Chętnie wracam w rodzinne strony
Bardzo długą i gorącą owację zgotowała publiczność wypełniająca 1 kwietnia 2022 roku salę Filharmonii Podkarpackiej. W czasie tego wieczoru zabrzmiało Requiem d-moll KV 626 Wolfganga Amadeusza Mozarta.
Wykonawcami tego wyjątkowego i zarazem ostatniego dzieła genialnego twórcy byli: Orkiestra Filharmonii Podkarpackiej, przygotowany przez prof. UR Bożenę Stasiowską Chrobak Chór Instytutu Muzyki Uniwersytetu Rzeszowskiego oraz soliści: Becca Conviser – sopran, Magdalena Niedbała-Solarz – mezzosopran, Paweł Skałuba – tenor i Piotr Kwinta – bas. Dyrygował Jiři Petrdlik.
Przed koncertem mogłam porozmawiać z panem Pawłem Skałubą, który w Rzeszowie rozpoczynał swą muzyczną drogę. Zapraszam do przeczytania tej rozmowy.
Pana działalność artystyczna zatacza coraz to szersze kręgi, chociaż przez ostatnie dwa lata ograniczeń było sporo.
- W czasie pandemii w każdej dziedzinie było sporo ograniczeń i niestety, w pierwszej kolejności były zamykane teatry i filharmonie, ale miejmy nadzieję, że już to nie wróci i będzie coraz lepiej.
To wcale nie oznacza, że artyści zawiesili na cały czas pandemii swoją działalność, bo były także okresy, kiedy ograniczano restrykcje.
- Zgadza się, na przykład przyjechałem do Krakowa i zaśpiewałem w Operze Krakowskiej „Carmen” - pierwszy raz w życiu bez chóru na scenie. Spektakle „Carmen” w Teatrze Wielkim – Operze Narodowej zostały odwołane w przeddzień zaplanowanego pierwszego przedstawienia. W przyszłym tygodniu wracają te spektakle. Ciągle jeszcze plany teatrów ulegają zmianom.
W czasie próby w Filharmonii Podkarpackiej rozmawialiśmy i dowiedziałem się, że na przykład Chór Instytutu Muzyki, który wystąpi w Requiem Mozarta, nie śpiewał praktycznie dwa lata, bo nie mogli się spotykać. Wiadomo, że nie da się prowadzić zajęć z takim zespołem online. To nie są studia, polegające na wysłuchaniu wykładu, przeczytaniu książki i opanowaniu określonego materiału. W tym wypadku niezbędny jest bezpośredni kontakt z pozostałymi wykonawcami i osobą prowadzącą chór.
Od momentu otwarcie teatrów i filharmonii śpiewa Pan nieustannie.
- To prawda i dzięki Bogu zdrowie mi dopisuje. Dzięki temu mam także zaszczyt gościć w Rzeszowie i śpiewać w swojej ukochanej sali, tuż koło mojej szkoły, w której się uczyłem. Takie powroty w rodzinne strony są dla mnie bardzo ważne.
Oprócz tego zapraszam serdecznie do Krakowa. W kwietniu śpiewam w Operze Krakowskiej w spektaklach „Traviaty”. Miejmy nadzieję, że w czerwcu nic się nie wydarzy, bo zaplanowany mam udział w „Strasznym dworze” na Wawelu, a pod koniec czerwca zapraszam na „Toscę” z Operą Krakowską. Spektakl wzorowany będzie na realizacjach, które odbywały się w Rzymie i innych miastach – pierwszy akt odbędzie się w kościele, a pozostałe części mają być wystawione na Skałce.
Całość ma się odbyć w jednym dniu. Miejmy nadzieję, że pogoda nam dopisze i przyznam się, że jestem bardzo ciekawy, jak to wydarzenie nam się uda.
Ostatnio dość często jest Pan zapraszany do Teatru Wielkiego – Opery Narodowej w Warszawie.
- Owszem, w przyszłym tygodniu wystąpię w trzech spektaklach opery „Carmen” jako Don Jose.
Te zmiany wiążą się ze zmianami w kalendarzu koncertowym.
- Tak, bo na przykład wiem, że pan Mariusz Treliński w Warszawie przygotowywał spektakle „Borysa Godunowa”, ale zostały one odwołane, a w tym czasie wystawiana będzie, odwołana wcześniej, „Carmen”. Tych zmian jest sporo i trzeba być elastycznym. Jak się decydowałem na ten zawód, to nie miałem pojęcia, że muszę mieć tyle samodyscypliny i być aż tak elastycznym, żeby funkcjonować. Nic tak naprawdę do końca w dzisiejszych czasach zaplanować się nie da.
