Z Rafałem Janiakiem nie tylko o dyrygowaniu
Z pewnością na długo pozostanie w pamięci melomanów wyjątkowy koncert, który odbył się 24 lutego w Filharmonii Podkarpackiej. Wieczór rozpoczęła wzruszająca „Ballada ukraińska”, którą zaśpiewała Kseniia Oliinyk, a później wykonane zostały zaplanowane utwory. Solistą był znakomity klawesynista Marcin Świątkiewicz, a nasi filharmonicy wystąpili pod batutą dr hab. Rafała Janiaka, świetnego dyrygenta, kompozytora i pedagoga Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina w Warszawie. Bardzo się cieszę, że po koncercie mogłam porozmawiać z dyrygentem i dzięki temu mogą Państwo poznać bliżej tego Artystę.
Przygotował Pan wspólnie z Orkiestrą Filharmonii Podkarpackiej i klawesynistą Marcinem Świątkiewiczem bardzo różnorodny i przemyślany program, ukazujący nam instrument solowy w utworze muzyki baroku i prawie współczesnej.
To prawda, bo Henryk Mikołaj Górecki należy do klasyków muzyki współczesnej polskiej szkoły powojennej. Tak się złożyło, że ten koncert odbył się dokładnie w pierwszą rocznicę wybuchu wojny w Ukrainie i wszystkie utwory mają związek z tym wydarzeniem.
Muzyka Johanna Sebastiana Bacha jest absolutna, stawiająca wiele pytań natury nie tylko muzycznej, ale także filozoficznej czy też egzystencjalnej. Forma koncertująca – współzawodniczenia z pewną motoryką może nam się kojarzyć z ludycznością w muzyce, ale tak naprawdę, w tym wszystkim przyświeca tej muzyce filozofia egzystencjalna, która towarzyszyła Bachowi. Jest ona wzięta przez pryzmat kantora protestanckiego, ale przez cały czas pojawia się pytanie o sens.
Koncert klawesynowy d-moll Johanna Sebastiana Bacha poprzedziliśmy Melodią Myrosława Skoryka, utworem tak bardzo związanym z tym, co się wydarzyło w ostatnim czasie. Wielokrotnie tą kompozycją w ostatnim roku dyrygowałem. Stała się ona hołdem polskiego środowiska orkiestrowego dla naszych kolegów – artystów, mieszkających na Ukrainie i często występujących w Polsce. Melodia Skoryka bardzo dobrze wpisuje się w zapowiedź barokowego koncertu klawesynowego.
Wiemy, w jakich czasach komponował Henryk Mikołaj Górecki i jest to także muzyka absolutna, bo zarówno Trzy utwory w dawnym stylu i sam Koncert na klawesyn nie mają wprost żadnych odwołań pozamuzycznych, ale dla mnie trudno w Trzech utworach w dawnym stylu widzieć tylko odwołania do polskiej muzyki renesansowej. Ja także, zwłaszcza w drugiej części, odczytuję ten trud ludzi pracy mieszkających na Śląsku. Wiemy doskonale, jakie były realia w latach 70-tych ubiegłego stulecia, które są także dostrzegalne dzisiaj – kominy, szarość i walka o wolność.
Prawykonanie tego koncertu odbyło się w 1980 roku. Partie solowe grała Elżbieta Chojnacka, a dyrygował Stanisław Wisłocki, któremu bardzo bliska była muzyka Mieczysława Karłowicza, a zwłaszcza „Odwiecznych pieśni”, że przez wiele lat w swoich wydaniach PWM drukował dodatkowe oznaczenia Wisłockiego, dotyczące interpretacji tej muzyki. Dzisiaj na pulpitach mieliśmy nowe wydanie, w którym wróciliśmy do korzeni, co nie zmienia faktu, że Górecki i Karłowicz to kompozytorzy, którzy byli obecni w życiu Stanisława Wisłockiego, który ma przecież związki z Rzeszowem, bo tutaj się urodził.
Pana życie zawodowe toczy się w kilku nurtach i bardzo proszę nam o nich opowiedzieć. W Rzeszowie dyryguje Pan koncertem symfonicznym, ale przecież coraz to częściej dyryguje Pan spektaklami operowymi, a także proszony jest Pan do prowadzenia prawykonań utworów.
