wywiady

Mamy bardzo ambitne i bogate plany

          Wspólnie z panem prof. Grzegorzem Oliwą, pedagogiem i prodziekanem ds. studenckich i rozwoju Wydziału Muzyki Uniwersytetu Rzeszowskiego, prezesem Oddziału w Rzeszowie Polskiego Związku Chórów i Orkiestr, a przede wszystkim znanym i cenionym chórmistrzem, chcemy Państwu przedstawić jeden z młodszych chórów działających w Polsce południowo-wschodniej – Podkarpacki Chór Męski. W czasie, kiedy chóry mieszane mają kłopoty z naborem mężczyzn, bo okazuje się, że kobiet, które chcą śpiewać w chórach, jest więcej, udało się stworzyć chór męski. Ten zespół działa bardzo prężnie i odnosi sukcesy.

          Grzegorz Oliwa: Podkarpacki Chór Męski powstał już pięć lat temu i nawet planujemy niedługo skromne uroczystości, aby podkreślić naszą działalność. Jeśli chodzi o wiek, to chór jest bardzo młody, ale trzeba świętować każdy jubileusz, bo jesteśmy już panami w średnim wieku, a czas biegnie nieubłaganie i cieszymy się każdą chwilą spędzona wspólnie, każdym koncertem, każdym wyjazdem. Wiele radości sprawia nam wspólne przebywanie z sobą, wspólne muzykowanie i ten pięcioletni okres działalności najlepiej świadczy o tym, że idea powołania chóru męskiego była świetnym pomysłem, bo w tym krótkim okresie udało nam się wiele rzeczy dokonać.

          Zofia Stopińska: Członkowie Podkarpackiego Chóru Męskiego mieszkają w różnych miastach Podkarpacia, a nawet są panowie, którzy nie są mieszkańcami naszego województwa.
          - Tak rzeczywiście jest. Chór działa przy Wojewódzkim Domu Kultury w Rzeszowie, bo ta instytucja wspomaga nas i pełni rolę opiekuńczą, a także część prób tam się odbywa, natomiast koledzy są z bardzo różnych miejscowości Podkarpacia – stąd nazwa zespołu: „Podkarpacki Chór Męski”. Oprócz kolegów z Rzeszowa, w chórze śpiewają panowie ze Strzyżowa, Krosna, Mielca, Sędziszowa Małopolskiego, no i koledzy z Gorlic, czyli województwa Małopolskiego.

          Musicie się regularnie spotykać, bo na dobre współbrzmienie chóru trzeba pracować dużo i efektywnie.
          - To jest prawda i wszyscy mamy tego świadomość, ponieważ jesteśmy doświadczonymi chórzystami. Niektórzy z moich kolegów mają za sobą nawet czterdzieści lat śpiewu w różnych chórach, bo rozpoczynali przygodę ze śpiewem chóralnym w Chórze Męskim Uniwersytetu Jagiellońskiego. To są czasy dość odległe. Część z nich śpiewała w chórach mieszanych w Krośnie, Gorlicach, Strzyżowie czy w Mielcu i stąd poziom rozśpiewania oraz świadomości wokalnej jest dość wysoki. Jedyną, ale niezwykle ważną rzeczą jest scalenie tych różnych szkół wokalnych, bo chociaż generalnie wiemy, jak prowadzić chór, to przecież każdy dyrygent odciska swoje piętno na zespole, który prowadzi. Ja muszę te różne szkoły, z różnych ośrodków, ujednolicić, żeby ten zespół składający się niemal z dwudziestu panów zabrzmiał jedną barwą – stopliwą i szlachetną. Jest to dla mnie, jako dyrygenta, nie tylko konieczność, ale także bardzo ciekawa praca. Myślę, że wiele udało nam się w tej dziedzinie zrobić.

          Zaczęłam śledzić Waszą działalność w 2017 roku i często dowiadywałam się o sukcesach w różnych przeglądach i konkursach. Prawie od początku działalności chór stawał w szranki konkursowe.
          - Nawet od samego początku, bo chór powstał w kwietniu 2014 roku i po trzech miesiącach działalności wzięliśmy udział w Festiwalu Pieśni Religijnej „Cantate Deo” i w kategorii chórów jednorodnych udało nam się zdobyć I miejsce. Później były kolejne konkursy w Tarnowie, Radymnie, Bielsku-Białej oraz w ubiegłym roku w Lublinie, potwierdziły, że ten kierunek jest słuszny, bo na każdym z nich dostawaliśmy nagrody – I miejsca lub Grand Prix. Nagrody są istotne, bo są ważnych sygnałem od ekspertów zasiadających w jury, że to, co robimy, jest dobre, a poza tym jest to paliwo do funkcjonowania zespołu.
          Konkursy tworzą dobrą atmosferę, ale jesteśmy w takim wieku, że nie to jest dla nas celem działalności. Słuchamy także innych zespołów, ale element rywalizacji jest już za nami.
Mamy wiele przyjemności z czego innego. Dużo więcej satysfakcji przynoszą nam nagrania.
W tym krótkim czasie wzięliśmy udział w nagraniu czterech płyt.

          To są płyty monograficzne?
          - To nie są płyty, na których śpiewa wyłącznie Podkarpacki Chór Męski, ale dość mocno zaznacza swoją obecność. Ta sfera działalności jest dla nas bardzo ważna, bo to nie jest występ konkursowy, który ulatuje, a czasem pozostaje jedynie w archiwach organizatorów.
          Działalność nagraniowa jest bardzo odpowiedzialna, bo nasze wykonania są utrwalone, pozostają i w każdej chwili można po nie sięgnąć. Najczęściej te nagrania są światowymi premierami fonograficznymi i to jest dodatkowy element, który daje nam dużo przyjemności.

          Mówił Pan o czterech krążkach – ja znam zaledwie jeden z utworami Ottona Mieczysława Żukowskiego.
          - Płyt z muzyką Ottona Mieczysława Żukowskiego mamy już trzy – dwie z utworami sakralnymi i najnowsza z muzyką świecką, a jeszcze przed nią nagraliśmy płytę z muzyką świecką Władysława Żeleńskiego. To były także bardzo trudne utwory do przygotowania i do nagrania. Część z nich jest trudna do zaśpiewania podczas koncertu. Technika nagraniowa pozwala pewne fragmenty powtórzyć i w ten sposób doprecyzować. Te nagrania mają zarówno wartość historyczną, ale przede wszystkim popularyzatorską, bo te utwory Żeleńskiego i Żukowskiego nie były nigdzie utrwalone.

          Te płyty zostały nagrane dla wytwórni Acte Préalable.
          - Tak, to jest wytwórnia, z którą do tej pory współpracowaliśmy i wszystkie płyty ukazały się dzięki niej. Dokładne informacje o tych krążkach można znaleźć na stronie Acte Préalable.

          Nagrania i wygrane konkursy są bardzo ważne, ale również ważne są koncerty.
           - Oczywiście, że tak i dlatego pomiędzy konkursami i nagraniami, codziennym życiem chóralnym są koncerty i jest ich sporo. Zazwyczaj odpowiadamy pozytywnie na prośby i zaproszenia organizatorów zarówno koncertów muzyki sakralnej, ale także mamy w swoim repertuarze dość dużo utworów świeckich i to nie tylko Władysława Żeleńskiego i Ottona Żukowskiego, ale również takich kompozytorów, jak Wiechowicz, Jańczak, Kotarbiński. Utwory tych kompozytorów i wielu innych wykonujemy często podczas różnych uroczystości i są one dobrze odbierane przez publiczność.

          Nie tak dawno miałam okazję oklaskiwać Podkarpacki Chór Męski w Filharmonii Podkarpackiej.
          - To było na początku kwietnia i zostaliśmy wtedy zaproszeni do wykonania Rapsodii na chór męski, alt i orkiestrę Johannesa Brahmsa. Dla nas to było także wyjątkowe doświadczenie, ponieważ tym koncertem dyrygował Adam Korzeniowski – profesor Akademii Muzycznej w Krakowie, wieloletni dyrygent wspomnianego wcześniej Akademickiego Chóru Męskiego Uniwersytetu Jagiellońskiego. Po ręką prof. Korzeniowskiego większość osób, która śpiewa teraz w Podkarpackim Chórze Męskim i ja także – śpiewaliśmy przez kilka lat.
            Jeśli dobrze pamiętam, Rapsodia Brahmsa była elementem koncertu dyplomowego Adama Korzeniowskiego w Krakowie i dla wielu chórzystów była to wycieczka w przeszłość.
            Po wielu latach udało się wystąpić w Rzeszowie, także z kolegami z UJ oraz kilkoma kolegami z Chóru Męskiego Agricola, którzy podczas poprzedniego wykonania byli również członkami Chóru Męskiego Uniwersytetu Jagiellońskiego. Po koncercie spotkaliśmy się z prof. Adamem Korzeniowskim, był czas na wspomnienia i rozmowy.

          Teraz jest czas wakacji i pewnie nie będziecie się tak rygorystycznie spotykać, ale z pewnością macie wiele planów na przyszłość.
           - Przeciwnie, dla nas czas wakacji będzie dość pracowity, ponieważ mamy zlecenie na nagranie jeszcze jednej płyty z utworami świeckimi Ottona Mieczysława Żukowskiego. Musimy poświęcić wakacje i być może pierwsze dni września na opanowanie tych utworów i zaraz później mamy sesję nagraniową, bo płyta ma się ukazać jeszcze w tym roku. Bogate są także plany koncertowe, bo prawdopodobnie weźmiemy udział w wykonaniu Kantaty „Carmina Burana” Carla Orffa już 8 września na zakończenie tegorocznej edycji Mieleckiego Festiwalu Muzycznego. Z przyjemnością wspomożemy mielecki Chór „Akord”, który będzie głównym wykonawcą, ze strony chóralnej, tego koncertu. To także musimy opanować podczas wakacji. Są także plany oratoryjne, ale o tym będzie okazja porozmawiać we wrześniu. Pod koniec października lub w połowie listopada planujemy naszą skromną uroczystość 5-lecia działalności. Chcemy przygotować przynajmniej połowę zupełnie nowego programu, który będzie nawiązywał do naszego regionu i do Lwowa. Mam nadzieję, że będzie to interesujące, bo planujemy inne ciekawe aranżacje wokalno-instrumentalne, ale na razie nie chcę mówić o szczegółach.
Plany mamy bardzo ambitne i bogate. Mam nadzieję, że dopisze nam wszystkim zdrowie i starczy nam czasu na opracowanie tego wszystkiego.

          Sądzę, że wszystko uda się zrealizować, bo wszyscy jesteście pasjonatami chóralnego śpiewu i w zespole jest dobra atmosfera, która także gwarantuje powodzenie.
          - To prawda, ale jest to niezbędne w każdym działaniu zespołowym: w chórach, drużynach sportowych i wielu działaniach biznesowych. Jeśli w grupie, czy mówiąc językiem sportowym, w danym teamie, drużynie, jest dobra atmosfera, to coś, co na początku może wydawać się nieosiągalne, nierealne poprzez wzajemne motywowanie się, jest możliwe.
           Dzięki dobrej atmosferze z przyjemnością spotykamy się na próbach i pracujemy nad bardzo trudnym repertuarem. Wszyscy traktujemy tę naszą chóralną pasję hobbystycznie, ale jesteśmy świadomi, że sporo pracy trzeba włożyć i pokonać pewne trudności, jednak decydująca jest ogromna satysfakcja z naszych osiągnięć.

          Kończymy rozmowę o Podkarpackim Chórze Męskim z nadzieją na spotkanie podczas jesiennego koncertu jubileuszowego. Mam także nadzieję, że niedługo porozmawiamy o działalności Strzyżowskiego Chóru Kameralnego, który Pan stworzył o wiele wcześniej. Dziękuję bardzo za rozmowę.
          - Ja również bardzo dziękuję. Podkarpacki Chór Męski będzie pracował przez całe wakacje i możemy się niedługo umówić na kolejne spotkanie.

Z prof. Grzegorzem Oliwą, dyrygentem Podkarpackiego Chóru Męskiego rozmawiała Zofia Stopińska  2 lipca 2019 roku w Rzeszowie

W tym zawodzie nauka trwa całe życie

           Miło mi, że mogę przedstawić Pana Marcina Bronikowskiego, którego natura obdarzyła wspaniałym głosem barytonowym. Artysta jest dobrze znany publiczności renomowanych europejskich teatrów operowych, ale w Polsce niezbyt często możemy go oklaskiwać. Kilka, a może już kilkanaście lat temu miałam szczęście być na znakomitym recitalu Marcina Bronikowskiego w Sanockim Domu Kultury w ramach Festiwalu im. Didura i dlatego bardzo się ucieszyłam, że Artysta został zaproszony na 58. Muzyczny Festiwal w Łańcucie i wystąpił w koncercie plenerowym z okazji 200. rocznicy urodzin Stanisława Moniuszki na dziedzińcu Zamku w Krasiczynie.
          Solistami tego koncertu byli laureaci kilku edycji Międzynarodowego Konkursu Wokalnego im. Stanisława Moniuszki, a znaleźli się w tym gronie, oprócz Marcina Bronikowskiego, Aleksandra Kubas-Kruk, Urszula Kryger, Rafał Bartmiński, Adam Zdunikowski i laureat tegorocznego Konkursu Hubert Zapiór. Solistom towarzyszyła Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Podkarpackiej pod batutą Jiří Petrdlíka, a fragmenty listów Stanisława Moniuszki czytał aktor Henryk Talar.
          Pomimo kapryśnej pogody koncert był bardzo piękny i został entuzjastycznie przyjęty przez publiczność. Marcin Bronikowski przepięknie wykonał pierwszą arię podczas tego koncertu, a była to aria Miecznika z opery „Straszny dwór” Stanisława Moniuszki, rozpoczynająca się od słów „Kto z mych dziewek”, w części drugiej zachwycił kreacją arii Escamilla „Votre Toast” z opery „Carmen” Georges’a Bizeta. Równie gorąco był oklaskiwany duet „Au fond du temple saint” z opery "Poławiacze pereł”, również autorstwa Bizeta, wykonany wspólnie z Rafałem Bartmińskim.
Bardzo się cieszę, że przed próbą Marcin Bronikowski znalazł czas na rozmowę.

          Zofia Stopińska: To będzie Pana debiut na scenie Muzycznego Festiwalu w Łańcucie.
          Marcin Bronikowski: To prawda, chociaż z Orkiestrą Filharmonii Podkarpackiej miałem już dwa albo nawet trzy koncerty, ale było to bardzo dawno, natomiast nigdy nie miałem okazji występować na Festiwalu w Łańcucie.

          Trochę szkoda, że koncert z Pana udziałem nie odbywa się w Łańcucie, ale też dzięki temu pozna Pan inne przepiękne miejsce na Podkarpaciu – Zamek w Krasiczynie.
          - Łańcut miałem okazję już kiedyś zobaczyć podczas podróży turystycznej, natomiast w Krasiczynie nigdy nie byłem, ale wiem, że to piękne i ważne miejsce na historycznej mapie Polski i z największą przyjemnością tam wystąpię.

          Idąc na to spotkanie zastanawiałam się, czy pochodzi Pan z rodziny o tradycjach muzycznych?
          - Owszem, ze strony mojej mamy. Cała rodzina ze strony mojego dziadka po kądzieli pochodziła z Poznania i była to przedwojenna muzykująca rodzina. Dziadek miał nawet skrzypce Stradivariusa, na których grał, ale w czasie wojny, niestety, gdzieś się zapodziały. Mama uczyła się w szkole muzycznej, miała absolutny słuch i nawet dostała ze szkoły pianino w prezencie za bardzo dobre wyniki w nauce, ale później jej życie potoczyło się inaczej i już nie kontynuowała dalszej nauki. Z pewnością z tej strony rodziny odziedziczyłem predyspozycje muzyczne i jestem pierwszym profesjonalnym muzykiem w rodzinie.

          Rozpoczął Pan naukę gry na trąbce i podobno robił duże postępy. Kiedy postanowił Pan odłożyć trąbkę i zacząć śpiewać?
          - Miałem chyba już około 15 lat. Wynikła dość zabawna sytuacja, bo przygotowywałem się w domu do zajęć z solfeżu i jednocześnie czekałem na stroiciela, który miał nastroić moje pianino.
          Stroiciel śpiewał w dobrym chórze amatorskim (nawet czasami udzielał się w Teatrze Wielkim) i jak usłyszał mój głos, to powiedział, że nie można takiego dobrego "materiału" zaprzepaścić. Początkowo podchodziłem do jego słów bardzo sceptycznie, ale on umówił mnie na spotkanie z Jadwigą Dzikówną - ówczesną gwiazdą Teatru Wielkiego w Warszawie, która potwierdziła, że mój głos należy kształcić. Zacząłem się u niej uczyć prywatnie i robiłem na tyle duże postępy, że za jej namową pojechałem do Konserwatorium w Sofii na studia, które w 1992 roku ukończyłem dyplomem z wyróżnieniem. Przez cały czas utrzymywałem przyjacielski i profesjonalny kontakt z maestrą Jadwigą Dzikówną, która nawet w wieku 92 lat słuchała mojego śpiewu i dawała mi jeszcze różne wskazówki. Niestety, dwa lata temu zmarła. Nasza przyjaźń trwała do końca jej dni. Zawsze, jak tylko zjawiałem się w Warszawie, odwiedzałem ją i rozmawialiśmy o naszych życiowych problemach, a pod koniec wizyty Jadzia mówiła: „...stawaj teraz przy pianinie. Druga para uszu musi Cię usłyszeć i sprawdzić, czy wszystko jest dobrze”.

          W Bułgarii trafił Pan także do wyśmienitego profesora Rusko Ruskova.
          - Rusko Ruskov był wspaniałym pedagogiem i człowiekiem, a także bardzo znanym bułgarskim basem buffo i aktorem. Miał świetny głos i wspaniałą wiskomikę. Bardzo się zaprzyjaźniliśmy i odwiedzałem go również po zakończeniu studiów. Często bywał w Polsce, prowadził kursy we Wrocławiu, Dusznikach-Zdroju, był członkiem Jury konkursu moniuszkowskiego w Warszawie. Zawsze prosił, abym coś zaśpiewał i także mi doradzał. Jestem już niestety podwójnym sierotą wokalnym, bo Rusko Ruskov zmarł w 2015 roku i straciłem pedagogów, do których miałem bezgraniczne zaufanie w sprawach zawodowych. Nasze kontakty prywatne trwały przez ponad 20 lat moich występów na scenie i chyba nic już nie jest w stanie zmienić mojego głosu i techniki śpiewu, ale mimo wszystko staram sie bardzo kontrolować i wykorzystywać wiedzę, którą dały mi lekcje i znajomość z moimi pedagogami.

          To byli najważniejsi Pana mistrzowie?
           - Na pewno, chociaż później miałem także kontakty z wybitnym włoskim tenorem, Carlo Bergonzim, który nie widział potrzeby zmiany mojej techniki śpiewu, ale pomógł mi bardzo w interpretacji. Wspólnie pracowaliśmy m.in. nad partią Germonta (ojca) w „Traviacie”, czy nad Riccardo w „Purytanach” Belliniego. Mnie wydawało się wtedy, że wkładam duszę i serce w moją interpretację, a on zwracał mi jeszcze uwagę na niuanse w realizacji fraz. Nawet często śpiewał je sam, abym posłuchał różnic. To także były bardzo ważne konsultacje.
Miałem szczęście pracować po batutami wielu znakomitych dyrygentów, współpracować ze świetnymi reżyserami i każdy z nich miał wkład w mój rozwój.

          Debiutował Pan w wielu 24 lat na scenie Opery Narodowej w Sofii jako Figaro w „Cyruliku sewilskim” Gioacchino Rossiniego i wkrótce zaczął Pan otrzymywać bardzo dużo propozycji występów w znanych teatrach operowych w Europie, ale z Polski zaproszeń nie było.
          - To prawda, do tej pory częściej śpiewam za granicą. W Polsce zaśpiewałem kilkadziesiąt spektakli operowych i koncertów, ale tak jak już mówiliśmy, po raz pierwszy będę występował w ramach Muzycznego Festiwalu w Łańcucie. Jest sporo festiwali, na które nigdy nie otrzymałem zaproszenia, nie wiem, z jakiego powodu.

          Jest to tym bardziej ciekawe, że śpiewał Pan m.in. z takimi znakomitościami, jak: Josè Carreras, Edita Gruberova, Andrea Boccelli, Sonia Ganassi, Juan Diego Florez, Rolando Villazon i wieloma innymi sławnymi artystami.
          - Starałem się wiele korzystać ze spotkań z doświadczonymi już wykonawcami – na przykład z Editą Gruberovą, z którą śpiewałem wielokrotnie i nagrywałem płyty. Pierwsze nasze spotkanie było dość zabawne. Zostałem zaproszony do Opery w Bilbao do występu w mało znanej operze Donizettiego „Linda z Chamounix”. Jej zaproponowano rolę Lindy, a ja miałem być jej ojcem, Antoniem. Miałem wówczas może 28 lat, a ona już była panią w sile wieku. Jak mnie zobaczyła na pierwszej próbie, to zapytała: „Kto to jest? Nie ma takiej możliwości, żeby ten młody człowiek śpiewał rolę mojego ojca, bo to będzie śmieszne, nawet z bardzo dobrą charakteryzacją. Absolutnie nie zgadzam się”.
          Zmartwiłem się, bo kontrakt był bardzo dobry i wszystko wskazywało na to, że go stracę z powodu mojego wieku. Po pierwszej próbie muzycznej Edita podeszła i przytuliła mnie mówiąc: „...świetnie śpiewasz, przygarbimy cię, dodamy siwiznę i zrobimy taką charakteryzację, że nikt nie pozna, że jesteś młodszy ode mnie a będziemy mieli wielką przyjemność razem śpiewać”. Tak się zaczęła nasza wielka przyjaźń. Wiele się od niej nauczyłem, zwłaszcza jeżeli chodzi o interpretację. Wystąpiliśmy potem razem jeszcze wiele razy i nawet nagraliśmy już teraz historyczną płytę Marii Stuard Donizettiego pod dyrekcją nieżyjącego już, wielkiego Marcello Viottiego.
          Bardzo sobie cenię także kontakt z José Carrerasem. Wszystko się zaczęło od mojego zwycięstwa w bardzo znanym wówczas Konkursie im. Juliána Gayarre w Pampelunie (Hiszpania) i przyznania mi nagrody specjalnej za interpretację dzieł operowych przez José Carrerasa, który przewodniczył jury. Od tamtej pory wiele razy występowaliśmy na różnych scenach, również w Hiszpanii i w Polsce.