Zagląda Pan czasami do swojej pierwszej opery – Opery Bałtyckiej?
- Tak, ale ostatnio byłem niestety zmuszony odmówić, bo się przeziębiłem. Miałem śpiewać partie Radamesa w „Aidzie”, ale myślę, że „co się odwlecze, to nie uciecze” i jeszcze kiedyś zaśpiewam Radamesa. Śpiewałem w Gdańsku w „Traviacie” i w „Strasznym dworze”. Chcę podkreślić, że jestem pod wielkim wrażeniem inscenizacji Marka Grzesińskiego i serdecznie te spektakle polecam. Brałem udział w szesnastu inscenizacjach „Strasznego dworu”, nawet aktualnie śpiewam również w spektaklach tej opery Moniuszki w Warszawie.
Przed tygodniem miałam przyjemność rozmawiać z maestro Wojciechem Michniewskim i wspominaliśmy m.in. przygotowania i premierę opery „Madame Curie” Elżbiety Sikory. Pan również występował w tych spektaklach i później w nagraniach. Ciekawa jestem Pana wrażeń.
- Prawykonanie odbyło się w Paryżu, w sali UNESCO, niedaleko Panteonu, w którym pochowana jest Maria Skłodowska-Curie. Reżyserem tej opery był także Marek Grzesiński. Wspomniała Pani o nagraniach DVD i szczerze mówiąc egzemplarz, który otrzymałem, leży na półce zafoliowany, stąd nie mogę powiedzieć, jak wyszło samo nagranie, ale wspomnień mam mnóstwo. Śpiewałem partie Piotra Curie, męża Marii, który był wielkim wsparciem dla żony. Niestety, pewnego dnia wyszedł zdenerwowany i zginął w wypadku drogowym.
Jak powiedział Marek Grzesiński, praca z kompozytorem, który żyje, wcale nie jest taka łatwa (śmiech).
Opowiem anegdotę z Paryża, z próby w sali UNESCO. Tam jest zupełnie inna akustyka niż w salach filharmonicznych, czy teatrach operowych, bo betonowe ściany sprawiają, że jest długi pogłos.
Pani Elżbieta Sikora zaznaczyła w librettcie, że potrzebna jest specjalna blacha. Opera Bałtycka specjalnie tę blachę zamawiała i nie było to łatwe, bo jest to bardzo rzadki instrument. Jak perkusista zagrał na tej blasze, pani Elżbieta Sikora przerwała i powiedziała do Marka Grzesińskiego: „Wiesz Marku, chyba to nie pasuje tutaj”.
Pamiętam, że Marek Grzesiński odwrócił się w moim kierunku i powiedział: „Boże, nigdy więcej z żyjącym kompozytorem. Trzy miesiące czekaliśmy na tę blachę i miała być bardzo ważna, a teraz mamy jej nie wykorzystać”.
Uważam, że muzyka w „Madame Curie” jest bardzo interesująca, a zobrazowana przez Marka Grzesińskiego tworzy swój klimat. Bardzo ważną rolę odgrywa chór, bo komentuje wydarzenia na scenie. Jak będzie okazja, gorąco tę operę polecam.
Nie wiem, czy Pan się ze mną zgodzi, bo ja uważam, że bardzo rzadko kompozytorzy tworzą nowe opery.
- Tak, bo ten gatunek przede wszystkim publiczności, ale także szefom teatrów operowych i wykonawcom, kojarzy się ciągle z Verdim, Rossinim, Puccinim czy Wagnerem. My jeszcze mamy „Króla Rogera” Szymanowskiego, który tak naprawdę jest na świecie wykonywaną operą. Współczesnych kompozytorów tip-top operowych, takich jak byli w XIX wieku, nie ma.
Ze współczesnych kompozytorów możemy jeszcze wymienić Krzysztofa Pendereckiego, którego opery są czasem wystawiane. W Gdańsku była wykonywana „Czarna maska” i „Król Ubu”, ale nie są to pozycje, na które publiczność „wali drzwiami i oknami”. Są to propozycje dla słuchacza, widza wysmakowanego, który zna już cały repertuar operowy i potrzebuje innego doświadczenia. Żeby to nastąpiło, to niezbędna jest edukacja, której praktycznie w szkołach nie ma – mówię tu o szkołach ogólnokształcących. Niestety, muzyka klasyczna, a szczególnie opera jest gatunkiem, który trzeba poznać i potrzebuje przygotowania słuchacza do odbioru.
Miał Pan wielkie szczęście, że trafił Pan do pedagogów śpiewu, którzy występowali na scenach i brali udział w spektaklach operowych, a także potrafili przekazać swoje doświadczenia uczniom.
