chórów, zespołów, jak sami zakładają własne ensamble lub występują solistycznie. Obserwuję ich pracę, śledzę ich losy i cieszę ich sukcesami. Organizuję na uczelni koncerty z ich udziałem, na których mają okazję zaprezentować swoje umiejętności wokalne. To ich rozwija, inspiruje i mobilizuje do dalszej pracy nad sobą.
Z. S.: Przez cały czas dbała Pani o swój rozwój, o czym świadczą najlepiej stopnie naukowe.
M. F. K.: Od dziecka lubiłam się uczyć i nauka przychodziła mi z ogromną łatwością. Byłam urodzoną humanistką- język polski i języki obce to była moja największa pasja. Byłam znaną w szkole olimpijką. Z pasją pisałam wypracowania i do dzisiaj mi to pozostało. Uwielbiam pisać referaty, felietony, dużo publikuję, jestem zapraszana na sesje i konferencje naukowe. Z ogromną łatwością przychodziła mi nauka języków obcych. Z pewnością było to związane z moim słuchem. Myślę, że gdyby nie muzyka, zostałabym poliglotką. Posiadam najwyższe certyfikaty z języka niemieckiego. Lubię też język rosyjski, angielski, francuski i włoski. W operze nieraz byłam tłumaczką symultaniczną dyrygentów i reżyserów niemieckich, angielskich. Uwielbiam też wyjazdy w ramach Erasmusa na masterclass. Byłam już na takich wyjazdach kilkakrotnie i mam znowu zaproszenie – w listopadzie lecę do Palermo i tam będę prowadziła wykłady i warsztaty w ramach kursów mistrzowskich – na wydziałach wokalnym i pedagogicznym. To są też niezwykle ciekawe, rozwijające doświadczenia.
Z. S.: Pani kariera artystyczna trwa już ponad ćwierć wieku.
M. F. K.: Tak, minęło już ponad 25 lat cudownej pracy na scenie. Nie lubię słowa kariera. Dla mnie to była po prostu praca – ciągła praca nad sobą, nad swoim głosem. Śpiew operowy to nie jest łatwa dziedzina. Trzeba być tu ciągle doskonałym, a nie jest to łatwe. Człowiek jest tylko człowiekiem. Ma swoje słabości, gorsze dni, stresy, choroby. Nie zawsze jest tak, jak byśmy chcieli. Jestem bardzo krytyczna wobec siebie i zawsze byłam surowa wobec własnego śpiewu. Artysta śpiewak za każdym razem zdaje egzamin przed publicznością, ale także przed samym sobą i dlatego ciągle trzeba się doskonalić, żeby być zawsze na wysokim poziomie i żeby nie spaść z tego poziomu. Mam wiele cudownych wspomnień z pracy na scenie. Zwłaszcza ostatnia dekada w Operze była ciekawa, za czasów dyrekcji Marka Weissa-Grzesińskiego – znakomitego reżysera warszawskiego, który tworzył na scenie Opery Bałtyckiej ambitne, cudowne realizacje. Miałam przyjemność śpiewać w takich produkcjach jak: „Gwałt na Lukrecji” Brittena, „Ariadna na Naxos”Straussa, „Czarodziejski flet”Mozarta, „Madame Curie” Sikory, a ostatnio „Czarna Maska” Krzysztofa Pendereckiego, również na scenie Teatru Wielkiego w Warszawie. To była piękna praca ze wspaniałymi dyrygentami i najlepszymi śpiewakami z całej Polski.
