wywiady

Muzyczne podróże na krańce świata

           W pierwszych dniach 2019 roku ukazała się niezwykle interesująca książka „Organy na krańcach świata”, która ma formę wywiadu – rzeki. Jeden z najwybitniejszych współczesnych organistów Marek Stefański w rozmowie z muzykologiem Mateuszem Borkowskim opowiada o swoich artystycznych przygodach na pięciu kontynentach. Ponieważ prof. Marek Stefański jest nie tylko znakomitym organistą, ale także znawcą sztuki, historii i bacznym obserwatorem oraz Artystą łatwo nawiązującym kontakty, Jego opowieści są niezwykle interesujące, barwne i nie tylko o muzyce. Polecam to wydawnictwo nie tylko organistom i muzykom, ale także wszystkim, których fascynuje sztuka i podróże. Zachęcam Państwa do przeczytania tej fascynującej książki.
           Głównego bohatera, prof. Marka Stefańskiego poprosiłam o wywiad specjalnie dla portalu „Klasyka na Podkarpaciu”, bo Artysta jest Krakowianinem z wyboru, ale urodził się w Rzeszowie i mieszkał w naszym pięknym mieście kilkanaście lat i tutaj zafascynowały go organy.

          Zofia Stopińska: Naszą rozmowę pragnę rozpocząć od pytania, kiedy i dlaczego zainteresowały Pana organy oraz jakie były początki nauki na tym instrumencie?
          Marek Stefański: Moja fascynacja organami i muzyką organową rozpoczęła się jeszcze w dzieciństwie, w Leżajsku, niedaleko od mojego rodzinnego Rzeszowa. W bazylice Bernardynów po raz pierwszy usłyszałem i zobaczyłem przepiękny i sławny instrument i, zamiast upaść na kolana przed ołtarzem, upadłem przed organami i tak już pozostało po dziś dzień. Wtedy też spotkałem po raz pierwszy wieloletniego znakomitego organistę leżajskiej bazyliki pana Romana Chorzępę, który w przerwie pomiędzy niedzielnymi mszami pozwolił mi dotknąć klawiatury monumentalnego instrumentu. Później były pierwsze próby gry na organach w moim rodzinnym kościele Chrystusa Króla w Rzeszowie, dokonywane samodzielnie lub sporadycznie pod okiem miejscowego organisty pana Stanisława Stęchłego. Oczywiście punkt wyjścia do tej młodzieńczej pasji stanowiło przygotowanie fortepianowe pod kierunkiem znakomitej nauczycielki i wychowawczyni młodych muzyków, pani Janiny Olchowskiej. Wspaniała pani profesor potrafiła nauczyć, ale i pielęgnować muzyczny zapał, jeśli tylko dostrzegała taki u swoich uczniów. A intuicję, cierpliwość i wielką, wprost matczyną życzliwość miała niesamowite... Wspaniała osoba, która na zawsze pozostaje w mojej wdzięcznej pamięci.

          Gra na organach wymaga wielkiej koncentracji, skupienia oraz podzielności uwagi i koordynacji, bo utwory zapisane są na trzech pięcioliniach, a do gry używa się nie tylko rąk, ale także nóg.
          - Konieczność koordynacji gry rękami i nogami, do tego obsługa rejestrów, wymagają od organisty sporej podzielności uwagi i koncentracji. Mówi się, iż organiści są na ogół dobrymi kierowcami. Choć może to nie jest najlepszy przykład w tym wypadku, gdyż sam nie posiadam nawet prawa jazdy... Idąc jeszcze dalej w tych motoryzacyjnych odniesieniach, mogę zdradzić fakt, iż znakomity młody francuski organista Jean-Baptist-Florian Ouvard, następca legendarnego Jeana Guillou na stanowisku organisty paryskiego kościoła St. Eustache, jest jednocześnie pilotem samolotów pasażerskich w liniach Air France. Wraz z moją żoną mamy natomiast w Krakowie przyjaciela, który oprócz tego, że całkiem nieźle gra na organach, wprawdzie wyłącznie „dla siebie”, jest wybornym pilotem dużych pasażerskich maszyn w linii Enter i nawigatorem ruchu lotniczego na wieży kontroli lotów na warszawskim Okęciu. Z kolei pasją innego polskiego wirtuoza organów są pociągi pasażerskie. Posiada on stosowne uprawnienia i kompletny kolejarski mundur. Raz na jakiś czas zasiada w elektrowozie i mknie z pełnym składam od miasta do miasta po torach.

          Już podczas studiów rozpoczął Pan często koncertować i w tym czasie zainicjował Pan koncerty w Katedrze Rzeszowskiej, dzięki którym od lat mamy w Rzeszowie festiwal „Wieczory Muzyki Organowej i Kameralnej w Katedrze i Kościołach Rzeszowa”, a także cykle koncertów w Jarosławskim Opactwie i w Starej Wsi.
          - Powstanie regularnego cyklu koncertów pod nazwą „Wieczory Muzyki Organowej i Kameralnej w Katedrze i Kościołach Rzeszowa” w roku 1991 było następstwem zaproszenia mnie przez ówczesnego proboszcza kościoła p.w. Najświętszego Serca Pana Jezusa w Rzeszowie (później katedry Diecezji Rzeszowskiej), księdza Stanisława Maca, do zagrania dwóch koncertów prezentujących walory brzmieniowe nowych organów zbudowanych w tejże świątyni z okazji wizyty Ojca Świętego Jana Pawła II w Rzeszowie. Byłem wówczas studentem drugiego roku Akademii Muzycznej w Krakowie. W owym czasie był to jedyny w moim rodzinnym mieście instrument, oprócz niedużych organów w auli Zespołu Szkół Muzycznych nr 1, o tzw. mechanicznej trakturze gry i rejestrów, w swoich założeniach konstrukcyjnych nawiązujący do najlepszych wzorców budownictwa organowego wieków minionych. Zainteresowanie owymi dwoma koncertami było tak wielkie, że ksiądz infułat Stanisław Mac zaproponował zorganizowanie już w miesiącach letnich tego samego roku czterech koncertów w formie cyklicznej. W ten sposób narodził się nasz rzeszowski festiwal, który do tej pory, w trakcie swoich 27 edycji, gościł wszystkich najznakomitszych polskich wirtuozów organów, także artystów zagranicznych ze wszystkich kontynentów. Z czasem formuła festiwalu została poszerzona o muzykę kameralną i oratoryjną. W kolejnych dekadach do programu festiwalu włączone zostały inne rzeszowskie kościoły: św. Krzyża, w Zalesiu, bazylika Bernardynów, czyli te, w których jakość organów i troska o nie pozwalają na wykonywanie muzyki artystycznej. W bieżącym roku do grona festiwalowych świątyń dołączy kościół p.w. św. Rocha w Słocinie, w którym w grudniu ubiegłego roku oddano do użytku znakomity instrument zbudowany przez renomowaną warszawską firmę organmistrzowską Andrzeja Kamińskiego. Festiwal rozszerza ponadto swój zasięg kulturotwórczy na inne miejscowości Podkarpacia. Muzyka organowa najwyższej próby twórczej i wykonawczej rozbrzmiewa od kilku lat w przepięknym Jarosławski Opactwie, nazywanym ze względu na swoje warowne walory architektoniczne „podkarpackim Carcassonne”, a od trzech lat także w bazylice Jezuitów w Starej Wsi, która dysponuje obecnie wartościowym instrumentem. Są to piękne miejsca, prawdziwe perły architektury sakralnej Podkarpacia. Mam nadzieje, że w tym roku pojawią się na festiwalowej mapie kolejne ośrodki Podkarpacia, ale jakie, to się dopiero okaże. Nieco za wcześnie byłoby teraz oficjalnie o tym mówić. Cieszy fakt, że kolejnym wartościowym organom podkarpackich świątyń przywracany jest stan dawnej świetności i że instrumenty te będą mogły cieszyć melomanów pięknem swojego brzmienia.

          Po ukończeniu studiów Pana działalność toczyła się w trzech nurtach: działalność koncertowa w kraju i za granicą, obowiązki organisty w Bazylice Mariackiej w Krakowie oraz praca pedagogiczna w Akademii Muzycznej w Krakowie, ale w pewnym momencie zabrakło chyba czasu i trzeba było wybierać.
          - Z główną świątynią Krakowa, jako że bazylika Mariacka stanowi od początku swojej historii farny kościół krakowskiego mieszczaństwa, związany jestem już od roku 1989, czyli od początków moich studiów w Akademii Muzycznej. Najpierw nieformalnie, wspomagając w obowiązkach organistę tego kościoła, charyzmatycznego wirtuoza i chórmistrza prof. Bogusława Grzybka, czy też grając kilkakrotnie egzaminy, w tym dyplomowy, właśnie na organach bazyliki Mariackiej. Natomiast w latach 1996-2007 pełniłem już oficjalnie obowiązki organisty w tym niezwykłym miejscu, dzieląc je po połowie ze wspomnianym profesorem Grzybkiem. Piękny i obfitujący w wiele niezapomnianych historycznych i artystycznych wydarzeń i przeżyć był to czas. W pewnym momencie rzeczywiście nie było łatwo pogodzić codzienne obowiązki w kościele z aktywnością artystyczną. Zawsze pociągał mnie świat i gdy działalność koncertowa pozwoliła mi go poznawać i z niego korzystać, postawiłem na tę drogę. Być może przy odrobinie ustępstwa z mojej strony i próby wyważenia proporcji byłbym nadal organistą w bazylice. Temperament i imperatyw poznawczy jednak przeważyły i zamiast pilnować rutynowych obowiązków i pielęgnować stabilizację, postanowiłem iść dalej.
          Praca pedagogiczna w Akademii Muzycznej nie jest tak jednostajna i absorbująca czasowo jak obowiązki w kościele. Przy dobrej samoorganizacji można, a nawet należy łączyć ją z powodzeniem z aktywnością artystyczną. Tej zresztą wymaga uczelnia od swoich pracowników. Nasz dorobek koncertowy i naukowy oraz jego zasięg i jakość przekładają się na kwalifikacje poszczególnych wydziałów, a tym samym na środki finansowe przekazywane Akademii przez Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego czy tez przez Ministerstwo Nauki. Te dwa nurty aktywności konstruktywnie się zatem uzupełniają.

          Myślę, że nawet najbardziej doświadczonego organistę zawsze intryguje każdy koncert w nowym miejscu, bo zawsze spotyka się z innym instrumentem o nazwie organy. Bardzo często także do koncertu trzeba się przygotować szybko.
          - Organy są chyba jedynym instrumentem, do którego muzyk dojeżdża. Nawet fortepian można ze sobą zabrać, przewieźć go przez ocean, co czyni na przykład Krystian Zimerman, czy jeszcze wcześniej legendarny kanadyjski pianista Glen Gould. Do organów natomiast za każdym razem się pielgrzymuje: z pokorą. ale i pewną każdorazowo ekscytacją nową jakością i nieznanym dotychczas przeżyciem. Nie ma dwóch takich samych instrumentów, dwóch takich samych przestrzeni dla ich brzmienia, zwłaszcza jeśli chodzi o kościoły, czy też sale koncertowe. Choć z drugiej strony zdobycze współczesnej myśli technicznej widoczne są także w tej dziedzinie. Obecnie firmy specjalizujące się w budowie instrumentów elektronicznych osiągają tak wysoki poziom myśli technologicznej, że powstające organy, w których w postaci syntetycznej zapisano brzmienie prawdziwych instrumentów, potrafią do złudzenia przypominać brzmienie ich pierwowzorów. Są organiści i znam takich w Stanach Zjednoczonych czy we Włoszech, którzy dysponując takimi cudami techniki nie ruszają się w podróże koncertowe bez nich i na swoim instrumencie, kompatybilnym z odpowiednim najwyższej klasy nagłośnieniem, wykonują recitale, nawet w plenerze. Dla mnie osobiście nie jest to ciekawe i inspirujące doświadczenie. Osobliwość muzyki organowej tkwi w znaczącym stopniu właśnie w różnorodności i niepowtarzalności organów, włączając w tę bogatą przestrzeń nieraz pewne ułomności i niedoskonałości, a także każdorazowo nie do końca przewidywalność muzycznej materii. Nic nie zastąpi brzmienia prawdziwej piszczałki, skutkiem tłoczonego do niej przez ruchomy miech powietrza z kanału wiatrowego.

          Pewnie wielkie znaczenie ma także akustyka i wnętrze, w którym się gra. Najczęściej są to świątynie, ale instrumenty są także w salach koncertowych.
          - Przestrzeń sakralna zdaje się być naturalnym środowiskiem dla muzyki organowej. Choć należy pamiętać, iż zanim organy znalazły swoje miejsce w kościele, były instrumentem świeckim. Ich tradycja wywodzi się przecież z czasów Cesarstwa Rzymskiego. Nigdzie jednak, tak jak w pięknej przestrzeni akustycznej kościoła, muzyka organowa nie zyskuje każdorazowo doskonałej pełni swojego wyrazu.
           Koncerty w salach koncertowych, głównie filharmonicznych, są najczęściej doświadczeniem w krajach szeroko rozumianego Wschodu. Dzieje się tak na przykład w Rosji, gdzie dosłownie na przysłowiowych palcach u jednej reki można policzyć kościoły, dysponujące organami piszczałkowymi. Ponadto w Japonii, Korei Południowej czy w ostatnich latach w Chinach w salach koncertowych, mieszczących nieraz po kilka tysięcy słuchaczy, najznakomitsze światowe, głównie europejskie firmy organmistrzowskie, budują najwyższej klasy artystycznej instrumenty. W Polsce większość sal filharmonicznych dysponuje całkiem dobrymi organami. W większym stopniu aniżeli do gry solowej, służą one prezentacji dzieł symfonicznych czy oratoryjnych, w partyturach których kompozytorzy przewidzieli nieraz całkiem znaczący, a nawet decydujący, udział organów. Filharmonie, które nie dysponują organami, są uboższe o ten jakże różnorodny i piękny repertuar.

          Ma Pan w repertuarze ogromną ilość utworów z różnych epok i ciągle coś przybywa, bowiem często jest Pan proszony o prawykonania utworów współczesnych polskich kompozytorów, ale także z zagranicznych podróży przywozi Pan ciekawe utwory i włącza do repertuaru koncertowego.
          - Przez wiele lat, zwłaszcza w okresie mojej pracy w bazylice Mariackiej, byłem związany z Międzynarodowym Festiwalem „Dni Kompozytorów Krakowskich”. Jest on organizowany przez Krakowski Oddział Związku Kompozytorów Polskich. W minionych dwóch dekadach ówczesny dyrektor artystyczny festiwalu, znakomity muzykolog pan Jerzy Stankiewicz, programował obowiązkowo koncert organowy, najczęściej właśnie w kościele Mariackim, którego każdorazowo byłem wykonawcą. Kompozytorzy krakowscy, ale nie tylko, pisali specjalnie na tę okoliczność kompozycje organowe, wokalno-organowe lub z udziałem innych instrumentów, które następnie miały w ramach owego festiwalowego koncertu swoje prawykonania. Odkrywaliśmy też i przypominali słuchaczom utwory napisane wcześniej, które po drodze dziejów zaginęły nieco w mrokach historii lub dotychczas nie były w Polsce wykonane. Tradycją festiwalu było też, iż jego inauguracja miała miejsce każdego roku w Niedzielę Zesłania Ducha Świętego, podczas uroczystej mszy sprawowanej przed Ołtarzem Wita Stwosza. Nabożeństwa te miały uroczystą asystę muzyczną, w postaci dzieł skomponowanych lub przywołanych specjalnie na tę okoliczność. Tak więc przez te lata zebrała się rzeczywiście spora liczba współczesnych dzieł organowych, wzbogacających w istotny sposób repertuar koncertowy. Wiele z tych utworów prezentowałem następnie poza granicami kraju, najczęściej w ramach organizowanych przez władze miejskie Krakowa interdyscyplinarnych wydarzeń artystycznych pod nazwą „Dni Krakowa”. Nie zapominano nigdy o włączeniu koncertu organowego z muzyką kompozytorów współczesnych do programu krakowskiego święta nawet w najdalszym zakątku świata.

          Słyszałam, że z polskich organistów, to Pan najczęściej wyjeżdża do Rosji i krajów położonych na wschód od Polski, docierając różnymi środkami lokomocji w bardzo odległe miejsca. Co Pana fascynuje w tych dalekich podróżach?
          - Kocham koncerty w Rosji, lecz także w Białorusi. Niektórzy uważają mnie nawet za rusofila. Odbieram to określenie jednak bez sprzeciwu, gdyż w przestrzeni kultury i przyjaźni tak istotnie jest. Relacje kulturalne pomiędzy naszymi krajami są naprawdę bardzo dobre. Przykładem tychże jest na przykład fakt, iż ukazujący się w Rosji kwartalnik o muzyce organowej zatytułowany „Salony organowe”, został w swym ostatnim wydaniu w całości poświęcony polskiej muzyce i tradycji organowej. Dawno temu czytałem wywiad z Krzysztofem Pendereckim, który stwierdził, iż muzyk, chcąc w pełni odczuć satysfakcję z wykonywanej profesji, powinien udać się do Rosji i doświadczyć tego, jak odbierana i doceniana jest sztuka przez naszych wschodnich sąsiadów. Po moich doświadczeniach, wynikających z dwudziestoletnich już rosyjskich podróży koncertowych, podpisuję się z entuzjazmem pod tym stwierdzeniem naszego kompozytora. Proszę pozwolić jednak, iż nie będę teraz rozwijał tego wątku, choć długo można by opowiadać, ale temat ten stanowi istotną część książki – wywiadu mojego współautorstwa, która właśnie ukazała się nakładem krakowskiego wydawnictwa Petrus. Do treści owej publikacji z serdecznym zaproszeniem odsyłam naszych czytelników, zapraszając do wspólnej muzycznej podróży przez kraje, w tym Rosję i jeszcze dalszy Wschód, aż na krańce świata.

          Może nam Pan wymienić dwa, może trzy koncerty albo wydarzenia, które były bardzo ważne w Pana działalności artystycznej?
          - Nie ośmieliłbym się. Każdy koncert niesie ze sobą nowe, inne, często nawet radykalnie różne emocje i przeżycia. Każdy stanowi nowe, budujące i uczące doświadczenie. Piękne świątynie, nowoczesne sale koncertowe, instrumenty stare i nowe, wielkie i miniaturowe, w znakomitej kondycji i ułomne, publiczność jakże różna liczebnie i pod względem rodzajów wrażliwości, w końcu spotkania i przyjaźnie, stanowią wartości, które nie sposób zhierarchizować i przewartościować. Przy tym całym doświadczeniu przeszłości pozostaje jeszcze nadzieja na perspektywę w przyszłość, na nowe cele, odkrycia, inspiracje i fascynacje. Nie zapominając o przeszłości, chcę patrzeć do przodu. Niedawno uczestniczyłem w pięknym jubileuszu 360-lecia mojego Liceum Ogólnokształcącego nr 1 im. ks. Stanisława Konarskiego w Rzeszowie, w którym zdawałem maturę. Mottem przewodnim tej jakże zacnej i dostojnej Almae Matris, jednej z najstarszych w Polsce, są słowa autorstwa jej patrona: „In praeterito posteritas”, które oznaczają: „W przeszłości przyszłość”. W ten właśnie sposób postrzegam na mojej muzycznej drodze siłę wspomnień i doświadczeń, które dają nadzieję na przyszłość i ku niej prowadzą, wytyczając nowe perspektywy.

          Oficjalna premiera książki „Organy na krańcach świata” odbędzie się 4 lutego w Krakowie, mam nadzieję, że po kilku, może kilkunastu latach powstanie kolejna, równie fascynująca, a na zakończenie jeszcze zapytam, kiedy Pan pomyślał o tym, że najwyższa pora, aby napisać o wielkiej fascynacji organami i podróżach koncertowych?
          - Autorem pomysłu spisania dotychczasowych doświadczeń artystycznych, ale też tego wszystkiego, co wydarza się wokół życiowej muzycznej przygody, była moja żona Agnieszka Radwan-Stefańska, znakomita organistka, świetny menadżer i najlepszy oraz najbardziej obiektywny i surowy krytyk moich organowych poczynań. Wtórował jej nasz 11-letni syn Maksymilian, który choć prawdopodobnie nie będzie kontynuował rodzinnej muzycznej tradycji, z zaangażowaniem i z entuzjazmem uczestniczy w naszym zawodowym życiu. W domu sporo rozmawiamy o mojej i naszej codzienności, której udziałem są liczne wyjazdy, podróże i artystyczne doświadczenia. Przyjaźnimy się także ze świetnym krakowskim muzykologiem i krytykiem muzycznym Mateuszem Borkowskim, człowiekiem o wielkiej wiedzy, umiejącym słuchać i, co w tym przypadku bardzo ważne, inspirować do rozmów.
          Ze spotkania tych właśnie osób, oczywiście nie zapominając o wspaniałym redaktorze panu Pawle Piotrowskim, założycielu i dyrektorze Wydawnictwa Petrus, również potrafiącym wcale nieźle grać na organach i wielkim entuzjaście muzyki, narodziła się twórcza myśl, aby to, o czym przy okazji prywatnych spotkań rozmawiamy, czym się fascynujemy i co przeżywamy, spisać i zaprosić do naszych rozmów także szersze grono uczestników. Pamiętam jedno ze spotkań z Mateuszem Borkowskim w naszym mieszkaniu, gdzie przy dużym globusie wytyczaliśmy szlaki moich dotychczasowych organowych destylacji. W ten sposób dotarliśmy całkiem daleko...

