Spotkanie z Mistrzem - cz. II
Krzysztof Jakowicz - skrzypce fot. arch. Artysty

Spotkanie z Mistrzem - cz. II

Krzysztof Jakowicz: Gdybym jeszcze raz miał się urodzić i wybierać, to też zostałbym skrzypkiem.

Zofia Stopińska

      Zapraszam Państwa do przeczytania drugiej części rozmowy z Maestro Krzysztofem Jakowiczem, wybitnym polskim skrzypkiem wysoko cenionym przez Witolda Lutosławskiego, któremu wielki kompozytor powierzył polskie prawykonania swoich utworów skrzypcowych (Łańcuch II, Partita w wersji z orkiestrą, Subito). Na zaproszenie Mistrza, wykonywał dzieła kompozytora pod jego batutą w ważnych centrach muzycznych świata.
Krzysztof Jakowicz ukończył z odznaczeniem studia wiolinistyczne pod kierunkiem takich mistrzów, jak: Tadeusz Wroński, Josef Gingold, Eugenia Umińska, János Starker , Henryk Szeryng.
      Jeszcze w czasie nauki odnosił sukcesy artystyczne w konkursach w Warszawie i Wiedniu. W 1962 roku zdobył III nagrodę i nagrodę specjalną Henryka Szerynga w IV Międzynarodowym Konkursie Skrzypcowym im. Henryka Wieniawskiego w Poznaniu. W 1970 roku otrzymał nagrodę specjalną Konkursu im. George Enescu w Bukareszcie.
Krzysztof Jakowicz prowadzi bardzo aktywne życie koncertowe. Uczestniczy w międzynarodowych festiwalach, współpracuje z wybitnymi dyrygentami i słynnymi orkiestrami.
      Jest emerytowanym profesorem zwyczajnym Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina w Warszawie oraz visiting professor w Soai University w Osace (Japonia).
Z prof. Krzysztofem Jakowiczem rozmawiałam 4 września 2023 roku.

Występuje Pan często jako solista, kameralista i z towarzyszeniem orkiestr wykonując dzieła z różnych epok – od dawnych mistrzów poczynając, aż po kompozycje współczesne. Niedawno występował Pan z towarzyszeniem orkiestry symfonicznej, w Leżajsku słuchaliśmy recitalu solowego, kilka dni później występował Pan z synem Jakubem w Puławach, a w Mielcu z towarzyszeniem fortepianu. Cały czas trzeba mieć przygotowany ogromny repertuar.
       Artysta zawsze musi mieć w rezerwie co najmniej trzy lub cztery koncerty, bo zdarzają się czasami nagłe zastępstwa i wtedy trzeba być gotowym nawet tego samego dnia. Kiedyś zadzwonił do mnie inspektor orkiestry z Warszawy i prosił, abym wystąpił z Koncertem skrzypcowym Mieczysława Karłowicza. Odpowiedziałem, że bardzo chętnie, a wtedy usłyszałem – próba jest za półtorej godziny. Przegrałem jeden pasaż, potwierdziłem, że za chwilę będę i wieczorem był koncert. To wymaga stałej pracy nad repertuarem.
       Ostatnio brak mi grania w większych zespołach kameralnych. Kiedyś takie koncerty odbywały się w dworku Paderewskiego w Kąśnej Dolnej. Graliśmy wtedy z Waldkiem Malickim, moim synem i innymi skrzypkami, z altowiolistą Stefkiem Kamasą, wiolonczelistą Tomaszem Strahlem.
Spotkania z takimi znakomitymi muzykami działają na mnie inspirująco.
       Otrzymałem zaproszenie do udziału w jury Międzynarodowego Konkursu Wiolonczelowego im. Witolda Lutosławskiego w roli przewodniczącego. Zastanawiałem się nad tą propozycją, bo przecież jestem skrzypkiem, a wybitnych wiolonczelistów nie brakuję. Organizatorzy stwierdzili, że byłem wykonawcą bardzo cenionym przez patrona konkursu i będę gwarantem sprawiedliwego traktowania młodych artystów. Do pewnego stopnia rozumiem ich prośbę. W Międzynarodowym Konkursie Skrzypcowym im. Henryka Wieniawskiego także przewodniczył jurorom na przykład dyrygent. Kiedy byłem uczestnikiem tego konkursu w 1962 roku (otrzymałem III nagrodę i nagrodę specjalną Henryka Szerynga), przewodniczył jury Zdzisław Górzyński, a później Stanisław Wisłocki. Miałem zaproszenie do udziału w jury ostatniego konkursu Wieniawskiego, ale nie zgodziłem się, bo deklaracje przewodniczącego miały się nijak do jego postępowania - słowa i czyny muszą iść w zgodzie – tego nauczyli mnie prof. Tadeusz Wroński, Witold Lutosławski, Josef Gingold czy Bronisław Gimpel.
Zawsze staram się iść ich śladem. Postawy różnicy w czynach i słowach nie odpowiadają mi – dlatego zrezygnowałem z pracach jury w konkursie Wieniawskiego, natomiast przyjąłem zaproszenie do konkursu wiolonczelowego, który odbędzie się w 2024 roku.