- Ma pani rację, bo taką znakomitą nauczycielką była śp. Anna Budzińska, takim fenomenalnym pedagogiem jest prof. Piotr Kusiewicz, a do tego w czasie studiów miałem szczęście często spotykać maestro Jana Kusiewicza, który wprawdzie nie uczył, ale był świetnym tenorem i śpiewał wszystkie największe partie w operach Verdiego, Pucciniego, Moniuszki…
Moja pierwsza śp. profesorka Anna Budzińska mówiła, że jestem „w czepku urodzony”, bo ja miałem szczęście spotykać w garderobach i na scenach ludzi, którzy byli ikonami. Wymienię tylko Bogdana Paprockiego, Leonarda Andrzeja Mroza, Krystynę Szostek-Radkową, Floriana Skulskiego, a było ich wielu. Od każdego się bardzo dużo nauczyłem.
To nie było tak, jak dzisiaj się odbywa, że młodzi śpiewacy wchodzą do teatru, przychodzą tylko na swoje próby. Nie przychodzą na próby starszych kolegów czy rówieśników. Nawet jak się nie śpiewa, należy przyjść, usiąść na widowni i posłuchać, popatrzeć, czegoś się nauczyć – jak się powinno robić, ale także jak się nie powinno robić, bo to też jest bardzo potrzebne. Ja tak robiłem.
Szczycę się tym, że byłem i jestem zaprzyjaźniony z wieloma znakomitymi artystami i każdemu z młodszych kolegów tego życzę.
Jest Pan już na tyle doświadczonym śpiewakiem, że mógłby Pan dzielić się swoją wiedzą z młodymi ludźmi, którzy marzą o tym zawodzie. Czy myślał Pan o tym?
- Patrząc na moich kolegów, którzy będąc doskonałymi, w pełni sił śpiewakami podejmowali pracę w akademiach muzycznych, pomyślałem, że nie będę ich naśladował. Uważam, że ta dodatkowa praca wymaga wiele uwagi, czasu, indywidualnego podejścia do każdego człowieka. To nie są studia, że wystarczy pójść na zbiorowe zajęcia w sali wykładowej i wszystkiego się nauczyć.
Oczywiście, jestem po doktoracie, mam za sobą trzy lata pracy w roli asystenta, jestem namawiany przez profesora Piotra Kusiewicza, aby rozpocząć pracę na Wydziale Wokalno-Aktorskim Akademii Muzycznej w Gdańsku, ale uważam, że dopóki mój kalendarz jest zapełniony i czuję, że mogę jeszcze występować na scenie i coś dobrego dawać publiczności z siebie, to postanowiłem, że nie będę się śpieszył do wykonywania zawodu nauczyciela. Nie wyobrażam sobie, żeby tylko firmować studenta nazwiskiem i podpisywać się w indeksie, a nie pracować z tym człowiekiem.
Pamiętam, że w czasie mojej nauki w Szkole Muzycznej II stopnia w Rzeszowie, z Anną Budzińską - moją nauczycielką śpiewu, mogłem porozmawiać o wszystkim, nie ograniczało się to tylko do rozmów o muzyce i to było bardzo ważne. Muzyka, to co prezentujemy na scenie i potrafimy ludziom przekazać, bierze się z życia, a nie z wyciągu fortepianowego. To ludzi interesuje i to wyróżnia śpiewaka od muzyków, którzy są obok nas na scenie. Zawsze mam bardzo osobisty stosunek do partii, które wykonuję i nie zamierzam tego zmieniać.
Przed przyjściem do Filharmonii, zaglądałam na Pana stronę internetową i zauważyłam, że ma Pan w repertuarze bardzo dużo różnorodnych utworów.
- Tak, nawet dzisiaj podczas śniadania rozmawialiśmy z koleżanką, że rozpoczynałem od śpiewania oratoriów i mam w repertuarze ponad trzydzieści pozycji z tego gatunku, które już wykonałem. Trochę szkoda, że teraz dosyć rzadko mam okazję występować z tym repertuarem.
W wielu filharmoniach, również w Filharmonii Podkarpackiej, już dawno zostały zlikwidowane chóry, chcąc sięgać po duże formy wokalno – instrumentalne dyrektorzy tych placówek muszą nawiązywać współpracę z chórami, które działają w innych, nieraz bardzo odległych miastach.
Dawniej także śpiewacy specjalizowali się w formach oratoryjno-kantatowych i operowych. Teraz każdy jest przekonany, że może zaśpiewać wszystko. Ja uważam, że nie każdy powinien dotykać opery i nie każdy powinien brać się za oratorium, ponieważ są to dwa różne światy.
Najlepszym przykładem może być maestra Stefania Woytowicz, która była wielką śpiewaczką, ale prawie wyłącznie występowała w wielkich formach oratoryjno-kantatowych.
