Spotkanie z profesorem Józefem Serafinem
Zapraszam Państwa na spotkanie z profesorem Józefem Serafinem, jednym z najwybitniejszych polskich organistów naszych czasów, dyrektorem festiwali muzyki organowej i kameralnej w Leżajsku i Kamieniu Pomorskim oraz międzynarodowego festiwalu młodych organistów „Juniores Priores” w Sejnach. Artysta jest profesorem zwyczajnym UMFC w Warszawie i Akademii Muzycznej w Krakowie. W 2015 roku odznaczony został przez Papieża Franciszka medalem „Pro Ecclesia et Pontifice”. W 2018 roku otrzymał tytuł profesora honorowego Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina w Warszawie.
Bardzo żałuję, że nie mogłam być 20 czerwca na Pana recitalu w Leżajsku, gdzie grał Pan utwory, których jeszcze nie słyszałam w Pana wykonaniu.
Muszę coś nowego proponować leżajskiej publiczności, ponieważ często tam występuję. Gdybym jeszcze do tej częstotliwości dodawał powtarzanie utworów, to już nie byłoby atrakcyjne dla słuchaczy.
Koncerty Podkarpackiego Festiwalu Organowego odbywają się w różnych miejscach, bo w kościołach Rzeszowa (Katedra, Kościół św. Krzyża, Kościół w Zalesiu), Jarosławskim Opactwie, Bazylice Jezuitów w Starej Wsi, niewielkim drewnianym kościele w Lutczy, Sanktuarium Matki Bożej Królowej Rodzin w Ropczycach oraz w kościele parafialnym w Chmielniku. Spotykamy się Jarosławskim Opactwie.
To jest bardzo ciekawe, przede wszystkim bardzo piękne miejsce. Ja już miałem okazję tutaj być i bardzo chętnie przyjechałem po raz drugi, bo sam pobyt w otoczonym zabytkowymi murami Opactwie jest bardzo interesujący i miły, a do tego w tutejszym kościele znajduje się dobry instrument i można organizować koncerty.
Dodajmy jeszcze, że te organy wyposażone są w zecer, a właściwie w setzer, który pozwala grającemu na wcześniejsze zapisanie używanych rejestrów.
Tutaj dołączono to urządzenie, bo kiedyś z całą pewnością go nie było w tych organach. Jest to jeden z systemów, który pojawia się tu i ówdzie w instrumentach także w Polsce. Przygotowującemu się do koncertu organiście pomaga zaoszczędzić sporo czasu, bo zapisywanie wszystkich rejestrów, które się przygotowało, pochłania dużo czasu, a tutaj to wszystko można zapisać w instrumencie.
Czy w tym roku jeszcze wystąpi Pan z koncertami na Podkarpaciu?
Nie mam zaplanowanych więcej koncertów w tym regionie. Niedawno był taki okres, kiedy w ogóle koncerty się nie odbywały, chociaż festiwale organowe mniej na tym ucierpiały niż inne, bo one odbywają się głównie latem, a według niektórych latem nie było już Covid-19 i koncerty się odbywały.
Ja już ostatnio mniej koncertuję – na przykład staram się nie jeździć za granicę, byłem tylko w jury międzynarodowego konkursu, ponieważ podróżowanie w czasie pandemii było związane z wieloma komplikacjami.
Po koncercie w Jarosławiu będzie się Pan udawał w kierunku wspomnianych Sejn, bo na festiwal „Juniores Priores” zgłosiło się sporo młodych ludzi, którzy pragną zostać koncertującymi organistami.
Jeszcze tylko po drodze wpadnę do Wrocławia, ale później faktycznie pojadę do Sejn, bo one mają stały czas i to jest pierwszy tydzień sierpnia, z niewielkimi wahaniami, bo festiwal rozpoczyna się we wtorek i kończy się w sobotę.
Józef Serafin przy organach kościoła w Jarosławskim Opactwie, fot. Joanna Prasoł
Nigdy nie rozmawialiśmy na temat Pana edukacji muzycznej. Wiem, że były to lata 60-te i początek 70-tych ubiegłego stulecia. Wtedy w Polsce klasy organów w szkołach muzycznych II stopnia i w wyższych szkołach muzycznych nie były liczne. Dlaczego Pan wybrał organy?
To jest tak długa historia, że dzisiaj nie mamy czasu, aby o wszystkim opowiadać. Nie zadecydowały o tym przypadki i powoli wszystko zmierzało w tym kierunku, ale niewątpliwie nie było moim celem „od kołyski” pozostać organistą i grać na tym instrumencie.
