wywiady

To była niezwykła podróż koncertowa

      Zofia Stopińska: Miło mi powitać po raz pierwszy w 2018 roku Panią prof. Martę Wierzbieniec – dyrektora Filharmonii Podkarpackiej im. Artura Malawskiego w Rzeszowie. Spotykamy się, aby porozmawiać o zakończonym niedawno tournée koncertowym Filharmoników Podkarpackich po Chinach. Spędzili tam Państwo dwa pracowite tygodnie.

Marta Wierzbieniec: To była długa, ale niezwykła podróż koncertowa. Tournée artystyczne Filharmonii Podkarpackiej trwało rzeczywiście ponad 14 dni. Orkiestra występowała w 8 chińskich miastach, jesteśmy ciągle pod wrażeniem i Chin, i koncertów, i publiczności, i wszystkiego, co było związane z wyjazdem. Ta wielka wyprawa organizowana była przez Chińską Agencję Koncertową, której chcę na wstępie serdecznie podziękować, bo wszystko zostało perfekcyjnie i precyzyjnie przemyślane, zorganizowane i zrealizowane. To był bardzo trudny wyjazd, ponieważ ciągle przemieszczaliśmy się, prawie każdy koncert był w innym mieście, oddalonym od poprzedniego o setki, a nawet tysiące kilometrów. Podróżowaliśmy szybką koleją i samolotami na miejscu, ale to wszystko było bardzo sprawnie przeprowadzone i jestem wdzięczna organizatorom, którzy nam towarzyszyli przez całe dwa tygodnie, a także wszystkim, którzy w tej wyprawie artystycznej wzięli udział, za tak zdyscyplinowane, sprawne podejście do spraw związanych z realizacją koncertów. Sam koncert – to dwie godziny muzyki, ale jeszcze zawsze musiała być próba, chociaż byliśmy przygotowani, to próba techniczna i akustyczna była niezbędna w każdej sali. Niektórzy muzycy mieli także podczas każdego występu do dyspozycji inne instrumenty, ponieważ polecieliśmy właściwie z mniejszymi instrumentami, ale kontrabasy, kotły, instrumenty perkusyjne czekały na nas w poszczególnych salach koncertowych. Elastyczność i profesjonalizm muzyków grających na tych instrumentach był wielki, bo potrafili się przystosować do gry na zupełnie innych instrumentach.

     Z pewnością nie było to łatwe, ale nikt o tym, oprócz Was i organizatorów, nie wiedział, bo orkiestra grała bardzo dobrze.

     Tak, wszystkie koncerty były wspaniałe, publiczność reagowała żywiołowo, entuzjastycznie. Wszystkie koncerty kończyły się owacjami na stojąco, bisowaliśmy po trzy utwory na każdym koncercie. Chcę także podkreślić ogromne zasługi i profesjonalizm Maestro Jiři Petrdlika – dyrygenta z czeskiej Pragi, który prowadził wszystkie koncerty w Chinach, a wcześniej dyrygował tymi utworami w Rzeszowie. Program został znakomicie dobrany, bo dostosowany był do oczekiwań chińskiej publiczności, która bardzo chętnie słucha na przykład muzyki Straussa, ale też wykonywane były utwory, które ta publiczność słyszała po raz pierwszy - na przykład dzieła Wojciecha Kilara i Stanisława Moniuszki, był też Polonez Chopina w opracowaniu Grzegorza Fitelberga na orkiestrę symfoniczną. Wszystko to sprawiło, że program był bardzo kolorowy, zróżnicowany i było to dla tej publiczności niezwykle interesujące, a wyrazem tego zainteresowania były spotkania po koncertach – ustawiały się długie kolejki po autografy i robione były wspólne fotografie, podziękowaniom i gratulacjom nie było po każdym koncercie końca. Były takie wieczory, że już właściwie organizatorzy nawoływali publiczność, prosząc o opuszczenie sali koncertowej, bo musieli przygotować tę salę na następny dzień dla innego zespołu. Mieliśmy też taki przypadek, że ktoś przemierzył setki kilometrów, żeby jeszcze raz posłuchać naszej Orkiestry. Wszystko to stanowi dla nas piękny wachlarz wspomnień artystycznych, różnego rodzaju refleksji, których efektem jest radość, że byliśmy tak potrzebni, że wydarzyło się coś pięknego, coś wspaniałego, a wszystko przebiegało w atmosferze pełnej wzajemnej życzliwości.

     Ze skąpych informacji i zdjęć, które do mnie docierały, wynikało, że nasi Filharmonicy występowali także z chińskimi artystami.

     Tak, były też takie koncerty w Nanning – to jest miasto i region, z którym współpracuje Województwo Podkarpackie. Tam zostaliśmy przyjęci w sposób szczególny. Podczas koncertu pojawił się chór miejscowego uniwersytetu i wspólnie został wykonany utwór chińskiego kompozytora. Tam też wystąpił z Orkiestrą Filharmonii Podkarpackiej chiński pianista, wykonując pierwszą część Koncertu e-moll Fryderyka Chopina. Podczas jednej próby te utwory zostały przygotowane. Dodam jeszcze, że pianista ten nigdy nie był w Europie i były to dla wszystkich występujących artystów nowe doświadczenia, ale publiczność przyjęła to wykonanie bardzo serdecznie. Nie ukrywam, że mam nadzieję na dalszą współpracę – myślę, że śmiało mogę to powiedzieć, z regionem zaprzyjaźnionym, bo na początku grudnia w Filharmonii Podkarpackiej gościliśmy także delegację stamtąd, która przebywała na zaproszenie Marszałka Województwa Podkarpackiego. Był też w Chinach koncert, podczas którego wystąpiła chińska orkiestra symfoniczna grając kilka utworów na początku, a później wspólnie z Orkiestrą Filharmonii Podkarpackiej został wykonany znakomity utwór chińskiego twórcy – Uwertura. Zespoły świetnie się porozumiały i na zakończenie zagrały także wspólnie Marsz Radetzky’ego. Byliśmy świadkami tego, że muzyka jest naprawdę wspaniałym językiem komunikacji, bo pomimo, że tak daleko od siebie mieszkamy, różnimy się i mówimy w różnych językach, ale język muzyczny jest dla wszystkich zrozumiały, a włoskie określenia muzyczne wszędzie także są znane i natychmiast wszyscy potrafili grać razem, co jest naprawdę piękne, wspaniałe, warte naśladowania. Takie koncerty są najlepszym dowodem na to, że wszyscy jesteśmy ludźmi, których jednoczy kultura, a muzyka szczególnie, i potrafimy wspólnie artystycznie działać. Gratuluje wszystkim, którzy w tym przedsięwzięciu uczestniczyli i bardzo im dziękuję, bo to była ogromna wyprawa.

     Ogromna wyprawa i pewnie kosztowna.

     Tak, bardzo dziękuję wszystkim, którzy nas wspierali, a przede wszystkim: Marszałkowi Województwa Podkarpackiego Panu Władysławowi Ortylowi, dziękuję Zarządowi i Sejmikowi, dziękuję bardzo serdecznie Instytutowi Adama Mickiewicza, bez którego wiele spraw byłoby dla nas niezwykle trudnych, a wręcz nawet niemożliwych. Dziękuję Ministerstwu Kultury i Dziedzictwa Narodowego za wsparcie, bo różne elementy tego wyjazdu planowałam już ponad rok temu, a jednym z nich była płyta, bo pojechaliśmy tam z płytą zatytułowaną „Inspiracje chińskie w muzyce europejskiej i muzyka polska”. Na tej płycie zamieszczone są utwory, które powstały pod natchnieniem azjatyckich motywów. Te elementy stworzyły piękną całość i patrząc dzisiaj, z perspektywy kilku dni po powrocie z Chin, na to wszystko, czego tam doświadczyliśmy, z ogromną radością, wzruszeniem i uśmiechem wspominamy ten piękny czas w dziejach Filharmonii Podkarpackiej. Dzięki temu wyjazdowi mogliśmy bardzo szerokiemu gronu odbiorców zaprezentować wieloletnie osiągnięcia Filharmonii. Prezentowaliśmy także muzykę polską i jestem przekonana, że wiele osób, które były na naszych koncertach, a były to wielotysięczne gremia publiczności, po raz pierwszy usłyszało muzykę polską. W każdym koncercie rozbrzmiewał Polonez z filmu „Pan Tadeusz” Wojciecha Kilara i wzbudzał entuzjazm, tak samo Tańce góralskie z opery „Halka” Stanisława Moniuszki, nie mówiąc już o Polonezie Fryderyka Chopina, który w opracowaniu na orkiestrę symfoniczną zabrzmiał nadzwyczajnie, a Chińczycy znają i kochają muzykę Chopina.
     Były też oficjalne spotkania – na przykład w Nanning z vice-gubernatorem tamtego rejonu, na koncercie obecna była pani vice-konsul, która specjalnie pokonała setki kilometrów, aby nas posłuchać. Wspomnę, że odbył się specjalny koncert zorganizowany dla firmy LIU GONG, która ma swój oddział w Stalowej Woli – występowaliśmy w mieście Liushou, gdzie znajduje się siedziba tej korporacji. Dla nas to wszystko było niezwykle ważne i teraz, w takim fotograficznym skrócie, jak patrzymy na wszelkie obrazy z tej podróży, to nie bardzo pamiętamy już, czy ta sala była w tym mieście, czy w innym. Na szczęście wszystkie zdjęcia mamy opisane, prowadziłam także kronikę całego wyjazdu i mamy wszystko odnotowane. Wszystko działo się w zawrotnym wprost tempie – rano opuszczaliśmy hotel, wsiadaliśmy do szybkiego pociągu i za kilka godzin byliśmy tysiąc - tysiąc trzysta kilometrów dalej, bo pociąg jechał ponad trzysta kilometrów na godzinę i te wielkie odległości nie stanowiły żadnego problemu. W kolejnym mieście mieliśmy chwilę na odpoczynek i później już był czas na próbę i koncert. Zdarzało się, że nie było czasu na odpoczynek i prosto z pociągu udawaliśmy się do miejsca koncertu, bo próba musiała być.

      Muzycy musieli oswoić się z brzmieniem ogromnych sal, a każda była inna.

     Tak, były to wielotysięczne, wielokondygnacyjne sale i jak się popatrzyło ze sceny na te loże czy balkony, to robiło to ogromne wrażenie, ale nasza Orkiestra prezentowała się znakomicie i grała zawsze na najwyższym poziomie, o czym wiemy także z relacji tamtejszych środowisk muzycznych.

     Była to pierwsza tak wielka podróż artystyczna i pewnie niedługo rozpoczną się rozmowy na temat następnych. Być może także artyści z Chin, od czasu do czasu, gościć będą w naszej Filharmonii.

     Bardzo na to liczymy i zapraszamy serdecznie wszystkich, którzy chcą z nami współpracować. Mamy plany współpracy na płaszczyźnie artystycznej. Jeszcze za wcześnie, aby o tym mówić, ale jestem przekonana, że te działania służą dobremu budowaniu pozytywnego wizerunku nie tylko naszego kraju, ale także naszego regionu, który jest przecież bardzo otwarty na współpracę w dziedzinie gospodarczej czy biznesowej, edukacyjnej i naukowej. Kultura jest bardzo dobrym „oknem” do podjęcia dalszej współpracy. My także jesteśmy ciekawi kultury chińskiej, jest to dla nas odległa kraina, chociaż w Muzeum-Zamku w Łańcucie znajduje się piękna makata chińska, z przełomu XVII i XVIII wieku, której zdjęcie umieściliśmy na okładce wydanej przed wyjazdem płyty. Chiny to kraj odległy, ale w działaniach artystycznych wcale tak bardzo się nie różnimy

     Do wspomnień z artystycznej podróży Orkiestry Filharmonii Podkarpackiej do Chin będziemy jeszcze powracać, ale pozwoli Pani, że na zakończenie zmienimy temat. Minęła już połowa stycznia, a od lutego rozpoczyna się druga część sezonu artystycznego, trwa sprzedaż abonamentów i biletów na wydarzenia, które zaplanowane są do czerwca.

     Stawiamy na różnorodność. Wychodząc naprzeciw oczekiwaniom publiczności, która przybywa do nas bardzo licznie, za co jestem ogromnie wdzięczna, staramy się tak dobierać repertuar, żeby naprawdę każdy mógł znaleźć dla siebie odpowiedni koncert. Dlatego będą w programach dzieła symfoniczne – mniej i bardziej znane, będą wspaniali wykonawcy, świetni dyrygenci, będą wieczory kameralne. Jesteśmy w roku szczególnym, ponieważ rozpoczęliśmy już obchody 100-lecia odzyskania przez Polskę niepodległości, dlatego postanowiliśmy, że w czasie każdego koncertu (z małymi wyjątkami, bo kiedy grane są opery, to jest to prawie niemożliwe), zabrzmi przynajmniej jeden utwór polskiego kompozytora. W ten sposób chcemy pokłonić się polskim twórcom, polskiej muzyce, bardziej ją promować. Nie wiem, czy uda nam się wykonać 100 utworów polskich na 100-lecie odzyskania niepodległości, ale to mniej więcej będzie oscylować w okolicy tej liczby.

     Wrócę na chwilę do płyty, którą wydaliśmy przed wyjazdem do Chin, a są na niej zamieszczone także utwory polskich twórców. Wydanie tej płyty nie byłoby możliwe, gdyby nie pomoc sponsorów i pragnę bardzo serdecznie podziękować władzom Miasta Rzeszowa - Panu Prezydentowi i Radzie Miasta, które promowały nasz wyjazd i tę płytę, a także firmom BISPOL i BESTA. To bardzo ważni dla nas sponsorzy, bo pomagają nam także przy organizacji sezonu. Zapraszam Państwa serdecznie na drugą część sezonu artystycznego. Mówiłam już o koncertach symfonicznych i kameralnych, ale będą także wystawiane opery, będzie operetka, przed nami także pierwsze wykonania w Rzeszowie wielu dzieł – chociażby „Symfonia światła” Stanisława Fijałkowskiego, ale też po raz pierwszy zabrzmi oratorium „Siedem Słów Chrystusa na Krzyżu” Cesara Francka. Repertuar jest bardzo zróżnicowany. Będą koncerty ujęte w abonamencie i koncerty z cyklu „BOOM” – Balet - Opera - Operetka - Musical. Przed nami Muzyczny Festiwal w Łańcucie, planujemy koncerty, które odbędą się na terenie Województwa Podkarpackiego w ramach cyklu „Przestrzeń otwarta dla muzyki”, a także mamy jeszcze inne plany, o których niebawem Państwa poinformuję. Zapraszam serdecznie na wszystkie koncerty organizowane przez Filharmonię Podkarpacką.