- Ze współcześnie występujących znakomitych śpiewaczek możemy wymienić Urszulę Kryger, Jadwigę Rappe. Oczywiście, że występowały czasami w repertuarze operowym, ale to nie było, tak jak w moim przypadku, że śpiewam prawie wyłącznie repertuar operowy, a oratoria są epizodami. Jestem zapraszany do wykonań Requiem Giuseppe Verdiego, Requiem Wolfganga Amadeusza Mozarta czy IX Symfonii Ludwiga van Beethovena, a już nie wracam do Bacha i wielu utworów tego gatunku skomponowanych przez innych znakomitych kompozytorów. Poza tym nie wykonuje się zbyt często tych utworów, bo potrzebne są duże, świetnie przygotowane chóry, dobry skład solistów i dobrzy dyrygenci.
Niedawno oklaskiwała Pana także publiczność Teatru Studio Buffo. Ciekawa jestem, jak ta współpraca wygląda?
- Współpraca z Januszem Józefowiczem i Januszem Stokłosą trwa już dosyć długo. Wszystko zaczęło się od „Koncertu trzech tenorów” w Sali Kongresowej w Warszawie. Debiutowała w tym programie także Natasza Urbańska, a później było widowisko "Ca Ira", w reżyserii Janusza Józefowicza, do którego muzykę napisał lider grupy Pink Floyd Roger Waters, było ono realizowane na terenie Międzynarodowych Targów Poznańskich.
Już na początku okazało się, że „nadajemy na podobnych falach”. Chcę podkreślić, że zawsze mam bardzo duży dystans do tego, co robię i im się to podoba.
Zawsze śpiewam swój repertuar, żeby ktoś nie pomyślał, że wygłupiam się i zabieram za coś, czego nie powinienem dotykać.
W Buffo zarówno z wokalistami, jak i tancerzami mam bardzo dobry kontakt, a dla Janusza Józefowicza i Janusza Stokłosy mam zawsze swoją propozycję, którą wspólnie dopasowujemy do całego programu.
Ostatnio, kiedy byłem w Warszawie, bo śpiewałem w „Strasznym dworze” Stanisława Moniuszki w Operze Narodowej, Janusz Józefowicz zorganizował koncert na rzecz Ukrainy i mogłem w nim także uczestniczyć.
Najbardziej lubię u Józefowicza próbę przed koncertem, kiedy panuje pozorny rozgardiasz. Widząc inscenizację i w jakim ten wieczór zmierza kierunku, że akcja rozgrywa się na stacji metra, zaproponowałem inny strój dla siebie. Chciałem wyjść w jakimś płaszczu i zaśpiewać „Carusa” – piosenkę napisaną w 1986 roku przez włoskiego piosenkarza i kompozytora Lucio Dallę, która jest dedykowana Enrico Caruso, włoskiemu śpiewakowi operowemu, nazywanemu „królem tenorów”. Piosenka „Caruso” mówi o tęsknocie za domem i bardzo do tego programu pasowała.
Publiczność pamięta z pewnością także pana z koncertów „Trzech Polskich Tenorów”, w których trzeba było wykazać się wszystkimi swoimi umiejętnościami wokalnymi i aktorskimi.
- Tak, a przy tym nie zniszczyć muzyki, bo wzorowaliśmy się na trzech wielkich tenorach: Carreras, Domingo, Pavarotti. Programy były „z przymrużeniem oka”, ale zaśpiewane uczciwie, bez większych udziwnień. Wszystko opierało się na repertuarze operowym, latyno-amerykańskim i neapolitańskim. Mam miłe wspomnienia z tych występów.
Już Pan powiedział, że miłe wspomnienia towarzyszą Panu podczas każdego powrotu do Rzeszowa, pomimo, że ostatnio w tych stronach rzadko Pan bywa.
- Rzadko, bo brakuje mi czasu. Bardzo chcę i staram się bywać w rodzinnych stronach jak najczęściej. Zdarza się, że jak jestem w Krakowie, wsiadam do samochodu, wyjeżdżam na autostradę i przyjeżdżam przynajmniej na chwilę do siostry, ale to jest jednak duża odległość.
Tym razem występuje Pan w „Requiem” Mozarta w Filharmonii Podkarpackiej, ale myślę, że niedługo będziemy mogli Pana oklaskiwać w innym repertuarze.
- Zapraszam serdecznie na razie do Krakowa albo do Teatru Wielkiego w Warszawie, ale może w przyszłym sezonie będę gościć także w Rzeszowie. Zbliża się lato i zapraszam także nad morze. Bardzo pani dziękuję za miłą rozmowę.
Zofia Stopińska