Z dr hab. Markiem Stefańskim, jednym z najwybitniejszych współczesnych organistów i pedagogiem Akademii Muzycznej w Krakowie rozmawiała Zofia Stopińska 27 stycznia 2019 roku.

Sanok - zimowa stolica muzyki fortepianowej

          W pierwszym tygodniu lutego Sanok będzie zimową stolicą muzyki fortepianowej za sprawą XIV Międzynarodowego Forum Pianistycznego „Bieszczady bez granic”. To jeden z największych projektów edukacyjno-społecznych w Euroregionie Karpat, organizowanych przez Podkarpacką Fundację Rozwoju Kultury kierowaną przez prof. Jarosława Drzewieckiego – Prezesa Zarządu i mgr. Janusza Ostrowskiego – V-ce Prezesa Zarządu.
          Zbliżającą się tegoroczną edycję przybliżmy Państwu wspólnie z Panem Januszem Ostrowskim.

          Zofia Stopińska: Nurtem, który od początku nierozerwalnie jest związany z Forum i jednocześnie najbardziej zauważalnym nie tylko przez uczestników, ale także mieszkańców przez Sanoka i wielu innych miast, są koncerty, stąd proszę powiedzieć, kto wystąpi w Sali Sanockiego Domu Kultury w dniach od 3 do 8 lutego, oraz w innych miastach naszego regionu.

          Janusz Ostrowski: Pragnę zwrócić Państwa uwagę na dwa wydarzenia poświęcone pamięci wybitnych pianistów: „Ryszard Bakst in memoriam” i „Tatiana Shebanova in memoriam”.
         Po raz pierwszy w dziejach Forum pojawia się nazwisko trochę zapomnianego wspaniałego pianisty Ryszarda Baksta, a przecież znalazł się w ścisłym gronie laureatów IV Międzynarodowego Konkursu Pianistycznego im. Fryderyka Chopina w Warszawie. Prowadził ożywioną działalność koncertową w Polsce i na świecie, zarówno w pierwszych latach po konkursie, kiedy mieszkał w Polsce, jak i po 1968 roku, kiedy wyemigrował do Wielkiej Brytanii i osiadł w Manchesterze, gdzie prowadził klasę fortepianu w Royal Manchester College of Music. Solistą koncertu, którym 3 lutego zainaugurujemy Forum w Sanoku, będzie wychowanek prof. Ryszarda Baksta – Peter Seivewright. Przyjęła nasze zaproszenie także Małżonka śp. Ryszarda Baksta – Barbara Bakst, ale nie wiadomo, czy ze względu na jej stan zdrowia lekarze zgodzą się na podróż do Sanoka.
          Drugi koncert „Tatiana Shebanova in memoriam” poświęcony będzie tej wybitnej pianistce, która odeszła 1 marca 2011 roku, ale jestem przekonany, że cały czas nam towarzyszy i patrzy z nieba na nasze wysiłki zmierzające do podnoszenia poziomu polskiej pianistyki i promowanie jej bardzo szeroko na świecie.
Podczas nadzwyczajnego koncertu, który odbędzie się 5 lutego, wystąpią dwie wspaniałe osobowości – Boris Bloch z USA oraz Lidia Grychtołówna, która będąc u nas w ubiegłym roku stwierdziła, że musi tu wrócić, aby zagrać specjalnie dla Tatiany Shebanovej.
          Zupełnie inny koncert odbędzie się w Sanoku 4 lutego, podczas którego wystąpi „HOLEVIATERS”, zespół folkowo-swingowy z Podhala i mamy nadzieję, że ten koncert spodoba się wielu osobom.
Bardzo ważnym koncertem będzie występ laureatów „Złotych Parnasów”, wyróżnionych najwyższą naszą nagrodą podczas poprzednich edycji Forum. Pianistom towarzyszyć będzie Narodowa Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Lwowskiej pod dyrekcją Vladymira Syvokhipa.
          W czwartek, 7 lutego, wspólnie z Urzędem Marszałkowskim i Wojewódzkim Domem Kultury w Rzeszowie, organizujemy koncert zatytułowany „Forum Miastu”, podczas którego muzykę Krzysztofa Komedy grać będą: Andrzej Jagodziński Trio i Lwowska Orkiestra Kameralna „AKADEMIA” pod kierownictwem Artura Mykitki. Ten koncert odbędzie się pod patronatem UNESCO.
          Gala Finałowa XIV Międzynarodowego Forum Pianistycznego odbędzie się w piątek (8 lutego 2019,r.). Wystąpi Lwowska Orkiestra Kameralna „Akademia” pod dyrekcją Igora Pylatyuka, a przy fortepianie zasiądą kandydaci do Konkursu Chopinowskiego, mamy nadzieję, że będą to także laureaci tego Konkursu.

          Powiedział Pan o koncertach w Sanoku, ale oprócz tego odbędą się dwie trasy koncertowe w miastach Podkarpacia i nie tylko.

          - Uczestnicy Forum pragną u nas zdobyć również doświadczenia w zakresie koncertów z towarzyszeniem orkiestry. Mamy do zaoferowania dwie orkiestry i dlatego oprócz Sanoka koncerty odbędą się w 12-tu miastach. Z Lwowską Orkiestrą Kameralną „Akademia” nasi uczestnicy wystąpią w Ustrzykach Dolnych, Jarosławiu, Łańcucie, Przemyślu, Stalowej Woli i Warszawie, natomiast z Orkiestrą Symfoniczną Filharmonii Lwowskiej grać będą m.in. w Mielcu, Kielcach i Stalowej Woli.

          Sercem Forum jest Sanok i tam będzie się działo najwięcej, bo oprócz wspaniałych koncertów codziennie odbywać się będą w ramach Mistrzowskiej Szkoły Pedagogiki Fortepianowej lekcje pokazowe, wykłady i ćwiczenia.

          - W tym roku gościć będziemy w Sanoku wyjątkowych mistrzów. Po raz kolejny będą u nas: Lidia Grychtołówna, Michail Woskriesieńki (Rosja), Viera Nosina (Rosja), Andrzej Jasiński, Jarosław Drzewiecki, Andrzej Tatarski, Philippe Giusiano (Francja), Aleksandra Zvirblyte (Litwa).
Po raz pierwszy zajęcia poprowadzą: Peter Seivewright (Anglia), Boris Bloch (Ukraina – Niemcy – USA), Marek Podhajski z Gdańska, po kilku latach przerwy pojawi się u nas Zbigniew Faryniarz z Wrocławia. Lista znakomitych mistrzów jest długa.

           Odbędzie się jeszcze konkurs „Młody Wirtuoz” przeznaczony dla dzieci.

           - Na ten konkurs mamy 162 zgłoszenia. Trzy komisje będą oceniać grę najmłodszych, a pracować one będą pod kierunkiem: prof. Ludmiły Zakopets, prof. Viery Nosiny i prof. Andrzeja Tatarskiego. Pozostałymi jurorami będą nauczyciele, którzy przyjadą do nas, aby uczestniczyć w „Mistrzowskiej Szkole Pedagogiki Fortepianowej”. Od samego początku oceny są bardzo trafne i sprawiedliwe, stąd ten konkurs cieszy się tak wielką popularnością. Nie jest to dla nas organizacyjnie łatwy konkurs, ale każda udana edycja daje ogromną satysfakcję.

          Kilkaset osób gościć będzie w czasie Forum w Sanoku.

          - To prawda, bo jak powiedziałem, na konkurs „Młody Wirtuoz” zgłosiło się 162 osoby, ponad 150 osób weźmie udział w Forum Pianistycznym, gościć będziemy ponad 30 Mistrzów, dwie orkiestry, i spora grupa pedagogów oraz rodziców. Około 500 osób przyjedzie do Sanoka w tym roku na to wielkie święto, jakim jest Międzynarodowe Forum Pianistyczne „Bieszczady bez granic”. Wszystkie nurty Forum harmonijnie się przenikają i bardzo ciekawe tematy są poruszane przez mistrzów. Dla przykładu, polecam wszystkim uczestnictwo w wykładach, które odbywać się będą 6 lutego w środę, podczas których prof. Marek Podhajski z Gdańska i prof. Andrzej Jasiński z Katowic omawiać będą mazurki Fryderyka Chopina – m.in. ich formę, treść.
W następnym dniu prof. Viera Nosina mówiła będzie o fudze i sztuce polifonii, zaś prof. Boris Bloch wygłosi ciekawy wykład na temat: „Technika czy wirtuozeria?”. Prof. Andrzeja Tatarskiego poprosiliśmy o wykład na temat sztuki czytania nut a’vista, ponieważ to bardzo ważna umiejętność, a nic albo niewiele na ten temat można dowiedzieć się podczas nauki w szkołach muzycznych.
          Wiele uwagi poświęcamy także innym umiejętnościom młodych pianistów: jak należy dbać o zdrowie, jak się zaprezentować na scenie oraz przed sponsorami różnych przedsięwzięć, jak wykreować własny wizerunek. Występujący na scenie artysta powinien mieć wiedzę na różne tematy.

          Myślę, że uczniowie podkarpackich szkół muzycznych, a przede wszystkim Państwowej Szkoły Muzycznej I i II stopnia w Sanoku, wiele skorzystają uczestnicząc w wykładach, słuchając koncertów.

          - Z pewnością tak. Chcę jeszcze podkreślić, że oprócz wieczornych koncertów w SDK, od 4 do 8 lutego codziennie o 10.00 odbywać się będą w Szkole Muzycznej „Poranki muzyczne” w wykonaniu młodych pianistów, na które zapraszamy wszystkich. Cena biletu wynosi 1 złoty i nikogo chyba nie wystraszy. Zapraszamy seniorów, uczniów szkół, przedszkolaków...

          Nad stroną artystyczną i naukową Forum czuwa prof. Jarosław Drzewiecki, natomiast Pan zajmuje się sprawami organizacyjnymi.

          - Tak, doskonale się uzupełniamy i konsultujemy się w różnych sprawach – organizacyjnych i artystycznych. Chcę jeszcze powiedzieć o jednej bardzo ważnej inicjatywie. Udało nam się zorganizować konferencję naukową „Rola instytucji kultury w rozwoju innowacyjnego społeczeństwa”, na którą zaprosiliśmy wiele wybitnych osobistości – m.in. przyjedzie do nas pan Jerzy Kwieciński – Minister Inwestycji i Rozwoju, który będzie mówił o rozwoju Podkarpacia i inwestycjach zaplanowanych do realizacji na tym terenie. Będzie pan Krzysztof Olendzki – Dyrektor Instytutu Adama Mickiewicza i pan Maksymilian Bylicki – Dyrektor Instytutu Muzyki i Tańca, którzy powiedzą nam o różnych programach planowanych w dziedzinie kultury i współpracy z instytucjami kultury państw sąsiadujących. Na to spotkanie zapraszamy także samorządowców, dyrektorów domów kultury i twórców kultury, aby na tę konferencję przyjechali i dowiedzieli się, z jakich programów można skorzystać.

          Bardzo interesująco zapowiada się tegoroczna edycja Międzynarodowego Forum Pianistycznego „Bieszczady bez granic”. Przyjadą na te wydarzenia uczestnicy nie tylko z Euroregionu Karpat.

          - Promujemy to Forum przede wszystkim w Polsce, natomiast przyjeżdżają do nas uczestnicy z Białorusi, Chile, z Chin przyjeżdża 7 osób, będą uczestnicy z Mołdawii, Turcji, Japonii, Korei, Litwy i po raz pierwszy z Rosji przyjedzie aż 19 osób i 27 z Ukrainy. Bardzo nas cieszy to wielkie zainteresowanie.

          Mam nadzieję, że pod koniec przyszłego tygodnia będzie okazja do rozmowy na temat przebiegu i efektów tegorocznej edycji. Będę się starać na bieżąco informować na portalu „Klasyka na Podkarpaciu” www.klasyka-podkarpacie.pl, o koncertach, które odbywać się będą w Sanoku i innych miastach w naszym regionie.

          - Ja także zapraszam do obserwowania naszej działalności na stronie www.interpiano.pl.

Z Panem Januszem Ostrowskim – dyrektorem XIV Międzynarodowego Forum Pianistycznego „Bieszczady bez granic” rozmawiała Zofia Stopińska 25 stycznia w Rzeszowie.

"Nowy Rok Chiński" - koncert w Filharmonii Podkarpackiej

        Program koncertu, który odbył się 19 stycznia 2019 r. w Filharmonii Podkarpackiej, wypełniła prawie w całości muzyka chińskich kompozytorów. Słuchaliśmy tych utworów w Rzeszowie po raz pierwszy i dlatego wymienię imiona i nazwiska twórców oraz przetłumaczone na język polski tytuły: Chen Chunguang – „Widok na morze”, Zheng Lu – „Dobre wieści z Bejin”, Lu Qi-Ming – „Oda do flagi”, Li Huanzhi – „Spring Festival Overture”, Zhou Yuguo – „Melodia tęczowej chmury”, Tu Shanxiang – „Fantazja Baidi”, Chen Yaoxing – „Galopujące konie”.
        Wspaniale partie solowe na tradycyjnych instrumentach chińskich wykonali: Tu Shanxiang – pipa, Zhang Bei – zheng oraz Bai Yu – erhu. Świetnie także grała Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Podkarpackiej pod batutą Jiřiego Petrdlika. Po raz pierwszy na scenie naszej Filharmonii spotkali się: soliści z Chin, dyrygent z Czech i orkiestra z Polski.
        Ten koncert miał dla publiczności przede wszystkim wartości poznawcze, a dość łatwa w odbiorze muzyka chińskich twórców i ciekawe, piękne brzmienia nieznanych tradycyjnych instrumentów bardzo spodobały się publiczności, stąd gorąca owacja na zakończenie trwała bardzo długo.
Po koncercie mogłam przez kilka minut porozmawiać z panem Jiřim Petrdlikiem.

        Zofia Stopińska: W Filharmonii Podkarpackiej dyrygował Pan koncertem zatytułowanym „Nowy Rok Chiński”, zarówno tytuł, jak i data koncertu, nie są przypadkowe.

        Jiři Petrdlik: Oczywiście, bo Chiński Nowy Rok jest najważniejszym świętem w tradycyjnym kalendarzu chińskim i w tym roku przypada na 5 lutego. Po raz drugi Filharmonia Podkarpacka współpracuje z chińską agencją koncertową Joy Titan. Niedawno minął rok od tournée Orkiestry Filharmonii Podkarpackiej pod moją batutą w Chinach i już wtedy rozmawialiśmy o zaproszeniu artystów z Chin do Rzeszowa. Joy Titan każdego roku organizuje tournée po Europie, podczas którego promowana jest chińska muzyka orkiestrowa, a partie solowe wykonują artyści grający na tradycyjnych instrumentach.
Rzeszowska publiczność mogła posłuchać utworów kompozytorów chińskich oraz brzmienia chińskich instrumentów, takich jak: pipa, erhu i zheng.

        Od kilku lat współpracuje Pan z chińskimi artystami, organizując regularnie prestiżowe noworoczne trasy koncertowe w Chinach z wybitnymi europejskimi orkiestrami. Co Pana zafascynowało w tym kraju?

        - Wszystko, z czym się tam spotykam jest dla mnie, mieszkańca Europy, bardzo ciekawe i egzotyczne. Kultury i mentalności Chińczyków nie da się porównać z żadnym krajem europejskim ani amerykańskim. Jestem zafascynowany, jak chińska publiczność słucha i przyjmuje europejską muzykę.
Kilka dekad temu tak samo przyjmowano europejską muzykę w Japonii, później w Korei, a teraz w Chinach, gdzie jest prawdziwy boom na muzykę z naszego kontynentu.

        Można powiedzieć, że od kilku lat współpracuje Pan regularnie z Orkiestrą Filharmonii Podkarpackiej, a wszystko rozpoczęło się od koncertu w wiedeńskim Musikverein.

        - Może zainteresuje panią fakt, że zaproszenie do poprowadzenia koncertu Orkiestry Symfonicznej Filharmonii Podkarpackiej w Musikverein otrzymałem SMS-em, kiedy byłem po raz drugi w Chinach. Bardzo dobrze pamiętam hotel, w którym odczytałem SMS-a z pytaniem – czy byłbym zainteresowany współpracą z Filharmonią Podkarpacką.
Zgodziłem się i jestem bardzo zadowolony, że ta współpraca ma ciąg dalszy, bo to wyjątkowa, fantastyczna współpraca.

        Mamy połowę sezonu artystycznego, a Pan dyryguje u nas już po raz trzeci. W październiku i listopadzie nasi filharmonicy pod Pana batutą wykonali bardzo interesujące koncerty z muzyką polską i czeską.

        - Dzięki naszej współpracy możemy zrobić bardzo dużo dla promowania muzyki czeskiej i polskiej. Przekonaliśmy się, że czeska publiczność jest bardzo zainteresowana piękną polską muzyką, a najlepiej przekonaliśmy się o tym, wykonując w listopadzie w Pradze Koncert podwójny na skrzypce i altówkę Krzysztofa Pendereckiego z okazji jego 85-tych urodzin. Publiczność przyjęła ten utwór po prostu fantastycznie, chociaż duże brawa otrzymaliśmy także za wykonanie Symfonii Antonina Dvořaka.

        Wiemy, że jest Pan doskonałym dyrygentem, ale w swojej ojczyźnie jest Pan doskonale znany również jako chórmistrz, pedagog i dyrektor festiwalu „Melodramfest”.

        - Wymieniła Pani prawie wszystko, czym się zajmuję, będąc muzykiem, ale najważniejsza dla mnie jest dyrygentura. Pracuję z orkiestrami symfonicznymi i dyryguję w teatrach operowych, natomiast prowadzenie chóru traktuję jako relaks, ale chcę podkreślić, że praca z chórem daje mi wiele radości.
        Lubię także pracować z młodymi ludźmi, którzy pragną zostać dyrygentami, a od kilku lat jestem kierownikiem Katedry Dyrygentury w Konserwatorium im. Jaroslava Ježka w Pradze. Z każdym studentem trzeba pracować inaczej, bo każdy z nich jest inny i to jest fascynujące.
        Wspomniała pani o „Melodramfest”, a ja chcę dodać, że jest to unikalny w skali światowej Festiwal Melodramatu Koncertowego. W historii muzyki czeskiej jest bardzo dużo kompozycji, w których muzyka łączy się ze słowem – z recytacją. W pierwszej dekadzie grudnia ubiegłego roku, na zakończenie festiwalu, dyrygowałem „Egmontem” Ludwiga van Beethovena. Znana jest powszechnie Uwertura, a my wykonaliśmy całe dzieło z tekstem Goethego, a po przerwie zabrzmiało, również w całości, wspaniałe dzieło Roberta Schumanna „Manfred”. Sięgamy wielokrotnie po bardzo rzadko wykonywane utwory i czasami trzeba je na nowo opracowywać. Dla mnie jest to fascynujący gatunek muzyki, który jest także interesujący dla wielu melomanów.

        Pewnie tegoroczny kalendarz koncertowy ma Pan już wypełniony.

        - Nie tylko na ten rok, ale jeszcze na najbliższe dwa lata. Wiem już, co będę robił w 2021 roku. Interesują mnie wszystkie nurty mojej działalności muzycznej i bardzo się cieszę z tej różnorodności.

        Kiedy Pan wypoczywa?

        - Staram się, aby w czasie wakacji znaleźć wolne trzy, cztery tygodnie i nic nie robić, ale przez większość roku pracuję siedem dni w tygodniu – nawet w czasie takich świąt, kiedy każdy jest w domu, spotyka się ze znajomymi, albo przychodzi na koncert, a to oznacza, że my jesteśmy w pracy. Tak to wygląda.

        Czy w planach koncertowych jest miejsce na koncerty w Rzeszowie?

        - Oczywiście, że tak. Pod koniec marca będziemy w Filharmonii Podkarpackiej wystawiać „Rusałkę” Antonina Dvořaka, kolejne koncerty mam zaplanowane jesienią, przywiozę do Rzeszowa mój chór z Pragi. Będziemy kontynuować współpracę artystyczną z Chinami. Z panią prof. Martą Wierzbieniec mamy wiele planów koncertowych.
        Bardzo lubię przyjeżdżać do Rzeszowa, pracować z Orkiestrą Filharmonii Podkarpackiej, a od kiedy odkryłem niedaleko Filharmonii sklep w którym są wyśmienite pączki, to czuję się tutaj jeszcze lepiej.

Z wybitnym czeskim dyrygentem Jiřim Petrdlikiem rozmawiała Zofia Stopińska 19 stycznia 2019 roku w Filharmonii Podkarpackiej im. Artura Malawskiego w Rzeszowie.

