wywiady

Piotr Kościk: "Najważniejsze jest, aby pianista nie był tylko odtwórcą na estradzie" - część II

            Zapraszam Państwa do przeczytania drugiej części wywiadu z Piotrem Kościkiem, znakomitym młodym pianistą urodzonym w Rzeszowie, a mieszkającym na stałe w Wiedniu. W części pierwszej zapraszaliśmy do zainteresowania się nową płytą Artysty zatytułowaną „Fermata” zawierającej sonaty Wolfganga Amadeusa Mozarta i Józefa Haydna oraz rozmawialiśmy głównie o sztuce pianistycznej.
Teraz dowiedzą się Państwo więcej także o innych pasjach muzycznych i działalności artystycznej Piotra Kościka.

           Po raz ostatni rozmawialiśmy chyba tuż po ukończeniu przez Pana studiów. Ciekawa jestem, jak rozwinęła się Pana działalność artystyczna, chociaż powiedział Pan, że podjął Pan kolejne studia.

           - Jestem dalej studentem i to jest jedyne, co nie zmieniło się od wielu lat, aczkolwiek zalaminowałem już swoją edukację fortepianową w sensie instytucjonalnym. Po ukończeniu studiów magisterskich w Wiedniu i studiów podyplomowych we Florencji, a to było w 2018 roku. W tym samym roku postanowiłem jednak rozpocząć kierunek dyrygentury w Zurychu i trwa to do dzisiaj z małą przerwą (okres pandemii). To jest nowa gałąź mojej działalności, na razie w formie edukacyjnej. Obecnie najwięcej czasu poświęcam muzyce fortepianowej – działalności scenicznej oraz pedagogicznej. Dyrygentura, która do tego dołączyła dwa lata temu, jest jednak bardzo powiązana i wpływa na moje relacje z fortepianem, moją grę i odwrotnie. Są to bardzo połączone ze sobą dwa rodzaje wykonawstwa muzycznego. Jako pianista, grając utwory kameralne, mam również do czynienia z partyturą. To pianista jako jedyny widzi również to, co grają inni, którzy mają przed sobą tylko nuty swojej partii. W tym wypadku fortepian zawsze miał i ma funkcję w pewnym sensie wiodącą. Nie chcę, aby to źle zabrzmiało, ale pianista musi tak jak dyrygent kontrolować przebieg całego utworu kameralnego. Dzięki temu my, pianiści, czytamy muzykę bardziej pionowo, ale również to nasz instrument daje nam możliwość grania bogatszych harmonii i to ułatwia nam pracę jako dyrygenta. Dyrygent ma w partyturze jeszcze więcej zapisanych pięciolinii i trzeba mieć szybki przegląd pola i zdolność czytania wertykalnego. Ogromny wpływ ma również dyrygentura na grę fortepianową, ponieważ jako dyrygent uczę się różnorodności brzmienia, z którą nie miałem do czynienia wcześniej jako pianista. Owszem, pianista stara się każdy głos w polifonii wydobywać w inny sposób, a robimy to za pomocą artykulacji, agogiki, frazowania, mamy pedał, więc możemy robić wiele rzeczy, ale są to inne metody niż metody dyrygenta, który ma do dyspozycji wiele instrumentów o zupełnie innym brzmieniu. Tę współgrę brzmień można sobie później odtworzyć w głowie i wykorzystać, pracując nad dziełem fortepianowym.

            Zdarza się również, że pianista wykonując partie solowe, jednocześnie kieruje towarzyszącym mu zespołem.

            - Owszem, dość często pianiści wykonują koncerty fortepianowe, zwłaszcza te klasyczne: Haydna Mozarta i Beethovena, dyrygując od fortepianu. Wtedy fortepian ma często zdjętą klapę, a pianista siedzi przy instrumencie tak jak dyrygent, czyli przodem do orkiestry, a plecami do publiczności. Zdarzało się, że w ten sposób wykonywane były również koncerty romantyczne, ale jest to już o wiele trudniejsze, ponieważ partia orkiestry w utworach tych jest bardziej rozbudowana i często dużo w niej bardzo indywidualnych oraz polifonicznych fragmentów, jak na przykład w koncercie Czajkowskiego czy Schumanna, w których w przeważającej części poszczególne instrumenty orkiestrowe współtworzą, a nie akompaniują. Do najbardziej znanych wykonań "pianista plus dyrygent w jednym" można zaliczyć koncerty Daniela Barenboima czy Krystiana Zimermana. W ostatnich latach, dyrygując orkiestrą, zauważam także inną problematykę wynikającą mianowicie z przestrzeni pomiędzy muzykami, z faktu, że np. sekcja instrumentów dętych siedzi po prostu bardzo daleko od solisty i należy poświęcić jej dużo uwagi. Fakt, iż klapa fortepianu odbija dźwięk w stronę publiczności, a jednocześnie tworzy ekran dźwiękowy między solistą a orkiestrą, również utrudnia akustyczną komunikację między nimi.

            Czy zmieniło się Pana spojrzenie na utwory, które wykonywał Pan jako pianista, a innym razem stojąc na podium z batutą w ręku?

             - Oczywiście, że tak. Wcześniej jako pianista nie skupiałem się za bardzo nad tym, co się dzieje na podium, wystarczał mi jedynie dobry kontakt z dyrygentem w najważniejszych momentach. Teraz rozumiem, że istotą dyrygowania jest to, żeby swoje intencje i swoją wizję pokazać wcześniej, zanim ona jeszcze akustycznie wybrzmi, bo tylko wtedy ma się wpływ na jej ukształtowanie. To nie może być praca razem z orkiestrą w tym samym momencie, czyli po prostu odstukiwanie metrum z dynamiką, tylko musi być to przekaz wyraźnych intencji, który następuje, zanim fale dźwiękowe zostaną wydobyte z orkiestry. Kiedyś było dla mnie irytujące, że coś dzieje się, zanim się jeszcze wydarzy. Często skupiałem się na klawiaturze, zajmując się wyłącznie swoją partią. Teraz jest zupełnie inaczej, bo jestem bardziej świadomy tego, co dzieje się w orkiestrze, ale tak samo jestem bardziej świadomy tego, co jest trudne dla orkiestry i co wymaga więcej uwagi ze strony solisty i które miejsca są trudniejsze do dyrygowania. Jak teraz słucham swoich nagranych koncertów sprzed dziesięciu czy piętnastu lat i jest jakaś nierówność, to myślę sobie, że nie pomogłem za bardzo w tej sytuacji orkiestrze. Są takie miejsca, gdzie dla dobra wspólnego solista w trakcie koncertu musi pójść na interpretacyjny kompromis. Trzeba mieć świadomość tego, że płyniemy na jednej łodzi i musimy wszyscy słuchać się wzajemnie.

             Wspomniał Pan o działalności pedagogicznej. Wiem, że już w czasie studiów uczył Pan młodych pianistów, udzielał korepetycji. Czy teraz jest to stała praca?

             - Nadal jest to forma lekcji prywatnych oraz kursów mistrzowskich – na przykład w listopadzie miałem przyjemność prowadzić kurs ze studentami w Guangzhou w Chinach. Na co dzień udzielam lekcji prywatnych, przygotowując uczniów do egzaminów wstępnych lub konkursów. Nie jest to praca stała, ponieważ w sytuacji, kiedy pojawiło się zainteresowanie dyrygenturą, byłoby trudno łączyć stałe zatrudnienie z częstymi wyjazdami na koncerty w roli pianisty i dyrygenta, na kursy i na studia w Zurychu.

             Miejscem, gdzie Pan mieszka i pracuje nad przygotowaniem się do koncertów oraz daje Pan lekcje prywatne, jest Wiedeń. Myśli Pan już o tym miejscu, że to jest Pana dom?

             - Tak, i powiem szczerze, że byłbym bardzo smutny, gdyby kiedyś zaistniały racjonalne powody, żeby to miejsce zamieszkania zmienić, bo żyje mi się tutaj bardzo dobrze. Oprócz tego jestem niedaleko od Polski, niedaleko od Rzeszowa. Przy otwartych granicach jest to tylko 6 godzin jazdy samochodem. Jest to także dobra lokalizacja, jeśli chodzi o połączenia międzynarodowe z najważniejszymi portami lotniczymi. Bardzo często latam do Szwajcarii rano, a wieczorem tego samego dnia wracam do domu, ponieważ jest bardzo dużo połączeń. Niezłe są także połączenia kolejowe, ponieważ z Austrii jest blisko do Niemiec, Włoch czy Szwajcarii, a to są państwa, w których do tej pory najintensywniej działałem. Mamy wiele ważnych ośrodków muzycznych w Europie, ale Wiedeń jest jednym z najstarszych, z wielkimi tradycjami i chyba słusznie często jest nazywany muzyczną stolicą naszego kontynentu. W Wiedniu są jedne z najważniejszych sal koncertowych o długoletnich tradycjach, jak Musikverein czy Konzerthaus. Były i są to obowiązkowe stacje wszystkich legendarnych solistów, dyrygentów czy orkiestr na świecie. Na szczęście Musikverein bardzo często odwiedza również Orkiestra Filharmonii Podkarpackiej, w której pracuje moja mama i pracował mój tata. Dzięki temu mam okazję w Wiedniu chodzić na koncerty tejże bliskiej mi orkiestry.

             Czy kontaktuje się Pan z polskimi wykonawcami albo instytucjami organizującymi koncerty lub promującymi polską muzykę?

             - Najważniejszą instytucją, z którą też najczęściej współpracuję, jest Międzynarodowe Towarzystwo Chopinowskie w Wiedniu. Jest to instytucja, która od dziesięcioleci intensywnie promuje muzykę Fryderyka Chopina na całym świecie i z którą mam przyjemność współpracować od wielu lat. Pierwszy koncert dla tego towarzystwa grałem w 2008 roku, a dwa ostatnie w 2019 roku; w sierpniu miałem przyjemność grać na Festiwalu Chopinowskim z Orkiestrą Filharmonii Zabrzańskiej pod batutą Sławomira Chrzanowskiego w austriackim Kartause Gaming, a w październiku recital Chopinowski w Wiedniu. Jestem z tą instytucją bardzo zaprzyjaźniony oraz pełnię w niej funkcję członka zarządu. Mieszkałem też przez pięć lat w Stacji Naukowej Polskiej Akademii Nauk w Wiedniu, która organizowała nie tylko wykłady naukowe, ale zdarzały się również tam koncerty - w sali Sobieskiego był do dyspozycji fortepian. Często grałem tam zarówno solo, jak i również z innymi muzykami zazwyczaj pochodzenia polskiego, którzy również mieszkali w tej Stacji Nauk.

             Żyjemy w czasach ogromnej konkurencji, która panuje także w środowiskach artystycznych, bardzo dobra gra i udział w międzynarodowych konkursach nie zawsze gwarantują, że muzyk będzie otrzymywał propozycje koncertowe. Co trzeba robić, żeby ciągle się rozwijać i mieć propozycje koncertowe?

             - To ciekawy i jednocześnie skomplikowany temat, ponieważ nie ma na to jednej recepty. Myślę, że nie należy tego robić za wszelką cenę, a kariera nie może być celem muzyka, lecz efektem „ubocznym” jego ciężkiej pracy i talentu. Status gwiazdy ma się świetnie we współczesnych kręgach celebrytów i lepiej niech z nimi zostanie, a nie wkracza w przestrzeń sztuki. Jeśli chodzi o przebieg kariery solisty przez ostatnie dziesięciolecia, to doszło do wielu zmian. Kiedyś świetny muzyk był przyjmowany takim, jakim był i mógł po podpisaniu kontraktu kontynuować swoją pracę dla publiczności w wyznaczonej przez siebie formie. Dziś przez rozwój multimedialny muzyka stała się sztuką poniekąd audiowizualną, to znaczy, że nie bez znaczenia jest wygląd, prezencja czy optyczna ekspresyjność, a wszystko to obecne musi być nie tylko w trakcie koncertu, lecz również (lub przede wszystkim) w social mediach. W dzisiejszych czasach podpisywanie kontraktów to coraz więcej zobowiązań, które są, niestety, wypadkową tej właśnie komercjalizacji sztuki. Gdy kiedyś organizatorzy bili się o artystów, teraz artyści muszą zabiegać o względy u organizatorów. Jeśli chodzi o konkursy, uważam, że mimo wielu idących wraz z nimi patologii, są potrzebne i pożyteczne, jeśli potrafi się mieć do nich właściwe podejście. Jakby nie było, jest to międzynarodowa scena, na którą często zaglądają agenci muzyczni i menedżerowie. Nie gwarantuje to jednak propozycji koncertowych, ponieważ konkursów jest bardzo dużo i dlatego coraz trudniej jest zrobić karierę będąc laureatem. Jest wielu pianistów, którzy wygrywali konkursy 10, 15 czy 20 lat temu, natomiast dzisiaj słyszymy o nich już niewiele lub nic.
             Ja nie mam jednego menadżera na całą Europę. Miałem takie propozycje, ale nie doszliśmy do kompromisu, ponieważ każdy taki kontrakt jest również obarczony dużym ryzykiem dla solisty. Mam natomiast zaprzyjaźnionych wielu organizatorów koncertów, dyrektorów festiwali i towarzystw muzycznych, a z nimi stały kontakt, przez co jestem systematycznie zapraszany na różnego rodzaju festiwale i koncerty, które właśnie oni organizują. Podczas takich festiwali poznaje się wielu ludzi ze świata muzyki i wtedy często przekonujemy ich do swojej osoby grą, i interpretacją podczas koncertu. Taka relacja i faktyczna możliwość odbioru tego, co sobą prezentujemy, jest też dobrą okazją do pozyskania nowych propozycji i zaproszeń. W ten sposób po jednym z występów w Austrii poznałem organizatora koncertów z Wuhan, z którym od razu nawiązałem współpracę, zagrałem na festiwalu w Guangzhou i planuję kolejne koncerty w Chinach.

             Jakie rady ma Pan dla młodych ludzi, którzy chcą zostać koncertującymi pianistami?

             - Oprócz ciężkiej i systematycznej pracy młodym pianistom polecam również udział w konkursach, jednak z zachowaniem odpowiedniego dystansu. Nie można być zbyt surowym wobec siebie w kwestii wyników, ponieważ są one bardzo często niesprawiedliwe. Nawet jeżeli konkurs nie jest „ustawiony” i nie dochodzi do próby forowania niektórych osób przez wystawianie konkurentom najniższej noty, by zaniżyć średnią, to bardzo trudno jest udowodnić, że ktoś nie ma racji. Wiele elementów pianistyki może być traktowanych relatywnie, zwłaszcza gdy poziom jest wyrównany, a tak zazwyczaj jest w finałach prestiżowych konkursów. W finale takich konkursów nigdy nie ma złych pianistów, ale zawsze jest ktoś, kto dostaje I nagrodę, a inny tylko wyróżnienie lub nic. To jest loteria, która mimo wszystko potrafi uczyć wielu rzeczy; jak radzić sobie z samokrytyką, jak radzić sobie z krytyką innych i jak radzić sobie z grą pod ogromną presją, ale również jak przygotować ogromny program, który często musi być zaprezentowany w ciągu kilku dni. Na pewno ktoś, kto jest zahartowany po takich konkursach, będzie lepiej radził sobie w przyszłości nie tylko na estradzie, ale również z krytyką, która może być różna. Im wyżej artysta zajdzie, tym więcej ludzi go usłyszy, będzie o nim pisać i tym większe jest prawdopodobieństwo, że ktoś napisze źle. To jest dobry trening psychologiczny, ale trzeba do niego podchodzić z odpowiednim nastawieniem.

             Zdarza się także, że zwycięzca konkursu wyjeżdża tylko z nagrodą, a pianista wyróżniony tak się spodobał organizatorom różnych imprez muzycznych, że otrzymuje wiele propozycji koncertowych i w krótkim czasie zyskuje popularność.

             - Najważniejsze jest, aby pianista pracował, rozwijał się i nie był tylko odtwórcą na estradzie.
Trzeba być wiernym swoim celom, swoim interpretacjom, swoim autorytetom w danej dziedzinie muzyki i mieć nadzieję na to, że ciężka praca zostanie doceniona, ale także mieć świadomość, że nie wszystko zależy od nas.

             Zaglądałam na Pana stronę na Facebooku i doszłam do wniosku, że nie tylko pianistyka Pana interesuje, oprócz muzyki orkiestrowej zauważyłam wielkie zainteresowanie muzyką wokalną – operową przede wszystkim. Czy te wszystkie posty związane są ze studiami dyrygenckimi?

             - Owszem, wraz z momentem rozpoczęcia studiów dyrygenckich moje zainteresowania względem form muzycznych zdecydowanie się poszerzyły. Wcześniej na mojej playliście były w większości pozycje fortepianowe – koncerty fortepianowe, utwory solistyczne, a teraz są na nich także opery, symfonie i cieszę się, że mogę ich słuchać i analizować z dużo większą świadomością. Często słucham tych dzieł z partyturą w ręku, co gwarantuje zupełnie inny odbiór, a utwory, które miałem przyjemność przygotowywać jako dyrygent i pracować nad nimi z orkiestrą, zostają na zawsze w głowie jak na nośniku USB i można je odtwarzać niemal od tyłu do przodu. Gdy znamy każde wejście drugich skrzypiec czy solo oboju, percepcja danego dzieła muzycznego zmienia się raz na zawsze.

            Na zakończenie chcę Panu podziękować za rozmowę. Mam nadzieję, że następną będziemy mogli zarejestrować podczas spotkania. Życzę sukcesów pianistycznych i dyrygenckich.

            - Ja również Pani dziękuję i mam nadzieję, że zobaczymy się niebawem w Polsce lub w Austrii przy okazji koncertu, już z udziałem publiczności. Pozdrawiam serdecznie Panią i wszystkich, którzy odwiedzają Pani portal.

Z Piotrem Kościkiem, znakomitym młodym polskim pianistą mieszkającym w Wiedniu rozmawiała Zofia Stopińska 15 czerwca 2020 roku.

Piotr Kościk: "Najważniejsze jest, aby pianista nie był tylko odtwórcą na estradzie" - część I

            Talent, pasja, wielka miłość do muzyki klasycznej i ciężka codzienna praca nad własnym rozwojem, najpierw w rodzinnym Rzeszowie, a później za granicą, zaowocowały wieloma sukcesami i propozycjami koncertowymi w wielu ośrodkach muzycznych na świecie. Tak można w jednym zdaniu napisać o znakomitym pianiście Piotrze Kościku, który od kilkunastu lat mieszka w Wiedniu. Nie mogąc się spotkać osobiście, postanowiłam poprosić Artystę o wywiad, kontaktując się za pomocą Skype’a. Zapraszam do lektury.

           Proponuję, aby naszą rozmowę rozpocząć od polecenia czytelnikom nowej płyty, którą zatytułował Pan „Fermata”, a zawiera Sonaty Józefa Haydna i Wolfganga Amadeusa Mozarta. Skąd pomysł na ten repertuar?

           - Już od czternastu lat mieszkam w Wiedniu i regularnie mam do czynienia z namacalną spuścizną tych kompozytorów. Codziennie przechodzę obok miejsc, w których żyli i komponowali, podziwiam architekturę miasta oraz otaczającą ją naturę, które były inspiracją dla wielu kompozycji. Nie tylko Wiedeń, ale i Eisenstadt, w którym większość życia spędził Józef Haydn. Salzburg, w którym urodził się Wolfgang Amadeus Mozart, Raiding czy Rohrau to przykłady wielu miast, czy miejscowości, które do dziś kojarzone są przede wszystkim z wielkimi geniuszami muzyki klasycznej. Czułem się już w pewnym sensie ukształtowany muzyką tych kompozytorów, a ponieważ na mojej pierwszej płycie znalazł się wyłącznie repertuar romantyczny, bo są to utwory Fryderyka Chopina i Ferenca Liszta, pomyślałem, że ta druga płyta z muzyką Mozarta i Haydna będzie dobrym uzupełnieniem.

           Nie zastanawiał się Pan nad nagraniem chociażby jednego utworu Ludwiga van Beethovena, zaliczanego do wielkiej trójcy klasyków wiedeńskich?

           - Przyznam szczerze, że nie celuję jakoś specjalnie w jubileusze, wręcz zauważam zjawisko, że w trakcie obchodzenia wielkich jubileuszy ośrodki muzyczne tak bardzo koncentrują się na ich obchodach, że ich programy często się powielają, pomijając twórczość innych kompozytorów, przez co brakuje różnorodności programu. W tym roku sytuacja jest zupełnie inna i to na niekorzyść obecnego jubilata. Wielka Beethovenowska międzynarodowa „impreza” została odwołana przez pandemię. Jeśli chodzi o sonaty Beethovena, to jest to zdecydowanie materiał na osobną płytę, myślę, że Mozart i Haydn harmonizują ze sobą lepiej, niż zestawieni obok sonat Beethovena. Wykonywanie ich zawsze sprawiało mi dużą radość, nie tylko na koncertach, ale również podczas pracy nad nimi – ćwiczenie utworów Mozarta i Haydna zostawiam sobie na zakończenie dnia, ponieważ są to utwory, które gram z największą chęcią, nawet wtedy, gdy po kilku godzinach pracy nie ma już motywacji, a za to przychodzi zmęczenie. Wbrew pozorom gra na fortepianie wymaga większej wydolności i pracy mięśni, niż to wygląda z zewnątrz. Wiadomo, że ciężko byłoby po pięciu godzinach gry sięgać po utwory, które są wymagające kondycyjnie, a wykonywanie utworów Mozarta i Haydna zawsze było i jest dla mnie czymś w rodzaju nagrody na zakończenie dnia pracy. To jest muzyka, która jest dla mnie bardzo organiczna, witalna i nie sprawia mi oporu, można powiedzieć, że jest również bardzo pianistycznie czyli wygodnie napisana.

           Mogę zaryzykować stwierdzenie, że muzyka klasyków wiedeńskich chyba najchętniej jest słuchana w Austrii i w Wiedniu. Jednocześnie musi to być wykonanie, które czymś ujmie bardzo wymagającą publiczność, szczególnie jeśli dotyczy to utworów Haydna, Mozarta i Beethovena. W dzisiejszych czasach nie wystarczy grać dobrze. Trzeba słuchacza zachwycić.

           - To prawda, nagrywanie utworów z tak zwanego standardowego repertuaru, które zostały utrwalone już tysiące razy, które są bardzo znane, jest ryzykowne. Dodatkowym ryzykiem jest to, że muzyka Mozarta i Haydna jest bardzo przejrzysta, dlatego też nie tylko wykonawca ma więcej czasu w swojej interpretacji zająć się szczegółami i niuansami, ale też publiczność ma więcej czasu na to, żeby je śledzić i ocenić. Zupełnie inaczej jest, kiedy jesteśmy na koncercie muzyki romantycznej, kiedy słuchamy na przykład sonaty Rachmaninowa czy jakiejkolwiek symfonii romantycznej, gdzie spotykamy się z ogromną fakturą i szybszym tempem zwrotów harmonicznych. W muzyce fortepianowej Haydna i Mozarta każda nuta ma na sobie światło reflektorów.          Uznałem, że jest sens wracać do tych kompozycji, ponieważ one chyba najdłużej towarzyszą życiu muzyka, dlatego też są najlepszym zwierciadłem naszego rozwoju. Sonat Mozarta zaczynamy się uczyć jako dzieci i bardzo często musimy je później powtarzać, ponieważ są one elementem składowym wszystkich egzaminów semestralnych, końcowych czy wstępnych na studia. Praktycznie nie ma takich konkursów czy egzaminów (z małymi wyjątkami), które nie mają w programie formy sonatowej. Po zakończeniu edukacji także nie odkłada się tych sonat, ponieważ są one również wykonywane podczas recitali i jak słusznie Pani zauważyła, są bardzo chętnie słuchane przez publiczność na całym świecie. Dlatego też utwory te towarzysząc nam przez całe życie, przechodzą pewną drogę w głowach, rękach i sercach każdego wykonawcy, a na tej drodze przez cały czas ewoluują.