Z Panią prof. Martą Wierzbieniec, Dyrektorem Filharmonii Podkarpackiej im. Artura Malawskiego w Rzeszowie, rozmawiała Zofia Stopińska 18 stycznia 2018 roku.

Muzyka jest ciągle moim życiem

       Zofia Stopińska: Koncert abonamentowy, który odbędzie się 19 stycznia w Filharmonii Podkarpackiej, zatytułowany został „Pejzaże Ameryki”. W roli głównej wystąpi Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Podkarpackiej, z którą pracuje Pan Mariusz Smolij - jeden z najwybitniejszych dyrygentów swojego pokolenia, prowadzących orkiestry w Stanach Zjednoczonych i Europie. Mam przyjemność rozmawiać z Maestro Mariuszem Smolijem w przerwie próby. Chyba po raz pierwszy pracuje Pan z naszymi Filharmonikami.

      Mariusz Smolij: Tak, to jest moja pierwsza wizyta w Rzeszowie. Przywożę ze sobą pewien projekt programów symfonicznych, niezwykle popularnych w Stanach Zjednoczonych, oparty na tradycjach „lekkiej symfoniki” złożonej z elementów jazzu, muzyki popularnej i teatrów muzycznych na Broadwayu, czyli taka mieszanka z pewnymi wpływami muzyki etnicznej, która pokazuje różnorodność muzyki amerykańskiej. Tego typu programy cieszą się ogromną popularnością po drugiej stronie oceanu. Mniej więcej od dziesięciu lat staram się robić takie programy również z różnymi orkiestrami w Polsce i muszę powiedzieć, że mam dużo więcej telefonów, czy mogę przyjechać i poprowadzić taki koncert, niż czasu. Bardzo mnie to cieszy, bo publiczność bardzo dobrze to odbiera, bo jest to muzyka bardzo przyjemna i łatwa do słuchania, ale niełatwa dla wykonawców, bo wymaga zupełnie innego podejścia stylistycznego do pewnych aspektów wykonawczych od tych, którymi na co dzień parają się orkiestry symfoniczne.

      Tym bardziej, że Pan i Orkiestra Filharmonii Podkarpackiej będziecie przez cały czas na pierwszym planie.

      Owszem, orkiestra jest na pierwszym planie, są momenty big bandowe, podczas których „blacha” jest dominującym elementem, jest także parę utworów wyłącznie na smyczki i one mogą się pięknie pokazać, także wyławiamy elementy solistyczne w orkiestrze. Program jest na tyle różnorodny i barwny, złożony z różnych stylów, że publiczność nawet nie zauważa, nie odczuwa braku solistów.

      Działalność Pana zatacza bardzo szerokie kręgi i myślę, że jest Pan zmuszony do „życia na walizkach”, pokonując duże olbrzymie odległości, strefy czasowe i klimatyczne. To wszystko odbywa się kosztem prywatnego czasu.

      Nic nigdy w życiu nie jest za darmo. Ja mam to wielkie szczęście, że moja żona też jest muzykiem i uprawiała ten zawód, stąd rozumie specyfikę mojej pracy, wie, jak ciężko i długo pracowałem na to, żeby być na tym etapie mojej kariery, na którym jestem. Moje dzieci są już prawie odchowane, chociaż nie do końca, bo jeszcze potrzebują rodziców. Moja córka też chce być muzykiem i studiuje śpiew. Na szczęście cały czas mam zrozumienie i wsparcie ze strony rodziny, podróżujemy razem tak często, jak tylko się da. Oczywiście, jest wiele trudnych aspektów tego typu pracy, bo zbyt często są zmiany czasowe, zmiany kulturowe, zmiany programowe, ale ja tak bardzo lubię to, co robię, że te wszystkie niedogodności nie dokuczają mi aż tak bardzo i cieszę się z tego, co mogę robić, i gdzie mogę pracować.

      Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Podkarpackiej powróciła zaledwie kilka dni temu z dwutygodniowego tournée po Chinach, a Pan współpracuje na stałe z jednym z dużych ośrodków w tym kraju.

      Tak, jestem gościnnym profesorem i dyrygentem uniwersytetu muzycznego w Tianjin. Tianjin to jest trzecie, co do wielkości, miasto w Chinach po Szanghaju i Pekinie – ma 16 milionów mieszkańców. Jest tam bardzo dobry uniwersytet muzyczny, liczący 3 tysiące studentów. Bardzo trudno jest się Chińczykom dostać do takiej szkoły, proszę sobie wyobrazić, że to miasto liczy prawie tyle mieszkańców, co połowa Polski. Jest tam tylko ten jeden uniwersytet muzyczny, który jest bardzo ciekawie zaprogramowany, bo około 1500 osób studiuje tradycyjną muzykę chińską, a druga połowa studiuje tzw. muzykę zachodnią, czyli europejską. Młodzież jest niezwykle zaangażowana w to, co robi. Muszą zrobić wielki „przeskok”, ponieważ ich kultura i język bardzo się różnią od kultury Zachodu. Największym wyzwaniem dla młodego adepta muzyki zachodniej w Chinach jest przeskoczenie tej bariery stylistycznej i rozumienia stylistycznego. Oni są świetnie przygotowani technicznie do grania na instrumentach, natomiast zrozumienie stylistyki i skąd się ta muzyka bierze, jakie są jej korzenie, dlaczego śpiewamy czy frazujemy tak, a nie inaczej – zabiera sporo czasu. W związku z tym władze uczelni angażują nauczycieli z Zachodu i dlatego ja także mam przyjemność tam uczyć. Pracuję regularnie z orkiestrą uniwersytecką, z którą również robimy nagranie i jeździmy z koncertami po Chinach i do Korei. Jest to duże wyzwanie i wielka przygoda.

      Jest tak wielkie zapotrzebowanie na muzykę klasyczną? Nie jest to tylko chwilowa moda?

      Rynek chiński jest przeogromny. Ktoś mi powiedział, że co miesiąc 2 miliony dzieci rozpoczyna naukę gry na fortepianie. Co miesiąc oddaje się dwie sale koncertowe w różnych miejscach, bo jest tam sporo ponad miliard mieszkańców i, co ciekawe, jest prawdziwe zainteresowanie muzyką klasyczną – zachodnią. Rząd chiński bardzo wspiera te potrzeby finansowo, budując szkoły muzyczne, budując sale koncertowe, wysyłając wielu chińskich młodych muzyków na studia zagraniczne – później wracają i uczą. Na uniwersytecie w Tianjin spotkałem czterech Rosjan, którzy uczą gry na skrzypcach i fortepianie, i jest także wielu nauczycieli chińskich, którzy dość długo studiowali na Zachodzie. Chińczycy bardzo mądrze prowadzą cały ten system edukacyjny. Jestem pewny, że może jeszcze nie w tym, ale w przyszłym pokoleniu – za jakieś 25 lat – Chiny będą prawdziwą potęgą muzyczną, ze względu na skalę, ilość uczących się i ogromne środki finansowe, jakie są na to przeznaczane, tak że widzę przyszłość muzyki chińskiej w bardzo jasnych, pozytywnych kolorach.

      Pewnie także ważna jest w tym procesie nauczania niezwykła determinacja i pracowitość tych młodych ludzi, którzy pragną zostać muzykami.

      Etyka pracy w krajach azjatyckich jest bardzo wysoka, co jest szczególnie ważne w naszym zawodzie, w którym bez ogromnej pracy, niezależnie od talentu, trudno cokolwiek osiągnąć. W Chinach pod raz pierwszy spotkałem się z sytuacją, że podawana była godzina rozpoczęcia próby z orkiestrą, natomiast nigdy nie podaje się, kiedy próba się zakończy, bo zakończenie zależy od dyrygenta. Próby są zawsze po południu, po zakończeniu wszystkich zajęć akademickich. Mogę prowadzić próbę nawet do północy i nikt nie powie nawet słowa. Nigdy tego nie robię, bo po pewnym czasie już nie ma sensu męczenie się nawzajem, ale to jest przykład, jak studenci są bardzo pracowici, zdeterminowani i głodni sukcesów.

      Gdzie znajduje się miejsce na Ziemi do którego Pan wraca, czując, że jest Pan w swoim domu.

      Jest kilka takich miejsc. Jestem ze Śląska, z Katowic, gdzie ciągle mieszka moja mama, staram się ją odwiedzać jak najczęściej i to jest najbardziej rodzinne miasto dla mnie. Mam także przyjemność współpracy na stanowisku dyrektora artystycznego z Toruńską Orkiestrą Kameralną. Od 2016 roku Toruń stał się drugim rodzinnym miastem w Polsce. Wcześniej pracowałem we Wrocławiu – byłem dyrektorem Filharmonii Wrocławskiej oraz Festiwalu Wratislavia Cantans i mam wiele ciepłych wspomnień z tego okresu. Cieszę się, że jest kilka miejsc w Polsce, do których przyjeżdżam i czuję się jak u siebie w domu.

      Rozmawiamy w połowie stycznia, można powiedzieć jeszcze, że to początek roku, który zapowiada się bardzo pracowicie.

      Tak będzie, w naszym zawodzie musimy wszystko planować z dużym wyprzedzeniem i mój kalendarz jest już właściwie wypełniony prawie do końca 2019 roku i pozostało zaledwie parę możliwości na współpracę. Bardzo się z tego cieszę. Sporo czasu będę spędzał w moim nowym domu w Stanach Zjednoczonych, gdzie jestem szefem dwóch orkiestr – orkiestry kameralnej Riverside Symphonia w New Jersey oraz Acadiana Symphony Orchestra w Luizjanie. Jak już wspomniałem, regularnie współpracuję z Toruńską Orkiestra Symfoniczną, której stawiam ciągle nowe wyzwania i poddaję nowe pomysły. Niedawno nagraliśmy płytę dla międzynarodowej wytwórni NAXOS. Mamy także plany festiwalowe. Współpraca z uniwersytetem w Tianjin w Chinach, a do tego trzeba dodać gościnne koncerty w Polsce, Europie, Chinach i Ameryce Południowej. Mam nadzieję, że zdrowie i siły mi dopiszą, i będę mógł te wszystkie plany zrealizować.

      Jak często stara się Pan pracować z orkiestrami, nad którymi sprawuje Pan pieczę artystyczną?

      Bardzo poważnie podchodzę do funkcji dyrektora artystycznego i nigdy nie przyjmuję tego stanowiska, jeżeli nie mam narzędzi w postaci czasu, żeby mieć dobry wpływ na konstrukcję, pracę i poziom tej orkiestry. W związku z tym w Toruniu prowadzę minimum dziesięć programów w ciągu sezonu, podobnie jest z moimi dwiema orkiestrami w Stanach Zjednoczonych, bo wiem, że tylko wtedy dyrektor artystyczny jest prawdziwym szefem artystycznym. Tu nie chodzi tylko o wykonanie jak najlepiej programu danego koncertu, ale są także pewna motywy i elementy – jak ja to nazywam – technologii gry, nad którymi trzeba cały czas pracować, bo orkiestra musi mieć swój charakter, swój dźwięk, musi mieć także ogromną dyscyplinę, jeśli chodzi o rytm, puls, intonację, a jednocześnie musi znaleźć właściwy styl w tym, co gra, musi się właściwie słuchać, musi mieć poczucie wspólnego pulsu. Praca nad tym wszystkim „z doskoku” najczęściej nie jest udana, a jeśli orkiestra w każdym tygodniu pracuje z kimś innym, to nie umniejszając pracy żadnego z tych dyrygentów, brakuje kontynuacji, logiki i pewnego wspólnego podejścia. Taką sytuację porównać można do wspaniałego samochodu prowadzonego co tydzień przez innego kierowcę i nikt za bardzo się nie interesuje poziomem oleju, ciśnieniem powietrza w kołach itd., itd. Ktoś musi być tym głównym kierowcą, który czuwa nad całością tego wehikułu nazwanego orkiestrą i dba o to, żeby te wszystkie części ze sobą dobrze pracowały. Ważny jest też wybór repertuaru, żeby osiągnąć dobry efekt, bo wszyscy doświadczeni dyrygenci zgodzą się z tym, że jest pewien rodzaj repertuaru, przez który można przejść i zadowolić publiczność, który nie zawsze daje możliwość do dobrej pracy zwanej „higieną orkiestry”, czyli dostrajaniem tych wszystkich luźnych części w tym „wehikule”, a jest repertuar, który obnaża wszystkie słabości i zmusza orkiestrę do pracy nad tymi elementami. To wymaga pewnego doświadczenia, pewnego dystansu, żeby to zrozumieć. Na własnym przykładzie mogę powiedzieć, że im jestem starszy, im dłużej dyryguję, tym bardziej wiem, jak mało wiem (śmiech).

      Spogląda Pan na zegarek, co oznacza, że wkrótce musi Pan rozpocząć drugą część próby. Mam nadzieję, że będzie Pan zadowolony ze współpracy z naszą Orkiestrą, będzie Pan zadowolony z koncertu, a także z przyjęcia go przez publiczność i kiedyś zechce Pan tutaj wrócić.

      Z największa przyjemnością. Trochę znam tę piękną część Polski, bo będąc studentem klasy skrzypiec kilka razy byłem na Międzynarodowych Kursach Muzycznych w Łańcucie. Założyłem kwartet smyczkowy, który później otrzymał imię Krzysztofa Pendereckiego. Jako kwartet wyemigrowaliśmy do Stanów Zjednoczonych. Wkrótce zafascynowała mnie dyrygentura i aktualnie na skrzypcach już prawie nie gram, ale muzyka jest ciągle moim życiem.

Z Panem Mariuszem Smolijem – jednym z najwybitniejszych dyrygentów swojego pokolenia rozmawiała Zofia Stopińska 17 stycznia 2018 roku w Rzeszowie.

Więcej o działalności artystycznej bohatera wywiadu znajdą Państwo na www.klasyka-podkarpacie.pl / W Filharmonii - PEJZAŻE AMERYKI

W sztuce musi być ciągłość...