"Mistrz i uczeń" - prof. Henryk Zarzycki i Krzysztof Michalski

                Z ogromną radością w cyklu rozmów „Mistrz i uczeń” przedstawiam Państwu dwóch świetnych wiolonczelistów – najpierw wybitnego mistrza i pedagoga, prof. dr hab. Henryka Zarzyckiego, a później jego utalentowanego ucznia, Krzysztofa Michalskiego. Wcześniej kilka zdań poświęcę wydarzeniu, dzięki któremu mogłam zarejestrować rozmowy.

        Znakomity koncert noworoczny odbył się 9 stycznia 2019 roku w pięknej sali Państwowej Szkoły Muzycznej w Tarnobrzegu. Wystąpiło dwoje utalentowanych młodych wiolonczelistów – Amelia Chmielewska i Krzysztof Michalski oraz świetny pianista Ireneusz Boczek. Wieczór rozpoczęło dzieło epoki baroku – Sonata nr 10 G-dur na dwie wiolonczele Jeana Baptiste’a Barrière’a, później w wykonaniu Ireneusza Boczka wysłuchaliśmy Preludium Des-dur op. 28 nr 15 Fryderyka Chopina. Wykonawcami kolejnych utworów byli Krzysztof Michalski i Ireneusz Boczek, a były to:
- cz. I – Allegro moderato z Sonaty a-moll „Arpeggione” Franza Schuberta;
- Nokturn Es-dur op. 9 nr 2 Fryderyka Chopina w transkrypcji Davida Poppera;
- Rondo g-moll op. 94 Antonina Dvořaka;
- I cz. Allegro moderato z Koncertu wiolonczelowego D – dur Josepha Haydna.
         Wypełniająca szczelnie salę koncertową publiczność zgotowała artystom długą i gorącą owację, stąd na bis zabrzmiała bardzo nastrojowa 6. wariacja z cyklu Wariacji na temat rokokowy op. 33 Piotra Czajkowskiego.
         Tuż przed koncertem miałam przyjemność rozmawiać z mistrzem Krzysztofa – wybitnym pedagogiem wiolonczeli prof. dr hab. Henrykiem Zarzyckim.

         Zofia Stopińska: Pana utalentowany uczeń Krzysztof Michalski ma 15 lat, ciekawa jestem, na jakim etapie muzycznej edukacji był Pan w wieku 15 lat.

         Henryk Zarzycki: Byłem wówczas uczniem Liceum Muzycznego w Krakowie i bardzo często występowałem na różnych koncertach. Moja szkoła zorganizowała nam także tournée po Podkarpaciu i pewnie będzie pani zdziwiona, ale graliśmy m.in. w Tarnobrzegu (tylko w innej sali). Występowaliśmy w składzie: skrzypek, wiolonczelista i pianista. Wykonywaliśmy wówczas poważny program. Skrzypek, który nazywał się Janusz Koćma i także miał 15 lat, grał I cz. Koncertu d-moll Henryka Wieniawskiego i Kaprys nr 2 Niccolò Paganiniego. Nie pamiętam tytułów solowych utworów wykonywanych przez pianistę, ale wiem, że były to utwory Fryderyka Chopina, a ja grałem: Andantino Arama Chaczaturiana, Files Emile Dunklera i Allegro appasionato Camille Saint-Saënsa. Wykonaliśmy na Podkarpaciu kilkanaście koncertów, wszędzie sale wypełnione były po brzegi i byliśmy szczęśliwi, że spotykaliśmy się z gorącym przyjęciem.
         Dzisiaj mój uczeń występuje w swoim rodzinnym Tarnobrzegu w zupełnie innych warunkach, bo w pięknej sali koncertowej swojej dawnej Szkoły Muzycznej. Sala posiada świetną akustykę oraz znakomite warunki do pracy dla nauczycieli i uczniów. Jestem pod wielkim wrażeniem.

         Pochodzi Pan z muzycznej krakowskiej rodziny.

        - Ojciec ukończył Wyższą Szkołę Muzyczną w Krakowie w klasie skrzypiec i świetnie grał na tym instrumencie, ale bardzo dobrze grał także na altówce – przez wiele lat był koncertmistrzem grupy altówek w Filharmonii Krakowskiej, z powodzeniem występował jako solista. Byłem jeszcze młody chłopcem i niestety umknęło mi nazwisko renomowanego skrzypka, z którym Ojciec grał partie solowe w Symfonii koncertującej Es-dur Wolfganga Amadeusza Mozarta, ale doskonale pamiętam gorące owacje publiczności po wykonaniu tego utworu i słowa skrzypka, który mówił, że nigdy mu się z nikim tak dobrze nie grało tego utworu, jak z nim. Ojciec był również bardzo dobrym nauczycielem i „wypuścił” wielu absolwentów.

        Z pewnością Tato bardzo szybko stwierdził, że jest Pan utalentowany muzycznie i postanowił, że będzie się Pan uczył grać na wiolonczeli.

        - To prawda, pewnego dnia przyniósł mi bardzo dobrą tyrolską wiolonczelę i w wieku dziewięciu lat zacząłem grać na tym instrumencie.

        Od razu zaczął Pan grać na dużym instrumencie?

        - Tak, uczyłem się u profesora Leona Soleckiego i w jego klasie ukończyłem naukę w Liceum Muzycznym. Elżbieta, córka prof. Soleckiego, jest żoną Krzysztofa Pendereckiego. Później studiowałem w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej w Krakowie u innego wybitnego pedagoga prof. Józefa Mikulskiego. Ponieważ studia trwały 5 lat, a z prof. Mikulskim świetnie mi się pracowało, postanowiłem sobie nieco przedłużyć studia. Nie mogłem tego zrobić oficjalnie i dlatego starałem się, aby nie zaliczyć któregoś z przedmiotów teoretycznych i w ten sposób mogłem powtarzać rok, a tym samym poszerzałem repertuar i rozwijałem swoje umiejętności w grze na wiolonczeli.

        To były inne czasy. W jakich warunkach młodzi, utalentowani muzycznie ludzie doskonalili swe umiejętności?

         - Jak pani powiedziała, to były inne czasy, nie było tylu kursów i konkursów, ale jednak dbano o rozwój muzyki. W tym okresie wykształciło się w Polsce mnóstwo bardzo dobrych kompozytorów, świetnych instrumentalistów.

        Po ukończeniu studiów pozostał Pan w Krakowie i na uczelni pod skrzydłami swojego ukochanego Profesora.

        - Tak było, zostałem w Krakowie, prof. Mikulski przyjął mnie na swojego asystenta i u jego boku dalej się rozwijałem, ciągle podnosząc kwalifikacje zawodowe. Praca ze studentami sprawiała mi wielką przyjemność i miałem wiele powodów do satysfakcji oraz też wiele sukcesów pedagogicznych. Przez cały czas byłem także czynnym muzykiem, występowałem jako solista i kameralista. Byłem także koncertmistrzem wiolonczel w Operze Krakowskiej, którą kierował wówczas Kazimierz Kord.
Praca w orkiestrze operowej dawała także dużo satysfakcji pomimo, że się siedzi w tzw. kanale, ale koncertmistrzowie muszą być dobrymi, sprawnymi instrumentalistami, bo często trzeba grać różne solówki i robić to dobrze. Orkiestra gra zarówno dla publiczności, jak i dla artystów, którzy występują na scenie.

         Przez kilkanaście lat nie było Pana w Polsce, bo wyjechał Pan za granicę

        - Tak się złożyło, że otrzymałem propozycje pracy w charakterze pedagoga. Miał to być krótki wyjazd, wziąłem wtedy urlop z Akademii Muzycznej w Krakowie na 2 lata, ale okazało się, że jestem tam bardziej potrzebny i zdecydowałem się zostać dłużej. Była to zarówno stała praca, jak i prowadzenie klasy wiolonczeli na wielu kursach muzycznych.

        Wykształcił Pan za granicą wiele osób, są wśród nich laureaci ważnych konkursów muzycznych i wiolonczeliści, których nazwiska są znane i cenione.

         - Faktycznie, jest to spora grupa, wymienię kilka nazwisk: Santiago Cañon Valencia – laureat nagród na wielu międzynarodowych konkursach, Jesús Antonio Clavijo, Diego Garcia, Ana Isabel Zorro, Laura Ospina, Juan Pablo Martinez, Fidel Mario Castillo czy Gabriel Monsalve. Pracowałem z wieloma niesamowicie utalentowanymi młodymi wiolonczelistami – niektórzy są solistami, niektórzy uprawiają muzykę kameralną, a inni grają w bardzo dobrych orkiestrach. Mam kontakt z czterema moimi uczniami, którzy mieszkają w Stanach Zjednoczonych, inni piszą czasem do mnie z różnych zakątków świata.

        Był to czas wytężonej pracy, ale wspomina go Pan dobrze.

        - Tak, to były bardzo dobre lata. Przede wszystkim duża satysfakcja, że mogłem brać czynny udział w rozwoju klasy wiolonczeli i życia muzycznego.

        Po powrocie do Polski zaczął Pan znowu uczyć i kilka lat temu trafił do Pana klasy drugi nasz bohater – Krzysztof Michalski, który dołączy do nas po koncercie.

        - Tak się stało, Krzysia usłyszałem po raz pierwszy, kiedy miał 10 lat i od razu zorientowałem się, że jest wyjątkowo utalentowanym chłopcem i może rozwijać się dużo szybciej niż inni uczniowie.
        Chcę podkreślić, że bardzo ważny jest pierwszy etap nauki gry na instrumencie i wyrazić swoje uznanie dla pani Beaty Roman, nauczycielki wiolonczeli w Państwowej Szkoły Muzycznej w Tarnobrzegu, która bardzo dobrze prowadziła Krzysia od samego początku. Miałem okazję słuchać i obserwować innych uczniów z jej klasy i wszyscy grali poprawnie. Potrafi także bardzo trafnie ocenić zdolności swoich uczniów i pracować nad ich rozwojem.
        Wracając do Krzysia – zacząłem z nim pracować metodą niekonwencjonalną, co spotkało się także z krytyką. Kwestionowano fakt, że pozwoliłem mu grać na wiolonczeli o normalnych rozmiarach, chociaż on radził sobie z tym od początku dobrze.

        Pewnie takiego pięknego dźwięku nie można uzyskać na instrumentach o mniejszej menzurze – szkolnych.

        - Jak najbardziej, chociaż małemu dziecku, które ma 6 czy 7 lat, nie można pozwolić grać od razu na dużej wiolonczeli – musi to być mniejszy instrument, ale dzieci chcą jak najszybciej grać na normalnych wiolonczelach. Podczas mojej wieloletniej pracy pedagogicznej rozpocząłem stosować taka innowacyjną praktykę – jeśli uczeń chciał i miał już możliwości, aby grać na instrumencie normalnych rozmiarów, to mu pozwalałem spróbować. Często zdarzało się, że już po pięciu minutach dziecko grało czysto, co oznaczało, że może. To jeden z najważniejszych elementów mojego nauczania.

        Krzysio Michalski jest wyjątkowo utalentowanym chłopcem.

        - Tak, to jest wielki talent, ale będąc nauczycielem, trzeba także być psychologiem i potrafić pracować z każdym, a szczególnie z dziećmi. Natomiast moja metoda nauczania, jak już wspominałem, jest zupełnie inna od powszechnie stosowanej.
        Jak Krzysio rozpoczynał u mnie naukę, grał do siódmej pozycji. Po trzech miesiącach pracy ze mną już grał na całym gryfie i na wszystkich strunach. Oczywiście bardzo pilnie obserwowałem wszystko, co robiliśmy, żeby czegoś nie popsuć, bo nie z każdym dzieckiem można tak szybko pracować.
        Było to ostro krytykowane, szczególnie, kiedy brał udział w konkursach, które przeważnie wygrywał. Jurorzy, którzy byli profesorami, a niektórzy nawet moimi dawnymi uczniami, nie zastanawiali się nad ogromnymi postępami Krzysia i ich związkiem z moją metodą nauczania. Jednak jestem w pełni przekonany, że właśnie dzięki tej metodzie bardzo młodzi wiolonczeliści mogli osiągnąć szybki rozwój techniki grania na całym instrumencie i wspaniałe wyniki oraz sukcesy artystyczne na wielu konkursach.

         Podam pani przykłady. Jedna z moich uczennic pojechała do Stanów Zjednoczonych, do wybitnego pedagoga, który miał już 80 lat i bardzo dobrze uczył. W trakcie konsultacji oczywiście grała i rozmawiali o moich wymaganiach. Usłyszała wówczas, że nie wszystko jest potrzebne, bardzo dużo palcowania, itd..., a ta 14-letnia dziewczynka grała wówczas perfekcyjnie V Suitę Bacha i cały Koncert D-dur Haydna. Te utwory wykonywane są najczęściej dopiero przez bardzo zdolnych studentów klas wiolonczeli w akademiach muzycznych.

         Najwidoczniejsze rezultaty osiągnął mój najmłodszy uczeń, właśnie Santiago Cañon Valencia, który rozpoczął naukę na wiolonczeli mając 4 i pół roku, a w wieku jedenastu lat brał udział w bardzo ważnym międzynarodowym konkursie im. Carlosa Prieto w Meksyku. Wcześniej, zgodnie z wymaganiami, nagraliśmy cały wymagany regulaminem konkursu program, wysłaliśmy go i został zaakceptowany, a przecież górna granica wiekowa wynosi 31 lat.

        Co było dalej – w pierwszym etapie wykonał chyba najlepiej ze wszystkich uczestników bardzo trudną etiudę Poppera. Niestety, nie został dopuszczony do drugiego etapu. Ponieważ pomiędzy etapami były krótkie kursy, to postanowiliśmy, że on także weźmie w nich udział. Zagrał wtedy wyjątkowo dobrze wirtuozowski utwór Gaspara Cassadó, Zielonego Diabła. Prowadzący zajęcia profesor starał się udowodnić, że mój uczeń jest za młody do wykonywania takiego repertuaru i starał się znaleźć różne powody. Dopiero później okazało się, że wybitny pedagog jeden z ważnych członków jury rozmawiał z matką mojego ucznia, że jeśli przejdzie pod jego opiekę, zapewnia mu wszystko: mieszkanie, utrzymanie, naukę. Jednak matka zdecydowała, że jej syn obecnie laureat wielu międzynarodowych konkursów pozostanie nadal pod moją opieką.
        Teraz taki sam rozwój osiąga Krzysiu Michalski.
.
        Udział utalentowanych uczniów i studentów w konkursach muzycznych wpływa pozytywnie na ich rozwój, ale trzeba ich z wielką rozwagą kierować na te konkursy.

        - To prawda, konkursy bardzo pomagają w rozwoju i dla wybitnie utalentowanych uczniów młody wiek nie ma żadnego znaczenia. Na przykład Sol Gabeta miała zaledwie 14 lat, kiedy wygrała w Chile bardzo poważny konkurs i do dzisiaj jest koncertującą wiolonczelistką, a gra fenomenalnie.
        Przed laty, podczas konkursu im. Mścisława Roztropowicza, był taki przypadek, że pierwszy i drugi etap konkursu odbywały się za kurtyną i jurorzy nie widzieli uczestników, a jedynie ich słyszeli i okazało się, że 15-letnia Finka otrzymała najlepszą punktację. Wówczas jurorzy zaczęli dyskutować, co zrobić, ponieważ uważali, że w tak poważnym, o światowej renomie konkursie nie może najwyższej nagrody otrzymać 15-latka. Słuchający tej dyskusji Mścisław Roztropowicz podtrzymał decyzję, że trzeci etap będzie także za kurtyną i dziewczynka wygrała.

        Mówi Pan o pedagogice, a przede wszystkim o swoich uczniach z wielką radością – chyba kocha Pan młodzież i swój zawód. Sukcesami swoich uczniów cieszy się Pan tak samo jak swoimi.

        - To prawda, kocham to, a zwłaszcza uczyć dzieci. Santiago Cañon Valencia jak już wspomniałem trafił pod moje skrzydła, jak miał cztery i pół roku, a w wieku dziewięciu lat grał na dobrym poziomie Koncert D-dur Haydna z renomowana orkiestrą.

        Chcę jeszcze zapytać o Krzysztofa Michalskiego, który ma już na swoim koncie wiele osiągnięć i wszystko wskazuje na to, że zrobi wielką karierę. Sądzę, że nadal będzie się Pan nim opiekował.

         - Jak mu szczęście dopisze i będzie tak dobrze pracował, jak do tej pory, to może zostać wielkim wiolonczelistą. Z radością także będę z nim nadal pracował, jak tylko będzie chciał. W muzyce nic nie jest jednoznacznie ustalone – ilu dobrych muzyków, tyle interpretacji. Na szczęście Krzysztof ma już wiele do zaoferowania publiczności.

 

        Druga część naszego spotkania odbywa się już po koncercie, a rozmawiam z głównym bohaterem tego wieczoru, młodym wiolonczelistą Krzysztofem Michalskim.

        Zofia Stopińska: Jestem pod wielkim wrażeniem Twojego występu i gratuluję serdecznie.

        Krzysztof Michalski: Bardzo dziękuję za miłe słowa.

         Przed koncertem Twój nauczyciel prof. Henryk Zarzycki opowiadał mi o początkach swojej przygody z muzyką i również o tym, że wychowywał się w muzycznej rodzinie, a instrument wybrał mu ojciec, który był świetnym skrzypkiem i altowiolistą. Ciekawa jestem, czy w Twoim domu także ktoś grał?

        - Ja nie pochodzę z muzycznej rodziny, nie było żadnych zawodowych tradycji muzycznych, chociaż mój Tato ma bardzo dobry słuch muzyczny i sam nauczył się grać na gitarze, potrafi także „sklecić” jakieś łatwe akordy na fortepianie i czysto śpiewa ładnym głosem.

        Tato pewnie także namówił Cię, abyś rozpoczął naukę w szkole muzycznej.

        - Szczerze mówiąc, tato był bardzo sceptyczny, zwłaszcza na początku, kiedy poza muzyką klasyczną zajmowałem się też muzyką rozrywkową. Te zainteresowania umożliwiły mi częstsze występy, a tym samym pozbyłem się tremy. Tato dopiero niedawno, po moich ważniejszych osiągnięciach, zrozumiał, że to ma sens i ja chcę zostać muzykiem.

        Wybór instrumentu należał wyłącznie do Ciebie.

        - Tak, chociaż to trochę trwało, bo na początku grałem na trzech instrumentach: wiolonczeli, skrzypcach i fortepianie, ale wybrałem wiolonczelę dlatego, że z panią Beatą Roman, która uczyła gry na wiolonczeli, miałem świetny kontakt. Wkrótce także polubiłem wiolonczelę.

        Podziwiam Cię bardzo, bo po ukończeniu Szkoły Muzycznej I stopnia w Tarnobrzegu, jednocześnie uczęszczasz do szkół w Tarnobrzegu i Krakowie. Jak sobie z tym radzisz?

        - Mówiąc prawdę, nie ukończyłem szkoły muzycznej I stopnia, ponieważ po ukończeniu piątej klasy rozpocząłem naukę w Państwowej Szkole Muzycznej II stopnia im. Władysława Żeleńskiego w Krakowie i w tej szkole uczę się już czwarty rok – dojeżdżam z Tarnobrzega do Krakowa. Nie chciałem rozstawać się z rodziną i domem, dlatego uznaliśmy, że będę kontynuował naukę w Liceum Ogólnokształcącym im. Mikołaja Kopernika w Tarnobrzegu, a do Szkoły Muzycznej II stopnia będę dojeżdżał. Na szczęście dyrekcja tej szkoły wyraziła zgodę, że będę dużo pracował indywidualnie i do Krakowa jeżdżę tylko dwa razy w miesiącu zamiast dwa razy w tygodniu. Dzięki temu udaje mi się wszystko godzić.

        Nawet najbardziej utalentowana osoba musi codziennie sporo czasu poświęcić na ćwiczenie na instrumencie, ale dla ciebie to chyba żadna męka.

        - Niestety, czasami jest to także męka. Podczas ćwiczenia spalam bardzo dużo kalorii i jest to męczące, ale już w następnym dniu znowu chętnie sięgam po instrument.

        Na tym etapie nauki chyba już nie zamierzasz nic zmieniać – zostaniesz wiolonczelistą.

        - Tak faktycznie jest, chociaż próbowałem rok temu grać na fagocie, ale nie wychodziło mi, bo chyba już jest za późno.

         Kiedy zacząłeś uczestniczyć w konkursach muzycznych i otrzymałeś pierwsze nagrody?

         - To było już w drugiej, a może nawet w pierwszej klasie szkoły podstawowej, uczestniczyłem w konkursie i otrzymałem nagrodę.

        Później była przerwa, bo poznałem prof. Henryka Zarzyckiego, który stosuje niekonwencjonalne metody nauczania i od razu dał mi dużą wiolonczelę, a ponieważ byłem młody i niezbyt wysoki, odejmowano mi za to punkty na konkursach i trudno było mi zdobywać nagrody. Dopiero po dwóch latach grania na tej wiolonczeli zaczęło być tych sukcesów coraz więcej.

        Ostatnie lata były bardzo dobre, bo sukcesów było sporo.