          Trzeba podkreślić, że był Pan jedynym polskim śpiewakiem, którego José Carreras zaprosił do udziału w swoim koncercie charytatywnym z okazji 50-lecia UNICEF-u.
          - To było bardzo miłe doświadczenie, bo zaśpiewaliśmy w pięknym warszawskim Teatrze Stanisławowskim w Łazienkach, w Boże Narodzenie 1996 roku.
Miałem szczęście występować pod batutami znakomitych dyrygentów – wymienię tylko dwa nazwiska z wielu – Lorin Maazel i Michel Plasson. Współpracowałem z wybitnymi reżyserami, wśród których byli m.in. Carlos Saura, Giancarlo Del Monaco (syn słynnego Mario Del Monaco), z którym pracowałem kilka lat temu przy realizacji opery „Carmen” u stóp twierdzy w Masadzie w Izraelu. Ten spektakl oglądało około 5 tysięcy osób w naturalnej scenerii Morza Martwego i pustyni izraelskiej.
Pracując z tak znakomitymi artystami, mogłem się nie tylko z nimi zaprzyjaźnić, ale także wiele nauczyć, bo w tym zawodzie nauka trwa całe życie.

          Chcę, abyśmy cofnęli się jeszcze w czasie do lat studenckich, kiedy zaczął Pan uczestniczyć z ogromnym powodzeniem w konkursach wokalnych.
          - Faktycznie, z powodzeniem startowałem w konkursach, chociaż nie spodziewałem się laurów, ponieważ nawet do tej pory bardzo nie lubię przesłuchań, zawsze mnie one irytowały i czułem się trochę jak "towar na targu", który ogląda się z każdej strony.
          Konkursy są w zasadzie podobne, ale startowałem w nich z myślą, żeby wygrać. I kilka razy się tak zdarzyło, wygrałem, oprócz tego konkursu w Pampelunie, bardzo znaczące konkursy w Bilbao i Helsinkach.

          Jednak zawsze był Pan w gronie laureatów, a to bardzo dużo.
          - To prawda, a do tego zwykle jeszcze otrzymywałem przynajmniej jedną nagrodę specjalną albo wyróżnienie. Startowałem w konkursach za namową mojego profesora Rusko Ruskova, który ciągle mi powtarzał: „Musisz się pokazać. Jak chcesz coś osiągnąć, to musisz dać o sobie znać”.
          Nie było wtedy jeszcze tak rozwiniętych mediów, jak Internet, komórki, Youtube i zaprezentować się można było tylko podczas konkursów i jeżeli nawet ktoś nie znalazł się w finale, to dał się poznać agentom i dyrektorom teatrów operowych, którzy przyjeżdżali na te konkursy i jeżeli ktoś im się podobał, to miał szansę na angaż.
           Wiele moich znajomości zaczęło się w ten sposób.

          Większość Pana sukcesów konkursowych przypadła na ostatnią dekadę ubiegłego stulecia, kiedy konkursy miały znaczenie i przede wszystkim organizowano ich o wiele mniej niż dzisiaj.
          - Są także liczne studia operowe, a kiedyś ich nie było. Pierwsze, liczące się zorganizowano chyba przy teatrze operowym w Zurichu, a teraz są już prawie w każdej operze.
          Może gdybym teraz rozpoczynał karierę, to zamiast jeździć na konkursy, szlifowałbym swoje umiejętności w takim studiu operowym, kto wie...
Jeździłem na ważne konkursy i kilka udało mi się wygrać, chociaż w kilku prestiżowych konkursach nie brałem udziału. Namawiano mnie do udziału w Międzynarodowym Konkursie Wokalnym w Tuluzie albo w Konkursie im. Królowej Elżbiety w Brukseli i nawet umawiałem się z Olgą Pasiecznik na wspólny wyjazd na ten konkurs, ale jak zobaczyłem, jak duży repertuar trzeba przygotować, to trochę z lenistwa stwierdziłem, że może jednak innym razem. Olga Pasiecznik pojechała i zdobyła wysoką nagrodę.
          Ja zakończyłem swój udział w konkursach w Helsinkach, gdzie otrzymałem I nagrodę. Pomyślałem, że wystarczy mi już tego stresu i przygotowań konkursowych, chociaż jednak przez cały czas równolegle występowałem w teatrach operowych i brałem udział w różnych koncertach. Znacznie ciekawiej jest przygotowywać się do roli, którą później kreuje się na scenie niż szlifować ileś tam arii i pieśni i liczyć na przychylność jury czy wpasowanie sie w ich gusta.

          Był Pan już znanym i cenionym barytonem, o czym najlepiej świadczy fakt, że w 2000 roku jako pierwszy polski baryton debiutował Pan na scenie Królewskiej Opery Covent Garden w Londynie partią Dandiniego w „Kopciuszki” Rossiniego. To było bardzo ważne wydarzenie.
          Oczywiście, że było to ważne przeżycie, bo byłem pierwszym polskim barytonem po wojnie, który tam z sukcesem wystąpił, a wśród wykonawców partii solowych znaleźli się także Juan Diego Florez, Sonia Ganassi, Simone Alaimo czy Michele Petrusi. Produkcja „Kopciuszka” Rossiniego była przepiękna, reżyserowana przez team Moshe Leiser i Patrick Caurier, a dyrygował Sir Marc Elder. Miałem szczęście śpiewać w spektaklu, który zaszczyciła swoją obecnością królowa Elżbieta II z okazji nowego milenium, panował bardzo podniosły nastrój.

          Wkrótce wystąpił Pan po raz pierwszy na scenie Teatro alla Scala w Mediolanie jako Escamillo w „Carmen” Bizeta. Śpiewał Pan w wielu wspaniałych teatrach operowych.
          - To prawda, ale nie będziemy wyliczać, bo dla mnie jest ważne, żeby przez cały czas stać na scenie i jak najlepiej kreować swoje role, a czy to będzie La Scala, czy mały teatr operowy gdzieś tam, ma mniejsze znaczenie. Udało mi się wystąpić w kilku prestiżowych teatrach operowych, ale nigdy nie miałem ambicji, że muszę tam non stop śpiewać.
          Bardzo się cieszyłem, gdy kilka razy zaśpiewałem w teatrach operowych czy festiwalach na Minorce, Majorce czy Teneryfie bo przy okazji miałem wspaniałe wakacje, znakomitą atmosferę, obok teatru były fantastyczne winiarnie. Wieczorem śpiewało się spektakl dla przyjmującej nas gorąco publiczności i to była prawdziwa frajda, a po spektaklu do późnych godzin trwały biesiady w lokalnych knajpkach z dobrym winem i atmosferą. Nie muszę koniecznie występować w La Scali, chociaż występy w tym teatrze były ważne w moim życiu i karierze.

          Ma Pan w repertuarze ponad trzydzieści partii operowych.
          - Nawet więcej, bo na pewno koło czterdziestu. Są wśród nich bardzo znane opery, jak „Cyganeria”, „Don Carlos”, „Traviata”, "Eugeniusz Oniegin" jak i wykonywane po raz pierwszy albo wykonane tylko jeden raz. Śpiewałem w Teatro La Fenice w Wenecji operę Masseneta „Le Roi de Lahore” („Król z Lahore”) – pięcioaktową, trwającą 5 godzin, która była chyba jeden raz wykonywana i raz nagrana, bodaj w latach 60 przez Joan Sutherland i na tym koniec.
          Wystąpiłem też w operze „Jacobin” Dvořaka i ten spektakl został utrwalony na płycie. To nieznana, piękna opera, niestety rzadko wykonywana. W Polsce znana jest opera „Paria” Stanisława Moniuszki, ja śpiewałem „Parii” skomponowanej przez Gaetano Donizettiego. Znany włoski dziennikarz muzyczny Daniele Rubboli znalazł gdzieś na strychu starego teatru muzycznego rękopis partytury Donizettiego, opracował go i przygotował do wykonania. Zostałem zaangażowany do zespołu, który wykonał i nagrał operę „Paria” Donizettiego dla włoskiej firmy „Casa Bongiovanni”. Z tego, co wiem, opera została tylko ten jeden raz wykonana i nagrana.         Śpiewałem też partie Hrabiego de Névers w operze Meyeerbera „Hugonoci”, wystawianej podczas festiwalu Martina Franca we Włoszech. Z tego spektaklu również jest nagranie dla włoskej firmy „Dynamic”. W Polsce nagrałem studyjną płytę z prawie nie znaną operetką Karola Szymanowskiego "Loteria na mężów", w Polskim Radio jest archiwalne nagranie "Goplany" Żeleńskiego ze mną w roli von Kostryna. Cieszę się, że występowałem w wielu pierwszych po latach wykonaniach, a może nawet prawykonaniach, oraz z tego, że tak dużo spektakli z moim udziałem zostało nagranych.

           W Krasiczynie wykona Pan arię Miecznika ze „Strasznego dworu” Stanisława Moniuszki. Ma Pan w repertuarze dzieła polskich kompozytorów?
           - Z tym jest trochę gorzej, ale szczycę się, że kilka lat temu byłem zaproszony na pierwsze wykonanie „Króla Rogera” Karola Szymanowskiego w Brazylii, podczas słynnego Amazońskiego Festiwalu Operowego w pięknym teatrze w Manaus. Dyrygent Fernando Malheiro, który kiedyś był na stypendium w Polsce, zakochał się w muzyce Karola Szymanowskiego i postanowił wystawić „Króla Rogera” w Manaus. Nie było jednak pieniędzy na pełen spektakl i skończyło się na wykonaniu koncertowym, a ja śpiewałem partę Króla Rogera.
          Innych polskich pełnych oper nie śpiewałem, ale niedługo, bo pod koniec sierpnia, wystąpię w ramach festiwalu „Chopin i Jego Europa” w Warszawie w pełnym koncertowym wykonaniu „Strasznego Dworu” Stanisława Moniuszki w roli Macieja, a inne partie wykonają znakomici artyści, moi długoletni koledzy: Małgosia Walewska, Monika Ledzion, Arnold Rutkowski i Rafał Siwek. Wystąpimy pod dyrekcją Grzegorza Nowaka. Planowane jest wydanie studyjnej płyty ze „Strasznym dworem” w tej obsadzie.
          „Halki” nie udało mi się nigdy zaśpiewać, ale może jeszcze wszystko przede mną. Śpiewam za to bardzo dużo polskich pieśni, które często włączam do repertuaru moich zagranicznych recitali.
          Udało mi się nagrać pieśni Chopina, a oprócz tego wiele razy śpiewałem recitale ze wszystkimi pieśniami Mieczysława Karłowicza, które uwielbiam. Kilka lat temu z towarzyszeniem orkiestry kameralnej Intercamerata pod dyrekcją Jana Jakuba Bokuna nagraliśmy niektóre pieśni Karłowicza oraz Sonety miłosne Tadeusza Bairda, mamy w planach powtórzenie tego repertuaru na kilku koncertach w Polsce

          Sporo utworów Stanisława Moniuszki musiał Pan poznać, przygotowując się do Międzynarodowego Konkursu Wokalnego im. Stanisława Moniuszki w Warszawie.
          - To prawda, ale starałem się śpiewać polskie pieśni także podczas zagranicznych konkursów, jeśli tylko regulamin na to pozwalał.
Dwa lata temu zostałem zaproszony przez Filharmonię Sofijską w Bułgarii i tam zorganizowano mi duży recital z okazji jubileuszu 25-lecia mojej pracy artystycznej. Oprócz pieśni kompozytorów bułgarskich, w programie znalazły się pieśni Moniuszki, Karłowicza i Chopina.

          Jak przyjmowana jest polska muzyka wokalna za granicą?
          - Bardzo dobrze. Pamiętam owacje na stojąco po wykonaniu „Króla Rogera” w Brazylii, a przecież większość publiczności chyba nawet nigdy nie słyszała tam o Szymanowskim. Reakcja publiczności była zadziwiająca, fantastyczna. Podobają się bardzo pieśni Moniuszki, Chopina, a uwielbiane przeze mnie pieśni Karłowicza są zawsze gorąco przyjmowane.

          Głos ludzki jest najpiękniejszym instrumentem i wykonawca ma go do dyspozycji w każdej chwili, ale jest to jednocześnie instrument „specjalnej troski”.
          - Z jednej strony jest to instrument wygodny, bo zawsze jest "pod ręką". Czasami współczuję mojej partnerce, która jest altowiolistką i musi tę altówkę nosić przy sobie, a mój instrument nie ma tego problemu, chociaż w takim samym stopniu muszę o niego dbać. Staram się jednak podchodzić do swojego instrumentu normalnie – jak wszystko jest w porządku, to oznacza, że musi się odezwać i dobrze brzmieć.
          Niestety, jest wiele czynników, które mają na wpływ na właściwe brzmienie głosu i nie mówię tu o technice, np. klimat, bo jest za sucho lub za wilgotno, ciśnienie, jest bardzo wysokie albo bardzo niskie, bardzo źle wpływa na głos kurz i wiele innych fruwających w powietrzu zanieczyszczeń. Trzeba pić dużo wody i dobrze się wysypiać przed występami, zawsze „dmuchamy na zimne” i staramy się stosować czasami nawilżacze, inhalacje. Trzeba uważać, ale jednocześnie starać się żyć normalnie.

          Bywa tak, że artysta nie ma czasu na dobry wypoczynek przed koncertem.
          - Czasami tak się zdarza, ale moja agencja zawsze dba, żebym miał czas także na wypoczynek. Nie jeżdżę na spektakl z dnia na dzień, jeśli lecę na występy, na przykład do Nowej Zelandii czy Australii, to zawsze mam co najmniej dwa dni na „wzięcie oddechu” i dopiero później rozpoczynam próby. Można sobie zrobić krzywdę, jeżeli się przeforsuje głos.
           To samo dotyczy repertuaru. Miałem wiele propozycji zaśpiewania na przykład Nabucca albo Rigoletta, ale wiem, że nie są to partie stworzone na mój głos. Może kiedyś spróbuję je wykonać, ale na razie odmawiam. Do tej pory śpiewałem tylko taki repertuar, który według mnie i moich nauczycieli był odpowiedni dla mojego rodzaju głosu i myślę, że dlatego jestem wciąż w dobrej formie. Gdybym na przykład zdecydował się śpiewać partie Nabucca w młodym wieku, to najpewniej poradziłbym sobie, ale po kilku spektaklach śpiewania niewłaściwej dla głosu partii mógłbym zrobić krzywdę "aparatowi głosowemu" i w rezultacie szybko zakończyć karierę. Dlatego staram się mądrze dopierać swój repertuar.

          Na początku naszej rozmowy stwierdziliśmy, że występuje Pan prawie wyłącznie na zagranicznych estradach, ale ostatnio czasem Pan śpiewa także w Polsce – niedawno oklaskiwała Pana publiczność Opery Bałtyckiej.
          - Chcę podkreślić, że śpiewałem tam jedną z najwspanialszych ról, które do tej wykonywałem.
To „Thais” Jules’a Masseneta, która została po raz pierwszy wykonana w Polsce od 100 lat, bo tyle minęło od poprzedniego jej wykonania we Lwowie.
José Maria Florêncio, który od niedawna jest dyrektorem artystycznym i dyrygentem w Operze Bałtyckiej w Gdańsku, pomyślał, żeby wznowić „Thais” po 100 latach w Polsce i dostałem zaproszenie do wykonania głównej męskiej partii Athanaëla, która jest, obok samej Thais, wiodącą rolą. Zarówno wokalnie, jak i aktorsko poczułem się w roli Athanaëla fenomenalnie.
          Wykonywałem wiele fantastycznych ról w życiu, ale ta rola jest bardzo wymagająca, przez cały czas jestem na scenie, a w sytuacjach, kiedy mógłbym na chwilę z niej zejść, w tej inscenizacji reżyser mnie umieszczał na dalszym planie, ale wciąż na scenie. Muzyka jest przepiękna i mimo, że mam tylko niewielką arię, jestem postacią trzymającą ten spektakl . Mam też moment, w którym chwilkę mogę odpocząć, leżąc u stóp skrzypaczki, która gra wspaniałą medytację – najbardziej chyba znany fragment z „Thais”. Ta chwila daje mi energię na drugą część spektaklu, przepiękna muzyka.
          Bardzo się ucieszyłem z tej propozycji. Na kolejne spektakle Thais zapraszam w następnym sezonie artystycznym w Operze Bałtyckiej, gdzie również wystąpię w polskiej prapremierze brazylijskiej opery Jorge Antunesa "Olga". To będzie duże, artystyczne wyzwanie.

           W Polsce pojawia się coraz mniej recenzji, nawet po wielkich wydarzeniach artystycznych, ale w innych krajach jest inaczej. Pisano również o Pana występach i trzeba podkreślić, że zwykle były to bardzo pochlebne recenzje. Przywiązuje Pan wagę do recenzji?
          - Występuję ponad 25 lat na scenie i faktycznie sporo o mnie pisano. Zawsze je czytam. Pamiętam, gdy dużo śpiewałem w Hiszpanii, jeszcze przed kryzysem, zawsze po premierze, na drugi dzień, wychodziłem z hotelu na kawę do baru, brałem pierwszą lepszą gazetę i już była na pierwszej albo drugiej stronie obszerna recenzja z poprzedniego wieczoru. Nawet się zastanawiałem, że ktoś to musiał szybko w nocy napisać i muszę powiedzieć, że nie dostałem nigdy złej recenzji, czasami, co naturalne, były jakieś uwagi na temat drobnego niedociągnięcia, które ktoś niestety zauważył.
           Pochlebne recenzje bardzo mnie cieszą. Chcę także powiedzieć, że po premierze „Thais” w Operze Bałtyckiej ukazały się recenzje w gazetach i na portalach internetowych. Były to bardzo dobre recenzje zarówno o spektaklu, jak i o mnie. Nie dość, że byłem zachwycony rolą, to jeszcze dostałem wysokie oceny.

          Przez całe zawodowe życie najczęściej jest Pan w podróży. Proszę powiedzieć, gdzie znajduje się Pana dom – nie myślę tu o budynku, tylko o miejscu, o którym może Pan powiedzieć: „wracam do domu”.
          - Jest to na pewno Warszawa, chociaż moja partnerka pochodzi z Estonii. Teraz jesteśmy w Warszawie, bo mamy prawie 3-letniego synka, ale jego mama ma stałą pracę w Estonii. Od września, po zakończeniu urlopu macierzyńskiego i wychowawczego, będziemy funkcjonować trochę na dwa kraje i łączyć wszystkie obowiązki z moimi wyjazdami.
           Cały czas prowadzę cygańskie życie, ale jeszcze mi się to nie znudziło. Myślę, że nie potrafiłbym siedzieć w jednym miejscu. Oczywiście, dom jest w Warszawie, mamy też letnie mieszkanie w Hiszpanii, bo bardzo lubimy tam spędzać czas i trzeci dom będzie pewnie niedługo w Estonii. Podróży raczej przybędzie, ale nie wiem, czy potrafiłbym bez nich żyć i mieszkać w jednym tylko miejscu. Uwielbiam podróże i nawet jak mamy kilka wolnych dni, to staramy się gdzieś wyjeżdżać. Podczas długiej majówki byliśmy z przyjaciółmi w Eger, na Węgrzech, bardzo dużo chodziliśmy, zobaczyliśmy wiele ciekawych zabytków, nawet piękne jaskinie na granicy wegiersko-słowackiej, wieczory spędzaliśmy przy karafce dobrego, lokalnego wina i odpoczywaliśmy. Nasz syn jest już prawdziwym podróżnikiem!
          Mogę powiedzieć, że jednak jestem Warszawiakiem, bo tam się urodziłem, tam mieszkają moi rodzice, stamtąd pochodzi cała moja rodzina. To źródło, do którego wracam, jest jednak w Warszawie.

          Mam nadzieję, że na Podkarpacie będzie pan artystycznie powracał.
          - Bardzo bym chciał. Filharmonia Rzeszowska była jedną z pierwszych filharmonii, które mnie zaprosiły po wygranym konkursie w Pampelunie, organizowanym przez José Carrerasa. Śpiewałem w Rzeszowie recital na zaproszenie pana Adama Natanka.
          Jeśli otrzymam zaproszenie na kolejne edycje Muzycznego Festiwalu w Łańcucie, na Festiwal im. Adama Didura do Sanoka czy na koncert abonamentowy do Filharmonii Podkarpackiej, to bardzo chętnie przyjadę. Uwielbiam jeździć po Polsce, jest jeszcze wiele miejsc, w których chciałbym być i zaśpiewać.

Z panem Marcinem Bronikowskim, światowej sławy polskim barytonem rozmawiała Zofia Stopińska 23 maja 2019 roku w Rzeszowie.

Nieopisana jest siła tego miejsca, którą należy cenić i która też uskrzydla.

          W Leżajsku trwa XXVIII Międzynarodowy Festiwal Muzyki Organowej i Kameralnej, a 24 czerwca 2019 roku odbył się już piąty koncert w ramach tej imprezy. Wykonawcami koncertu byli: Chopin Quartet, który bardzo interesująco wykonał mało znane dwa kwartety smyczkowe Stanisława Moniuszki, d-moll i F-dur, a występ zespołu poprzedził świetny recital organowy Jarosława Wróblewskiego, który z wielkim powodzeniem występuje nie tylko w Polsce, ale także za granicą, m.in. w Czechach, Austrii, Niemczech, Szwajcarii i na Ukrainie. Rozmowę z tym wybitnym artystą rozpoczęłam od pytania o programy jego recitali.