           Kiedyś Światosław Richter powiedział do Heinricha Neuhausa, że dopiero po wielu latach zrozumiał, co miał na myśli, mówiąc o legato w jednym z utworów. Dopiero teraz jest w stanie zrealizować to, co było od niego wtedy wymagane. Nasze muzyczne kompetencje i wiedza rosną i rozwijają się nie tylko w trakcie edukacji, ale prze całe życie. Myślę, że ma to ogromny wpływ na interpretacje utworów, a gramy je inaczej nie dlatego, by na siłę szukać innowacji, lecz wynika to z coraz większej dociekliwości wobec danego utworu, wobec danej partytury, bo znamy ją coraz bardziej. Można to porównać do oddalania się od obrazu w galerii sztuki, kiedy stojąc przed nim bardzo blisko nie widzimy zbyt wiele. Zobaczymy o wiele więcej, dopiero jak zmienimy naszą perspektywę i zwiększymy kąt widzenia. Myślę, że podobnie jest z takimi utworami, jak sonaty Haydna czy Mozarta. W trakcie naszej edukacji, w trakcie działalności artystycznej oddalamy się od tego obrazu i widzimy coraz więcej, a zawarte w nutach wskazówki kompozytora mają o wiele szerszy kontekst. Pomyślałem, że to jest dobry moment, żeby nagrać te sonaty i była to spontaniczna oraz moim zdaniem trafna decyzja, ponieważ sytuacja z pandemią nauczyła nas tego, że w każdej chwili może się wszystko zmienić. Dlatego to, co chcemy zrobić, należy zrobić od razu, bo nie wiadomo, czy będzie to możliwe do zrobienia za miesiąc lub za rok. Bardzo się cieszę, że płyta została ukończona przed marcem tego roku.

           Polecając płytę, zacytował Pan stwierdzenie, że utwory Haydna i Mozarta są łatwe dla młodych pianistów, ale trudne są dla koncertujących artystów.

           - To jest znany cytat wydawcy - Artura Schnabla i jest w nim bardzo dużo prawdy, ponieważ, kiedy sięgamy po te nuty będąc dzieckiem, wszystko wydaje nam się łatwe i przejrzyste. Te nuty aż się "proszą", żeby postawić je na pulpicie i zacząć je grać. Wydają się wtedy łatwe, ponieważ celem uczącego się gry na fortepianie dziecka jest nauczenie się tego, co zapisane jest w nutach, natomiast dla dorosłych te utwory są trudne, ponieważ opanowanie tekstu jest dopiero pierwszym przystankiem w pracy nad dziełem. W pewnym momencie muzyk musi zdecydować, co zrobić z tą ogromna przestrzenią, która w tych utworach się wyłania. W tym momencie trzeba się skupić na czymś innym niż tylko na samych nutach, a to wymaga więcej pracy, ale też wiedzy i doświadczenia. Opanowanie tekstu muzycznego i gra utworów w tempie, na pamięć i ze wszystkim co jest napisane w nutach, jest tylko standardem – bazą, od której dopiero rozpoczyna się pracę nad utworem. Zarówno u Mozarta, jak i u Haydna etap ten osiąga się szybko, więc szybko stajemy przed wyzwaniem właściwej pracy artystycznej nad danym utworem.

           Słuchając sonat Józefa Haydna i Wolfganga Amadeusa Mozarta w Pana wykonaniu, zachwyciłam się klarownością i brzmieniem dźwięku. Słychać także urodę akustyki wnętrza, w którym Pan nagrywał.

           - Dziękuję bardzo za miłe słowa. Jeśli chodzi o akustykę, to miałem przyjemność nagrywać tę płytę w Sali o wspaniałym brzmieniu i akustyce, która sprzyja wykonawcy. Mowa tu o Lisztzentrum w Raiding – miejscowości na pograniczu austriacko- węgierskim, w której urodził się Franz Liszt. Akurat ta sala była dostępna, wiec pomyślałem sobie, że ani Mozart, ani Haydn, ani Liszt nie mieliby nic przeciwko temu, żeby właśnie tam została nagrana ta płyta. Raiding jest bardzo blisko od Eisenstadt oraz Rohrau - miejscowości, w której urodził się Haydn i jestem pewien, że często tamtędy przejeżdżał. Jest to sala spektakularna nie tylko pod względem akustyki, lecz równie spektakularne jest jej umiejscowienie. Ośrodek ten znajduje się w małej wiosce, która liczy 800 mieszkańców i do kompleksu wchodzimy wprost z otaczających go pól rzepakowych. Zbliżając się do Raiding widzimy z daleka tylko wieżę kościoła i Lisztzentrum. Jest to mała, spokojna miejscowość i można się tam doskonale wyciszyć, a tego potrzebuje wykonawca podczas nagrań. Choć teoretycznie mogłem na nagrania codziennie dojeżdżać samochodem z Wiednia, ponieważ jedzie się niecałą godzinę, wolałem mieszkać w malej wiosce z dala od huku metropolii, bo mogłem tu się lepiej skoncentrować i wsłuchać w to, co oraz jak chciałem nagrać.      Wspomniała Pani o klarowności i przejrzystości interpretacji. Ta muzyka jest sama w sobie tak naturalna i tak piękna, że moim zdaniem nie potrzebuje żadnego "photoshopa". Nie trzeba jej upiększać na siłę, dodawać czegoś, czego nie ma w nutach, czy wnosić do niej pasującego bardziej do epoki romantyzmu patosu, ponieważ Mozart był mistrzem semplice i jestem przekonany, że grając tę muzykę bez specjalnych rubat, bez hiperbolizacji tego, co jest zapisane, wyłaniamy z niej jej największy skarb, czyli piękno prostoty przekazu. Najważniejsze podczas gry jest mieć świadomość tego, co w tym momencie chcemy powiedzieć publiczności i świadomość wskazówek kompozytora. Starałem się w czasie sesji grać wszystko w sposób naturalny i na szczęście ten sposób był mi bliski. To nie są interpretacje, które zostały, że tak powiem, ulepione wyłącznie z poleceń nauczycieli czy profesorów, z którymi miałem do czynienia, lecz jest to również na szczęście i moje wyobrażenie tej muzyki.

           Na szczęście to bardzo dobrze słychać na nagraniu. Dobrze to zostało uchwycone przez reżysera nagrania. Płyta jest już dostępna w Internecie.

           - Nagrania są dostępne online na wszystkich znanych portalach muzycznych i streamingowych, takich jak Spotify czy iTunes, natomiast krążek jest w produkcji i najpóźniej za miesiąc płyta będzie dostępna w wersji fizycznej. Informacje, jak można będzie ją nabyć, a nie będzie to trudne, będą na mojej stronie internetowej i wszystkich profilach typu YouTube, Facebook.

           Doceniam wszystkie elektroniczne środki przekazu, które umożliwiają nam szybkie słuchanie płyty, ale uwielbiam włożyć krążek do odtwarzacza i słuchać muzyki z okładką płyty w ręku. Jak już wspomnieliśmy, żyjemy w czasach pandemii, ostatnio na koncercie w Filharmonii Podkarpackiej byłam 6 marca. Aktualnie słucham płyt, retransmisji proponowanych przez teatry operowe, filharmonie, stacje radiowe i telewizyjne. Powrót do sal koncertowych w Polsce będzie wymagał zastosowania wielu środków ostrożności. Pewnie inny przebieg ma pandemia w Austrii. Jaki wpływ ma pandemia na Pana działalność?

           - Faktycznie, w całej Europie działalność kulturalna i eventowa została sparaliżowana. Zmienił się także mój kalendarz – kilka koncertów zostało odwołanych lub przełożonych. Na początku działo się tak ze względu braku możliwości dotarcia na miejsce koncertu, później wszyscy odwoływali wszystkie imprezy, ponieważ ryzyko było zbyt duże, a w końcowym efekcie w trosce o zdrowie publiczności i muzyków zostało to prawnie zabronione. Każde państwo walczy z pandemią na swój sposób i inaczej wprowadza, i znosi wszelkie obostrzenia. Różnie jest też z ruchem międzynarodowym. Przed pandemią bywałem często w Szwajcarii i teraz czekam na wznowienie ruchu lotniczego Austrii ze Szwajcarią, ponieważ studiuję w Zurychu dyrygenturę. Na szczęście wszystko wskazuje na to, że niedługo wszystko powróci do normy.

           W Austrii od 29 maja odbywają się już wydarzenia kulturalne do 100 osób, od 1 lipca będzie to 250 osób, natomiast od 1 sierpnia w pomieszczeniach zamkniętych na widowni będzie mogło zasiąść 500 osób, dlatego też festiwale takie, jak Salzburger Festspiele na szczęście będą mogły się odbyć. Będzie sporo obostrzeń sanitarnych - na przykład prawy fotel (jedno krzesło) ma być wolne, a jeżeli odstęp pomiędzy osobami będzie mniejszy niż 1 metr, to będzie obowiązek noszenia maseczek. Maseczki nie obowiązują, jeżeli dane osoby dzielą ze sobą przestrzeń mieszkalną itd. Wiele jednak zależeć będzie od tego, na ile pewnie poczuje się publiczność, żeby wrócić do sal koncertowych, ale miejmy nadzieję, że niedługo całą tę sytuację będziemy już tylko wspominać i życie kulturalne wróci do normy sprzed pandemii.

            Mam także taką nadzieję, ponieważ uważam, że nie da się zastąpić koncertu odbieranego na żywo innym przekazem.

            - Ja też tak uważam. Na początku korzystałem z wszystkich możliwości cyfrowych, byłem abonentem Digital Concert Hall w Filharmonii Berlińskiej i zacząłem śledzić działalność internetowa wielu innych ośrodków koncertowych. Wiele tego typu instytucji starało się przyciągnąć publiczność, oferując darmowe lub zniżkowe abonamenty i należy im się za to duży ukłon, bo dzięki temu mogliśmy uczestniczyć w wydarzeniach kulturalnych lub mieć dostęp do zarejestrowanych wcześniej koncertów i spektakli w naprawdę świetnej jakości. Podobnie jak Pani, niedawno powiedział Piotr Beczała, że na dłuższą metę nawet najlepsza technologia nie będzie w stanie zastąpić koncertów i spektakli wykonywanych na żywo. Takiego zdania są zarówno publiczność, jak i artyści, ponieważ istotą bycia muzykiem jest możliwość przekazywania sztuki w sposób osobisty, a jej niezastąpionym elementem jest interakcja z publicznością.

To była pierwsza część wywiadu Zofii Stopińskiej z panem Piotrem Kościkiem, znakomitym pianistą młodego pokolenia pochodzącym z Rzeszowa, a mieszkającym na stałe w Wiedniu.

Rozmowa zarejestrowana została 15 czerwca 2020 roku.

Do lektury części II zapraszam już w najbliższy poniedziałek 22 czerwca 2020 roku.

Krzysztof Szczepaniak: "Wierzę, że tegoroczne Kursy będą udane"

            W tym roku z wielką niecierpliwością i niepokojem zaglądałam na stronę Międzynarodowych Kursów Muzycznych im. Zenona Brzewskiego w Łańcucie, ponieważ większość koncertów, imprez kulturalnych i kursów muzycznych odwołano, a część odbywa się online. Jest już informacja, że Kursy w Łańcucie się odbędą, chociaż po raz pierwszy nie rozpoczną się 1 lipca. O szczegółach rozmawiam z panem Krzysztofem Szczepaniakiem – przewodniczącym Komitetu Organizacyjnego Kursów oraz prezesem Stowarzyszenia „Międzynarodowe Kursy Muzyczne im. Zenona Brzewskiego w Łańcucie”
            - Bardzo długo zwlekaliśmy z decyzją dotyczącą tegorocznych Kursów ze zrozumiałych względów, bo sytuacja epidemiczna w kraju powodowała, że nawet do dzisiaj nie wiemy do końca, w jakim kształcie Kursy się odbędą. Postanowiliśmy, że zorganizujemy je.
Pierwotnie myśleliśmy o kursach robionych zdalnie, tak jak robią to niektórzy w kraju, eliminując bezpośredni kontakt uczestników z pedagogami.
            Doszliśmy jednak do przekonania, że łańcucki Kurs ma wielką renomę oraz ogromną tradycję, że jednak powinien się odbyć w formie, w której organizowany był zawsze do tej pory.
Nawet w stanie wojennym kursy się odbywały, a było o wiele trudniej, to dzisiaj w dobie koronawirusa jesteśmy w stanie podołać temu wyzwaniu.

            Dlaczego rozpoczynacie dopiero 12 lipca?
            - W tym roku przesunęliśmy termin rozpoczęcia Kursu ze zrozumiałych, ważnych względów. W Polsce, z przyczyn oczywistych, przesunięte zostały egzaminy maturalne, dyplomowe, rekrutacja do szkół podstawowych, średnich, na studia – to wszystko zostało przesunięte i dlatego chcąc dać możliwość przyszłym uczestnikom załatwienia sobie swoich spraw maturalnych, dyplomowych czy wstępu na wyższe uczelnie, postanowiliśmy przesunąć rozpoczęcie Kursu na dzień 12 lipca i turnus I trwał będzie do 24 lipca, natomiast turnus II rozpocznie się 26 lipca, a zakończymy go 7 sierpnia.

            Wykładowcami będą, jak zawsze, najlepsi wirtuozi i pedagodzy, ale w tym roku będą to wyłącznie artyści działający w Polsce.
            - Musieliśmy podjąć taką decyzję, bo inaczej zbytnio byśmy ryzykowali i nie uzyskalibyśmy akceptacji Ministerstwa Kultury na realizację tego przedsięwzięcia. Zrezygnowaliśmy w tym roku z zapraszania pedagogów zagranicznych, nie przyjmujemy także uczestników z zagranicy, zrezygnowaliśmy z prowadzenia form grupowych – nie będzie w tym roku orkiestry, nie będzie kształcenia słuchu.
            Koncerty, które planujemy robić w sali balowej łańcuckiego Zamku, będą organizowane z zachowaniem wszelkich ograniczeń – odległość, maseczki, ograniczona ilość uczestników. Wstępnie uzgodniliśmy z dyrektorem Witem Wojtowiczem, że w sali będzie mogło być 40, maksymalnie 50 osób, które usiądą tak, żeby maksymalnie ograniczyć kontakt.
Mam świadomość, że to będzie duże ograniczenie, zubożenie naszej oferty, ale wierzę też, że wszyscy uczestnicy, przyjaciele naszych Kursów, przyjmą nasze warunki ze zrozumieniem.

            Ważnym elementem kształcenia łańcuckich kursów była gra zespołowa. Wspomniał Pan, że nie będzie w tym roku orkiestry, a co z zespołami kameralnymi?
            - Chcemy, aby odbywały się zajęcia w ramach zespołów kameralnych, ale będą ograniczenia dotyczące składu – duety i tria. Musimy ograniczyć możliwość gromadzenia uczestników. Być może, że te nasze obostrzenia pójdą nawet w tym kierunku, że do Szkoły Muzycznej, gdzie będą odbywać się zajęcia, będą miały wstęp tylko uczestnicy Kursów, a rodzice i opiekunowie nie będą mogli uczestniczyć w lekcji, na czas lekcji będą musieli pozostać na zewnątrz.

            Nie będzie możliwości, aby na wieczorne koncerty w sali balowej mogli przychodzić mieszkańcy Łańcuta i okolicznych miejscowości.
            - Przy ograniczonej liczbie osób, które mogą się znajdować w Sali, będzie nam trudno zapraszać ludzi spoza kursów. Myślę, że będziemy musieli wydawać wejściówki na każdy dzień dla uczestników kursów, aby przede wszystkim im zabezpieczyć udział w tych koncertach.
Jesteśmy także po wstępnej rozmowie z panią Martą Wierzbieniec, dyrektor Filharmonii Podkarpackiej, która wstępnie zadeklarowała gotowość zorganizowania koncertu inauguracyjnego.
Być może, przy zachowaniu wymaganych odległości i innych obowiązujących przepisów, uda nam się zorganizować koncert inauguracyjny tradycyjnie z udziałem Orkiestry Filharmonii Podkarpackiej.

            Większość zaproszonych pedagogów jest dobrze znana w Łańcucie, ponieważ byli tu już wielokrotnie na poprzednich edycjach Kursów.
            - Tak, z pewnością przyjadą do Łańcuta: Konstanty Andrzej Kulka, Agata Szymczewska, Roman Lasocki, Tomasz Strahl, Janusz Wawrowski, Patrycja Piekutowska i wielu innych znakomitych pedagogów, którzy regularnie u nas prowadzą zajęcia. Będzie też nowa altowiolista, pani Ewa Guzowska z Akademii Muzycznej w Poznaniu.
Od czasu do czasu pojawiają się w gronie pedagogów łańcuckich kursów nowe polskie nazwiska, ale generalnie bazujemy na sprawdzonych, znakomitych, dobrze nam znanych polskich pedagogach. W tym roku także przyjęli nasze zaproszenie i cieszymy się, że będziemy mogli znowu ich gościć w Łańcucie.

            Dyrektorem artystycznym i naukowym 46 Międzynarodowych Kursów Muzycznych w Łańcucie jest profesor Krystyna Makowska-Ławrynowicz, Pan czuwa nad organizacją, a zainteresowani mogą się kontaktować z Wami za pomocą strony internetowej.
            - Strona funkcjonuje, tam są wszelkie informacje i przyjmujemy zgłoszenia. Na dzień 5 czerwca, na I turnus wpłynęło 125 zgłoszeń. Jest to niewiele mniej niż w latach poprzednich. Jeżeli zainteresowanie będzie duże, to możemy mieć problem z zabezpieczeniem pedagogów dla wszystkich. Mam jednak nadzieję, że sobie z tym poradzimy.
Podstawową bazą naszych kursów jest Państwowa Szkoła Muzyczna I stopnia im. Teodora Leszetyckiego w Łańcucie, która z nami współpracuje, oraz Miejski Dom Kultury.
Bazą noclegową dla większości będzie Bursa Szkolna, która przestała pełnić rolę izolatorium i niebawem zostanie udostępniona, oraz hotel „Łańcut”, w którym mieszkać będzie kadra pedagogiczna.
Staramy się o zabezpieczenie odpowiedniej ilości fortepianów i pianin dla akompaniatorów, których w tym roku będzie po dziesięciu na każdym turnusie, a wynika to z mniejszej ilości wykładowców.
Staramy się jak najmniej uszczknąć z tradycji, którą stworzyliśmy przez minionych 45 lat.

             Międzynarodowe Kursy Muzyczne im. Zenona Brzewskiego zawsze były otaczane życzliwością władz i mieszkańców Łańcuta.
             - Tak było i jestem przekonany, że będzie również w tym roku. Jestem bardzo wdzięczny panu burmistrzowi Rafałowi Kumkowi za wsparcie, którego nam udzielił.
.Cieszymy się życzliwością władz samorządowych miasta, dyrektorów Szkoły Muzycznej, Miejskiego Domu Kultury, Bursy Szkolnej, a przede wszystkim Muzeum – Zamku z dyrektorem Witem Wojtowiczem na czele.
Każdy pyta, czy mamy problemy i jak może nam pomóc. Dlatego wierzę, że tegoroczne Kursy także będą udane.

Z panem Krzysztofem Szczepaniakiem, prezesem Stowarzyszenia „Międzynarodowe Kursy Muzyczne im. Zenona Brzewskiego w Łańcucie” i przewodniczącym Komitetu Organizacyjnego Kursów rozmawiała Zofia Stopińska.

Sławomir Tomasik: "Kontynuuję dzieło profesora Tadeusza Wrońskiego" - część III

            Działalność profesora Sławomira Tomasika toczy się w kilku nurtach. W poprzednich częściach wywiadu poznaliśmy znakomitego pedagoga, autora metodycznych książek oraz inicjatora i organizatora kursów, i konkursów skrzypcowych. Będąc świetnym skrzypkiem, od lat zapraszany jest do wykonania licznych koncertów z orkiestrami symfonicznymi oraz recitali. Profesor Sławomir Tomasik dokonał wielu nagrań dla polskich i zagranicznych stacji telewizyjnych i radiowych oraz dla wytwórni płytowych. W tej części wywiadu rozmawiać będziemy głównie o nagraniach.

           Dwa nurty w Pana działalności łączą się ze sobą - występy koncertowe łączy Pan się z ważnymi, wysoko ocenianymi nagraniami.
           - To ostatnie dziesięciolecie upłynęło nie tylko na koncertach i pracy pedagogicznej, ale także na organizacji różnych ważnych dla skrzypków imprez, pisaniu książek i podręczników, wierszy i kompozycji. Tak, w istocie sporo się działo i w dziedzinie dyskografii z moim udziałem. Przez ostatnie 9 lat wydałem pięć albumów, czyli mniej więcej co dwa lata ukazywał się nowy album.
Większość albumów jest dwupłytowych, a trzy z nich nagrałem z pianistą Robertem Morawskim, z którym gramy razem już 13 lat i mamy swój, dosyć rozpoznawalny idiom brzmieniowy.

           Pierwszym Waszym wydanym nagraniem był album z kompletem utworów na skrzypce i fortepian Karola Szymanowskiego, nagrodzony Fryderykiem w 2011 roku.
           - Ta pierwsza nasza płyta, o dziwo, dostała Fryderyka, chociaż w komisji, która ją doceniła, nie znaliśmy nikogo. Po prostu wygrała piękna muzyka Karola Szymanowskiego – wszystkie dzieła napisane na skrzypce i fortepian.
           Przez jakiś czas kojarzeni byliśmy jako „Szymanowszczacy”, ale też często graliśmy dzieła Ignacego Jana Paderewskiego, Grażyny Bacewicz, Henryka Wieniawskiego czy Karola Lipińskiego. I oczywiście kompozytorów zagranicznych – Mozart, Beethoven, Brahms, Bartók, Kreisler i innych.
           Robert Morawski, który stanął niegdyś na mojej artystycznej drodze jest dla mnie darem od losu. Zawsze inspirujący artystycznie, a jako człowiek bardzo ciepły i dobry. Nawet, kiedy czasami „intensywnie” spieramy się o muzyczne szczegółu (to nieuniknione w pracy twórczej), to nie wpływa to nigdy na naszą osobistą przyjaźń i szacunek do siebie.
           Później była płyta z dziełami symfonicznymi z moim udziałem i Narodowej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia, ale także z Orkiestra Kameralną „Subito Strings”. W tym albumie zamieszczony został napisany dla mnie przez Bartosza Kowalskiego Mały Koncert Polski, ale też III Koncert e-moll op. 24 Karola Lipińskiego z moją kadencją oraz monumentalny, genialny i niestety zapomniany I Koncert skrzypcowy Zbigniewa Turskiego.
           Zbigniew Turski był przyjacielem profesora Tadeusza Wrońskiego i dlatego Profesor grywał ten utwór, później ja zacząłem grać to dzieło, a teraz włączył je do swego repertuaru Jakub Jakowicz, który także nagrał ten koncert dwa lata temu (Jakub przed laty był moim uczniem).
           Album zawiera także Wariacje op. 11 na temat opery Gioacchino Rossiniego „Kopciuszek” Karola Lipińskiego oraz Allegro de Concert g-moll Ignacego Jana Paderewskiego, które nagrałem razem z Robertem Morawskim.