        - Tak naprawdę od 2016 roku się to wszystko zaczęło.

        Zapisałam na kartce Twoje osiągnięcia konkursowe, ponieważ nie byłabym ich w stanie zapamiętać. Poza konkursem Dotzauera w Dreźnie w 2016 roku, gdzie zdobyłeś II miejsce, wygrałeś wszystkie pozostałe, w których uczestniczyłeś i kolejno zdobyłeś:

- Grand Prix na XI Ogólnopolskim Konkursie dla Młodych Wiolonczelistów we Wrocławiu w 2015;

- Grand Prix I edycji Ogólnopolskiego Konkursu Młodych Indywidualności Muzycznych ATMA Zakopane 2016;

- Grand Prix w Ogólnopolskim Konkursie Wiolonczelowym CEA dla uczniów szkół muzycznych II stopnia, Warszawa 2016;

- I miejsce na VII Ogólnopolskim Konkursie Wiolonczelowym w Sochaczewie, 2017;

- I miejsce na Międzynarodowym Konkursie Instrumentów Smyczkowych w Elblągu, 2017;

- I miejsce w konkursie Talents for Europe, Dolny Kubin, 2017;

- I Miejsce na Międzynarodowym Konkursie Wiolonczelowym Vychytila, Praga; 2018

- I Miejsce w Johansen International Competition for Young String Players, 17 marca 2018, Waszyngton, USA.

        Ostatni z wymienionych konkursów był chyba najbardziej prestiżowy.

        - To był największy konkurs, jaki udało mi się wygrać i moje największe osiągnięcie w życiu, jeśli chodzi o wiolonczelę. Jest to jeden z najbardziej znanych konkursów w świecie muzyki, który stworzył mi różne możliwości grania koncertów. Dwukrotnie już koncertowałem w Waszyngtonie: w Arts Club oraz zorganizowany z dużym rozmachem Koncert Laureatów tego konkursu. Czekam na kolejne zaproszenia, wiem, że mają nadejść, ale nie znam jeszcze terminów.

         Nie wszyscy utalentowani muzycznie instrumentaliści w Twoim wieku mogą się pochwalić, że grali z orkiestrami symfonicznymi, a Tobie udało się to już kilka razy.

        - Duża w tym zasługa mojej Mamy i faktu, że wysłaliśmy nagrania, bo nagrałem kilka utworów w 2016 roku na konkurs w Zakopanem, z których byłem bardzo niezadowolony i chciałem je wyrzucić. Jednak moja Mama się uparła, wysłała i okazało się, że nie tylko zakwalifikowano mnie do konkursu, ale jeszcze go wygrałem. Dzięki temu miałem możliwość zagrania z orkiestrą symfoniczną NOSPR w Katowicach. Pierwszy raz zagrałem z orkiestrą uniwersytecką w Ibague (Kolumbia)

        Pozwolisz, że uzupełnię, że grałeś m.in. z Narodową Orkiestrą Symfoniczną Polskiego Radia w Katowicach pod batutą Filipa Paluchowskiego oraz z orkiestrami symfonicznymi w Niemczech i Ameryce Południowej. Widziałam Cię także w roli muzyka orkiestrowego, bo byłeś koncertmistrzem wiolonczel Lusławickiej Orkiestry Talentów przy Europejskim Centrum Muzyki Krzysztofa Pendereckiego. Nadal współpracujesz z tą Orkiestrą?

         - Już nie, bo to był projekt, który trwa dwa lata. Ta orkiestra nadal działa, ale grają w niej już młodsi uczestnicy.

         Myślę, że to było ważne doświadczenie.

        - Oczywiście, dzięki temu teraz, kiedy czasami jestem proszony, aby usiąść w orkiestrze i zagrać koncert, to się nie denerwuję, ponieważ wiem, że sobie poradzę.

         Pan prof. Henryk Zarzycki pozwala Ci grać bardzo trudne utwory, o wykonaniu których ludzie w Twoim wieku mogą jedynie marzyć.

        - Nie tylko pozwala, ale nawet zachęca mnie do sięgania po takie utwory. Lubi ze mną pracować nad trudnymi utworami, a także mnie sprawia wielką przyjemność, jeśli przygotuję coś nowego z repertuaru, po który sięgają wielcy mistrzowie.

        Pan prof. Zarzycki jest Twoim najważniejszym mistrzem, ale spotykałeś się z innymi sławnymi wiolonczelistami, ponieważ często nagrodami w konkursach były różnego rodzaju kursy.

        - Najważniejszymi kursami, w którym mogłem uczestniczyć, były kursy Morningside Music Bridge, które są organizowane przez Orkiestrę z Calgary w Kanadzie. Te kursy odbywają się każdego roku w innym miejscu na świecie. Po raz pierwszy byłem na nich dwa lata temu w Bostonie w Stanach Zjednoczonych, a w minionym roku odbyły się w Warszawie. Wykładowcami są wybitni profesorowie z całego świata i z każdym ma się kilka lekcji. Może nawet te lekcje nie są tak ważne, jak możliwość poznania tych wybitnych profesorów oraz innych młodych muzyków z całego świata. Można się z nimi porównać, a także zobaczyć i posłuchać jak grają. To jest chyba najważniejsze.

        Nauka gry na instrumentach smyczkowych, a przede wszystkim na wiolonczeli jest kosztowna – ciągłe podróże i odpowiednie zabezpieczenie dużego, wrażliwego instrumentu, a także niezbędne akcesoria… Ciągle trzeba się martwić o pieniądze, a raczej ich brak.

        - To prawda, na to przeznaczane są stypendia, środki pozyskane od sponsorów, ale przede wszystkim moi rodzice, którzy się bardzo poświęcają i przeznaczają dużo pieniędzy na dojazdy i na kursy, ale jestem im wdzięczny przede wszystkim za to, że poświęcają mi swój czas i zawsze śpieszą mi z pomocą, a to jest ważniejsze niż pieniądze.

         Twoja wiolonczela, która tak pięknie brzmiała podczas dzisiejszego koncertu, w tej chwili jest już w solidnym futerale. To jedyny Twój instrument?

         - Nie, mam dwa instrumenty, ale obecnie gram przeważnie na tym instrumencie, który jest przed nami, a na drugiej wiolonczeli ćwiczę obecnie V Suitę Bacha, w której wymagane jest przestrojenie jednej struny. Uznałem, że nie będę ciągle przestrajał jednej wiolonczeli, tylko gram Bacha na instrumencie, który jest już przestrojony.

        To są stare instrumenty czy współczesne?

        - Są to współczesne instrumenty. Ta wiolonczela, na której grałem dzisiaj, została zbudowana na przełomie 2016/2017 roku przez zakopiańskiego lutnika Wojciecha Topę, natomiast wiolonczelę, na której grałem wcześniej, a teraz używam jej do Bacha, zbudował krakowski lutnik Jan Pawlikowski.

        Wolnego czasu nie masz wcale albo niewiele, ale czasami trzeba odpocząć od muzyki i zająć się czymś innym.

        - Poza muzyką bardzo interesują mnie języki obce, które często mi się także przydają. Drugą moją pasją, może trochę mniejszą, jest ćwiczenie jogi. Uwielbiam także koty i dlatego w domu są cztery rude koty – dwa duże i dwa małe.

        W zawód muzyka wpisane są ciągłe podróże. Czy masz tę świadomość?

        - Wiem o tym doskonale i bardzo się cieszę. Ciężko mi „usiedzieć” w domu przez dłuższy czas i zawsze bardzo się cieszę na każdą podróż. Im dalej, tym lepiej.

        Z pewnością wiele podróży przed Tobą już w tym roku. Na dzisiejszy koncert miałeś wyjątkowo blisko, bo mieszkasz w Tarnobrzegu. Pewnie miło było grać dla tak licznej publiczności, bo sala wypełniona była po brzegi i zostaliście gorąco przyjęci.

        - Przyznam, że nie spodziewałem się tak licznej publiczności. Na początku koncertu wiele osób słuchało na stojąco i dopiero w przerwach pomiędzy utworami zajmowali jakieś pojedyncze miejsca. Było mi bardzo miło.

        Jestem pod wielkim wrażeniem dzisiejszego wieczoru, ale ciągle pamiętam również piękny, listopadowy koncert w Sali Wydziału Muzyki Uniwersytetu Rzeszowskiego w ramach Rzeszowskiej Jesieni Muzycznej.

        - Także się cieszę, że mój pianista-akompaniator pan Grzegorz Mania zaprosił mnie i kolegę Michała Balasa, który ex aequo ze mną zajął I miejsce na konkursie w Waszyngtonie, i mogliśmy wystąpić podczas jednego koncertu.

        Kończąc naszą rozmowę, życzę Ci, aby 2019 rok, który niedawno się rozpoczął, był dla Ciebie pomyślny, życzę sukcesów na konkursach i wielu pięknych koncertów oraz wytrwałości w pracy nad doskonaleniem umiejętności.

        - Żebym nie musiał zbyt długo ćwiczyć, a grał coraz lepiej (śmiech). Bardzo dziękuję za miłe spotkanie.

 

Z prof. dr hab. Hewnrykiem Zarzyckim, wybitnym wiolonczelita i pedagogiem oraz z Jego uczniem Krzysztofem Michalskim rozmawiała Zofia Stopińska 9 stycznia 2019 roku w Tarnobrzegu - rodzinnym mieście Krzysztofa Michalskiego.

Zapowiada się pracowity rok

        Z urodzonym w Rzeszowie znakomitym skrzypkiem Piotrem Szabatem spotkaliśmy się tuż po Świętach Bożego Narodzenia w 2018 roku. Koniec roku kalendarzowego dla każdego jest czasem refleksji, podsumowań i planów. Dotyczy to również artystów, chociaż dla nich przełom roku to dopiero połowa sezonu artystycznego. Z moim znakomitym gościem spróbujemy także spojrzeć wstecz i zajrzeć do kalendarza na 2019 rok.

        Zofia Stopińska: Jaki był dla Pana 2018 rok?

        Piotr Szabat: Na pewno był pracowity i ciężki z wielu powodów. W połowie lutego poniosłem wielką osobistą stratę, bo odeszła moja Mama. Stało się to bardzo szybko i niespodziewanie, stąd moja rodzina i ja odczuliśmy to bardzo boleśnie. Miesiąc później złamałem rękę w ramieniu. Uraz był rozległy, potrzebna była skomplikowana operacja, dość długa rehabilitacja i o koncertowaniu nie było mowy, nastąpiła dość długa przerwa w graniu. Miałem dużo czasu na przemyślenia i refleksje.
        Były także bardzo dobre i radosne momenty. Jednym z nich jest fakt, że po tej operacji i przerwie szybko udało mi się odzyskać dawną formę. Z moją orkiestrą odbyliśmy niedawno bardzo udane tournée po Japonii, były bardzo udane koncerty, ale jednak ten rok naznaczony był tragicznymi wydarzeniami i pełen niepokoju o moją zawodową przyszłość.

        Na szczęście wrócił Pan już do formy i nie trzeba się martwić o zawodową przyszłość. Rozmawiamy w Pana rodzinnym mieście i jest okazja do wspomnień z dzieciństwa. Od pierwszych chwil życia słyszał Pan muzykę, bo rodzice byli muzykami. Kiedy zaczął Pan grać i dlaczego wybrał Pan skrzypce?

        - Byłem jeszcze za mały, żeby o tym pamiętać, ale wielokrotnie Rodzice opowiadali, jak to było. Miałem trzy i pół roku, kiedy sięgnąłem po raz pierwszy po skrzypce i może się pani zdziwi, ale sam wybrałem sobie instrument. W telewizji emitowany był koncert, przez pewien czas słuchałem i oglądałem uważnie, a później podszedłem do telewizora, pokazałem palcem skrzypce i powiedziałem, że na tym instrumencie chcę grać. Tato potraktował to poważnie i bardzo szybko postarał się o instrument. Tydzień później w domu były już małe skrzypeczki, ósemeczki (1/8) w domu i tato zaczął mnie uczyć, ale odbywało się to raczej w formie zabawy.  Ponieważ robiłem postępy i ciągle byłem zainteresowany instrumentem, kiedy miałem 6 lat, rodzice postanowili posłac mnie do szkoły muzycznej. Zdałem egzaminy i zostałem uczniem Państwowej Szkoły Muzycznej I stopnia przy ulicy Sobieskiego. Moim nauczycielem była pani Dolores Sendłak (już niestety nieżyjąca). Później zacząłem się uczyć w Szkole Muzycznej II stopnia przy ulicy Chopina i przez dwa lata uczył mnie pan Krzysztof Swoboda, a w Liceum Muzycznym gry na skrzypcach uczył mnie pan Orest Telwach – drugi koncertmistrz Orkiestry Symfonicznej Filharmonii Podkarpackiej.

        Później zdecydował się Pan kontynuować naukę w Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina w Warszawie.

        - O tym zadecydowałem o wiele wcześniej, bo już rozpoczynając naukę w Liceum Muzycznym postanowiłem, że zostanę skrzypkiem i będę studiował grę na skrzypcach. Studia rozpocząłem w klasie prof. Julii Jakimowicz-Jakowicz, po dwóch latach przeszedłem do klasy prof. Krzysztofa Jakowicza oraz asystenta i syna jednocześnie – Jakuba Jakowicza, u których powyższe studia ukończyłem. Wymienieni pedagodzy są wspaniałymi muzykami, a prywatnie są rodziną, poświęcili mi dużo czasu i wiele im zawdzięczam.
        Po ukończeniu studiów w Warszawie wyjechałem z Polski, aby rozpocząć studia w Bernie u prof. Bartłomieja Nizioła – fenomenalnego skrzypka i wspaniałego człowieka, z którym do dzisiaj utrzymujemy kontakty.

        To były studia solistyczne, podczas których rozpoczął Pan mariaż z muzyką kameralną.

        - Owszem, byłem członkiem tria, które z powodzeniem uczestniczyło w kilku konkursach, ale po studiach nasze drogi się rozeszły. Ja i moja żona Natalia wyjechaliśmy do Niemiec, a wiolonczelistka wróciła do Polski i trzeba było zawiesić działalność, ale teraz próbujemy wskrzeszać działalność z naszym pierwszym wiolonczelistą Stuttgarter Kammerorchester.

        Również w Bernie poznał Pan swoją żonę Natalię, zaczęliście razem grać, zakochaliście się i jesteście zgodnym małżeństwem.

        - To wszystko prawda. Gramy ze sobą już ponad 10 lat, a od 10 lat jesteśmy razem artystycznie i prywatnie. Ten fakt wpływa bardzo pozytywnie na działalność artystyczną, bo przecież życiowego partnera zna się najlepiej.

         Dwa lata temu wystąpiliście razem z koncertem w Filharmonii Podkarpackiej. Miałam szczęście być na tym koncercie i dobrze go pamiętam. Zostaliście Państwo gorąco przyjęci, ale inaczej nie mogło być, bo program był starannie dobrany, a także Wasze interpretacje były niezwykłe i porywające.

        - Zawsze staramy się do zapisu nutowego kompozytora dołożyć coś od siebie. Taka jest bowiem idea muzyki – trzeba przekazać jak najwierniej intencje kompozytora, ale jednocześnie „doprawić wszystko swoim smaczkiem”, czymś indywidualnym.

        Chcę jeszcze powrócić do czasu studiów w Bernie. Pewnie był to piękny czas, ale niełatwy, bo Szwajcaria jest dość drogim krajem – pobyt i studia sporo kosztują.

        - Finansowo faktycznie nie było łatwo. Można nawet powiedzieć, że była to „kombinacja alpejska”, żeby wszystko się udało. Na początku moi Rodzice „stanęli na głowie”, miałem też troszeczkę swoich oszczędności, ale to wszystko było za mało. Bardzo szybko trzeba było szukać sponsorów, dotacji i stypendiów. Na szczęście udało mi się dostać stypendium rządu szwajcarskiego dla doktorantów i studentów zagranicznych podyplomowych studiów. Otrzymałem je dzięki wsparciu polskiego Ministerstwa Kultury, które musi najpierw zatwierdzić wszystkie potrzebne dokumenty, które przesłane zostały do szwajcarskiego ministerstwa kultury i tam dokładnie są sprawdzane (na przykład wymagane są nagrania, które przesłuchiwane i opiniowane są przez muzyków). Cały proces weryfikacji trwa rok. Dopiero na drugim roku studiów otrzymałem to prestiżowe stypendium i jeszcze stypendium uczelniane, za dobre wyniki zostałem zwolniony z opłat za studia, bo trzeba jeszcze dodać, że w Szwajcarii studia są płatne.

        Po tych studiach rozpoczął Pan pracę zawodową w orkiestrze kameralnej.

        - Po trzech latach pobytu w Szwajcarii rozpocząłem pracę w Sϋdwestdeutsche Philharmonie w Konstanz, położonym nad Jeziorem Bodeńskim, tuż przy granicy. Grałem jeszcze w Orkiestrze Symfonicznej Lichtensteinu, a także czasami, jako doangażowany muzyk, grałem w Zurychu albo w Bazylei. Konstanz było bardzo ładnym i wygodnym miasteczkiem, skąd niedaleko było do wymienionych już miejsc. Kiedy zamieszkaliśmy w Niemczech, zacząłem interesować się innymi ośrodkami muzycznymi w tym kraju i znalazłem informację o ogłoszonym konkursie na I skrzypka w Stuttgarter Kammerorchester, zgłosiłem się na przesłuchanie i zostałem przyjęty. Byłem szczęśliwy, bo praca w orkiestrze kameralnej była moim marzeniem, a świat muzyczny jest zamknięty, konkurencja jest bardzo duża, bo dobrych muzyków jest wielu, a miejsc pracy nie ma aż tak dużo. W Stuttgarcie pracuję już od pięciu lat.

        Jaki repertuar gracie?

        - Gramy utwory od wczesnego baroku aż po współczesne, wśród których są utwory zamawiane dla naszego zespołu. Zdarza się, że potrzebny jest nam większy skład i wówczas orkiestra powiększana jest o instrumenty dęte. Współpracujemy także z różnymi znakomitymi muzykami i dyrygentami. Podam tylko dwa przykłady. Kiedy gramy muzykę epoki baroku, często współpracuje z nami Fabio Biondi – słynny włoski skrzypek i dyrygent, który założył i na co dzień prowadzi zespół Europa Galante. Niedawno ukazała się płyta naszej orkiestry pod jego dyrekcją. W repertuarze współczesnym często z nami współpracuje Johannes Kalitzke – bardzo prężnie działający kompozytor i dyrygent niemiecki. Oferta programowa Stuttgarter Kammerorchester jest bardzo bogata.

        Gracie także często koncerty z żoną. Wasz repertuar jest bardzo różnorodny i bardzo ambitny dla obydwu instrumentów.

        - To prawda. Bardzo często nawet pianista ma do wykonania trudniejsze partie niż skrzypek. Szukamy utworów, które dla każdego z nas będą stanowić wyzwanie i jednocześnie będą ambitne, rzadko wykonywane. Oczywiście mamy także zamówienia i wykonujemy bardzo popularne, popisowe krótkie utwory, tzw. przeboje muzyki skrzypcowej, ale staramy się unikać sztampowych repertuarów w stylu skrzypek-solista i pianista-akompaniator.

        Dla skrzypka bardzo ważny jest dobry instrument, bo powtarzane często slogany, że dobry skrzypek potrafi pięknie zagrać na każdym instrumencie – to tylko puste słowa.

        - Dobry skrzypek zagra co prawda na każdym instrumencie, ale dobry instrument potrafi wynieść jego grę na zupełnie inny poziom. Ja gram na współczesnym polskim instrumencie, wykonanym przez Grzegorza Bobaka. Te skrzypce są kopią instrumentu Guarneriego, brzmią bardzo dobrze i jestem z nich zadowolony, chociaż rozglądam się już powoli za starym „Włochem” czy ciekawym „Francuzem”, ale wiadomo, że to są poważne inwestycje. Niedawno zainwestowałem w smyczek, bo kupiłem bardzo dobry smyczek francuski i jestem z niego zadowolony..

        Pewnie niełatwo jest pogodzić pracę w orkiestrze i występy solowe oraz muzykę kameralną, bo oprócz duetu z żoną gracie również w trio.

        - Nie jest to łatwe i wymaga dodatkowej pracy, bo głównym moim zajęciem jest praca w orkiestrze kameralnej. Nie mamy także agencji, która zajmuje się organizacją naszych koncertów kameralnych i wszystko, co jest z tym związane, robimy sami. Sprawy organizacyjne zajmują nam sporo czasu. Musimy także znaleźć czas na próby, a ponieważ moja żona uczy w szkole muzycznej, zazwyczaj kończy pracę o 20:00 i dopiero później możemy robić próby, które często trwają do północy, ale robimy je bardzo chętnie, bo sprawia nam to ogromną radość.
        Reaktywujemy także działalność w trio i mieliśmy już kilka koncertów, ale mój wypadek przeszkodził w realizacji zaplanowanych już koncertów i trzeba teraz wszystko zaczynać od nowa. Niedługo, bo w kwietniu, wyruszamy z kwartetem złożonym z członków Stuttgarter Kammerorchester na tournée koncertowe do Chin. W ciągu 12 dni mamy zaplanowanych 10 koncertów. W tym czasie Orkiestra ma planowany urlop. Zamiast wyjechać gdzieś z żoną, będę koncertował w Chinach, ale muzyka kameralna jest dla nas obojga wielką pasją i miłością.