          Zofia Stopińska: Rozmawiamy przed koncertem, ale spojrzałam do folderu i myślę, że planując program recitalu w Leżajsku, myślał Pan z pewnością o instrumencie znajdującym się na chórze organowym w nawie głównej leżajskiej Bazyliki.
          Jarosław Wróblewski: Tworząc program koncertów organowych, zawsze należy wziąć pod uwagę instrumentarium, z którym będziemy mieli do czynienia. Tak też jest w przypadku koncertu w Leżajsku.
          Historia tego instrumentu, wszystkie momenty prób rewitalizacji, zmiany brzmienia czy zagadnień konstrukcyjnych były wielokrotnie opisywane. Można na nim grać bardzo różnorodny program, ale postanowiłem, że wykonam utwory niemieckich twórców, którzy działali prawie w tym samym czasie.
          Zaczynam recital dziełem Jana Sebastiana Bacha, bo instrument ze swoją piramidą Pryncypałów może oddać intencje kompozytora, a wykonam Preludium i fugę d-moll BWV 539. Fuga zwana jest także skrzypcową, bo jest transkrypcją kompozytora utworu skrzypcowego. Bach dokonał bardzo ciekawego połączenia – transkrypcja delikatnego brzmienia skrzypiec, które nie są predestynowane do grania polifonii, na instrument organowy, gdzie polifonia jest chlebem codziennym.
          Środkowe ogniwo stanowić będzie dzieło Christiana Heinricha Rincka. To kompozytor klasyczny, który jest dominującą postacią tego nurtu w twórczości organowej. Z tego okresu mamy także utwory Wolfganga Amadeusza Mozarta, które jednak nie są przez kompozytora przeznaczone na organy, tylko na pozytywkę, a wykonując je na organach, dokonujemy transkrypcji. Sięgnąłem po Koncert fletowy Christiana Heinricha Rincka. Muzyka tego kompozytora nasycona jest mocno idiomem operowym, co również wyraźnie słychać w tym utworze.
          Trzeci utwór to dzieło Johanna Gottfrieda Rittera – kompozytora wczesnoromantycznego, badacza muzyki dawnej i twórcy pierwszej historii muzyki organowej. Fascynował go barok i pomimo, że jego cztery sonaty organowe są tylko częścią dorobku kompozytora na ten instrument, to przeszły do kanonu muzyki organowej. Spośród nich wybrałem do programu II Sonatę w tonacji e-moll, która zakończy mój recital.
Chcę podkreślić, że Ritter miał również do czynienia z oryginalnymi barokowymi instrumentami i mimo, że jest to twórczość romantyczna, to powstawała w oparciu o idiom barokowy.
          Część koncertu, którą dzisiaj wykonam, zamyka się jedną klamrą stylistyczną – od Bacha przez Rincka do Rittera.

          Będzie Pan potrzebował asystenta? Pytam dlatego, że instrument nie jest łatwy w obsłudze, wszystko trzeba realizować w trakcie gry – mam tu na myśli zmiany rejestrów, włączanie połączeń pomiędzy manuałami i przewracanie kartek zapisu nutowego.
          - Jest to instrument, który wymaga pomocy asystenta. W historii muzyki organowej od najdawniejszych czasów są opisy pracy registrantów czy pomocników kalikantów. Podczas dzisiejszego koncertu, a szczególnie w przypadku Sonaty Rittera, będę potrzebował pomocy tutejszego organisty – pana Jarosława.
Dwa pozostałe utwory nie wymagają tak częstych zmian registracyjnych i można je wykonać samodzielnie.

          Dobieranie rejestrów przez grającego do wykonania każdego utworu przypomina mi malowanie obrazu. Koncertujący organiści za każdym razem zasiadają przy innym instrumencie i za każdym razem trzeba starannie przygotować zestawy głosów, wybrać je tak, aby jak najlepiej oddać intencje kompozytora i jednocześnie pokazać walory instrumentu.
          - W historii muzyki, nie tylko organowej, dostrzegamy pewne prawidłowości. Zapisy muzyki dawnej nie były opatrzone dużą ilością oznaczeń wykonawczych. Kompozytorzy nie zapisywali swoich intencji. Aby dobrze ją grać, należało znać konwencję wykonawczą tamtego czasu.
          W miarę upływu czasu dostrzegamy proces coraz częstszego zapisywania intencji kompozytora, aż do sytuacji, kiedy – chociażby w symfoniach Berlioza czy Mahlera, ilość oznaczeń wykonawczych jest tak wielka, że tekst staje się mniej czytelny.
          Organista, siadając do każdego instrumentu, musi dokonać adaptacji brzmieniowej utworów. Instrumenty, na których gramy, dają tak dużą ilość dopuszczalnych kombinacji i możliwości stylistycznie, że dobór registracji musi się odbywać według kategorii nadrzędnych.

          Co jest tą kategorią nadrzędną?
          - Dramaturgia przebiegu całego recitalu. Trudno narażać publiczność na słuchanie muzyki tylko głośno, bo staje się to nużące. Przygotowując recital, albo jego część, musimy sobie wyznaczyć jakiś centralny punkt napięcia dramaturgicznego i w odniesieniu do tych punktów podążać z registracją.

          Jestem przekonana, że zarówno to miejsce, jak i instrument inspirują artystę w sposób szczególny.
          - Obcowanie z dziełem sztuki jest chyba kluczem do odpowiedzi na to pytanie. Jestem człowiekiem, który kocha historyczne artefakty. Kolekcjonuję stare rzeczy: obrazy, bibeloty, monety...
          Nie robię tego ze względów komercyjnych czy snobistycznych. Olbrzymią satysfakcję daje mi możliwość dotknięcia rzeczy, którymi się posługiwały poprzednie pokolenia, ludzie, których już dzisiaj z nami nie ma, a te rzeczy nas swoiście z nimi łączą.
          Podobnie jest z instrumentami organowymi oraz zabytkowymi wnętrzami. Będąc w Leżajsku można sobie wyobrazić rzesze pielgrzymów, prawdopodobnie miliony ludzi, którzy przychodzili do tego miejsca i pozostawili siłę duchową, która jest wyczuwalna.
           Tak samo instrument, na którym od pokoleń grali organiści i chcieli na nim pokazać swoje umiejętności, rozwijali tu swój talent, ubogacali duchowo słuchaczy. To jest nieopisana siła miejsca, którą należy cenić i która też uskrzydla.

          Pewnie do takich miejsc trafia Pan głównie latem, bo w czasie trwania roku akademickiego ma Pan mniej czasu na dalekie podróże. Jest Pan przecież pedagogiem i prodziekanem Wydziału Instrumentalnego Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina w Warszawie.
          - Z tymi obowiązkami związane są duże ograniczenia, mimo usilnych prób poradzenia sobie ze wszystkim i chęci kontynuowania każdej ze sfer mojej działalności w sposób jak najbardziej szeroki i zintensyfikowany. Zawsze trzeba wybierać, ale przecież podczas całego życia musimy wybierać lepszą cząstkę z sytuacji, które nas dotyczą. Myślę, że aktualnie udaje mi się, z dużą satysfakcją dla mnie i dla otaczających mnie ludzi oraz sytuacji, wywiązywać się ze swoich obowiązków.
          Oczywiście, sprawowanie funkcji na uczelni ogranicza możliwości ćwiczenia i koncertowania, także nieraz z zazdrością patrzę na kolegów, którzy mają więcej czasu na poszerzanie swojego repertuaru i na koncerty. Jestem przekonany, że jeszcze nadejdzie taki czas, kiedy również i ja będę mógł to robić bez żadnych ograniczeń.

          Wprawdzie kosztem wypoczynku, ale wakacje może Pan poświęcić na podróże koncertowe.
          - Tak, to jest ten najpiękniejszy czas w ciągu roku, kiedy rzeczywiście bez żadnych ograniczeń mogę się poświęcić koncertowaniu i podróżom w różne miejsca, poznawaniu nowych instrumentów, nowych ludzi, wykonywaniu repertuaru, który udało się poszerzyć w czasie trwania roku akademickiego.

          Wiem, że fascynuje Pana muzyka kameralna. Znajduje Pan czas na uprawianie jej?
          - Muzyka kameralna jest właściwie kwintesencją muzykowania i aktualnie muzyka kameralna z udziałem organów również w Polsce zyskuje właściwą rangę.
Granie wspólne daje ogromną satysfakcję, ale rodzi także pewne problemy i ograniczenia.
          Nad repertuarem solowym pracujemy samodzielnie w dowolnym czasie, ale współpraca z instrumentalistami lub śpiewakami w formule kameralnej wymaga już dużej dyscypliny czasowej, znakomitego przygotowania i wielogodzinnego poznawania się, wyczuwania własnych reakcji, dyskusji o tym, co my tak naprawdę wspólnie chcemy stworzyć. Jest to zupełnie inna dziedzina i formuła, która wymaga też innych predyspozycji i nie zawsze osiągamy zamierzony sukces. Czasami różnice estetyczne pomiędzy artystami mogą być na tyle duże, że kompromisy musiałyby być daleko idące.

          Tegoroczny Festiwal w Leżajsku zainaugurował recital dyrektora artystycznego i Pana Mistrza – prof. Józefa Serafina, później wystąpiła jedna z jego wyróżniających się studentek. Pan należy do grona wychowanków, których nazwiska prof. Serafin często wymienia. Podczas ostatniej rozmowy Pana Mistrz wspomniał, że powoli należy przekazywać pałeczkę młodym, chociaż uważam to za kokieterię, bo gra nadal wspaniale.
Lata nauki pod kierunkiem prof. Józefa Serafina miały ogromny wpływ na Pana osobowość.
          - To był najważniejszy czas w moim życiu. Wyjechałem z rodzinnego Białegostoku i trafiłem do Warszawy, do Akademii Muzycznej, co z perspektywy białostockiej wydawało się nieosiągalne.
           Miałem szczęście, że trafiłem do klasy prof. Serafina, który nasączył mnie estetyką wykonawczą i dał młodemu studentowi możliwości koncertowania. Najbardziej jednak liczy się kontakt z wielką osobowością i klasą Profesora, który dzięki swojej cierpliwości i wielkim predyspozycjom pedagogicznym oraz wykonawczym stanowił i stanowi nadal dla mnie wzorzec.
          Każdy z nas – jego uczniów, jest inny i idzie swoją własną drogą, ale myślę, że ta główna linia i nurt, które Profesor wskazał, jest w każdym z nas. Fakt, że czas mija, zaczyna się dostrzegać od jakiegoś momentu. Młody student nie dostrzega mijającego czasu. Nawet nie dopuszcza się myśli, że kiedyś z naszym mistrzem będziemy współpracować na niwie kształcenia studentów.

           Podczas studiów z pewnością zdążyli się Panowie zaprzyjaźnić, bo człowiek z tak wielkim autorytetem może służyć radą i wsparciem nawet po zakończeniu studiów.
           - Oczywiście, nieustannie mamy pytania o kierunek rozwoju zawodowego, o podejmowanie ważnych decyzji – w moim przypadku wyjazdu za granicę w celu dalszego kształcenia. Profesor zawsze był bardzo pomocny.
          Chcę podkreślić także wielką rolę w procesie mojego kształcenia innego pedagoga, nieżyjącej już pani prof. Magdaleny Czajki. Oboje stali na różnych biegunach estetycznych i ja w tym biopolu musiałem się odnaleźć. To mi dało duże możliwości rozwoju – stałem się plastyczny i elastyczny w pojmowaniu muzyki.

           Sporo czasu spędził Pan w Salzburgu, gdzie najpierw Pan studiował w Hochschule für Misuk und dartsellende Kunst Mozarteum w klasie prof. Heriberta Metzgera, a po ukończeniu tych studiów z wyróżnieniem i nagrodą Ministra Republiki Austrii, kształcił się Pan na wydziale Katolickiej Muzyki Kościelnej i także uzyskał Pan dyplom z wyróżnieniem w specjalnościach: organy, dyrygentura chóralna, improwizacja organowa i kompozycja kościelna. Rozpoczął Pan tam działalność koncertową i współpracę z różnymi ośrodkami muzycznymi. Czy zastanawiał się Pan nad pozostaniem tam na stałe?
          - Zagraniczne wyjazdy są zawsze obciążone dużym ryzykiem, bo z jednej strony powstaje euforia związana z tym, że mamy okazję i możliwość poznania innego świata, innych zwyczajów, innej kultury, innych ludzi, innych rozwiązań organizacyjnych. Mamy możliwość bycia w innej sferze językowej i zawsze rodzi się pokusa zachłyśnięcia się tym wszystkim.
           Po jakimś czasie odezwała się u mnie ogromna tęsknota do kraju rodzinnego. Chciałem posługiwać się własnym językiem, być wśród ludzi, z którym dorastałem. Mimo, że ten powrót był dość trudny, bo po dziewięciu latach pobytu za granicą wraca się w swoistą pustkę, to podjąłem chyba najlepszą decyzję w moim życiu, że wróciłem do Polski, a to wszystko czego się nauczyłem, przekłada się na jakość mego działania w Polsce.
Mam przyjaciół, którzy pozostali za granicą i spotykając ich, wyczuwam wielką tęsknotę za ojczyzną.

          Jest mnóstwo młodych ludzi, którzy z wielką determinacją pracują wytrwale, bo chcą zostać dobrymi muzykami. Marzą o koncertowaniu i prowadzeniu działalności propagującej muzykę klasyczną. Nie jest to łatwe, bo dzisiejsze czasy nie sprzyjają temu gatunkowi muzyki i nie gwarantują dostatniego życia.
          - Z tym jest różnie. Obserwując swoich absolwentów, czy nawet jeszcze studentów, dostrzegam kilka nurtów rozwoju zawodowego. Wcale nie jest powiedziane, że artysta zajmujący się muzyką klasyczną musi „klepać biedę”. Bardzo celnie określił to podczas jednego z wystąpień jeden z naszych rektorów, mówiąc: „Szanowni Państwo. Muzyk jest zdyscyplinowany, kreatywny, pracuje w otoczeniu ludzi, a to są cechy managera, człowieka, który jest pożądany na stanowiskach kierowniczych. Dlaczego muzyk miałby nie zadbać o swoje miejsce i swój los we współczesnym świecie”.
           Te słowa potwierdza fakt, że wielu naszym absolwentom udaje się świetnie funkcjonować na rynku muzycznym. Grają dużo koncertów, mają możliwości tworzenia własnych formacji kameralnych, organizowania festiwali muzycznych.
           Są także osoby introwertyczne, które uprawiają swoją wspaniałą muzykę, ale czekają na odkrycie i tylko czasem to czekanie przynosi rezultat, ale niekoniecznie. To jest bardzo smutne, kiedy wybitnie utalentowani, młodzi ludzie, ale pozbawieni ekspansywności, która nasz współczesny świat ogarnia, w tym wartkim nurcie biegu świata przepadają.
           Naszym zadaniem – pedagogów i mentorów, którzy zajmują się kształceniem tych ludzi, jest próba niedopuszczenia do tego. Tych ludzi, którzy sami nie umieją się przebić przez tę powierzchnię świata, należy promować, dodawać im sił, tłumaczyć, że powinni przeprowadzić pewną pracę mentalną nad sobą, nie pozbywając się najbardziej wartościowych cech wewnętrznych.
To jest bardzo trudny problem, ale uświadamiając go sobie, jest szansa na pomoc tym ludziom, którzy są dzielni, wspaniali i w swojej miłości do muzyki heroiczni.

           Zadzwonił telefon, może ważny i powinien Pan odebrać.
          - To jest niestety budzik, który przypomina mi, że powinienem udać się już do Bazyliki, bo zbliża się czas koncertu.

           Słuchając z uwagą Pana wypowiedzi, nie spoglądałam na zegarek, a czas szybko biegnie. Mam nadzieję, że niedługo będzie okazja do kolejnego spotkania.
          - Ja też mam taką nadzieję. Dziękuję serdecznie za spotkanie i za rozmowę.

Z prof. Jarosławem Wróblewskim, znakomitym organistą i pedagogiem rozmawiała Zofia Stopińska 24 czerwca w Leżajsku.

Jestem pewna, że śpiew musi mieć miejsce w moim życiu.

           Przedstawiam Państwu panią Paulę Maciołek – młodą śpiewaczkę urodzoną na Podkarpaciu, solistkę Opery Krakowskiej, którą z pewnością pamiętają mieszkańcy Rzeszowa, interesujący się muzyką klasyczną. Z pewnością śledzą z wielkim zainteresowaniem karierę swojej krajanki mieszkańcy Ustrzyk Dolnych, gdzie Pani Paula się urodziła i mieszkała do ukończenia liceum ogólnokształcącego. Także w tym mieście rozpoczęły się jej pierwsze kontakty z muzyką.

          Zofia Stopińska: Niedawno powróciła Pani z Warszawy, gdzie 10 czerwca odbyła się miła dla Pani uroczystość, bowiem ogłoszono nominacje do XIII Teatralnych Nagród Muzycznych im. Jana Kiepury.
          Paula Maciołek: Do konkursu rekomendował mnie pan Bogusław Nowak – dyrektor Opery Krakowskiej. Nominacja była dla mnie bardzo miłym zaskoczeniem. Było ponad 150 zgłoszeń, a w mojej kategorii – za najlepszy debiut sceniczny, nominację otrzymały tylko trzy śpiewaczki. Nominację otrzymałam za spektakl „Gianni Schicchi”- Giacomo Pucciniego, w którym debiutowałam w partii Lauretty w marcu zeszłego roku. 30 września dowiem się, czy udało mi się zdobyć statuetkę Jana Kiepury, ale już sama nominacja jest dla mnie ogromnym wyróżnieniem, z którego się bardzo cieszę.

           Niedawno w Operze Krakowskiej odbyła się promocja płyty z nagraniem spektaklu operowego, w którym Pani uczestniczyła.
           - Płyta została nagrana w wersji koncertowej w ubiegłym roku we wrześniu. Jest na niej utrwalona jednoaktowa opera pt. „Beata”- Stanisława Moniuszki, w której śpiewałam partię Doroty, jednej z trzech kumoszek, które komentują zażyłości bohaterów na scenie, głównie skupiając się na relacji między Beatą i jej ukochanym Maksem. W roli tytułowej wystąpiła primadonna Opery Krakowskiej – Katarzyna Oleś-Blacha. Promocja płyty odbyła się w maju i jest ona już dostępna w sklepach Empik, w Księgarni Muzycznej „Kurant” w Krakowie, i zapewne także w innych sklepach z płytami z muzyką klasyczną.

          Aktualnie najczęściej śpiewa Pani w Operze Krakowskiej, bo tam jest Pani zatrudniona.
          - Od września 2018 roku jestem na stałe zatrudniona w Operze Krakowskiej i uważam to za duży sukces. Bardzo rzadko się zdarza, aby osobie zaraz po ukończeniu studiów zaproponowano stałą pracę w teatrze operowym.

          Tak się stało dlatego, że z tą Operą współpracowała Pani już w czasie studiów.
          - Będąc na IV roku studiów udało mi się rozpocząć współpracę z Operą Krakowską. Podczas obowiązkowych zajęć na Wydziale Wokalno-Aktorskim Akademii Muzycznej w Krakowie, pracowaliśmy nad operą „Wesele Figara” - W. A. Mozarta, gdzie jako jedna z wielu studentek przygotowywałam partię Suzanny. Jest to bardzo obszerna i niełatwa rola. Nasz rocznik jako pierwszy rozpoczął zajęcia z Maestro Tomaszem Tokarczykiem, kierownikiem muzycznym Opery Krakowskiej.             Zakończeniem projektu był spektakl na scenie Opery Krakowskiej w reżyserii Laco Adamika, w którym zostałam wybrana do zaśpiewania roli Suzanny.
           W trakcie przygotowań do „Wesela Figara” otrzymałam propozycję zaśpiewania partii Lizy w operetce „Hrabina Marica” - Imre Kálmána. Za jakiś czas wystąpiłam w partii Lauretty w „Gianni Schicchi”- G.Pucciniego, a następnie była Norina w „Don Pasquale”- G.Donizettiego (moja ulubiona rola). Dwie ostatnie partie zaśpiewałam, będąc na ostatnim roku studiów. Po ukończeniu nauki w Akademii Muzycznej, otrzymałam propozycję stałej pracy w Operze Krakowskiej.

          Miała Pani szczęście, bo większość teatrów operowych zatrudnia młodych śpiewaków jedynie na potrzeby konkretnego spektaklu, a wcześniej trzeba się zgłosić i wziąć udział w castingu. Nie wiem, czy te same zasady obowiązują solistów etatowych.
          - Będąc solistką Opery Krakowskiej, moim obowiązkiem jest zaśpiewanie spektakli przewidzianych w repertuarze teatru. Jeśli chodzi o dobór obsady do spektaklu, w którym angażowane są osoby będące na etacie, decyzję podejmuje dyrektor muzyczny, reżyser oraz dyrektor naczelny. Oczywiście jest możliwość realizowania się na różnych innych scenach operowych i branie udziału w organizowanych przesłuchaniach, co uważam za pomocne w rozwoju artystycznym śpiewaka.

          Często takie przesłuchania owocują propozycjami w przyszłości. Ktoś nie szuka takiego głosu do danej partii, ale poznał i zapamiętał Pani możliwości wokalne i aktorskie. Realizując następne produkcje może zaproponować Pani konkretne role już w następnych produkcjach. Chcę także zauważyć, że miała już Pani szczęście występować u boku znakomitych śpiewaków i pewnie tym wydarzeniom towarzyszyły dobre emocje.
          - Podczas takich występów, gdy mogę zetknąć się z doświadczonymi artystami i wspaniałymi śpiewakami, zawsze towarzyszą mi pozytywne emocje. Obserwując pracę tych osób podczas prób i spektakli, sama dużo się uczę. Zazwyczaj spotykałam życzliwych ludzi, którzy byli nastawieni przyjaźnie i pomocnie również podczas spektaklu na scenie. Było to dla mnie bardzo ważne – jako dla osoby dopiero rozpoczynającej pracę w teatrze.