Artystycznie jestem dyrygentem i kompozytorem, a także pedagogiem. Jednak ostatnio dominuje moja działalność dyrygencka i to co rusz to na nowym polu, jeżeli chodzi o funkcje, które zostają mi powierzone. Od trzech lat jestem dziekanem Wydziału Dyrygentury Symfoniczno-Operowej w Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina w Warszawie, a od stycznia bieżącego roku objąłem stanowisko dyrektora artystycznego Teatru Wielkiego w Łodzi.
Mam czas operowy w swojej działalności, chociaż w mojej dotychczasowej pracy opera była także bliskim dla mnie gatunkiem. I dotyczy to również działalności kompozytorskiej, bo w lutym 2019 roku na deskach Teatru Wielkiego w Łodzi odbyła się premiera opery mojego autorstwa „Człowiek z Manufaktury”, a w maju 2019 roku odbyła się jej wersja plenerowa na rynku Łódzkich Włókniarek.
Ta kompozycja powstała z myślą o konkursie organizowanym przez Teatr Wielki w Łodzi. Jury pod przewodnictwem prof. Krzysztofa Pendereckiego przyznało Panu jednogłośnie Grand Prix i jeszcze dodatkowo zdobył Pan laur nagrody publiczności. Zachwycony był tą operą Mistrz Krzysztof Penderecki.
Bardzo się cieszę, że Teatr Wielki w Łodzi przez cały czas utrzymywał ten tytuł w repertuarze. Od premiery już mija cztery lata, a cały czas ta opera, z przerwą pandemiczną, jest wznawiana w repertuarze pomimo, że jest to utwór na duży skład. Dzieje się tak także dlatego, że to jest ważny dla Łodzi tytuł, bo opowiada o tym mieście. Krytycy pisali, że jest to pierwsza opera o historii polskiego miasta.
To prawda, że prof. Krzysztof Penderecki jednoznacznie wskazał wtedy moje zwycięstwo w konkursie, ale także po premierze jeszcze udało nam się wielokrotnie spotkać. Zawsze będę pamiętał nasze ostatnie spotkanie, na pół roku przed odejściem Profesora, w Jego domu w Krakowie. Udało nam się wspólnie spędzić cały dzień. Profesor z chęcią, i zainteresowaniem słuchał różnych moich kompozycji, nie tylko operowych, ale także kameralnych.
Niedawno, bo w styczniu, ukazała się płyta z udziałem Polskiej Filharmonii Kameralnej Sopot. Płyta jest hołdem złożonym przeze mnie, ale również przez Orkiestrę w Sopocie, Profesorowi Pendereckiemu. Nagraliśmy na tej płycie Jego utwory w zestawieniu z Jego nauczycielem Arturem Malawskim i Jego uczennicą Joanną Wnuk-Nazarową. Udało nam się na płycie zamieścić również pierwsze światowe nagrane utworu dyplomowego Krzysztofa Pendereckiego Epithaphium Artur Malawski in memoriam.
Chcę podkreślić, że Profesor Krzysztof Penderecki na pewno wpływał na rozwój mojej drogi artystycznej. Jest z pewnością moim mentorem kompozytorskim i staram się Jego twórczość nie tylko promować, a także włączać do swojego repertuaru, ale przede wszystkim tam, gdzie jest to możliwe - utrwalać.
Taka okazja będzie z pewnością w przyszłym sezonie, kiedy to na deskach Teatru Wielkiego w Łodzi dokonamy premiery „Raju utraconego”. Tak naprawdę będzie to pierwsza premiera w Polsce, wystawiona wyłącznie siłami polskich artystów.
Trzeba podkreślić, że miał Pan szczęście do mistrzów, bo w dziedzinie dyrygowania zdobywał Pan doświadczenie pod kierunkiem wybitnych polskich mistrzw batuty – Antoniego Wita i Jacka Kasprzyka.
Tak, u Jacka Kasprzyka poprzez asystenturę w Filharmonii Narodowej, ale moim profesorem, z którym do dzisiaj jesteśmy w bardzo bliskim kontakcie, jest prof. Antoni Wit. O tym, że Profesor Wit był znakomitym pedagogiem, najlepiej świadczy działalność jego absolwentów.