        Inną Waszą pasją są wędrówki po górach. Czy te wspinaczki są bezpieczne?

        - Góry kochamy od dawna, odkąd znamy się z Natalią, wszystkie Sylwestry spędzaliśmy w górach. Ze Stuttgartu za półtorej godziny możemy dojechać do Schwarzwaldu albo w Alpy niemieckie i jak tylko znajdujemy czas, to staramy się nawet na jeden dzień pojechać i pochodzić po górach.
Nie wspinamy się, natomiast wędrujemy po szlakach, które są zabezpieczane łańcuchami, albo w inny sposób.

        Wracając do muzyki – udaje się Wam czasem występować w Polsce?

        - Czasem się zdarza. Trzy lata temu wystąpiłem z Orkiestrą Filharmonii Podkarpackiej, w 2017 roku wykonaliśmy z Natalią w Rzeszowie koncert kameralny. Występowaliśmy również w Jaworznie – rodzinnym mieście żony. W sierpniu ubiegłego roku graliśmy na festiwalu w Niemczech podwójny koncert Mendelssohna, gdzie również jako solista wystąpiłem z Rondem Schuberta. Chcieliśmy ten program wykonać także w Polsce, ale te plany pokrzyżowały wypadki losowe – śmierć mojej Mamy i wypadek, który wyeliminował mnie na kilka miesięcy z działalności koncertowej. Będziemy teraz wszystko proponować od nowa.
        Otrzymałem także propozycję wykonania partii solowych w „Czterech porach roku” Vivaldiego w ramach festiwalu Mosel Musikfestival w Niemczech. Oprócz tego będę miał przyjemność wykonać solową partię w koncercie na dwoje skrzypiec Friedricha Ecka z moją rodzimą orkiestrą (Stuttgarter Kammerorchester). Jest to dzieło wybitnego skrzypka szkoły Manheimskiej z początku XIX wieku, które zostało zapomniane na przestrzeni lat. Utwór niewątpliwie wirtuozowski, który planujemy przedstawić światu muzycznemu na nowo. Jeśli chodzi o orkiestrę, to planowane jest m.in. tournée do Indii, Chin i Hong-Kongu, co razem z naszą europejską działalnością koncertową da ponad 100 koncertów w tym sezonie. Zapowiada się pracowity rok.

         Oprócz pracy, musicie także znaleźć czas na odpoczynek od muzyki, aby gdzieś pojechać, coś zobaczyć, wrócić z nowymi wrażeniami, bo wówczas „jest o czym grać”.

        - Mówi pani podobnie jak prof. Julia Jakimowicz-Jakowicz, która często powtarzała: „musisz mieć o czym grać, gdzieś pójść, coś przeżyć, bo inaczej będziesz grał tylko nuty”. Uważam, że to jest prawda, należy czerpać z życia inspiracje pełnymi garściami, dopóki jesteśmy zdrowi, dopóki mamy siłę. Wydarzenia 2018 roku uzmysłowiły mi, jak szybko wszystko się może zmienić.

        W Rzeszowie jesteście w sumie niecały tydzień. Czy był czas zobaczyć, jak nasze miasto wygląda?

        - Moja żona i ja nadal uważamy, że Rzeszów jest pięknym, szybko rozwijającym się miastem, chociaż tym razem przekonałem się, że rzeszowskie korki potrafią przebić nawet te stuttgardzkie. Nie zmienia to jednak naszego zdania – Rzeszów jest cudownym miastem.

Ze znakomitym polskim skrzypkiem młodego pokolenia Piotrem Szabatem rozmawiała Zofia Stopińska 28 grudnia 2018 roku w Rzeszowie.

Polska jest teraz moim domem

        Koncert Sylwestrowy „HOMMAGE A BLUES BROTHERS”, powtórzony 1 stycznia, zakończył 2018 i rozpoczął 2019 rok w Filharmonii Podkarpackiej. Wykonawcami byli: Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Podkarpackiej, Zbigniew Zamachowski, Maciej Miecznikowski, Jolanta Szczepaniak-Przybylińska oraz zespół w składzie: Artur Jurek – klawisze, Krzysztof Paul – gitara, Piotr Lemańczyk – gitara basowa i Roman Ślefarski – perkusja. Całością dyrygował Bassem Akiki .
         Doborowa obsada i iskrząca się radością muzyka sprawiły, że publiczność we wspaniałych humorach udawała się na sylwestrowe bale lub na noworoczne spotkania.
Pobyt w Rzeszowie Bassema Akiki był okazją, aby przedstawić Państwu tego wybitnego dyrygenta młodego pokolenia.

        Zofia Stopińska: Ponieważ po raz pierwszy jest Pan w Rzeszowie, stąd rozpoczynamy rozmowę od pytania o wrażenia, z którymi opuszcza Pan nasze miasto i Filharmonię Podkarpacką.

        Bassem Akiki: Jestem bardzo miło zaskoczony. Przyjechałem tutaj ze swoim psem, stąd była okazja do licznych spacerów i przekonałem się, że jest to bardzo piękne oraz przyjazne miasto.
        Z najlepszymi wrażeniami opuszczam także Filharmonię Podkarpacką, bo jest to bardzo piękny i wygodny do pracy budynek, a przede wszystkim ludzie, z którymi się tutaj zetknąłem, pracownicy Biura Koncertowego oraz muzycy grający w Orkiestrze są przemili. Przez cały czas byli skoncentrowani i starali się grać jak najlepiej, chociaż nie był to repertuar wykonywany przez nich na co dzień, byli otwarci na nowe wyzwanie i jestem bardzo zadowolony zarówno z pracy, jak i efektu końcowego, którym były koncerty. Bardzo się cieszę także z przyjęcia publiczności, która odpowiednio zachęcona czasami uczestniczyła w wykonaniu, a na zakończenie długo nas oklaskiwała, prosząc o bisy.

        Po raz pierwszy takimi koncertami żegnano odchodzący i witano Nowy Rok. Często Pan dyryguje takimi koncertami?

        - Rzadko, bo najczęściej przebywam w świecie muzyki operowej i symfonicznej, ale cieszę się, że mogłem poznać także nowy muzyczny styl i nad nim pracować, bo to poszerza moje horyzonty i z pewnością wpływa na moje podejście do muzyki operowej i symfonicznej. Podczas tych koncertów grała pełna orkiestra symfoniczna z dodatkiem dwóch gitar, instrumentu klawiszowego i perkusji, stąd potrzebny był dyrygent. Orkiestra także wiele skorzystała i poszerzyła swoje horyzonty o wrażliwość na nowe brzmienia.

        Dla Pana nie był to pierwsze doświadczenie z programem HOMMAGE A BLUES BROTHERS.

        - Owszem, po raz pierwszy dyrygowałem tym programem w Filharmonii Szczecińskiej, a później w Międzynarodowym Forum Muzyki we Wrocławiu i w Warszawie z Sinfonią Varsovią. Za każdym razem pracowałem z bardzo dobrymi orkiestrami i publiczność przyjmowała nas bardzo dobrze.

        Nasze spotkanie jest doskonałą okazją do przedstawienia Pana czytelnikom. Urodził się Pan w Libanie i tam także rozpoczęła się Pana przygoda z muzyką.

        - Tak, urodziłem się w Libanie i bardzo wcześnie rozpocząłem naukę muzyki, a zaczęło się wszystko od lekcji gry na fortepianie w domu. Niedługo zacząłem także grać na organach w naszej parafii położonej w Górach Libanu, ale to nie była profesjonalna nauka i nawet nie myślałem, że zostanę muzykiem. Rodzice traktowali te moje zainteresowania jako hobby. W szkole średniej miałem rozszerzony program z biologii, bo zgodnie z oczekiwaniami rodziców miałem zostać lekarzem kardiologiem. Po maturze byłem krótko we Francji, Stanach Zjednoczonych i Kanadzie, gdzie miałem okazję być na wielu koncertach. Po powrocie do domu postanowiłem zająć się muzyką na poważnie. Otrzymałem wtedy od rodziców ultimatum, że muszę mieć drugi zawód i stąd moje studia filozoficzne, po których mogłem zostać nauczycielem w liceum, a to w Libanie uważane jest za bardzo dobry zawód. Równolegle studiowałem obój i śpiew w Wyższym Konserwatorium Muzyki w Bejrucie.

        Przyjechał Pan na studia do Polski w ramach stypendium?

        - Nie, wcześniej poznałem w Bejrucie pana Wojciecha Czepiela, który był pierwszym dyrygentem Filharmonii w Bejrucie, a równocześnie był związany z Akademią Muzyczną w Krakowie. Wiedziałem już, że chciałbym studiować dyrygenturę, a w Libanie nie ma takiego kierunku. Pan Wojciech Czepiel podpowiedział mi, aby przyjechać do Polski i rozpocząć studia w Akademii Muzycznej w Krakowie. Początkowo planowałem roczny pobyt, ale zostałem na całe studia i zamieszkałem tu po studiach.
        W Krakowie studiowałem dyrygenturę chóralną u prof. Stanisława Krawczyńskiego, a później we Wrocławiu dyrygenturę symfoniczną i operową u prof. Marka Pijarowskiego.

        Już w czasie studiów we Wrocławiu rozpoczął Pan pracę w Operze Wrocławskiej.

        - Tak, będąc studentem czwartego roku, rozpocząłem pracę w Operze Wrocławskiej i dyrygowałem spektaklem „Traviaty” Verdiego. Miałem wtedy 24 lata i było to w 2007 roku.
        Byłem dyrygentem Opery Wrocławskiej przez 7 lat i bardzo dużo się tam nauczyłem. Opera Wrocławska miała bardzo szeroki repertuar i codziennie grany był inny spektakl. W krótkim czasie opanowałem prawie 50 tytułów i mogłem tymi operami dyrygować w każdej chwili. Wystawiane były także w tym czasie we Wrocławiu wielkie produkcje plenerowe albo w zimowym okresie w Hali Stulecia. Te spektakle przyciągały wielu ludzi i dzięki temu opera miała ciągle nową publiczność.

        Ostatnie lata były dla Pana bardzo dobre, a szczególnie 2018 rok.

        - Bardzo się cieszę, że w minionym okresie udało mi się spełnić dużo marzeń i różnych projektów. Po odejściu z Opery Wrocławskiej związałem się z Teatrem Wielkim Operą Narodową w Warszawie i zacząłem także karierę międzynarodową. Zapraszany byłem m.in. do Brukseli, Paryża, Filadelfii, Niemiec. Wszędzie pracowałem z bardzo dobrymi orkiestrami. Na przykład w Filharmonii Paryskiej miałem szczęście pracować z Orkiestrą Radia France i to był dla mnie wielki zaszczyt.
        Od 2017 roku jestem dyrektorem artystycznym Opery Śląskiej i wspólnie z dyrektorem Łukaszem Goikiem udało nam się bardzo dużo zrealizować. Ten zespół ma ogromny potencjał. Zaczęło się od spektaklu „Romeo i Julia” Charlesa Gounoda, którego premierę Pani widziała. Później wznowiliśmy kilka tytułów, była premiera operetki „Księżniczka Czardasza” Imre Kálmána, premiera bardzo rzadko wykonywanej opery „La finta giardiniera” Wolfganga Amadeusza Mozarta, była polska prapremiera sceniczna opery „Don Desiderio” Józefa Michała Ksawerego Poniatowskiego, także w 2018 roku była „Szecherezada” Mikołaja Rimskiego-Korsakowa i „Medea” Samuela Barbera – dwa przepiękne balety, a ostatnio mieliśmy premierę „Traviaty” Giuseppe Verdiego.

        Rozpoczynał Pan karierę dyrygując „Traviatą” i po latach sprawuje Pan kierownictwo muzyczne w nowej odsłonie tego arcydzieła.

        - To jest moja trzecia premiera tej opery, bo pierwsza odbyła się w 2007 roku we Wrocławiu i także we Wrocławiu w 2013 roku odbyła się nowa premiera „Traviaty” pod moim kierownictwem muzycznym i teraz mamy w Operze Śląskiej „Traviatę” – przepiękną produkcję Michała Znanieckiego, bardzo ujmującą, trafiającą do serc wykonawców i publiczności.

        Współpraca z tak wybitnym reżyserem, jak pan Michał Znaniecki jest chyba zawsze wyjątkowa.

         - Zgadzam się, dyrygent i reżyser zawsze muszą ze sobą współpracować, ale spektakle tworzone z Michałem Znanieckim zawsze są nadzwyczajne.

        Nie możemy pominąć wydarzeń w Paryżu, które odbyły się 10 i 11 listopada. Pan był kierownikiem artystycznym spektaklu „Shell shock, a requiem of war”, skomponowanego przez Nicholasa Lenza, do którego libretto napisał Nick Cave.

        - Tak, 10 i 11 listopada, byliśmy w Filharmonii Paryskiej i Chór Opery Śląskiej był jedynym polskim zespołem, który brał udział w tych spektaklach z okazji 100 rocznicy zakończenia I wojny światowej. Występowali  w nich renomowani wykonawcy z całego świata. To były wielkie wydarzenia, w których uczestniczyli przedstawiciele rządów i głowy państw świata. Większość z nich była na koncercie 10 listopada. Ten koncert był transmitowany przez Telewizję ARTE i do dzisiaj mogą go Państwo obejrzeć online. Bardzo się cieszę, że w tym bardzo interesującym spektaklu Chór Opery Śląskiej pod kierownictwem prof. Krystyny Krzyżanowskiej-Łobody, odniósł wielki sukces. Relacje i recenzje są bardzo pochlebne.

        Z chóru może być Pan dumny, ale podkreślić należy, że orkiestra Opery Śląskiej także gra coraz lepiej.

        - Przez cały czas stawiamy na rozwój naszych zespołów – chóru, baletu i orkiestry, bo potencjał jest ogromny i efekty ich wytężonej pracy są coraz lepsze.

         W marcu 2018 roku zostały rozdane Złote Maski w województwie śląskim. Spektakl „Romea i Julii” w reżyserii Michała Znanieckiego otrzymał Złote Maski za: Przedstawienie Roku 2017 w woj. śląskim, Andrzej Lampert za rolę Romeo w kategorii rola wokalno-aktorska i Luigi Scoglio za scenografię.
        We wrześniu tego roku na Zamku Królewskim w Warszawie wręczone zostały XII Teatralne Nagrody Muzyczne im. Jana Kiepury. Z 18 kategorii w 3 przyznano je osobom związanym z Operą Śląską:
- za rolę Julii w operze „Romeo i Julia” Ewa Majcherczyk otrzymała miano najlepszej śpiewaczki operowej;
- w kategorii najlepszy debiut nagrodzony został Sławomir Naborczyk za rolę w „Księżniczce Czardasza”;
- Pan zwyciężył w kategorii najlepszy dyrygent także za spektakl „Romeo i Julia”.

        - To prawda, tak się dużo działo w 2018 roku, że można by było napisać książkę. Tak dużo podróżowałem, że czasami budziłem się rano i zastanawiałem się, gdzie jestem. Na szczęście wszystko się udało.

        Podróże to jedno, do tego trzeba dodać różnorodny repertuar, bo nie wszystko toczyło się w kręgu opery, było również dużo koncertów symfonicznych.

        - Niedawno, bo 1 grudnia 2018 roku dyrygowałem zespołem Narodowej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia, a koncert odbył się w ramach Festiwalu Górecki – Penderecki i był transmitowany w Programie II Polskiego Radia. Wieczór wypełniła muzyka dwóch wielkich polskich mistrzów: Henryka Mikołaja Góreckiego i Krzysztofa Pendereckiego. Miałem także kilka nagrań, a wśród utworów znalazł się I Koncert wiolonczelowy Grażyny Bacewicz, który niedługo będzie odtwarzany na antenie.
        Z Filharmonią Podkarpacką rozpocząłem okres symfoniczny, bo z Rzeszowa udaję się do Filharmonii Wrocławskiej, a później mam zaplanowane koncerty w Szczecinie i 31 stycznia znowu będę dyrygował NOSPR-em. Będę miał odpoczynek od opery.

        Tak intensywna działalność wymaga ogromnej pracy i uważam Pana za mistrza w dziedzinie planowania i organizacji własnej pracy, ale każdy potrzebuje odpocząć. Kiedy i jak Pan odpoczywa?

        - Odpoczynek mam także ujęty w tych planach. Teraz pracuję intensywnie, ale niedługo mam zaplanowane dwa tygodnie w Chinach, gdzie będę sam z partyturami. W tym czasie planuję odpocząć, ale także uczyć się, bo niewiele osób rozumie, że każdy dyrygent musi poświęcić sporo czasu, aby przygotować się do każdego projektu. Trzeba nie tylko przestudiować partyturę i nauczyć się jej, ale także przeczytać kilka książek związanych z historią danego utworu i jego twórcy itd., itd... Odpoczywam fizycznie i od kontaktu z ludźmi, ale przygotowuję się duchowo do następnych projektów. Od czasu do czasu robię sobie takie przerwy. Mogę też trochę odpocząć na przełomie lipca i sierpnia.

        Mieszka Pan w Polsce i możemy chyba powiedzieć, że jest to miejsce na Ziemi, do którego Pan wraca.

        - Polska jest teraz moim domem. Polska jest krajem, w którym zdobyłem wykształcenie, którego potrzebowałem, aby być dyrygentem. Jest krajem, który daje mi pracę, którą uwielbiam. W Polsce żyją moi najwięksi przyjaciele, których zdobyłem w czasie 15-letniego pobytu w tym kraju. Mam polskie obywatelstwo i Polska jest już moją ojczyzną.

        Powiedział Pan na początku rozmowy, że z dobrymi wrażeniami wyjeżdża Pan z Rzeszowa – czy zechce Pan przyjechać tu ponownie?

        - Tak i jestem przekonany, że niebawem wrócę do Rzeszowa, bo bardzo mi się tutaj podoba. Przez cały czas czułem dobrą energię od całej Orkiestry Filharmonii Podkarpackiej. Mam nadzieję, że muzycy, którzy ją tworzą, czuli tak samo. Mieliśmy bardzo dobry kontakt i chciałbym często z nimi pracować. Oczywiście, że to nie tylko ode mnie zależy, ale jak otrzymam zaproszenie do Rzeszowa, to wrócę tutaj z miłą chęcią.

        Proszę sobie zaplanować tak czas, żeby kilka dni spędzić na Podkarpaciu i zobaczyć chociaż kilka przepięknych miejsc.

        - We wrześniu byłem krótko w Sanoku podczas Festiwalu im. Adama Didura, a tym razem był taki dzień, kiedy próba odbywała się wieczorem i przed południem pojechałem do Krasiczyna, aby zobaczyć ten piękny zamek i jego otoczenie. Z pewnością będę przyjeżdżał zwiedzać Podkarpacie.

Z dr Bassemem Akiki, wybitnym dyrygentem młodego pokolenia i dyrektorem artystycznym Opery Śląskiej w Bytomiu rozmawiała Zofia Stopińska 1 stycznia 2019 roku w Rzeszowie.

 

Gmach Opery Lwowskiej został ozdobiony wyjątkowymi dziełami sztuki

         Wiele osób z Polski udaje się do Lwowa głównie po to, aby być na spektaklu operowym w słynnej Operze Lwowskiej, której obecnie pełna nazwa brzmi: Lwowski Narodowy Teatr Opery i Baletu im. Salomei Kruszelnickiej. Wspólnie z Panem Zbigniewem Chrzanowskim – aktorem, reżyserem teatralnym i dyrektorem artystycznym Polskiego Teatru Ludowego we Lwowie, proponujemy Państwu wycieczkę po jednym z najpiękniejszych teatrów operowych wschodniej części Europy.

        Zofia Stopińska: Budynek Opery Lwowskiej zachwyca nas coraz bardziej, kiedy zbliżamy się do niego, idąc od strony pomnika Adama Mickiewicza.