           Podczas koncertu, a zwłaszcza podczas spektaklu widzimy i słyszymy solistów zazwyczaj świetnie śpiewających i grających swoje role, w pięknych kostiumach, ale nie zdajemy sobie sprawy, ile trudu i czasu trzeba poświęcić, aby taki spektakl przygotować. Nawet w dniu spektaklu solista musi być w operze dużo wcześniej.
           - Przed spektaklem należy się dobrze wyspać i dobrze zjeść, bo mnóstwo energii potrzebne jest na śpiew i ruch na scenie. W dniu spektaklu nie lubię długo spać. Wolę wstać około ósmej godziny, żeby dobrze rozruszać ciało. Ćwiczenia fizyczne są potrzebne, żeby głos także mógł się rozbudzić. Jest to jednak bardzo indywidualna sprawa, ponieważ część moich znajomych woli w dniu spektaklu przed południem odpocząć, posiedzieć lub poleżeć. Obowiązkiem solisty jest pojawienie się odpowiednio wcześniej w garderobie, ponieważ potrzebna jest odpowiednia charakteryzacja oraz fryzura, trzeba mieć czas na skupienie się i „wejście” w postać. W dniu spektaklu zazwyczaj wolę być dużo wcześniej w teatrze, ok. 2,5 godziny przed rozpoczęciem przedstawienia, aby na spokojnie mieć na wszystko czas.

          Chcę jeszcze zapytać, kiedy zaczęła Pani poważnie myśleć o zawodzie śpiewaczki, bo ukończyła Pani studia techniczne – jak wielu znanych śpiewaków. Studiowała Pani na Wydziale Budownictwa i Inżynierii Środowiska Politechniki Rzeszowskiej. Podejmując te studia, nie myślała Pani chyba o śpiewaniu.
          - Było inaczej. Plany związane z muzyką były mi bliskie, odkąd pamiętam. Po ukończeniu Liceum Ogólnokształcącego w Ustrzykach Dolnych, wiedziałam, że chcę iść na studia muzyczne, ale nie miałam wtedy żadnego przygotowania wokalnego. Pani Barbara Kamińska, wspaniały muzyk, uczyła mnie grać na gitarze i fortepianie. Po maturze po raz pierwszy spróbowałam swoich sił i przystąpiłam do egzaminu wstępnego w Akademii Muzycznej w Krakowie i niestety po pierwszym etapie odpadłam.
          W przerwie następnego dnia przesłuchań, spotkałam panią prof. Monikę Swarowską-Walawską, która powiedziała mi, że absolutnie nie mogę zaprzepaścić mojego potencjału, ponieważ z mojego głosiku można zrobić duży i piękny głos. Profesor Swarowska-Walawska poleciła mi Szkołę Muzyczną II stopnia w Rzeszowie.
          Jeszcze wcześniej mój Dziadzio, który uczył mnie chemii w liceum, polecił mi bardzo przyszłościowe studia inżynieryjne – Inżynieria Środowiska na Wydziale Budownictwa i Inżynierii Środowiska na Politechnice Rzeszowskiej. Poradził, abym tam także złożyła dokumenty „na wszelki wypadek”, gdyby mi nie wyszło ze śpiewem.
          Dlatego rozpoczęłam studia na Politechnice Rzeszowskiej, a będąc na drugim roku studiów rozpoczęłam naukę w Szkole Muzycznej II stopnia w klasie śpiewu. Ponieważ zostałam przyjęta od razu na drugi rok, kończąc studia miałam już ukończoną Szkołę Muzyczną. Przez trzy lata uczyłam się w klasie śpiewu pani Stanisławy Mikołajczyk-Madej, a akompaniował mi pan Janusz Tomecki, z którym mam do dziś świetny kontakt i czasami występujemy razem na różnych koncertach.

           Później pani inżynier rozpoczęła drugie studia.
           - Po ukończeniu Szkoły Muzycznej II stopnia, udało mi się nawiązać kontakt z panią prof. Katarzyną Oleś-Blachą. Podczas nauki na ostatnim roku w Szkole Muzycznej w Rzeszowie wygrałam IV Ogólnopolski Konkurs im. Barbary Kostrzewskiej i pani prof. Katarzyna Oleś-Blacha była w komisji tego konkursu. Po ogłoszeniu wyników podeszłam do Pani Profesor i zapytałam o możliwość konsultacji, bo przez ten cały czas nie porzuciłam silnego pragnienia studiowania śpiewu klasycznego w Akademii Muzycznej w Krakowie.
          Przed egzaminami wstępnymi pani prof. Katarzyna Oleś-Blacha podpowiedziała mi, jaki repertuar mam przygotować na egzaminy wstępne. Tym razem wszystko potoczyło się dobrze i tak jak marzyłam, zostałam studentką Wydziału Wokalno-Aktorskiego Akademii Muzycznej w Krakowie.

           Pani prof. Katarzyna Oleś-Blacha wzięła Panią pod swoje skrzydła.
           - Miałam ogromne szczęście studiować przez pięć lat pod jej kierunkiem – trzy lata trwały studia licencjackie i dwa lata magisterskie. Pani Oleś-Blacha jest nie tylko wspaniałą śpiewaczką, ale również świetnym pedagogiem oraz bardzo życzliwą osobą. Zawsze mogłam liczyć na dobrą radę i wparcie pani profesor. Nie wyobrażam sobie tak wspaniałej współpracy w ciągu całego toku studiów z kimś innym.
           Na studiach mieliśmy sporo zajęć teoretycznych, w tym duży nacisk na naukę języków obcych, ale najwięcej było zajęć praktycznych. Było nas w sumie 15 osób na roku. Studia muzyczne bardzo różniły się od wcześniej ukończonych. Przez to, że było nas tak niewielu na jednym roku, każdy miał indywidualny kontakt z wykładowcami. Zajęcia wymagały niesamowitego skupienia i zaangażowania. Wspaniale wspominam czas spędzony w Akademii Muzycznej w Krakowie i muszę przyznać, że po skończeniu studiów długo brakowało mi wspólnych zajęć i atmosfery panującej na uczelni.

           Wspominała Pani, że w czasie studiów brała Pani udział w spektaklach operowych i koncertach, ale uczestniczyła Pani również w festiwalach połączonych z konkursami. Dla przykładu wymienię III miejsce w Międzynarodowym Konkursie Operetkowym im. Iwony Borowickiej. Takie sukcesy chyba utwierdzają, że wybrało się właściwy kierunek studiów i należy robić wszystko, aby nadal się rozwijać.
          - To prawda, starałam się uczestniczyć w wielu konkursach, jest to bardzo ważny element w rozwoju śpiewaka, bez względu na to, czy otrzyma się nagrodę, czy nie. Konkursy bardzo hartują i umożliwiają pokazanie się przed wpływową komisją. Motywują do poszerzania repertuaru. Na większych konkursach bywają agenci, którzy wybierają osoby, z którymi chcieliby podjąć współpracę i nie zależy to od zdobytego miejsca. Czasami nie przechodząc do finału konkursu, można nawiązać współpracę z agencją.

          Miałam przyjemność oklaskiwać Panią w Kąśnej Dolnej, w spektaklu opery „Carmen” G. Bizeta. Patrząc na Panią uważnie stwierdziłam, że nie ma Pani tremy, bo wszystko było wykonane bardzo swobodnie, zarówno jeśli chodzi o śpiew, jak i stronę aktorską.
          - Na scenie zawsze czuję się bardzo pewnie. Kocham to, co robię i wychodząc na scenę skupiam się na odzwierciedleniu postaci, którą śpiewam. Trema natomiast towarzyszy mi zawsze przed występem. Jest to trema mobilizująca, która moim zdaniem jest potrzebna, aby zmotywować organizm do odpowiedniej koncentracji i wysiłku fizycznego. Będąc na scenie zawsze staram się dawać z siebie wszystko.
          Śpiewając spektakl operowy, często nie ma możliwości bezpośredniego kontaktu z publicznością, co umożliwiają koncerty. Myślę, że sukcesem jest nawiązanie kontaktu pośredniego, gdy poprzez porywający śpiew, autentyczność gry aktorskiej i przekazywanie szczerze emocji granej postaci, oddziałujemy na emocje i reakcje publiczności.

          Wielu nawet bardzo doświadczonych śpiewaków ma osoby, z którymi utrzymuje stały kontakt i w każdej chwili mogą ich poprosić o radę. Pani z pewnością taką osobę ma.
          - Oczywiście, jest to moja Pani Profesor – prof. Katarzyna Oleś-Blacha, z którą zawsze mogę porozmawiać o różnych wątpliwościach i problemach związanych ze stroną wokalną.
           Drugą taką osobą jest także prof. Ryszard Karczykowski, do którego co roku jeżdżę na kursy wokalne do Radziejowic. Jest to ta sama szkoła wokalna.
Młodemu śpiewakowi często trudno samemu zadecydować, czy może się już podjąć wykonania danej partii. W obecnym świecie śpiewaków jest tak dużo, że każda propozycja jest kuszącą szansą na pokazanie się w różnych miejscach. Bardzo często pojawia się problem, czy wybrać najlepszą dla siebie partię, czy jednak zaryzykować i wybrać partię, która jeszcze nie jest dla mnie, ale umożliwia mi pokazanie się na większej scenie. Na szczęście mam kogo się poradzić.

           Z panią prof. Katarzyną Oleś-Blachą pracujecie razem w Operze Krakowskiej i w każdej chwili można zapytać o radę, a ponadto połączyła panie przyjaźń.
          - To prawda, ale pani Kasia przez całe studia była dla mnie ogromnym autorytetem i nadal jest. Przez ogromny szacunek, jakim ją darzę, ciężko jest mi się przełamać, aby zwracać się do pani Katarzyny tak samo, jak do innych koleżanek.

          Pewnie zdarza się Pani czasem wygospodarować wolny czas na odwiedzanie rodziny w Ustrzykach Dolnych. Czy dawni sąsiedzi, znajomi, koleżanki szkolne, interesują się Pani zawodowymi sukcesami?
          - Owszem, zawsze jak wracam do domu, to spotykam się z dużym zainteresowaniem, a nawet podziwem ze strony tych osób. Zawsze jest mi bardzo miło, kiedy słyszę, że ludzie cieszą się, że znana im osoba z małego miasteczka – Ustrzyk Dolnych, ma szansę rozwijać się i występować na dużej scenie.

           Poznała Pani blaski i cienie zawodu śpiewaczki. Nadal Pani uważa, że to był właściwy wybór?
           - Tak. Jestem pewna, że wybrałam dobrze. Miałam taki okres w życiu, że przestałam mieć na co dzień do czynienia z muzyką i ze śpiewem. Było to po ukończeniu szkoły muzycznej II stopnia, gdy został mi ostatni rok studiów w Rzeszowie. Wtedy zdałam sobie sprawę, że mimo sukcesów na studiach i w życiu prywatnym, zawsze będzie mi brakowało tego pierwiastka muzyki. Śpiew jest dla mnie niesamowicie ważny i musi mieć miejsce w moim życiu.

           Niedawno założyła Pani rodzinę. Czy mąż interesuje się Pani pracą i może Pani liczyć na jego wsparcie?
           - Bardzo się interesuje i bardzo mnie wspiera, pomimo, że nie jest muzykiem. Zawsze mogę z nim porozmawiać o wszystkim, co jest związane z moim zawodem. Jest na każdym moim spektaklu, szczególnie tych śpiewanych po raz pierwszy. Wsparcie z jego strony jest dla mnie niezwykle ważne.

          Na razie cierpliwie znosi wszystko, nawet w dniu spektaklu?
          - Dokładnie tak. W tym sezonie miałam szczęście śpiewać duże role. Była to niesamowicie rozwijająca, ale również bardzo odpowiedzialna praca. Mój mąż to rozumie i cierpliwie znosi wszystkie moje zachcianki.

           Czy interesuje Panią jeszcze coś poza muzyką, a jeśli tak, to czy jest na to czas?
           - Moją drugą ogromną pasją jest taniec. Przed rozpoczęciem pracy w operze, przez dwa lata miałam okazję tańczyć w Zespole Pieśni i Tańca Ludowego „Krakowiacy” w Krakowie i równocześnie w Zespole Tańca Ludowego „Bandanki” w Ustrzykach Dolnych, który prowadzi moja mama. Bardzo mi brakuje tańca, ale mam tyle obowiązków, że nie jestem w stanie chodzić regularnie na próby, a to w zespole tanecznym jest niezbędne. Poza tym, swoją pasję taneczną mogę wykorzystać w niektórych spektaklach w Operze, jak np. „Hrabina Mariza”- I. Kalmana, „Zemsta nietoperza”- J. Straussa, czy „Kandyd”- L. Bernsteina. Bardzo lubię role, w których jest dużo ruchu na scenie.

          Teraz będzie trochę czasu na odpoczynek, ale za kilka tygodni zaczną się próby i nowe wyzwania.
           - Już nawet wiem, że w połowie września będę mieć spektakl wyjazdowy w Sanoku w ramach Festiwalu im. Adama Didura. Opera Krakowska wystawi tam operę „Don Pasquale”- G. Donizettiego, a ja wystąpię w roli Noriny.
Serdecznie Państwa zapraszam.

          Może znajdzie się czas na rozmowę. Dziękuję, że przyjechała Pani do Rzeszowa i poświęciła Pani sporo czasu na miłą rozmowę, którą czytelnicy „Klasyki na Podkarpaciu” przyjmą życzliwie.
          - Ja również bardzo dziękuję.

Z Panią Paulą Maciołek - solistką Opery Krakowskiej rozmawiała Zofia Stopińska 12 czerwca 2019 roku w Rzeszowie

Opera jest dla mnie całym życiem

            Pragnę Państwu przedstawić Huberta Zapióra, wszechstronnie wykształconego młodego barytona, laureata prestiżowych konkursów wokalnych, który z coraz większym powodzeniem występuje na scenach polskich i zagranicznych teatrów operowych.
           24 maja 2019 roku mieliśmy okazję oklaskiwać Artystę podczas koncertu plenerowego z okazji 200. rocznicy urodzin Stanisława Moniuszki, który odbył się na dziedzińcu Zamku w Krasiczynie, w ramach 58. Muzycznego Festiwalu w Łańcucie, a w czerwcu pan Hubert Zapiór jest w Krakowie, gdzie występuje w roli Maksymiliana w spektaklach barwnego brodwayowskiego dzieła Leonarda Bernsteina zatytułowanego „Kandyd”.
Rozmowa z panem Hubertem Zapiórem zarejestrowana została po jednej z prób do tego spektaklu.

            Zofia Stopińska: Występ w jednym z koncertów 58. Muzycznego Festiwalu w Łańcucie był formą nagrody dla finalisty 10. Międzynarodowego Konkursu Wokalnego im. Stanisława Moniuszki w Warszawie. Niedługo po tym konkursie wyjechał Pan do Los Angeles, aby uczestniczyć w finale innego prestiżowego konkursu wokalnego i stamtąd przyjechał Pan prosto do Krasiczyna jako laureat II nagrody. Dwa konkursy w tak krótkim czasie były z pewnością ogromnym wyzwaniem i dostarczyły wielu wrażeń.
           Hubert Zapiór: Konkurs Moniuszkowski jest ogromnym wydarzeniem i w związku z 200. rocznicą urodzin Stanisława Moniuszki, a także jego dziesiątą, jubileuszową edycją, budził ogromne zainteresowanie nie tylko w Polsce, ale również za granicą. Występy były transmitowane na żywo, przez cały czas czuliśmy wielką presję.

          Znalezienie się w Finale było wielkim wyczynem.
          - Tak, ponieważ w II etapie znalazło się aż 15 barytonów i każdy śpiewał na bardzo wysokim poziomie. Konkurencja podczas tego konkursu była ogromna.
Czekając na wyniki II etapu wiedziałem, że cokolwiek się stanie, to nie będzie porażki, bo już sam występ w takim gronie był ogromnym sukcesem. Kiedy okazało się, że jestem w finale, ucieszyłem się tak, jakbym ten konkurs już wygrał.
Sam finał był także bardzo trudny. Trwał kilka godzin, śpiewaliśmy z towarzyszeniem orkiestry, koncert był również transmitowany w telewizji.

          Śpiewał Pan pod koniec finału i nie jestem przekonana, czy to była dobra pora.
          - Okazało się, że nie, bo śpiewając tuż przed 22-gą moją drugą arię, czekając półtorej godziny po wykonaniu pierwszej, będąc przez cały czas w stanie gotowości, czułem już ogromne zmęczenie. Nie mogę jednak narzekać, bo każdy uczestnik miał ten sam interwał pomiędzy pierwszą a drugą arią, a sam układ kolejności to już tylko przypadek.
           Uważam, że Jury było w tym roku wspaniałe i cieszę się, że osoby, które realnie decydują o naszym zatrudnieniu, mnie doceniły i zostałem jednym z finalistów oraz laureatem nagród specjalnych.
           Konkurs w Los Angeles to była „zupełnie inna bajka”. Nie było tej presji, bo poleciałem tam od razu na finał, ponieważ pierwsze dwa etapy przeszedłem wcześniej w Nowym Jorku. Wiedziałam, że nie ma żadnej transmisji i towarzyszącej jej „wielkiej pompy”, a konkurs odbywa się w iście wakacyjnym klimacie.
Otrzymałem tam II nagrodę i z zupełnie innym nastawieniem wracałem do Polski.

          W ostatnich latach często Pan uczestniczył w konkursach. Pozwolę sobie wymienić Pana osiągnięcia konkursowe. Zwycięzca The Opera Index Award w The Opera Index Vocal Competition (2018), The Gerda Lissner Foundation Lieder / Song vocal Competition (2018), The Giulio Gari Foundation International Competition (2018), The Cereer Bridges (2018), Pierwszego Miejsca w The Gerda Lissner Foundation International Vocal Competition (2018) oraz Drugiego Miejsca i 3 Nagród Specjalnych, w tym za najlepszą Interpretację Pieśni I. J. Paderewskiego w The Kosciuszko Foundation Marcela Sembrich International Voise Competition w Nowym Jorku (2018), a także Drugiej Nagrody w The Loren L. Zachary Society International Vocal Competition w Los Angeles (2019).
           Czym te osiągnięcia zaowocowały?
           - Faktycznie, konkursów ostatnio było mnóstwo i nie ukrywam, że na początku był to sposób na utrzymanie się w Stanach Zjednoczonych, bo życie i studia w Nowym Jorku kosztują bardzo dużo. Dzięki stypendium i tym konkursom mogłem przetrwać tam mój drugi rok. Zgłaszałem się na każdy konkurs w Nowym Jorku z nadzieją, że może uda się coś wygrać i dzięki temu będę miał środki na życie. Okazało się, że byłem doceniany i zostawałem laureatem ich wszystkich. To był moment zwrotny w mojej edukacji, bo poczułem, że moja technika zaczyna się stabilizować i mogę już na poważnie zająć się zawodową karierą.
           Teraz postanowiłem zwolnić tempo, jeśli chodzi o konkursy. Tegoroczny konkurs w Los Angeles był ostatnim z zaplanowanych i teraz zabieram się do pracy w zawodzie.

           Czas studiów już się zakończył, ale trwał on dość długo i trzeba podkreślić, że pracował Pan bardzo dużo, bo ukończył Pan studia na Wydziale Wokalno-Aktorskim w Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina i chyba jednocześnie studiował Pan w Akademii Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza na Wydziale Aktorskim.
          - To prawda. Przez trzy lata robiłem to równolegle i to było ogromne wyzwanie. Jak wspominam to z perspektywy czasu, to myślę, że nigdy bym już się nie zdecydował na taki krok.
          W tym roku mija 10 lat mojej edukacji wokalnej. Wszystko zaczęło się w Szkole Muzycznej II stopnia im. Władysława Żeleńskiego przy ulicy Basztowej w Krakowie, a po dwóch latach nauki w tej szkole zostałem studentem Uniwersytetu Muzycznego, rok później rozpocząłem studia w Akademii Teatralnej i przez trzy lata studiowałem na dwóch kierunkach. W trakcie ostatniego roku studiów w Akademii Teatralnej byłem już drugi rok w Akademii Operowej przy Teatrze Wielkim – Operze Narodowej w Warszawie, więc był taki czas, kiedy studiowałem równolegle w trzech różnych instytucjach. Później pojawił się pomysł studiów w Nowym Jorku. W grudniu pojechałem na egzaminy wstępne, dostałem się, wróciłem do Polski i zabrałem się do pracy, bo trzeba było przyśpieszyć zakończenie studiów. Ostatni semestr musiałem zrealizować więc w czasie przedostatniego, napisałem pracę magisterską i obroniłem się w czasie wakacji i we wrześniu, po zakończeniu wszystkich studiów w Polsce, wyleciałem do Nowego Jorku.

          Tam też trzeba było dużo pracować. Ciekawa jestem, jak wyglądały Pana Studia w The Juilliard School w Nowym Jorku.
          - Zawsze dużo pracowałem. Już na pierwszym roku studiów w Warszawie zadebiutowałem w Niemczech i od tamtej pory każdego roku gdzieś występowałem. Podobnie też było w Nowym Jorku. Lecąc tam miałem już podpisany kontrakt na mój debiut w Teatrze Wielkim – Operze Narodowej i po kilku miesiącach przyleciałem do Warszawy, aby wystąpić jako Papageno w „Czarodziejskim flecie”. Do tej roli zostałem przygotowany przez specjalistkę z Metropolitan Opera, gdzie w tym samym czasie przygotowywano tę samą operę Mozarta. Tak jak wielu korepetytorów z MET, jest również na stałe zatrudniona w The Juilliard School. Naprawdę, ciężko wymarzyć sobie lepszą kadrę.
          Po zaśpiewaniu kilku spektakli w Warszawie otrzymałem propozycję na następny sezon i od tamtego czasu mam szczęście regularnie wracać do Teatru Wielkiego – Opery Narodowej. Następny sezon będzie już moim trzecim na tej scenie.