Natomiast, jeżeli chodzi o ilość ludzi koncertujących i uczących się grać na organach, to faktycznie nie było ich wielu. Organy były w każdej wyższej uczelni muzycznej, ale w bardzo ograniczonym stopniu. Tylko w Akademii Muzycznej w Krakowie były dwie klasy organów, a prowadzili je prof. Bronisław Rutkowski i prof. Józef Chwedczuk. Po śmierci prof. Bronisława Rutkowskiego objął Jego klasę prof. Jan Jargoń, który był moim nauczycielem w Państwowym Liceum Muzycznym w Krakowie.
Organy funkcjonowały również w szkołach muzycznych II stopnia, ale grających było o wiele mniej niż obecnie. Nie było też w programach nauczania muzyki kościelnej, bo ta muzyka nie funkcjonowała w polskich uczelniach.
Po ukończeniu studiów w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej w Krakowie i otrzymaniu dyplomu z wyróżnieniem, studiował Pan za granicą, co wtedy było rzadkością.
To była furtka, która się otwierała. Ja miałem to szczęście, że jako jeden z pierwszych przechodziłem przez tę furtkę. Później stopniowo jednak te możliwości pojawiały się coraz częściej, ale wcześniej był możliwy jedynie wyjazd na jakiś kurs mistrzowski. Oczywiście nie było łatwo otrzymać pozwolenie na taki wyjazd. Wiele także zależało od lokalizacji tego kursu, ale z regularnym studiowaniem w zagranicznej uczelni był pewien problem.
Do Wiednia było chyba jednak trochę łatwiej pojechać na studia niż gdzie indziej.
To prawda, dlatego, że wtedy Polska z Austrią miała już podpisane układy, w ramach których następowała wymiana stypendialna. Jeśli dobrze pamiętam, studenci szkół artystycznym mogli jechać na studia do czterech miejsc. Jak się już przeszło przez wszystkie procedury w Polsce, to po przyjeździe na miejsce trzeba było jeszcze zdać egzamin wstępny. Nie wystarczyło mieć polski dyplom ukończenia studiów z wyróżnieniem – nie, dopiero po przesłuchaniu przez komisję w Hochschule für Musik und darstellende Kunst w Wiedniu mogłem tam rozpocząć studia.
Ważnym wydarzeniem w czasie studiów był Międzynarodowy Konkurs Organowy w Norymberdze, w którym otrzymał Pan I nagrodę i wiele zaproszeń na koncerty za granicą, otworzyło się wiele drzwi do sal koncertowych, a po powrocie także do biura paszportowego.
Konkursów było wtedy zdecydowanie mniej niż teraz – było kilka organowych konkursów odbywających się regularnie i zdobyte nagrody wiele znaczyły.
W tym pobycie zagranicznym miałem to szczęście, że mogłem być studentem i ukończyć studia u prof. Antona Heillera. Można było wyjechać za granicę i ukończyć gdzieś studia, ale to niekoniecznie dawało jakieś gwarantowane rezultaty.
Po ukończeniu studiów u tak sławnego pedagoga i otrzymaniu dyplomu z wyróżnieniem oraz zdobyciu I nagrody w konkursie w Norymberdze miał Pan z pewnością możliwość otrzymania paszportów i wiz na zagraniczne wyjazdy koncertowe, bo zaproszeń z pewnością było dużo.
Wtedy wyjazdy zagraniczne były związane z jakąś reputacją. Nawet jeżeli ktoś był młody, ale miał znaczące osiągnięcia, które można było zamieścić w programie, to te szanse były o wiele większe.
To był czas, który zaważył na całej Pana karierze artystycznej, bo za granicę wyjeżdżał Pan coraz częściej i w różnych kierunkach – zarówno w Europie, jak i na świecie: USA, Kanada, Japonia, Kazachstan…
Ważne jeszcze było to, że na tych konkursach spotykali się ludzie z rozmaitych krajów, z całego świata, którzy walczyli o nagrody. Zawiązywały się wtedy znajomości i bardzo często przyjaźnie, które trwały bardzo długo i owocowały tym, że ci ludzie później też obejmowali najrozmaitsze stanowiska w swoich krajach. Będąc znajomym profesora, z którym kiedyś konkurowałem w czasie konkursu, mogłem liczyć na to, że zostanę zaproszony, a ja także mogłem zaprosić wybitnych organistów, bo już wtedy przyjeżdżali do Polski zagraniczni artyści.
Powrócił Pan do Krakowa, koncertował Pan i rozpoczął działalność pedagogiczną.
Owszem, wróciłem do Krakowa, ale przeniosłem się do Warszawy. Rozpocząłem pracę w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej w Warszawie w styczniu 1973 roku, natychmiast po dyplomie i powrocie z Wiednia. W Krakowie pracowałem w Liceum Muzycznym, ale było to jeszcze przed wyjazdem na studia do Wiednia.