Chcę także podkreślić, że w tym repertuarze, który prezentowaliśmy w Rzeszowie, był Henryk Mikołaj Górecki, z którym Profesor bardzo się przyjaźnił i dokonał wiele prawykonań jego utworów, oraz Mieczysław Karłowicz, który był jego ulubionym kompozytorem.
Ja miałem to szczęście, że pierwsze kroki z twórczością tych kompozytorów stawiałem pod okiem prof. Antoniego Wita, stąd znam tradycję wykonawczą tych utworów „od źródła”. Dzisiaj mam już własny stosunek do tej muzyki, ale wiem, jak wiele dla interpretacji polskiej szkoły kompozytorskiej wnieśli prof. Antoni Wit czy wspomniany wcześniej Stanisław Wisłocki.
Marcin Świątkiewicz - klawesyn, Orkiestrą Filharmonii Podkarpackiej dyryguje Rafał Janiak, Fot. Fotografia Damian Budziwojski
Ukończył Pan także studia w zakresie kompozycji. Ciekawa jestem, czy kompozycji można się nauczyć, bo według mnie, aby zostać kompozytorem, trzeba mieć specjalny dar płynący z góry. Uczył Pana znakomity prof. Stanisław Moryto. Rozpoczął Pan naukę kompozycji studiując dyrygenturę?
Na odwrót. Najpierw rozpocząłem studia kompozytorskie, chociaż zawsze myślałem bardziej o orkiestrze niż o dyrygowaniu. Jako kompozytora zawsze fascynowały mnie duże składy wykonawcze. Kolejnym krokiem było zainteresowanie się dyrygenturą.
Pytała pani, czy kompozycji można się nauczyć. To jest bardzo trudne pytanie. Patrząc na historię edukacji w tej materii, to tak naprawdę wielcy kompozytorzy, do XIX wieku włącznie, nie studiowali kompozycji – studiowali kontrapunkt, harmonię, orkiestrację, ale nie samą kompozycję. Kompozycja to przede wszystkim obszar swoistej filozofii muzyki tak naprawdę i kompozytorzy powinni doskonalić swój warsztat pod względem techniki. Tego można się nauczyć.
Wiadomo jednak, że te dwa słowa – kontrapunkt i harmonia, słuchając najnowszych trendów w muzyce XXI wieku, mogą okazać się mylnym tropem. Czy do pisania niektórych kompozycji, w których uzywane są stylistyki muzyki nowej, rzeczywiście wymagają znajomości tej wiedzy? Czasem z przykrością stwierdzam, że nie.
Nie chodzi o to, że muzyka powinna być wyłącznie harmoniczna czy taka, która eksploruje instrumenty w sposób tradycyjny, absolutnie nie, tylko pewne procesy, które zachodzą w tej materii później, możemy również przełożyć na obszar muzyki absolutnie atonalnej, muzyki, którą określiłbym szmerową. Chodzi o rozumienie procesów muzycznych, krótko mówiąc. Wydaje mi się, że właśnie poprzez doskonalenie warsztatu można te procesy zrozumieć.A jeżeli chodzi o iskrę bożą, to tak jak Pani powiedziała, tej rzeczy się nie nabędzie. Można tylko wyzwolić w sobie nieodkryte pokłady twórcze.
Kompozytora inspirują do tworzenia różne rzeczy. Pewnie takim najbardziej dopingującym jest zamówienie utworu na określoną okoliczność.
Jeszcze bardziej data ukończenia, nazywamy to potocznie - deadline. Kompozytorzy tworzą zamówienie na konkretną datę. Tak też jest ze mną. Ta stymulacja zamówienia powoduje, że wtedy jestem wręcz zmuszony znaleźć miejsce w mojej działalności na komponowanie.
Kompozytorów – dyrygentów wcale mało nie było. Proszę zauważyć, że Gustav Mahler za swojego życia był uznanym dyrygentem, obejmującym bardzo ważne stanowiska – między innymi był dyrektorem Opery Wiedeńskiej, a później dyrektorem Metropolitan Opera w Nowym Jorku. Wiadomo było, że także komponuje, ale renesans jego muzyki nastąpił dopiero po drugiej wojnie światowej. On dzielił sobie rok na pracowity, dyrygencki czas sezonu i wakacyjny – kompozytorski.