           Niezwykle cenna płyta została nagrana w 2014 roku przez Pana i Edwarda Wolanina z Sonatami na skrzypce i fortepian Józefa Elsnera – nagranie zostało utrwalone na instrumentach historycznych. Zachwycali się tą płytą polscy krytycy i tak wielki autorytet, jak prof. Jerzy Marchwiński.
           - Są na tej płycie dzieła odnalezione - trzy Sonaty op. 10 , a także dwa polonezy. Polonez D-dur dedykowany Zofii Czartoryskiej oraz Polonez E-dur, który jest z Edwarda i moim opracowaniem Poloneza Elsnera na motywach opery „Lodoiska” - Rodolphe’a Kreutzera.
           Chcę podkreślić, że trzecia z Sonat – Sonata Es-dur została odnaleziona w bibliotece Muzeum Zamku w Łańcucie, wśród znajdującego się tam zbioru muzykaliów. Od kustosza biblioteki otrzymałem kopię pierwodruku Elsnera. Prawdopodobnie nasze wykonanie było pierwszym od czasów Józefa Elsnera. Mogę powiedzieć, że było to może nie prawykonanie, ale taka nowa odsłona, a już na pewno pierwsze nagranie w historii światowej fonografii.
           Nuty pierwszej Sonaty F-dur na skrzypce i pianoforte były wydane przez PWM, można było znaleźć także nuty drugiej Sonaty D-dur, bo zostały wydane jako dodatek do książki o Józefie Elsnerze autorstwa Aliny Nowak-Romanowicz. Mam nadzieję, że PWM wyda wszystkie dzieła sonatowe Elsnera, bo naprawdę warto, ponieważ to są perły polskiej muzyki klasycznej.
           Gdyby te sonaty były autorstwa Józefa Haydna, bo ich styl jest zbliżony do jego muzyki, to cieszyłyby się wielkim powodzeniem. Profesor Jerzy Marchwiński, wielki autorytet w dziedzinie muzyki kameralnej, który bardzo lubi nowe odkrycia rzeczywiście zachwycał się utworami Elsnera. Ale i nie tylko on, bo to naprawdę bardzo interesujące dzieła.

            Wymienionym płytom sporo miejsca poświęcił specjalistyczny amerykański miesięcznik „Strings”, poświęcony nagraniom, a pisał o nich wybitny skrzypek profesor Tyrone Greive z Medison-Wisconsin University Scholl of Music – tytułując artykuł: „Rare Polish Works”. O płycie z utworami Józefa Elsnera profesor Tyrone Greive napisał między innymi: „W nagraniu tym Tomasik i Wolanin grają jak jedna osoba, w obrębie historycznego podejścia i wiedzy o tym, jak wspaniale wydobywać charakter tych Sonat napisanych w duchu eleganckiego stylu wiedeńskiego, z ich kontrastami, urzekającą, jakby ludową, melodyjną rozmaitością i typowo polskimi efektami rytmicznymi, jak też zaskakującą harmonią, strukturalnością i frazowaniem. Polonezy są grane z czystym urokiem. Rozkoszą jest ich słuchać”. Z zachwytem pisze także o albumie z utworami Szymanowskiego i o albumie „The Power of the Polish Violin”.
            - Miałem przyjemność poznać profesora Tyrone’a Greive’a, kiedy przyjeżdżał do Poznania na Międzynarodowe Konkursy Skrzypcowe im. Henryka Wieniawskiego w Poznaniu. On też opracował pierwszą Sonatę F-dur Józefa Elsnera. Był bardzo zainteresowany naszym wykonaniem utworów Józefa Elsnera, zamieszczonych na płycie, że sięgnął także po dwa pozostałe albumy. Był zachwycony polską muzyką i dlatego napisał tę recenzję, która znalazła się pomiędzy recenzjami płyt takich gwiazd, jak Anne-Sophie Mutter czy Maxim Vengerov. To było dla mnie bardzo miłe.

            Proszę jeszcze powiedzieć o instrumentach, na których graliście podczas realizacji płyty z utworami Józefa Elsnera.
            - Graliśmy wtedy na instrumentach historycznych i aura dźwiękowa była zupełnie inna niż zazwyczaj. Od wielu lat gram na skrzypcach na stroju 440 Hz. Musiałem obniżyć ją o ćwierć tonu (tj. do 425 Hz), a muzycy barokowi grają zazwyczaj na instrumentach nastrojonych pół tonu niżej. Muszę przyznać się, że bardzo trudno mi było grać na instrumencie nastrojonym ćwierć tonu niżej. Grałem na jelitowych strunach, założonych na skrzypce Marcina Groblicza z około 1763 roku. Do tego używałem kopii smyczka Francois’a Tourte’a z około 1785 roku, wykonanej przez Michała Więckowskiego. Edward Wolanin grał na pianoforte wykonanym przez Paula Mc Nolty’ego według instrumentu Waltera z 1792 roku. Ten instrument udostępniła nam Warszawska Opera Kameralna. Instrument się ciągle rozstrajał i podczas nagrania trzeba go było co godzinę stroić. Ponadto każdy klawisz był o dwa milimetry krótszy, a Edward Wolanin wykazał się nie lada talentem, aby podczas półgodzinnej próby musiał się nauczyć posługiwać pedałami kolanowymi. To są ciekawostki związane z nagraniem płyty z utworami Józefa Elsnera.

            W 2017 roku nagrali Panowie album z pięcioma sonatami na skrzypce i fortepian Johannesa Brahmsa i było to pierwsze, i chyba jedyne nagranie tych dzieł w światowej fonografii.
            - To było pierwsze nagranie pięciu sonat, bo szczerze powiedziawszy pierwsze trzy sonaty: G-dur, A-dur i d-moll skomponował Johannes Brahms na skrzypce i fortepian. Pod koniec życia skomponował również dwie klarnetowe Sonaty op. 120 – f-moll i Es-dur, które później na prośbę swojego przyjaciela, Jozepha Joachima opracował na skrzypce z fortepianem oraz na altówkę z fortepianem. Po śmierci kompozytora chyba nikt nie interesował się skrzypcową transkrypcją tych sonat, gdyż do dziś – poza tą wydaną w 1895 roku u Nikolausa Simrocka w Berlinie – nie została wznowiona drukiem. Natomiast altowioliści nie mając „własnych” brahmsowskich sonat, dość często pokazują słuchaczom ich kunszt i piękno podczas swych recitali. Kiedyś Jascha Heifetz nagrał Sonatę Es-dur op. 120 w wersji na skrzypce i fortepian jako oddzielny utwór. Z okazji 10-lecia naszej wspólnej pracy postanowiliśmy z Robertem Morawskim nagrać wszystkie – pięć sonat. Uważam, że op. 120 jest także bardzo skrzypcowe i skrzypkowie powinni go wykonywać na koncertach zwłaszcza, że transkrypcja jest oryginalna – brahmsowska! Ten dwupłytowy album został wydany przez firmę Sarton.

            Od niedawna możemy sięgnąć po kolejna płytę nagraną przez Pana i Roberta Morawskiego - tym razem z utworami na skrzypce i fortepian Ignacego Jana Paderewskiego – zawierający kilka oryginalnych miniatur oraz transkrypcji oraz jak również wspaniałą Sonatę a-moll op.13.
            - Dzieła Ignacego Jana Paderewskiego, które znalazły się na tej płycie, gramy z Robertem Morawskim od wielu lat, poza naszą wspólną transkrypcją pieśni „Szumi w gaju brzezina”. Tę zaaranżowaliśmy specjalnie na nagranie.
            Kiedyś z utworami Paderewskiego występowaliśmy także m.in. w Filharmonii Podkarpackiej, gdzie miałem przyjemność poznać Panią. Pomyśleliśmy, że należy te dzieła Paderewskiego nagrać na płycie. Wprawdzie kiedyś już nagrałem te dzieła dla Polskiego Radia (oprócz pieśni „Szumi w gaju brzezina”) z moją małżonką Izabelą Tomasik, która jest także znakomitą pianistką i, z którą koncertowałem ponad 25 lat! Wtedy Allegro de Concert zostało nagrane z towarzyszeniem Narodowej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia pod batutą Bogusława Madeya.
            W najnowszym nagraniu z Robertem gramy ten utwór (oraz wszystkie pozostałe) w wersji na skrzypce i fortepian, ponieważ najpierw Paderewski napisał Allegro de Concert na skrzypce z towarzyszeniem fortepianu. Ta wersja została częściowo zniszczona i rekonstruował ją profesor Arnold Rezler, który później opracował ten utwór z towarzyszeniem orkiestry. Paderewski nie ukończył pracy nad Koncertem skrzypcowym i nasza płyta jest bardziej zbliżona do oryginału.
            Ta płyta nagrana z Robertem Morawskim, wydana przez FFV Records, jest płytą bardzo osobistą, bo obaj bardzo cenimy muzykę Ignacego Jana Paderewskiego, który jest nam także bardzo bliski, jako człowiek. W tym roku mija 160-ta rocznica urodzin tego wspaniałego pianisty, kompozytora i męża stanu i dlatego dobrze, że ta płyta się ukazała, że cieszy się zainteresowaniem.

            Wasze wykonania zachwycają. Pan profesor Jerzy Marchwiński napisał, że są to mistrzowskie wykonania. Zachwycony był aranżacją pieśni „Szumi w gaju brzezina” (Tomasik – Morawski), kapitalną Kadencją prof. Tomasika do Allegro de Concert oraz wykonaniem tego utworu. Nade wszystko podobało mu się wykonanie Sonaty op. 13. Słowa, że jest to jedna z najlepszych płyt, jakie słyszał w ostatnich latach, są zarazem najwyższą oceną nagrań. Dodam, że płyta została bardzo elegancko wydana i z ogromną przyjemnością się po nią sięga.
             - Profesor Jerzy Marchwiński to wybitny kameralista, który zawsze ma w swoich refleksjach dużo pokory i mądrości, gdyż uważa, że to, co dobre, trzeba zawsze docenić. Ogromnie nam miło, że te jego refleksje o naszym nagraniu wyartykułował w tak pięknych słowach. Cieszy nas także zainteresowanie płytą melomanów.
             Dziękuję za miłe słowa dotyczące oprawy graficznej. Tu wspomnę, że szatę graficzną do wszystkich powyżej wymienionych płyt zaprojektowała Agnieszka Tomasik – moja córka. Jej osobowość artystyczna twórczo mnie inspiruje, a także dodaje otuchy. Sama kiedyś też grała na skrzypcach i można powiedzieć, że od lat współtworzymy zespół. Agnieszka upięknia wszystko, co zrobię. Otacza to szalem plastycznego artyzmu. Dotyczy to nie tylko płyt, ale także wszystkich moich książek, wydań nutowych, poezji. Jest moją muzą. Dziękuję Ci Agnieszko!

Polecamy Państwa uwadze nową płytę „Ignacy Jan Paderewski – All Violin and Piano Works – Sławomir Tomasik, Robert Morawski”.     

Z prof. dr hab. Sławomirem Tomasikiem rozmawiała Zofia Stopińska.

Sławomir Tomasik: "Kontynuuję dzieło profesora Tadeusza Wrońskiego" - część II

           Zgodnie z obietnicą zapraszamy do przeczytania drugiej części rozmowy z prof. dr hab. Sławomirem Tomasikiem. Tym razem polecamy Państwa uwadze dwa ważne wydarzenia muzyczne o zasięgu międzynarodowym.

           Wiele obowiązujących do niedawna ograniczeń związanych z pandemią zostało zniesionych, a kolejne są zapowiadane i dzięki temu będą się mogły odbyć zaplanowane na ten rok dwa ważne wydarzenia, nad którymi sprawuje Pan pieczę: V Międzynarodowy Kurs im. Tadeusza Wrońskiego w Nałęczowie oraz VI Międzynarodowy Konkurs im. Tadeusza Wrońskiego na Skrzypce Solo.
           Jest okazja, aby przybliżyć te wydarzenia czytelnikom. Kurs zaplanowany jest na przełomie lipca i sierpnia. Turnus I rozpocznie się 24 i potrwa do 31 lipca, a turnus II został zaplanowany od 1 do 8 sierpnia 2020 roku.
           - To już będzie piąta edycja tego Kursu w Nałęczowie. Pierwsza odbyła się w 2016 roku. W trakcie Kursu odbywa się Festiwal „Spotkanie w Mistrzem” i najczęściej Mistrzem jest pedagog prowadzący wykłady na Kursie. Na zakończenie całego Kursu organizowany jest zawsze Międzynarodowy Konkurs „Nałęczów i Skrzypce”. W tym roku będzie to także piąta jego edycja. Tak jak podczas poprzednich konkursów, na zwycięzcę Grand Prix czekają mistrzowskie skrzypce wykonane przez polskiego lutnika Tomasza Madeja z Bydgoszczy. Z pewną nutą rozżalenia muszę powiedzieć, że cztery główne nagrody „wyemigrowały” za granicę. W ubiegłym roku zwyciężczynią tego trofeum była 12-letnia skrzypaczka Sieun Moon z Korei Południowej. Wcześniej instrumenty pojechały do Hiszpanii i Japonii. Jak dotąd żaden Polak nie otrzymał Grand Prix. Może więc w tym roku?

           W konkursie bierze udział młodzież w różnym wieku i z pewnością jest podział na ściśle określone kategorie wiekowe.
           - Dlatego uczestnicy konkursu podzieleni są na trzy grupy wiekowe: najmłodsza – do czternastego roku życia, grupa druga – do dziewiętnastego roku życie, a w trzeciej grupie uczestniczą młodzi skrzypkowie od dziewiętnastego do trzydziestego roku życia. To są już studenci i absolwenci akademii muzycznych We wszystkich kategoriach wiekowych konkurs jest trzyetapowy. Ta najstarsza grupa ma szanse wystąpić z towarzyszeniem kwintetu w jednym z koncertów Mozarta, natomiast w pierwszym etapie grają utwory Johanna Sebastiana Bacha, w drugim etapie kaprys, a dopiero w trzecim etapie przewidziany jest koncert. Dzieci i młodzież grają także dwa etapy solo, a trzeci jest z udziałem fortepianu. W tym Konkursie większość stanowią uczestnicy nałęczowskich kursów, ale mogą także w nim wziąć udział osoby, które się po prostu zgłoszą z tzw. wolnej stopy. Na każdym konkursie jest kilku uczestników z Polski i zagranicy, którzy nie uczestniczyli w kursie.

           Z pewnością jednak, uczestnicząc w Kursie, można się lepiej przygotować do Konkursu.
           - Do udziału w konkursie trzeba się także przygotować psychicznie. Często jest tak, że uczeń czy student wynosi sporo umiejętności z lekcji i dobrze gra podczas egzaminu, a nawet podczas zaplanowanego koncertu.
           Udział w konkursie wymaga dodatkowych umiejętności, innego rodzaju skupienia i pokonania tremy, która jest o wiele większa i przede wszystkim inna niż podczas egzaminu czy koncertu.
            Pedagodzy muszą się skupić na pracy ze wszystkimi uczestnikami kursów, którzy przyjeżdżają z całej Polski oraz z co najmniej 10 krajów. W poprzednich edycjach mieliśmy uczestników z Dalekiego Wschodu, Ameryki, Europy i z Bliskiego Wschodu.
            Międzynarodowy Kurs im. Tadeusza Wrońskiego jest moim „oczkiem w głowie” i chciałbym, aby się rozwijał i odbywał się także w kolejnych latach. Nie wiem, czy to miejsce będzie wystarczające, bo Nałęczów jest cudowny, ale jest to mała miejscowość, a z roku na rok przyjeżdża coraz więcej kursantów. Istniejące zaplecze hotelowe i koncertowe może już niedługo być niewystarczające.
Bardzo nam zależy, aby ten Kurs miał coraz to większą siłę oddziaływania i mogło się u nas uczyć coraz więcej młodych smyczkowców.

            Z pewnością magnesem są znakomici mistrzowie – wspaniali instrumentaliści i pedagodzy.
            - Tak, najważniejszą kwestią na każdym kursie jest kadra pedagogów. To do nich przyjeżdżają młodzi adepci, by uczyć się i zdobywać mistrzowski szlif. Staram się zapraszać osoby, które mają wybitne dokonania artystyczne oraz pedagogiczne i jestem dumny z tego, że moi muzyczni przyjaciele nigdy mi nie odmawiają. A niektórzy z nich przyjeżdżają przecież z odległych od Polski stron, przywożąc ze sobą utalentowaną młodzież. Dzięki ich obecności nasz kurs zdobył szybko ważne miejsce na polskim i europejskim rynku dydaktycznym.
            W tym roku będą m.in. Bartłomiej Nizioł i Agata Szymczewska – laureaci I nagród w Międzynarodowym Konkursie Skrzypcowym im. Henryka Wieniawskiego w Poznaniu, a także będzie Michael Vaiman – laureat II nagrody tego Konkursu w latach 80-tych. Przyjedzie jego małżonka Dina Yoffe – wyśmienita pianistka, laureatka II nagrody X Międzynarodowego Konkursu Pianistycznego im. Fryderyka Chopina w Warszawie (wówczas zwycięzcą był Krystian Zimerman). Z Tokio przyjedzie Takshi Shimizu, a z Freiburga Magdalena Rezler. Będą także znakomici skrzypkowie, mieszkający w Polsce: Łukasz Błaszczyk, Bartosz Bryła, Jakub Jakowicz, Jan Stanienda, Piotr Tarcholik. Wymienię jeszcze utalentowaną altowiolistkę Katarzynę Budnik, laureatkę konkursu ARD w Monachium i równie wybitnych wiolonczelistów: Tomasza Strahla i Marcina Zdunika.
            Cieszę się, że polska szkoła promieniuje na cały świat, bo wielu uczestników z zagranicy pracuje z polskimi wykładowcami. Do mnie poza polskimi skrzypkami najczęściej przyjeżdżają młodzi adepci z Japonii i Korei, ale także z Niemiec i innych krajów ościennych. Mogę się z nimi podzielić wiedzą, którą przekazali mi moi mistrzowie, a także własnymi doświadczeniami. Wszyscy pedagodzy starają się, aby uczestnicy wyjeżdżający z Nałęczowa grali lepiej, bo temu służy ten Kurs. Jak się później okazuje, wracają do nas w następnych latach.

            Mam nadzieję, że wszystko odbędzie się zgodnie z planem.
            - Jestem chyba od urodzenia optymistą (śmiech). Staram się mieć wielką wiarę i nadzieję, a że miłość mam do muzyki, a skrzypiec szczególności, to może te „trzy siostry” sprawią, że wszystko odbędzie się po dawnemu - w formie spotkań i koncertów. Spotkania poprzez łącza internetowe są ostatecznością, której nie mogę wykluczyć. Sytuacja w Polsce zmienia się na lepszą, mamy coraz mniej ograniczeń i mam nadzieję, że uzyskam zgodę, aby przynajmniej 70 osób mogło uczestniczyć w koncertach przy zachowaniu wszelkich środków ostrożności, a reszta słuchaczy będzie w nich uczestniczyć w inny sposób. Może przez system Zoom, albo inny przekaz?

            Czuwa Pan nad stroną artystyczną, a kto Panu pomaga we wszelkich sprawach organizacyjnych?
            - Nasz zespół organizacyjny jest bardzo mały. Współpracuję z panią Niną Borycą-Łuka, która jest ze mną od pierwszej edycji i jako sekretarz kursu, zajmuje się organizacją. Ona dba o to, aby wszystko szło, jak w szwajcarskim zegarku. Jestem pewien, że i w tym roku nikomu niczego dzięki jej oddaniu imprezie nie zabraknie. Moja córka Agnieszka też od pierwszego kursu dba o jego stronę plastyczną. Tworzy plakaty na koncerty festiwalowe, banery, potykacze, foldery, zaproszenia, identyfikatory, dyplomy, czy gadżety reklamujące Kurs. Tak więc, kurs ma zawsze doskonałą oprawę plastyczną i ciepłą atmosferę. Bo wszyscy czują się tu dobrze. I jest to dla nas najważniejsze!
            Jeśli chodzi o organizację koncertów to do tej pory mieliśmy głównie publiczność nałęczowską. Część audytorium przyjeżdżało specjalnie na nasze koncerty z innych miejscowości, ale najczęściej oprócz kursantów przychodzili na nie pensjonariusze z nałęczowskich sanatoriów. W tym roku bardzo ostrożnie będziemy podchodzili do zapraszania osób spoza kursu, aby zachowane były wszelkie środki ostrożności.
            Przy okazji tego wywiadu serdecznie zapraszam wszystkich chętnych, którzy dowiedzą się, że w Nałęczowie od pięciu lat organizowane są Międzynarodowe Kursy im. Tadeusza Wrońskiego, podczas których można się wiele nauczyć. Nie konkurujemy z innymi kursami! Chcemy tworzyć takie miejsce, gdzie młodzi adepci mogą spokojnie pracować pod kierunkiem znakomitych pedagogów, posłuchać gry kolegów i mistrzów. I, aby był zawsze czas na rozmowy nie tylko o muzyce. Jak co roku jest wspólne ognisko. W tym roku będą dwa – bo są dwa turnusy. Staramy się, aby przez cały czas panowała dobra atmosfera podczas kursu.

            Być może będą na tym konkursie uczestnicy VI Międzynarodowego Konkursu im. Tadeusza Wrońskiego na skrzypce solo. Według mnie jest to o wiele trudniejszy konkurs od wielu innych znanych konkursów, podczas których gra się z towarzyszeniem orkiestry. W przypadku tego Konkursu skrzypek przez cały czas pozostaje na estradzie sam ze swoim instrumentem.
            - Słusznie pani zauważyła. Wiem, że kilku skrzypków polskich i japońskich, którzy zgłosili się na tegoroczny nałęczowski kurs, będzie uczestniczyć także w VI Konkursie we wrześniu w Warszawie. Moją ideą od tego roku jest także to, aby wybitnych skrzypków pedagogów Kursu w Nałęczowie, zapraszać także do jury warszawskiego konkursu. Bo to oni wraz ze swoimi uczniami „niosą w świat” nazwisko profesora Wrońskiego, wzmacniając pamięć o polskim Mistrzu. I też oni zasłużyli sobie, aby przyjechać we wrześniu do Warszawy.

            A propos trudności Konkursu; pamiętam, gdy do jury naszego Konkursu w 1997 roku przyjechał Ruggiero Ricci, jeden z najwybitniejszych skrzypków ostatnich wieków. Po zakończeniu tej edycji powiedział następujące słowa: „Konkurs Tadeusza Wrońskiego na Skrzypce Solo jest jedynym prawdziwym konkursem na świecie właśnie dlatego, że jest to konkurs na skrzypce solo”.

            Jak pani powiedziała, w większości konkursów uczestnikom towarzyszy fortepian lub orkiestra, a wiadomo, że jest to wielka pomoc podczas gry, nie mówiąc o tym, że taki występ jest o wiele przyjemniejszy i ...łatwiejszy. Jeśli trzeba zagrać solo trzy etapy, to jest to wielkie wyzwanie.
            Nie robimy na nasz konkurs preselekcji tak, jak na innych konkursach, na które zgłasza się 200, a często nawet 300 osób, ze względu na to, że wszędzie repertuar jest taki sam albo podobny. Natomiast na ten konkurs trzeba nauczyć się Sonaty Beli Bartoka, mieć na podorędziu sonatę Eugène Ysaÿe’a , oczywiście trzeba grać Sonaty Johanna Sebastiana Bacha i Fantazje Georga Philippa Telemanna, ale także należy przygotować kaprysy Henryka Wieniawskiego, Niccolò Paganiniego i Grażyny Bacewicz oraz utwór, który jest specjalnie napisany na ten konkurs. Uczestnicy otrzymają go dopiero w drugiej połowie lipca i nie będzie zbyt dużo czasu na przygotowanie go. I to w całości jest wielką trudnością.
            Jeszcze miesiąc temu konkurs był pod znakiem zapytania ze względu na pandemię, ale wszyscy mówią, że pod koniec września nie powinno być jeszcze nawrotu Covid19, więc liczę, że przyjedzie liczne grono uczestników z całego Polski i ze świata.
Mam nadzieję, że polska szkoła skrzypcowa dobrze się zaprezentuje na VI edycji Konkursu, ponieważ i tu także, jak w konkursie nałęczowskim żaden Polak nie otrzymał w poprzednich latach I nagrody.
            Poprzedni piąty Konkurs wygrał Ukrainiec, w czwartej edycji I nagrody otrzymali ex aequo Japończyk z Rosjaninem, w trzecim wygrał Rumun, w drugim wygrała piętnastoletnia wówczas Alena Baeva z Rosji, która rok później wygrała Konkurs im. Henryka Wieniawskiego w Poznaniu, a pierwszą edycję w 1997 roku wygrał Wilfried Hedenborg Austrii. Liczę, że może tym razem główną nagrodę otrzyma Polak.