Na uczelnię do Krakowa wróciłem dopiero po śmierci prof. Jana Jargonia, kiedy zaproponowano mi kierownictwo Katedry Organów.
Bardzo długo pracę w dwóch uczelniach potrafił Pan łączyć.
Tak, ponieważ pociągi już jeździły dosyć szybko (śmiech).
Nie byłem pierwszy, bo mój kolega, wspaniały organista prof. Joachim Grubich, który również pracował w obydwu uczelniach, podróżował z Krakowa do Warszawy, kiedy pociąg jechał prawie 5 godzin.
Przez tyle lat pracy miał Pan wielu wychowanków. Potrafi Pan powiedzieć, ilu?
Jak policzyłem krakowskich i warszawskich dyplomantów, to okazało się, że było ich przeszło 60.
Z wieloma utrzymujemy częste kontakty, tym bardziej, że niektórzy pracują na odpowiedzialnych stanowiskach. Nawet w Uniwersytecie Muzycznym w Warszawie kursowało takie powiedzenie, że tam się rozsiadła rodzina profesora Serafina (śmiech).
Nie wszystkim się to bardzo podobało, ale ta rodzina to byli moi dyplomanci, którzy jeszcze nadal tam pracują.
Gra na organach jest Pana pasją.
Jest to zajęcie, które bardzo lubię. Nawet gram, kiedy nie mam bliskiego terminu koncertu. Ja bardzo lubię ćwiczyć. To jest rodzaj nałogu, ale trzeba się już powoli przygotowywać do decrescenda.
To decrescendo będzie przebiegało chyba bardzo wolno, bo gra na organach jest fascynująca. Nie wiem, czy nawet miłośnicy muzyki organowej zastanawiają się, że zmieniając miejsce koncertu, spotyka się Pan z zupełnie innym instrumentem.
To jest zawsze pewną atrakcją życia organisty, chociaż dość często grywa się także w tych samych miejscach.
To prawda, ale na przykład w Leżajsku występował Pan przed remontem organów, później w czasie ostatniego remontu i przyjeżdża Pan regularnie teraz. Instrument na przestrzeni lat trochę się zmienił.
Można powiedzieć, że teraz to ja się tam panoszę, bo jako dyrektor artystyczny festiwalu uzurpuję sobie zawsze jeden koncert w czasie każdej edycji festiwalu. Natomiast przed remontem nie występowałem tam często z koncertami, ale raczej nagrywałem rozmaite przedsięwzięcia. To były płyty, archiwalne nagrania radiowe dla polskich i zagranicznych radiofonii, a jeszcze wcześniej, zanim zaczęto organizować w Leżajsku festiwale, nagrywał tam prof. Joachim Grubich, nagrywałem ja, ale koncerty się wtedy odbywały bardzo rzadko. Tylko jeden, dwa albo czasami trzy koncerty w ciągu roku.
Józef Serafin przy organach bazyliki oo. Bernardynów w Leżajsku, fot. Wacław Padowski
Pamiętam, że w pierwszej połowie lat 70-tych występował w Leżajsku z koncertem prof. Józef Chwedczuk i było to chyba wkrótce po poprzednim remoncie, który przeprowadzała poznańska firma organmistrzowska Roberta Polcyna.
Tak, prof. Józef Chwedczuk nagrał tam płytę i koncertował. Prof. Bronisław Rutkowski nie występował w Leżajsku i Kamieniu Pomorskim, bo zmarł w 1964 roku. Natomiast był inicjatorem festiwalu w Oliwie, można powiedzieć, że ten Festiwal jest jego dzieckiem. W czasie pierwszych festiwali bywał tam bardzo często.
Zbliża się pora koncertu i czas kończyć nasza rozmowę, ale mam nadzieję, że spotkamy się w przyszłym roku w Leżajsku.
Z wielką przyjemnością się spotkamy i porozmawiamy, natomiast dzisiaj w Jarosławskim Opactwie wykonam na zamówienie organizatorów kilka drobiazgów z muzyki polskiej, a potem będzie dużo Liszta, jeden krótki utwór Bossiego, który jest także romantykiem, i Bach, bo utwory Bacha są prawie zawsze zamieszczane w programach koncertów.
Dodam jeszcze, że ten ambitny program został mistrzowsko wykonany i gorąco oklaskiwany przez publiczność.
Kolejny koncert w Jarosławskim Opactwie odbędzie się 30 lipca, a wystąpi znakomity polski organista prof. Andrzej Chorosiński.
Zofia Stopińska