Ja to doskonale rozumiem, bo naprawdę ciężko jest komponować, studiując partytury innych kompozytorów i także szukam dłuższych momentów, w czasie których mogę się skupić na pisaniu muzyki.
Pomimo objęcia tych nowych funkcji i zwiększonej aktywności dyrygenckiej, staram się znaleźć miejsce na komponowanie, zwłaszcza że zamówień mi nie brakuje, stąd jeszcze na ten rok mam liczne plany. Muszę się z nich wywiązać. Są już takie, które są lekko po terminie.
Orkiestrą Smyczkową Filharmonii Podkarpackiej dyryguje Rafał Janiak, Fot. Fotografia Damian Budziwojski
Musi Pan znaleźć na to wszystko czas, a przecież nie powiedzieliśmy, że sporo czasu zajmuje Panu także praca pedagogiczna. Trzeba bardzo systematycznie pracować z młodymi ludźmi, którzy marzą o tym, żeby zostać dyrygentami.
To prawda. Ta systematyczność jest istotna. Moje poniedziałki są poświęcone dla studentów i ten kontakt systematyczny na pewno pozwala rozwijać się w sposób regularny.
Muszę podkreślić, że zawód muzyka-artysty jest bardzo trudny, zwłaszcza w rozpoczęciu działalności artystycznej. Czy to będzie skrzypek, kotlista, dyrygent, to ta materia zawsze jest bardzo trudna. Nawet ukończenie prestiżowej uczelni z oceną wyróżniającą nigdy nie daje gwarancji, że my ten zawód będziemy uprawiać.
Zawód dyrygenta jest chyba pod tym względem szczególny. Obecnie wydziały dyrygentury są prowadzone we wszystkich uczelniach muzycznych w Polsce. Kiedyś liczyliśmy, że każdego roku opuszcza mury uczelni około 40. absolwentów. Szanse, że nawet część z nich zostanie dyrygentami, są znikome. Konkurencja jest ogromna. To nie do końca jest wynik tego, że te osoby nie wykazują potencjału – wręcz przeciwnie. Tutaj tak naprawdę decydują detale i tak jak pani powiedziała – spotkanie odpowiednich osób.
Ja miałem szczęście spotkania się z Maestro Krzysztofem Pendereckim czy pracę z takim mistrzem, jak prof. Antoni Wit. Ten łut szczęścia decyduje, czy dostaniemy tak naprawdę szanse na to, żeby rozpocząć.
Należy chyba otwarcie powiedzieć, że coraz częściej za pulpitem dyrygenckim stają kobiety. W ubiegłym roku Polki triumfowały w konkursie „La Maestra” w Paryżu. Trochę mi żal, że tylu bardzo utalentowanych dyrygentów wyjechało z Polski, wygrali konkursy, zajmują stanowiska szefów orkiestr i teatrów operowych, a w Polsce za pulpitami dyrygenckimi stają bardzo rzadko.
To jest bardzo złożony problem. Moim zdaniem w dyrygenturze są pewne mody. Zawsze tak było. Przykładem może być moda na młodych dyrygentów, którą zapoczątkował Gustavo Dudamel.
Obecnie jest moda na kobiety-dyrygentki. W mojej klasie także studiują panie i ten zawód się feminizuje. Nie mam nic naprzeciw, ale myślę, że kobiety chciałyby być traktowane nie parytetowo, ale podmiotowo.
To samo dotyczy młodych dyrygentów, że jednak każdy chciałby być oceniany pod kątem kompetencji, a nie że jedynym kryterium, dla którego jesteśmy zapraszani albo obdarowywani bukietem kwiatów czy laurem, jest to, że jesteśmy kobietą, czy mężczyzną. Nadrabiamy pewne zaległości historyczne. Przypomnę głośną sprawę, kiedy rewelacyjna klarnecistka Sabine Meyer zdawała do Filharmonii Berlińskiej i została odrzucona przez Herberta von Karajana wbrew opinii całej orkiestry tylko dlatego, że była kobietą. Od tego czasu minęło czterdzieści lat i co się dzieje? Kobieta została przyjęta na stanowisko koncertmistrza w tej filharmonii. Wreszcie mamy równouprawnienie i kompetencje decydują.