      Wykonawcami koncertu abonamentowego, który odbył się 12 stycznia 2018 r. w Filharmonii Podkarpackiej, byli: duet fortepianowy o nazwie „DUO APPASIONATO”, który tworzą Klara Kraj i Dominika Grzybacz – studentki krakowskiej Akademii Muzycznej klasy fortepianu, doskonalące także swoje umiejętności jako duet pod kierunkiem dr hab. Bartłomieja Kominka, wyśmienity polski baryton Adam Kruszewski – solista Teatru Wielkiego - Opery Narodowej w Warszawie i Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Podkarpackiej pod batutą Jacka Rogali – dyrygenta i dyrektora Filharmonii Świętokrzyskiej w Kielcach.
      Jestem bardzo szczęśliwa, że przed koncertem prawie godzinę poświęcił mi Pan Adam Kruszewski – wspaniały śpiewak, zaliczany do ścisłej czołówki polskich barytonów, nazywany następcą wielkiego Andrzeja Hiolskiego. Pan Adam Kruszewski studia wokalne rozpoczynał pod kierunkiem znakomitej śpiewaczki Bogny Sokorskiej, kontynuował u Pawła Lisitsiana w Wiedniu, a następnie w Akademii Muzycznej w Warszawie w klasie Edmunda Kossowskiego.
Jest laureatem wielu konkursów m.in.: Międzynarodowego Konkursu Wokalnego w s’Hertogenbosch w Holandii (1987), otrzymał Grand Prix w Konkursie im. Jana Kiepury w Krynicy (1988), Międzynarodowego Konkursu Wokalnego w Rio de Janeiro w Brazylii i Międzynarodowego Konkursu Wokalnego w Nantes we Francji (1989).
      Rozmowę z Panem Adamem Kruszewskim rozpoczęłam od pytania o program piątkowego koncertu, bowiem każdy z wykonywanych z udziałem Artysty utworów pochodził z innej epoki i wymagał od wykonawcy innych umiejętności interpretacyjnych.

      Adam Kruszewski: Ma Pani absolutną rację, bo są to rozmaite dzieła. W pierwszej części zabrzmią wyłącznie utwory Wolfganga Amadeusza Mozarta, a rozpocznie ją Uwertura do opery „Wesele Figara”, a później śpiewam dwie arie – najpierw Serenadę Don Giovanniego z II aktu opery „Don Giovanni” – „Deh, vieni, alla finestra”. W tej arii bardzo dzielnie muzycy Filharmonii Podkarpackiej zastępują dźwięki mandoliny, ponieważ nie udało się doangażować na tyle sprawnego mandolinisty, który by mi towarzyszył, kiedy śpiewam pod oknem ukochanej, ale smyczki znakomicie w artykulacji pizzicato tworzą odpowiedni klimat naśladując dźwięki mandoliny. Druga aria jest bardzo popularna, pochodzi z III aktu opery „Wesele Figara” i jest to aria Hrabiego „Hai gia vinta la causa”.
Pierwszą część wieczoru zakończy Koncert na 2 fortepiany Es-dur w wykonaniu dwóch wspaniałych pianistek. Drugiej części można nadać podtytuł „Część polska”. Rozpoczynamy od „4 sonetów miłosnych” Tadeusza Bairda do słów Williama Szekspira w tłumaczeniu Macieja Słomczyńskiego. Ciekawostką jest to, że usłyszą Państwo podczas dzisiejszego wieczoru troszkę już zapomnianą wersję pierwotną z 1956 roku, która jest skomponowana na orkiestrę symfoniczną, z instrumentami dętymi i klawesynem. Natomiast druga wersja z 1970 roku, dedykowana prof. Jerzemu Artyszowi, który często wykonywał nie tylko te Sonety, ale także inne dzieła wokalne Mistrza Tadeusza Bairda – jest opracowana jedynie na orkiestrę smyczkową i co ciekawe – różni się nieco tonacją ostatniego Sonetu „Jakże podobna zimie jest rozłąka...”, ponieważ w pierwotnej wersji został on napisany w tonacji gis-moll, natomiast druga wersja (na orkiestrę smyczkową) jest w tonacji a-moll.
Później Orkiestra wykona „Trzy miniatury” Michała Spisaka, a zakończy koncert „5 pieśni” Mieczysława Karłowicza do słów poetów młodopolskich przede wszystkim – wyjątkiem jest pieśń „Śpi w blaskach nocy morska toń...”, bo autorem oryginału słów tej pieśni jest Heinrich Heine, a my śpiewamy tę pieśń w tłumaczeniu Marii Konopnickiej. Autorem instrumentacji na orkiestrę symfoniczną tych pieśni jest dyrygent dzisiejszego koncertu – Pan Jacek Rogala. To opracowanie ma także dwie wersje i ja miałem przyjemność być prawykonawcą tych opracowań, i jedna z tych wersji została utrwalona na płycie wydanej przez Filharmonię Świętokrzyską, gdzie Maestro Rogala jest dyrektorem. W Rzeszowie zabrzmi także pierwsza wersja przeznaczona na pełną orkiestrę symfoniczną.

      Zofia Stopińska: Całe Pana życie związane jest w Warszawą – w tym mieście Pan się urodził, studiował, a później związał się Pan – najpierw z Warszawską Operą Kameralną, a potem został Pan solistą w Teatrze Wielkim-Operze Narodowej.

      Faktycznie można mówić, że jestem związany w Warszawą, owszem był krótki epizod wiedeński, kiedy współpracowałem przez dwa sezony z Operą Wiedeńską, później współpracowałem także z operą w Pradze, brałem udział w wielu krajowych i zagranicznych festiwalach muzycznych, ale tak naprawdę najlepiej się czuję w swoim rodzinnym mieście – w Warszawie, chociaż nadal nie stronię od występów takich jak dzisiaj, w szlachetnym mieście Rzeszowie, we wspaniałej Filharmonii Podkarpackiej im. Artura Malawskiego. Chętnie przyjmuję takie zaproszenia, bo są to dla mnie ciekawe artystyczne peregrynacje.
      Wracając jednak do czasów Warszawskiej Opery Kameralnej, kierowanej przez mistrza Stefana Sutkowskiego, który niedawno odszedł od nas, muszę powiedzieć, że spoglądając na te lata dzisiaj, z perspektywy prawie 60-letniego mężczyzny, to był bardzo owocny czas. Zaczynałem działalność zawodową w 1985 roku i przez 15 lat, które spędziłem na etacie Warszawskiej Opery Kameralnej, poznawałem i zgłębiałem tajniki zawodu śpiewaka, bo wiadomo, że nawet najzdolniejszy adept wokalistyki po ukończeniu Akademii Muzycznej nie jest jeszcze w pełni artystą. Trzeba się naprawdę jeszcze długo uczyć bycia na scenie, współdziałania z orkiestrą, z dyrygentem, z partnerami, bo to nie jest tylko „czysta” muzyka. Muzyka i słowo muszą współpracować z akcją dramaturgiczną. Trzeba wiedzieć, że opera – to ani czysta filharmonia, ani czysty teatr – jest to pewien konglomerat, którego trzeba się latami, z wielką pokorą uczyć.

      Rozpoczynając w 1993 roku współpracę z Teatrem Wielkim – Operą Narodową, został Pan następcą wielkiego mistrza Andrzeja Hiolskiego, nawet otrzymał Pan klucz do tej samej garderoby.

      To jest oczywiście pewna magia, jaka się wiąże z nazwiskiem mistrza Andrzeja Hiolskiego. Trudno w to uwierzyć, bo świetnych śpiewaków w okresie powojennym było w Polsce mnóstwo, a ostatnią żyjącą wybitną artystką jest Pani Krystyna Szostek-Radkowa. Niedawno zmarł Bogdan Paprocki – jeden z najwybitniejszych tenorów, ale mistrz Andrzej Hiolski był wyjątkowy. To jest wprost niebywałe, jak ten artysta całym swoim życiem i artystyczną działalnością zasłużył na wyjątkową pamięć i cześć. Jego wykonania bez względu na formy – operowe, oratoryjne czy recitale, to były wydarzenia o znamionach kreacji doskonałych. Dla mnie wielkim zaszczytem i honorem było to, że kiedy dostałem garderobę po Andrzeju Hiolskim, to klucze do pomieszczenia, szafki i do konsoli przekazał mi sam Bogdan Paprocki mówiąc: „Masz te kluczyki i będziesz mógł korzystać z tych dobrodziejstw, z których zawsze korzystał mistrz Hiolski”. To była wtedy magia, ale czasy się zmieniają, garderoby podlegały remontowi i teraz jest nowocześnie, pachnąco...

     Mam nadzieję, że magia pozostała.

      W sercach tych, którzy pamiętają tych wielkich mistrzów – tak, ale od pewnego czasu, nie dotyczy to tylko sztuki, niestety wszystko się robi, żeby nie pozostało nic z tego, co było przed nami. Zaciera się wszelką dobrą pamięć, a przecież z niej wszyscy wyrośliśmy. Na antenie stacji radiowych bardzo rzadko odtwarza się już te dawne, doskonałe nagrania. Nikt nie dba o ciągłość. Może to jest już oznaka starości, jeżeli o tym mówię, ale młodzi nie patrzą, z jakiego pnia wyrośli, tylko uważają, że „...nic nie było przed nami, my wszystko odkrywamy, jesteśmy z XXI wieku, awangarda”. W sztuce niestety tak nie ma, musi być ciągłość i jeżeli ktoś się odcina od korzeni, nic nie zdziała jako tak zwana awangarda. Dla przykładu podam postać Salvadora Dali – przecież to był symbol pewnej awangardy w sztuce, ale jeżeli się prześledzi, w jaki sposób on dochodził do tych „Miękkich zegarów” (cudowny obraz), miał doskonałą kreskę klasyczną i potrafił na początku namalować wszystko – kto wie, czy nie tak jak Matejko. Dopiero potem, zdobywając doświadczenia, przeinaczał rzeczywistość, bo sztuka nie może być odzwierciedleniem rzeczywistości – temu służy fotografia. Sztuka wszelaka daje pewien pryzmat, kształtuje tę rzeczywistość, ale aby móc to robić, trzeba najpierw wykazać się solidną kreską. Podobnie jest z tańcem. Jeżeli ktoś nie ma podstaw tańca klasycznego, to w tańcu współczesnym będzie się potykał, wykręcał nogi. I tak można mówić o każdej dyscyplinie życia. Wszędzie ważna jest ciągłość i świadomość, że dziedziczymy coś i mamy przekazać to młodszym pokoleniom. Tylko czy młodzi chcą słuchać takich słów – boję się, że nie.

      U progu kariery brał Pan udział w wielu krajowych i międzynarodowych konkursach wokalnych odnosząc sukcesy. Jestem przekonana, że wielką radość sprawiła Panu także, otrzymana w 2004 roku, Nagroda im. Andrzeja Hiolskiego za najlepszą rolę męską sezonu.

      Prawdę mówiąc nie wiem, czy ta nagroda jest nadal przyznawana. Zostałem wyróżniony tą niezwykle ważną dla mnie Nagrodą im. Andrzeja Hiolskiego za postać Jagona w operze „Otello” Giuseppe Verdiego, w reżyserii Mariusza Trelińskiego. To była inscenizacja bodajże z 2001 roku. Bardzo sobie cenię tę nagrodę.

      Bardzo ważną rolą w Pana karierze jest „Miecznik” w „Strasznym dworze” – Stanisława Moniuszki. W lutym śpiewać będzie Pan tę partię w macierzystym teatrze.

      Uwielbiam tę operę, bo jest ona kwintesencją polskości, nie bójmy się tego słowa. Ale w naszej Operze Narodowej „Straszny dwór” w tym sezonie – przypomnijmy, że w 2018 roku obchodzimy 100-lecie odzyskania niepodległości przez Polskę – pojawi się aż dwa razy: 9 i 10 lutego (śmiech...). Ten Pani śmiech zabrzmiał bardzo wymownie. Ja nie mam pretensji do losu. Widzimy, co się wokół dzieje i ja tego nie rozumiem.
      Obecna inscenizacja jest dla mnie pewnym eksperymentem, jak reżyser David Pountney rozumie sprawy arcypolskie i w wyniku tego wyszedł spektakl taki, jaki wyszedł. Byłem wielokrotnie na spektaklach „Strasznego dworu” i śpiewałem partię Miecznika w bardzo wielu inscenizacjach. Do znudzenia będę powtarzał, że najwybitniejszym odtwórcą roli Miecznika był Andrzej Hiolski. Widziałem Andrzeja Hiolskiego wielokrotnie na scenie Teatru Wielkiego, jeszcze w inscenizacji „Strasznego dworu”, która otwierała ten Teatr po odbudowie 19 listopada 1965 roku. Byłem także na premierze tej opery z udziałem Andrzeja Hiolskiego w 1972 roku, pod batutą Jana Krenza, w reżyserii Macieja Prusa. Widziałem także „Straszny Dwór” z Andrzejem Hiolskim w inscenizacji Marka Weiss-Grzesińskiego pod batutą Roberta Satanowskiego, a później byliśmy nawet razem w próbach do inscenizacji Andrzeja Żuławskiego z 1996 roku, ale Andrzej Hiolski się wycofał z tej inscenizacji. Mnie, młodemu nie wypadało się wycofać, ale tylko pięć razy spektakl w tej inscenizacji został wystawiony. Później była inscenizacja Mikołaja Grabowskiego i przez parę lat graliśmy spektakle w tej inscenizacji, nawet wystąpiliśmy z nią w Londynie. Zachowała się na szczęście realizacja fonograficzna tego „Strasznego dworu”, którą nagraliśmy dla firmy EMI, pod batutą Jacka Kasprzyka.