Krzysztof Jakowicz z Witoldem Lutosławskimn i WDR Orchester 1989Krzysztof Jakowicz z Witoldem Lutoisławskim i WDR ORCHESTAR - Kolonia 1989r., fot. z arch. Artysty

Wymienieni profesorowie: Tadeusz Wroński i Josef Gingold byli Pana mistrzami. Po uzyskaniu dyplomu z wyróżnieniem w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej w Warszawie w klasie prof. Tadeusza Wrońskiego, studia w Indiana University w Bloomington w Stanach Zjednoczonych także ukończył Pan z wyróżnieniem. W połowie lat 60-tych ubiegłego stulecia trzeba było mieć szczęście, aby studiować w Ameryce.
        Dodam jeszcze, że miałem jeszcze lekcje z prof. Eugenią Umińską, która była nadzwyczajną osobą. Na studia w USA rekomendowali mnie Bronisław Gimpel i Henryk Szeryng, bo uważali, że polecają człowieka, który na to zasługuje. Od nich Josef Gingold dowiedział się, że warto mnie przyjąć do swojej klasy. Dostałem stypendium i dopiero jak pojechałem na studia, prof. Gingold usłyszał moją grę po raz pierwszy. To były takie czasy, kiedy słowo, rekomendacja były czymś ważnym.
        Dzięki mojej obecności w Bloomington (proszę tego nie traktować jako przechwałkę), w 1965 roku zaproszono prof. Wrońskiego, aby tam uczył. Po kilku latach zaproponowano mu nawet stały pobyt, ale ciągle tęsknił za Polską.
        Rozumiem to, bo miałem także szereg propozycji prowadzenia klasy skrzypiec w Ameryce i Japonii, ale więzi z Polską były bardzo silne i wróciłem. Trudno żałować, bo jako artysta i pedagog czuję się człowiekiem spełnionym. Mam też piękną rodzinę i nigdy bym jej nie pozostawił na dłuższy czas.

Jest to rodzina skrzypków. Pan Jakub Jakowicz, Pana syn, będąc dzieckiem myślał, że tak jak w jego domu, wszyscy ludzie grają na skrzypcach.
        Słyszał, jak na skrzypcach gram ja, córka Ewa i Julia - moja wspaniała żona, utalentowana skrzypaczka i kameralistka. Przychodzili do domu także uczniowie, odwiedzali nas koledzy i graliśmy wspólnie - dla niego było naturalne, wszyscy grają na skrzypcach i on także chciał grać na tym instrumencie.
Cieszę się, że został skrzypkiem, chociaż wielokrotnie mu powtarzałem, że jak interesuje go coś innego, to może zrezygnować, bo wiem, jaki to trudny zawód, ilu wymaga wyrzeczeń, jak zaborcza jest muzyka, bo zajmuje mnóstwo czasu, często kosztem rodziny.
        Za uprawianie tego zawodu płaci się wysoką cenę, ale gdybym jeszcze raz miał się urodzić i wybierać, to też zostałbym skrzypkiem.