          Stała współpraca nie wiąże się z etatem.
          - W dzisiejszych czasach teatry operowe w Polsce coraz rzadziej zatrudniają młodych śpiewaków na stałe. Mnie udało się podpisać dwuletni kontrakt w Niemczech w Hannover Staatsoper. Zaczynam we wrześniu.

          Jest Pan pod opieką bardzo dobrej londyńskiej agencji Intermusica, która kiedyś opiekowała się znakomitym dyrygentem Stanisławem Skrowaczewskim, a obecnie wśród wielu znanych muzyków są takie znakomitości, jak: Danielle de Niese, The King’s Singers, Midori, Fabio Biondi, Mischa Maisky czy Sir Eliot Gardiner.
          - Tak, od roku jestem w tej agencji i muszę powiedzieć, że wszystko układa się wspaniale. Podpisałem umowę z dwiema agentkami, teraz jedna z nich jest na urlopie macierzyńskim. Dzięki tej współpracy będę debiutował w Bayerische Staatsoper w Monachium na jednej scenie z Placido Domingo i Ailyn Pérez, w „Traviacie” Giuseppe Verdiego. Premiera odbędzie się 28 czerwca, a drugi spektakl 1 lipca.

          Rozmawiamy w Krakowie po jednej z prób do „Kandyda” Leonarda Bernsteina, a kompozytor nazwał to dzieło operetką komiczną. Nie byłam jeszcze na spektaklu w Operze Krakowskiej i ciekawa jestem, czy „Kandyd” wystawiany jest tradycyjnie – zgodnie z intencjami kompozytora?
          - Ciężko powiedzieć, co to znaczy tradycyjnie, w momencie, kiedy opera jest sama w sobie bardzo surrealistyczna i dająca bardzo szerokie pole do interpretacji. Muzyka „Kandyda” jest musicalowo – operowa, to trochę pastisz różnych stylów operowych.
          Moje przygotowania do występów w „Kandydzie” także były szalone, bo próby odbywały się od końca kwietnia. Ja dołączyłem do zespołu na jeden dzień po Konkursie Moniuszkowskim, później poleciałem do Los Angeles, wróciłem na jeden dzień na próby, znów wyjechałem na wspomniany koncert w Krasiczynie i dopiero po nim mogłem zadomowić się w Krakowie.
           Wiele rzeczy, które robię podczas tego spektaklu wykonuję po raz pierwszy na scenie, bo rola Maksymiliana jest bardzo barwna i daje bardzo dużo możliwości, pojawiam się pod różnymi postaciami. Tutaj mogę wykorzystać swoje umiejętności zdobyte podczas studiów aktorskich. Bardzo się z tego cieszę i mam dużą przyjemność z kreowania tej postaci.
          Cieszę się także ze współpracy z Michałem Znanieckim, który jest wspaniałym reżyserem. Każdy śpiewak czuje się komfortowo, ponieważ reżyser jest znakomicie przygotowany i jasno przedstawił nam swoją wizję.

          Stali czytelnicy „Klasyki na Podkarpaciu” mieliby do mnie pretensje, gdybym nie zapytała o początki Pana edukacji muzycznej, bo wiadomo, że pochodzi Pan z niedalekiego Brzeska. Tam się chyba wszystko zaczęło.
          - W Brzesku się wszystko zaczęło i Brzesko nadal ma w moim życiu ogromne znaczenie.

          Wracając do Brzeska myśli pan, że jedzie Pan do domu?
          - Długo studiowałem, dużo podróżuję i tak naprawdę nie wiem, gdzie mieszkam. Większość walizek nadal czeka teraz w moim pokoju w domu rodzinnym na rozpakowanie. Długo niestety tam nie zostaną, bo już za chwilę przeprowadzam się do Hannoveru, ale tak, Brzesko = dom.

          Jak to się stało, że zainteresował się Pan muzyką i śpiewem?
          - Mam trzy starsze siostry. Najmłodsza z nich Justyna śpiewała i grała na fortepianie. Bardzo mi się to spodobało i postanowiłem pójść w jej ślady. Miałem też duże wsparcie ze strony rodziców, ale opera pojawiła się w moim życiu niespodziewanie. Mali chłopcy, marzą raczej, aby zostać strażakiem, policjantem czy piłkarzem a nie śpiewakiem operowym i ze mną było podobnie. Przez chwilę chciałem być nawet nauczycielem WF-u.
          Na ścieżkę opery wszedłem przypadkowo dzięki napotkanym przeze mnie życzliwym osobom. Okazało się, że mam do tego talent, a później zakochałem się w operze i trwa to do tej pory. Opera jest dla mnie całym życiem, a ponieważ jestem pracoholikiem, to bardzo się cieszę, że moja praca jest jednocześnie moją pasją. Cieszę się również, że moja praca powiązana jest z moją drugą pasją – podróżowaniem. To jest piękne i jestem szczęśliwy, że tak dobrze się wszystko układa.

          Co takiego jest w sztuce operowej, że warto dla niej poświęcić wszystko?
          - Jest ona połączeniem wszystkiego, co kochałem jako małe dziecko. Kochałem śpiewać, kochałem być na scenie i występować przed publicznością. Spełniam się w tym. Kiedy podczas studiów aktorskich występowałem na scenie, to zawsze brakowało mi muzyki, a w operze jest jej pod dostatkiem.

          Stając na scenie stara się Pan nawiązać kontakt z publicznością?
          - To zwykle zależy od okoliczności. W spektaklu operowym jestem częścią historii i świata wykreowanego na scenie i całkowicie się w nim zatapiam. Wtedy szansa na kontakt pojawia się dopiero podczas ukłonów. W sytuacji koncertowej, kiedy nie ma ani scenografii, ani kostiumów, a widownia jest oświetlona, kontakt z widzem przychodzi naturalnie i pomaga mi wprowadzić go na ten krótki czas trwania arii czy pieśni, w ten niewidzialny świat.

          Są śpiewacy, którzy przyjmują pomysły reżysera i wszystko im jedno, czy kreując, na przykład, postacie z „Halki”, występują w strojach szlacheckich i ludowych, czy w golfie i marynarce. Są soliści, którzy dyskutują z niekonwencjonalnymi pomysłami reżysera. Co Pan woli?                                                                - Jeśli chodzi o wizję reżysera, kostiumy czy scenografię, to pierwsze projekty powstają na długo przed rozpoczęciem prób z solistami, więc ciężko żebyśmy mieli na to jakikolwiek wpływ. Oczywiście można dyskutować na temat drobnych szczegółów w kostiumie czy reżyserii, ale to również zależy od sytuacji. Przy nowych produkcjach śpiewak jest częścią procesu twórczego i często ma rzeczywisty wpływ na reżyserię. Tak było w kwietniu, kiedy śpiewałem „Don Giovanniego”. Wtedy wszyscy na równi z panią reżyser byliśmy zaangażowani w produkcję i razem szukaliśmy rozwiązań i pomysłów na daną scenę. Jeśli coś nam się nie podobało lub czegoś po prostu „nie czuliśmy” można było od razu zareagować i zaproponować coś innego, w czym np. czuliśmy się bardziej wiarygodni. Z kolei teraz w Krakowie mam świadomość, że dołączam do produkcji, gdzie próby trwają już od kilku tygodni, a ja muszę jak najszybciej nadrobić nieobecność. W takich sytuacjach nie ma czasu na dyskusje. Trzeba zaufać reżyserowi i partnerom na scenie i jak najlepiej wykonać swoją pracę. Niedługo będę debiutował w Monachium i tam sytuacja będzie już ekstremalna. Tamtejsza produkcja „Traviaty” ma już ponad 25 lat. Na jej wznowienie podczas festiwalu będziemy mieli tylko 4 dni, a mój pierwszy raz na tej scenie i z orkiestrą będzie miał miejsce dopiero podczas spektaklu.

            Jest Pan świadomy, że do końca zawodowego życia będzie Pan ciągle ciężko pracował?
            - Oczywiście, to jest ciągła praca nad własnym rozwojem. Moim zdaniem w momencie, kiedy ktoś pomyśli, że już wszystko potrafi i wie, to jest to początek końca, więc to, że zakończyłem właśnie 10-letni okres studiowania, wcale nie oznacza, że skończyłem się uczyć.

           Ma Pan sporo barytonowych partii operowych w repertuarze, z innymi niedługo trzeba się będzie zmierzyć. Trzeba śpiewać wszystko, co może się śpiewać, ale każdy ma swoje upodobania, marzenia.
          Marzę o roli, której w najbliższym czasie na pewno nie zaśpiewam, a może nawet i nigdy, bo nie wiem jak mój głos się rozwinie. Jest to tytułowy Rigoletto w operze Verdiego. Natomiast drugie marzenie jest już bardziej realne, to „Eugeniusz Oniegin” Czajkowskiego – bardzo chciałbym zaśpiewać Oniegina. Wszystkie decyzje repertuarowe trzeba jednak podejmować w zgodzie z własnym głosem. Moją następna duża rola, nad którą teraz pracuję i czuję, że w tym momencie jest idealna dla mojego głosu to Figaro w operze „Cyrulik sewilski” Rossiniego. W najbliższych sezonach będą ją wykonywał na scenach operowych w Niemczech i Norwegii.

          Wspominaliśmy już, że najczęściej w teatrach operowych angażuje się solistów do poszczególnych ról, a to wiąże się z castingami, które są właściwie konkursem.
          - Śpiewacy z ugruntowaną pozycją jak Beczała, Kwiecień, Konieczny czy Ruciński nie muszą już brać udziału w żadnych castingach. Teatry operowe same zabiegają o ich udział w produkcjach. W przypadku młodych śpiewaków, którzy dopiero rozpoczynają karierę, przesłuchania to konieczność i jedyna szansa, aby dać się poznać. Sam w ostatnich dwóch latach zaśpiewałem dla kilkudziesięciu, a może już nawet ponad stu instytucji, agentów, reżyserów itd. Już nie traktuję tego jak konkurs, czy życiową szansę, której, jeśli nie wykorzystam, to będzie to wielki dramat. Często śpiewa się dla kogoś, kto w danej chwili nawet nie poszukuje nawet barytona. Zawsze jednak warto się pokazać, zasiać to ziarenko i poczekać co się stanie. Czasem propozycja może przyjść nawet po roku.
           Właśnie w ten sposób zostałem zaangażowany do Bayerische Staatsoper w Monachium. Nigdy nie miałem specjalnego przesłuchania do tej roli. Zapadłem w pamięć jednemu z dyrektorów po jednym z tych wielu przesłuchań i kiedy pojawiła się odpowiednia dla mnie rola zgłosił się do mojej agencji. Czasem potrzeba po prostu trochę cierpliwości i szczęścia.

          Śpiewak nigdy nie zapomni instrumentu, bo zawsze ma głos – najpiękniejszy instrument, ale jednocześnie trzeba się z tym instrumentem odpowiednio obchodzić.
          - Żaden skrzypek, fagocista czy oboista nie nosi przy sobie swojego instrumentu 24 godziny na dobę tak jak jest to w przypadku śpiewaków. Kończy się koncert czy próba, odkłada instrument do bezpiecznego futerału i to wszystko.
          W naszym przypadku spędzamy z tym instrumentem każdą chwilę i często to, jak śpiewamy, nie zależy tylko od tego, czy jesteśmy zdrowi, ale także od kondycji fizycznej, psychicznej, tego jak spaliśmy czy co jedliśmy – wszystko wokół ma wpływ na nasz głos.

          Każdy instrument można naprawić, ale głos jest trudno naprawić.
          - To jest też przecież bardzo delikatny narząd, którym musimy produkować tysiące pięknych dźwięków. Trzeba o niego bez przerwy dbać i pielęgnować.

          Myślę, że ma Pan osobę, która czuwa nad Pana głosem i radzi, co zaśpiewać.
          - Oczywiście. Jest nią Eytan Pessen, którego poznałem w Akademii Operowej przy Teatrze Wielkim w Warszawie i dzięki niemu, zrobiłem wtedy ogromny wokalny postęp, a także pojechałem na studia do The Juilliard School. Eytan Pessen jest nie tylko moim nauczycielem, ale także mentorem i przyjacielem. Drugą taką osobą jest moja pani profesor Edith Wiens, u której właśnie skończyłem studia w Nowym Jorku.

          Trzeba uważać, co się śpiewa i w jakich warunkach. Podczas koncertu plenerowego w Krasiczynie nie było zbyt dobrych warunków do śpiewania.
           - Było przede wszystkim zimno, padał deszcz. Obserwowałem Olę Kubas, która śpiewała zaraz przede mną i widać było, jak z każdym dźwiękiem z jej ust ulatniała się para. Jak zimą! Śpiewanie w takich warunkach nie jest dobre dla głosu, ale to była wyjątkowa sytuacja, a na scenie jednorazowo nie byliśmy dłużej niż kilka minut. Ja byłem ogromnie szczęśliwy z zaproszenia i z wielką przyjemnością wziąłem udział w tym koncercie.

          Został Pan bardzo gorąco przyjęty przez publiczność i może kiedyś zechce Pan jeszcze na Podkarpaciu zaśpiewać.
          - Oczywiście, bardzo chętnie zaśpiewam jeszcze raz w Krasiczynie, Rzeszowie czy innym mieście, bo południe Polski jest moim domem i jak tylko otrzymuję zaproszenie, staram się zrobić wszystko, aby mój występ był możliwy. Mam taką zasadę, że minimum raz w roku muszę zaśpiewać w Polsce. Stąd jestem, tutaj wszystko się zaczęło, tutaj mam całą rodzinę, poza tym i mam ogromną radość ze śpiewania dla polskiej publiczności, która tak gorąco mnie przyjmuje.
          Marzę także, aby mimo ciągłych podróży i przeprowadzek zawsze mieć w Polsce swój dom. Tutaj chcę mieć miejsce, do którego będę wracał.

Z panem Hubertem Zapiórem - znakomitym młodym śpiewakiem obdarzonym przez naturę pieknym głosem barytonowym rozmawiała Zofia Stopińska 4 czerwca 2019 roku w Krakowie

Brzmienie czterech wiolonczel grających razem jest czymś wyjątkowym

            Polish Cello Quartet jest wyjątkowym zespołem kameralnym, który tworzą czterej wyśmienici wiolonczeliści młodego pokolenia: Tomasz Daroch, Wojciech Fudala, Krzysztof Karpeta i Adam Krzeszowiec. Dlaczego ich wspaniała gra zachwyca i porusza publiczność? Odpowiedź na to pytanie będą Państwo znali po przeczytaniu rozmowy.

            Zofia Stopińska: Znakomici polscy wiolonczeliści - panowie Krzysztof Karpeta i Adam Krzeszowiec to połowa zespołu o nazwie Polish Cello Quartet. Rozmawiamy po koncercie, który odbył się z okazji Jubileuszu 50-lecia Państwowej Szkoły Muzycznej I stopnia w Przeworsku.
           Muszę się przyznać, że po raz pierwszy słuchałam gry tego zespołu na żywo. Pod koniec ubiegłego roku koncertowaliście w Rzeszowie, ale nie mogłam być tego wieczoru w Filharmonii Podkarpackiej i bardzo tego żałuję, a za dzisiejszy koncert serdecznie dziękuję. Bardzo interesujący i rzadko prezentowany program panowie dzisiaj wykonali.
           Adam Krzeszowiec: Bardzo się cieszymy, że mogliśmy wystąpić na tym pięknym jubileuszu. Dziękujemy za zaproszenie. A wybierając utwory na ten wieczór chcieliśmy przede wszystkim pokazać pełnię brzmienia kwartetu wiolonczelowego. Brzmienie czterech wiolonczel grających razem jest czymś wyjątkowym i zawsze podkreślamy, że to jest nasz skarb.

           Już jedna wiolonczela może zachwycić ogromną skalą od najniższego do najwyższego głosu ludzkiego i dlatego jest tak śpiewnym instrumentem
           Krzysztof Karpeta: To prawda, że wiolonczela pokrywa wszystkie skale głosu ludzkiego. Fakt ten chcieliśmy podkreślić, zamieszczając w repertuarze dzisiejszego koncertu pieśń Mieczysława Karłowicza. Było to jednocześnie nawiązanie do Jubileuszu, ponieważ patronem Szkoły Muzycznej w Przeworsku jest właśnie Mieczysław Karłowicz. Mam także nadzieję, że udało nam się pokazać tę piękną cechę wiolonczeli, jaką jest śpiewność.
Po koncercie kilka osób przyznało, iż były zaskoczone, że zamieniamy się partiami. Nie ma u nas stałego prymariusza, tak jak to bywa w tradycyjnych zespołach smyczkowych. Grając na tych samych instrumentach możemy rotować ustawienie zespołu. Każdy z nas ma inną osobowość oraz inny instrument, dzięki temu możemy pokazać różne kontrasty i każdy utwór może brzmieć w odmienny sposób. Oczywiście jeśli wymaga tego kompozycja, nasze cztery wiolonczele mogą również zabrzmieć jak jedna.

           Widać i słychać było, że świetnie ze sobą współpracujecie, bo bez swobody i ogromnego zaufania do scenicznych partnerów, trudno byłoby razem grać.
           A. K.: To prawda, gramy już ze sobą osiem lat i cały czas sprawia nam to ogromną radość. Jesteśmy czwórką przyjaciół i bardzo dobrze czujemy się razem również poza estradą - podczas prób i wspólnych wyjazdów. To bardzo ułatwia pracę w zespole, i jak już Krzysztof wspomniał, nie mamy lidera, tworzymy jeden organizm kwartetu wiolonczelowego.
           K.K.: Wszyscy znamy się od najmłodszych lat. Jesteśmy na ziemi Podkarpackiej, gdzie spędzaliśmy wspólnie sporo czasu podczas wakacji uczestnicząc w Międzynarodowych Kursach Muzycznych w Łańcucie i to także nas połączyło. Znamy się także z różnych innych kursów oraz konkursów, a na niwie prywatnej, jeśli tylko jest okazja i czas, spotykamy się wspólnie z naszymi żonami i dziećmi. Owocem naszego kwartetu jest Międzynarodowa Akademia Wiolonczelowa, którą wspólnie organizujemy przez cały rok, aby przez 10 lipcowych dni móc gościć w Nysie wiolonczelistów z całego świata. To wydarzenie także nas mocno związało.

          Czy dużo jest utworów, które zostały skomponowane z myślą o czterech wiolonczelach?
          A.K.: Szeroko znany repertuar jest niewielki. Ale utworów nieznanych, nieodkrytych lub zapomnianych jest dość dużo i przez te osiem lat wspólnej pracy każdy z nas prowadzi stałe poszukiwania utworów, które wzbogacają nasz repertuar. Rozpoczynając wspólną pracę nie spodziewaliśmy się, że tego repertuaru jest aż tak wiele. Ciągle byliśmy i jesteśmy zaskakiwani efektami naszych poszukiwań, gdyż znajdowaliśmy bardzo wartościowe utwory, których kompozytorów nie znaliśmy.        Zdarzało się też tak, że znaliśmy kompozytorów takich jak: Alfredo Piatti czy Wilhelm Fitzenhagen – to byli wiolonczeliści i kompozytorzy, którzy najprawdopodobniej pisali kwartety wiolonczelowe dla siebie i swoich uczniów lub dla kwartetu wiolonczel, który grał w ramach orkiestry. To są bardzo ciekawe utwory. Warto je odnajdywać, wyćwiczyć i przedstawiać publiczności.
           K.K.: Warto także podkreślić, że nasz kwartet pod względem repertuarowym, działa na kilku płaszczyznach. Jednym nurtem, który od samego początku realizujemy, jest granie oryginalnie napisanych na ten skład kompozycji i odkrywanie ich.
           W czasie naszej działalności udało nam się zainteresować kompozytorów naszym zespołem i mamy w repertuarze coraz więcej utworów napisanych specjalnie dla nas. Większość z nich to bardzo ciekawe dzieła.
           Gramy także nie tylko klasyczną muzykę, np. już dwukrotnie graliśmy na Jazztopad Festival z wielkimi gwiazdami jazzu. Utwory, które wykonaliśmy były specjalnie dla nas częściowo napisane, ale i w dużej mierze improwizowane. Niedawno nagraliśmy także płytę z Izą Połońską i Leszkiem Kołodziejskim z piosenkami Jerzego Wasowskiego i Jeremiego Przybory, w których jest dużo elementów improwizacji.
           Pojawił się także kolejny nurt, którego staraliśmy się wystrzegać pokazując oryginalne dzieła, ale coraz częściej mamy zapytania o transkrypcje utworów. Mogę już chyba zdradzić, że zostaliśmy zaproszeni na jedną z największych imprez wiolonczelowych na świecie - Cello Biënnale w Amsterdamie, gdzie motywem przewodnim edycji festiwalu są właśnie transkrypcje. Dlatego nie wykluczamy w naszym repertuarze również dobrych aranżacji istniejących utworów.

           Od kilku lat Polish Cello Quartet jest jednym z zespołów Narodowego Forum Muzyki we Wrocławiu.
           A. K.: Po trzech latach naszej samodzielnej działalności otrzymaliśmy propozycję, aby zostać zespołem rezydującym w Narodowym Forum Muzyki. Bardzo się cieszymy z tej współpracy, bo dzięki temu można nas tam usłyszeć w każdym sezonie koncertowym. Dzięki pomocy Narodowego Forum Muzyki wydaliśmy także w 2017 roku naszą pierwszą płytę.
           K.K.: Dzięki wsparciu Narodowego Forum Muzyki powstał utwór ma 5 wiolonczel i orkiestrę, który będzie miał swą premierę w przyszłym roku. Jest to kompozycja Mikołaja Góreckiego (syna Henryka Mikołaja Góreckiego) i do naszego kwartetu dołączy prof. Tomasz Strahl. Prapremiera odbędzie się we Wrocławiu w marcu, a tydzień później wykonamy ten utwór w Gdańsku. Towarzyszyć nam będą orkiestry symfoniczne z tych miast.
           Nie mogę zdradzić nazwiska, ale otrzymaliśmy propozycję od pewnej znanej kompozytorki, że zostanie z myślą o nas skomponowany utwór na cztery wiolonczele i zespól instrumentalny lub orkiestrę.
           A.K.: Cieszymy się, że poszerzy się nasz repertuar na duży skład, bo do tej pory występowaliśmy tylko z utworem Krzysztofa Meyera na 4 wiolonczele i orkiestrę kameralną. To bardzo ciekawy, rzadko wykonywany i nieco żartobliwy utwór, który jest współczesnym pastiszem twórczości Luigi Boccheriniego.