Z. S.: Czy prace doktorskie i habilitacyjne związane były z Pani doświadczeniami w dziedzinie opery?
M. F. K.: Nie, to nie były prace poświęcone operze. Tak się złożyło, że tematem moich przewodów była liryka wokalna. Jest to niezwykle intymna, osobista sfera wokalnej wypowiedzi. Można być doskonałym śpiewakiem operowym, a nie umieć śpiewać pieśni. To jest zupełnie inna sztuka. Wykonawstwo partii operowych i liryki wokalnej to dwa różne światy. Pieśni zawsze były bardzo bliskie mojemu sercu. Kochałam poezję i recytację, i właśnie w pieśniach mogłam dać upust tym swoim fascynacjom. Wybrałam cudowne liryki – pieśni kabaretowe Arnolda Schönberga (Sieben Brettl-Lieder) i Benjamina Brittena (Four Cabaret Songs). Moim promotorem został prof. Piotr Kusiewicz, którego niezwykle cenię za mądrość, fachowość i wielki profesjonalizm. Utwory bardzo mnie zainspirowały i uwiodły moją wyobraźnię. Odnalazłam w sobie inne jakości dźwiękowe niż dotychczas, zupełnie inny sposób śpiewania. Odkryłam siebie jakby na nowo. Moimi recenzentkami były znakomite śpiewaczki: Jadwiga Rappe i Urszula Kryger. Mój doktorat był bardzo dobrze przyjęty w Akademii Muzycznej w Łodzi. Niedługo po doktoracie zajęłam się habilitacją. Postanowiłam zgłębić lirykę wokalną Benjamina Brittena. Jego pieśni kabaretowe otworzyły mi drzwi do dalszej jego niezwykłej twórczości wokalnej, jego pięknych cykli pieśni: „Tit for Tat”,„On This Island , „Fish in the Unruffled Lakes”, „A Charm of Lullubies”i wiele innych. Napisałam publikację w formie monografii „Elementy klasycyzujące i nowoczesne w liryce wokalnej Benjamina Brittena oraz ich egzemplifikacja w technice wokalnej”. Nagrałam płytę „Britten – Songs”, zawierającą 36 pieśni angielskiego mistrza. Kosztowało mnie to wiele pracy, ale jestem z siebie dumna, że zgłębiłam ten temat. Muzyka Brittena to niezwykle fascynujący dźwiękowy świat. Jego pieśni są trudne, wirtuozowskie, nowatorskie, ale jakże piękne i inspirujące do coraz to nowych poszukiwań w zakresie barw, artykulacji, techniki i interpretacji. Polecam je bardzo młodym wykonawcom.
Z. S.: Dosyć szybko była także profesura, bo przecież jest Pani młodą osobą.
M. F. K.: Po habilitacji następnym krokiem była profesura, było to czymś naturalnym. Cały czas śpiewałam w operze, miałam na swym koncie wiele koncertów i konferencji naukowych. Miałam też swoich doktorantów. Dlatego też po paru latach przystąpiłam do profesury i uzyskałam ją w listopadzie 2013 roku. Nominację profesorską odebrałam z rąk Prezydenta Bronisława Komorowskiego. W ubiegłym roku otrzymałam profesurę zwyczajną w Akademii Muzycznej w Gdańsku, co było ukoronowaniem mojej naukowej drogi.
Z. S.: Zapracowała sobie Pani na wszystkie tytuły naukowe i wyróżnienia, bo słyszałam także o inicjatywach organizatorskich.
M. F. K.: Ta sfera obudziła się we mnie nagle. Zawsze to ja byłam zapraszana na różne festiwale, koncerty i nigdy nie czułam w sobie zapędów organizatorskich, nie czułam się do tego zdolna.