Wybitni polscy dyrygenci - prof. Henryk Czyż i prof. Bogusław Madey nie przyjmowali kobiet do swoich klas dyrygenckich. Jestem przekonany, że nie wynikało to z szowinizmu, tylko też panowie zdawali sobie sprawę z tego, jak trudna i odpowiedzialna jest praca nie tyle manualna z zespołem, ale przede wszystkim praca związana z zarządzaniem, którą dyrygent prowadzi nawet wtedy, kiedy jest dyrygentem gościnnym, to pracuje z dużą grupą ludzi, która ma różne poglądy na świat, na muzykę i różne problemy czysto życiowe, które dyrygent musi rozwiązywać.
Wspomniał Pan, że od niedawna jest Pan dyrektorem artystycznym Teatru Wielkiego w Łodzi i wspólnie z dyrektorem Marcinem Nałęcz-Niesiołowskim musieli się panowie zmierzyć z zaplanowaniem repertuaru, który będzie w bieżącym i następnych sezonach.
Obejmując nasze funkcje od 1 stycznia, pozostało nam dokończenie sezonu. W ostatnim czasie z planowaniem w tej instytucji z różnych względów nie było najlepiej, a przyczyniła się do tego także pandemia. Jeszcze w styczniu ogłosiliśmy pełen program do końca sezonu, łącznie z premierą, którą realizujemy, i obejmę także kierownictwo muzyczne nad tym spektaklem, a będzie to „Faust” Charles’a Gounoda. W tej chwili domykamy plany kalendarzowe na przyszły sezon i myślimy już o premierach w kolejnych sezonach.
Teatr operowy wymaga planowania z wielkim wyprzedzeniem, a jest to trudne, bo instytucje kultury mają model organizowania i finansowania związany z rokiem kalendarzowym i budżetowym. Musimy myśleć sezonami, a chcielibyśmy myśleć kadencjami. Przygotowując się do ważnych premier potrzebujemy dużo czasu. Wydaje nam się, że nasz współorganizator, czyli Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego zdaje sobie z tego sprawę, że potrzebujemy ten zapas czasu. Staramy się działać, aby wszystko było jak najlepiej.
Ciekawa jestem, jak się Panu udaje godzić te wszystkie obowiązki z życiem rodzinnym. Żona jest znakomitą skrzypaczką, wychowują Państwo dzieci i z pewnością nie jest łatwo.
Jest to trudne. Tak się szczęśliwie złożyło, że w tym tygodniu w Warszawie trwają ferie, przyjechaliśmy do Rzeszowa całą rodziną i jesteśmy razem. Łódź jest na szczęście niedaleko Warszawy, ale czasu nam brakuje.
Staram się też tak planować moje zobowiązania, żeby mieć w kalendarzu trochę przestrzeni na to, co tak naprawdę dla mnie w życiu jest najważniejsze. Ostatnie dwa miesiące pokazują nam, że wcale nie jest to takie proste i komplikacji związanych z brakiem czasu jest bardzo dużo.
Mam nadzieję, że po bardzo życzliwym przyjęciu programu koncertu przez publiczność, a szczególnie gorących owacjach po wykonaniu „Odwiecznych pieśni” Mieczysława Karłowicza, wyjedzie Pan z Rzeszowa zadowolony i że zechce Pan do nas wkrótce powrócić.
Z wielką przyjemnością zawsze wracamy z żoną do Rzeszowa, bo ona też często tutaj gości na scenie Filharmonii Podkarpackiej. Nie liczyłem, który raz dyrygowałem w Rzeszowie, ale czuję się tutaj jak w domu i bardzo się cieszę, że takie wspaniałe programy udaje nam się z panią dyrektor Martą Wierzbieniec tutaj realizować.
Orkiestra jest absolutnie gotowa na wytężoną pracę, która daje mi dużo satysfakcji artystycznej i zawsze te koncerty zostają w mojej pamięci, a mam również nadzieję, że także w pamięci melomanów. Z wielką chęcią będę tutaj nadal przyjeżdżał.
Zofia Stopińska