Wśród wielu płyt z Pana nagraniami znajduje się krążek, na którym utrwalone zostały utwory polskich kompozytorów, a każdy z nich został przez Pana wykonany na innym instrumencie. Miałam przyjemność być na koncercie w sali balowej łańcuckiego Zamku w ramach Muzycznego Festiwalu w Łańcucie, podczas którego wykonał Pan ten repertuar. Publiczność z wielką uwagą patrzyła, jak brał Pan do rąk instrumenty i słuchała ciekawych opowieści na ich temat i pięknych utworów.
        Koncert w Łańcucie cieszył się wielkim zainteresowaniem, mam też piękne zdjęcie z paroma skrzypcami zrobione w Filharmonii Podkarpackiej przez altowiolistę Orkiestry Filharmonii Podkarpackiej i fotografa pana Piotra Gajdę.
        Nagrywając płytę i wykonując koncerty, chciałem udowodnić, że polskie lutnictwo ma takie same tradycje jak Włosi czy Francuzi. Wiadomo, że nasza historia jest bardzo poszarpana i dramatyczna, natomiast wielkie narody w każdej dziedzinie same siebie lansują. Najwyższy czas, aby uświadamiać ludziom, że w Polsce znakomite instrumenty budowali Marcin Groblicz oraz Baltazar Dankwart. Ich potomkowie byli również świetnymi lutnikami. To byli rówieśnicy wspaniałych mistrzów włoskich. Polskie lutnictwo jest teraz w wielkim rozkwicie, a najlepszym przykładem jest Akademia Muzyczna w Poznaniu, która także kształci lutników.
Starałem się pokazać polskie lutnictwo. Z trudem udało mi się odnaleźć skrzypce Groblicza. Dołączyłem do nich przedwojenne instrumenty – m.in. pięknie wykonane skrzypce Feliksa Konstantego Pruszaka, na których grał prof. Tadeusz Wroński. W powstaniu unikalnej płyty, na której utrwalonych jest brzmienie 15 skrzypiec polskich, bardzo mi pomógł Jaś Pawlikowski z Krakowa, mobilizując lutników. Polskie lutnictwo rozkwita. Możemy już nawet mówić o rodach wspólczesnych polskich lutników: Bobaków, Krupów, Łapów, Pawlikowskich czy Pielaszków.Z przyjemnością bym nagrał kolejną płytę, bo polskie lutnictwo zasługuje na to, żeby propagować nasze instrumenty.
Wprawdzie moją płytą nie zainteresowały się oficjalnie Związek Polskich Lutników i Muzeum w Poznaniu, ale stanowi ona istotny dla kultury polskiej dokument.
        Jak pani wspomniała, jeździłem po Polsce z takim programem – grałem na kilku skrzypcach różnych lutników, pokazywałem różnice, grając ten sam fragment utworu na każdym instrumencie. Słuchacze byli bardzo zainteresowani i często także wyrażali swoje opinie na temat różnic. To było bardzo piękne, bo pobudzało ich wyobraźnię oraz wiedzę o skrzypcach, które różnią się tak samo, jak ludzie się różnią między sobą.
Bardzo lubiłem te koncerty i mam nadzieję, że będzie jeszcze okazja do nich powrócić.

Krzysztof Jakowicz fot. FOTO Nik Piotr GajdaKrzysztof Jakowicz podczas koncertu w sali balowej łańcuckiego Zamku w ramach Muzycznego Festiwalu w Łańcucie, fot. FOTO NIk, Piotr Gajda

Który ze swoich instrumentów zabiera Pan ostatnio na koncerty?
        Podczas koncertów w Leżajsku i Mielcu grałem na skrzypcach, które podarowałem kiedyś córce. To jest instrument o wymiarze 7/8. Grałem na nim wiele lat temu i idealnie w tej chwili pasuje do mojej ręki. Brzmi bardzo pięknie, chociaż nie ma szczególnie mocnego dźwięku, natomiast ma brzmienie dobrego włoskiego instrumentu i inspiruje do lżejszego, precyzyjnego grania. To nie jest instrument typu Stradivarius, ale także bardzo ciekawy.
Mam też włoskie skrzypce podarowane mi przez mojego mistrza prof. Tadeusza Wrońskiego i w zasadzie gram na nich.
Ten instrument traktowany jest jak relikwia i musi pozostać w rodzinie.