Podziwiałam przedsięwzięcia kolegów, ale sama nie czułam się gotowa do organizacji własnych koncertów. Aż wreszcie w którymś momencie coś we mnie zaiskrzyło i zapragnęłam stworzyć od zera swój cykl koncertowy, oparty o własny program artystyczny i założenia programowe. Moja inicjatywa napotkała na żyzny grunt. Sponsorami zostały dwie spółdzielnie mieszkaniowe mojego osiedla Gdańsk-Orunia Górna, a miejscem koncertów - Kościół na osiedlu pod wezwaniem św. Jadwigi Królowej. Mój cykl nosi nazwę „Oruńskie Koncerty Kameralne”, ma już ponad 10-letnią tradycję i cieszy się wielką popularnością, nie tylko wśród mieszkańców osiedla. Przyjeżdżają liczni melomani z Trójmiasta. Zawsze jest pełna widownia, a świątynia zamienia się w magiczny sposób w salę koncertową. Kościół jest nowoczesny, ma cudowną akustykę i wspaniale nadaje się do celów koncertowych. Wykonawcami są przede wszystkim śpiewacy. Stawiam na piękne głosy. Publiczność kocha śpiew, ja też i chcę propagować go w sposób najdoskonalszy, jak tylko potrafię. Sama dyrektoruję koncertom, wymyślam nowe programy, zawsze inne, prowadzę i śpiewam na koncertach obok swoich gwiazd. Są nimi najpiękniejsze głosy Opery Bałtyckiej i nie tylko, muzycy filharmonii, Akademii, wybitni absolwenci i studenci. Koncerty odbywają się kilka razy w roku od września do czerwca i są to wielkie gale operowe. Właściwie już słowo” kameralne” w tytule nie pasuje do koncertów, które tak się rozrosły i występuje w nich za każdym razem kilkunastu artystów. Bardzo otwarty na sztukę jest Ksiądz Proboszcz, wielki meloman, który aprobuje różne rodzaje i gatunki muzyki. Kilka razy były wystawiane nawet opery i operetki: „Madame Butterfly”, „Traviata”, „Straszny dwór”, „Halka”, „Wesele Figara”, „Baron cygański”. Nie są to pełne spektakle, ale najpiękniejsze i najważniejsze fragmenty, a publiczność przyjmuje je nadzwyczaj gorąco. Pojawiają się także koncerty patriotyczne, a na otwarcie sezonu w programach gości muzyka operetkowa i musicalowa. Okres Świąt Bożego Narodzenia przynosi nam koncert kolęd i repertuar karnawałowy. Czasami też sięgam po piosenki. Odbył się koncert piosenek z „Kabaretu Starszych Panów”, były piosenki Skaldów, Szczepanika, Anny German i Marka Grechuty. Publiczność za każdym razem nagradza nas owacjami na stojąco. Mam na osiedlu wielu fanów i mogę powiedzieć, że wychowałam sobie cudowną, wdzięczną i wyedukowaną publiczność. Za „Oruńskie Koncerty Kameralne” zostałam nominowana do nagrody Miasta Gdańska „Splendor Gedanensis” .
Z. S.: Wspaniale, że Pani praca jest wysoko ceniona i nagradzana. Słuchając Pani słów, pomyślałam sobie, że to, co przez całe życie w Pani duszy grało, realizuje Pani w tym cyklu koncertów.
M. F. K.: Ma pani rację. Spełniam swoje artystyczne marzenia, pragnienia, pasje, których nie udało mi się zrealizować na scenie operowej, a gdzieś mi w duszy grały i teraz mogę je spełniać n amoich koncertach. Zapraszam artystów wykonujących różne gatunki muzyki, a często są to także młodzi, niezwykle utalentowani artyści, którzy potrzebują promocji. Mogę im w ten sposób pomóc, gdyż mają okazję wystąpić przed wspaniałą publicznością, która potrafi docenić ich kunszt i nagradzać owacjami.
Z. S.: Pani dzisiaj im podaje rękę, zapraszając do udziału w koncertach i może oni będą kiedyś Panią naśladować. Zaczęłyśmy rozmowę od Podkarpacia. Rzadko Pani przyjeżdża artystycznie w nasze strony, bo pamiętam jedynie chyba dwa koncerty w Sanoku z Pani udziałem.