        Zbigniew Chrzanowski: Na pewno zachwyca przepiękna perspektywa tego budynku usytuowanego przy dawnych Wałach Hetmańskich i wspaniała bryła Teatru zaprojektowana przez Zygmunta Gorgolewskiego ponad sto lat temu - w latach 1895 - 1900.
        Ten Teatr szczyci się obecnością najwybitniejszych śpiewaków i dyrygentów światowej sławy, a również artystów dramatycznych, bo kiedyś to był swego rodzaju kombinat teatralny. Tutaj odbyły się premiery sztuk przygotowanych przez znakomitych polskich reżyserów, takich jak Solski, Pawlikowski, trudno byłoby wyliczyć wszystkich, a równocześnie na tej scenie brzmiały wspaniałe głosy: Adama Didura, Modesta Męcińskiego, Aleksandra Myszugi, znanego pod pseudonimem Filippi, i tej, która aktualnie jest patronką tego Teatru – myślę o Salomei Kruszelnickiej, która wielki rozgłos i karierę również zawdzięcza polskim twórcom, bo przez wiele lat była gwiazdą Opery Warszawskiej. Salomea Kruszelnicka święciła swoje tryumfy we Lwowie jako wstępująca na scenę śpiewaczka, młoda artystka, która urodziła się na ziemi tarnopolskiej, a tutaj stawiała pierwsze kroki, ale tak naprawdę laury zdobyła we Włoszech. Jak legenda głosi, to Salomea Kruszelnicka uratowała znakomitą operę Giacomo Pucciniego „Madame Butterfly”, której spektakle kończyły się klapą i dopiero jej piękna postać, bo była to pięknej postury kobieta o pięknym wyrazie twarzy, jako Cho-cho-san przyniosła temu spektaklowi Pucciniego sławę, która tej operze zapewnia pełne sale operowe na całej kuli ziemskiej.
Salomea Kruszelnicka po wojnie wróciła do Lwowa, bo to miasto było kolebką jej talentu, tutaj zmarła i została pochowana na Cmentarzu Łyczakowskim. W Sali Lustrzanej Opery Lwowskiej pojawiło się popiersie tej słynnej śpiewaczki, której imię zostało nadane temu Teatrowi.

        Proszę powiedzieć więcej o budowie wspaniałego obiektu, jakim jest Opera Lwowska.

        - Ten budynek powstał na przełomie XIX i XX wieku, został zbudowany z wielkim rozmachem przez Zygmunta Gorgolewskiego sumptem obywateli lwowskich, którzy sobie zafundowali takie cudowne miejsce, był równocześnie sceną dramatyczną i w imię tego zostały upamiętnione sztuki, które były tutaj grane. Są to sceny z wybitnych dramatów polskich twórców – zarówno klasyków, romantyków i późniejszych.

        Widać to szczególnie w miejscu, gdzie się znajdujemy, w przepięknej Sali Lustrzanej.

        - Widzimy tu oczywiście sceny z „Krakowiaków i Górali”, widzimy sceny z „Halki” Stanisława Moniuszki, widzimy tutaj dramaty Juliusza Słowackiego – „Lillę Wenedę”, „Balladynę”, mamy sceny z „Zemsty” Aleksandra Fredry, widzimy „Powrót posła” Juliana Ursyna Niemcewicza, czyli przeplata się opera z dramatem i śpiewogrą. Wszystko, co było kiedyś tak istotne dla polskiej sceny dramatycznej, znalazło swoje miejsce w tej przepięknej sali lustrzanej i myślę, że sąsiedztwo z wybitną ukraińską śpiewaczką Salomeą Kruszelnicką jest niezwykle harmonijne i mówi o połączniu sztuk sąsiadujących narodów. Całość tej plafoniery została zaplanowana przez artystę-malarza lwowskiego Stanisława Dębickiego i namalowana przez jego uczniów. Cały gmach Opery został ozdobiony wyjątkowymi dziełami sztuki, bo znalazły się tutaj rzeźby Piotra Wójtowicza i malowidła Antoniego Popiela, który jest współautorem wspaniałego pomnika Adama Mickiewicza, stojącego niedaleko w sercu Lwowa. Antoni Popiel pochowany jest także na Cmentarzu Łyczakowskim.

        W sali lustrzanej odbywały się z pewnością różne spotkania, bankiety, rauty.

        - Na pewno była to sala wielofunkcyjna, ale bankiety i rauty to odświętne dni każdego teatru, natomiast na co dzień można tutaj odpocząć, spacerować i podziwiać dzieła sztuki, które nas otaczają. To jakby dalszy ciąg tego, co dzieje się na scenie, a jednocześnie wystrój i kubatura sali sprzyjają odpoczynkowi. W żadnym z europejskich teatrów operowych nie spotkałem sali do kontemplacji, jakby promenadowej, tak pięknej i o takich rozmiarach, jak we Lwowie.

        Podobnie jest z przepięknym foyer i schodami.

        - Tak, klatka schodowa jest bardzo wystawna, a jednocześnie przestrzenna, umożliwia nabranie oddechu i łatwo się w niej poruszać. Zawsze z radością tutaj przebywam.

        Wszędzie otaczają nas piękne obrazy, rzeźby. Udajemy się w kierunku sali widowiskowej.

        - W budynku Opery wszędzie znajdujemy alegorie pór roku albo muz, które w takim dziwnym tańcu ozdabiają plafon Sali Widowiskowej.
Gdybyśmy mieli możliwość spojrzeć na salę widowiskową z góry, od tego wspaniałego żyrandola, to zobaczylibyśmy, że sala ma formę liry. Ten pomysł muzyczny zamyka także wspaniale akustycznie tę salę.

        Całe wnętrze sali widowiskowej jest dokładnie przemyślane. Dotyczy to szczególnie balkonów i lóż. W niektórych zasiadają specjalni goście dyrektora Opery, w innych koronowane głowy.

        - W tej chwili te relacje uległy już zmianie. W XIX wieku uważano, że należy siedzieć jak najbliżej sceny. Loże gubernatorskie, dyrektorskie i dla gości prezydenta miasta znajdują się bezpośrednio nad kanałem orkiestrowym, w tym miejscu orkiestra najbardziej zagłusza śpiew artystów znajdujących się na scenie. Oczywiście, że goście specjalni powinni mieć jak najbliższy kontakt ze sceną i to zostało zachowane, ale w ostatnich latach zauważyłem, że tych dostojników czy specjalnych gości dyrektor Opery sadza w swoich ulubionych lożach dalej od sceny i one znajduję się niemal u wylotu parteru, bo w tym miejscu widać najlepiej scenę, a także kumuluje się dźwięk oraz najlepiej słychać śpiewaków i orkiestrę. Wiek XX skorygował dawne zwyczaje w usadowieniu VIP-ów.

        Loża dyrektorska jest vis-à-vis loży namiestnikowskiej.

        - Tak, loża dyrektorska odgrywała rolę strategiczną, bo z loży dyrektor mógł łatwo przemieścić się do swojego gabinetu i szybko zażegnać jakiś konflikt. Teraz także dyrektor ma taką możliwość, bo może ze swojego gabinetu wejść do niewielkiego saloniku, w którym można mile konferować i rozmawiać, a równocześnie wejść do loży i zobaczyć, co dzieje się na scenie i w kanale orkiestrowym.
        Natomiast jeśli z uwagą może obejrzeć i posłuchać spektaklu z loży znajdującej się dalej, to loża siódma w pierwszym balkonie, bo tam dobrze widać i słychać.
Obserwuję, że specjalni goście chętnie pojawiają się w reprezentacyjnych lożach, ale wiem, że nie są one dobre do obserwowania spektaklu, natomiast są bardzo reprezentacyjne i wszyscy mogą takiego dostojnika zobaczyć.

        Do loży namiestnikowskiej jest oddzielne wejście.

        - Nie tylko jest oddzielne wejście, ale nawet oddzielny podjazd, który został zachowany. Z prawej strony gmachu Opery jest specjalny wjazd, drzwi i jest klatka schodowa, skąd można wejść do małego saloniku, z którego wchodzi się do loży gubernatorskiej czy, jak pani powiedziała, namiestnikowskiej. To wszystko zostało zachowane i specjalni, ważni goście mogą tamtędy wchodzić.

        Na 100-lecie została przywrócona temu budynkowi dawna świetność.

        - Tak, z okazji tej okrągłej rocznicy i dzięki ogromnej dotacji europejskiej. Przygotowując Lwów do konferencji prezydentów Europy, postanowiono odnowić także budynek Opery.
Ten budynek był kilkakrotnie odnawiany i remontowany, ale stan, w jakim znajduje się teraz, jest zasługą całej Europy.

        Nie możemy pominąć faktu, że kiedy weszliśmy na widownię, spuszczona była słynna kutyna „Parnas” Henryka Siemiradzkiego.

        - Ta kurtyna opuszczana jest bardzo rzadko. Musimy wiedzieć, że kurtyna Siemiradzkiego kilka lat temu została poddana zabiegom konserwacyjnym, które odbywały się w Petersburgu, gdzie doskonale potrafią przywracać dawną świetność starym tkaninom. Ten sam mistrz zaprojektował kurtynę dla Teatru im. Juliusza Słowackiego w Krakowie, ale trudno je porównywać, bo lwowska kurtyna jest o wiele większa i bogatsza. Kilka postaci unosi się na „Parnasie” w tle, przez co jest kurtyną bardziej reprezentacyjną. Niektórzy twierdzą, że kurtyny krakowska i lwowska są takie same, ale to nie jest prawda.

        Zasiedzieliśmy się trochę w tej przepięknej sali i już rozlegają się dzwoneczki, bo spuszczana jest jeszcze inna kurtyna, przeciwpożarowa. Także piękna.

        - W każdym teatrze taka przeciwpożarowa kurtyna musi być i musiała być w XIX czy na początku XX wieku. Było sporo pożarów, które trawiły słynne teatry operowe, zabierając je nam z naszej świadomości . Najlepszym przykładem jest Teatr La Fenice w Wenecji, który płonął kilkakrotnie. Stąd zabezpieczenia w każdym teatrze muszą być.
        Ta kurtyna po kapitalnym remoncie została wzmocniona, obciążona większą warstwą substancji przeciwpożarowej, która oddziela scenę od widowni, ale we Lwowie ma ona również charakter dekoracyjny. Na dużych płaszczyznach blaszanych został wykonany jeszcze na początku XX wieku obraz. Jest to panorama Lwowa widziana od strony Podzamcza, czyli mamy przed sobą Wysoki Zamek, Kopiec Unii Lubelskiej, panoramę Starego Miasta – wszystkich kościołów i cerkwi, które znajdują się w centrum. Proszę sobie wyobrazić, że nie znamy autora tej kurtyny.
Budując ten Teatr i przewidując taką kurtynę, grupa malarzy niemieckich, która brała udział w budowie, postanowiła namalować tę kurtynę i to jest rezultat, i owoc pracy kilkunastu malarzy niemieckich, którzy się nie podpisali, a zostawili we Lwowie taki prezent.

        Czy równie przestrzenne i wygodne jest zaplecze tego Teatru? Nie możemy się o tej porze, po spektaklu, tam udać.

        - Zaplecze sceniczne, garderoby być może nie spełniają warunków teatru XXI wieku. Przestrzeń za kulisami nie umożliwia realizacji wszelakich efektów, które robi się w nowoczesnych budynkach operowych. Bryła Opery Lwowskiej wkomponowana jest w przestrzeń miasta i nie może być powiększona. Wszystkie pracownie znajdują się poza teatrem, w budynku o odpowiednich rozmiarach, i już gotowe elementy dekoracji są tutaj przywożone.
        W czasie ostatniego remontu została zamontowana ruchoma scena, która może zjechać na dół albo wyjechać do góry, może być budowana na różnych płaszczyznach i osiągnąć nawet równię pochyłą.

        Pamiętam, że Pan zastosował równię pochyłą reżyserując operę „Mojżesz” – Myroslawa Skoryka.

        - To prawda, natomiast we wszystkich innych teatrach, w których wystawialiśmy „Mojżesza”, trzeba było wozić zapasową równię pochyłą, bo w żadnym z nich nie było innej możliwości.

        Światowa premiera tej opery odbyła się 23 czerwca 2001 r. – z okazji pielgrzymki Ojca Świętego Jana Pawła II na Ukrainę. Byłam na spektaklu „Mojżesza” w Operze Lwowskiej i ta opera jest ciągle w repertuarze lwowskiego teatru. Wiem, że zaplanowany jest spektakl m.in. na 10 marca 2019 roku.
Nie miałam okazji, aby się zapytać, jak się Pan zmierzył z „Mojżeszem”.

       - Zaproszenie do realizacji tego dzieła było dla mnie ogromną, ale miłą niespodzianką. Miałem znakomite warunki pracy, bo wszyscy mi sprzyjali. Pomogło mi również to, że autora muzyki, wybitnego kompozytora Myroslawa Skoryka, znam od wielu lat. Wiedziałem, że będę mógł liczyć nawet na małe zmiany, jeżeli będzie trzeba. Dość długo znałem libretto, a nie miałem pełnej partytury. Trudno mi było pracować z dużym wyprzedzeniem. Podjąłem się pewnej eksperymentalnej podróży, którą zrobiłem bardziej dla siebie niż dla przyszłej realizacji, bo nie wiedziałem, czy rzeczywiście ona znajdzie swój wyraz na pięciolinii, ponieważ to zależało przede wszystkim od kompozytora.
         Wybrałem się w podróż do Ziemi Świętej, do Egiptu i na Synaj. Zobaczyłem koloryt tych ziem, skał na Synaju, gdzie powinna się toczyć akcja. Po powrocie do Lwowa rozmawiałem ze scenografami i oni od razu wiedzieli, że chodzi mi o stworzenie bezkresu gór synajskich na szczytach. Zapytałem również, czy uda nam się w finale rozsypać te góry i znaleźć świetlaną przestrzeń – unieść się w powietrze. Okazało się, że przy pomocy efektów i zastosowania namalowanych obrazów można to zrealizować. Jeszcze nie mieliśmy muzyki, ale część pracy już wykonaliśmy. Jest to dzieło wielu zdolnych ludzi, których znalazłem w tym teatrze i myśleliśmy podobnie.

        W pierwszym etapie prac nie myśli się jeszcze chyba o solistach.

        - Myśli się od początku. Wiedzieliśmy, że partię Mojżesza ma zaśpiewać bas i wśród solistów, którzy mają takie głosy, moja uwaga skupiła się na jednym wykonawcy, i rzeczywiście Myroslaw Skoryk napisał tę partię dla jego możliwości głosowych. Tym wspaniałym odtwórcą Mojżesza był Oleksandr Hromysz, którego trudno zastąpić, bo nikt nie ma takiego głosu jak on. Potrafi doskonale stworzyć postać historyczną, wiodącą, bez względu na to czy śpiewa, czy bierze udział w scenach zbiorowych.

        Panie Zbigniewie, jest późno i musimy już opuścić przepiękne wnętrza Opery Lwowskiej, a ponieważ tematów do rozmowy pozostało nam jeszcze bardzo dużo, proszę obiecać, że wkrótce znajdzie Pan czas na następne spotkanie.

        - Bardzo chętnie porozmawiam z panią wkrótce, jak przyjadę do Przemyśla, chyba, że pani wcześniej przyjedzie do Lwowa.

Z Panem Zbigniewem Chrzanowskim, aktorem i reżyserem teatralnym, dyrektorem artystycznym Polskiego Teatru Ludowego we Lwowie rozmawiała Zofia Stopińska w listopadzie 2018 roku.

Zdjęcia budynku i wnętrz o których była mowa w wywiadzie, znajdą Państwo na stronie Opery Lwowskiej www.opera.lviv.ua/pl/

PRZEMYSKI FESTIWAL TO JUŻ JEST MARKA

         Trwający od 5 do 8 grudnia 2018 roku 25. Jubileuszowy Międzynarodowy Festiwal Muzyki Akordeonowej w Przemyślu przeszedł już do historii. O wydarzeniach tegorocznej edycji rozmawiam z Panem Dariuszem Baszakiem – dyrektorem Festiwalu i dyrektorem Zespołu Państwowych Szkół Muzycznych w Przemyślu.

        Zofia Stopińska: Dla mieszkańców Przemyśla ten Festiwal jest postrzegany najbardziej poprzez koncerty, które w tym roku były bardzo różnorodne i cieszyły się ogromną popularnością.

        Dariusz Baszak: Ten Festiwal stanowi znaczącą pozycję w ofercie kulturalnej naszego miasta i możemy spokojnie mówić o jego tradycjach, bo organizowany jest od wielu lat (ostatnio w cyklu dwuletnim). Ciągle cieszy się dużym powodzeniem wśród przemyskiej publiczności, a najlepszym tego dowodem była duża frekwencja na czterech koncertach podczas trwania tej imprezy. Każdego wieczoru sala Zamku Kazimierzowskiego była wypełniona, a każdy z koncertów był inny.
        W koncercie Inauguracyjnym (5 grudnia) wystąpił zespół „Warsaw Tango Group”, który zafascynowany jest przede wszystkim tangiem, a tworzą go znakomici polscy muzycy z fenomenalnie grającym na akordeonie i bandoneonie Klaudiuszem Baranem, który pochodzi z Przemyśla oraz świetnej aktorki i wokalistki Katarzyny Dąbrowskiej. O wrażeniach publiczności świadczą najlepiej bardzo długie owacje na stojąco na zakończenie koncertu.
        Podczas drugiego koncertu, zaplanowanego na mikołajkowy wieczór, wystąpili nasi goście z Czarnogóry, duet Miran Begić (skrzypce) i Predrag Janković (akordeon), którzy zaprezentowali bardzo urozmaicony program, począwszy od bardzo klasycznych, jakimi były „Adagio” Albinoniego czy „Zima” z cyklu koncertów „Cztery pory roku” Vivaldiego , na utworach współczesnych kończąc, a także kompozycjach pochodzących z rodzinnych stron artystów, czyli z regionu bałkańskiego. Ten koncert został także gorąco przyjęty przez publiczność.
        Piątkowy koncert wypełniła muzyka europejskiego folku z elementami jazzu w wykonaniu „Etnos Ensemble”. Przewijały się klimaty klezmerskie, bałkańskie, trochę folku polskiego, a wszystko oprawione bardzo interesującymi opracowaniami autorskimi wykonawców, a także ich improwizacjami.
        Podczas koncertu finałowego tradycyjnie zaprezentowali się laureaci części konkursowej festiwalu, a na zakończenie wystąpił znakomity duet akordeonowy, który tworzą Grzegorz Palus oraz jego małżonka Alena Budzinakowa-Palus . Artystom towarzyszyła Przemyska Orkiestra Kameralna, którą od pulpitu dyrygenckiego poprowadził Przemysław Zych.
        Było to wydarzenie szczególne, myślę, że nie tylko w historii naszego Festiwalu, ale także naszego miasta, ponieważ w ramach programu tego koncertu miało miejsce prawykonanie pierwszego w historii polskiej akordeonistyki Koncertu na duet akordeonowy i orkiestrę kameralną autorstwa Anny Sowy, którą mieliśmy okazję i przyjemność gościć podczas tego wieczoru. To historyczne wydarzenie zarówno ze względu na literaturę akordeonową, bo wykonana została kompozycja, która powstała w tym roku, jak i pewien eksperyment dla publiczności, ponieważ język, jakim ten koncert został napisany, jest językiem awangardowym i bardzo współczesnym. Myślę, że w Przemyślu nie było jeszcze takiego koncertu, w programie którego prawykonany został utwór, który z powodzeniem mógłby się znaleźć w programie „Warszawskiej Jesieni Muzycznej”, która przecież słynie z tego, że promuje współczesną muzykę awangardową, sięgającą często do eksperymentów...

        Okazało się, że przemyska publiczność bardzo dobrze przyjęła ten utwór i były po wykonaniu owacje na stojąco.

        - Tak, przemyska publiczność odebrała cały koncert bardzo pozytywnie, co oznacza, że nasza publiczność jest świadoma tego, co się dzieje w kulturze, co się dzieje w muzyce i jest otwarta na różnego rodzaju propozycje.

        Koncerty stanowią jedynie dopełnienie, bo główny nurt tego Festiwalu stanowi Międzynarodowy Konkurs Muzyki Akordeonowej.

        - Głównym elementem programu festiwalowego każdej edycji Festiwalu jest konkurs, który w tym roku odbył się w pięciu kategoriach wiekowych solistycznych, począwszy od najmłodszych adeptów gry na tym instrumencie, czyli uczniów szkół muzycznych I stopnia, skończywszy na studentach i muzykach zawodowych oraz w trzech kategoriach muzyki kameralnej – też kategoriach wiekowych: dla szkół muzycznych I stopnia, II stopnia i dla studentów oraz muzyków zawodowych. Łącznie było osiem kategorii, w których brało udział ponad stu uczestników z całej Polski, a także m.in. z Litwy, Białorusi, Ukrainy, Słowacji, Czech.
         Uczestników konkursu oceniało międzynarodowe Jury, w którym zasiadali reprezentanci naszego kraju, a wśród nich: prof. Joachim Pichura, prof. Klaudiusz Baran, reprezentujący młodsze pokolenie dr Eneasz Kubit i dr Grzegorz Palus, a także mieliśmy sześciu jurorów z zagranicy – m.in. prof. Ričardas Sviadkevičius i jego syn Raimondas Sviadkevičius z Litwy, znakomity kompozytor ukraiński prof. Wołodymyr Runczak, prof. Predrag Jankovićz z Czarnogóry oraz prof. Giorgio de Larolle i prof. Giuseppe Chiliano w Włoch.
        Poziom konkursu został określony przez jurorów jako bardzo wysoki. Punktacje oscylowały po kilka dziesiątych punktów różnicy między poszczególnymi wykonawcami.

        Z pewnością w konkursie brali udział uczniowie szkół muzycznych z Podkarpacia.