            Trzeba także podkreślić, że jest o co walczyć, bo wysokość nagród regulaminowych nie odbiega od innych znanych konkursów o światowej renomie.
            - Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego stanęło na wysokości zadania i otrzymaliśmy sporą dotację, a laureat I nagrody otrzyma 25 tysięcy euro. Jestem pewien, że otrzyma tę nagrodę najlepszy skrzypek, bo tak zawsze jest na naszym konkursie. Postępujemy zgodnie z zasadami pomysłodawcy tego Konkursu – profesora Tadeusza Wrońskiego. Począwszy od 1990 roku odbyły się trzy konkursy ogólnopolskie, a dopiero w 1997 roku odbył się pierwszy Międzynarodowy Konkurs na Skrzypce Solo i Profesor kierował tym wydarzeniem. Niestety, nie doczekał realizacji II Konkursu – zmarł dwa tygodnie przed rozpoczęciem tej edycji.
            Jego ideą było, aby w jury zasiadali sławni artyści o nieposzlakowanej opinii, którzy sprawiedliwie oceniają grę uczestników i żadne inne kryteria nie wchodzą w grę.
Tak jest do tej pory. Nigdy nie wygrała konkursu osoba, której się ta nagroda nie należała.
Nigdy też nie było żadnych rozbieżności pomiędzy ocenami jurorów, krytyki i publiczności, co często niestety zdarza niestety się na wielu międzynarodowych konkursach. Ponadto u nas oceny jurorów są jawne dla publiczności i wiadomo, kto jak punktował. Po konkursie wywieszamy punktacje w Internecie! Zapraszamy zwykle 12-tu jurorów i ta ilość gwarantuje, że nawet jeśli w tym gronie znajdzie się juror – taka „czarna owca”, który jest zaproszony po raz pierwszy i kierownictwo Konkursu nie zna go dobrze, to nie ma szans, aby jego ewentualnie nieuczciwa punktacja miała istotny wpływ na ostateczny werdykt.

             Większość jurorów jest Panu i organizatorom Konkursu dobrze znana.
             - Przewodniczącym jury będzie profesor Konstanty Andrzej Kulka, honorowym przewodniczącym będzie profesor Krzysztof Jakowicz, który powiedział stanowczo, że jak już przekroczy Rubikon 80-ciu lat, to nie będzie przewodniczył jury, ale będzie jurorem. Zaproszony został także po raz pierwszy jego syn, Jakub Jakowicz, który jest znakomitym wirtuozem. Dołączą jurorzy z Japonii, Niemiec, Izraela i USA.
Mam nadzieję, że nasze plany zostaną w całości zrealizowane i Konkurs będzie miał piękną odsłonę mimo tak trudnego czasu.

             Organizatorem VI Międzynarodowego Konkursu im. Tadeusza Wrońskiego na Skrzypce Solo będzie Fundacja „SKRZYPCE” im. Tadeusza Wrońskiego, a gdzie impreza się odbędzie?
             - Tradycją Konkursu jest, że odbywa się on w siedzibie warszawskiej Akademii Muzycznej – obecnie Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina.
Dodam, że nasz konkurs jest nieco łatwiejszy do przeprowadzenia, jeżeli chodzi o stronę sanitarno-epidemiologiczną, ponieważ jest to konkurs na skrzypce solo. Na estradzie koncertowej występuje tylko jeden skrzypek, jurorzy mogą siedzieć daleko od siebie, publiczność może zająć miejsca na balkonie, w odpowiednich odległościach. Mamy nadzieję, że zgoda Rektora zostanie podtrzymana i można będzie przeprowadzić konkurs bez komplikacji. Pod koniec września na uczelni jeszcze nie ma studentów, bo rok akademicki rozpoczyna się 1 października.
             Serdecznie zapraszam uczestników i melomanów od 23 do 30 września do Sali koncertowej Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina w Warszawie na VI Międzynarodowy Konkurs im. Tadeusza Wrońskiego na Skrzypce Solo. Konkurs będzie też transmitowany przez Interet.
Zgłoszenia kandydatów prosimy przesyłać najlepiej w wersji mailowej na adres: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript. w terminie do 1 lipca 2020 roku.
W przypadku pytań uprzejmie prosimy o kontakt z biurem konkursu pod tym samym adresem mailowym.

Z prof. dr hab. Sławomirem Tomasikiem, wybitnym skrzypkiem i pedagogiem rozmawiała Zofia Stopińska. To była część II spotkania, a  do przeczytania części III zapraszam w środę 10 czerwca 2020 roku.

Sławomir Tomasik: "Kontynuuję dzieło profesora Tadeusza Wrońskiego"

           Zapraszam Państwa na pierwsze z trzech zaplanowanych spotkań z profesorem Sławomirem Tomasikiem, wybitnym skrzypkiem i pedagogiem, wychowankiem Jana Tawroszewicza, Krzysztofa Jakowicza, Tadeusza Wrońskiego i André Gertlera. Profesor Sławomir Tomasik ukończył z wyróżnieniem studia w Akademii Muzycznej im. Fryderyka Chopina w Warszawie, a także w Musikhochschule w Köln. Jest laureatem konkursów w Lublinie, Katowicach i Hanowerze. Koncertował w Polsce, Anglii, Austrii, Finlandii, Francji, Japonii, Korei Południowej, Norwegii, Szwajcarii, Rosji i Ukrainie. Prowadził mistrzowskie Kursy skrzypcowe w Japonii, Korei Południowej, Rosji i w Polsce.
           Sławomir Tomasik jest profesorem zwyczajnym, prowadzi klasę skrzypiec w Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina w Warszawie . Od 2011 roku jest profesorem wizytującym (visiting profesor) w SOAI University w Osace w Japonii.
W tej części wywiadu rozmawiać będziemy o prowadzonej aktualnie działalności pedagogicznej i książkach metodycznych, ze szczególnym uwzględnieniem nowej książki, która trafi do nas już w najbliższych tygodniach.

          Mamy taki czas, że nie możemy spotkać się osobiście, a jedynie porozmawiać dzięki powszechnie używanym urządzeniom do komunikowania się. W związku z tym chcę na początku zapytać, jak ta sytuacja zmieniła Pana działalność artystyczną i pedagogiczną?
          - Zmieniło się bardzo dużo. Przede wszystkim nie gramy koncertów. Miałem zaplanowane koncerty, które zostały odwołane albo przeniesione na inne terminy i odbędą się dopiero po pandemii. Słyszała Pani z pewnością, że rozważane jest wznowienie koncertów dla mniejszej publiczności, przy zachowaniu wszystkich wymogów gwarantujących bezpieczeństwo wykonawcom i publiczności. Na koncerty, które odbywały się przy pełnych salach jeszcze w pierwszych dniach marca, przed kryzysem pandemicznym, trzeba będzie jeszcze dość długo poczekać.
          Na szczęście moja działalność jest wielotorowa. Prowadzę klasę skrzypiec w Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina w Warszawie. Prowadzimy zajęcia online poprzez Skype’a i inne urządzenia, ale jakość dźwięku jest bardzo marna, natomiast można usłyszeć różne błędy związane z intonacją czy interpretacją utworu.
Od początku marca porozumiewamy się zdalnie z moimi studentami. Najpierw prowadziłem w ten sposób lekcje, a teraz studenci już wysyłają mi nagrania. Dzięki temu jakość dźwięku jest o wiele lepsza. Słucham z uwagą tych nagrań i podczas kolejnego spotkania omawiamy każdy szczegół.
          To, że nie możemy się spotkać, jest utrudnieniem, ale w nagrywaniu i później omawianiu tych wykonań dostrzegam także pewne korzyści zarówno dla pedagogów, jak i studentów.
Często zalecałem moim studentom, żeby nagrywali swoje produkcje w domu, ale wiem, że najczęściej tego nie robili. Teraz zmuszeni są do nagrywania, słuchania swoich wykonań i mogą się bardzo dużo dowiedzieć o swojej grze, coś skorygować i nagrać powtórnie.
          Nie interesują mnie koncerty zdalne, bo najczęściej są to wcześniej przygotowane nagrania i ja nie biorę udziału w propozycjach koncertowych tego typu.
          Dzięki temu miałem ostatnio trochę więcej czasu i przed miesiącem skończyłem nową książkę, która ukaże nakładem PWM w czerwcu. Jest to „Rozgrzewka skrzypka”, której lektura powinna być zachęcająca, żeby rozgrzewać się przed ćwiczeniem. Książka zawiera także materiał nutowy i osoby, które będą chciały rozgrzewać się przed ćwiczeniem czy grą, mogą sięgnąć po tę książkę i będzie ich ona prowadzić przez najrozmaitsze arkana techniki gry skrzypcowej dotyczące zarówno lewej, jak i prawej ręki. Przygotowałem ponad 200 ćwiczeń i każde jest dokładnie opisane. Po raz pierwszy PWM wydaje tego typu pozycję. Dzięki temu, że wydanie przygotowane jest w dwóch językach – polskim i angielskim, będą mogli korzystać z niego nie tylko polscy skrzypkowie. To będzie też promocja polskiej szkoły skrzypcowej, bo nasz rodzimy język jest niestety rzadko tłumaczony na języki dominujące w świecie, szczególnie jeśli chodzi o literaturę fachową.

            Dlaczego zatytułował Pan swoją książkę „Rozgrzewka skrzypka”?
            - Z moich doświadczeń pedagogicznych i obserwacji wynika, że skrzypkowie najczęściej – w 80, a już na pewno w 70 procentach, nie rozgrywają się, a powinni.
Dobrym przykładem są sportowcy, którzy zanim rozpoczną bieganie, skoki wzwyż, rzucanie młotem, czy wyjdą na piłkarskie boisko, zawsze rozgrzewają swoje mięśnie. Bez takiej rozgrzewki sportowiec bardzo prędko może być kontuzjowany i wyeliminowany z dalszych rozgrywek.
Wszyscy sportowcy mają swoich trenerów, którzy dbają o te przygotowania do treningów czy zawodów.
            Skrzypkowie robią to niezwykle rzadko. Jak mają zadany kaprys, to od razu zaczynają ćwiczenie kaprysu, zazwyczaj w szybkich tempach i często może prowadzić to do kontuzji. Nasze ręce są warsztatem, który ma nam służyć przez kilkadziesiąt lat. Sportowcy zazwyczaj kończą karierę po 30-tym, najpóźniej po 40-tym roku życia, natomiast instrumentaliści mogą grać prawie do końca życia, jeśli będą to robić w sposób właściwy, jeśli ćwiczenie rozpoczynać będą od rozgrzewania rąk na nieco łatwiejszym materiale, niż kaprysy Paganiniego. Bywa tak, że skrzypkowie pomijają ten etap i od razu grają na przykład „Ostatnią różę lata” Heinricha Wilhelma Ernsta i sprawia im problem wykonanie tego utworu w sposób właściwy.

            Pana książka ma za zadanie wskazać uczniom szkół muzycznych, studentom oraz muzykom, w jaki sposób należy rozpoczynać pracę?
            - Dokładnie, dlatego powstała taka pozycja. Jest to pierwsza książka na rynku polskim, ale także brakuje takich pozycji na rynku zagranicznym. Jestem przekonany, że zainteresuje ona nie tylko młodych, którzy chcą zostać zawodowymi skrzypkami, ale także osoby, które już pracują zawodowo.
Wiem, że znakomici, znani i sławni skrzypkowie zawsze rozpoczynają swój „skrzypcowy dzień” od rozgrzewki w postaci gam, a także gry pizzicatowej czy staccatowej, zanim przyjdą do opracowywania utworu i dlatego ich umiejętności są na tak wysokim poziomie, a ręce mogą służyć im do końca muzycznego życia.

            Możemy w tym miejscu wymienić wielu muzyków, którzy wspaniale grali przez długie lata.
            - Sławny polski pianista Mieczysław Horszowski w wieku prawie stu lat grał wspaniały koncert w Waszyngtonie przed prezydentem Stanów Zjednoczonych.
Znakomity skrzypek Roman Totenberg grał niemal do końca życia i był bardzo zdziwiony, kiedy po ukończeniu stu lat musiał ponownie zdawać egzamin, aby mieć ważne prawo jazdy.
Do końca życia grał także na skrzypcach Dawid Ojstrach. Znany Państwu z pewnością doskonale skrzypek Krzysztof Jakowicz, który ukończył niedawno 80 lat, zawsze się rozgrywa przed ćwiczeniem i koncertami. Uważa, że to jest niezbędne.
Jak już wspomniałem, moja „Rozgrzewka skrzypka” ukaże się w czerwcu nakładem oficyny PWM i będzie dostępna na rynku.

            Podczas prowadzonych ze studentami lekcji, w czasie konsultacji i kursów oraz w publikacjach bardzo często powołuje się Pan na metody stosowane przez swoich pedagogów, a najczęściej wymienia Pan profesora Tadeusza Wrońskiego, który był wybitnym skrzypkiem i pedagogiem. Kontynuuje Pan metody stosowane przez swojego Mistrza.
            - Profesor Tadeusz Wroński także często opowiadał o swoich mistrzach, bo on się uczył u wybitnego skrzypka i nauczyciela Józefa Jarzębskiego. Studiował także u węgierskiego mistrza André Gertlera. Opowiadał, że tuż po ukończeniu studiów wybuchła II wojna światowa i musiał skrzypce „zawiesić na kołku”. Po wojnie wyjechał do Brukseli i studiował u profesora Gertlera, który rozpoczął z nim zajęcia od korekty aparatu gry. Nie było to łatwe, ale wkrótce okazało się, że była to słuszna droga.
Profesor Wroński uczył później nas tą samą metodą, robił nam korekty, poprawiał nasze ręce.
            Może ma pani rację, że jestem spadkobiercą profesora Tadeusza Wrońskiego, bo nie tylko uczę, stosując jego metody, ale jako jedyny uczeń piszę książki, które opierają się na Jego wiedzy, ale wzbogacone są bagażem moich doświadczeń.
Zawsze prowadząc zajęcia ze studentami podkreślam, że o tym mówił mi profesor Krzysztof Jakowicz, te rozwiązana stosował profesor Tadeusza Wroński, a o innych wiem od profesora André Gertlera, u którego także studiowałem.
Wymienianie wielkich autorytetów bardzo dobrze działa na uczniów, bo nie tylko ja o tym im mówię, ale wiem o tym od moich profesorów.
            Swoją wdzięczność profesorowi Tadeuszowi Wrońskiemu staram się okazać organizując Międzynarodowy Kurs Jego imienia w Nałęczowie, kontynuując Jego dzieło, czyli Międzynarodowy Konkurs Skrzypcowy im. Tadeusza Wrońskiego na Skrzypce Solo.
            Tuż przed śmiercią profesor Tadeusz Wroński napisał list, w którym podkreślił, że uważa mnie za swojego najważniejszego spadkobiercę.
Zawsze mi mówił „Sławeczku, ty pisz, a wszystko co wpadnie ci mądrego do głowy – notuj”. Pierwsza moja pozycja ukazała się dokładnie w 2 lata po śmierci Profesora. W ciągu ostatnich osiemnastu lat napisałem cztery książki dydaktyczne, skomponowałem "44 duety na dwoje skrzypiec", "8 kwartetów skrzypcowych", "Abecadło dwudźwiękowe dla dzieci", "System Gam i Pasaży", wydałem liczne opracowania edytorskie (Paderewski, Telemann) i oraz 3 tomiki wierszy.

            Mogę się jedynie pochwalić, że znam dwie części książki „Kompas skrzypka”.
            - Pierwsza część została wydana w 2002 (była ona także moją pierwszą pozycją wydawniczą), a druga w 2007 roku. W 2005 roku Kompas ukazał się w języku koreańskim na rynku Korei Płd. i, jak wcześniej wydany tam mój "System Gam", również książka ta rozeszła się migiem. W 2017 roku ukazała się „Korekta aparatu gry skrzypka”. Do tej książki dołączony jest pięciogodzinny film na DVD, na którym utrwaliłem, w jaki sposób przeprowadzam korektę aparatu gry ze swoimi studentami. Pięciogodzinny film przedstawia 38 lekcji, które powinien przebyć adept w celu "naprawy" swojego aparatu w ciągu pięciu miesięcy korekty ścisłej. Terapia ta przyczyni się do lepszej jakości wydobycia dźwięku, a w konsekwencji uszlachetni jego grę. 
            Teraz często korekta jest procesem zarzucanym przez pedagogów. Pamiętam, gdy ja studiowałem, to pedagog mógł poprosić dziekana, żeby na pół roku zwolnił studenta z orkiestry, bo potrzebna mu jest korekta. Dziekan zwykle wyrażał zgodę i taki student nie grał w orkiestrze. Dzisiaj to jest nie do pomyślenia.
            Pisząc książki i realizując film DVD, chciałem zanotować i utrwalić to, co dostałem od swoich mistrzów – od profesora Tadeusza Wrońskiego, a także od Jana Tawroszewicza, Andre Gertlera. Wielu ważnych wskazówek udzielił mi Profesor Krzysztof Jakowicz, bo przecież byłem także jego studentem. Ta wiedza była niezapisana, a mogłaby zaginąć i dlatego taka książka powstała.
            Mimo trzykrotnego wznowienia „Kompasu skrzypka” niemal całkowity nakład został wyczerpany. Ale na szczęście na półkach księgarń muzycznych, czy w Internecie wciąż można znaleźć "Korektę aparatu gry skrzypka", "System Gam", "12 Fantazji" Telemanna czy "Abecadło dwudźwiękowe".

            To najlepszy dowód na to, że studenci, a przede wszystkim nauczyciele gry na skrzypcach, potrzebują tych książek.
            - Jeśli młody człowiek, który ukończył studia i nie przechodził korekty aparatu gry, a widzi problemy u swojego ucznia, to w jaki sposób on może mu pomóc? Musi sięgnąć po system naprawczy. Materiał taki znaleźć może w „Korekcie”, gdzie opisane jest wszystko w trakcie 38 lekcji, a do tego zawiera „żywe” nagranie audiowizualne. To jest wiedza, która była, jest i będzie przekazywana z pokolenia na pokolenie. Aparat gry jest bardzo ważny! Nawet jeśli ktoś ma bardzo duży imperatyw artystyczny w sobie, ma bardzo dobry słuch i jest wrażliwy na brzmienie, a przeszkadza mu wadliwy aparat gry nie będzie mógł wyrazić tego, co by chciał. Ta wiedza potrzebna jest zarówno muzykom, jak i nauczycielom, zwłaszcza młodym.
            Przekonałem się o tym, bo PWM po wydaniu „Korekty aparatu gry skrzypka” zapraszało mnie dość często na otwarte seminaria, żeby zobaczyć, jak realizuję opisywane problemy w praktyce.
Prowadząc klasę skrzypiec w Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina w Warszawie, kursy, seminaria, pisząc książki i wiersze, kontynuuję dzieło profesora Tadeusza Wrońskiego.

Z prof. dr hab. Sławomirem Tomasikiem rozmawiała Zofia Stopińska 25 maja 2020 roku. Zapraszamy na kolejne spotkanie, podczas którego porozmawiamy o planowanych w tym roku wydarzeniach, którymi kieruje profesor Sławomir Tomasik – V Międzynarodowym Kursie im. Tadeusza Wrońskiego i VI Międzynarodowym Konkursie im. Tadeusza Wrońskiego na Skrzypce Solo.

Road to Cordoba - debiutancka płyta Weroniki Sury

            Miło mi, że mogę Państwu przedstawić Weronikę Surę, wirtuozkę akordeonu i niezwykłą postać muzycznego młodego pokolenia artystów klasycznych.
Artystka urodziła się i rozpoczynała muzyczną edukację w Rzeszowie. Jest absolwentką Zespołu Szkół Muzycznych nr 1 w Rzeszowie w klasie prof. Mirosława Dymona i Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina w Warszawie w klasie akordeonu prof. Klaudiusza Barana, zaliczanego do światowej czołówki akordeonistów swego pokolenia.
            Jest laureatką wielu polskich i zagranicznych konkursów akordeonowych oraz uczestniczką wielu kursów mistrzowskich.
Koncertuje w kraju i za granicą, współpracuje z kompozytorami młodego pokolenia, angażuje się w innowacyjne projekty artystyczne.
W grudniu 2019 roku ukazała się debiutancka płyta Weroniki Sury zatytułowana „Road to Cordoba” i dlatego nasza rozmowa rozpoczyna się od przybliżenia Państwu tego albumu.

           Zofia Stopińska: Z pewnością przygotowania do wydania tej płyty trwały długo, bo z wielu powodów wydanie płyty nie jest łatwe.
           Weronika Sura: Od dość dawna jednym w moich marzeń było wydanie płyty i na szczęście udało mi się to zrealizować. Ostatecznie zmobilizował mnie do tego Łukasz Pawlak, mój wydawca, który rok przed wydaniem płyty zaprosił mnie na koncert dla artystów wydawnictwa Requiem Records i przyszło na ten koncert mnóstwo osób. Po moim koncercie Łukasz Pawlak w obecności wszystkich powiedział: „To jest kolejna nasza artystka, która wyda płytę w serii Opus”. Bardzo mnie to zmobilizowało i zaczęłam intensywnie myśleć nad repertuarem. Wiedziałam, że na pewno będzie na tym krążku muzyka hiszpańska, ale zastanawiałam się, czy to ma być projekt kameralny, czy solowy, bo przygotowywałam w tym czasie wiele różnych projektów. Zdecydowałam się na solowy album i cieszę się, że tak się stało, bo łatwiej promować taki album, organizować koncerty – wystarczy, że uzgodnię termin, wezmę akordeon i pojadę wykonać koncert.

           Cudowna, pełna słońca muzyka hiszpańska dominuje na tym krążku.
           - Tak, to jest głównie muzyka hiszpańska. Chciałam także pokazać szeroki przekrój tej muzyki – od dawnej, i dlatego zamieściłam utwór Antonio Solera, który reprezentuje schyłkowy okres baroku, po współczesnego Fermina Gurbinda czy Anatolija Beloshitsky’ego, bo to schyłek ubiegłego wieku.
Uśmiecha się pani pewnie dlatego, że Anatolij Beloshitsky nie był Hiszpanem, ale chociaż był ukraińskim kompozytorem, to w idealny sposób potrafił oddać klimat hiszpańskiego flamenco. Dlatego na płycie nie mogło zabraknąć jego Suity no. 3 , bo ona jest prawdziwie hiszpańska.
           Wyjątkiem jest cykl Martina Lohse. Jedyny żyjący kompozytor, którego utwór zamieszczony został na tej płycie. Martin Lohse jest duńskim kompozytorem, przebywającym obecnie w Kopenhadze. Trzy jego Passingi, które zamieściłam, wprawdzie nie pasują do konwencji płyty, ale długo pracowałam nad nimi, bo to są najbardziej wymagające utwory na tej płycie i dlatego stwierdziłam, że nie może tej pięknej muzyki zabraknąć. Zakochałam się po prostu w tych Passingach i napisałam do Martina Lohse, czy zgadza, aby te utwory znalazły się na płycie z takim repertuarem. Nie tylko zgodził się, ale bardzo mnie wspierał w czasie trwania nagrań i bardzo się cieszył, że ta muzyka będzie w Polsce propagowana. Starałam się wybrać taki repertuar, aby każdy mógł posłuchać tej płyty z przyjemnością.
Dodam jeszcze, że wszystkie nagrania zostały zarejestrowane w ubiegłym roku, w sali koncertowej Wydziału Muzyki Uniwersytetu Rzeszowskiego.