      Aktualnie gramy wersję Davida Pountney’a, ale ja nie mam przekonania do tej realizacji. Uważam, że to był eksperyment, czy da się „Straszny dwór” – tak idiomatyczną, tak zawiłą operę polską, przedstawić oczami cudzoziemca. Ja uważam, że nie do końca. „Straszny dwór” powstał w 1865 roku, w czasie bardzo tragicznym, po upadku Powstania Styczniowego, kiedy zamknięty został Uniwersytet Warszawski nakazem carskim, kiedy szalała cenzura i Stanisław Moniuszko wraz z librecistą Janem Chęcińskim tak omijali meandry cenzury carskiej, że doprowadzili do wystawienia tej opery. Kiedy słuchamy arii Stefana w której są słowa: „...matko moja miła...”, każdy Polak wie, o co chodzi, natomiast Brytyjczyk zrozumie dosłownie i pomyśli, że Stefan śpiewa wyłącznie o swojej mamie. Kiedy prezentowaliśmy „Straszny dwór” na początku dwudziestego pierwszego wieku w inscenizacji Mikołaja Grabowskiego w Londynie, w tytule recenzji londyński krytyk napisał: „Jak można skomponować całą operę opartą jedynie na motywach polskich tańców narodowych?”. Uważam, że to jest najpiękniejszy komplement. Chciałbym zobaczyć brytyjską operę narodową opartą na tych ich celtyckich podrygiwaniach. Większość przepięknych melodii „Strasznego dworu” oparta jest na rytmach mazura, poloneza, czy krakowiaka. Tych krakowiaków jest kilka, a przecież wiadomo, że Moniuszko nigdy w Krakowie nie był, ale jakże bliskie jemu było poczucie tradycji narodowej. Motywy tańców narodowych pojawiają się w tej operze jeden za drugim. Uważam, że to jest wspaniały ewenement na skalę światową.
      Pamiętam jedno ze spotkań w studiu radiowym, podczas którego rozmawialiśmy między innymi o tym, co się działo na ziemiach polskich w czasach, kiedy Stanisław Moniuszko komponował „Straszny dwór” – utrata niepodległości, walka, zsyłki na Sybir, rozbite rodziny, damy w czarnych sukniach z czarną srebrną biżuterią na znak żałoby, inteligentne wymijanie cenzury. Wówczas Jacek Kasprzyk, który jest również poddanym królowej brytyjskiej, pięknie to wytłumaczył w Polskim Radiu – „...jak Anglicy mogą rozumieć nasze sprawy. Kiedy Moniuszko komponował i była prapremiera ”Strasznego dworu” , w Londynie kończono pierwszą linię metra. Wielka Brytania okupowana była w 1066 roku przez Normanów po bitwie pod Hastings. Co Brytyjczycy mogą wiedzieć o naszych losach? Niewiele”.
Podkreślę jeszcze raz, że ta inscenizacja Davida Pountney’a to jest eksperyment, reżyser – Brytyjczyk, rumuńskiego pochodzenia, pani scenografka, której kostiumy nasze przypominają szaty huculskich właścicieli ziemskich, nie ma kontuszy, nie ma żupanów – co najmniej dziwne.

      Długo i ciekawie mówił Pan o sztandarowej pozycji w Pana repertuarze – operze „Straszny dwór” i jej twórcy Stanisławie Moniuszce, ale w repertuarze ma Pan wiele dzieł polskich kompozytorów.

      Tak. Ostatnio pojawił się Ludomir Różycki i wykonywaliśmy jego „Erosa i Psyche”, jesienią odbyły się aż cztery spektakle tej szlachetnej opery ukazującej młodopolski świat. Pojawiły się również opery Krzysztofa Pendereckiego. Moim mocnym wejściem do Teatru Wielkiego w 1993 roku była opera „Raj utracony” Krzysztofa Pendereckiego. Ówczesny dyrektor Opery Narodowej Sławomir Pietras i dyrektor artystyczny Adam Straszyński wpadli na pomysł, aby w 60-tą rocznicę urodzin mistrza Pendereckiego partię Ewy śpiewała Ewa Iżykowska, a partię Adama – Adam Kruszewski.
      Później śpiewałem tam m.in. partię Figara w „Cyruliku sewilskim” Rossiniego, tytułową partię w operze „Makbet” Verdiego, wcześniej jeszcze była opera „Werter” Masseneta, a od roku 2000, po śmierci mistrza Andrzej Hiolskiego, praktycznie odziedziczyłem postać Miecznika, Scharplessa w „Madama Butterfly”, Germonta w „Traviacie” i cały bieżący repertuar.
      Z dzieł polskim kompozytorów, bo o nie Pani pytała, były jeszcze partie w „Ubu Rex” Pendereckiego, „Królu Rogerze” Szymanowskiego i „Verbum nobile” Moniuszki.

      Występuje Pan od ponad 30-tu lat w kraju i za granicą, ma Pan ogromne doświadczenie i mógłby Pan pomagać adeptom sztuki wokalnej, którzy pragną zostać śpiewakami, ale nie słyszałam, aby Pan uczył.

      Miałem epizod etatowego pedagoga w latach 2002-2006 w Szkole Muzycznej II stopnia przy ulicy Bednarskiej i w Akademii Muzycznej, ale po czterech latach zrezygnowałem z tej działalności, bo uważam, że to dla mnie przyszło nieco za wcześnie. Poza tym zaczęły się wtedy dziać, moim zdaniem, dziwne rzeczy programowe – na uczelni zwłaszcza. Po przyjęciu do Unii Europejskiej pojawił się boloński system funkcjonowania uczelni – licencjat plus magisterium. Zaczęła panować tytułomania – doktorowie, doktorowie habilitowani. Przyznam, że mnie to zaczęło przerastać. Pomyślałem wtedy – pan od śpiewu, od tercji wielkiej lub od tercji małej – doktor habilitowany? Jak to się ma z doktorem matematyki, fizyki jądrowej? Okazuje się, że to jest to samo, że nasza profesja to jest dziedzina wielce naukowa. Zaczęło mnie przerażać, że nagle ta kariera naukowa i pięcie się po tych szczeblach awansu naukowego było na pierwszym planie, a nie dbanie o dobro studenta, przekazywanie mu wiedzy, zwłaszcza, że to jest tak indywidualny tok studiów – student nie jest z automatu – jeden przyswaja sobie pewne rzeczy wolniej, drugi szybciej i wcale po zdobyciu dyplomu młody artysta czy artystka nie zawsze są już gotowi do wykonywania działań na scenie, bo to jest bardzo delikatna materia. Mnie to po prostu przerosło.

      Miałem wtedy także bardzo dużo propozycji występów na scenie, uczyłem się nowych partii. Ta szlachetna dyscyplina, jaką jest pedagogika, przyszła do mnie zdecydowanie za wcześnie i zrezygnowałem z nauczania. Pamiętam, że kiedy załatwiałem wszystkie formalności w sierpniu 2006 roku w Akademii Muzycznej, prorektor do spraw studenckich, ks. prof. Kazimierz Szymonik, zaprosił mnie do swojego gabinetu na kawę i po dłuższej rozmowie zapytał: „Dlaczego tak naprawdę Pan odchodzi z uczelni? Może dlatego, że się zmieniły władze? Pana zapraszała do pracy na uczelni wybitna śpiewaczka Urszula Moroz-Trawińska”. Odpowiedziałem wówczas – wcale nie o to chodzi, bo dzisiaj rządzi ten, a jutro zostaje wybrany ktoś inny – takie jest prawo demokracji. Mnie trochę przeraża ta tytułomania. Na zakończenie rozmowy ks. prof. Szymonik powiedział – ja wierzę, że Pan tu jeszcze wróci, a ja odpowiedziałem – ja tu wrócę, jak tu będzie Konserwatorium Warszawskie, którego dyrektorem przed wojną był Karol Szymanowski, którego uczniem był wcześniej Fryderyk Chopin, a dyrektorem był Józef Elsner..., wymieniać można długo. Po wojnie nadal było jeszcze Konserwatorium Warszawskie – mój stryj je kończył, pani Alina Bolechowska i wielu wybitnych polskich powojennych muzyków. Jeżeli ktoś chciał mieć tytuł magistra, to na pobliskim Uniwersytecie Warszawskim kończył prawo lub jakiś inny kierunek.
Konserwatorium nie miało praw uczelni wyższej, bo to była szkoła artystyczna. Ukończenie Juilliard School of Music też nie daje tytułu magistra, ale to konserwatorium cieszy się wielką estymą.
Nie używam nawet tytułu magister sztuki, pomimo, że go mam. Adam Kruszewski-baryton – naprawdę wystarcza.

      Wystarcza, bo śpiewa Pan znakomicie, o czym wszyscy doskonale wiemy, ale szkoda, że Pan nie uczy.

      Nie trzymam też mojego doświadczenia w dziedzinie śpiewu, aby je zabrać do trumny. Ja się dzielę z młodymi. Jeżeli ktoś chce i potrafi do mnie dotrzeć, poprosi o konsultacje, to ja nie odmawiam. W najbliższy poniedziałek jestem umówiony z dojrzałym artystą, bo przyjedzie do mnie jeden z solistów jednej z polskich oper. Nigdy też od młodego człowieka nie wziąłem ani grosza za te konsultacje. Traktuję je jako spłatę długu wobec moich mistrzów, którzy bardzo wiele mi dawali nie biorąc ode mnie ani grosza. Uważam, że tak powinno być. Uważam, że branie pieniędzy od młodego człowieka jest czymś niemoralnym, a słyszy się różne sumy. Często te sumy i te lekcje u kogoś gwarantują, że ktoś gdzieś coś zaśpiewa, ja się brzydzę tymi układami, chcę być od nich wolny. Być może na tym w jakimś sensie tracę, bo nie jestem w tych komitywach, ale dobrze mi jest z tym. Cieszę się, że co rano, jak się golę, to mogę z uśmiechem patrzeć w lustro na swoją twarz i nie mam sobie nic do zarzucenia w dyscyplinie dzielenia się swoim doświadczeniem. Staram się żyć „czysto”.

      Pamiętam Pana występy na Festiwalu w Łańcucie. Wspaniały, wręcz magiczny koncert z Olgą Pasiecznik u boku będę pamiętać to jeszcze długo, chociaż upłynęło już tyle lat.

      Ja także doskonale pamiętam ten wieczór. W Łańcucie byłem wiele razy i jestem bardzo szczęśliwy z tych wizyt. Pierwsze były po konkursie w Krynicy, kiedy szefem Festiwalu był jeszcze śp. Bogusław Kaczyński – to było 30 lat temu. Mieliśmy wtedy popis laureatów krynickiego konkursu i honorowym gościem była Martha Eggerth (małżonka Jana Kiepury), która także śpiewała.
      Później taki dla mnie ważny występ w Łańcucie to był recital pieśni Henryka Mikołaja Góreckiego, z mistrzem Góreckim przy fortepianie, a poezje, do których mistrz Górecki skomponował swoje utwory, przed moim wykonaniem każdego bloku recytował mistrz Gustaw Holoubek. Miałem przyjemność wejść do tego innego, lepszego świata, bo zostałem poproszony, aby własnym samochodem mistrza Holoubka przywieźć z Warszawy do Łańcuta. Tak też się stało i przez całą drogę mogliśmy sobie z mistrzem rozmawiać na różne tematy. Te wielkie, niezapomniane chwile zawsze będę pamiętał.
      Moja koleżanka w Warszawie ma z naszego wspólnego pobytu z Olgą Pasiecznik w Łańcucie małą akwarelę. Był tam wówczas także ktoś, kto potrafił malować i pięknie uwiecznił Olgę, mnie i Tadeusza Wojciechowskiego na niewielkim obrazie.

      Wiem, kto jest autorem tego obrazu. To pani Ewa Cisowska, która jest architektem i potrafi również pięknie malować, a także kocha muzykę i kiedyś uczyła się grać na fortepianie w Szkole Muzycznej w Krośnie. Pani Ewa od wielu lat spędza urlopy w maju w Łańcucie, uczestnicząc we wszystkich wydarzeniach festiwalowych. Podczas prób robi szkice i kończy swoje dzieła podczas koncertów.

      Jestem częstym gościem w domu pani Aliny i zawsze z rozrzewnieniem i czułością patrzę na ten przesłodki maluneczek. To taka miła pamiątka. Ja nie zbieram żadnych zdjęć ani pamiątek, bo uważam, że kto będzie chciał, to będzie pamiętał.

      Pamiętam także, że wystąpił Pan podczas plenerowego koncertu inaugurującego Muzyczny Festiwal w Łańcucie przed Zamkiem.

      Faktycznie, śpiewałem wówczas w „Carmina Burana” Carla Orffa z Iwoną Sochą, a dyrygował Tadeusz Wojciechowski i to był mój ostatni występ na Muzycznym Festiwalu w Łańcucie. Minęło już kilka lat, ale pamiętam gorące przyjęcie publiczności. Zamek w Łańcucie jest dla mnie miejscem cudownym, wspaniałą siedzibą polskiej arystokracji, który wiele razy gościł wielkie osobistości. Już wtedy byliśmy w Europie.

      Po koncercie w Rzeszowie czekają Pana 9 i 10 lutego spektakle „Strasznego dworu” w Teatrze Wielkim – Operze Narodowej.

      Zapraszam jeszcze na wyjątkowy spektakl w ostatnim dniu stycznia i w tym miejscu chcę jeszcze powiedzieć, może niektórych czytelników poinformować, o działalności Polskiej Opery Królewskiej, która wyrosła na kanwie Warszawskiej Opery Kameralnej Stefana Sutkowskiego, bo jak wiadomo, miały tam miejsce jakieś tragiczne wydarzenia i konflikty. Ja tego nie śledziłem, ale uważam, że po śmierci Stefana Sutkowskiego wydarzyła się tragedia. Ktoś chyba nie do końca rozumiał całą ideę działalności Stefana Sutkowskiego i wielu świetnych, doświadczonych artystów straciło pracę. Na szczęście Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego okazało się na tyle rozsądne, że powołało nową instytucję pod kierownictwem Ryszarda Peryta, z którym przed laty zrobiliśmy wszystkie dzieła operowe Mozarta i wiele innych. Pan Ryszard Peryt zwrócił się do mnie z propozycją, abym zaśpiewał na inaugurację działalności scenicznej Polskiej Opery Królewskiej Guślarza w Kantacie „Widma” Stanisława Moniuszki do słów II i IV części „Dziadów”. Kiedyś śpiewałem fragmenty wokalne tego dzieła, a ponieważ moim hobby jest poezja, a zwłaszcza Mickiewicz – nie tylko jeśli chodzi o stronę semantyczną, ale także o formę i całą strukturę tego wiersza, nie zastanawiałam się ani pół chwili.

      Premiera odbyła się w listopadzie – to dobry czas na uroczystości wokół Dnia Zadusznego i mam przyjemność śpiewać z młodszymi koleżankami i kolegami, i ze wspaniałą orkiestrą pod batutą Maestro Tadeusza Karolaka tę Kantatę, którą Ryszard Peryt nazwał „Dziady” - „Widma”. Dzieło ukazało się w czasach zaborów pod tytułem „Widma”, bo cenzura nie zgodziła się na tytuł „Dziady”. Uważam, że to bardzo szlachetne wyzwanie, mierzę się z tekstem Adama Mickiewicza. Nie mnie oceniać nasze wykonanie, ale jeżeli ktoś miałby ochotę, to zapraszam 31 stycznia ostatni raz w tym sezonie gramy, bo mamy teraz karnawał i czas na inne spektakle, a „Dziady” powrócą na scenę pewnie w okolicach listopada, grudnia, bo wtedy to dzieło najlepiej trafia do melomanów.
      W ostatnim dniu stycznia o godzinie 19:00 zapraszam na „Dziady” do przepięknego, autentycznego, zachowanego od wojennej pożogi Teatru Stanisławowskiego na terenie Parku Łazienkowskiego, a dzisiaj jestem szczęśliwy, że mogę powrócić do arii z oper Mozarta i zaśpiewać „4 sonety miłosne” Bairda oraz pieśni Mieczysława Karłowicza w instrumentacji Maestro Jacka Rogali, który tym razem dyryguje świetną Orkiestrą Symfoniczną Filharmonii Podkarpackiej.