        - Możemy się pochwalić, że bardzo dobrze zaprezentowali się uczestnicy z Podkarpacia, bo Krzysztof Polnik z naszej Szkoły zwyciężył w swojej kategorii wiekowej, zwyciężył także zespół kameralny z przemyskiej szkoły, a drugi zajął trzecie mijesce, ale także wśród laureatów i wyróżnionych znaleźli się uczniowie szkół muzycznych z Sanoka, Dydni, Jarosławia, Jasła, Kolbuszowej, Kańczugi, Przeworska, Ropczyc i Dynowa. Także absolwent przemyskiej szkoły – Łukasz Pieniążek, który uczy się w Akademii Muzycznej w Łodzi, pod kierunkiem Przemyślanina – dr Eneasza Kubita, także został zwycięzcą w kategorii dla studentów i muzyków zawodowych. Możemy powiedzieć, że Przemyśl i Podkarpacie akordeonami stoi.

        Czy, podobnie jak w latach ubiegłych, Jury pracowało w dwóch komisjach?

        - Tak, Jury pracowało w dwóch komisjach pięcioosobowych. Komisja pracująca w Sali Lustrzanej naszej szkoły oceniała kategorie: I, II, IV oraz dwie kameralne A i B, natomiast komisja, która pracowała w Zamku Kazimierzowskim, oceniała kategorie: III i V, której przesłuchania odbywały się w dwóch etapach, oraz kategorię kameralną dla studentów.

        Głównym organizatorem tego konkursu był Zespół Państwowych Szkół Muzycznych, którym Pan kieruje. To dla Was wiele dodatkowej pracy.

        - Tak, jest to praca dodatkowa, wymagająca dużo czasu i poświęcenia. Na szczęście doświadczenie z poprzednich lat pozwala nam na przygotowanie imprezy na bardzo wysokim poziomie. Powtarzam opinie uczestników, którzy chętnie do Przemyśla przyjeżdżają również dlatego, że wszystko jest sprawnie zorganizowane. Na szczęście jest kilka osób, które tworzą sztab organizacyjny i uzupełniamy się bardzo dobrze. Staramy się, aby każda kolejna edycja była lepsza i w każdej nowej edycji oferujemy naszym gościom coś więcej.

        Dla wszystkich uczestników spotkania z kolegami z różnych ośrodków muzycznych, polskich i zagranicznych, a także występ przed wielkimi autorytetami w zakresie gry na akordeonie, jest dużym doświadczeniem.

        - Przemyski Festiwal w polskiej akordeonistyce to już jest marka, która została wypracowana przez lata. Jak mówią uczestnicy i nauczyciele – tutaj trzeba przyjechać z wymagającym programem i wykonać go bezbłędnie, żeby się pokazać z jak najlepszej strony. Obecność na tym Festiwalu zawsze procentuje w dalszej pracy, ponieważ jest możliwość wymiany doświadczeń, jest możliwość zobaczenia, jak pracują inni, jak interpretują utwory i jak rozwija się literatura akordeonowa, bo też zawsze pojawiają się nowe propozycje repertuarowe, które później są wykorzystywane przez pedagogów i ich uczniów. Tych korzyści z obecności na naszym Festiwalu jest bardzo dużo.

        Myślę, że wiele doświadczeń i korzyści mają uczniowie klasy akordeonu w waszej szkole, bo obserwują Festiwal od początku do końca, a ci, co nie biorą udziału w konkursie, są angażowani do pomocy przy organizacji.

        - Oczywiście, możliwość bezpośredniego obcowania z imprezą, a także obserwowania tak licznej grupy znakomitych wykonawców, wpływa na ich dalszą pracę i może dlatego tak długo utrzymuje się na wysokim poziomie klasa akordeonu w naszej szkole. Przecież to zaczęło się jeszcze w czasie działalności pana Stanisława Kucaba, który rozpoczął w latach 80. ubiegłego stulecia organizację Festiwalu i dzięki temu przez cały czas udaje nam się jego dzieło kontynuować na tak wysokim poziomie.

         Organizacja imprezy na skalę międzynarodową wymaga zgromadzenia odpowiednich środków finansowych. Patronatem objęło przemyski Festiwal Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego, ale ta dotacja nie wystarcza na zorganizowanie całej imprezy.

        - To prawda, chcę podkreślić, że oprócz Ministerstwa Kultury wsparło nas nasze Miasto Przemyśl, Centrum Edukacji Artystycznej oraz nasi sponsorzy zarówno lokalni, jak i z innych stron Polski. Kultura nie jest częścią gospodarki, przynoszącą korzyści, a środki na działalność kulturalną trzeba gdzieś pozyskać, zaś wartości nie można zważyć ani zmierzyć. Trzeba z dużym wyprzedzeniem pisać wnioski i zabiegać o odpowiednie środki finansowe, ale z roku na rok, czasem łatwiej, a czasem trudniej, udaje nam się dopinać budżet bez uszczerbku dla poziomu imprezy.

        Jak już powiedziałam na początku, w tym roku Międzynarodowy Festiwal Muzyki Akordeonowej odbył się po raz 25. i odbyły się nadzwyczajne koncerty. Czy okrągła edycja była jakoś specjalnie podkreślana?

         - Staraliśmy się jeszcze podkreślić, że ta okrągła edycja przypada na 2018 rok, czyli na rok wielkiego jubileuszu odzyskania przez Polskę niepodległości. Staraliśmy się, aby uczestnicy polscy i zagraniczni biorący udział w przesłuchaniach konkursowych, promowali polską literaturę akordeonową. Każdy z uczestników musiał obowiązkowo wykonać przynajmniej jeden utwór polskiego kompozytora związanego z akordeonem i to z pewnością procentować będzie w przyszłości, ponieważ pojawiło się wiele bardzo ciekawych propozycji, z których część była zapomniana lub nieodkryta. Akordeon jest ciągle instrumentem, który odkrywamy na nowo, wnoszącym wiele do polskiej i światowej kultury. Podkreślenie, że nasz Jubileusz odbywa się w roku 100-lecia odzyskania przez Polskę niepodległości poprzez promocję utworów polskich kompozytorów było niezmiernie ważne, bo ich wkład w światową literaturę akordeonową jest bardzo duży i nie odbiega poziomem, ciekawością czy oryginalnością od kompozycji oferowanych przez Rosjan, kompozytorów skandynawskich, niemieckich czy francuskich, gdzie te instrumenty są bardzo popularne.

        Następny Międzynarodowy Festiwal Muzyki Akordeonowej w Przemyślu odbędzie się za dwa lata, czyli w 2020 roku.

        - Tak, 26. edycja odbędzie się za dwa lata i miejmy nadzieję, że będzie co najmniej na takim poziomie, jak ta jubileuszowa, bo chcemy zawsze robić krok do przodu. Miejmy nadzieję, że się uda.

        Myślę, że okazje do spotkania będą wcześniej, bo odbywać się będą różne konkursy akordeonowe w Polsce i na świecie, w których z pewnością będą uczestniczyć uczniowie klasy akordeonu Zespołu Państwowych Szkół Muzycznych w Przemyślu.

        - Staramy się, aby klasa akordeonu rozwijała się u nas jak najlepiej. Konkursy także temu służą, chociaż konkurs nie jest celem, ale narzędziem, bo w ten sposób trzeba rozumieć udział w konkursie. Mamy pewne plany na wiosnę, odbędzie się w tym roku konkurs w Wilnie, planujemy pojechać z naszymi uczniami na konkurs w Klingenthal w Niemczech, odbędzie się także Ogólnopolski Konkurs w Słupcy. Z pewnością pojawią się także ciekawe propozycje koncertowe dla naszych uczniów. Mamy dużo planów, ale za wcześnie, aby o nich teraz mówić.

        Gratuluję udanej Jubileuszowej edycji, Pan oraz wszyscy, którzy ten Festiwal pomagali organizować, oraz uczestniczący w konkursie uczniowie przemyskiej szkoły, mają powody do radości i satysfakcji.

        - Satysfakcja jest, a praca związana z organizacją Festiwalu daje dużo przyjemności.

Z Panem Dariuszem Baszakiem – dyrektorem 25. Jubileuszowego Międzynarodowego Festiwalu Muzyki Akordeonowej w Przemyślu i dyrektorem Zespołu Państwowych Szkół Muzycznych w Przemyślu rozmawiała Zofia Stopińska 12 grudnia 2018 roku w Przemyślu.

II Rzeszowska Jesień Muzyczna - kameralnie

         Od 24 do 28 listopada 2018 roku odbywała się II Rzeszowska Jesień Muzyczna, organizowana przez Stowarzyszenie Polskich Muzyków Kameralistów. Prezesem zarządu tego Stowarzyszenia jest Pan Grzegorz Mania – świetny pianista, który ukończył z wyróżnieniem studia pianistyczne w Akademii Muzycznej w Krakowie i w Guildhall School of Music and Drama w Londynie oraz studia prawnicze na Uniwersytecie Jagiellońskim. Pan Grzegorz Mania był nie tylko jednym z wykonawców, ale także szefem artystycznym i organizacyjnym oraz osobą przybliżającą publiczności utwory, kompozytorów i występujących Artystów podczas wszystkich koncertów tegorocznej Rzeszowskiej Jesieni Muzycznej. Wszystkie koncerty odbyły się w sali Wydziału Muzyki Uniwersytetu Rzeszowskiego. Z Artystą rozmawiałam po zakończeniu Festiwalu.

        Zofia Stopińska: Pan Grzegorz Mania to także połowa „Zarębski Piano Duo”, które współtworzy z Panem świetny pianista Piotr Różański. Waszym patronem jest wspaniały polski pianista i kompozytor Juliusz Zarębski, żyjący w drugiej połowie XIX wieku.

        Grzegorz Mania: Tak, mamy zacnego patrona i obraliśmy go nieprzypadkowo, bo Zarębski żył wprawdzie bardzo krótko, ale zdążył napisać sporo dzieł fortepianowych, które są dość dobrze znane, ale nieznane są jego utwory na cztery ręce, a my gramy przede wszystkim dużo utworów na cztery ręce, w tym sporo dzieł Zarębskiego. Bardzo nam się spodobały „Tańce Galicyjskie”, które w zeszłym roku tutaj prezentowaliśmy. Mam nadzieję, że promując jego muzykę, zrobimy mu jakąś przysługę, bo na to zasługuje. Publiczności znany jest w zasadzie tylko słynny Kwintet fortepianowy g-moll, uważany za najpopularniejsze dzieło polskiej kameralistyki romantycznej, a równie pięknych i wartościowych dzieł Juliusza Zarębskiego jest o wiele więcej. Chcemy z tą muzyką dotrzeć nie tylko do szerokiego grona publiczności, ale także zachęcić innych kameralistów, aby grali jego utwory. Stąd wzięła się nazwa „Zarębski Piano Duo”.

        Działacie na polskim rynku muzycznym już parę lat.

        - Owszem, dotyczy to zarówno duetu, jak i Stowarzyszenia Polskich Muzyków Kameralistów. Udaje nam się w tym czasie zrealizować kilka poważnych projektów muzycznych, a jednym z nich jest festiwal w Rzeszowie, który odbywa się już po raz drugi i mam nadzieję, że nie ostatni. Organizujemy także duży festiwal poświęcony Władysławowi Żeleńskiemu w Krakowie oraz mnóstwo konferencji artystyczno-naukowych. Mamy jeszcze dwa inne festiwale – w tym Festiwal Rodzinnych Zespołów Kameralnych. Jest to kapitalny festiwal, na który przyjeżdżają rodziny muzykujące, występujące podczas koncertu. Impreza nie ma charakteru konkursu i dlatego atmosfera jest wyjątkowo miła. Dorobiliśmy się w tym roku także dwóch regularnych, całorocznych serii koncertowych – coś w rodzaju Uniwersytetu Trzeciego Wieku. Tych projektów jest coraz więcej.

        O istnieniu i działalności Stowarzyszenia Polskich Muzyków Kameralistów dowiedziałam się niedawno i sądzę, że mogą być osoby, które wykonują muzykę kameralną i nie wiedzą o działalności Waszego Stowarzyszenia. Jednym z najważniejszych celów Waszej działalności jest promocja muzyki kameralnej, ale staracie się także wspierać m.in. młodych muzyków.

        - Zakładając to Stowarzyszenie, chcieliśmy stworzyć instytucję, która będzie zrzeszała szerzej muzyków, ale była też instytucją doradczą, a to wynika z mojej wiedzy i doświadczenia, bo jestem też prawnikiem – specjalizuję się w prawie autorskim. Wielu muzyków, którzy są moimi znajomymi, wiele razy prosiło mnie o pomoc, pytało o różne sprawy. Stąd mamy na celu nie tylko organizację koncertów i konferencji, ale także coś w rodzaju doradztwa zawodowego.

        Sądzę, że od dawna fascynowały Pana zarówno muzyka, jak i prawo. Dlatego je Pan godzi i wykonuje.

        - Tak, uprawiam obydwa zawody i bardzo je lubię. Nigdy nie jestem w stanie odpowiedzieć na pytanie, co lubię bardziej lub kim jestem bardziej. Mam wielką przyjemność z grania, a równocześnie staram się wykorzystać swoją wiedzę do organizacji różnych wydarzeń, ale też prowadzę dużo zajęć, szkoleń i działalność popularyzatorską w kierunku poszerzenia wiedzy o prawie autorskim, bo ona jest, nawet wśród muzyków, bardzo mała, mówiąc delikatnie.
Nie jestem jedyną osobą, która łączy te dwie profesje. Świetna śpiewaczka Magda Molendowska, która wystąpiła podczas inauguracji II Rzeszowskiej Jesieni Muzycznej, także jest absolwentką prawa, prof. Antoni Wit też jest prawnikiem. Jest sporo muzyków z prawniczym wykształceniem.
Sądzę, że to są podobne do siebie dziedziny, bo wymagają podobnych umiejętności, podobnego sposobu myślenia, pomieszania analitycznych zdolności z fantazja humanistyczną. Prawo i muzyka wcale nie są tak odległe.

        Podczas tegorocznej edycji Rzeszowskiej Jesieni Muzycznej na estradzie pojawiały się najczęściej duety, ale z bardzo różnorodną muzyką.

        - My działamy w logice projektowej. Na papierze planuję cudowne rzeczy, które później są zweryfikowane przez realia finansowe. Naszym celem była prezentacja różnorodnej muzyki, nawet mając trochę jednorodny skład, czyli duetowy. W przyszłorocznych planach mam dużo większe składy ze znakomitymi muzykami, łącznie z kwartetami i kwintetami. Chciałbym wykonać tutaj Kwartet Żeleńskiego i wspomniany już wcześniej Kwintet fortepianowy Zarębskiego. Trzymam kciuki za dotacje.
        Ten Festiwal ma w podtytule: „Zapomniana muzyka”. Ma to dwojakie znaczenie, po pierwsze – muzyka kameralna, która od lat przeżywa regres i potrzebuje renesansu, a po drugie – mam wrażenie, że jest takie przekonanie w Polsce, iż jeśli chodzi o twórczość kameralną i polskich kompozytorów, to jest w tej dziedzinie wielka wyrwa. Tymczasem świetnej polskiej muzyki kameralnej jest bardzo dużo, poczynając od Juliusza Zarębskiego, o którym rozmawialiśmy, przez prezentowanego tutaj w zeszłym roku Ignacego Jana Paderewskiego i wielu zupełnie nieznanych kompozytorów. Przypomnę tylko Grzegorza Fitelberga, o którym pamiętamy, że był świetnym dyrygentem, a zupełnie zapominamy, że był kompozytorem. Dodać jeszcze należałoby: Żeleńskiego, Noskowskiego i tak mógłbym wymieniać kompozytorów z XIX i XX wieku. Mamy naprawdę ogromną skarbnicę, którą można pokazać, bo to jest świetna muzyka i nie mamy prawa mieć żadnych kompleksów. Ta idea przyświeca temu Festiwalowi. Cieszę się także, że w tym roku pojawił się recital wokalny, bo klasyczny recital pieśniowy to w Polsce rzadkość. Owszem, zdarzają się recitale arii operowych czy operetkowych, ale recitali złożonych z pieśni jest bardzo mało. Zaplanuję także recital wokalny w przyszłym roku.

        To bardzo dobry pomysł, bo większość melomanów uwielbia śpiew, a ponadto jest bardzo dużo przepięknych pieśni, które są nieznane.

        - To prawda, takich nieznanych pieśni jest bardzo dużo, nawet w twórczości tak popularnych kompozytorów, jak Stanisław Moniuszko. Tegoroczny recital był niejako zapowiedzią przyszłorocznego, bo 2019 rok będzie Rokiem Moniuszki. Są planowane wielkie projekty, ale podejrzewam, że będą one związane z twórczością operową i bardzo drogie, a ta najcenniejsza i najbardziej atrakcyjna część twórczości Stanisława Moniuszki to są właśnie pieśni, z których mnóstwo jest nieznanych. Jeśli istnieje przekonanie, że Moniuszko jest przaśny, to na podstawie pieśni można się najlepiej przekonać, że wcale tak nie jest, bo większość z nich to są kapitale utwory.
        W tym roku, podczas recitalu inaugurującego II Rzeszowską Jesień Muzyczną, znalazły się obok pieśni Stanisława Moniuszki także pieśni Władysława Żeleńskiego i Zygmunta Stojowskiego – podobnych kompozytorów wywodzących się z tej samej linii. Pieśni Stojowskiego zostały niedawno odnalezione w rękopisach i po raz pierwszy wykonane zostały miesiąc temu w Krakowie i drugi raz tutaj. To zapowiedź, że w przyszłym roku chcemy „Rok Moniuszki” wykorzystać do tego, żeby zaprezentować tego kompozytora, ale pokazać go w kontekście, bo on też spełnia kryterium zapomnianej muzyki.     

        Podczas recitalu wokalnego, który 24 listopada zainaugurował II Rzeszowska Jesień Muzyczną, wystąpiły dwie znakomite artystki: Magdalena Molendowska – sopran i Julia Samojło – fortepian. Drugi wieczór wypełniły dwa utwory Johanna Sebastiana Bacha: V Suita wiolonczelowa i 15 inwencji dwugłosowych oraz II Sonata na skrzypce solo Eugene Ysaÿe’a, w wykonaniu rewelacyjnych polskich muzyków młodego pokolenia: skrzypaczki Marii Sławek i wiolonczelisty Marcina Zdunika.

        - Oni wystąpią także w przyszłym roku i będą grali w kwartecie, w składzie którego znajdzie się także genialna altowiolistka Katarzyna Budnik-Gałązka. Zagramy m.in. przepiękny Kwartet fortepianowy Żeleńskiego.

        W czasie trzeciego koncertu promowane były młode talenty. Wystąpili dwaj wiolonczeliści: szesnastoletni Michał Balas i piętnastoletni Krzysztof Michalski, który pochodzi z Podkarpacia, bo mieszka w Tarnobrzegu. Uważam, że umiejętności mogą im pozazdrościć nawet wiolonczeliści cieszący się znakomitą renomą.

         - Z tego koncertu także bardzo się cieszę. Młodzi artyści pokazali nam swoje możliwości recitalowe. Miałem przyjemność grać niedawno zarówno z Michałem, jak i z Krzysiem. Oni są zupełnie różni, ale są już wspaniałymi muzykami, a jeszcze przed nimi parę lat rozwoju – dochodzenia do dorosłości muzycznej.

        Podczas czwartego koncertu przekonałam się, że gra na cztery ręce jest przyjemna nie tylko dla słuchaczy, ale także ma niezwykłe walory widowiskowe.

        - Staraliśmy się podczas tego koncertu pokazać, że cztery ręce to specyficzna formacja salonowa i ona wcale nie skończyła się na XIX wieku. Jest mnóstwo utworów na cztery ręce i są kapitalne, bo bardzo często pisane dla przyjaciół i znajomych. Wykonane dzisiaj cykle Samuela Barbera oraz Johna Corigliano, były pisane dla znajomych, żeby je grać w domu. Zawsze, jak z Piotrem Różańskim wychodzimy do publiczności, to staramy się trochę rozmawiać z publicznością i zachowywać się jak podczas domowego koncertu, bo tak nam się kojarzy ta formacja. Muszę dodać, że niestety niewiele jest utworów na cztery ręce napisanych przez polskich kompozytorów, stąd w programie znalazły się nowiuteńkie, bardzo ciekawe „Szkice przestrzeni”, skomponowane przez Emila Wojtackiego w ramach zamówień kompozytorskich. Zrealizowaliśmy to zamówienie miesiąc temu w Krakowie, a tutaj je powtarzaliśmy. Chcemy w ten sposób chociaż trochę powiększać polską literaturę nas cztery ręce.

        Wielu wrażeń dostarczyły nam także dwa pozostałe utwory: „Souvenir d’un bal” na lewą ręką Romana Ryterbanda i Alfreda Schnittke „Homage to Stravinsky, Prokofiev and Shostakovich” na sześć rąk.

        - Utwory na lewą rękę to jest specjalność Piotra Różańskiego, a ten był szczególny, bowiem powiedzieć o Ryterbandzie, że jest kompozytorem zapomnianym w Polsce, to stanowczo za mało, a napisał mnóstwo dzieł, ale podobnie jak Stojowski, podzielił los kompozytorów emigracyjnych. Przystępując do wykonania utworu Alfreda Schnittke, zastanawialiśmy się, jak trzech pianistów pomieści się przed jedną klawiaturą fortepianu i okazało się, że nie było żadnych problemów i żadnych logistycznych zawiłości nie było, a mieliśmy kapitalną zabawę podczas gry.
Utworów na sześć rąk jest więcej i musimy je odnaleźć, i wykonać.