           Nie wszyscy zdają sobie sprawę z ogromnych możliwości akordeonu, a jednocześnie, że jest to instrument trudny i nauka gry na nim wymaga wielkich zdolności i wytrwałości.
           - Kiedyś dr Małgorzata Chmurzyńska, która zajmuje się psychologią muzyki, robiła badania, ile ćwiczą pianiści przed Konkursem Chopinowskim i okazało się, że średnio jest to 11 godzin dziennie. Na akordeonie także można tak długo ćwiczyć, tylko czasami się zastanawiam, po co (śmiech).
Wiadomo, że technikę można kształcić w nieskończoność, ale trzeba mieć także zdrowy balans. Niemniej jednak dobra gra na akordeonie wymaga wielu godzin ćwiczeń. Na przykład ja jestem niezbyt wysoka i szczupła, dlatego nie mam możliwości, żeby patrzeć na klawiaturę. Wszystko muszę realizować za pomocą zmysłu dotyku. Te nawyki trzeba wypracować.

           Grający na akordeonie może operować różnymi barwami, włączając różne regestry, dźwięk wydobywany jest za pomocą strumienia powietrza tłoczonego przez miech i wiem, że to nie jest proste.
           - W instrumentach smyczkowych mamy smyczek, a w akordeonie miech. Akordeon jest połączeniem wielu instrumentów i może brzmieć jak wiele instrumentów, a czasem nawet jak cała orkiestra. To jest fascynujący instrument.

            Nikt sobie nie zdaje sprawy z tego, że akordeon waży z pewnością kilkanaście kilogramów.
            - Mój akordeon waży 14 kilogramów (są oczywiście instrumenty cięższe i lżejsze). Pomimo, że mój należy do średnich, nie byłabym w stanie nosić go na plecach. Dlatego zaprojektowałam i zmontowałam sobie futerał, który ma kółka i dlatego instrument jeździ ze mną jak walizka. Nadal jest dosyć ciężki i nieporęczny, ale o wiele mniejszy i łatwiejszy w transportowaniu od kontrabasu. Pocieszam się, że inni mają gorzej (śmiech).

            Ciekawa jestem, czy będąc małą dziewczynką i rozpoczynając naukę w szkole muzycznej sama wybrała Pani instrument, czy też rodzice mieli w tym udział?
            - Moi rodzice nie byli związani z muzyką i moje uzdolnienia muzyczne były dla nich nowością, i odkryciem. Bardzo dobrze pamiętam moment wyboru instrumentu. Jak każda mała dziewczynka chciałam grać na fortepianie albo na skrzypcach. Podczas lekcji otwartych w Zespole Szkół Muzycznych nr 1 w Rzeszowie byłam z rodzicami na lekcji skrzypiec i fortepianu, ale po drodze weszliśmy do sali, gdzie odbywały się lekcje akordeonu, a prowadził je prof. Mirosław Dymon.
            Nie potrafię tego nazwać, ale od razu zaiskrzyło. Pewnie bardziej spodobał mi się Pan Profesor niż ten instrument, chociaż instrument też był dla dziecka oczywiście ciekawy, bo miał mnóstwo przycisków.
Zdecydowałam, że chcę się na tym instrumencie uczyć gry. Rodzice się zgodzili i instrument coraz bardziej mnie interesował, a prof. Mirosław Dymon miał świetne podejście do dzieci i przez cały czas chodziłam na lekcje z radością, początkowo jak na najlepszą zabawę. Ponieważ robiłam szybko postępy, stawiał mi coraz to większe wymagania. Uczyłam się u prof. Dymona przez 12 lat.

            Później studiowała Pani w Warszawie, ale już w czasie nauki w Rzeszowie uczestniczyła Pani w wielu konkursach. Ja pamiętam Pani występ w czasie Międzynarodowych Spotkań Akordeonowych w Sanoku. Jak z perspektywy czasu ocenia Pani udział w konkursach?
            - Uważam, że konkursy były dla mnie bardzo ważne, szczególnie na etapie szkoły muzycznej, bo przede wszystkim przygotowywałam inny repertuar na każdy konkurs. Miałam szansę pokazać się i funkcjonować w społeczności akordeonistów. Jak się już jest w tym środowisku, to każdy konkurs daje możliwość spotkania się ze znajomymi z całej Polski, którzy mają to samo hobby. W szkole I stopnia nikt z nas nie ma świadomości, że to może być kiedyś sposób na życie. Wtedy uwielbiałam konkursy.
            Bardzo ważne jest to, żeby mieć zdrowe podejście do rywalizacji. Jadąc na konkursy nigdy nie nastawiałam się, że „jadę po złoto”. To nie jest sport, tego nie da się zmierzyć, w konkursie muzycznym nie wygrywa najszybszy czy najsprawniejszy, tylko decydują inne zalety i każdy juror ma swoje preferencje, na podstawie których ocenia i czasami jurorom bardzo podobały się moje wykonania, a czasami nie.
            Zawsze byłam nastawiona przez mojego profesora oraz przez moich rodziców, że mam się jak najlepiej pokazać, zagrać najpiękniej, jak potrafię, abym była z siebie zadowolona. Wiadomo, że wyjazdy na konkursy wiążą się z dużymi wydatkami, ale nigdy nie było presji – wydaliśmy dużo pieniędzy i musisz wygrać, albo przynajmniej wrócić z nagrodą.

            Rodzice pewnie często musieli się zastanawiać, skąd wziąć pieniądze – szczególnie na kilkuetapowe konkursy zagraniczne oraz na kursy mistrzowskie prowadzone przez wybitnych akordeonistów.
            - Na szczęście dostawałam stypendia za osiągnięcia czy za wyniki w nauce i to najczęściej wystarczało na wpisowe na konkursy. Oczywiście to nie wystarczało, jak wymyślałam sobie konkursy zagraniczne – byłam w Szwajcarii, Czechach. Na szczęście otrzymałam na tych konkursach nagrody, które jednak nie pokryły w całości kosztów wyjazdów, ale w domu było to traktowane jako inwestycja.
            Podobnie było z kursami. Pierwszy raz byłam na kursie w 2009 roku, czyli 11 lat temu i to były jednocześnie pierwsze kursy zagraniczne, bo byłam w Detmoldzie w Niemczech u prof. Grzegorza Stopy. Potem zaczęłam regularnie jeździć na kursy organizowane przez Stowarzyszenie Akordeonistów Polskich. Początkowo były to Kursy w Miętnem, później w Lusławicach, w Europejskim Centrum Muzyki Krzysztofa Pendereckiego. Na te kursy zapraszani byli zawsze profesorowie z całego świata i uczestnicy mogli obserwować różne spojrzenia na muzykę. Było to dla mnie zawsze bardzo inspirujące. Bardzo często jeździłam na różne kursy. Na przykład byłam dwukrotnie w Szwajcarii na kursie i otrzymałam stypendium, które w pełni pokryło koszty pobytu. Byli także zapraszani różni akordeoniści do nas na różne warsztaty. Uważam, że to jest bardzo potrzebne. Dzięki akordeonowi zwiedziłam tak naprawdę pół świata.

            Podkreślmy jeszcze, że jest Pani absolwentką Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina w Warszawie w klasie znakomitego akordeonisty prof. Klaudiusza Barana. Po ukończeniu studiów pozostała już Pani w Warszawie i prowadzi Pani ożywioną działalność artystyczną w tym mieście, ale także koncertuje Pani w kraju i za granicą. Występuje Pani jako solistka i kameralistka.
             - Od dziecka gram w zespołach kameralnych. Zaczęłam już w drugiej klasie szkoły podstawowej, tworząc duet akordeon i wiolonczela. Później każdego roku grałam w innych zespołach, były różne pomysły i tak zostało do dzisiaj.
             Przez cały czas mam różne pomysły na dziwne składy, a zaczęło się to już w Zespole Szkół Muzycznych w Rzeszowie. Pamiętam jak graliśmy w sekstecie: dwoje skrzypiec, wiolonczela, ksylofon, fortepian i akordeon.
             Bardzo lubię ciekawe barwy, które są wynikiem połączń brzmienia akordeonu z różnymi instrumentami – na przykład z flugelhornem czy dudukiem ormiańskim. Fascynuje mnie, jak akordeon odnajduje się w różnych składach.
             Ostatnio zainteresowana byłam bardzo muzyką hiszpańską, ale były okresy, kiedy fascynowała mnie muzyka japońska, niemiecka, francuska...
Te różne poszukiwania instrumentalne, i różnych brzmień, wiążą się z tym, że cały czas staram się poznawać muzykę różnych kultur, różnych krajów i poszukiwać instrumentów spójnych z tamtymi kulturami.

             W ostatnich miesiącach przebywamy głównie w swoich domach, nie może Pani występować z koncertami, prowadzić warsztatów w szkołach muzycznych, lekcje z uczniami swojej klasy w Szkole Muzycznej w Warszawie także trzeba prowadzić zdalnie. Jak się Pani odnalazła w tej trudnej dla muzyków sytuacji?
             - Ja od lat działam w Internecie, więc dla mnie zdalne nauczanie nie stanowi problemu. Jest to zupełnie inna forma zajęć, ale podoba mi się. Ma swoje zalety, mam wrażenie, że na żywo atmosfera często jest rozluźniona, a podczas lekcji zdalnych zarówno uczniowie, jak i ja – nauczyciel, jesteśmy bardziej nastawieni na pracę. Uczniowie zdecydowanie więcej grają podczas takich lekcji i osiągają wspaniałe rezultaty! Koncerty odbywają się teraz również zdalnie. Miałam okazję 20 maja wystąpić z mini recitalem w Internecie, w ramach cyklu koncertów organizowanych przez najstarszą Europejską markę akordeonów Weltmeister.

             W rodzinnym Rzeszowie bywa Pani rzadko, ale jak Pani przyjeżdża, to spotyka się Pani ze swoim Profesorem i kolegami z ZSM nr 1.
             - Oczywiście, z panem prof. Mirosławem Dymonem jesteśmy w stałym kontakcie i jak jestem w Rzeszowie, to staram się wygospodarować czas na spotkanie i rozmowę. Bardzo się cieszę, że Profesora ciekawi to, co się u mnie dzieje. Traktuję go jak członka swojej rodziny, bo szczerze mi kibicuje w tym, co robię.

Wanda Wiłkomirska: "Miałam piękne życie" - część III

            Zapraszam Państwa do przeczytania części trzeciej i zarazem ostatniej wywiadu z Maestrą Wandą Wiłkomirską, jedną z najwybitniejszych polskich skrzypaczek XX wieku. Wywiad zarejestrowałam w kwietniu 2011 roku w zamku w Krasiczynie, gdzie Maestra prowadziła kurs mistrzowski dla młodych skrzypków.

           Powinna być Pani osobą bardzo zamożną. Jestem przekonana, że grając tyle koncertów za granicą i w Polsce, powinna Pani być milionerką, ale tak nie jest.
           - Pewnie ma pani rację, ale niestety z różnych powodów na moim koncie jest niewiele. Mój młodszy syn, który jest finansistą z zawodu i zajmuje wysokie stanowisko w jednym z australijskich banków, twierdzi, że ja wszystko rozdałam. Zastanawiam się, czy to prawda, bo ja przez całe życie starałam się pomagać i dzieliłam się. Jeżeli miałam dużo, to mogłam duże kwoty przeznaczać na pomoc innym, a jak mam mało, to także się tym dzielę. Jak zarabiałam dużo pieniędzy, bo uczyłam, to około 1000 marek wydawałam na sponsorowanie dzieci, wśród których byli chłopiec z Bangladeszu i dziewczynka z Filipin, wspomagałam niewidomych i biednych ludzi potrzebujących opieki medycznej. Pomaganie innym zawsze dawało mi dużo radości.
           Przez jakiś czas byliśmy zamożni, ale pewnie pani nie wie, w jaki sposób byli wynagradzani polscy artyści występujący za granicą. Za wszystkie zagraniczne koncerty otrzymywałam pieniądze po powrocie do kraju. Moje honoraria wpływały na specjalne międzynarodowe konto w Polsce i podam przykład, co się z tymi pieniędzmi dalej działo. Jak wróciłam z Australii w 1969 roku, po 37-miu koncertach, to otrzymałam takie samo honorarium, jakbym zagrała 37 koncertów w Polsce. To i tak była kupa forsy, mąż w tym czasie był redaktorem naczelnym gazety i można powiedzieć, że byliśmy wtedy bogaci, bo stać nas było nawet na willę. Sprzedaliśmy ją, kiedy się rozstawaliśmy po to, żeby każdemu kupić mieszkanie.
          Ja zamieszkałam wtedy w jednej z pierwszych warszawskich dzielnic przy ulicy Stawki, w niewielkim trzypokojowym mieszkaniu, chłopcy mieli po kawalerce – pokoju z kuchnią i łazienką piętro wyżej.
Ciągle po coś przybiegali: „Mamo, może masz jajko?” – odpowiadałam, że mam dwa. „Daj mi jedno, bo może brat też będzie chciał”. Tak przez pewien czas było.
           Później synowie, jeszcze będąc studentami, po kolei wyjechali. Oni mają w genach podróże i wszyscy uważali, że jest tak dlatego, ponieważ ja bardzo dużo jeździłam z koncertami, będąc w ciąży i później, karmiąc ich piersią, chociaż jak karmiłam, to wyjeżdżałam niedaleko.
Najpierw zamknął swoje mieszkanie i wyjechał starszy syn. Później młodszy, także wyjechał, ale wcześniej, nie mówiąc nic nikomu, sprzedał swoje mieszkanie wraz z całym wyposażeniem.
           To są dwaj panowie, których ubóstwiam jednakowo, ale oni mają tak różne poczucie hierarchii ważności, nawet trudno uwierzyć, że są braćmi.
Włodek został za granicą i cały czas uczył się języków, bo to jest jego pasja. Posługuje się biegle: angielskim, niemieckim, francuskim, hiszpańskim, włoskim – wszystkimi, które potrzebne są do podróżowania po Europie. Uczył się też japońskiego i chińskiego. On kocha języki, to jest jego zawód i z tego żyje.

           Pani wyjechała z Polski trochę później, bo dopiero w czasie trwania stanu wojennego.
           - Kiedyś napiszę szczegółowo, jak było z moim wyjazdem, bo mam wszystko dokładnie zapisane w moim kalendarzu.
Dzisiaj tylko pani powiem, że Pagart zawsze bardzo się starał, żeby artyści mogli wyjeżdżać, bo wszyscy pracownicy z tego żyli. Był w Pagarcie dział paszportowy, który dostawał paszport dopiero w przeddzień wyjazdu, wtedy szybko załatwiali nam wizy i kupowali bilety. Wszystkie dokumenty dostawaliśmy dopiero w przeddzień wyjazdu. Trochę inaczej było załatwiane wszystko, kiedy jechało się z orkiestrą. Ale przez całe lata tak było, że opłacano nam podróż, a honoraria otrzymywaliśmy dopiero po powrocie. Był okres, kiedy część honorariów otrzymywaliśmy w dewizach i wtedy już było łatwiej, ale z dokumentami zawsze było tak samo.
           Jak nastał stan wojenny, zaczęły się problemy. Nie było połączeń telefonicznych. W Pagarcie przez cały czas gimnastykowano się, jak zawiadomić impresaria albo orkiestrę, że polski solista nie przyjedzie. Ja tylko skreślałam w swoim kalendarzu, które koncerty się nie odbyły. Bardzo denerwował się mój impresario w Niemczech, bo miałam tam zaplanowane koncerty, ale nie można było się z nim porozumieć.
           Na początku stanu wojennego, jak podpisaliśmy już ten list, przyszedł do mnie „pan z bezpieki” i zastukał do drzwi (ponieważ nie działał dzwonek). Przedstawił się i zapytał, czy może wejść. Gestem zaprosiłam go do środka. Pokazał mi list i zapytał, czy znam to pismo, oraz czy go przeczytałam przed podpisaniem, kto mi go przyniósł i dlaczego podpisałam go pierwsza.
Spojrzałam, potwierdziłam i oznajmiłam, że nie podpisuję niczego przed przeczytaniem, a podpisałam, bo zgadzam się z tym, co tam jest napisane, a byłam pewnie dlatego pierwsza, że osobie, która te podpisy zbierała, było chyba najbardziej po drodze. Dodałam, że w mojej kuchni nie będę mówiła o osobie, która te podpisy zbierała, jeśli chce, może mnie zabrać do swojego biura na przesłuchanie.
           Wtedy zmienił temat i powiedział: „Przecież pani lubi te swoje wyjazdy zagraniczne”. Odpowiedziałam, że to jest nie tylko sposób zarabiania pieniędzy na utrzymanie, ale także sprawia mi to wielką przyjemność, bo artyści chcą grać dla wielkiej publiczności. Na stwierdzenie: „Przecież to się może skończyć”, odpowiedziałam, że już się prawie skończyło, ale ja jeszcze mogę grać w Krakowie, Radomiu, Kielcach...
Usłyszałam wtedy: „Ten rynek też może zostać zamknięty”, co skwitowałam, że mam jeszcze dwa złote pierścionki i mogę je sprzedać. Na tym nasza rozmowa się skończyła.
            Wtedy po raz pierwszy pomyślałam, że chyba trzeba będzie niedługo wyjechać, wkrótce odwiedził mnie były mąż i przestrzegał mnie, że ten walec mnie zgniecie, ale wszystko się jakoś wyciszyło.
Może pani pamięta, że w sklepach trudno było wtedy kupić cokolwiek do jedzenia. Zaczęły się słynne kartki, które umożliwiały zakup niektórych artykułów spożywczych.
Niedługo przyszedł moment, w którym postanowiłam, że wyjeżdżam z Polski i wcale nie dlatego, że nie było co jeść.
            Pewnego dnia poszłam na „polowanie”, aby coś kupić. Naprzeciw szła kobieta, która powiedziała: „Proszę pani, tam na Karmelickiej, tam masło mają i dają po pół kostki. Niech pani szybko idzie, to może się pani jeszcze załapie”. Pobiegłam do tego sklepu i faktycznie jest jeszcze trochę masła, liczę te leżące połówki, liczę osoby stojące w kolejce i stwierdzam, że dla mnie jeszcze starczy. Miałam w domu chleb i cebulę, jak posmaruję chleb masłem, to będzie pyszna kolacja.
Byłam już czwarta w kolejce, kiedy podeszła bez kolejki utykająca starsza kobieta. Słyszę głos: „Proszę pani, niech pani nie przesadza, nie jest pani jeszcze taka stara” i nagle zorientowałam się, że to ja powiedziałam takie zdanie, bo tak mnie upodlono.
           Wyszłam z tej kolejki i płakałam na ulicy, było zimno, stąd czułam na policzkach lodowate łzy i powtarzałam sobie za każdym razem akcentując inne słowo - o nie, to się wam nie uda.
Weszłam do mieszkania i powiedziałam – jak przy najbliższej okazji dostanę paszport, to już nie wrócę.

           Otrzymanie paszportu nie było takie proste w czasie stanu wojennego, tym bardziej, że parę protestów Pani podpisała.
           - Dobrze o tym wiedziałam, ale postanowiłam działać. Poszłam do Pagartu i zaczęłam rozmawiać na temat bardzo ważnego wielkiego, zaplanowanego już tournée, podczas którego miałam mieć sporo koncertów w Niemczech Zachodnich, później kilka koncertów w Kanadzie, a na zakończenie dużo koncertów w Australii.
           W Pagarcie pracował bardzo miły i uczynny pan Mieczysław, który starał się, aby nam umożliwić jakieś zagraniczne koncerty. Nie było telefonów i musiał chodzić, prosić w ministerstwie, w konsulatach. Przychodziłam do Pagartu prawie codziennie, terminy koncertów w Niemczech się zbliżały, a pan Mieczysław nie miał dla mnie dobrych wiadomości.
           Wtedy przyjechał do mnie bardzo dobry znajomy, który miał operowane oko, ale druga operacja musiała się odbyć za granicą. Dostał już skierowanie, paszport i wizę oraz zezwolenie na jazdę samochodem, ale musiał mieć osobę towarzyszącą po prawej stronie, bo nie widział prawym okiem. Potrzebował kogoś, kto ma paszport i możliwość otrzymania wizy, żeby wyjechać za granicę. Mogłam jechać nawet na drugi dzień, ale nie miałam wizy i paszportu. Może uda mi się zdobyć te dokumenty w najbliższych dniach i wtedy możemy pojechać, a ja zdążę zagrać koncert w Koblencji.
           Na drugi dzień poszłam do ambasady Niemiec, poprosiłam o spotkanie z ambasadorem i powiedziałam, że mam zaplanowane koncerty w Niemczech i może się zdarzyć, że dopiero w piątek wieczorem otrzymam paszport i nie będę mogła wyjechać w sobotę, bo nie będę miała wizy. Otrzymałam zapewnienie, że mogę wizę otrzymać o każdej porze dnia i nocy, tylko muszę uważać na godzinę policyjną, bo to może się zakończyć zatrzymaniem. Poprosiłam też, aby za pomocą swojego dyplomatycznego połączenia z Niemcami przekazano mojemu agentowi jedno zdanie, że koncert w Koblencji się odbędzie. Poprosiłam też o umożliwienie mi odbioru mojej wizy kanadyjskiej i australijskiej w Niemczech. Obiecał i uśmiechając się powiedział, że myślę strategicznie.
           Po południu poszłam odwiedzić mamę, ale nic jej nie powiedziałam o moich zamiarach. Spotkałam się z przyrodnim rodzeństwem. Synów w Polsce nie było. Umówiłam się z kolegą na wyjazd i czekam na paszport. W piątek postanowiłam pójść do Pagartu przed zakończeniem pracy, a pan Mieczysław mówi do mnie: „Jak to dobrze, że Pani przyszła, bo dostaliśmy dzisiaj pięć paszportów, w tym paszport dla Pani. Nie mogę go Pani dać, bo nie mam załatwionej wizy ani biletu”.
Zapewniłam go, żeby się nie martwił ani wizą, ani biletami. O nic więcej się nie zapytał. Miałam paszport, poszłam do ambasady Niemiec, otrzymałam wizę i na drugi dzień o szóstej rano wyjechaliśmy z Warszawy. Wzięłam ze sobą skrzypce, walizkę, zamknęłam mieszkanie, a klucz wrzuciłam do środka przez taką szparę w drzwiach, która służyła do wrzucania listów.