Z Panem Adamem Kruszewskim – barytonem, solistą Teatru Wielkiego – Opery Narodowej w Warszawie rozmawiała Zofia Stopińska 12 stycznia 2018 roku w Rzeszowie.

W tym zawodzie nauka nigdy się nie kończy...

      Zofia Stopińska: Z utalentowanym  dyrygentem młodego pokolenia, a także kompozytorem i teoretykiem muzyki - Panem Rafałem Kłoczko rozmawiamy po wspaniałym, ale trochę innym niż przywykliśmy, premierowym spektaklu „Księżniczki czardasza” Imre Kalmana w Operze Śląskiej w Bytomiu. Dyrygował Pan tym spektaklem, ale także powierzono Panu kierownictwo muzyczne tego wydarzenia. Czy dużo było zmian w partyturze? Co zostało wycięte, a co dodane?

      Rafał Kłoczko: Specjalnie dla Pani czytelników, mogę uchylić nieco tajemnicy... Mogę zdradzić, że z szacunku do partytury i zamysłu kompozytora, przywróciliśmy do wykonania kilka fragmentów, które często były pomijane. Nie uniknęliśmy kilku drobnych cięć wynikających z inscenizacji, ale chyba najistotniejszą zmianą był usłyszany przez wszystkich wstęp do trzeciego aktu. Zamiast oryginalnej introdukcji wykonaliśmy własną - napisaną przeze mnie i opartą na melodii piosenki “Miłość ci wszystko wybaczy”. Choć nie jestem zbyt przychylny do takiej ingerencji w kompozycję, było to ściśle uzasadnione koncepcją działa, jako całości - tak muzycznej, jak i inscenizacyjnej.

       Dzięki tak niewielkim zabiegom postać księżniczki czardasza Sylvii Varescu kojarzyła nam się od początku z naszą wspaniałą gwiazdą lat 20-tych 

       Zdecydowanie tak! Proszę zauważyć, że ich historie są bardzo podobne. Obie popełniły mezalians w życiu, obie wyjechały na tournée do Ameryki, w „Księżniczce czardasza” wszystko jednak kończy się happy endem, a w przypadku Hanki Ordonówny, z tego co się pamiętam – nie było tak kolorowo.

      Urodził się Pan w Toruniu - jednym z najpiękniejszych polskich miast, tam z pewnością rozpoczynał Pan naukę w szkole muzycznej. Sam Pan chciał się uczyć grać, czy rodzice pragnęli, aby ich syn został muzykiem?

      Edukację muzyczną rozpocząłem dość późno, bo dopiero w wieku 13 lat. Kilka lat wcześniej uczyłem się grać na keyboardzie w prywatnym ognisku muzycznym, ale ani nie szło mi to zbyt dobrze, ani nie byłem tym za bardzo zainteresowany. Wszystko zaczęło się później, gdy rodzice widząc jak co jakiś czas siadam do klawiatury i nieporadnie próbuję coś pograć, po prostu wysłali mnie do szkoły muzycznej. Próbowałem swoich sił na perkusji, później na fagocie, ale to fortepian interesował mnie najbardziej. Muzyka stawała mi się coraz bliższa, zacząłem komponować i spotkałem na swojej drodze jedną z najwspanialszych i najważniejszych dla mnie osób, znakomitego kompozytora, pedagoga, a przede wszystkim przyjaciela – Magdalenę Cynk, która inwestowała we mnie mnóstwo energii i motywowała mnie. Nie chciałem jednak być muzykiem, wyobrażając sobie siebie raczej jako księgowego. Kierunki studiów zmieniałem wiele razy po zdaniu matury: w ciągu roku studiowałem germanistykę, marketing i zarządzanie oraz telekomunikację i elektrotechnikę. Cały czas miałem wrażenie, że to nie jest właściwy wybór. Któregoś dnia zdałem sobie sprawę z tego, że zwyczajnie tęsknię za muzycznym światem, za tym wszystkim co się w nim może znaleźć. Spróbowałem za radą Magdaleny Cynk, dając sobie tylko jedną szansę i... dostałem się na kompozycję do Akademii Muzycznej w Gdańsku. Zaraz potem rozpocząłem kolejne kierunki: carillon, teorię muzyki i – za sprawą maestro Janusza Przybylskiego – dyrygenturę. Ten ostatni to siódmy kierunek, może to magia tej liczby, że tak to pokochałem? Nie było łatwo: studia w innym mieście, duże braki w edukacji... Całe dnie spędzałem w bibliotece czytając książki, ucząc się partytur i poznając nowe utwory. Rodzice nigdy nie zmuszali mnie do muzyki, ale zawsze bardzo mnie wspierali i na pewno cieszyli się, że się tym zajmuję. Tak jest zresztą do dzisiaj. Mam w nich ogromne wsparcie i wiem, że gdyby nie oni, nie byłbym w tym miejscu, co teraz jestem.

      Z pewnością w rodzinnym mieście bywa Pan obecnie rzadko, ale często występuje Pan niedaleko, bo w Trójmieście i w ostatnich latach dyrygował Pan wieloma różnorodnymi koncertami. To było i chyba będzie nadal ważne miejsce w Pana działalności artystycznej.

      Toruń to miasto, które fascynuje mnie za każdym razem, gdy mogę się po nim przespacerować. Jeżdżąc z miejsca na miejsce staram się czasem choć na kilka godzin zajechać do rodziców, babci i mojego kochanego psiaka Remusa. Od roku pełnię funkcję wiceprezesa Pomorskiego Towarzystwa Muzycznego, które ma siedzibę w Toruniu. Prowadzę więc część organizowanych przez nie koncertów i warsztatów orkiestrowych dla uzdolnionej młodzieży, które odbywają się co pół roku. Zawsze chętnie jadę do Torunia, szczególnie, że to w Toruńskiej Orkiestrze Symfonicznej miałem przyjemność być dyrygentem-rezydentem (program Instytutu Muzyki i Tańca), a wielu muzyków znam osobiście.

      Z powodzeniem uczestniczył Pan w konkursach dyrygenckich. Jaki wpływ miały konkursy na Pana dalszy rozwój i karierę?

      Od początku studiów, o czym wspomniałem, bardzo dużo pracuję nad rozwojem artystycznym. Bardzo szybko zacząłem koncertować. Już po roku studiów miałem swój pierwszy publiczny koncert jako dyrygent. Szybko zacząłem również otrzymywać zaproszenia od niektórych orkiestr i grafik z roku na rok się zapełniał (i wciąż zapełnia). Często nie mogłem wziąć udziału w jakimś konkursie na który się dostałem, ze względu na wiążącą mnie umowę. Miałem jednak przyjemność brać udział w kilku, które były znaczące. Nie ze względu na nagrody, ale przede wszystkim ze względu na to, że mogłem sprawdzić siebie, poobserwować kolegów po fachu, poznać nowy repertuar. Z wieloma poznanymi tam osobami utrzymuję bliskie stosunki cały czas i przyjaźnimy się, wymieniamy doświadczeniami i spotykamy przy okazji kolejnych konkursów czy kursów mistrzowskich. Otrzymanie nagrody jest zawsze „zastrzykiem energii” i mobilizuje do dalszego działania. Mnie otworzyło też niektóre drzwi, dzięki czemu mogłem pracować z nowymi zespołami. W środowisku muzycznym mówi się, że jesteś tak dobry, jak twój ostatni koncert. Zawsze bardzo przykładam się do przygotowania do prób, bo poza samą radością współtworzenia z innymi artystami wiem, że od tego też zależą kolejne zaproszenia.

      Dobrze się Panu wiedzie na polu dyrygentury.

      Owszem, mijający rok jest dla mnie wyjątkowy: pierwsza asystentura w Teatrze Wielkim, przed chwilą poprowadziłem pierwszy spektakl jako kierownik muzyczny w Operze Śląskiej, pracowałem z wieloma orkiestrami, a przede wszystkim przeprowadziłem się do Wiednia i rozpocząłem staż dyrygencki w Operze Wiedeńskiej. Ten ostatni jest ogromnym wyróżnieniem, konsekwencją tego, że w zeszłym roku byłem asystentem w Salzburgu i pełniłem funkcję asystenta przy Filharmonikach Wiedeńskich w ramach najsłynniejszego chyba festiwalu operowego na świecie Salzburger Festspiele 2016. Mam świadomość, jak wielkie szczęście mi się zdarzyło, zwłaszcza, że pracowałem na to dość długo.

      Kontakt z wielkimi mistrzami batuty z pewnością będzie miał wpływ na Pana dalszy rozwój.

      Oczywiście, że tak. Wiem doskonale, że w tym zawodzie nauka nigdy się nie kończy. Nawet jak będę miał 80 lat, to będę się zastanawiał, jak coś poprowadzić, zinterpretować. Będąc w Wiedniu podpatruję pracę dyrygentów, których nagrań mogłem do tej pory jedynie posłuchać na płytach albo czasami oglądałem na YouTube i zastanawiałem się, czy kiedykolwiek zobaczę ich na żywo. Okazuje się, że mogę z nimi po próbie usiąść przy kawie z partyturą i rozmawiać o tym, co z nią zrobić, jak ją „ugryźć”. Jak się przygotowywałem do jakiegoś koncertu i asystowałem przy próbach, które były w trakcie stażu, to niejeden dyrygent radził mi po próbie mówiąc – zrób to i to, bo to zawsze działa, zwróć uwagę na to miejsce, bo tu zawsze jest problem. Nie ukrywam, że zanim rozpocząłem pracę nad „Księżniczką czardasza”, dużo mi dały przygotowania w Austrii, gdzie cały czas ta operetka jest w repertuarze, ma swoją tradycję wykonawczą wypływającą bezpośrednio ze skrajnego szacunku do partytury. Jeżeli kompozytor napisał, że ma być zwolnienie, to na pewno to zwolnienie będzie, a jak ma być przyśpieszenie – będzie przyśpieszenie.          W Polsce operetka trochę „pokutuje” wielką ilością koncertów promenadowych, które rządzą się oczywiście innymi prawami. Trudno by było na powietrzu realizować wszystkie niuanse – zawieszenia, fermaty. Publiczność też oczekuje, aby artyści na wysokich dźwiękach się zatrzymali, by je wyeksponować, choć nie ma tego w zapisie partyturowym. W operze mamy pełną dramaturgię, trzeba trochę inaczej podejść do partytury. Skoro kompozytor skomponował jakiś fragment czy finał, w ten, czy inny sposób, to na pewno wiedział, co chce przez to wyrazić. Nigdy nie zatrzymuję się tylko dlatego, że jest wysoki dźwięk, a dlatego, że ma to znaczenie dla dramaturgii. Dlatego też “Księżniczka Czardasza” była poszukiwaniem tego co tkwi w zapisie nutowym, w dramaturgii partytury, z uwzględnieniem tempa, tłumaczonych na język polski tekstów oraz mojej wizji muzycznej całości.

      Co Pana bardziej fascynuje – teatralne formy muzyczne (opera, operetka, balet) czy muzyka symfoniczna?

      Na początku studiów to symfonika była moim marzeniem i skupiałem się na wielkich formach instrumentalnych. Po zadyrygowaniu jednak jednoaktową operą „Verbum nobile” Stanisława Moniuszki w Gdańsku (9 stycznia tego roku minie 8 lat...), zakochałem się w tym gatunku bez pamięci i odtąd wszystkie swoje siły kierowałem w tę właśnie stronę. Połączenie śpiewu, tańca, muzyki symfonicznej, ale i teatru, to coś fascynującego i dającego nieograniczone wręcz możliwości. Przeżywanie wszystkich emocji zawartych w libretcie, praca ze śpiewakami, sztuka kompromisu, ale i umiejętności przekonania do swojej interpretacji sprawia, że żadna próba nie wygląda tak samo. To również wielkie wyzwanie i odpowiedzialność za uczucia, które chcemy wzbudzić u odbiorcy. Z drugiej strony, choć swoje serce oddałem operze, nie oznacza to, że przygotowywanie symfoniki mnie nie interesuje. Wręcz przeciwnie, jednym z najwspanialszych muzycznych przeżyć było poprowadzenie przeze mnie, przed czterema laty, suity symfonicznej „Szeherezada” Rimskiego-Korsakowa. Ze sceny zszedłem wtedy wykończony i fizycznie, i emocjonalnie, ale wiem, że czułem wtedy prawdziwe szczęście. Nie lubię się ograniczać w żadnej kwestii i bardzo cenię każdy kontakt z muzyką i artystami, traktuję to jako kolejne wyzwanie i robienie tego, co kocham.

      Zgodzi się Pan chyba ze mną, że dyrygent oprócz dobrego opanowania swojego rzemiosła i wielkiej wiedzy muzycznej, musi szybko nawiązać dobry kontakt z zespołem i solistami, bo bez tego trudno osiągnąć sukces.

      Opanowanie techniki, ogólna wiedza muzyczna czy znajomość tradycji wykonawczych są bardzo ważne, to podstawa. Najtrudniejsze jest umiejętne korzystanie z tego, co przychodzi po prostu wraz z doświadczeniem. Już na studiach uczy się nas, że dyrygent musi być też psychologiem, jednak moim zdaniem trzeba przede wszystkim być sobą. Nikt nie lubi być okłamywany, nikt nie lubi pracować z osobą udającą kogoś innego. Szczerość to podstawa, szczególnie jeśli chodzi o emocje. Między dyrygentem a orkiestrą nie może być relacji szef-podwładny, tylko współpraca na jasnych zasadach. Muzycy orkiestrowi to specjaliści w swoim fachu, osoby wyjątkowe i mające mnóstwo do zaproponowania. Nie jest wstydem dla młodego dyrygenta czerpać rozwiązania od doświadczonych instrumentalistów, którzy są skarbnicą wiedzy. Jeśli dyrygent czuje coś w inny sposób, to powinien nie krzykiem, a umiejętnościami i wiedzą przekonać do swojej racji, przekonać, że może jego wizja nie jest jedyna, ale w tym momencie jest najlepsza. Te słowa wypowiedział kiedyś wielki maestro Jerzy Semkow i absolutnie się z nimi zgadzam.