           Musimy także powiedzieć więcej o Waszej pierwszej płycie.
           A.K.: Nasza debiutancka płyta ”Discoveries” zawiera starannie wybrane przez nas utwory, które odzwierciedlają nasz repertuar. Szczycimy się też nagraniem Kwartetu na 4 wiolonczele Grażyny Bacewicz. Ten utwór znalazł się na płycie „Kwartet Śląski i Przyjaciele” z utworami Grażyny Bacewicz wydanej przez wytwórnię Chandos. Ta płyta została nagrodzona statuetką Fryderyka w tym roku, w kategorii Najwybitniejsze Nagranie Muzyki Polskiej.

           Trzeba również wyjaśnić dlaczego w tej rozmowie uczestniczą tylko Panowie. Zaraz po koncercie pan Tomasz Daroch i pan Wojciech Fudala musieli szybko wyjechać, bo jutro rano rozpoczynają nowe zajęcia, natomiast Panowie spotykają się jutro z uczniami klasy wiolonczeli w Szkole Muzycznej I st. w Przeworsku.
          K.K.: Dzięki zaproszeniu pana dyrektora Ryszarda Koniecznego i pani Agnieszki Kucab – Weryk, będziemy mieli przyjemność poprowadzić jutro warsztaty dla młodych adeptów gry na wiolonczeli. Jest to ważna część naszej działalności, bo każdy z nas jest wykładowcą akademii muzycznych w różnych miastach. Dlatego, jeśli tylko jest okazja, staramy się spotykać z młodymi ludźmi i dzielić się z nimi radością z grania oraz pomagać im rozwiązywać różne problemy związane z grą na instrumencie. W Przeworsku poprowadzimy warsztaty już po raz kolejny, prowadziliśmy także niedawno warsztaty w Przemyślu. Zawsze bardzo miło wspominamy pobyt na ziemi podkarpackiej. Jesteśmy pod wrażeniem gościnności i dobrej atmosfery, bo otaczają nas tutaj wspaniali ludzie, jest także wielu zdolnych uczniów. Cieszymy się, że możemy tutaj gościć.

           Jesteście zatrudnieni w trzech akademiach muzycznych.
           A.K.: Ja pracuję w Akademii Muzycznej im. Karola Szymanowskiego w Katowicach, Krzysztof uczy w Akademii Muzycznej im. Karola Lipińskiego we Wrocławiu, a Wojtek i Tomek uczą w Akademii Muzycznej im. Grażyny i Kiejstuta Bacewiczów w Łodzi.
          K.K.: Oprócz tego każdy z nas jest koncertmistrzem innej polskiej orkiestry – Adam jest koncertmistrzem w NOSPR, Tomek od przyszłego sezonu będzie jednym z koncertmistrzów Orkiestry „Leopoldinum” we Wrocławiu, Wojtek jest solistą Orkiestry Symfonicznej Filharmonii Wrocławskiej w Narodowym Forum Muzyki, a ja jestem koncertmistrzem Filharmonii Bałtyckiej w Gdańsku.
Mamy dużo obowiązków, ale cieszymy się, że pomimo zapełnionego kalendarza udało nam się przyjechać do Przeworska.

           Jestem pod wielkim wrażeniem Waszego koncertu, podobnie jak wszyscy, którzy go wysłuchali, a dowodem tego była gorąca owacja i prośby o bis. Program nie był łatwy w odbiorze, ale okazuje się, że dobre wykonania muzyki XX wieku, nawet rzadko wykonywanych utworów, zachwycają publiczność.
           A.K.: Zgodnie ze wskazówką gospodarzy, wybraliśmy klasyczny repertuar, który gramy dla wyrafinowanych słuchaczy i takich też mieliśmy tutaj. Publiczność reagowała fantastycznie i przyjęto nas z wielkim entuzjazmem i radością. Planowaną część koncertu rozpoczęła kompozycja belgijskiego twórcy Prospera van Eechaute, a później wykonaliśmy utwory: Alexandra Tansmana, Mieczysława Karłowicza i Kazimierza Wiłkomirskiego, a ogromną przyjemność sprawiło nam wykonanie na bis utworu zatytułowanego „Preghiere per quartto violoncelli”, którą skomponował Luigi Forino – włoski kompozytor przełomu XIX i XX wieku.

           Bardzo dziękuję za koncert i spotkanie. Mam nadzieję, że niedługo będę miała okazję posłuchać Was ponownie.
          K.K.: Zapraszamy na spotkania z nami w lipcu w Nysie i Wrocławiu, gdzie w ramach Akademii Wiolonczelowej odbędzie się kilka wyjątkowych koncertów. Najważniejszy z nich będzie miał miejsce 21 lipca w dużej sali Narodowego Forum Muzyki we Wrocławiu. Będzie to koncert poświęcony znakomitemu kompozytorowi Piotrowi Mossowi z okazji jubileuszu 70-lecia i 50-lecia pracy artystycznej. Podczas tego wieczoru wykonamy specjalnie skomponowany przez Jubilata utwór dla naszej Orkiestry Wiolonczelowej, która powstaje w ramach Międzynarodowej Akademii Wiolonczelowej.
          Jeśli otrzymamy zaproszenie, bardzo chętnie powrócimy także na Podkarpacie.

Ze znakomitymi wiolonczelistami, członkami Polish Cello Quartet – Krzysztofem Karpetą i Adamem Krzeszowcem rozmawiała Zofia Stopińska 6 czerwca 2019 roku w Przeworsku.

Międzynarodowe Kursy Muzyczne w Łańcucie

          Mieszkańcy Łańcuta już się przyzwyczaili, że zawsze w lipcu rozbrzmiewa tam muzyka, a w centrum miasta spotykają młodych ludzi z instrumentami. To uczestnicy Międzynarodowych Kursów Muzycznych im. Z. Brzewskiego, którzy przyjechali, aby pod kierunkiem znakomitych mistrzów doskonalić swe umiejętności.
           Przybliżymy Państwu tę wspaniałą „Letnią Szkołę Muzyczną” wspólnie z panem Krzysztofem Szczepaniakiem – prezesem „Stowarzyszenia Międzynarodowe Kursy Muzyczne im. Zenona Brzewskiego w Łańcucie” i przewodniczącym Komitetu Organizacyjnego tych Kursów.

           Zofia Stopińska: Przed nami kolejne, pracowite jak poprzednie, Kursy, ale jednocześnie będzie to szczególna, bo 45. edycja.
           Krzysztof Szczepaniak: Zbliża się 45. edycja, ale nie organizujemy specjalnych jubileuszy, nie podkreślamy w sposób wyjątkowy tej okrągłej rocznicy. Będziemy kontynuować działalność tak samo, jak w latach ubiegłych. Myślę, że Jubileusz świętować będziemy dopiero za pięć lat.

          Przyjeżdżają do Łańcuta młodzi ludzie, którzy uczą się grać na instrumentach smyczkowych, chociaż nie tylko, aby doskonalić swą grę na instrumencie pod kierunkiem mistrzów, ale Organizatorzy proponują im także wiele innych atrakcyjnych zajęć, które wpływają na ich rozwój muzyczny.
          - Może najpierw odniosę się do tej małej dygresji, że nie tylko smyczkowcy. Faktycznie, poszliśmy trochę dalej, to już nie tylko wiolinistyka, ale także inne instrumenty strunowe – harfa i gitara.
           Harfa powraca w tym roku wraz z nową prowadzącą ten instrument Helgą Storck, która przyjedzie do nas z Niemiec. Jest zainteresowanie harfą i odpowiadamy na nie. Podobnie jest z gitarą. Nie chcemy być konkurencją dla innych znanych i uznanych kursów gitarowych w Polsce.
Na naszych Kursach dominują: skrzypce, altówka, wiolonczela i kontrabas.
           W naszej ofercie dajemy przede wszystkim możliwość indywidualnego kształcenia podczas spotkań uczestników z mistrzami, a ponadto także możliwość rozwijania swych umiejętności pod okiem znakomitych pedagogów w zakresie gry w zespołach kameralnych i orkiestrze. Proponujemy jeszcze możliwość kształcenia słuchu. Pojawiają się także różne propozycje dotyczące, na przykład, umiejętności panowania nad własnym ciałem, nad tremą, także możliwości eliminowania zagrożeń związanych z postawą wiolinisty przy instrumencie, bo ta postawa wymusza często określoną pozycję, która nie zawsze jest korzystna, szczególnie dla kręgosłupa.

           Od lat organizujecie także kursy dla nauczycieli, którzy uczą grać na instrumentach smyczkowych.
           - Pedagodzy Kursów starają się także spotkać z nauczycielami, którzy uczestniczą w naszym kursie metodycznym, ale nie tylko. Zapraszamy na te spotkania także studentów uczelni artystycznych, których w przyszłości będzie interesowała także problematyka metodyki nauczania oraz rodziców, którzy uczestniczą jako osoby towarzyszące w naszych Kursach. Zapraszamy ich na spotkania z naszymi wybitnymi pedagogami, którzy mają codziennie wykłady trwające około 2 godzin, na różne tematy, o bardzo szerokiej problematyce.
           Pojawia się tu postać naszego znakomitego krytyka muzycznego – pana Józefa Kańskiego, którzy przybliża sylwetki i dokonania najwybitniejszych twórców światowej wiolinistyki, ale pojawiają się także pedagodzy, którzy dzielą się swoimi spostrzeżeniami na temat warsztatu pracy, metodyki nauczania gry na instrumencie, rozwiązywania określonych problemów technicznych, a także czasem różnych dywagacji związanych z pogranicza sztuki i innych dziedzin życia społecznego.
           O tym, że są tam poruszane bardzo istotne i ciekawe tematy, a jak bardzo ciekawe – najlepiej świadczy fakt, że z okazji 45. edycji naszych Kursów wydajemy w tym roku kolejny „Zeszyt łańcucki”, w którym umieściliśmy te wszystkie wykłady. Pedagodzy po spotkaniach z uczestnikami kursów metodycznych napisali te swoje przemyślenia. Mamy możliwość zaprezentowania ich, co stanowi swoisty dorobek naukowy naszych Kursów. To jest także bardzo ważne i cenne.

            Termin zgłoszeń z pewnością już minął.
             - Wprawdzie zawsze podkreślamy, że należy deklarować swój udział w Kursach do końca czerwca, ale jeżeli ktoś przyjedzie nawet w lipcu, to nie odmówimy. Zawsze gdzieś znajdziemy miejsce dla spóźnialskich, aczkolwiek nie namawiam do czekania na ostatnia chwilę, dlatego, że możliwość wyboru pedagoga w tym momencie praktycznie przestaje istnieć.

            Aktualnie w Łańcucie jest już dość rozbudowana baza hotelowa i gastronomiczna.
            - Poprawiła się baza hotelowa i jeśli popatrzymy na to przez pryzmat 18-tysięcznego miasteczka – można nawet powiedzieć, że jest bogata. Dla nas jednak w dalszym ciągu ostoją w zakresie tego, co Anglicy nazywają accommodation, są kwatery prywatne. Mieszkańcy Łańcuta oferują swoje pokoje, zapraszają do siebie i najwięcej naszych uczestników zamieszkuje w tych kwaterach. Pojawiają się także osoby, które stać na wynajęcie łańcuckich hoteli i pensjonatów. Mamy także do dyspozycji bursę szkolną, która ma poziom schroniska młodzieżowego, ale ze świetną lokalizacją, tuż obok szkoły, ze stołówką. Tam od pierwszych Kursów młodzież mieszkała i ta tradycja dla wielu stanowi ważny element przy wyborze.

           Wiem, że także wielu mistrzów, którzy są wykładowcami Kursów, od lat mieszka tych samych kwaterach prywatnych i nie wyobrażają sobie, aby mogło być inaczej.
           - Mało tego, zaprzyjaźnili się z właścicielami, odwiedzają się nawzajem. Zdarza mi się także spotykać w Łańcucie uczestników naszych Kursów w miesiącach jesiennych lub zimowych. Pytam wtedy, co tu robią, a oni odpowiadają, że zostali zaproszeni na uroczystość rodzinną u osób, u których mieszkali podczas Kursów. To miłe i sympatyczne, że oprócz elementów usługowych, pojawiają się także towarzyskie.

           Zaproszeni na Kursy mistrzowie są wspaniałymi instrumentalistami i doświadczonymi pedagogami.
           - Chcę podkreślić, że dużą satysfakcją dla nas jest fakt, że prawie połowa pedagogów, którzy uczestniczą w naszych Kursach, to są byli nasi uczestnicy. Swoją przygodę z instrumentem rozpoczynali właśnie w Łańcucie.
            Proszę zwrócić uwagę na solistów Koncertu inaugurującego 45. Kursy. Tomasz Strahl przyjeżdżał na nasze Kursy jako uczeń i student, a później pojawił się jako pedagog.
           Marysia Włoszczowska przyjeżdżała ze swoimi rodzicami na Kursy jako malutka dziewczynka i tutaj nauczyła się trzymać w rękach skrzypeczki. Po latach pojawia się na naszych Kursach jako uznana gwiazda. Jest laureatką Konkursu Wieniawskiego i Konkursu Bachowskiego w Lipsku, a wcześniej konkursów Jahnkego, „Małego Wieniawskiego” w Lublinie i innych. I Nagroda w Konkursie Bachowskim w Lipsku jest wielkim osiągnięciem tej Artystki. Trzeba także podkreślić, że na innych konkursach była nagradzana także za wykonania utworów Jana Sebastiana Bacha. Miałem wielką przyjemność i satysfakcję jeździć z Marysią na Kursy Muzyczne do Goch w Niemczech. Później dorosła, ukształtowała się i jako artystka jest znana jest nie tylko w kraju, ale przede wszystkim za granicą.
Zapraszając tak wybitnych solistów, chcemy pokazać uczestnikom Kursów w Łańcucie, co można osiągnąć będąc stałym uczestnikiem naszych Kursów, być na tych Kursach, chłonąć atmosferę Łańcuta i korzystać z „rogu obfitości”, który wylewa się od pedagogów, którzy do nas przyjeżdżają. Oczywiście trzeba mieć talent, a także ćwiczyć, ćwiczyć i ćwiczyć.
             Te osoby potwierdzają moja tezę, którą głoszę zawsze, zapowiadając koncerty, że drogi na estrady świata prowadzą przez salę balową łańcuckiego Zamku i to się potwierdza.
            Natomiast jeżeli chodzi o pedagogów, to słusznie pani zauważyła, że są to nazwiska znaczące w polskiej pedagogice instrumentalnej, ale są to także wielkie gwiazdy nie tylko polskiej estrady. Wymienię tylko kilka nazwisk: Konstanty Andrzej Kulka, Edward Zienkowski, Agata Szymczewska, Tomasz Strahl – to są nazwiska pojawiające się na plakatach koncertów na całym świecie.
            Zapraszając takich mistrzów na Kursy, umożliwiamy kontakt uczestnikom z najwybitniejszymi pedagogami i artystami, a dzięki wieczornym koncertom w Sali balowej Zamku, mają możliwość posłuchania ich gry nie tylko uczestnicy, ale również melomani związani z naszymi Kursami.
Koncerty te odbywają się w przyjaznej atmosferze, bez wielkiego blichtru i szumu kamer telewizyjnych, bez zadęcia w postaci festiwalowych uniesień. Są to spotkania bardziej intymne i kameralne, ale na najwyższym poziomie.

           Inauguracja Międzynarodowych Kursów Muzycznych im. Zenona Brzewskiego w Łańcucie odbywa się zawsze 1 lipca w Filharmonii Podkarpackiej. Wymienił Pan już tegorocznych solistów: Maria Włoszczowska – skrzypce i Tomasz Strahl – wiolonczela, a Orkiestrą Symfoniczną Filharmonii Podkarpackiej dyrygował będzie Massimiliano Caldi.
             Zarówno dyrygent, jak i soliści, to wybitni artyści. O Marii Włoszczowskiej powiedziałem już kilka zdań. Tomasz Strahl to chyba najwybitniejszy współczesny polski wiolonczelista i zarazem dziekan Wydziału Instrumentalnego Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina, laureat wielu konkursów międzynarodowych, artysta doskonale znany na wszystkich scenach. Współcześni kompozytorzy często powierzają mu prawykonania swoich kompozycji na wiolonczelę, a wśród tych utworów jest Koncert wiolonczelowy Stanisława Moryty, który z naszymi Kursami był także bardzo blisko związany. Jako Rektor Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina przyjeżdżał w czasie trwania Kursów do Łańcuta, prowadził także zajęcia z kompozycji i był naszym wielkim przyjacielem.
           Chcemy w ten sposób złożyć hołd już nieobecnemu wśród żyjących Stanisławowi Morycie, wielkiemu polskiemu kompozytorowi, który stworzył przepiękny Koncert wiolonczelowy, a 1 lipca partie solowe wykona Tomasz Strahl – pedagog naszych Kursów.
           Natomiast Maria Włoszczowska wykona bardzo interesujący Koncert skrzypcowy D-dur Ericha Wolfganga Korngolda – austriackiego kompozytora, który większość swego życia spędził w USA. Ten koncert jest rzadko w Polsce grywany i jestem przekonany, że warto przyjść do Filharmonii Podkarpackiej, chociażby ze względu na atrakcyjność tego dzieła, ale także ze względu na solistów.

           Wspominał Pan już, że w czasie trwania Międzynarodowych Kursów Muzycznych w Łańcucie, w sali balowej Zamku odbywają się wspaniałe koncerty w wykonaniu Mistrzów, ale przed szerokim gronem publiczności wystąpią także wybrani uczestnicy.
           Mocno podkreśliła pani słowo wybrani, bo tak faktycznie jest, ale chcę także podkreślić, że traktujemy nasze koncerty nie jako atrakcję pseudo festiwalową, a jako element dydaktyki, umiejętność słuchania muzyki i obcowania z nią.
Dlatego na początku każdego turnusu, do licznie zgromadzonej najmłodszej publiczności w sali balowej łańcuckiego Zamku, kieruję słowa dotyczące tego, jak należy zachować się w sali koncertowej, czego nie wolno robić, jak należy słuchać, jak należy reagować na to, co się dzieje na estradzie. Trzeba młodym ludziom o tym powiedzieć i nawet jeżeli już wcześniej ktoś im o tym powiedział, to nic w tym złego, że im o tym przypominamy.
           Słuchanie gry wielkiego artysty, to jest równocześnie słuchanie utworu w najlepszym wykonaniu, a jeśli dodamy do tego niepowtarzalną atmosferę tych koncertów, to sprawia, że są to dla wszystkich niezapomniane chwile.
           Słuchanie koncertów w sali balowej Zamku w lipcu nie jest łatwe. Sala jest nagrzana, nie ma klimatyzacji, ale to także tworzy niezapomnianą aurę i ludzie często także to pamiętają.
Ta oferta adresowana jest przede wszystkim do uczestników Kursów, cieszy się także dużym zainteresowaniem publiczności. Osoby kochające dobrą muzykę przychodzą na te koncerty, a niektórzy przyjeżdżają z okolicznych miejscowości i z Rzeszowa.
           Powiedziała pani, że wybrani uczestnicy Kursów mogą także wystąpić w sali balowej. Pani prof. Krystyna Makowska-Ławrynowicz - dyrektor artystyczny i naukowy Międzynarodowych Kursów Muzycznych w Łańcucie, wymyśliła formułę swoistej promocji uczestnika Kursów – jest pedagog, który występuje z recitalem i zaprasza do udziału w tym koncercie wybranych swoich uczniów, których uważa za godnych pokazania i tym samym promocji.

           Oprócz tego dwa dni w każdym turnusie należą do młodych.
            - Występuje wtedy orkiestra i wszyscy, którzy w niej grają, mają możliwość zaprezentowania się na estradzie, i niektóre zespoły kameralne. Jest także koncert uczestników, podczas którego z każdej klasy jeden reprezentant wytypowany przez pedagoga ma możliwość wykonania utworu w sali balowej. Ze względu na czas trwania tych koncertów nie pozwalamy na bisy, co zostało zauważone przez prof. Antoniego Cofalika w książce „Ukochałem skrzypce”. Przypomniał mi, że jednemu z wybitnych jego uczniów, mimo kilkukrotnego wywoływania go przez publiczność na estradę, nie pozwoliłem wykonać utworu na bis. Taka jest bowiem zasada tych koncertów i należy jej przestrzegać.

           Organizacja tak wielkiej imprezy jest kosztowna i Kursy są odpłatne, ale uczestnicy pokrywają tylko część kosztów.
           - Każdego roku Międzynarodowe Kursy Muzyczne im. Zenona Brzewskiego w Łańcucie odbywają się pod patronatem Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego, który nadaje odpowiednią rangę imprezie. Jesteśmy także beneficjentami programów operacyjnych Ministra Kultury i to jest swoista forma wsparcia i stypendiowania młodych, utalentowanych polskich muzyków. Nieraz uczestnicy nas pytają, dlaczego są różnice w opłatach pomiędzy polskim uczestnikiem a zagranicznym. Jest tak dlatego, że Minister Kultury i Dziedzictwa Narodowego przyznając nam wsparcie finansowe w ramach programów operacyjnych, wspiera młodego polskiego uczestnika, zmniejszając konieczność opłaty z jego strony o pewną kwotę. Gdyby nie pomoc Ministerstwa Kultury, byłoby nam bardzo trudno te Kursy zorganizować.
            Proszę zwrócić uwagę, że od kilkunastu lat nie podnieśliśmy opłat za nasze Kursy mimo ogromnych wzrostów cen w różnych dziedzinach życia gospodarczego i społecznego. Dzięki wsparciu Ministerstwa Kultury oraz pozyskaniu jako partnera Instytutu Muzyki i Tańca, który włączył się w innej formie w nasze działania, i to także jest dla nas bardzo korzystne.
            Chcę także podziękować władzom samorządowym Miasta Łańcuta, które na tyle, na ile mogą, wspierają nas. Nie jest to wielka kwota w stosunku do naszego budżetu, ale każda złotówka jest ważna, a przede wszystkim doceniamy gest, że miasto widzi w tej imprezie ważne wydarzenie artystyczne dla swojego środowiska lokalnego.
           Urząd Marszałkowski wspiera nas poprzez życzliwość Muzeum – Zamku, ale wspierają nas także: Miejski Dom Kultury, Zespół Szkół Technicznych, II Liceum Ogólnokształcące przy ul. Grunwaldzkiej, które użyczają nam swoich pomieszczeń. Dyrektorzy wymienionych placówek to jest krąg dobrych, życzliwych ludzi, rozumiejących znaczenie tej imprezy, która odgrywa bardzo ważną rolę w polskiej edukacji artystycznej.