Krzysztof Jakowicz 2023 Leżajsk IIKrzysztof Jakowicz podczs recitalu w bazylice OO.Bernardynów w Leżajsku (2023r.), fot. Ryszard Węglarz / Miejskie Centrum Kultury w Leżajsku

Zachwycał Pan kiedyś nie tylko melomanów występując z koncertami muzyki nieco lżejszej - mam tu na myśli tanga Astora Piazzolli, a także polskie tanga, które są przepiękne.
        Polskie tanga są moim zdaniem napisane z większa inwencją niż tanga argentyńskie. Jest w nich także słowiańskość, rozlewność, niebywała czułość. To jest moja działalność uboczna, ale bardzo ją lubię, bo związana jest z moim dzieciństwem, ponieważ moi rodzice tańczyli tanga. Pamiętam pary przytulone do siebie, tańczące polskie tanga. Po zakończeniu strasznej II wojny światowej ludzie lgnęli do siebie i podczas tańca mocno się przytulali. Wszystko mam w pamięci, w oczach i uszach. Ucieszyłem się, jak mój zięć Hadrian Filip Tabęcki je zaaranżował i zaprosił mnie do koncertów. Niebawem zagramy je w moje okrągłe urodziny w Domu Kultury na Saskiej Kępie w Warszawie. Planowany jest też koncert w Nowym Sączu.
        Wracam do tych koncertów z przyjemnością i z przekonaniem, że utwory, które gram są najwspanialszymi, jakie zostały napisane. Bardzo trudno mi to przychodzi, bo jestem człowiekiem skromnym, ale kiedy występuję na estradzie. Próbuję sobie wmówić, że w tym momencie jestem najlepszy. To jest potrzebne, bo publiczność musi mieć przekonanie, że artysta gra dla nich na najwyższym poziomie.
Muszę także odrzucić tremę. Bardzo dużo czytam i rozmawiam na ten temat.
        Kiedyś zapytałem Gustawa Holoubka czy ma tremę. Odpowiedział: „…oczywiście, mam tremę, ale wchodzę na scenę i staram się jak najszybciej wejść w treść sztuki”.
Ja także staram się jak najszybciej wejść w treść muzycznego opowiadania i wtedy jest dobrze. Grając tanga mam niewielką tremę, bo gram z zespołem - zięć gra na fortepianie, jest też gitarzysta, bandeonista i ja gram na skrzypcach. Bardzo sympatycznie się czuję w takim małym kameralnym zespole.

Zawsze na scenie towarzyszy Panu radość muzykowania i miejmy nadzieję, że nigdy Pana nie opuści.
        Zawsze pamiętam, jak kiedyś w Ameryce przyszedłem o 9.00 rano na lekcje do prof. Gingolda. Był bardzo zasmucony, powiedział: „…Mischa Elman odszedł w wieku 80-ciu lat. To bardzo smutne, ale jak co dzień pograł dwie godziny, zjadł śniadanie i miał spotkać się z przyjaciółmi, wkrótce gorzej się poczuł. Posłano po lekarza i zanim lekarz przyszedł do domu, okazało się, że już nie żyje, ale miał jeszcze w dniu odejścia szanse pograć dwie godziny...”.
        Bardzo mi to utkwiło w pamięci. Ja nadal ćwiczę, gram i myślę o tym, co jeszcze mogę poprawić. Myśli o ostateczności są na drugim planie, a na pierwszym gra na skrzypcach, ciągłe doskonalenie się.
Profesor Wroński powiedział do mnie – Krzysiu! Tak naprawdę, jak sobie marzysz, zaczniesz grać po 60-tce…
Dlatego ciągle zakasuję rękawy, żeby pomóc temu horoskopowi.
        Patrząc na to, co nam serwuje współczesny świat, to w zasadzie moglibyśmy się ograniczyć tylko do konsumowania, wydalania i kopulowania.
Człowieczeństwo powinno polegać na rozwijaniu swoich możliwości i jak mówił Witold Lutosławski: „…dostajesz talent od natury, czy od Pana Boga i twoim obowiązkiem jest go rozwijać i oddawać go społeczeństwu…”.
Staram się to robić po swojemu.
        Przypomniała mi się fraszka Staudyngera: „Umrzeć dla ojczyzny to łatwo i ładnie. Trudniej dla niej żyć przykładnie”. Z tym dawaniem przykładu jest kłopot, ale trzeba żyć po swojemu i w miarę możliwości rozwijać swoje zdolności.

Zofia Stopińska

Krzysztof Jakowicz Mielec 2 800 2Krzysztof Jakowicz i Waldemar Malicki na estradzie Domu Kultury Samorządowego Centrum Kultury w Mielcu, fot. SCK w Mielcu