M. F. K.: Faktycznie, byłam tylko dwa razy na Festiwalu im. Adama Didura w Sanoku. Pan dyrektor Waldemar Szybiak zapraszał mnie jeszcze później, ale terminy moich spektakli i wyjazdów zagranicznych z operą często się pokrywały z festiwalem. Parę lat temu gościłam w Rzeszowie, gdzie zostałam zaproszona do Jury Konkursu Wokalnego im. Barbary Kostrzewskiej. Zawsze z wielką radością wracam na Podkarpacie, do swoich korzeni.
Z. S.: Wielu śpiewaków wywodzi się z Podkarpacia. Pewnie z niektórymi Pani śpiewała.
M. F. K.: Tak, mam wielu znakomitych kolegów, z którymi śpiewałam na co dzień w Operze Bałtyckiej. Przede wszystkim Paweł Skałuba – jeden z najwybitniejszych tenorów polskich, który kończył średnią szkołę muzyczną w Rzeszowie w klasie nieżyjącej już pani Anny Budzińskiej. Cudowny głos i cudowny artysta. Występowałam również na gdańskiej scenie z Robertem Gierlachem, śpiewałam z nim wielokrotnie za dyrekcji Marka Weissa w takich przedstawieniach jak „Czarodziejski flet”, „Czarna Maska”. Jest to doskonały polski baryton, także pochodzący z Sanoka. Robert poprosił mnie, żebym była promotorem jego doktoratu – ja już byłam wówczas doktorem habilitowanym. Było mi niezmiernie miło i natychmiast się zgodziłam. Wybrał sobie temat „Związki muzyki i słowa w cyklu Schwanengesang Franciszka Schuberta”. Pięknie się obronił w Akademii Muzycznej w Gdańsku. To był świetny doktorat. Chcę jeszcze wspomnieć o Bernadettcie Grabias – wspaniały mezzosopran z Rzeszowa, solistka Teatru Wielkiego w Łodzi. Znam ją jako artystkę i bardzo cenię jej talent. Jest przecież jeszcze cudowna Monika Ledzion, jeden z najpiękniejszych polskich mezzosopranów. Jest ona także absolwentką średniej szkoły muzycznej w Rzeszowie.
Z. S.: Gdyby mogła Pani wybierać po raz drugi – wybrałaby Pani śpiew?
M. F. K.: Myślę, że tak. Kiedyś marzyłam o tym, by zostać aktorką. To było moje wielkie marzenie dzieciństwa, wczesnej młodości. I to się właściwie spełniło, dzięki temu, że zostałam śpiewaczką operową. Kreowałam wiele ról na scenie i mogłam spełniać swoje aktorskie pasje. A że oprócz tego kochałam śpiew i muzykę, zrealizowałam się w pełni jako muzyk, jako śpiewaczka i jako aktorka. Połączyłam w ten sposób swoje dwie wielkie pasje: aktorstwo i muzykę. Czuję się spełniona – tak mogę z przekonaniem o sobie powiedzieć. Życzę młodym ludziom, młodym adeptom sztuki wokalnej, żeby nie przestawali marzyć i wyznaczali sobie wysokie cele, bo tylko konsekwencja w dążeniu do celu jest w stanie doprowadzić nas do realizacji swoich marzeń. Najważniejsza jednak jest praca nad sobą i dążenie do doskonałości. Nie zawsze dojdzie się do spektakularnych wielkich sukcesów, osiągnięć, czasem życie na to nie pozwala, ale najważniejsza jest sama droga, rozwój. To nas kształtuje i ubogaca. Ja też miałam kiedyś marzenia i krok po kroku, malutkimi kroczkami pięłam się, żeby je spełniać. Cieszyłam się każdym drobnym sukcesem, postępem. Dzisiaj uczę tego młodych ludzi i w kształceniu ich głosów, w rozwijaniu ich osobowości, odnajduję swoje posłannictwo.
Z prof. zw. dr hab. Moniką Fedyk - Klimaszewską rozmawiała Zofia Stopińska w Busku-Zdroju 1 sierpnia 2017r.