           Zapraszamy Państwa 1 lipca o 19.00 do Filharmonii Podkarpackiej na koncert inaugurujący 45. Międzynarodowe Kursy Muzyczne im. Zenona Brzewskiego w Łańcucie, a później na wieczorne koncerty do sali balowej Zamku. W drugiej połowie każdego turnusu koncerty odbywają się także w auli Państwowej Szkoły Muzycznej im. Teodora Leszetyckiego w Łańcucie i w sali Kasyna Urzędniczego. Dla Pana lipiec zapowiada się bardzo pracowicie.
           - Może się pani zdziwi, ale w ten sposób spędzam urlopy od wielu lat.

Z panem Krzysztofem Szczepaniakiem, prezesem Stowarzyszenia Międzynarodowe Kursy Muzyczne im. Zenona Brzewskiego w Łańcucie i przewodniczącym Komitetu Organizacyjnego tych Kursów rozmawiała Zofia Stopińska 19 czerwca 2019 roku.

Ja po prostu lubię muzykować z innymi

           Zofia Stopińska: W Centrum Paderewskiego w Kąśnej Dolnej miałam już okazję oklaskiwać Pana podczas koncertu. Tym razem spotykamy się przed koncertem zamykającym „Tydzień Talentów”, a od pewnego czasu zapraszani w maju do polskiego domu Ignacego Jana Paderewskiego artyści, oprócz koncertów, prowadzą także warsztaty. Ciekawa jestem, jak się Pan czuł w roli mistrza.
           Szymon Nehring: Zajęcia z uczniami klas fortepianu szkół muzycznych były bardzo interesujące. Zdarzało mi się już pracować z młodzieżą w podobnym wieku, ale nie robiłem tego często i regularnie. Warto było spróbować, bo sam się dzięki temu sporo nauczyłem. W ciągu tygodnia pewnie niewiele zmieniłem w grze tych osób, ale mogłem ich zainspirować do nowych pomysłów w ciągu kilku lekcji, które mieliśmy. Cieszę się z tych spotkań i bardzo się cieszę na dzisiejszy koncert, podczas którego zagramy z Marcinem Zdunikiem.

           W części pierwszej posłuchamy utworów skomponowanych przez Fryderyka Chopina na fortepian i wiolonczelę, a w drugiej Igora Strawińskiego i Maurice’a Ravela.
          - To są bardzo ciekawe utwory i należy podkreślić, że dzieła Chopina i Strawińskiego zostały skomponowane na fortepian i wiolonczelę, natomiast Sonata Ravela w oryginale została napisana na skrzypce i fortepian, a Marcin Zdunik opracował ją na wiolonczelę i fortepian. Bardzo mi się to opracowanie podoba.
           Chcę także podkreślić, że bardzo dobrze mi się pracuje w Kąśnej Dolnej i lubię tutaj grać. W zeszłym roku byłem po koncercie bardzo zadowolony zarówno z instrumentu i akustyki, jak i z przyjęcia przez publiczność oraz gospodarzy tego miejsca.

           Jest Pan reprezentowany przez Stowarzyszenie im. Ludwiga van Beethovena i pewnie dzięki temu o wiele spraw związanych z działalnością artystyczną nie musi się Pan martwić.
           - Jestem pod opieką tego Stowarzyszenia już od czterech, a może nawet pięciu lat. Bardzo się cieszę, że poznałem Państwa Elżbietę i Krzysztofa Pendereckich, bo oboje bardzo mnie inspirują. Znać i spotykać takie wyjątkowe i podziwiane na całym świecie osobowości to dla mnie wielki zaszczyt. Każde spotkanie i rozmowa są dla mnie bardzo interesujące.
           Cieszę się, że Stowarzyszenie ma pieczę nad moim rozwojem i działalnością koncertową, bo dzięki temu mam więcej czasu i mogę go poświęcić na muzykę.

           Jak się zaczęła Pana przygoda z muzyką?
           - Gram na fortepianie od piątego roku życia, a zachęcił mnie do tego Dziadek. Instrument bardzo mi się spodobał i zostałem pianistą.
Przez 11 lat byłem uczniem w klasie fortepianu pani Olgi Łazarskiej, najpierw w Państwowej Ogólnokształcącej Szkole Muzycznej I stopnia im. Mieczysława Karłowicza w Krakowie i w Ogólnokształcącej Szkoły Muzycznej im. Fryderyka Chopina. Później studiowałem u prof. Stefana Wojtasa w Akademii Muzycznej w Bydgoszczy.
Jesienią 2017 roku rozpocząłem studia pod kierunkiem Borisa Bermana w Yale School of Music, które niedawno ukończyłem.

          Wiem, że będąc uczniem krakowskich szkół muzycznych oraz studentem często Pan uczestniczył w konkursach. Pamiętam, że kibicowałam Panu już w 2014 roku podczas Międzynarodowego Konkursu „Arthur Rubinstein in memoriam” w Bydgoszczy, gdzie otrzymał Pan I nagrodę. Rok później został Pan laureatem stypendium Krystiana Zimermana i wystąpił Pan w finale XVII Międzynarodowego Konkursu Pianistycznego im. Fryderyka Chopina w Warszawie, na którym otrzymał Pan wyróżnienie, kilka nagród dodatkowych oraz nagrodę publiczności. Najbardziej ucieszyła mnie wiadomość o Pana zwycięstwie w Międzynarodowym Konkursie Pianistycznym Artura Rubinsteina w Tel Awiwie w 2017 roku. Zdobył Pan także w Tel Awiwie szereg nagród dodatkowych, a wśród nich za najlepsze wykonanie utworu Fryderyka Chopina.
          - Wymienione przez panią konkursy miały ogromne znaczenie dla mojego rozwoju, bo na każdy trzeba było przygotować bardzo duży program i dobrze go wykonać podczas kolejnych etapów, żeby się znaleźć w finale i otrzymać I nagrodę oraz nagrody specjalne. Konkursy wpływają także na zwiększenie ilości ofert koncertowych

           Zwycięstwo w ostatnim z wymienionych konkursów, który jest jednym z najważniejszych konkursów pianistycznych na świecie, było nie lada wyczynem, a do tego trzeba było dość dużo czasu spędzić w Tel Awiwie.
           - To prawda, trzy i pół tygodnia trwał konkurs i składał się z pięciu etapów. W dwóch pierwszych pianiści grają godzinne recitale z dowolnym, ale przekrojowym programem. W trzecim etapie gra się utwory kameralne, wykonałem Kwartet fortepianowy c-moll Gabriela Faure. W dwóch ostatnich etapach trzeba wykonać koncerty z towarzyszeniem orkiestry – klasyczny i romantyczny. Ja grałem I Koncert C-dur Ludwiga van Beethovena i III Koncert d-moll Sergieja Rachmaninova

          Nagrał Pan już kilka płyt, a utwory na nich zamieszczone najlepiej chyba odzwierciedlają Pana zainteresowania i różnorodny repertuar.
          - Nagrałem w sumie pięć płyt. Pierwsza została nagrana w 2015 roku w Centrum Muzyki Krzysztofa Pendereckiego w Lusławicach i są na niej solowe utwory Fryderyka Chopina, Karola Szymanowskiego i Pawła Mykietyna.
            Na drugiej płycie są wyłącznie utwory Fryderyka Chopina, a nagrania zarejestrowane zostały podczas XVII Międzynarodowego Konkursu Pianistycznego im. Fryderyka Chopina.
            Trzecia płyta została nagrana we wrześniu 2016 roku w Europejskim Centrum Muzyki w Lusławicach i jest to mój pierwszy krążek nagrany z towarzyszeniem orkiestry. Są na niej oba koncerty Fryderyka Chopina, a w nagraniu towarzyszyła mi Sinfonietta Cracovia pod kierunkiem Jurka Dybała, ale podczas nagrania Koncertu e-moll dyrygował Maestro Krzysztof Penderecki.
            Najnowsza z wydanych płyt zawiera także utwory Fryderyka Chopina i nagrałem ją na instrumencie historycznym.

           Fortepiany historyczne bardzo się różnią od współczesnych i chyba trudno byłoby podczas jednego wieczoru zasiąść do obydwu instrumentów.
           - Ma pani rację, te instrumenty różnią się pod wieloma względami, ale grałem już recital, podczas którego w części pierwszej na scenie stał fortepian historyczny, a po przerwie współczesny.
Trzeba się przyzwyczaić do instrumentu historycznego, ale grając na nim, można uzyskać efekty brzmieniowe czy ekspresyjne bardzo ciekawe i wartościowe.
           Nie zajmuję się grą na fortepianach historycznych na co dzień, ale było to bardzo ciekawe doświadczenie i dzięki temu poznałem muzykę Chopina o wiele lepiej, bo obcowałem z instrumentem o takich samych możliwościach, jak fortepiany, na których On grał.

           Ma Pan w repertuarze sporo utworów kompozytorów współczesnych.
           - To prawda. Grałem Koncert fortepianowy Krzysztofa Pendereckiego i miałem szczęście wykonywać ten utwór pod batutą kompozytora. W Tel Awiwie grałem też utwór młodego, ale znanego już na świecie kompozytora Avnera Dormana. Wykonywałem utwory Pawła Mykietyna i zdarzało mi się kilka razy grać utwory młodych współczesnych kompozytorów. Bardzo lubię grać muzykę współczesną, a szczególnie interesująca dla mnie jest praca nad przygotowaniem tych utworów do wykonania. Jednak muzyka współczesna nie jest głównym nurtem w kręgu moich zainteresowań.

           Niedługo rozpocznie się koncert muzyki kameralnej, bo jak już wspomnieliśmy, wszystkie utwory przeznaczone są na fortepian i wiolonczelę. Często Pan gra muzykę kameralną?
           - Staram się grać dość regularnie muzykę kameralną, bo jest to muzyka piękna i ważna, wymagająca zupełnie innego sposobu grania, który wpływa na mój rozwój. Podczas gry muszę jednocześnie słuchać wykonawców, którzy grają na innych instrumentach. Współdziałanie w muzyce jest bardzo ciekawe i inspirujące. Dowiadujemy się wiele o sobie, o rzeczach, których w samotności nie moglibyśmy się nauczyć.

           Pomyślałam teraz, że ćwicząc i występując na estradzie pianista jest sam. Może czasami chce usiąść na estradzie z kimś i stąd muzyka kameralna?
           - To nie wynika z samotności. Ja po prostu lubię muzykować z innymi. Pracując nad przygotowaniem recitali nie przeszkadza mi samotność, bo ona jest wartościowa i można sobie z nią radzić. Muzyka kameralna nie jest sposobem na zabicie samotności.

           Znajduje Pan czas na wypoczynek i na życie towarzyskie?
           - Raczej wszystko podporządkowuję muzyce, bo nie mam czasu na życie towarzyskie czy specjalne wypoczywanie, ale staram się znajdować czas na czytanie książek i sport. Jak tylko mogę, to pływam, albo biegam, bo jeżeli długo siedzę przy fortepianie, to należy coś robić, aby zapobiegać deformacji kręgosłupa.

           Największą pasją jest muzyka, a później sport?
           - Sport nie jest moją pasją, ale daje mi pewne wytchnienie od muzyki. Są pewne rzeczy, które lubię robić – lubię gotować, czytać, a jak jest dobra pogoda, to jeżdżę na rowerze i jeszcze mógłbym wymienić parę zajęć, które lubię, ale nie mam na to wszystko czasu. Najważniejsza jest muzyka.

           W dzisiejszych czasach muzyk powinien grać bardzo różnorodny repertuar, ale prawie każdy ma utwory, kompozytora lub okres w historii muzyki, który powoduje mocniejsze bicie serca. Pan pewnie także ma swoich ulubionych twórców lub utwory?
           - Jest paru kompozytorów, których utwory gram częściej. Dzieje się tak z różnych powodów, przede wszystkim proponuję organizatorom koncertów utwory, które mi odpowiadają, bardziej je lubię lub cenię, ale gram utwory samych genialnych kompozytorów. Moimi ulubionymi kompozytorami są Beethoven, Schubert, Brahms, ale także bardzo lubię grać utwory Czajkowskiego, Rachmaninowa, lubię grać muzykę francuską, chociaż ostatnio nie wykonuję jej często, bardzo lubię także grać Chopina.

           Rozmawiamy siedząc na tarasie kawiarni „Maestro”, znajdującej się w oficynie Dworu w Kąśnej Dolnej, wokół jest piękny park, słychać śpiew ptaków. To dobre miejsce do muzykowania, pracy i wypoczynku.
           - Lubię, jak jestem otoczony naturą, lubię oddychać dobrym powietrzem, a poza tym jest tu świetny fortepian, bardzo dobra sala koncertowa – wspaniałe warunki do pracy i muzykowania. Ponadto Dwór i wszystko, co znajduje się w wokół, było kiedyś własnością Ignacego Jana Paderewskiego – jednego z najważniejszych Polaków, który jeszcze ciągle nie jest doceniany, a był wielkim politykiem, dyplomatą oraz wspaniałym pianistą i kompozytorem. Czuje się wokół niepowtarzalną atmosferę.
          Bardzo chętnie będę tutaj wracał, jeśli tylko zostanę zaproszony przez gospodarzy, którzy jednocześnie organizują wszystkie festiwale i koncerty.

Z panem Szymonem Nehringiem, wybitnym polskim pianistą młodego pokolenia rozmawiała Zofia Stopińska 19 maja 2019 roku w Centrum Paderewskiego w Kąśnej Dolnej

Na Podkarpaciu czuję się zawsze bardzo dobrze

            Zofia Stopińska: Z Maestro Wojciechem Rajskim spotykamy się od wielu lat na Podkarpaciu, a najczęściej widujemy się w maju, bo wtedy Pan przyjeżdża z Polską Filharmonią Kameralną, aby wystąpić podczas kolejnych edycji Muzycznego Festiwalu w Łańcucie.
           W tym roku Polska Filharmonia Kameralna wystąpi z Piotrem Beczałą, okrzykniętym najlepszym śpiewakiem i nagrodzonym w ubiegłym roku Operowym Oscarem i International Opera Award.
Nie po raz pierwszy występujecie z Mistrzem Piotrem Beczałą.
          Wojciech Rajski: To jest nasza druga współpraca. Po raz pierwszy wystąpiliśmy razem podczas Międzynarodowego Festiwalu Muzycznego Sopot Classic. Była na tym koncercie pani prof. Marta Wierzbieniec – dyrektor Filharmonii Podkarpackiej, bardzo jej się spodobał i otrzymaliśmy zaproszenie do Rzeszowa. Bardzo się cieszę z tego zaproszenia ponieważ uwielbiam przyjeżdżać do Rzeszowa i zawsze żałuję, że nie mam czasu, aby spędzić tutaj kilka dni, tylko zawsze po koncercie muszę wyjeżdżać. Widzę, jak się Rzeszów zmienia i jest coraz piękniejszy oraz jak się zmienia Festiwal. Na południowym wschodzie Polski czuję się zawsze bardzo dobrze i wielką radość sprawia mi, jak mogę tutaj muzykować.

          Program koncertu składa się z perełek muzyki operowej.
          - To prawda. Z panem Piotrem Beczałą ustaliliśmy bardzo efektowny program. Są to właściwie wyłącznie szlagiery muzyki operowej, a do tego dobraliśmy najsłynniejsze fragmenty instrumentalne ze znanych oper, które bardzo dobrze łączą się z ariami.

          Pan lubi przyjeżdżać do Rzeszowa i Łańcuta, natomiast mieszkańcy tego zakątka Polski często wyjeżdżają, szczególnie latem, nad Bałtyk, a Trójmiasto jest najczęściej odwiedzanym rejonem. Można te wyjazdy zaplanować tak, aby uczestniczyć w Międzynarodowym Festiwalu Muzycznym Sopot Classic, który jest chyba jednym z najmłodszych artystycznych Pana dzieci, a w tym roku odbędzie się szczególna edycja, połączona z konkursem.
          - Zapraszam wszystkich serdecznie do Sopotu. W Operze Leśnej w Sopocie mamy przeważnie 5 tysięcy osób na widowni, akustyka jest bardzo dobra i to już tradycja, że otwiera Festiwal zawsze wielka gwiazda muzyki wokalnej. W tym roku wystąpi pan Roberto Alagna i Jemu poświęcamy cały wieczór. Wcześniej gościli u nas: Aleksandra Kurzak, Piotr Beczała, a za rok wystąpi także jeden z największych tenorów na świecie. Cieszę się, że Prezydent Miasta Sopot nas wspiera i daje finanse, dzięki którym możemy zapraszać takie gwiazdy. Wspomaga nas także spore grono sponsorów i Festiwal bardzo ładnie się rozwija. Formuła naszego Festiwalu różni się od Muzycznego Festiwalu w Łańcucie. Podczas koncertów wykonywana jest muzyka współczesna, barokowa, zawsze jest muzyka polska. W tym roku będzie po raz pierwszy koncert muzyki jazzowej, podczas którego wystąpi pan Włodzimierz Pawlik ze swoimi opracowaniami utworów Stanisława Moniuszki. Każdy powinien znaleźć coś dla siebie. Zapraszam od 28 lipca do 4 sierpnia na koncert Międzynarodowego Festiwalu Muzycznego Sopot Classic.

          W lutym 1982 roku założył Pan orkiestrę smyczkową, która początkowo działała pod nazwą Orkiestra Kameralna Wojciecha Rajskiego. Był Pan wówczas już znanym i cenionym dyrygentem, dyrektorem artystycznym Filharmonii w Poznaniu, współpracował Pan z polskimi orkiestrami, a także pracował Pan również w Niemczech. Dlaczego mając tyle pracy, założył Pan jeszcze swoją orkiestrę, której trzeba było poświęcić bardzo dużo czasu?
          - Zrobiłem to dlatego, że ciągle odczuwałem brak precyzji w pracy z wielkimi orkiestrami. Precyzja i dokładność zawsze była moją wielką pasją, i dlatego założyłem tę orkiestrę, ale dalej bardzo chętnie prowadziłem koncerty z repertuarem symfonicznym i operowym. Jak Pani zauważyła, jeśli jest taka możliwość, to ja tę orkiestrę powiększam, zapraszając do współpracy naszych dawnych muzyków, stałych współpracowników, którzy znają moje wymagania i staram się w dużym składzie osiągać to samo, co w małym składzie. Oczywiście są znakomite duże orkiestry grające z wielką precyzją, ale nie zawsze miałem do nich dostęp, dlatego postanowiłem stworzyć własną orkiestrę, z której byłbym w pełni zadowolony. Dzisiaj mogli Państwo usłyszeć, że w dużym składzie gramy także bardzo precyzyjnie i mamy dopracowane wszystkie szczegóły. Nie jest to łatwe, bo muzycy, którzy z nami współpracują, mieszkają w różnych miastach na terenie całej Polski, ale to jest cena, którą się płaci za wysoki poziom zespołu.

           Wspomniał Pan o różnorodnym programie Festiwali Sopot Classic i pewnie Polska Filharmonia Kameralna także wykonuje czasami muzykę nieco lżejszego gatunku.
          - Czasami sięgamy po utwory muzyki rozrywkowej. W tym roku Roberto Alagna wykona kilka pieśni neapolitańskich, ale zawsze też poświęcamy jeden koncert muzyce poważnej, ale bardzo lekkiej. Podczas tegorocznej edycji mamy zaplanowany Koncert Muzyki Wiedeńskiej, gdzie także tworzono bardzo dużo muzyki lekkiej. W programie będą walce Straussa i fragmenty operetek, bo takie utwory są przez publiczność bardzo lubiane. W atmosferze panującej w Operze Leśnej, jak jest ładna pogoda i ciepło, takie koncerty cieszą się ogromną popularnością.

          Znajduje Pan także czas na współpracę z innymi orkiestrami.
          - Owszem, ale coraz rzadziej, ponieważ moi synowie mają już po 10 lat i bardzo potrzebują ojca. To jest głównym powodem, że nie mogę przyjmować wszystkich propozycji – wczoraj zrezygnowałem z dwóch, bo uważam, że dzieci muszą mieć prawdziwy dom. Ustaliliśmy z żoną, że przynajmniej przez pół miesiąca będę we Frankfurcie, aby mieć stały i dobry kontakt z dziećmi i dlatego dyryguję tylko kilka razy w roku dużymi koncertami i mam wielką przyjemność zajmowania się moimi dziećmi.

          Stałych kontaktów potrzebują także studenci, bo prowadzi Pan klasę dyrygentury w Akademii Muzycznej w Gdańsku.
          - W trakcie trwania roku akademickiego staram się w każdym miesiącu być przez dwa tygodnie w Gdańsku i dwa tygodnie we Frankfurcie. To także powód, że rzadko dyryguję gościnnie. Czasami mam także jeszcze inne zajęcia – na przykład niedługo prowadzę kurs dyrygencki w Stuttgarcie i zajmie mi to cały tydzień. Nie mogę także ciągle odmawiać dyrygowania gościnnie, bo przestaną mnie zapraszać. Trzeba wszystko jakoś godzić, ale nigdy nie myślałem, że tak dużo przyjemności będzie mi sprawiać wożenie dzieci do szkoły i odbieranie ich po zajęciach. Wydawałoby się, że to mało ważna rzecz, ale zajmuję się tym z ogromną przyjemnością. Uwielbiam przebywać z moimi dziećmi. Niektórzy moi znajomi nie doceniali tego, przyjmowali zaproszenia na długie tournée, a dziećmi zajmowała się wyłącznie żona, ale po latach stwierdzają, że to był błąd.