           Podróż musiała trwać dość długo, bo z Warszawy do granicy było prawie 500 kilometrów, trzeba było przejechać przez Niemcy Wschodnie i przekroczyć jeszcze jedną granicę, która wtedy jeszcze była – do Niemiec Zachodnich.
            - Nie mogliśmy też jechać zbyt szybko, trzeba było od czasu do czasu trochę odpocząć. Tuż przed granicą zatrzymaliśmy się na dłużej i nawet zasnęliśmy na dwie godzinki, a potem jechaliśmy dalej. Dobrze pamiętam, jak przekroczyliśmy granicę Niemiec Wschodnich, to trochę odetchnęłam. Zaraz po przekroczeniu granicy Niemiec Zachodnich musieliśmy się rozstać, bo mój przyjaciel potrzebował wjechać na autostradę prowadzącą do Szwajcarii. Pożegnaliśmy się i zostałam na tym parkingu z jedną walizką i ze skrzypcami.
            Zabrałam tylko te nuty i rękopisy, które dedykowali mi kompozytorzy i oczywiście kilka niezbędnych rzeczy. Siedziałam na tarasie baru, a ponieważ dość długo nie było innych klientów, zaczęłam rozmawiać z właścicielką baru. Powiedziałam jej, że mam zamiar zostać w Niemczech, poczęstowała mnie kawą i poprosiłam ją, aby tylko zadzwoniła do impresaria, abym mu powiedziała, gdzie jestem. Jak usłyszał mój głos i dowiedział się, gdzie jestem, był bardzo uradowany. Uprzedził mnie tylko, abym cierpliwie poczekała, bo trochę potrwa, zanim oni dojadą, ale – postaramy się przyjechać jak najszybciej, nie denerwuj się. Pewnie nie masz żadnych marek, ale zamów sobie coś do jedzenia, jak przyjedziemy, to wszystko uregulujemy.
Zastanawiałam się tylko, dlaczego mówił w liczbie mnogiej, z kim on po mnie przyjedzie.
            Dość długo czekałam, rozmawiałyśmy z właścicielką baru, opowiedziałam jej trochę o sobie, była bardzo miła i gościnna.
Wreszcie się doczekałam i zobaczyłam na parkingu pięknego mercedesa mojego impresaria, zaparkował, z obu stron otworzyły się drzwi i moi dwaj synowie wybiegli – oni biegli w moja stronę, ja w ich kierunku, a właścicielka baru siedziała i płakała. Dopiero potem się dowiedziałam, że jeden z nich był w Niemczech, a drugi bardzo się niepokoił o mnie, wydzwaniali do mojego agenta i w końcu obaj postanowili zaczekać na mnie w Niemczech. Byliśmy wszyscy bardzo wzruszeni, widzi pani, że nawet dzisiaj ze łzami w oczach o tym opowiadam.
Te wszystkie wydarzenia pamiętam, jakby to był jakiś film.
            Impresario zadzwonił do Koblencji i powiedział dyrygentowi, że będę jutro przed południem na próbie, a pojutrze zgodnie z planem odbędzie się koncert.
Posiedzieliśmy jeszcze chwilę, aby się sobą nacieszyć, coś zjedliśmy i trzeba było jechać do hotelu w Koblencji
Tam jeszcze musiałam trochę poćwiczyć z tłumikiem, bo przecież ostatnio nie grałam, ponieważ nie było na to żadnych warunków. Powiesiłam na wieszaku suknię w której miałam wystąpić i mogłam spokojnie pójść spać.
            Na drugi dzień poszłam na próbę, a tam już czekano z kamerami i mikrofonami, abym coś powiedziała, ale poprosiłam, aby przyszli po próbie.
W prasie, telewizji i radiu ukazały się moje wypowiedzi, zdjęcia i relacje z pierwszych koncertów. Byłam w Niemczech Zachodnich znana z wcześniejszych koncertów, ale tym razem moje występy były szeroko komentowane i byłam bardzo popularna.

            Decyzję o pozostaniu za granicą podjęła Pani jeszcze w Warszawie. Jakie miała Pani dalsze plany? Poprosiła Pani o azyl polityczny?
            - Włożyłam do koperty polski paszport, napisałam list i wysłałam do ambasady RP w Berlinie.
„Szanowny Panie Ambasadorze. Nie identyfikuję się w tej chwili z moja ojczyzną i dlatego z niej wyjeżdżam. To jest kraj, w którym moi przyjaciele zamykają moich przyjaciół w więzieniu. Nie mogę wytrzymać tej paranoicznej sytuacji, ale proszę pamiętać, że zawsze będę polską skrzypaczką”.
            Nigdy nie prosiłam o żaden azyl polityczny. Przyjechałam po prostu na koncerty z wizą ważną przez trzy miesiące. Niedługo dostałam paszport dla obcokrajowców, a od polskiego ambasadora otrzymałam list, w którym też między innymi napisał: „Jesteśmy przekonani, że będzie Pani zawsze polską skrzypaczką”. Zachowałam ten list do dzisiaj.
            Długo nie mogłam przyjeżdżać do Polski. Nie wolno mi było pojechać do Polski na pogrzeb mojej mamy. Nie mogłam grać koncertów w swojej ojczyźnie. Nie byłam także zapraszana na koncerty do Rosji i wszystkich państw bloku wschodniego.

            Zamieszkała Pani w Niemczech. Jak się Pani tam czuła?
            - Byłam tam bardzo szczęśliwa, bo właściwie to tam zmuszono mnie do uczenia, ale odbyło się to dopiero po pewnym czasie. Po wykonaniu trzech koncertów dostałam dużo pieniędzy, bo impresario brał tylko 10% moich zarobków, a ja byłam w pierwszej lidze skrzypków i moje honoraria były bardzo dobre. Kupiłam sobie drugą walizkę, bo kupiłam sobie też trochę osobistych rzeczy, ale nie miałam jeszcze stałego mieszkania. Pojechałam do Kanady, gdzie miałam parę koncertów i znowu dostałam pieniądze, a potem z tym moim misiem koalą poleciałam znowu do Australii, gdzie miałam 34 koncerty. W życiu nie widziałam takiej dużej sumy pieniędzy, jaką otrzymałam za te koncerty.
            Wtedy pomyślałam o mieszkaniu w Niemczech. Najpierw pomyślałam o zamieszkaniu w Wiesbaden, bo tam mieszkała moja dobra znajoma, młodziutka lutniczka, która zatrudniona była w znanej pracowni lutniczej. Z Wiesbaden jest blisko do Frankfurtu, gdzie jest lotnisko, z którego można wszędzie dolecieć.
            W tym miejscu zaczyna się odpowiedź na pytanie, dlaczego nie mam pieniędzy. Robiłam same błędy. Jak już mówiłam, w Warszawie zostawiłam w pełni wyposażone mieszkanie i klucz wrzuciłam do środka. Życie w Niemczech zaczynałam od zera – musiałam sobie kupić każdą najdrobniejszą rzecz, ale miałam kupę forsy.
            Wynajęłam w Wiesbaden całe poddasze i mając zgodę właściciela, postanowiłam urządzić sobie tam wygodne mieszkanie. Mając w najbliższych planach kolejne koncerty, wyszastałam prawie wszystkie pieniądze. Kazałam zrobić piękne drewniane schody, boazerię i urządziłam całe to wynajęte mieszkanie. Wydawało mi się, że tam zostanę.
            Po pewnym czasie przyjechał do mnie rektor z Saarbrϋcken i zaproponował mi posadę profesora zwyczajnego. Odpowiedziałam wtedy, zgodnie z przekonaniem, że nie uczę, ponieważ nie potrafię i nie chcę tego robić.
Niedługo przyjechał rektor z Wyższej Szkoły Muzycznej Heidelberg – Mannheim i powiedziałam mu to samo, że nie chcę i nie umiem uczyć. Udało mu się jednak mnie przekonać. Powiedział, że to jest nowa szkoła, na pierwszym semestrze jest siedmiu młodych skrzypków, którzy są bardzo rozczarowani, bo znają Panią z koncertów i pragną, aby Pani ich uczyła. Obiecał, że będę miała asystentkę. Poprosił, żebym zgodziła się uczyć na próbnym semestrze.
            Zgodziłam się na takie warunki, zaczęłam uczyć te dzieci i połknęłam bakcyla. Pamiętam nawet pierwszą lekcję, podczas której student wchodząc na wysoką pozycję grał czysto, ale jak schodził, nie mógł znaleźć odpowiedniej nuty. Poprosiłam, żeby przynieśli lustro, zaczęłam grać to miejsce i zauważyłam, że to kciuk ciągnie mnie do właściwej pozycji. Powiedziałam mu o tym, spróbował i nie wiem, które z nas było bardziej zdziwione i szczęśliwe, że od razu się udało i wszystko było jasne. Tę pierwszą siódemkę studentów nazywam moimi króliczkami doświadczalnymi.
            Niedługo miałam znakomitą klasę i zaczęli przyjeżdżać do mnie studenci zagraniczni z różnych krajów Europy, nawet z innych kontynentów - Japonii i Korei, a po pewnym czasie nawet miałam studentów z Polski. Moi studenci grają w zespołach kameralnych, są koncertmistrzami i członkami renomowanych orkiestr symfonicznych i operowych na świecie. Wszyscy moi studenci pracują w zawodzie i jestem z tego bardzo dumna.

           Proszę, aby Pani powróciła jeszcze na chwilę do swoich błędów w gospodarowaniu zarobkami.
           - Mieszkałam nadal w Wiesbaden w wygodnym mieszkaniu i dojeżdżałam pociągiem do Mannheimu. Postanowiłam tam się przenieść. Najpierw wynajęłam mały pokoik, ale to było bez sensu. Zaczęłam rozmawiać z właścicielem domu, w którym mieszkałam w Wiesbaden, na temat zwrotu kosztów, które musiałam ponieść na urządzenie całego poddasza. Stwierdził, że nie zamierza mi nic zwracać, jak chcę, to mogę wszystko sobie zabrać. Byłam na straconej pozycji, bo nie miałam z nim żadnej umowy na ten temat i jak się stamtąd wyprowadziłam, straciłam ogromną sumę pieniędzy. Wynajmując mieszkanie w Mannheim, musiałam je na nowo urządzać i znowu potrzebne mi były pieniądze.
           Wracając jeszcze do naszego rozstania z mężem. Sprzedaliśmy willę i podział tych pieniędzy na kupno mieszkań dla nas i dla synów, to było wszystko, co ja chciałam. Mieliśmy jeszcze samochód, piękny domek na Mazurach, łódź. Ja powiedziałam, że tego nie chcę, bo to nie było moje gniazdko, bo tam Mietek wyjeżdżał z Elżbietą – to nie było moje.

           Przecież to był Wasz wspólny dorobek i należały się Pani pieniądze za połowę wartości tego wszystkiego. Duma i honor jest w tym miejscu złym doradcą.
           - Podobnie powiedział mi mój syn – finansista. Miałaś willę, domek w pięknym miejscu, dwa samochody, łódź, później miałaś mieszkanie w Polsce, a wylądowałaś w Sydney w wynajmowanym one bedroom, czyli w dużym pokoju z otwartą kuchnią, sypialnią i łazienką. To jest bardzo wygodne mieszkanko, ale nie moje.
           Jak już tak szczerze rozmawiamy, to muszę powiedzieć, że ponieważ mój mąż nie chciał rozwodu, to ja zapłaciłam 15 tysięcy kosztów, a on 9 tysięcy. Byłam bardzo ciekawa, czy powie, że zapłacimy po połowie, ale nie. Ty chciałaś rozwodu!
           Moje dochody wyglądają zupełnie inaczej. Nie gram koncertów, nie dostaję nic za te wszystkie nagrania i płyty, które ciągle są sprzedawane. Aktualnie pracuję jedynie na kontrakcie w konserwatorium w Sydney, bo jestem emerytką i nie mogę być zatrudniona w Australii na etacie. Zresztą w Australii nauczyciele zarabiają mało. W porównaniu do Niemiec są to żenująco niskie wynagrodzenia. Polska przyznała mi za 27 lat pracy w Filharmonii Narodowej emeryturę w wysokości 900 złotych miesięcznie. Przez te lata moja emerytura została podniesiona do 1003 złotych miesięcznie. Byłam bardzo zdziwiona, bo w Niemczech dostałam bardzo wysoką emeryturę, ale w momencie, jak Polska weszła do Unii Europejskiej, to moja niemiecka emerytura została znacznie zmniejszona. Przedtem płacili mi za wszystkie lata pracy, a teraz jedynie za lata przepracowane w Niemczech, a ja tam pracowałam zaledwie 15 lat. To wszystko, ale jakoś się w tym odnajduję.

           Byłam umówiona z Panią na nagranie wywiadu w Rzeszowie 7 marca 1995 roku, przed koncertem w Rzeszowie, ale zrezygnowałyśmy z tego, ponieważ otrzymała Pani wcześniej smutną wiadomość o śmierci swego przyrodniego brata – Kazimierza Wiłkomirskiego. Tylko przez moment zastanawiała się Pani, czy wystąpić wieczorem, ale postanowiła Pani zadedykować ten koncert Jemu i wykonała Pani cudownie Koncert skrzypcowy Maxa Brucha, zagrała Pani z orkiestrą Filharmonii Podkarpackiej. W sierpniu 1996 roku mogłyśmy spotkać się w Centrum Paderewskiego w Kąśnej Dolnej podczas festiwalu Bravo Maestro. Później już tylko przez kilka lat występowała Pani z koncertami i zawsze publiczność była zachwycona. Dlaczego tak niespodziewanie przestała Pani koncertować?
           - Od pewnego czasu już nie gram na skrzypcach i to była moja decyzja. Postanowiłam, że zagram ostatni koncert na swoje 75. urodziny. Zrobiłam to świadomie, bo skoro przez cały czas grałam w pierwszej lidze, to dlaczego miałabym grać nagle w drugiej. Uważam, że tak należy zrobić, bo już parę razy przeżyłam sytuacje, problemy bliskich mi osób, które grały o tych parę koncertów za długo. Wolałam, żeby pytali: „dlaczego ona już nie gra?” niż „dlaczego ona jeszcze gra?” (z odpowiednią intonacją).
Śmieje się pani, ale ja nie żartuję. Może nikt nie powiedziałby mi tego wprost, ale za plecami i to jest najgorsze.

           Nie tęskni Pani za sceną?
           - Absolutnie nie, bo ja się nagrałam w życiu. Podobnie jak moja mama. Owszem, zastanawiałam się nad tym, jak się będę czuła, kiedy moje nazwisko nie będzie się już pojawiać na afiszach, albo kiedy pójdę na koncert i usiądę w sali wśród publiczności.
           Okazuje się, że niepotrzebnie się obawiałam. Teraz jak jestem na koncercie i po uwerturze dyrygent schodzi ze sceny, aby przyprowadzić solistkę, to siedzę i myślę sobie – jak to dobrze, że to nie ja stoję w kulisach i się denerwuję przed występem. To dla mnie prawdziwa radość.
Nie należę do zagorzałych melomanów, bo czuję się nadal zawodowym muzykiem.

            Sprzedała Pani także na aukcji w Nowym Jorku swoje piękne skrzypce zbudowane przez Petrusa Guarneriusa w 1734 roku w Wenecji.
            - Sprzedałam, bo zawsze mówiłam, że te skrzypce powinny grać na estradzie, a ja przecież postanowiłam z tej estrady zejść. Decyzję o sprzedaży podjęłam nie tylko dlatego, że te skrzypce powinny śpiewać na estradzie, ale także dlatego, że nie miałam pieniędzy.

            Na szczęście dopisuje Pani zdrowie, ma Pani świetną figurę i porusza się Pani jak baletnica.
            - Niestety, myli się pani i nawet pani nie wie, jak bardzo. Od pewnego czasu robię wszystko, żeby kiedyś wyprzedzić wózek inwalidzki – zdążyć umrzeć, zanim będę musiała siedzieć w wózku. Mam artretyzm kostny, który objawia tym, że często na przykład nie czuję palców. To jest bardzo poważna choroba i jak powiedział mi dobry specjalista w Sydney, któremu pokazałam moje zdjęcia – „to nie może być pani zdjęcie, bo pani by nie weszła takim tanecznym krokiem do pokoju”. Jak usłyszał, że potrafię nawet zrobić dwie pompki, to potwierdził, że tej choroby nie można wyleczyć ani zatrzymać, a jedynie spowolnić jej przebieg i ja to robię. Mogę ten wyścig wygrać i być może nie będę musiała jeździć na wózki inwalidzkim.
            Mojej choroby może nikt nie zauważa, nawet uczniowie czy rodzice, bo potrafię wziąć do ręki skrzypce i pokazać, jak zagrać jakiś fragment, czy rozwiązać problem techniczny, ale nie czuję już dwóch palców moich rąk. Często budzę się rano i nie czuję stóp. Dopiero po odpowiedniej gimnastyce odzyskuję trochę formy i chodzę tanecznym krokiem.
Przestałam się tym martwić, bo nadal mogę jeszcze uczyć i na razie chętnych mam wielu, a wszyscy są zadowoleni.

            Ma Pani tyle wspomnień z dzieciństwa, z czasów studiów, długiej kariery artystycznej i pedagogicznej. Dlaczego nie chce Pani napisać autobiografii?
            - Wydaje mi się, że za dużo tego wszystkiego się nazbierało i część mogła już zostać przetworzona przez moją wyobraźnię, ale planuję pisać niedługie opowiadania z mojego życia – na przykład: jak poznałam mojego męża, jak zdobyłam moją teściową, jak otrzymałam nagrodę na pierwszym międzynarodowym konkursie. Będę to robić, bo od dawna sprawnie piszę – kiedyś na starym remingtonie napisałam całą pracę doktorską mojego byłego męża. Pisanie na tej maszynie wymagało nawet siły fizycznej, a dzisiaj klawiatura komputera nie wymaga wysiłku, wszystko można poprawić. Pisząc opowiadania, przedłużę sobie w ten sposób aktywne życie.
            Na zakończenie powiem Pani, że nie wiem, gdzie spędzę resztę życia. Odpowiedź jest tylko jedna – na Ziemi. Ta planeta jest moja, to jest moja ojczyzna. To jest optymistyczne.

            Tymi słowami zakończyła wywiad w kwietniu 2011 roku Wanda Wiłkomirska - wybitna, światowej sławy polska skrzypaczka, laureatka międzynarodowych konkursów skrzypcowych, wzbudzająca zachwyt publiczności na całym świecie.
           Była drobną, kruchą kobietą. Trudno w to uwierzyć słuchając Jej mistrzowskich interpretacji zarówno utworów minionych epok jak i prawykonań utworów napisanych specjalnie dla Niej.
            Jej wielką pasją była także praca pedagogiczna: w 1983 roku przyjęła profesurę w Wyższej Szkole Muzycznej Heidelberg-Mannheim, od 1999 roku wykładała w Sydney Conservatorium od Music. Prowadziła kursy mistrzowskie w Japonii, Szwajcarii, Finlandii, Austrii, Niemczech, we Włoszech i w Polsce.
            W ostatnim okresie życia mieszkała w Domu Artystów Weteranów Scen Polskich w Skolimowie.
Maestra Wanda Wiłkomirska odeszła 1 maja 2018 roku, stąd pierwszą część wywiadu opublikowałam dokładnie w drugą rocznicę Jej śmierci, a trzecia ukazuje się w drugą rocznicę ostatniego pożegnania na Cmentarzu Powązkowskim.
            Liczni melomani i wielbiciele Jej talentu oraz wychowankowie pamiętaj, że była wielką artystką, Osobą niezwykłej kultury, skromną, serdeczną i kochającą ludzi.
Na szczęście pozostawiła nam wiele nagrań, które ciągle brzmią świeżo i zachwycająco.

Zofia Stopińska

Wanda Wiłkomirska: "Miałam piękne życie" - część II

           Zapraszam Państwa do przeczytania II części wywiadu z Maestrą Wandą Wiłkomirską, który zarejestrowałam 10 i 11 kwietnia 2011 roku w zamku w Krasiczynie, gdzie odbywał się mistrzowski kurs dla młodych skrzypków. Maestra mieszkała wówczas jeszcze na stałe w Australii, gdzie prowadziła działalność pedagogiczną.

           Zofia Stopińska: Będę pewnie bardzo wścibska, ale bardzo interesuje mnie, dlaczego świetna skrzypaczka, która całe życie obracała się w kręgu muzyków, wybrała człowieka, który rozpoczynał karierę polityczną?
           Wanda Wiłkomirska: To wcale tak nie było. Przez cały czas uważałam, że nie jestem ładną kobietą. Owszem, miałam wielu wielbicieli, ale to byli melomani i najczęściej słyszałam słowa: „Ach, jak ty pięknie grasz. Ja cię kocham”. Miałam na tym punkcie uraz, bo ciągle słyszałam, że ktoś mnie kocha, bo pięknie gram na skrzypcach.
           Pierwszy romans miałam z chłopcem w Budapeszcie, ale on był skrzypkiem i byliśmy w jednej klasie. Oboje byliśmy niewinni. Ja miałam wtedy 19 lat, a Csaba był rok młodszy. Bardzo się kochaliśmy, chodziliśmy wszędzie razem i trzymaliśmy się za rączki. Jak ukończyłam studia u profesora Ede Zathureczky’ego i wracałam do Polski, to odwiózł mnie do granicy węgierskiej.             Rozstając się płakaliśmy rzewnie, wymieniliśmy blaszane pierścionki. Bardzo tęskniliśmy, bo nie było, tak jak dzisiaj, możliwości korzystania z telefonu, bo zagraniczne połącznia telefoniczne były bardzo drogie i czekało się na poczcie całymi godzinami. Pisaliśmy czułe listy, ja ciągle byłam zakochana i trwało to dość długo. Ja zamieszkałam w Warszawie i jako skrzypaczka, która odnosiła sukcesy, otrzymałam przydział na mieszkanie. Po pewnym czasie przyjechał z koncertami do Polski znany węgierski zespół pieśni i tańca, w którym grał nasz wspólny kolega, który podczas studiów bezskutecznie starał się o moje względy. Zaprosiłam go na kolację do restauracji i on niewłaściwie odczytał to zaproszenie, bo miał nadzieję na romans. Wyjaśniłam mu, że ciągle jestem narzeczoną jego kolegi. Dowiedziałam się wtedy, że mój ukochany zaraz jak wrócił po naszym rozstaniu do Budapesztu, rzucił się w ramiona innej skrzypaczki. Poczułam się bardzo urażona, poszłam nad Wisłę, wrzuciłam pierścionek do wody i napisałam list, że skoro nie dochował mi wierności, to zrywam zaręczyny. On także uniósł się honorem, ja pocierpiałam trochę, ale nie trwało to zbyt długo, bo miałam dużo koncertów i nie miałam czasu na rozmyślania.
           Zresztą już wtedy zaczął się do mnie zalecać młody człowiek (nie wymienię nazwiska, bo jest powszechnie znane), był bardzo inteligentny i był wielkim melomanem. Traktował naszą znajomość bardzo poważnie, ale ja nie miałam ochoty wychodzić za mąż i powiedziałam mu, że jeśli nie zakocham się w kimś innym, to w przyszłym roku, po Konkursie Wieniawskiego, pobierzemy się.
           Tłumaczyłam mu także, że musimy się zastanowić, czy będziemy mogli zamieszkać w jednym pokoju z kuchnią, ponieważ ja muszę codziennie ćwiczyć, a to jest bardzo intymna sprawa.
Postanowiliśmy spróbować. Przyniósł swoje skrypty, zapalił lampkę i siedzi, a ja ćwiczę jakieś trudne, niewygodne miejsce bardzo wolno. Po pewnym czasie Paweł zwraca mi uwagę, że to jest zdecydowanie za wolno. Zwróciłam mu uwagę, żeby się nie wtrącał, ale zaczęłam ćwiczyć inny, bardzo trudny intonacyjnie fragment. Grałam bez wibracji, żeby szczególną uwagę zwrócić na intonację. Po dłuższej chwili mój adorator znowu nie wytrzymał i zwrócił mi uwagę, że bez wibracji nie da się tego słuchać. Wtedy powiedziałam stanowczo: Pawełku, pakuj rzeczy i zapomnij o małżeństwie. Jakiś czas namawiał mnie, abym zmieniła zdanie, ale ja trwałam przy swoim.