      Zawsze jest dla mnie ważne zdanie muzyków i możliwość czerpania od nich wiedzy. Od samego początku otacza mnie mnóstwo życzliwych ludzi, niejednokrotnie odbywałem bardzo szczere rozmowy z dyrygentami, śpiewakami czy muzykami orkiestrowymi i to one dały mi najwięcej, wpłynęły i wciąż wpływają na mój rozwój jako artysty. Staż dyrygencki w Operze Wiedeńskiej pozwolił mi na kontakt z największymi autorytetami w dziedzinie dyrygentury i każda spędzona tam minuta również wiele mnie nauczyła. Często słyszę, że „mam szczęście”. I nigdy nie zaprzeczam, mam mnóstwo szczęścia, że tych, a nie innych ludzi spotkałem na swojej drodze. Nie zmienia to faktu, że bycie dyrygentem wiąże się z mnóstwem wyrzeczeń, ogromem pracy, która nigdy się nie skończy i z podporządkowaniem temu całego swojego życia. Cieszę się jednak, że odnalazłem w swoim życiu pasję i mogę się jej w pełni poświęcić. Codziennie rano wstaję uśmiechnięty i pełen energii, bo wiem, jakie wyzwania mnie czekają, kolejne próby i projekty w które jestem zaangażowany. A w czasie wolnym... zaglądam do nowych partytur, uczę się utworów, którymi kiedyś będę dyrygować lub mam je już w planach koncertowych.

      Pewnie ostatnio brakuje czasu na komponowanie, ale to także znaczący nurt w Pana działalności, bo nie komponował Pan „do szuflady” – wprost przeciwnie, Pana utwory wykonywane były na wielu festiwalach i różnych koncertach. Warto, a nawet trzeba przybliżyć ten nurt działalności. Komponuje Pan na zamówienie czy tylko z potrzeby serca? Są to wyłącznie wielkie formy, czy również muzyka kameralna?

      Od komponowania zacząłem w zasadzie na poważnie interesować się muzyką i od samego początku fascynował mnie gatunek pieśni. W tej małej, lirycznej formie zawrzeć można wszystkie uczucia, tworzyć w ten sposób coś w rodzaju „muzycznego pamiętnika”. Każda moja pieśń, a mam ich już około stu, to zapis emocji, które chciałem wyrazić, a potrafiłem tylko sięgając do genialnej poezji. Wspomniana już Magdalena Cynk, to również niezwykły animator kultury. Regularnie organizuje w Toruniu (i nie tylko) koncerty kompozytorskie, na których wystawiam swoje utwory od 15 lat. Komponuję oczywiście również utwory kameralne, fortepianowe, orkiestrowe, ale i kantaty, msze czy wielkie formy wokalno-instrumentalne, z czego większość była wykonywana w różnych miastach Polski, w tym m.in. w Warszawie, Poznaniu, we Wrocławiu, w Bydgoszczy, Gdańsku i Krakowie. Zdarzało mi się komponować na zamówienie muzykę teatralną czy jako kompozytor-rezydent (drugi z programów Instytutu Muzyki i Tańca) w Cappelli Gedanensis. W ramach tego programu wykonanych było kilka koncertów, ale najistotniejszym stało się zeszłoroczne prawykonanie „Pasji” na 5 solistów, chór i orkiestrę, co uważam za jeden z najważniejszych utworów w moim życiu. Cieszyłem się, że mogłem tego dokonać z zespołem, który jest bliski mojemu sercu, nie tylko przez wzgląd na stałą współpracę, ale i ogromná sympatię, którą darzę Cappellę Gedanensis. Komponowanie, z czym się wiąże wiedza o instrumentach i umiejętność instrumentowania, dało mi bardzo wiele. Również dlatego, że regularnie otrzymuję zamówienia z szeregu instytucji na orkiestracje różnych dzieł. Moje opracowania wykonywane były m.in. w wiedeńskim Musikverein czy Teatrze Wielkim w Warszawie, a nowe propozycje z Europy (i od niedawna nie tylko z Europy!) pojawiają się jedna po drugiej.

      W notce biograficznej przeczytałam, że pracuje Pan także nad doktoratem z dyrygentury w krakowskiej Akademii Muzycznej. Czy daleko do finału?

      Swój doktorat poświęciłem, co chyba nie jest żadnym zaskoczeniem, dziele operowemu: zapomnianej pięcioaktowej operze „Eros i Psyche” L. Różyckiego, którą po prawie pół wieku nieobecności na polskich scenach przygotowałem, jako kierownik muzyczny w Operze Bałtyckiej w 2015 roku. W tym sezonie asystowałem maestro Grzegorzowi Nowakowi, nowemu dyrektorowi muzycznemu Teatru Wielkiego-Opery Narodowej, przy premierze tego dzieła w Warszawie. Wiem, że powinienem sfinalizować kwestię doktoratu już dawno, ale ciągle pojawiające się propozycje dyrygenckie opóźniają moją pracę. Moi promotorzy mają do mnie mnóstwo cierpliwości i zrozumienia, za co jestem im bardzo wdzięczny. Na szczęście jestem już na końcu tej drogi i niebawem sprawa będzie zamknięta: wszystkie rozdziały są gotowe, przede mną tylko wstęp i zakończenie, a potem... obrona.

      Rozpoczynający się wkrótce 2018 rok będzie bardzo pracowity i kalendarz jest już zapełniony. Może Pan wspomnieć chociaż o kilku miejscach koncertów lub programach, które Pan poprowadzi?

      Podobnie jak poprzedni rok, tak i ten rozpoczął się szeregiem nowych propozycji. Szczegółów nie chciałbym zdradzać, bo wiele przedsięwziąć jest dopiero omawianych. O swoich działaniach informuję na swoim Facebookowym fanpage’u i na stronie internetowej; niebawem wszystko się tam pojawi. Poza kontynuacją współpracy ze wszystkimi ośrodkami, z którymi pracowałem do tej pory, a więc z Wiedniem, Warszawą, Gdańskiem, Bytomiem, Koszalinem i Toruniem, na mojej „dyrygenckiej mapie” oprócz kolejnych polskich miast pojawi się też kilka zagranicznych. Wiele koncertów planuje się z kilkuletnim wyprzedzeniem, więc kalendarz zapełnia się dużo naprzód. Myślałem, że rok 2017 był tym najbardziej przełomowym w moim życiu (szczególnie ze względu na staż w Operze Wiedeńskiej), ale już widzę, że kolejne lata będą jeszcze lepsze. Proszę mocno trzymać kciuki!

      Po raz pierwszy Pan pracuje z zespołem Opery Śląskiej?

      Tak, w ogóle jestem po raz pierwszy na Śląsku i od razu „pełną parą”.

      Sporo czasu zajęły przygotowania, ale po premierze „Księżniczki czardasza” – może się Pan czuć zadowolony.

      Oczywiście, jestem zadowolony, a przede wszystkim jestem dumny ze wszystkich wykonawców, bo widziałem na pierwszych próbach, że często „otwierali oczy”, jakie szczegóły udało mi się wyciągnąć z partytury. To, że sam komponuję, nauczyło mnie szacunku i umiejętności dogłębnego czytania partytury, o czym wspominałem już wcześniej. Wiem, ile mnie kosztowało, kiedy ktoś wykonywał mój utwór i coś było niezgodnie z moją intencją. Tłumaczyłem zatem spokojnie, że tak jest w partyturze i nie wymyślam niczego nadzwyczajnego poza tym, co napisał kompozytor. Potem, oczywiście, po sprawach technicznych doszły emocje, intencje w grze i śpiewie, i zaczęły się prawdziwe schody, ale nasi soliści doskonale sobie z tym poradzili i wiele pomysłów czerpałem również od nich, byli bardzo inspirujący na próbach.

      Gratuluję Panu serdecznie wspaniałej premiery „Księżniczki czardasza” i kończymy tę rozmowę z nadzieją, że będzie okazja do następnych spotkań – jeśli nie w teatrach operowych, to przy okazji koncertów symfonicznych. Może kiedyś na Podkarpaciu?

      Ja też mam taką nadzieję, aczkolwiek stamtąd na razie zaproszenia nie mam. Może z czasem się pojawi, z czego bym się bardzo cieszył.

      Aktualnie Filharmonicy Podkarpaccy z sukcesami koncertują w Chinach.

      Doskonale wiem, bo często zaglądam na Pani stronę na Facebooku i czytam różne informacje oraz wywiady, które Pani zamieszcza na blogu „Klasyka na Podkarpaciu”. Cieszę się, że poznaliśmy się osobiście.

Ze znakomitym polskim dyrygentem, kompozytorem i teoretykiem muzyki młodego pokolenia - Panem Rafałem Kłoczko rozmawiała Zofia Stopińska 29 grudnia 2017 roku w Bytomiu.

Marek Stefański - moje grudniowe tournee po Rosji

     Zofia Stopińska: Zapraszam Państwa dzisiaj na spotkanie z dr hab. Markiem Stefańskim, znakomitym organistą i pedagogiem – adiunktem w Katedrze Organów Akademii Muzycznej w Krakowie. Pan Marek Stefański jest zasłużonym propagatorem muzyki organowej i nie tylko, jest założycielem i dyrektorem artystycznym Festiwalu „Wieczory Muzyki Organowej i Kameralnej w Katedrze i Kościołach Rzeszowa”, cyklu koncertów „Muzyka Organowa w Jarosławskim Opactwie” oraz „Wiosennych dni z muzyką organową w bazylice Jezuitów” w Krakowie. Artysta koncertował w większości krajów Europy, w Ameryce Północnej i Południowej oraz w Izraelu. Regularnie zapraszany jest na koncerty do Rosji, gdzie stał się jednym z najbardziej znanych zagranicznych organistów. Tym razem rozmawiać będziemy o bardzo długiej podróży koncertowej po Rosji, która zakończyła się niedawno, bo tuż przed Świętami Bożego Narodzenia 2017 roku.

     Marek Stefański: Moje grudniowe tournée po Rosji, zakończone dzień przed Wigilią minionego roku, trwające ponad trzy tygodnie, obejmowało 6 koncertów oraz udział jako przewodniczącego jury Pierwszego Konkursu Organowego Młodych Organistów Bajkalska Toccata w Irkucku na Syberii. To w sumie ponad 20 tysięcy przebytych kilometrów i trzy strefy czasowe....

     Z. S.: Podczas tego tournée wystąpił Pan na dwóch kontynentach – w Europie i Azji.

     M. S.: W europejskiej części Rosji zagrałem koncert w Archikatedrze w Moskwie, która od ponad 20 lat jest znaczącym centrum wykonawstwa muzyki organowej w stolicy Rosji. Warto przypomnieć, że do roku 1999 Archikatedra moskiewska, piękny trzynawowy kościół z początku XX wieku, zbudowany przez Polaków, pełniła funkcję biurowca; była podzielona na sześć kondygnacji, a na nich znajdowały się pokoje i gabinety. Dzięki staraniom polskich firm projektowych i budowlanych, dotacjom rządowym oraz prywatnych sponsorów, a także przy działaniach dyplomatycznych hierarchii kościelnej w Rosji oraz Watykanu, od prawie 30 lat tej monumentalnej świątyni został przywrócony blask dawnej świetności. W kościele tym znajdują się obecnie znakomite 70-głosowe organy szwajcarskiej firmy Kuhn, umożliwiające wykonawstwo całego spektrum literatury organowej, zwłaszcza dzieł z kręgu niemieckiego romantyzmu i symfoniki francuskiej. Przez cały rok odbywa się w katedrze ponad 100 koncertów organowych. W tym celu zostało powołane specjalne biuro koncertowe, które w najbardziej profesjonalny sposób zajmuje się organizacją tych wydarzeń artystycznych i wielce skuteczną ich promocją.
     W roku 2004 uczestniczyłem jako wykonawca jednego z koncertów podczas międzynarodowego festiwalu zatytułowanego: "Organiści europejskich świątyń", inaugurującego ten wspaniały instrument i od tej pory przynajmniej raz w roku jestem zapraszany tutaj do zagrania koncertu organowego. Od czterech lat ma to miejsce w dzień Świętego Mikołaja, które to święto staje się coraz bardziej popularne w Rosji.

     Z. S.: Kolejny koncert odbył się także na terenie Europy w znanym Panu doskonale mieście.

     M. S.: Następnym punktem mojej podróży był Twer, miasto położone nad brzegiem Wołgi, pomiędzy Moskwą i Petersburgiem. Jadąc do Tweru z Moskwy przejeżdża się przez niewielkie miasto Klin, w którym urodził się Piotr Czajkowski. Miasto słynie z muzeum poświęconego życiu i twórczości tego wiodącego rosyjskiego kompozytora.
     W Twerze grałem w Filharmonii, której dyrekcja od 15 już lat corocznie włącza mój recital organowy do programu swoich koncertów abonamentowych. Filharmonia w Twerze to jedna z moich ulubionych sal koncertowych w Rosji i chyba także poza nią... Organy firmy Rieger-Kloss, choć wymagające już kompleksowego remontu, nadal nie zawodzą.

     Zarówno koncert w Moskwie, jak i w Twerze, zgromadził bardzo liczną rzeszę słuchaczy (600 osób w Moskwie i 400 w Twerze - czyli komplety na widowni), co jest zresztą sytuacją charakterystyczną dla koncertów organowych w Rosji. Trudno wyobrazić sobie podobnie licznych słuchaczy koncertów organowych u nas...

     Z. S.: Często jak się chce powiedzieć, że gdzieś jest naprawdę bardzo daleko, mówi się: „Jak stąd do Władywostoku”. Ze zdumieniem patrzyłam na korespondencję między innymi z tego miasta. Po koncercie w Twerze czekała Pana długa podróż.

     M. S.: Nawet bardzo długa, bo udałem się na daleki wschód Rosji. Pierwszy koncert wykonałem w katedrze we Władywostoku. Tutaj, podobnie jak w Moskwie, znajduje się piękny, monumentalny neogotycki kościół, który do połowy lat 90-tych minionego wieku pełnił funkcję... archiwum KGB (następnie FSB) dla wschodniej Syberii. Obecnie zrekonstruowana i odnowiona świątynia posiada jedyne na dalekim wschodzie Rosji organy piszczałkowe, zbudowane dzięki funduszom amerykańskim przez filipińską firmę organmistrzowską Diego Cera. Ten piękny, neobarokowy instrument inspiruje zwłaszcza do wykonywania muzyki polifonicznej oraz klasycyzmu. Ale także dzieła Felixa Mendelssohna-Bartholdy'ego brzmią tutaj znakomicie!