          Myślę, że wyjeżdżacie zadowoleni i będziecie chcieli tutaj wrócić. Może kiedyś zabierze Pan z sobą rodzinę.
          - Myśleliśmy z żoną, że tym razem się uda zorganizować taki wyjazd, ale dzieci mają jeszcze zajęcia w szkole, a ta szkoła zwalnia dzieci z zajęć tylko w przypadku choroby. Wycieczki na koncerty tatusia nie są przez szkołę akceptowane, a w dodatku żona także musiała być w pracy. Przyjedziemy do Polski dopiero na wakacje w lipcu i Festiwal w Sopocie.

          Mam nadzieję, że kiedyś znajdzie Pan czas na przyjazd do Rzeszowa, aby popracować z naszą Orkiestrą.
          - Bardzo lubię Orkiestrę Filharmonii Podkarpackiej i w ogóle lubię mieszkańców Rzeszowa, a także województwa. Zawsze jest tu sympatycznie i miło. Jak otrzymam zaproszenie, to z wielką przyjemnością przyjadę. Wcześniej zapraszam panią do Sopotu na Międzynarodowy Festiwal Muzyczny Sopot Classic, bo dawno pani u nas nie była i najwyższa pora wybrać się w tym roku. Zaczynamy 28 lipca, a finał zaplanowany jest na 4 sierpnia. Do zobaczenia.

Wywiad w Maestro Wojciechem Rajskim został zarejestrowany 26 maja 2019 roku w Rzeszowie przez Zofię Stopińską.

           WOJCIECH RAJSKI 

           Dyrygent, założyciel i Dyrektor Artystyczny Polskiej Filharmonii Kameralnej Sopot. Urodził się w Warszawie. Studiował w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej w swoim rodzinnym mieście otrzymując dyplom z wyróżnieniem w klasie prof. Bogusława Madeya. Jako stypendysta studiował w Musikhochschule w Kolonii i uczestniczył w kursach mistrzowskich w Wiedniu.
           Karierę dyrygenta rozpoczął w roku 1971 w Teatrze Wielkim Operze Narodowej w Warszawie, debiutując baletem Giselle. Równolegle, od 1974 do 1978 roku był dyrygentem i Dyrektorem Artystycznym Opery Poznańskiej. W latach 1978-1980 pracował jako pierwszy dyrygent w Beethovenhalle Orchester Bonn. W 1982 roku założył Polską Filharmonię Kameralną Sopot, z którą do dziś występuje w największych światowych i europejskich salach koncertowych. W latach 1993-2006      Wojciech Rajski był Dyrektorem Artystycznym Polskiej Orkiestry Radiowej z którą, oprócz działalności koncertowej, zrealizował wiele nagrań dla Polskiego Radia.
           W 1993 roku rozpoczął działalność pedagogiczną podejmując pracę w Hochschule für Musik w Karlsruhe, gdzie otrzymał tytuł profesora. Od roku 1998 jest profesorem dyrygentury w Hochschule für Musik und Darstellende Kunst we Frankfurcie nad Menem, a od 2008 roku prowadzi klasę dyrygentury w Akademii Muzycznej im. Stanisława Moniuszki w Gdańsku.
           Oprócz stałej pracy z orkiestrami polskimi, Wojciech Rajski prowadził gościnnie szereg orkiestr, m.in. w: Czechosłowacji, Węgrzech, Meksyku, Anglii, Szwecji, Grecji, Hiszpanii oraz Niemczech. Jako gościnny dyrygent współpracował z takimi orkiestrami, jak: Swisse Romaine, NDR Hannover czy Bayerische Rundfunk. Występował z wieloma światowej sławy solistami, wśród których znaleźli się m.in.: Mścisław Roztropowicz, Henryk Szeryng, Sabine Meyer, Ivo Pogorelić, Aleksandra Kurzak, Roberto Alagna, Piotr Beczała czy Krystian Zimerman, z którym dwukrotnie odbył tournée po Niemczech.
           Brał udział w międzynarodowych festiwalach m.in.: Praskiej Wiośnie, Festiwalu Flandryjskim, Festiwalu Gran Canaria, Festspiele Europäische Wochen Passau, Schleswig-Holstein Musik Festival, Evian, Montpellier, La Chaise Dieu i w Kopenhadze. Jest pomysłodawcą i Dyrektorem Artystycznym Międzynarodowego Festiwalu Muzycznego Sopot Classic.
           Wojciech Rajski ma w swym fonograficznym dorobku ponad 70 płyt, dla takich firm jak: SONY Classical, DUX, EMI, Universal Music, Chant du Monde, Claves, Thorofon, Tacet, Midas, Bis Wifon, KOCH i inne. Dokonuje nagrań dla radia i telewizji w kraju i za granicą.
W 2010 roku odebrał tytuł profesora z rąk Prezydenta RP. Otrzymał wiele wyróżnień i odznaczeń, m.in. Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski (2002), Srebrny Medal Zasłużony Kulturze Gloria Artis (2005) czy Pomorską Nagrodę Artystyczną (2008).

W naśladowaniu śpiewu wiolonczela ma zawsze „najwięcej kart w rękawie”

           Miło mi przedstawić pana Marcina Zdunika, znakomitego wiolonczelistę, solistę i kameralistę. Artysta wykonuje muzykę od renesansu po dzieła najnowsze, improwizuje, aranżuje i komponuje. Jest zapraszany do udziału w prestiżowych festiwalach muzycznych - BBC Proms w Londynie, Progetto Martha Argerich w Lugano oraz Chopin i Jego Europa w Warszawie. Rozmowa do przeczytania której zapraszam nagrana została po koncercie finałowym w ramach majowego "Tygodnia Talentów" w Centrum Paderewskiego w Kąśnej Dolnej.

           Zofia Stopińska: Podobno po raz pierwszy wystąpił Pan z Szymonem Nehringiem i z dużym koncertem na estradzie, a grali Panowie wspaniale, że byłam przekonana, iż współpracujecie od dawna.
          Marcin Zdunik: Bardzo się cieszę, że było takie wrażenie. Zawdzięczam to w dużej mierze Szymonowi, który słucha z wielką uwagą muzyka, z którym występuje i instynktownie reaguje, podążając za partnerem. Dzięki temu praca w duecie z Szymonem zaczyna się na innym etapie niż z innymi muzykami, bo granie razem nie stanowi żadnego problemu. Nie musimy ustalać takich szczegółów, jak wspólne rozpoczynanie i zakończenie utworu czy fragmentów, w których zwalniamy lub przyśpieszamy. Szymon wyczuwa to w sposób naturalny i nie wymaga to żadnego komentarza. Inspirujące jest to, że od razu możemy wnikać w strukturę utworu, jego wyraz i emocje, które są w nim zawarte. Szymon jest niezwykłym pianistą.

          Już dawno chciałam zarejestrować wywiad z Panem, ale nigdy nie było okazji, bo nie przyjeżdżał Pan na Podkarpacie, spotkaliśmy się kiedyś w Kąśnej Dolnej, ale wtedy nie było czasu na rozmowę. Ponadto od pewnego czasu działa Pan intensywnie w Gdańsku i sporo Pan koncertuje także za granicą.
          - Owszem, bywam regularnie w Gdańsku, ale mieszkam w Warszawie i wykładam w dwóch uczelniach: w Akademii Muzycznej w Gdańsku i na Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina w Warszawie. Także moja działalność koncertowa w Polsce jest rozłożona równomiernie, chociaż w Rzeszowie nie występowałem już ponad sześć lat. Bardzo się cieszę, że mogłem dzisiaj wystąpić ze znaczącym recitalem w pobliżu Podkarpacia – w Kąśnej Dolnej.

          Należy chyba podkreślić, że dopisuje Panu szczęście, bo jest Pan jeszcze młodym artystą, a już występował Pan jako solista w renomowanych salach, m.in. Carnegie Hall w Nowym Jorku, Cadogan Hall w Londynie czy Rudolfinum w Pradze. Wielkim przywilejem jest koncertować wspólnie z takimi muzykami, jak Nelson Goener, Gerard Causse, Krzysztof Jakowicz...
          - Ma pani rację, miałem dużo szczęścia w życiu otrzymując takie propozycje, ale najistotniejsi dla mnie są ludzie, z którymi mogę współpracować. Cudownie jest spotykać takich ludzi i spędzać z nimi czas, dla mnie jako muzyka bardzo rozwijające i inspirujące jest również zagrać z takimi wspaniałymi artystami, jak Gidon Kremer, Yuri Bashmetem, wspaniałym pianistą Nelsonem Goernerem, czy teraz z Szymonem Nehringiem
To są niezwykłe spotkania, których się nigdy nie zapomina, a wspomnienia ze wspólnych prób są dla mnie drogowskazem na dalszą pracę.

          Niedawno trafiły do mnie informacje, że gotowy jest program tegorocznej edycji „Piła Festival & Academy” i Pan jest szefem artystycznym tego wydarzenia. To jest bardzo ciekawa impreza.
          - Ten festiwal jest fuzją różnych wydarzeń muzycznych; będzie cykl koncertów, znakomici wykonawcy, poprowadzą również kursy mistrzowskie, do których młodzież jest wybierana drogą eliminacji i najlepsi uczestnicy mają także możliwość wystąpić podczas koncertów. Ten kurs jest jednocześnie konkursem, a wyróżniający się uczestnicy otrzymują nagrody pieniężne oraz zaproszenia na koncerty.
          Bardzo się cieszę, że w tym roku zaproszenia na ten Festiwal przyjęli wybitni muzycy, m.in. skrzypek Aleksander Sitkowiecki, który pochodzi ze słynnej rodziny Sitkowieckich, a jego wuj Dymitr Sitkowiecki był wielka gwiazdą wiolinistyki radzieckiej. Miałem też okazję słuchać cudownych nagrań dziadka Aleksandra – nieżyjącego już Juliana Sitkowieckiego.
           Przyjedzie do nas wiolonczelista Danjulo Ishizaka, który wygrał chyba wszystkie najważniejsze konkursy i jest nadzwyczajnym muzykiem. Po raz pierwszy miałem przyjemność słuchać gry tego artysty w wieku dwunastu, może trzynastu lat, podczas finału Konkursu Wiolonczelowego im. Wiltolda Lutosławskiego. Danjulo Ishizaka wygrał ten Konkurs, grając z wielkim zaangażowaniem w finale Koncert wiolonczelowy patrona konkursu.
Będziemy gościć także wspaniałą polską skrzypaczkę Annę Marię Staśkiewicz, Katarzynę Budnik, wybitną polską altowiolistkę, oraz znakomitego pianistę jazzowego Włodka Pawlika.
          Zainaugurujemy to wydarzenie koncertem w wykonaniu wymienionych gości z towarzyszeniem orkiestry kameralnej. Zaplanowane są dwa koncerty kameralne, odbędzie się także specjalny koncert nocny, podczas którego zabrzmią Wariacje Goldbergowskie Jana Sebastiana Bacha w opracowaniu Dimitrija Sitkowieckiego na trio smyczkowe. Będzie także koncert jazzowy z Włodkiem Pawlikiem w roli głównej, a podczas koncertu finałowego wystąpią uczestnicy warsztatów, którzy otrzymają od nas nagrody.
          Impreza będzie bardzo kolorowa, atrakcyjna dla publiczności i dla młodzieży, która będzie chciała w niej uczestniczyć. Wszystkich serdecznie zapraszamy do Piły od 24 sierpnia do 1 września.

          Jak Pan wspomniał o Wariacjach Golbergowskich Jana Sebastiana Bacha, przypomniały mi się koncerty w Lublinie, na które, niestety, nie mogłam się wybrać, podczas których grał Pan w trakcie dwóch wieczorów wszystkie suity Bacha.
          - To było dla mnie niezwykłe przeżycie, bo wówczas po raz pierwszy mierzyłem się z kompletem Bachowskich suit. Koncerty odbywały się w cudownej Bazylice Dominikanów na lubelskiej Starówce. To świątynia z niezwykłą akustyką. Takiego przeżycia muzycznego nie da się porównać z innymi. Głębia muzyki Jana Sebastiana Bacha dotyka spraw pozaziemskich, absolutu i dlatego trudno mi porównać jego muzykę z jakąkolwiek inną. Później jeszcze kilkukrotnie miałem przyjemność wykonać w ciągu dwóch wieczorów wszystkie suity na wiolonczelę solo lipskiego kantora.

          Słyszałam także, że Pan komponuje oraz aranżuje utwory. Podczas koncertu w Kąśnej Dolnej wykonał Pan wspólnie z Szymonem Nehringiem Sonatę G-dur na skrzypce i fortepian Maurice’a Ravela, którą opracował Pan na wiolonczelę i fortepian. Bardzo mi się to opracowanie podobało, zabrzmiało rewelacyjnie.
          - Bardzo chciałem wykonać ten utwór i dlatego opracowałem go na wiolonczelę. Uważam, że jest to jedna z najgenialniejszych sonat w historii muzyki. Jak zacząłem ją transkrybować na wiolonczelę, to okazało się, że utwór brzmi zupełnie inaczej na wiolonczeli, ale zyskuje mnóstwo dodatkowych walorów. Pierwsza część staje się bardziej śpiewna dzięki naturalnemu, wokalnemu brzmieniu wiolonczeli. Blues, który na skrzypcach także brzmi wspaniale, na wiolonczeli zyskuje mnóstwo fantastycznych barw.Wiolonczela ma ogromne możliwości kolorystyczne i używając odpowiedniej wibracji można imitować trąbkę jazzową, saksofon czy nawet kontrabas, bo struna basowa idealnie się do tego nadaje.
Mam nadzieję, że jest to ciekawa propozycja, odświeżająca repertuar wiolonczelowy.

          Komponuje Pan na zamówienie czy z potrzeby serca?
          - Od dość dawna gram tak dużo koncertów, że mam mało czasu na komponowanie. Wymyśliłem sobie bardzo sprytny pomysł na rozwiązanie tego problemu i zacząłem dużo improwizować, solo i w duecie. Nie jestem w stanie powtórzyć dokładnie moich improwizacji, natomiast nagrywając improwizację mam skomponowany utwór.
          Większość improwizacji, z którymi się spotykamy zarówno w jazzie, jak i w muzyce klasycznej, to są improwizacje na z góry przyjęty temat (zazwyczaj jest to melodia zapożyczona od innego twórcy).
Ja lubię improwizować nowe utwory niezwiązane z innymi tematami, całą kompozycję tworzę od zera i to mi sprawia największą frajdę. Komponowanie w dzisiejszych czasach nie jest łatwe. Tworząc muzykę, która ma być oryginalna, kompozytor musi się zmierzyć z całą spiralą zagadnień związanych z technologią komponowania – poszukiwaniem języka muzycznego i specyficznych nowych technik. Wymaga to bardzo dużo intelektu, a moim zdaniem w muzyce współczesnej zatraca się rola emocji.
          Inaczej jest z improwizacją, podczas której muzyka wypływa z nas w czasie jej tworzenia i nie jesteśmy w stanie odciąć się od emocji. Muzyka improwizowana jest zawsze emocjonalna, bo człowiek jest istotą emocjonalną. Kiedyś w podobny sposób także komponowano. Utwory były pisane przy instrumencie i często wypływały z improwizacji. Były naturalnie odstępstwa od tej reguły bo choćby Jan Sebastian Bach wiele swoich utworów skomponował siedząc przy biurku.
          Mam bardzo dużą potrzebę tworzenia i tam, gdzie tylko mogę, znajduję sobie na to miejsce. Czekam na taki moment, kiedy będę miał czas na komponowanie i myślę, że taki moment nadejdzie. Uważam, że do komponowania nie należy się nigdy śpieszyć, bo lepiej jest jak kompozycje w nas dojrzeją.

           Powszechnie się uważa, że instrumentem najbardziej zbliżonym do głosu ludzkiego są skrzypce. Podczas dzisiejszego wieczoru pomyślałam o wiolonczeli, bo grający obejmuje wiolonczelę całym ciałem, instrument dotyka serca.
          - Z pierwszym pani zdaniem bym polemizował, bo uważam, że wiolonczela jest najbardziej zbliżona do głosu ludzkiego. Skrzypce są instrumentem, który daje duże możliwości wirtuozowskie, daje możliwości grania efektownie, szybko, krótko, ale nigdy nie osiągnie tak śpiewnego tonu jak wiolonczela. Ambitus brzmienia wiolonczeli obejmuje skale wszystkich głosów ludzkich – wiolonczela może śpiewać basem, barytonem, tenorem, kontraltem, altem, mezzosopranem i sopranem. Skrzypce mają problem już z brzmieniem altowym, bo nie starcza im skali. W naśladowaniu śpiewu wiolonczela ma zawsze „najwięcej kart w rękawie” i za to także ją kocham, i nigdy bym jej nie zamienił na inny instrument.

          Czy wiolonczela była miłością od pierwszego „usłyszenia”?
          - Był to trochę przypadek, uzależniony od stwierdzonych predyspozycji muzycznych podczas egzaminu do szkoły muzycznej. Mogło się to zupełnie inaczej skończyć, ale na szczęście moja wspaniała pierwsza nauczycielka, pani Maria Walasek zauważyła, że mam bardzo dobry słuch wysokościowy, co predysponuje młodego człowieka do gry na instrumencie smyczkowym. Poza tym zawsze miałem dość duże, giętkie, silne ręce i dlatego na wiolonczeli gra mi się wygodnie. Z pewnością tak wygodnie nie grałoby mi się na skrzypcach, gdzie odległości między palcami są bardzo małe.

          Miał Pan też od początku szczęście do mistrzów. Studiował Pan w klasie prof. Andrzeja Bauera, z którym łączy Pana nadal przyjaźń.
          - Tak, jeszcze był wspaniały niemiecki wiolonczelista Julius Berger, u którego studiowałem w Augsburgu i bardzo dużo się od niego nauczyłem. Wiele uwag i poglądów na różne tematy związane z grą na wiolonczeli i życia w ogóle pamiętam do dziś. Jest dla mnie wielkim autorytetem. Miałem ogromne szczęście do pedagogów.

          Miał Pan także ogromne szczęście w konkursach muzycznych, bo najczęściej je Pan wygrywał, albo zdobywał liczące się nagrody. Które konkursy okazały się najważniejsze?
          - Z pewnością dwa, które wygrałem na początku studiów: VI Międzynarodowy Konkurs Wiolonczelowy im. Witolda Lutosławskiego w Warszawie i Międzynarodowe Forum Młodych Wykonawców organizowane prze Europejską Unię Radiową, podczas którego zwyciężyłem i zdobyłem tytuł New Talent. Po tym konkursie otrzymałem dużo propozycji współpracy z orkiestrami radiowymi, dokonałem wielu nagrań i niektóre jeszcze do tej pory czekają na wydanie. Nagrałem wtedy bardzo dużo koncertów z orkiestrami symfonicznymi – m.in. Koncert wiolonczelowy Edwarda Elgara, II Koncert wiolonczelowy Krzysztofa Pendereckiego, Symfonię koncertującą Sergiusza Prokofiewa.

          Dziesięć lat temu nagrał Pan pierwszą płytę, która otrzymała nagrodę Fryderyk 2010.
          - Na płycie są dwa koncerty wiolonczelowe Józefa Haydna, które nagrałem z Janem Staniendą i Orkiestrą Kameralną Wratislavia. Była to dla mnie bardzo inspirująca przygoda i dały mi te nagrania mnóstwo radości. Cieszę się także bardzo na kolejną płytę, którą będziemy nagrywać w lipcu z Szymonem Nehringiem, a znajdą na niej kompozycje kameralne Fryderyka Chopina. Po fortepianie, drugim ukochanym instrumentem Chopina była wiolonczela.
          W muzyce Chopina jest zawsze pewna melancholia, liryzm, śpiewność, która przewija się we wszystkich dziełach fortepianowych, a specyficzny smutek idealnie się wpisuje w brzmienie wiolonczeli.

          Uczy Pan gry na wiolonczeli studentów, ale podczas „Tygodnia Talentów” w Kąśnej Dolnej pracował Pan z młodszymi wiolonczelistami.
          - Tak, pracowałem z młodzieżą ze szkół muzycznych II stopnia. Myślę, że dla nich był to bardzo owocnie spędzony czas, ale ja również się wiele nauczyłem, bo młodzi ludzie często zaskakują piękną grą oraz ciekawymi pomysłami interpretacyjnymi. Kilku osobom mogłem pomóc w pokonaniu pewnych trudności i mam nadzieję, że dzięki temu będą mogli efektywniej pracować. Widziałem radość w ich oczach i to była dla mnie bezcenna nagroda.
           W Kąśnej-Dolnej stworzono świetne warunki do pracy oraz do wyciszenia się. Wokół jest zielono i panuje cisza. Jest to miejsce o szczególnym klimacie. Trzymam mocno kciuki za dalszą działalność Centrum Paderewskiego, bo to miejsce żyje muzyką. Wszystko co tutaj się dzieje jest wspaniałe. Oby to trwało jak najdłużej.

          Mam nadzieję, że będziemy się spotykać podczas różnych koncertów i festiwali, które są tutaj organizowane. Dziękuję za wspaniały koncert i za rozmowę.
          - Ja również mam nadzieję na kolejne spotkania i również dziękuję.

Z dr hab. Marcinem Zdunikiem, znakomitym wiolonczelistą i kameralistą Zofia Stopińska rozmawiała 19 maja 2019 roku w Centrum Paderewskiego w Kąśnej Dolnej.

Subskrybuj to źródło RSS