           Cały czas była Pani adorowana przez mężczyzn, którzy jeśli nie zawodowo, to amatorsko bardzo interesowali się muzyką.
           - Tak, ale to było do czasu, bo wczesną wiosną w 1952 roku zostałam zaproszona do Berlina, nie pamiętam, z jakiej okazji ten koncert się odbywał, ale była to wielka feta z udziałem wielu partyjnych dygnitarzy z Józefem Stalinem, Wilhelmem Pieckiem i Bolesławem Bierutem na czele. Najpierw była część oficjalna z przemówieniami, później był koncert polskiej muzyki klasycznej, a na zakończenie wystąpił zespół „Mazowsze”.
           Przyjechaliśmy wszyscy specjalnym pociągiem. W części klasycznej wystąpiła Ewa Bandrowska-Turska, która nie była już młoda, ale przepięknie śpiewała, Henryk Sztompka grał pięknie utwory Fryderyka Chopina i ja jako laureatka konkursów w Genewie, Budapeszcie i Lipsku oraz reprezentantka polskiej ekipy na Konkurs Wieniawskiego w Poznaniu.
Mieszkaliśmy w hotelu Metropol.
           W dniu tej uroczystości zbiegałam po schodach ładnie ubrana, z długimi rozpuszczonymi włosami, do restauracji na śniadanie. Na górę szło dwóch młodych mężczyzn, jeden szczupły, ciemnowłosy, a drugi blondyn – typowy „misio” i nie w moim typie. Rozmawiają po polsku i słyszę, jak mijając mnie, blondyn mówi do swojego kolegi: ”Popatrz jaka fajna d...”, a drugi powiedział stanowczo: „Daj spokój, to jakaś Niemka”.
           Zatrzymałam się zdziwiona przed najbliższym lustrem, bo ktoś mówiąc o mnie, dał do zrozumienia, że jemu podoba się dziewczyna. Nawet nie wiedział, że jestem Polką i nie miał pojęcia, że gram na skrzypcach. Byłam zupełnie oszołomiona tym szczęściem, bo temu chłopcu spodobałam się ja.
Minęło parę godzin, rozpoczęła się część oficjalna i czekający na swój występ artyści słyszeli wielokrotnie skandowane na cześć najwyższych rangą dygnitarzy komunistycznych: „Stalin, Bierut, Wilhelm Pieck, Stalin, Bierut ...”.
            Kiedy czekałyśmy z panią Ewą Bandrowską-Turską w garderobie, pan, który się nami opiekował (wiadomo z jakiego ministerstwa), powiedział: „Kochane panie, na dole jest przygotowany olbrzymi bufet dla kilkuset osób. Na razie jest zamknięty, ale zaraz po waszym występie ja panie tam zaprowadzę, żebyście mogły spokojnie coś zjeść, bo później będzie wielki tłok”.
Ja występowałam na zakończenie tej części klasycznej z utworami Wieniawskiego, a później tańczyło „Mazowsze”.
            Resztę opowiadał mi potem wielokrotnie poznany na schodach „Misio”, który był świeżo upieczonym absolwentem (o ile dobrze pamiętam), Instytutu Kształcenia Kadr Naukowych. Pochodził ze wsi, w której nie było jeszcze prądu i nie było w domu wody bieżącej, a miejscowy ksiądz zauważył, że to jest wyjątkowo utalentowany, inteligentny chłopiec. Skończył tylko cztero-oddziałową szkołę, a jego ojca rozstrzelali Niemcy. Do dziś pamiętam adres jego rodzinnego domu: wieś Kowalewko Folwark, poczta Sipiory, powiat Szubin, województwo bydgoskie.
            Wracając do opowieści o uroczystości w Berlinie. Po przemówieniach siedzieli ze swoim kolegą i słuchali koncertu. Najpierw śpiewała pani w średnim wieku, później grał także już niemłody pan, a później zapowiedzieli, że wystąpi skrzypaczka Wanda Wiłkomirska. Słyszał to nazwisko, pomimo że nie interesował się muzyką klasyczną. Zobaczył, że wychodzi dziewczyna, której on w sam nos powiedział rano zacytowane już słowa.
Mówił, że nie słuchał już muzyki, bo zastanawiał się, co ma zrobić. Wyjść i wyjechać, albo schować się w pokoju hotelowym i nie pokazać się. Wtedy kolega zaproponował, żeby wyszli po moim występie i poszli do bufetu coś zjeść. I tak zrobili.
            W tym czasie nasz opiekun przeprowadził nas podziemiami do tej olbrzymiej hali, w której był bufet. Zobaczyliśmy, że już kilka osób nas wyprzedziło. Opiekun prowadzi nas do najwyższego stołu, odwraca się dwóch mężczyzn z pełnymi talerzykami, którzy przy nim stoją i okazuje się, że są to dwaj panowie, których poznałam rano na schodach. Obaj zdębieli, ale ja patrzyłam na tego, który mnie „skomplementował” - najpierw się zaczerwienił, potem zbladł, potem zzieleniał, a ja zaczęłam się śmiać, wyciągnęłam do niego rękę i powiedziałam – to już się poznajmy. I w tym momencie widać było w jego oczach, że się zakochał. Za chwilę panowie poszli, sala zaczęła się wypełniać, a do nas podszedł konsul, żeby porozmawiać, kilka osób podeszło do nas z gratulacjami. Po kolacji wróciliśmy do hotelu, aby się wyspać, bo na drugi dzień wracaliśmy do Warszawy.
            Pod moimi drzwiami były kwiaty z kartką (jeszcze nie było wizytówek), a na kartce napisane były słowa: „Jeżeli będzie Pani kiedyś smutno, to proszę zadzwonić pod ten numer”. Ludzie nie mieli wtedy telefonów w domu. Wzięłam te kwiaty, przeczytałam kartkę i ją schowałam. Byłam jeszcze pod wrażeniem udanego koncertu i zabawnej sytuacji w bufecie.
            Jak wróciłam do mojego małego mieszkanka, w skrzynce zastałam list od Pawła – był tak tragiczny i smutny, usiadłam i rozpłakałam się, bo nie miałam siły do niego pójść i nie wiedziałam, co mu powiedzieć po naszym rozstaniu.
            Wtedy przypomniałam sobie o kartce z hotelu. Poszłam na pocztę i zadzwoniłam. Pamiętam, że powiedziałam tylko, że nie chcę nawet mówić, kto dzwoni, bo nie określił mnie pan zbyt pięknym słowem. Usłyszałam tylko, jak się roześmiał i powiedział, że zaraz przyjedzie taksówką.

            Tak się zaczęła znajomość, która zakończyła się małżeństwem.
             - Tak, ale to nie był koniec mocnych wrażeń tego dnia. Zgodziłam się pojechać i porozmawiać o moich smutkach w jego mieszkaniu. Miał pokój z kuchnią w śródmieściu, przy ulicy Oboźnej. Jak weszłam do tego mieszkania, to najpierw zobaczyłam portret Stalina. Dla mojej rodziny była to postać negatywna, bo mimo że o wielkości Stalina uczono nas w szkole, a moi bliscy i ja nie wiedzieliśmy o wszystkim, co on robił, nie mieliśmy do niego nabożeństwa.
             Spojrzał na mnie i usłyszałam jego słowa: „Domyślam się, ale ja ci wszystko powiem”. Zaczął mówić o Marksie, Leninie, o tej cudownej idei, że wszyscy ludzie mają pracę, nie ma milionerów i nędzarzy, że nikt nie jest głodny...
             Ta idea jest tak piękna, że każdy młody człowiek jest przekonany o jej słuszności. Tylko co z tej idei zrobiono, to sami wiemy.
Wielu młodych, prawych, wspaniałych ludzi na początku wierzyło w słuszność tej idei. Ja też byłam wśród nich. Sam pomysł jest genialny, bo nie ma tam takich wielkich różnic pomiędzy ludźmi.                 Ostatnio kilka razy spotykałam się z takimi sytuacjami, że przychodzi staruszka, daje farmaceutce recepty, a kiedy wszystko jest podsumowane, wybiera pieniążki i pyta: „Pani magister, a które z tych leków są mi najbardziej potrzebne?” i słyszy odpowiedź – wszystkie.
Zazwyczaj wtedy wkraczam do akcji i mówię, że mam dzisiaj wewnętrzną potrzebę, aby komuś zrobić prezent i kupuję te lekarstwa. Zazwyczaj ci biedni ludzie płaczą ze wzruszenia.
             Wiemy już, jak to wszystko się skończyło, ale idei to nie zepsuje. Tą ideą mnie kupił i świadoma wszelkich konsekwencji w pewnym momencie stanęłam po drugiej stronie.

             Była Pani przekonana o słuszności tej idei, ale była Pani także zakochaną, młodą, piękną kobietą.
             - To była wielka, prawdziwa miłość. Ja nigdy później już się nie zakochałam i nie wyszłam za mąż po raz drugi. On też wiele razy podkreślał, że ja jestem odpowiedzialna za rozbicie małżeństwa. Oczywiście o zdradzie męża dowiedziałam się chyba ostatnia. Było mi bardzo przykro, że tak długo ukrywali przede mną ten związek, ale ja rozstając się wybaczyłam wszystko.
Przekonałam się też, że mój były mąż jest tym typem mężczyzny, który potrafi kochać dwie kobiety, ale zawsze jedną kocha więcej. Wielu mężczyzn to potrafi.
Przeżyliśmy bardzo trudny okres, bo jak wracałam z podróży koncertowych, to był ze mną, jak wyjeżdżałam, był z Elżbietą.
             Powiedziałam mu, że daję mu wolność, ale jeżeli nasz związek ma trwać, musi przestać się widywać z Elżbietą. Niestety, nie mógł się zdecydować i to ja musiałam coś postanowić.
Ogromnie przeżyłam to rozstanie.
Pamiętam nawet, że jak Mietek zmarł, wiele osób składało mi kondolencje. Musiałam wyjaśniać, że to Elżbieta jest wdową. Ja od 1976 roku już mieszkałam sama.
             Jak zmieniłam zdanie i podpisałam list protestacyjny, czy działałam w KOR, przychodził i ostrzegał mnie: „Po co ty podpisujesz te papiery. Przecież ten walec cię zgniecie, a ja nie będę cię mógł ochronić”. Odpowiadałam wtedy, że zgadzam się z tym, co tam jest napisane, a walec najwyżej mnie zgniecie, ale nie potrafię stać z boku i patrzeć. Wiem, że „odkorkowywał” moje paszporty, bo powiedział mi o tym jeden z panów z bezpieki.
             Pamiętam, jak przyszedł do mnie w dniu ogłoszenia stanu wojennego. Zastukał do drzwi i od razu powiedział: „Byłem za ogłoszeniem stanu wojennego, historia nas osądzi, czy mimo to mogę wejść”.
To była tak ciekawa osobowość, że po rozstaniu z nim nie mogłabym być z innym mężczyzną na stałe. Mogłam mieć przygody, ale małżeństwo z kimś innym nie wchodziło w grę.

            Pani były mąż był z pewnością mądrym człowiekiem, który wierzył, że to co robi jest słuszne i może ktoś kiedyś napisze jego biografię, bo z pewnością na to zasługuje.
Teraz proponuję, abyśmy powróciły do Pani działalności artystycznej, która obfitowała w różne ciekawe podróże. Wiem, że bardzo miło wspomina Pani koncerty w Ameryce Południowej, ale wielką Pani miłością jest Australia.
            - Bardzo lubię Amerykę Południową i dużo koncertów tam grałam. Mam stamtąd także wiele innych wspomnień, na przykład na tym kontynencie po raz pierwszy przekroczyłam równik.
Był w moim życiu okres trwający od początku lat 60-tych do późnych lat 70-tych, kiedy miałam po ponad sto koncertów rocznie. Synowie wyrośli już na tyle, że mogłam ich zostawić nawet na kilka tygodni pod dobrą opieką.
            Powiem pani, skąd ta miłość do Australii, bo porównać ją można jedynie z miłością od pierwszego spojrzenia.
Jadąc w 1969 roku pierwszy raz do Australii, miałam „zaliczone” najpiękniejsze zakątki świata: Paryż, Rio De Janeiro, San Francisco, Rzym, Wenecja, Ateny – wszystko, co chcesz. W Europie nie byłam tylko w dwóch krajach – w Albanii i, nie wiem dlaczego, w Portugalii. Mało tego, w ponad 90 procentach krajów, w których grałam, byłam zaproszona na następne koncerty.
            Jak po 37 koncertach wyjeżdżałam z Japonii, to miałam także już zaproszenie na kolejne tournée, w ramach którego był koncert na otwarcie sali koncertowej w gmachu Opery w Sydney.
Wtedy lot pasażerski do Japonii trwał dość długo, bo mniej więcej co 5 godzin się lądowało i tak zygzakiem leciało się przez Azję i lotniska były coraz mniejsze. Miałam wrażenie, że jak dotrę na miejsce, to kangury będą chodzić po ulicach.
            Proszę sobie wyobrazić, że po wielu godzinach lądujemy i wcale nie jest to Sydney, tylko z drugiej strony tej olbrzymiej wyspy, w pobliżu Perth, bo tam jest bliżej do Azji i podróżujący z Europy tam lądowali. Stamtąd do Sydney trzeba jeszcze cztery godziny lecieć samolotem. W Perth wylądowaliśmy około trzeciej w nocy miejscowego czasu. Miałam nadzieję, że wysłali jakiegoś kierowcę, który zawiezie mnie do hotelu, a potem się dowiem, co będzie w następnych dniach. Ale okazało się, że nic nie wiedziałam o Australijczykach.
            Pod koniec lat 60-tych ubiegłego wieku nie było jakichś rękawów, to nie te czasy. Z samolotu opuszczane były schodki, a właściwie drabinka, ale ja byłam wtedy młoda i łatwo po tej drabince ze skrzypcami w ręku schodziłam. Pierwsza rzecz, która mnie zaskoczyła, to cudowny zapach ciepłej słonej wody, bo pas, na którym lądowały samoloty, znajdował się niedaleko oceanu. Poczułam też cudowny zapach, który kojarzył mi się z groszkiem pachnącym i frezjami. Podniosłam głowę i zobaczyłam niebo. Zachwycałam się już gwiazdami w niejednym kraju na świecie, ale tej ilości gwiazd, co w zachodniej Australii, nie widziałam. Wydawało mi się, że Krzyż Południa jest bardzo blisko i kiedy potem powiedziano mi, jaka jest naprawdę odległość do tego gwiazdozbioru, byłam zdziwiona. Stałam chyba z siedem minut na pasie lotniska z otwarta gębą. Nie wiedziałam, czy mam najpierw patrzeć w niebo, czy wąchać ten cudowny zapach. Niewielki był ten port i zobaczyłam w pewnym momencie światła reflektorów i zbliżającą się w moim kierunku grupę, wśród której byli mężczyźni z kamerami. Pomyślałam, że musiała przylecieć tym samym samolotem jakaś gwiazda, ale ta grupa wyraźnie zbliżała się do mnie. Jeden z mężczyzn miał wielki bukiet ze strelicji, które u nas nazywane są rajskimi ptakami. Podeszli do mnie uśmiechając się i najpierw zapytano mnie, czy chciałabym się napić herbaty: „Would you like a cup of tea”. Zgodziłam się bardzo chętnie i zaraz poproszono mnie o krótki wywiad, który miał być w australijskiej telewizji i w radiu w godzinach rannych. Pijemy herbatkę i pada pierwsze pytanie: „How do you like Australia?” – czyli jak ci się podoba Australia?
Odpowiedziałam po prostu – jestem tutaj już dwanaście minut i poznałam tylko wasz klimat, wasze niebo, waszych ludzi i wiem, że to uwielbiam. Zauważyłam, że oni mnie także pokochali, pomimo, że jeszcze nie położyłam smyczka na strunie. To była miłość z absolutną wzajemnością.
            Grałam tam nie tylko w wielkich salach, ale także w niewielkich salkach, czasami w niewielkich miejscowościach. Miałam specjalne koncerty w radiu, podczas których opowiadałam także o muzyce, a te koncerty przeznaczone były dla dzieci, które mieszkały w odległych farmach i lekcje odbywały się przez radio. Było to interaktywne spotkanie, dzieci zadawały mi pytania. Jedna dziewczynka powiedziała mi, że ma osiem lat i poprosiła mnie, abym jej opisała skrzypce, bo widziała ten instrument jedynie na obrazku. Odpowiadałam jej ze łzami w oczach. Na zakończenie prowadząca spotkanie nauczycielka powiedziała: „Włączam was wszystkie” – i wtedy usłyszałam gorące brawa.

            Słucham Pani Profesor z wielkim zainteresowaniem i myślę, że trudno nie pokochać Australii.
            - Zakochałam się w tym kraju absolutnie. Byłam tam prawie trzy miesiące, zagrałam 37 koncertów, pokonując olbrzymie odległości.
Towarzyszył mi cudowny pianista, jeden z najlepszych w moim życiu. Muszę powiedzieć, że zawsze miałam znakomitych pianistów. Najpierw grałam z moją przyrodnią siostrą Marią Wiłkomirską, później, niestety, bardzo krótko grał ze mną pan Jerzy Marchwiński, bardzo długo, prawie do końca grałam z Tadeuszem Chmielewskim. Występowałam też z innymi pianistami, między innymi z panem Andrzejem Ratusińskim, panem Waldemarem Malickim.
            Towarzyszący mi w Australii pianista był nadwornym akompaniatorem wielkiej Elisabeth Schwarzkopf i zawsze jej towarzyszył, kiedy śpiewała pieśni. Nikt nie potrafi tak dobrze, jak pianista pracujący na stałe ze śpiewakami, zaakompaniować instrumentowi, który też śpiewa.
            Byłam bardzo wzruszona wyjeżdżając z Australii, bo zostawiałam ogromny kontynent z kupą przyjaciół i z podpisanym kontraktem na następny przyjazd.
Przywiozłam z Australii bardzo dużo prezentów, w tym nie pamiętam już, ile koali, w tym jednego osobistego, który ma w tej chwili ponad 40 lat i wcale tego po nim nie widać, piorę go w moim szamponie i jeździ ze mną wszędzie, na wszystkie występy, mieszka w hotelu i czasem pokojowe mają wielką radość, kiedy na przykład ubiorą go w moją koszulę nocną, albo włożą mu między łapki czekoladkę.
            Jak opowiadałam o tym kraju i pokazywałam różne zdjęcia, to mój młodszy syn powiedział, że kiedyś zamieszka w Australii i faktycznie tak zrobił. Jako młody mężczyzna przyjechał tam z żoną i malutkim synkiem. Był to czas, kiedy w Australii przyjmowano wszystkich, ale priorytet mieli młodzi, wykształceni i niestety biali. Można tam było także studiować.
Bardzo mi się podoba, że tam nie ma jakichś ksenofobii, bo wszyscy są właściwie cudzoziemcami.
            Podobnie jak w Ameryce, która jest symbolem wolnego kraju, osiedlający się tam ludzie zaczęli od tego, że wymordowali wszystkich Indian - to samo mają na sumieniu moi Australijczycy. Osiedlający się w Australii, jak zobaczyli Aborygenów, to nie traktowali ich jak ludzi.
W tej chwili w Australii mamy trudną sytuację, bo bronimy się przed przeludnieniem, bowiem inaczej trudno będzie zachować ten wysoki poziom i to, że w tym kraju nie ma głodnych ludzi.

             Uśmiecham się, bo przed chwilą powiedziała Pani „my”, co świadczy, że identyfikuje się Pani z tym krajem. Dlaczego jest tam obawa przed przeludnieniem, skoro jest tak dużo terenów niezamieszkałych?
             - Jeżeli zezwala się na osiedlenie się wielu ludziom, to zdarza się, że wpuszcza się niechcący kryminalistów. W Australii byłam wiele razy, najczęściej koncertowałam w tym kraju co roku. Jak zaczęłam tam uczyć, to także tam zamieszkałam. Nie wyjechałam do Australii z Polski, ale po 20-letnim pobycie w Niemczech. Przez prawie 9 lat nie wolno mi było wracać do Polski, bo może by mnie wpuszczono, ale nie mogłabym już później wyjechać.
             Ja nie wiem, jak to dalej będzie, bo jestem coraz starsza. Dwa lata temu skończyłam 80 lat i wtedy jeszcze trzy razy byłam w Europie. Takie częste zmiany nie są dobre nawet dla młodych ludzi, a co dopiero dla osób w starszym wieku. Teraz jestem już po raz drugi i wiem, że będę musiała odmówić i nie przyjadę na Konkurs Wieniawskiego, gdzie miałam być honorowym gościem, i wręczać moją specjalną nagrodę. Ja już nie chcę podejmować się takich zobowiązań, bo może się zdarzyć, że nie dam rady.

             Jestem pewna, że jako artystka czuje się Pani spełniona, a czy można to samo powiedzieć o całym życiu?
             - Jestem absolutnie spełniona. Miałam piękne życie, piękne małżeństwo, które niestety skończyło się nie tak pięknie, ale w tej chwili to nie ma żadnego znaczenia. Największą moją miłością są dwaj synowie i czwórka wnuków.

Zofia Stopińska

Do przeczytania trzeciej części wywiadu w Maestrą Wandą Wiłkomirską zapraszam Państwa za tydzień - 15 maja 2020 roku. 

Stanisław Moniuszko pochodził z rdzennie polskiej katolickiej rodziny.

           Zofia Stopińska: Jest mi niezwykle miło, że po koncercie, podczas którego królowała muzyka Stanisława Moniuszki, mogę rozmawiać z prapraprawnuczką tego wielkiego polskiego kompozytora, Panią Elżbietą Stanisławą Janowską-Moniuszko. Czytelnicy „Klasyki na Podkarpaciu” będą mogli Panią poznać i dowiedzieć się wiele o Stanisławie Moniuszce, który był obok Chopina najwybitniejszym polskim kompozytorem XIX wieku, a jego działalność miała i nadal ma olbrzymie znaczenie dla rozwoju polskiej kultury muzycznej.
W Polsce, Kanadzie, na Węgrzech i we Włoszech żyją potomkowie trojga dzieci Stanisława Moniuszki: Elżbiety, Stanisława i Jadwigi. Z której linii Pani pochodzi?
          Elżbieta Janowska-Moniuszko: Ja jestem prapraprawnuczką – czyli piątym pokoleniem po kompozytorze, po synu Stanisławie. Nestorką tej linii rodu Moniuszków jest moja starsza siostra Dorota Janowska Moniuszko Spaccini, która ponad 30 lat temu wyszła za mąż za Francesca Spaccini i mieszkają w Torgiano pod Perugią.
           Wyliczając w kolejności wiekowej, potomkami linii męskiej jest moja siostra Dorota, ja, mój brat cioteczny Piotr Moniuszko, który ma córkę Ewę Moniuszko i jest to rówieśniczka mojej córki Adrianny Janowskiej-Moniuszko.
Adrianna jest aktorką Teatru Współczesnego w Szczecinie, ale będąc dzieckiem uczyła się grać na fortepianie.
           Po Piotrze Moniuszko następny wiekowo jest Artur Moniuszko, który jest moim bratankiem ciotecznym – syn zmarłego 6 lat temu Marcina Moniuszko. Artur Moniuszko ukończył Akademię Muzyczną w Warszawie na Wydziale Reżyserii Dźwięku, ale nie zajmuje się zawodowo muzyką.
           W Warszawie mieszkają także potomkowie po córce Elżbiecie. Praprawnuk kompozytora z tej linii - Maciej Dehnel, absolwent warszawskiej AWF, obecnie ma 84 lata i jest emerytowanym trenerem I klasy piłki siatkowej; w 1974 roku został ogłoszony najlepszym trenerem Polski we wszystkich dyscyplinach. Jego syn Marcin – moje pokolenie jeżeli chodzi o generację, ale dużo młodszy niż ja, bo ma 42 lata, ma dwóch synów – Stanisława i Antoniego, także jest absolwentem warszawskiej AWF.
           Imię Stanisław ciągle się w naszej rodzinie powtarza. Ja mam na drugie imię Stanisława, mój brat śp. Marcin też miał Stanisław na drugie imię, syn kompozytora też miał na imię Stanisław. Prezes Fundacji im. S. Moniuszki, potomek kompozytora po córce Jadwidze, nazywa się Stanisław Wójcik.
           Z powtarzającym się imieniem wiąże się pewna zabawna historia. Kiedyś sprzątałam grób syna kompozytora na warszawskim Cmentarzu Stare Powązki (tam także pochowana jest moja mama), podeszła młoda mama z córką i pyta: „Proszę pani, to gdzie ten Moniuszek leży?”. Odpowiedziałam zgodnie z prawdą, że Moniuszko leży i tu, i tam. Na co z kolei moja rozmówczyni stwierdziła: „Tu Stanisław Moniuszko i tam Stanisław Moniuszko – niech się zdecydują...”. Wyjaśniłam, że tam leży kompozytor, a tutaj leży jego syn i dalsza rodzina.
           Czasami bywa tak, że przy grobie kompozytora przewodnik mówi krótko: „... a tu leży organista Stanisław Moniuszko”. To prawda, że Stanisław Moniuszko był także organistą, ale pamiętajmy, że był przede wszystkim kompozytorem.