     Z. S.: Sporo czasu zajęły Panu koncerty w miastach położonych nad „syberyjskim morzem”, zwanym także „błękitnym okiem Syberii”.

     M. S.: Z położonego na brzegu Oceanu Spokojnego Władywostoku udałem się ku brzegom Bajkału, do rozciągającego się nad rzeką Angarą Irkucka. Tutaj zagrałem również w wybudowanym przez Polaków w początkach XX wieku kościele, który od lat powojennych do chwili obecnej pełni funkcję Sali Organowej Filharmonii Irkuckiej. Pochodzące z końca lat 70-tych ubiegłego stulecia organy niemieckiej firmy Schuke brzmią w tym wnętrzu znakomicie. W koncercie uczestniczyli ponadto soliści instrumentaliści i wokaliści Filharmonii Irkuckiej, gdyż stanowił on jednocześnie inaugurację Konkursu dla Młodych Organistów Bajkalska Toccata.
     W Irkucku zagrałem ponadto solowy recital organowy, który pod auspicjami Konsulatu Generalnego RP i dzięki osobistym staraniom Konsula Generalnego, Pana Krzysztofa Świderka, odbył się w tamtejszej katedrze. Świątynia ta, zbudowana w roku 2000, posiada wysokiej jakości elektroniczne organy amerykańskiej firmy Rogers. Instrument stanowi połączenie głosów elektronicznych z piszczałkowymi oraz z systemem specjalnego, panoramicznego nagłośnienia. Organy brzmią naprawdę dobrze w nowoczesnym wnętrzu kościoła.
     Podobnie jak w Moskwie, lecz nieco wcześniej, w roku 2002 inaugurowałem ten instrument, gdy tylko został on zainstalowany w irkuckiej katedrze. Ponownie więc był to miły powrót po latach...
     Ostatnim koncertowym przystankiem w mojej syberyjskiej podróży była stolica Buriacji, czyli położone po drugiej stronie Bajkału miasto Ułan-Ude, oddalone jedynie 150 kilometrów od granicy Rosji z Mongolią. Od 10 lat miejscowa filharmonia organizuje Noworoczny Festiwal Muzyczny, w programie którego znajduje się każdorazowo recital organowy. Znajduje on swoje miejsce w tamtejszym kościele, który powstał przed ponad 20 laty z inicjatywy wspaniałego księdza Adama Romaniuka, proboszcza jedynej Parafii Rzymsko-Katolickiej w Buriacji. Była to już moja druga muzyczna wizyta w tym mieście.

     Z. S.: W europejskiej części Rosji koncerty organowe cieszą się ogromną popularnością, jak Pan już wspominał, sale zawsze wypełnione są publicznością, a jak było na dalekim wschodzie – we Władywostoku czy nad Bajkałem?

     M. S.: Podobnie jak w europejskiej części Rosji, koncerty na dalekim wschodzie tego ogromnego kraju cieszyły się znakomitą frekwencją i bardzo sympatycznym przyjęciem ze strony słuchaczy.

     Z. S.: Wspomniał Pan o koncercie w ramach konkursu dla młodych organistów w dalekim Irkucku, był Pan także przewodniczącym jury tego wydarzenia. Proszę nam opowiedzieć o swoich wrażeniach.

     M. S.: Pierwszy Konkurs Młodych Organistów Bajkalska Toccata w Irkucku został zorganizowany przez Muzyczny College im. Fryderyka Chopina w Irkucku, przy współpracy z miejscową Filharmonią. Kierownictwo artystyczne projektu sprawowała organistka irkuckiej Filharmonii Yana Yudenkowa, absolwentka klasy organów Konserwatorium im. P. Czajkowskiego w Moskwie.
Udział w konkursie wzięło 14 organistek i... tylko jeden organista. Tak to już w Rosji jest, w przeciwieństwie do krajów europejskich, że na organach grają głównie dziewczęta.
     Laureatką Grand Prix została organistka z Nowosybirska Ekatarina Daniłowa. Jest szansa, iż gry tej znakomitej młodej artystki posłuchamy za rok w Polsce, może także w Rzeszowie, w ramach Festiwalu Wieczory Muzyki Organowej i Kameralnej.
     Poziom artystyczny wszystkich uczestników konkursu był bardzo wysoki. Konkurs raz jeszcze potwierdził znakomite przygotowanie fortepianowe rosyjskich młodych artystów do gry na organach oraz wielką determinację w pracy i w pokonywaniu gigantycznych, rosyjskich odległości, aby zagrać na dobrych organach...

     Z. S.: Mam nadzieję, że koncert młodej organistki z Nowosybirska w Rzeszowie będzie doskonałą okazją do rozmowy na temat kształcenia młodych organistów w Rosji. Pewnie także za cztery lub pięć miesięcy będzie nam Pan mógł opowiedzieć o szczegółach tegorocznych edycji Festiwalu „Wieczory Muzyki Organowej i Kameralnej w Katedrze i Kościołach Rzeszowa” oraz cyklu koncertów „Muzyka Organowa w Jarosławskim Opactwie”. Będzie to spotkanie znakomitą okazją do rozmowy o Pana tegorocznych podróżach koncertowych.

Z dr hab. Markiem Stefańskim – pedagogiem Akademii Muzycznej w Krakowie oraz znakomitym, niezwykle aktywnym artystycznie polskim organistą rozmawiała Zofia Stopińska 2 stycznia 2018 roku.

W Galerii ilustracji - zdjęcia z archiwum dr hab. Marka Stefańskiego:

Fot. 1 - Katedra  we Władywostoku - Marek Stefański zapala świecę adwentową podczas uroczystej mszy dla Polaków 10 grudnia 2017 roku

Fot. 2 - Stary Kościół w Irkucku - podczas Konkursu Młodych Organistów Bajkalska Toccata 13 grudnia 2017 roku ( czwarty od lewej  - dr hab. Marek Stefański)

Fot. 3 - Sala organowa Filharmonii w Irkucku - podczas Konkursu Młodych Organistów Bajkalska Toccata  13 grudnia 2017 roku.

Księżniczka czardasza w Operze Śląskiej w Bytomiu

     W Operze Śląskiej w Bytomiu ostatnie wieczory 2017 i pierwsze 2018 roku wypełnione są spektaklami operetki „Księżniczki czardasza” Imre Kalmána do libretta Leo Steina i Béli Jenbacha w przekładzie polskim Jerzego Jurandota. Tych, którzy wybiorą się na spektakl, czeka niespodzianka, bo reżyser spektaklu, Pia Partum, zaproponowała coś, co odbiega od znanej nam doskonale konwencji, przenosząc akcję w lata 20-te ubiegłego wieku. Jej „Księżniczka czardasza” jest opowieścią o miłości pięknej gwiazdy czardasza Sylvii Varescu i młodego księcia Edwina, bardzo podobnej do tej, która przydarzyła się Hance Ordonównie - piosenkarce, tancerce, aktorce - i arystokracie Michałowi Tyszkiewiczowi.
     Ponieważ 29 grudnia miałam szczęście być na premierze, a później na spotkaniu z twórcami i wykonawcami, stąd o tym spektaklu opowiemy w krótkich rozmowach, a rozpoczynamy od wypowiedzi dyrygenta i kierownika muzycznego bytomskiej „Księżniczki czardasza” – Rafała Kłoczko, którego pytałam, co zostało pominięte z oryginalnej partytury, a co zaaranżował i dodał wprowadzając nas w klimat lat 20-tych ubiegłego wieku.

     Rafał Kłoczko: Jestem przeciwnikiem wycinania czegokolwiek, ale w pierwszym akcie zostały pominięte cztery takty, w drugim wykonaliśmy wszystko zgodnie z oryginalną partyturą, a w trzecim pominęliśmy introdukcję, po to, żeby dać własną introdukcję, opartą na melodii piosenki „Miłość ci wszystko wybaczy”, w wersji na orkiestrę symfoniczną. To były jedyne odstępstwa od oryginalnej partytury.
     Zofia Stopińska: Podobieństwo losów Sylvii Varescu i Hanki Ordonówny podkreślało wszystko, co widzieliśmy na scenie.
     R. K.: Historie ich życia były na pewnym etapie zbieżne. Obie były bohaterkami mezaliansów, obie wyjechały na tournée do Ameryki, z tą różnicą, że w „Księżniczce czardasza” wszystko kończy się happy endem, a w przypadku Hanki Ordonówny, z tego, co wiem, nie do końca.
     Z. S.: Po raz pierwszy pracuje Pan z zespołem Opery Śląskiej?
     R. K.: Tak, w ogóle jestem pierwszy raz na Śląsku i od razu pełną parą.
     Z. S.: Myślę, że po premierze jest Pan bardzo zadowolony.
     R. K.: Jestem dumny z muzyków i z wokalistów, bo na pierwszych próbach widziałem, że czasem otwierali oczy, bo od wielu lat śpiewali czy grali w dobrze znany sposób, a ja żądam czegoś innego. Odpowiadałem, że tak jest w partyturze i nie wymyślam niczego innego. Fakt, że sam komponuję, nauczył mnie wielkiego szacunku do partytury, bo wiem, co przeżywałem, kiedy ktoś wykonywał mój utwór i coś nie było zgodne z moją intencją.

     Zofia Stopińska: Podczas premierowego spektaklu główne role wykonywali: znana ze znakomitych kreacji Sylvii Varescu - Pani Aleksandra Orłowska i Pan Łukasz Gaj, który wystąpił w roli Edwina. Jak czuli się Państwo w tych rolach podczas dzisiejszego spektaklu?
     Aleksandra Orłowska: Było bardzo ciekawie, trochę inaczej, bardziej na poważnie, ale dzięki temu ja odkryłam w tej roli dużo prawdziwych emocji, które chyba były widoczne i słyszalne. Mam nadzieję, że udzieliły się także publiczności.
     Łukasz Gaj: Prawdziwe emocje w tej operetce są najważniejsze i nie tylko nasze, ale wszystkie postacie – również Boniego i Stasi, są urealnione, pozbawione jakiejkolwiek sztuczności, której w operetce zwykle nie brakuje. To dla nas nowe doświadczenie – myślę, że będzie ono owocowało w przyszłości.
     A. O.: Nie zawsze musi być śmiesznie i zabawnie, ma być też wzruszająco, pięknie i ma porywać.
     Z. S.: Słyszałam, jak niektórzy mówili po spektaklu, że brakowało im prawdziwego węgierskiego czardasza. Może to prawda, ale jednocześnie mogli Państwo bez zadyszki śpiewać pełnym głosem, i tak było.
     A. O.: To prawda, bo momentami trzeba było faktycznie tak śpiewać i mam nadzieję, ze daliśmy radę.
     Ł. G.: My jesteśmy zadowoleni z naszej pracy, ale nie nam ją oceniać. Mam nadzieję, że spektakl będzie się podobał i publiczność będzie go mile odbierać.
     Z. S.: Zapytam jeszcze o współpracę z młodym dyrygentem, który właściwie rozpoczyna dopiero swoją przygodę z operetką.
     Ł. G.: Nowe doświadczenie Rafała - spotkanie z operetką i świeże spojrzenie na partyturę było dzisiaj słychać w orkiestrze. Dla nas jest także cenne, że odkrywa partyturę na nowo, proponuje rzeczy, których my byśmy nie zaproponowali – to wszystko było dzisiaj ze sceny słychać.
     A. O.: Jestem zachwycona współpracą z Rafałem, bo jest dyrygentem bardzo konkretnym, bardzo wymagającym, ale jednocześnie konsekwentnym w tym, co robi i mnie to bardzo odpowiada, a na dodatek jeszcze zwykle każdy dyrygent mnie pogania, żebym szybciej śpiewała, a on pozwala mi się rozśpiewać. Mimo młodego wieku jest niezwykłym profesjonalistą, ma swoje pomysły, które realizuje. Bardzo cieszy nas taka praca.
     Z. S.: „Księżniczka czardasza” będzie wystawiana w najbliższym czasie w Operze Śląskiej codziennie, a kiedy na scenie można będzie Państwa zobaczyć i usłyszeć?
     Ł. G.: Podczas sylwestrowego spektaklu, a później 1, 4, 5, 7 stycznia, 15 stycznia wystąpimy w Katowicach, później w Bytomiu 20 stycznia oraz 8 i 10 lutego.
     A. O.: W moje urodziny!
     Ł. G.: Cieszę się, że wystąpimy w tym dniu razem na scenie.

     Zofia Stopińska: Bardzo dobry warsztat i potęgę brzmienia pokazał dzisiaj Chór Opery Śląskiej w Bytomiu prowadzony przez Panią Krystynę Krzyżanowską-Łobodę. Od lat jesteście zawsze przygotowani „na medal” do każdego występu.
     Krystyna Krzyżanowska-Łoboda: Pracuję już szósty rok z tym chórem i wydaje mi się, że cały czas doskonalimy się i cieszę się, że w każdej kolejnej premierze Chór Opery Śląskiej jest oceniany pozytywnie. Wspomniała Pani o dobrym warsztacie. Musimy nad nim ciągle pracować, bo to jest podstawa. Spektaklami i koncertami z naszym udziałem dyrygują mistrzowie batuty z różnych stron Polski i nie tylko. Wszyscy są zadowoleni z Chóru, ale podkreślam – cały czas musimy pracować na sukcesy.
     Z. S.: Pracuje Pani z Chórem, przygotowuje do spektaklu, a później oddaje go Pani w ręce dyrygenta.
     K. K. Ł.: Tak to już jest. W przypadku tej realizacji spektakli „Księżniczki czardasza” na scenie może być tylko dziewięć par, czyli osiemnaście osób, a w chórze śpiewa ponad trzydzieści i poradziliśmy sobie w ten sposób, że część zespołu śpiewała z balkonów. To było dla nas duże wyzwanie, ponieważ ten tytuł przetłumaczony na język polski wcale nie jest taki łatwy do wykonania. Mam nadzieję, że wszyscy obecni na widowni słyszeli wyraźnie słowa śpiewane przez chór.
      Z. S.: Chór brzmi po prostu pięknie. Spotykacie się właściwie codziennie.
      K. K. Ł.: Tak i to nawet dwa razy dziennie. Ostatnio bardzo dużo było prób, bo oprócz spektakli - w drugi dzień Świąt Bożego Narodzenia daliśmy „Koncert Kolęd” w wykonaniu Chóru, na dużej scenie i zostaliśmy bardzo ciepło przyjęci przez publiczność. Dziękuję za podkreślenie pięknego brzmienia, bo to bardzo ważne w Operze.
Podziwiam moich chórzystów oraz ich trudną pracę i jestem szczęśliwa, że mogę pracować z tym zespołem.