        Tegoroczną Rzeszowską Jesień Muzyczną zakończył recital Krzysztofa Książka, który jest wspaniałym, cieszącym się już zasłużoną sławą pianistą.

        - Na tym Festiwalu Krzysztof pojawił się pod raz drugi, bo w ubiegłym roku wystąpił jako kameralista, prezentując m.in. Sonatę na skrzypce i fortepian Paderewskiego. W tym roku pojawił się w swoim żywiole, czyli jako solista wykonując: dwa Impromptus f-moll i As-dur op. 42 Franza Schuberta, Sonatę Béli Bartóka oraz Poloneza fis-moll op.44, Mazurki op. 50 i Scherzo h-moll op. 20 Fryderyka Chopina, ale Krzysztof jest kapitalnym kameralistą – gra ze swoją żoną i wieloma innymi muzykami. Mam nadzieję, że kiedyś pojawi się także w niespotykanych konfiguracjach.

        Miejmy nadzieję, że Rzeszowska Jesień Muzyczna wejdzie na stałe do kalendarza cyklicznych festiwali organizowanych w naszym mieście.

        - Ja też mam taką nadzieję. Zrobiłem wiele, żeby odbyła się druga edycja i proszę trzymać kciuki, żeby za rok odbyła się trzecia. Wysłaliśmy dużo wniosków o różne dotacje i pozostało nam czekać z nadzieją, że zostaną pozytywnie rozpatrzone. Pomysłów na zorganizowanie interesujących koncertów nam nie brakuje.

Z Panem Grzegorzem Manią – pianistą, kameralistą, prawnikiem i prezesem Stowarzyszenia Polskich Muzyków Kameralistów rozmawiała Zofia Stopińska 28 listopada 2018 r. w Rzeszowie.

Inne spojrzenie na "Piękną Młynarkę" Franciszka Schuberta

         Zofia Stopińska : Przedstawiam Państwu wyjątkowych gości: dra hab. Macieja Gallasa (tenor) i dra hab. Leszka Suszyckiego (gitara). Rozmawiamy w przytulnej sali Wydziału Muzyki Uniwersytetu Rzeszowskiego, a na biurku leży, pięknie wydana przez Wydawnictwo Uniwersytetu Rzeszowskiego książka, do której dołączona jest płyta CD z nagraniem. Wszystko dotyczy cyklu pieśni „Piękna Młynarka” – Franza Schuberta w bardzo interesującym opracowaniu i świetnym wykonaniu. Muszę się przyznać, że po raz pierwszy słyszałam ten cykl w opracowaniu na głos i gitarę.

        Maciej Gallas: Naszym zamysłem było zaproponowanie czegoś nowego pod względem koncepcji muzycznej, ponieważ nagrań ”Pięknej Młynarki” w języku oryginalnym, czyli niemieckim, z towarzyszeniem fortepianu jest bardzo dużo. W książce zamieściliśmy informację, że jest ich około 200, ale są to informacje sprzed paru lat, więc można domniemywać, że już ta liczba została przekroczona. Natomiast wykonań na głos i gitarę znaleźliśmy zaledwie kilka. W Polsce byliśmy pierwsi i być może nadal jesteśmy jedyni, którzy wykonują cały cykl w takiej konfiguracji.
        Wcześniej miałem okazję wykonywać ten cykl z towarzyszeniem fortepianu i chcę podkreślić, że z towarzyszeniem gitary śpiewa się zupełnie inaczej. Inaczej współpracuje się z gitarzystą niż z pianistą.

        Z. S.: Panowie opracowali „Piękną Młynarkę” na głos i gitarę, czy korzystaliście z wcześniejszego wydania?

        Leszek Suszycki: Tak naprawdę korzystaliśmy z dwóch wydań. Głównym było wydawnictwo Edition Schott, w którym partię gitary opracowali: Konrad Ragossnig i John Duarte. Z tego opracowania, stosując liczne zmiany w aplikaturze, wykorzystaliśmy 17 pieśni. W przypadku dwóch pieśni korzystaliśmy z wydania Gehrmans Musikförlag, w którym partie gitary opracowali Mats Bergström i Martin Bruns, a jedna pieśń została opracowana przeze mnie.

        Z. S.: Do nagrania płyty przygotowywali się Panowie dość długo. Wcześniej wykonywaliście cały cykl podczas koncertów. Doskonale pamiętam koncert, który odbył się w Sali Wydziału Muzyki Uniwersytetu Rzeszowskiego, kiedy to publiczność otrzymała książeczki z polskimi tłumaczeniami wszystkich pieśni, bo wiadomo, że Pan Maciej Gallas śpiewał w języku niemieckim. Początkowo śledziłam te polskie tłumaczenia, ale wkrótce to nowe brzmienie głosu i gitary tak mnie zafascynowało, że skupiłam się wyłącznie na muzyce, chociaż pieśni stanowią w sumie bardzo ciekawą opowieść.

        L. S.: Nic dziwnego, bo muzyka jest sama w sobie ogromną wartością, chociaż na przełomie XVIII i XIX wieku opracowania na gitarę i głos już istniały. Bardzo często drukowane były pieśni w dwóch wersjach – z fortepianem i z gitarą, dla ludzi, którzy nie byli zawodowo związani z wykonawstwem, ale opracowania na gitarę przygotowywali wybitni muzycy. Tak było również w przypadku wielu pieśni Franciszka Schuberta – obok wersji z towarzyszeniem fortepianu, niemal równocześnie powstawała wersja gitarowa.

        Z. S.: W książce znajdują się również teksty pieśni w języku niemieckim i polskim, jest wiele informacji i szczegółowych opisów. Wraz z płytą stanowią one źródłowy materiał dla wszystkich, którzy zajmują się liryką wokalną.

        M. G.: Taki był nasz zamysł, ponieważ obaj jesteśmy pedagogami, chcieliśmy, aby z tego opracowania mogli korzystać studenci, ale także, żeby były one interesujące dla wszystkich, którzy zawodowo nie zajmują się muzyką, a nawet nie są melomanami.
Od nowa przetłumaczyłem teksty, aby móc umieścić je w monografii oraz wykorzystać do prezentacji podczas koncertów. Kierowałem się troską o wierność przekładu poezji tak, aby słuchacz, czy ewentualny wykonawca dokładnie rozumiał znaczenie poszczególnych słów oraz kontekst wypowiedzi lirycznej. Troska o walor poetycki pozostała nieco na marginesie, natomiast skupiłem się na przedstawieniu dosłownego znaczenia tekstu niemieckiego.

        L. S.: Podczas przygotowań, Maciej zajął się częścią wokalną i językową, a ja interpretacją gitarową i uzasadnieniem sposobu korzystania z opracowań, żeby nasze wykonanie było zbliżone do oryginału, chociaż gitara daje inną barwę i jakość brzmienia. Każda pieśń jest szczegółowo opisana: jaki to jest rodzaj pieśni, z którego opracowania skorzystaliśmy i jakie zostały dokonane zmiany. Nie zmienialiśmy nic w warstwach: harmonicznej, rytmicznej i melodycznej, natomiast dokonałem zmian w aplikaturze, które moim zdaniem są korzystne.

        M. G.: To jest nasza wspólna praca, stąd podpisana jest dwoma nazwiskami, bez wyszczególniania autorów poszczególnych rozdziałów.

        Z. S.: Cykl „Piękna Młynarka” należy do najbardziej znanych i chyba często go wykonujecie podczas koncertów.

        M. G.: Niedawno koncertowaliśmy w Przemyślu.

        L. S.: Na opracowanie tych pieśni poświęciliśmy prawie rok żmudnej, trudnej pracy (chociaż realizowaliśmy w tym czasie jeszcze wiele innych zadań) i czuję pewien niedosyt, bo nie występujemy z nimi zbyt często.

        M. G.: Musimy powiedzieć szczerze, że w Polsce liryka wokalna nie cieszy się dużym zainteresowaniem. Jest dużo zamówień na koncerty muzyki operowej i operetkowej, szczególnie w okresie karnawału lub latem w plenerze, ale na lirykę wokalną jest ich znacznie mniej.

        Z. S.: Wielka szkoda, bo to bardzo wymagający i jednocześnie piękny gatunek muzyki wokalnej. „Piękna Młynarka” jest najlepszym tego przykładem. Jest to przepiękna opowieść o przyjaźni młodzieńca ze strumieniem, któremu powierza swoje radości i smutki, a także o wielkiej miłości, która kończy się niestety tragicznie.
        Piękna poezja Wilhelma Mϋllera, cudowna muzyka Franza Schuberta w Waszym wykonaniu brzmi nadzwyczajnie, chociaż musicie przez cały czas pilnie słuchać się nawzajem.

         L. S.: To prawda. W recenzji wydawniczej pani prof. Barbara Ewa Werner napisała, że w tych utworach gitarzysta nie jest tylko akompaniatorem, wręcz przeciwnie – pełni rolę równorzędną z partią wokalną.
Muszę przyznać, że nie jest to łatwe zadanie dla gitarzysty, bo faktura fortepianu i faktura gitary bardzo się różnią, ale warto było podjąć się tego wyzwania, bo gitara daje zupełnie inny klimat, wokalista nie musi się zmagać z mocnym brzmieniem fortepianu i swobodnie może muzykować z pięknie brzmiącą gitarą, która daje dużo romantycznej głębi.

        M. G.: Daje także zupełnie inne możliwości, jeśli chodzi o miejsce przedstawienia koncertu. Ostatnio w Przemyślu mieliśmy do wyboru salę teatralną, albo foyer , które w Zamku Kazimierzowskim jest wnętrzem bardziej kameralnym, z lepszą akustyką i odpowiednim klimatem. Tylko z towarzyszeniem gitary mogłem zaśpiewać ten cykl w tej przestrzeni - z fortepianem byłoby to niemożliwe. Użycie gitary rozszerza pole naszego działania, bo możemy wystąpić praktycznie wszędzie.

        L. S.: Występując w takich miejscach, jesteśmy bardzo blisko publiczności. Na nasz koncert w Przemyślu przyszło bardzo dużo ludzi i było trochę pretensji, że nie zdecydowaliśmy się na salę, ale okna były otwarte i wiele osób słuchało nas stojąc na dziedzińcu.

        Z. S.: Proszę powiedzieć, gdzie można kupić „Piękną Młynarkę” w Waszym opracowaniu i wykonaniu?

        M. G.: W Wydawnictwie Uniwersytetu Rzeszowskiego i kilku księgarniach internetowych. Starczy tylko wpisać tytuł. Można także wejść na moją stronę www.gallas.pl i jest tam odpowiedni link do miejsca, gdzie można to wydawnictwo nabyć. Dystrybucją zajmuje się Uniwersytet Rzeszowski.

        L. S.: Pojedyncze egzemplarze są także w bibliotekach, ale mogą nas Państwo posłuchać na youtube, bo tam są zamieszczone trzy pieśni i niedawno sprawdzałem, jest spore zainteresowanie.

         Z. S.: Nasze spotkanie jest także okazją do porozmawiania o innych nurtach Waszej działalności. Wiem, że Pan Leszek Suszycki bardzo dużo działa w przemyskim środowisku muzycznym, ale występuje Pan także z recitalami w kraju i za granicą.

         L. S.: Tych koncertów było sporo na terenie Polski, a także grałem w takich krajach jak: Włochy, Słowacja, Czechy, Ukraina, Niemcy, Austria, Szwajcaria i Kanada. Występowałem także z orkiestrami m.in.: Filharmonii Rzeszowskiej, Filharmonii Lubelskiej, Filharmonii Częstochowskiej, Przemyską Orkiestrą Kameralną.    Współpracowałem z Reprezentacyjnym Chórem Mieszanym „Jarosław” i Strzyżowskim Chórem Kameralnym. Mam w repertuarze różne utwory od renesansu po dzieła współczesne – w tym koncerty: A. Vivaldiego, H. Villa-Lobosa, A. Piazzolli i J. Rodrigo.

        Z. S. Wiem, że współpracuje Pan także z bardzo dobrą śpiewaczką Olgą Popowicz. Byłam na Waszych koncertach i pamiętam nagrania dla Polskiego Radia Rzeszów oraz nagrania płytowe.

        L. S.: Nagraliśmy sporo liryki wokalnej, m.in. pieśni M. Werbyckiego, a także jeździliśmy z tymi programami po całej Europie. Bardzo często występowałem w Przemyślu, a także każdego roku podczas Koncertów Uniwersyteckich w Rzeszowie.

        Z. S.: Ma Pan ulubionego kompozytora?

        L. S.: Bardzo lubię grać utwory J.S. Bacha. Jest to muzyka bardzo wymagająca, ale mogę ją grać bardzo często i czerpać ogromną przyjemność.

        Z. S.: Pana syn, Marcin Suszycki jest świetnym skrzypkiem.

        L. S.: Mam okazję pochwalić się, że 23 listopada byłem na koncercie w Filharmonii Poznańskiej, który odbył się w 100. rocznicę urodzin Henryka Szerynga, podczas którego Marcin grał partie solowe razem z Vadimem Gluzmanem. Wykonali wspólnie Koncert na dwoje skrzypiec d-moll J. S. Bacha i byłem zauroczony, że mój syn stanął obok światowej sławy skrzypka i grali wspaniale równorzędne partie solowe. Marcin gra bardzo dużo koncertów, są to trudne, ambitne utwory i radzi sobie świetnie. Jestem dumny z mojego syna.

        Z. S.: Pan Maciej Gallas od ponad 20. lat prowadzi działalność koncertową, wykonując głównie dzieła oratoryjno-kantatowe oraz recitale liryki wokalnej, ale działa Pan także na polu opery. Na scenie operowej debiutował Pan w Operze Krakowskiej, gdzie śpiewał Pan w „Czarodziejskim flecie” W. A. Mozarta, „Pajacach” R. Leoncavallo, „Mozart i Salieri” M. Rimskiego-Korsakowa i „Toreadorze” A. Adama. Od 2004 roku jest Pan solistą Krakowskiej Opery Kameralnej, a cztery lata później zadebiutował Pan w Operze Śląskiej w „Carmina Burana” C. Orffa. Występował Pan z wieloma renomowanymi zespołami muzyki dawnej, wymienię tylko: Concerto Polacco, Arte Dei Suonatori, Capella Cracoviensis i Camerata Silesia. Należy jeszcze wspomnieć o występach z zespołami filharmonicznymi m.in. w: Białymstoku, Częstochowie, Katowicach, Krakowie, Opolu, Rzeszowie, Wałbrzychu i Zabrzu oraz udział w czołowych festiwalach międzynarodowych, m.in. w Krynicy, Krakowie i Wrocławiu. Krótko mówiąc, wiele doświadczeń w różnych nurtach muzyki wokalnej.

        M. G.: Tak, jak pani już wymieniła, oprócz występów na scenach operowych, śpiewam dużo dzieł oratoryjnych, muzyki dawnej i recitali. Ostatnio także sporo nagrywałem, bo oprócz „Pięknej Młynarki”, dwa miesiące temu nagrałem dla firmy DUX kilkanaście pieśni Władysława Żeleńskiego - jest to projekt realizowany przez Akademię Muzyczną w Krakowie, w zakresie którego mają być wydane wszystkie utwory wokalne Władysława Żeleńskiego – założyciela Akademii Muzycznej w Krakowie. W nagraniach biorą udział pedagodzy związani z Katedrą Wokalistyki i Katedrą Kameralistyki.
        Dzielę swój czas pomiędzy dydaktykę, która stanowi bardzo istotny element mojego życia zawodowego, ale nie zaniedbuję też życia artystycznego. Ostatnio brałem udział w wykonaniu Mszy C-dur Beethovena z Filharmonia Rybnicką i zostaliśmy znakomicie przyjęci przez publiczność.

        Z. S.: Najbliższa Pana sercu jest chyba jednak liryka wokalna.

        M. G.: Trudno mi jest inaczej powiedzieć w kontekście naszego spotkania, ale muszę dodać, że zainteresowania artystyczne w ciągu mojego życia się zmieniają. Do niedawna cykl „Piękna Młynarka” był mi bardzo bliski, ale teraz już odchodzi w sferę zadań zrealizowanych, a na horyzoncie pojawiają się już inne plany.

         Z. S.: Obydwaj Panowie bardzo dużo czasu poświęcają pracy dydaktycznej. Pan Leszek Suszycki jest nauczycielem dyplomowanym w Zespole Państwowych Szkół Muzycznych w Przemyślu i od 1985 roku pracownikiem naukowo-dydaktycznym Wydziału Muzyki Uniwersytetu Rzeszowskiego, a od 2000 roku jest Pan kierownikiem Zakładu Instrumentalistyki na stanowisku profesora nadzwyczajnego.
Pan Maciej Gallas prowadzi klasę śpiewu solowego w Państwowej Szkole Muzycznej I i II st. w Chorzowie, Państwowej Szkole Muzycznej II st. im. W. Żeleńskiego w Krakowie, jest profesorem nadzwyczajnym na Wydziale Muzyki Uniwersytetu Rzeszowskiego oraz prowadzi klasę śpiewu na Wydziale Wokalno-Aktorskim w Akademii Muzycznej w Krakowie.
        Wielokrotnie spotykaliśmy się podczas konkursów, w których uczestniczyli wychowankowie Panów - uczniowie i studenci. Pamiętam, jak bardzo Panowie się cieszyli z osiągnięć swoich uczniów. Radość była chyba taka sama, jak po Waszych nagrodach konkursowych przed laty.

        M. G.: Nie jest łatwo doprowadzić do sukcesu swojego wychowanka. Często wolałbym samodzielnie coś wykonać, zrealizować za swojego wychowanka, ale to musi zrobić uczeń. Przed konkursem, występem dużo pracujemy wspólnie, a w czasie występu możemy tylko trzymać kciuki i liczyć na to, że to, co się włożyło w tę edukację, nasz wychowanek ujawni na scenie. Bywa różnie, raz się powiedzie, a innym razem nie ma wielkich sukcesów, ale daje nam to wielką satysfakcję.
        Niekoniecznie muszą to być konkursy, bo niedawno na Wydziale Muzyki UR, w ramach koncertów „Piętnastkowych”, odbył koncert, podczas którego wystąpiły moje studentki z Akademii Muzycznej w Krakowie. Został on bardzo dobrze przyjęty przez publiczność rzeszowską, a obecny na widowni Dziekan Wydziału Muzyki UR stwierdził, że koncert był na wysokim poziomie.

        Z. S.: Wprowadzenie ucznia czy studenta na estradę jest chyba jednym z ważnych zadań pedagoga.

        L. S.: To prawda, ale to nie jest proste zadanie. W tym zakresie Maciejowi jest może trochę łatwiej niż mnie, ponieważ do jego klasy w Akademii Muzycznej trafiają studenci przygotowani i wybrani. W szkole muzycznej jest inaczej, mamy różnych uczniów, są dzieci bardziej lub mniej dysponowane do tego, żeby się uczyć gry na instrumencie, ale zdarzają się znakomici, utalentowani uczniowie. Mam kilku takich, a wśród nich wyróżnia się szczególnie Dobrosław Jabłoński, który jest laureatem czołowych miejsc konkursów w Krynicy i w Żorach. Jest także znakomitym i cenionym już gitarzystą w rzeszowskich i przemyskich kręgach muzyki rozrywkowej oraz jazzowej.

        Z. S.: Na zakończenie naszego spotkania jeszcze raz polecamy cykl „Piękna Młynarka” Franza Schuberta. Autorami książki i wykonawcami płyty są: Maciej Gallas – tenor i Leszek Suszycki – gitara. Dla miłośników liryki wokalnej będzie to piękny prezent pod choinkę, a także na inne okazje.

        M. G.: Tak, ale kiedy Wilhelm Mϋller opublikował tomik wierszy, zaopatrzył go w przewrotny dopisek „czytać zimą”.
Ja się do tego stosuję i zimą słucham „Pięknej Młynarki”, a latem słucham „Podróży zimowej”. To doskonale działa i zastępuje klimatyzację (śmiech).

        Z. S.: Mam nadzieję, że będziemy się spotykać z okazji różnych wydarzeń artystycznych, a wspólna praca nad „Piękną Młynarką” bardzo Was zbliżyła i niedługo pomyślicie o następnym wyzwaniu.

        M. G.: Uważam, że nie można by było zrobić projektu związanego z koncertami, pracą nad książką i nagraniem płyty z osobą, z którą nie byłoby sympatycznych relacji.

         L. S.: Ja też jestem przekonany, że bez bardzo dobrych relacji nie byłoby to możliwe. Ponadto Maciek jest młodszym niż ja człowiekiem, ma dużo energii i był „motorem” całego przedsięwzięcia. Bardzo dobrze się nam razem pracowało.

Z dr hab. Maciejem Gallasem i dr hab. Leszkiem Suszyckim rozmawiała Zofia Stopińska 6 grudnia 2018 roku w Rzeszowie.

Subskrybuj to źródło RSS