           Wiem, że pracuje Pani nad stworzeniem drzewa genealogicznego tego rodu.
           - Zajmuję się aktualizacją drzewa genealogicznego i staram się bardzo szczegółowo zapisywać wszelkie informacje. Najpierw zajmowała się tym moja mama Danuta Moniuszko Janowska. Niestety, ja wówczas zawsze uważałam, że jestem zajęta pracą i nie mam na to czasu. W 2005 roku mama zmarła i dopiero wtedy zorientowałam się, że powinnam kontynuować to dzieło, aby mojej córce zostawić wszystko maksymalnie uporządkowane.
            Dodatkową mobilizacją był fakt, że zaczęły pojawiać się różne osoby, które przypisywały sobie pokrewieństwo ze Stanisławem Moniuszką, nie będąc potomkami kompozytora.
W Paryżu mieszkała pani (obecnie już nie żyje), która przedstawiała się, że jest jedynym żyjącym potomkiem Moniuszki, co było nieprawdą.
            Kiedyś otrzymałam e-mail od pani ze Stanów Zjednoczonych następującej treści: „ Jestem potomkiem Stanisława Moniuszki po bracie kompozytora. Bardzo proszę mi pomóc odnaleźć korzenie...”. Zgodnie z prawdą musiałam tej pani uświadomić, że kompozytor nie miał rodzonego rodzeństwa, miał jedynie rodzeństwo stryjeczne i cioteczne. Autentycznych potomków Stanisława Moniuszki jest ponad 60.
            Długo trwał okres, kiedy o wielu rzeczach dzieciom się nie mówiło i dlatego trudne jest odnajdywanie faktów z przeszłości. Zawsze teraz powtarzam młodym: miejcie cierpliwość i chciejcie pytać babcie, dziadków, rodziców, bo potem nie będzie kogo zapytać.
            Przychodzi mi tutaj na myśl ciekawostka. Cioteczny brat kompozytora Konstanty Roman Jelski był zoologiem-ornitologiem i przez cztery lata pracował jako kustosz Muzeum Antonio Raimondiego w Limie w Peru. Był współautorem monografii na temat ptaków południowo-amerykańskich. Ta monografia została wydana w XIX wieku w Paryżu przez prof. Władysława Taczanowskiego.

            Znalazłam informację, że najmłodszy potomek Stanisława Moniuszki z linii córki Elżbiety – Aleksander Lenz urodził się w Kanadzie w 2014 roku.
            - To prawda, Aleksander Lenz urodził się w 2014 roku w Kanadzie, ale jest też młodszy "kanadyjski" potomek córki kompozytora Elżbiety, urodzony 1 sierpnia 2018 r. Aktualnie najmłodszym potomkiem jest panna Flora Kiss – Węgierka, która urodziła się 24 listopada 2018 roku w Veszprém i ona także jest potomkiem po córce Elżbiecie. Niedawno poznałam babcię Flory, która jest nauczycielką i w lutym br. przyjechała z mężem Węgrem do Tarnowa w ramach wymiany ze szkołą tarnowską. Specjalnie pojechałam do Tarnowa na jeden dzień, żeby poznać osobiście moją węgierską kuzynkę Martę Halmayne-Badacsonyi i jej męża.
             Staram się także odnowić kontakty z kuzynami, którzy mieszkają w Kanadzie, bo tam jest najliczniejsza rodzina. Są to potomkowie po Elżbiecie i będąc potomkami "po kądzieli", nie noszą nazwiska Moniuszko.
Najstarsza jest Ewa Piros z domu Dehnel.

             Czy potomkowie Stanisława Moniuszki znali jego działalność i twórczość?
              - Na ten temat mogę mówić tylko o linii męskiej (syna Stanisława), z której my pochodzimy: moja siostra Dorota, ja z córką Adrianną Janowską-Moniuszko, brat cioteczny Piotr Moniuszko z córką Ewą Moniuszko i Artur Moniuszko.
              Z mojej wiedzy wynika także, że w tej linii najbardziej dbano o kultywowanie tych tradycji, niezależnie od tego, kto jaki zawód wykonywał.
Adam Moniuszko, młodszy brat mojej mamy Danuty Moniuszko-Janowskiej, pracował w Instytucie Łączności w Miedzeszynie pod Warszawą, starszy brat Tadeusz był ekonomistą, jeżeli chodzi o komponowanie, tylko najstarszy brat mojej mamy – Wojciech Moniuszko, który zginął w czasie Powstania Warszawskiego, zaczął komponować, ale wiele osób w naszej rodzinie grało na instrumentach i śpiewało.
             Duże znaczenie przywiązywano do przechowywania wszelkich oryginalnych dokumentów. Mamy album z XIX-wiecznymi zdjęciami syna kompozytora – Stanisława i jego potomków. Tenże album był przechowany w kuferku, w piwnicy w willi na Żoliborzu, pod górą węgla. Ta willa została częściowo zniszczona przez bombę w czasie wojny, ale na szczęście bomba nie dotarła do piwnicy. Po wkroczeniu wojsk radzieckich nie znaleziono tego kuferka, ponieważ nikt nie przewidział, że coś może być schowane pod węglem. Dopiero po wojnie moja babcia, mama i wujek odkopali kuferek. Mamy też maleńki medalionik z kosmykiem włosów kompozytora, który nosiła jego córka Zofia.
             Są także dokumenty, które znajdują się w bibliotece i archiwum Muzeum Warszawskiego Towarzystwa Muzycznego, bo z tym Towarzystwem babcia – Czesława Moniuszkowa miała kontakt. Babcia Czesława przekazała do Teatru Wielkiego portret kompozytora.
Teraz staram się to wszystko odnaleźć i usystematyzować wiedzę na ten temat.
              W Polsce mieszka nestorka naszego całego rodu – 89-letnia pani Barbara Okoniewska z domu Gałązkówna (z linii córki kompozytora Elżbiety). Ona przez 42 lata prowadziła klasę fortepianu w Akademii Muzycznej w Gdańsku i uczyła w średniej szkole muzycznej.
              Także Barbara chce, aby pamiątki po Stanisławie Moniuszce koniecznie pozostały w Polsce, a jej syn mieszka w Kanadzie. Mam wspólnie z jej siostrzeńcem zająć się tymi pamiątkami.
Może to będzie kolejny asumpt, żeby stworzyć muzeum Stanisława Moniuszki w Polsce. Mam nadzieję, że stanie się kolejny „cud nad Wisłą” i zdobędziemy fundusze, aby je stworzyć.

              Stanisława Moniuszkę chcą mieć w gronie swoich kompozytorów zarówno Białorusini, jak i Litwini.
               - Nie neguję faktu, że o Stanisławie Moniuszce z wielkim szacunkiem mówią Białorusini czy Litwini, bo tam pojawiają się także publikacje na temat kompozytora. Każdy z tych krajów stara się sobie przypisać „posiadanie kompozytora jako swojego rodaka”, ale zawsze walczę o prawdę historyczną, ponieważ w niektórych tamtejszych publikacjach pisanych i wypowiedziach publicznych pojawiają się nieścisłości lub deformacje faktów na temat Stanisława Moniuszki i jego potomków.
              Owszem, Stanisław Moniuszko urodził się w Ubielu koło Mińska, na terenie obecnej Białorusi, ale wtedy to była ziemia polska, pomimo, że był to czas zaborów, kompozytor nie pochodził z rodziny białoruskiej czy innej narodowości. Pochodził z rdzennie polskiej katolickiej rodziny.
              W publikacji Białorusinki, która jest muzykologiem, pojawiło się stwierdzenie, że dowodem na białoruskie pochodzenie kompozytora jest opera „Flis”. Chyba ta pani nie wie, że Wisła, Sandomierz należą do Polski. Przecież chór flisaków śpiewa we „Flisie”: „Płyń stara Wisło, płyń...”, a płyną galarami z Sandomierza do Warszawy.
Takie informacje mobilizują mnie do poszukiwania autentycznych dokumentów.

              Zetknęłam się z opinią, że przodkowie kompozytora nie byli wykształceni, co jest nieprawdą. Tylko ojciec kompozytora nie ukończył wyższych studiów, ale był utalentowanym, światłym człowiekiem.
              - Dominik Moniuszko – stryj kompozytora, nie był żonaty, nie miał dzieci, był filantropem i rozdzielił swój majątek między włościan, którzy mieszkali na jego terenie, a niektórym nadał nazwisko Moniuszko. Często zatem pojawia się nazwisko Moniuszko na Podlasiu.
Rozmawiałam z kilkoma osobami o nazwisku Moniuszko, które mówiły mi, że nie są potomkami kompozytora.

              W jaki sposób w Pani rodzinie przekazywano informacje o Stanisławie Moniuszce.
              - Po prostu rozmawiało się , te rozmowy odbywały się na różnych etapach życia. Wspomniany już Maciej Dehnel opowiedział mi niedawno historię, która mnie zszokowała. Jego siostra Ewa musiała uciekać do Kanady z mężem – powstańcem z AK, i tam się rozrosła ta linia rodziny. Natomiast matkę Ewy i Maćka zabiła bomba radziecka na moście Kierbedzia w Warszawie. Zaopiekowała się nimi ciotka, która powtarzała im ciągle, że mają ukrywać to, że są z rodziny Stanisława Moniuszki i mają herb „Krzywda”. Poleciła im, aby mówili, że są dziećmi parobka. W czasie studiów na AWF ktoś wykrył, że Maciek nie jest synem parobka i miał problemy.
               W naszej części rodziny było inaczej. Moją siostrę Dorotę i mnie od wczesnego dzieciństwa zabierano na wszystkie uroczystości moniuszkowskie, jakie się odbywały w Warszawie. Chodziła na nie moja babcia, mama, moi wujowie i to było normalne. O kompozytorze w naszym domu mówiło się dziadek-pradziadek, ale faktu, że jesteśmy potomkami kompozytora nie traktowało się jako czegoś wyjątkowego, natomiast wpajano nam, że mamy godnie żyć.
Gdy moja córka zdała egzamin do szkoły aktorskiej, powiedziałam jej – pamiętaj, noblesse oblige i nazwisko też cię obliguje do wybierania ról. Nazwiska i rodziny się nie wybiera.
               W mojej rodzinie zapoznawano nas z twórczością naszego przodka. Grano na fortepianie, a ja w dzieciństwie grałam na skrzypcach. Muzyka towarzyszyła nam podczas rodzinnych spotkań, wspólnie śpiewaliśmy przy akompaniamencie fortepianu. Bardzo często śpiewaliśmy także a’cappella (babcia, mama, wujowie i my), pieśni i fragmenty oper Stanisława Moniuszki, to było coś naturalnego. Pamiętam, jak mama nawet zmywając naczynia śpiewała pieśni naszego przodka.
              Chodziliśmy na koncerty. Mam zdjęcie, kiedy jako czteroletnia dziewczynka byłam na koncercie w filharmonii. Siedziałyśmy na balkonie i obudowa balkonu sięgała mi pod brodę. Nie uważano, że dziecko jest za małe, żeby poszło z rodzicami do filharmonii czy opery. Nikt nas do tego nie zmuszał, mama i babcia starały się, abyśmy wszyscy mieli kontakt z muzyką. Jestem im za to ogromnie wdzięczna. Pilnowało się też tego, żeby żyć skromnie, ale godnie – „boso, ale w ostrogach”, i nie zapominać tego, że jesteśmy Polakami.

              Wspomniała Pani, że dzieciństwie uczyła się Pani grać na skrzypcach.
              - Tak, chodziłam do szkoły muzycznej, która znajdowała się na terenie dzisiejszej Trasy Łazienkowskiej, za domkami fińskimi, niedaleko Placu na Rozdrożu.
Bardzo się bałam mojego profesora, który był inwalidą i ostro karał uczniów, gdy źle grali. Ja raz dostałam po rękach, a skrzypce wylądowały wówczas na podłodze. Bałam się, że skrzypce się zniszczą, a był to instrument wypożyczony, bo nie stać nas było na kupno skrzypiec. Zdałam pozytywnie egzamin do następnej klasy skrzypiec, ale ze strachu przed nauczycielem przestałam grać i przez pewien czas trenowałam jazdę konną (skoki). Nadal uwielbiam skrzypce, i konie także.

              Jak to się stało, że została Pani tłumaczem języka hiszpańskiego? Marzyła Pani o tym jako dziecko?
              - Bardzo długo nawet nie myślałam o tym. Ukończyłam XXVII Liceum im. Tadeusza Czackiego w Warszawie i po maturze zdałam pozytywnie egzamin do warszawskiej Akademii Wychowania Fizycznego. Moja mama nie życzyła sobie, abym studiowała na tej uczelni i ja urażona jej decyzją, postanowiłam podjąć pracę w Zakładzie Psychologii Instytutu Nauk Humanistycznych AWF. Później zdałam na Wydział Rehabilitacji Ruchowej AWF. Jednak przerwałam te studia z powodu zbyt dużego dla mnie obciążenia psychicznego w codziennym kontakcie z osobami po ciężkich urazach fizycznych.
              Zdarzyło się jednak coś, co wiele w moim życiu zmieniło. Śp. prof. dr hab. Erazm Wasilewski, Kierownik Zakładu Psychologii, kiedy przyjechała ekipa sportowców kubańskich, przez pomyłkę powierzył mi opiekę nad ekipą, bo myślał, że znam język hiszpański, a ja uczyłam się włoskiego. Było odwrotnie, ale na szczęście nie musiałam poważnie tłumaczyć rozmów, a jedynie towarzyszyć tej ekipie w czasie treningów i zawodów. Przy kubańskich sportowcach poznałam sekretarza Ambasady Republiki Kuby w Warszawie, który zaproponował, abym pracowała w ambasadzie jako tłumacz. Byłam trochę zdziwiona, bo znałam już nieźle język hiszpański na poziomie konwersacji, ale jeszcze nie na tyle, aby być tłumaczem. Jednak postanowiłam zaryzykować i przeniosłam się z Akademii Wychowania Fizycznego do Ambasady Kuby. I tam pracowałam w latach 1978 – 1984, najpierw byłam zatrudniona w recepcji, a później byłam tłumaczem. Ucząc nowego ambasadora języka polskiego, szlifowałam język hiszpański. Często także uczestniczyłam jako tłumacz w różnych spotkaniach i z biegiem czasu były to bardzo ważne spotkania. W 1983 r. z wynikiem bardzo dobrym zdałam w polskim MSZ oficjalny egzamin resortowy.
              Każdy tłumacz z czasem poznaje pewną sferę działalności politycznej, ale obowiązuje nas tajemnica. To bywa dużym obciążeniem psychicznym. Byłam tym trochę zmęczona i chociaż dzięki pracy w Ambasadzie Kuby stałam się zawodowym tłumaczem, postanowiłam zmienić pracę. Zbiegło się to ze zmianą ambasadora i to tylko utwierdziło mnie w słuszności podjętej decyzji.
Mój poprzedni przełożony był wyjątkowym, bardzo kulturalnym człowiekiem i często podkreślał, że jest zakochany w Polsce. Pracował w bardzo trudnym okresie. Kuba przez cały czas jest państwem komunistycznym, a w Polsce rozpoczynała działalność Solidarność. Było wiele trudnych sytuacji.
              Jestem pewna, że Kubańczycy byli przekonani, że na pewno jestem członkiem PZPR, ale nikt wprost mnie o to nie pytał. Ja nigdy nie należałam do tej partii. Uważałam, że nie należy się wiązać politycznie – ja wolę nie mieć materialnych dóbr, a mieć kapitał wolności psychicznej.
              Dowiedziałam się, że w Kancelarii Sejmu był potrzebny pracownik i podjęłam tam pracę. Wtedy także ponownie postanowiłam podjąć studia. Chciałam studiować dziennikarstwo, ale wtedy trzeba było najpierw ukończyć jeszcze inny kierunek – idąc po linii najmniejszego oporu wybrałam Wydział Dziennikarstwa i Nauk Politycznych. To było jeszcze przed zmianą systemu u nas. Podczas egzaminu z historii zapytano mnie, co się zdarzyło 17 września 1939 roku i postanowiłam powiedzieć to, co wiedziałam z domu. Po tym egzaminie podziękowano mi za studia i przed ukończeniem drugiego roku odeszłam z uczelni.
              Przez cały czas pracowałam jako tłumacz hiszpańskiego. To chyba jest rodzinne, ponieważ kompozytor znał pięć języków, mój ojciec – Janusz Paweł Janowski, artysta malarz, ukończył gimnazjum filologiczne i znał sześć języków, mama znała trzy języki, siostra, która mieszka we Włoszech, zna biegle angielski, włoski i oczywiście polski.
W 1984 roku zostałam członkiem rzeczywistym Stowarzyszenia Tłumaczy Polskich, później, z powodu zaległości w opłacaniu składek odeszłam z tego stowarzyszenia, ale tłumaczem pozostałam.
              Miałam nawet zaszczyt osiągnąć sukces, bo byłam tłumaczem dla króla Hiszpanii Juana Carlosa i królowej Zofii, kiedy w 1989 roku byli z wizytą oficjalną w Polsce. W 2008 r. tłumaczyłam także jedno ze spotkań księcia Filipa z grupami parlamentarnymi w Sejmie. Znajomość języka hiszpańskiego i włoskiego pozwoliła mi poznać wiele ciekawych osób nie tylko z Hiszpanii, ale również z Ameryki Łacińskiej i z Włoch.
             W Kancelarii Sejmu zatrudniona byłam jako specjalista do spraw kontaktów międzynarodowych, ale wykorzystywana była moja umiejętność tłumaczenia. Byłam tłumaczem dla gen. Wojciecha Jaruzelskiego, ale później byłam tłumaczem dla Prezydenta Lecha Wałęsy, miałam także okazję tłumaczyć Prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Tłumacz musi być apolityczny i jego obowiązkiem jest zawsze bardzo dokładne tłumaczenie. Własne poglądy polityczne nie mogą mieć wpływu na wykonywaną pracę. Bardzo lubię tłumaczenie symultaniczne (tzw. kabinowe) i pisemne także. Aktualnie jestem na emeryturze i nadal zajmuję się tłumaczeniami. Zawód tłumacza stał się moją pasją.

             Wracając jednak do sylwetki bohatera spotkania, który był wielkim Polakiem i kompozytorem, a jego zasługi trudno przecenić, nie doceniano go za życia oraz po śmierci. Jak Pani myśli – dlaczego?
             - Stanisław Moniuszko znał swoją wartość, ale był człowiekiem skromnym.
Był znakomicie wykształconym muzykiem, bo po kilku latach nauki wyjechał na studia w berlińskiej Singakademie, a profesor Karol Fryderyk Rungenhagen uważał go za jednego z najwybitniejszych swoich studentów i dlatego powierzał mu nawet zastępstwo w prowadzeniu zajęć.
             Nie wiem, dlaczego na Dworcu Centralnym w Warszawie, któremu w styczniu b.r. nadano imię Stanisława Moniuszki, napisano słowa, że Moniuszko wyjechał na studia do Berlina, ale dzięki pieniądzom ojca brał prywatne lekcje z kilku przedmiotów u prof. Rungenhagena. To jest przecież nieprawda. „Kropla drąży skałę” i takie słowa zmieniają cały sens.
Wynika to z braku wiedzy i z naszych kompleksów, że nie umiemy sami siebie docenić. To wcale nie oznacza, żeby być zarozumiałym, ale należy szanować siebie, żeby nas szanowano.

             Mamy Rok Stanisława Moniuszki z okazji 200. rocznicy urodzin kompozytora. Zaplanowano wiele specjalnych koncertów i spektakli operowych. Miejmy nadzieję, że dzięki temu Polacy poznają twórczość swego wielkiego rodaka, a wykonując jego dzieła za granicą cały świat zachwyci się pięknem muzyki Stanisława Moniuszki.
             - W tym miejscu wielkie chapeau bas wobec Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego oraz Teatru Wielkiego Opery Narodowej, bo dzięki nim wiele się dzieje. Podziwiam też takie inicjatywy jak ta w Rzeszowie, bo wiadomo, że są one organizowane dzięki lokalnym funduszom.
             Będąc potomkami kompozytora założyliśmy Fundację im. Stanisława Moniuszki, której Prezesem Zarządu jest praprapraprawnuk kompozytora Stanisław Wójcik. Fundacja także ma na celu promocję wiedzy o twórczości i osobie naszego przodka.
             Wiele osób sądzi, że skoro tak dużo jest potomków, to powinniśmy mieć dużo pieniędzy, a my kontynuujemy tradycje naszego dziadka-pradziadka i często oddajemy nasze pieniądze tym, którzy, naszym zdaniem, bardziej ich potrzebują.
             Nie zgadzam się także do końca z opinią, że Stanisław Moniuszko nie jest kompozytorem znanym i lubianym.
Niedawno, może dwa lata temu, jadąc rowerem niedaleko Placu Teatralnego, postanowiłam wstąpić i dowiedzieć się, jakie spektakle są w Operze. Przypinając rower usłyszałam rozmowę stojących obok mnie dwóch małżeństw, które rozmawiały po hiszpańsku o kupnie biletów na operę Stanisława Moniuszki. Państwo obawiali się, czy w kasie ich zrozumieją. Zapytałam, w czym mogę im pomóc. Poszliśmy do kasy, ale okazało się, że w najbliższych dniach nie będzie wystawiana żadna z oper Moniuszki. Później zaprosiłam ich do operowego EMPiK-u na kawę i szybciutko podeszłam do stoiska z płytami. Znany mi pan poprosił, abym usiadła przy stoliku i po chwili przyniósł dwie płyty, informując moich gości w języku angielskim, że jest to prezent od potomka Moniuszki. Widząc zdziwione miny, poinformował, że tym potomkiem jestem ja.
Moi goście pochodzili z małego hiszpańskiego miasta. Jedno małżeństwo, to właściciel sklepu spożywczego i gospodyni domowa, a drugie inżynier i pielęgniarka. Byłam zdziwiona, że znali muzykę Stanisława Moniuszki.
             O nuty pieśni prosiła mnie Meksykanka Alejandrina Vázquez, która jest znakomitą śpiewaczką, a młody meksykański pianista prosił mnie o wersje fortepianowe utworów Moniuszki.
Chinka – studentka Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina w klasie prof. Ryszarda Cieśli, przełożyła na język chiński, konsultując się z tłumaczem, dwie pieśni: „Zosia” i „Kwiatek”. Teraz wyjechała już do swojej ojczyzny i wiem, że śpiewa tam pieśni Moniuszki zarówno w języku polskim, jak i chińskim. Ta muzyka rozbrzmiewa pod różnymi szerokościami geograficznymi.

             Wieczór Moniuszkowski, który odbył się w Filharmonii Podkarpackiej dzięki staraniom Estrady Rzeszowskiej i Rzeszowskiego Teatru Muzycznego „Olimpia”, mógłby się odbyć wszędzie.
              - To prawda, z wielkim przejęciem słuchały i oglądały artystów na scenie malutkie dziewczynki siedzące w pierwszym rzędzie. Reakcja publiczności była wspaniała. Taka forma, to chyba jeden z lepszych sposobów popularyzowania muzyki wśród zwykłych mieszkańców Polski, których nie stać na chodzenie do opery czy filharmonii. Ten koncert był autentycznym śpiewnikiem domowym Stanisława Moniuszki, dzięki wykonawcom i atmosferze stworzonej przez nich, przez reżysera i przez prowadzącego koncert pana Dyrektora Andrzeja Szypułę. Jestem w Rzeszowie po raz pierwszy, ale dyrektor Filharmonii Podkarpackiej pani profesor Marta Wierzbieniec zaprosiła mnie na inne wydarzenia poświęcone Stanisławowi Moniuszce i z przyjemnością będę tutaj wracać.

Z panią Elżbietą Stanisławą Janowską-Moniuszko, tłumaczką języka hiszpańskiego, prapraprawnuczką Stanisława Moniuszki rozmawiała Zofia Stopińska 20 marca 2019 roku w Filharmonii Podkarpackiej im. Artura Malawskiego w Rzeszowie.

Subskrybuj to źródło RSS