     Zofia Stopińska: Z nowym dyrektorem artystycznym Opery Śląskiej w Bytomiu – Panem Bassemem Akiki spotykamy się po trzeciej premierze w tym sezonie.
     Bassem Akiki: Zgadza się, bo pierwszą była opera „Romeo i Julia” – Charles’a Gounoda, później z myślą o młodych miłośnikach opery został przygotowany „Mały Kominiarczyk” Benjamina Brittena i teraz „Księżniczka czardasza” Emmericha Kálmána.
     Z. S.: Z dyrektorem Łukaszem Goikiem macie już z pewnością Panowie dalsze plany.
     B. A.: Owszem, nasze plany są bardzo ciekawe, ale mogę zdradzić jedno wydarzenie. Będziemy mieli bardzo piękną premierę baletową - „Szecherezada” i „Medea” – dwa spektakle baletowe podczas jednego wieczoru, bardzo ciekawe, na które zapraszam w maju, a wcześnie będziemy mieli „Toscę”. Tyle mogę zdradzić na razie.
     Z. S.: Jak się Panu podobało dzisiejsze wydarzenie?
     B. A.: Podkreślę, że byłem przy powstawaniu tej koncepcji i bardzo ją popierałem. Pomysł nawiązania do historii miłości Hanki Ordonówny był bardzo dobry. Klimat lat 20-tych ubiegłego wieku podkreślały kreacje głównej bohaterki i baletu w pierwszym akcie oraz melodia piosenki „Miłość ci wszystko wybaczy” w trakcie. Byłem bardzo wzruszony momentami i to jest cudowne, że w operetce można się wzruszyć, a nie tylko się śmiać, bo jednak ta kobieta przeżyła wielką tragedię życiową, z której nie możemy się śmiać, i pokazywanie emocji także w operetce, a nie tylko w operze, jest też ważne.
     Z. S.: Z pewnością tłumy będą na Waszą „Księżniczkę czardasza” przychodzić.
     B. A.: Zapraszamy w styczniu i w lutym, bo będziemy wystawiać ten spektakl bardzo często.
     Z. S.: Opera Śląska często wyjeżdża i wystawia swoje spektakle nie tylko w Polsce, ale także za granicą. Myślę, że „Księżniczka czardasza” będzie często wystawiana także poza Waszą siedzibą.
     B. A.: Z pewnością, bo bardzo łatwo da się przenieść ten spektakl na inne sceny, bo nie trzeba tu dużej orkiestry, chóru czy baletu.
     Z. S.: Gratuluję, bo premiera była wspaniała. Pięknie grała orkiestra, wspaniale brzmiał chór, no i soliści byli znakomici. Życzę wiele takich spektakli w nadchodzącym 2018 roku.
     B. A.: Dziękuję bardzo i również życzę Pani i wszystkim, którzy przychodzą do Opery Śląskiej oraz oglądają nasze spektakle w terenie (często także na Podkarpaciu) – szczęśliwego 2018 roku.

     Zasłużenie wiele ciepłych słów padło pod adresem kierownika muzycznego i dyrygenta premierowego spektaklu „Księżniczki czardasza” w Operze Śląskiej w Bytomiu – Rafała Kłoczko oraz Chóru i Orkiestry Opery Śląskiej.
Wspaniale zaprezentowali się także wykonawcy partii solowych. Pięknie brzmiał sopran Aleksandry Orłowskiej, która zachwycała także urodą i była świetną Silvią Varescu. Doskonale śpiewał obdarowany przez naturę wspaniałym tenorem i warunkami scenicznymi Łukasz Gaj. Na słowa pochwały zasługują Panowie Maciej Komandera (Boni) i Adam Zaremba (Feri) oraz Pani Leokadia Duży (Stasi). Wiele wniosły do całości kreacje Włodzimierza Skalskiego, Cezarego Biesiadeckiego, Michała Bagniewskiego i Juliusza Ursyna Niemcewicza. Znakomici byli pod każdym względem, ale przede wszystkim aktorskim, Joanna Kściuczyk-Jędrusik i Bogdan Kurowski w roli rodziców Edwina von Lippert-Weylersheim.
Nad całością czuwali: Pia Partum – reżyseria; Wojciech Puś – przestrzeń, wideo, światła; Andrzej Sobolewski – kostiumy; Henryk Konwiński – choreografia i ruch sceniczny; Grzegorz Pajdzik – kierownik baletu.
      Moje relacje z premierowych spektakli Opery Śląskiej w Bytomiu zamieszczam na stronach „Klasyki na Podkarpaciu” dlatego, że ten teatr operowy najczęściej jest zapraszany na Podkarpacie i mam nadzieję, że premiery, które odbyły się w tym sezonie („Romeo i Julia” Ch. Gounoda i „Księżniczka Czardasza”) zostaną wystawione także niedługo w Polsce południowo-wschodniej.

Zawsze z wielką radością wracamy do Przemyśla

     Zofia Stopińska: Przedostatni koncert 34. Przemyskiej Jesieni Muzycznej odbył się 26 października w wypełnionej po brzegi Sali Koncertowej Towarzystwa Muzycznego. Tłumnie przyszli na koncert Przemyślanie, ale sporo osób przyjechało także z pobliskich miejscowości, a wśród nich pokaźną grupę stanowili uczniowie pobliskich szkół muzycznych z Jarosławia, Przeworska i Pruchnika. Głównymi bohaterami tego wieczoru byli wyśmienici wykonawcy: Piotr Tarcholik – skrzypce, Monika Wilińska-Tarcholik – fortepian i wspaniała muzyka kameralna: II Sonata na skrzypce i fortepian Sergiusza Prokofiera, Cztery utwory romantyczne Antonina Dworzaka, I Rapsodia na skrzypce i fortepian Beli Bartoka oraz Marzenie Kazimierza Lepianki. Koncert był promocją wydanej niedawno w firmie CD Accord płyty zatytułowanej tak jak koncert: „Klejnoty Europy Wschodniej”. Ponieważ zarówno Pan Piotr Tarcholik, jak i Pani Monika Wilińska-Tarcholik grali zachwycająco od pierwszej do ostatniej nuty, a w przerwie można było kupić promowaną płytę, po koncercie wiele osób gratulowało wykonawcom, prosiło o autografy i wspólne zdjęcia - sporo czasu upłynęło, zanim można było porozmawiać ze szczęśliwymi, chociaż zmęczonymi trochę Państwem Moniką i Piotrem Tarcholikami.
Od kiedy Państwa znam, jesteście razem – w życiu i w muzyce. Wszystko zaczęło się w czasie studiów w Akademii Muzycznej w Krakowie.

     Monika Wilińska-Tarcholik: Tak, ale podczas studiów nie byliśmy jeszcze małżeństwem, byliśmy parą, ale małżeństwem jesteśmy już ponad dwadzieścia lat.

     Zofia Stopińska: Od wielu lat występujecie wspólnie jako duet sonatowy.

     Piotr Tarcholik: Nie gramy za często, ale staramy się grać regularnie. Mamy bardzo dużo innych obowiązków i nie możemy naszych wspólnych koncertów stawiać na pierwszym planie, również z tego powodu, że nie ma takiego zapotrzebowania, żeby często występować w repertuarze sonatowym. W ogóle dla muzyki kameralnej w Polsce jest ciągle jeszcze za mało miejsca, ale kilka razy w roku występujemy razem.

     Z. S.: Pani Ewa Podleś powiedziała mi podczas wywiadu, że najlepiej czuła się na estradzie z mężem, a kiedy pan Jerzy Marchwiński z powodu kontuzji ręki nie mógł jej towarzyszyć na estradzie, nawiązała współpracę z Garrickiem Ohlssonem i współpraca także była bardzo dobra. Obecnie najczęściej występuje z innymi pianistami, jest gorąco przyjmowana, koncerty kończą się owacjami, ale podczas występów nie ma już na estradzie tych fluidów i takiego porozumienia.
Czy Państwo czują podobnie? Wielu znakomitych muzyków chętnie występuje z Panią Moniką.

     P. T.: Powiem szczerze – z moją żoną gra mi się najlepiej. Mam też szczęście, że akompaniuje u nas w klasie w Akademii „od zawsze”. Pozostali pianiści często się zmieniają, bo trudno jest znaleźć kogoś na równie wysokim poziomie.

     M. W. T.: Mnie także najlepiej gra się z mężem. Od wielu lat znam specyfikę jego gry i trudno osiągać tak dobre rezultaty na estradzie z osobami, z którymi pracuje się krócej.

     Z. S.: Dzisiejszy koncert połączony był z promocją Waszej płyty. Wiem, że to nie pierwszy wspólnie nagrany krążek.

     M. W. T.: To już trzecia nasza płyta, z tym, że na jednej jest tylko część utworów w wykonaniu naszego duetu.

     P. T.: Mówiąc dokładniej tę trzecią płytę nagraliśmy w dwójkę i w trio fortepianowym, a są na niej utwory Louisa Pelosi współczesnego kompozytora amerykańskiego, który bardzo pięknie, stroniąc od awangardy, pisze. Podobnie jak teraz mistrz Krzysztof Penderecki - posługuje się bardzo tradycyjnymi środkami. Ta płyta została zamówiona i nagrana przez Amerykanów, w Polsce nie można jej kupić.

     Z. S.: Bardzo lubię posłuchać od czasu do czasu Waszej pierwszej płyty.

     M. W. T.: Są na niej zamieszczone: „Kontrasty” Beli Bartoka, „Historia żołnierza”- w wersji na skrzypce, klarnet i fortepian Igora Strawińskiego, „Trzy utwory na klarnet solo” Igora Strawińskiego oraz Partita na skrzypce i fortepian Witolda Lutosławskiego. Ramy tworzą utwory na trio z klarnetem, a wewnątrz jest Partita i utwory na klarnet, na którym gra Aleksander Tesarczyk.

     P. T.: Trzeba podkreślić, że utwory na trio w składzie: skrzypce, klarnet i fortepian, są popularne, ale nagrań na ten skład jest bardzo mało. Jeśli chcemy się zapoznać się z innymi interpretacjami, to trudno jest cokolwiek znaleźć. Nie wiadomo dlaczego słynni klarneciści, których jest sporo, nie utrwalili tego pięknego repertuaru na płytach.
Także Partita Lutosławskiego, chociaż jest bardzo znanym utworem, została nagrana tylko kilka razy. Może to się wkrótce zmieni.

     Z. S.: Od niedawna jest w dystrybucji Universalu płyta „Klejnoty Europy Wschodniej”, nagrana przez CD Accord, której producentem jest Towarzystwo Muzyczne w Przemyślu. Słuchając jej, zawsze myślę, że grają Państwo utwory „spod serca” – ukochane.

     M. W. T.: To prawda. Sonata na skrzypce i fortepian op. 94 bis Sergiusza Prokofiewa to jeden z pierwszych utworów, które graliśmy wspólnie. Po latach z pewnością gramy ten utwór już trochę inaczej, ale ciągle nas fascynuje.
Wspaniałym odkryciem jest dla nas I Rapsodia na skrzypce i fortepian Beli Bartoka. To bardzo rzadko wykonywany w Polsce utwór. Znaleźliśmy kilka nagrań, ale w większości są to wersje na skrzypce i orkiestrę, natomiast trudno natrafić na nagranie kameralne – skrzypce z fortepianem, a oryginał jest na skrzypce z fortepianem, dopiero później Bartok skomponował wersję na skrzypce i orkiestrę.

     Z. S.: Wspaniale brzmi w Waszym wykonaniu „Nokturn i Tarantella” - Karola Szymanowskiego.

     P. T.: Bardzo lubimy utwory Karola Szymanowskiego. Niedawno studiował w mojej klasie Włoch, którego zainteresowałem Nokturnem i Tarantellą. Bardzo chciał grać Nokturn, natomiast jak usłyszał Tarantellę, to bardzo mu nie odpowiadał styl Szymanowskiego w Tarantelli, a przecież wiadomo, że we Włoszech śpiewają tarantelle wszędzie, bo jest to ich taniec narodowy i może dlatego nie odpowiadała mu Tarantella Szymanowskiego. Natomiast moim skromnym zdaniem jest to chyba najlepszy utwór na skrzypce z fortepianem Karola Szymanowskiego.

     Z. S.: Płytę kończy niewielkich rozmiarów utwór – „Marzenie” przemyskiego kompozytora Kazimierza Lepianki.

     P. T.: Dla nas to jest utwór na bis. Po mocnym akcencie jakim jest „Nokturn i Tarantella” Karola Szymanowskiego, słuchając „Marzenia” Lepianki, każdy z pewnością się uśmiechnie, bo ten utwór wprowadza nastrój harmonii i pogody. Każdy z wcześniejszych utworów jest w pewnym sensie burzliwy, chociaż są w nich miejsca również pogodne, to przeważają te burzliwe i dramatyczne w nastroju, natomiast utwór Lepianki jest w całości pogodny. To dobre zakończenie płyty.

     Z. S.: Jak różnorodną działalność artystyczną Pan prowadzi najlepiej świadczą ostatnie dni, bowiem: w piątek i w sobotę występował Pan jako solista - w piątek grał Pan „Concerto funebre” – Karla Amadeusa Hartmanna z Orkiestrą Symfoniczną Filharmonii Podkarpackiej, w sobotę w ramach cyklu koncertów z okazji 70-lecia Państwowej Szkoły Muzycznej I stopnia w Jarosławiu grał Pan utwór na skrzypce solo, dzisiaj wystąpił Pan jako kameralista, a od jutra rozpoczynacie przygotowania do Koncertu Finałowego 34. Przemyskiej Jesieni Muzycznej, podczas którego wystąpi Pan w roli solisty i dyrygenta Przemyskiej Orkiestry Kameralnej.

     P. T.: To wszystko prawda. W piątek w Filharmonii Podkarpackiej grałem utwór, który posiada absolutnie wyjątkową głębię, ponieważ napisał go kompozytor wstrząśnięty wydarzeniami w 1939 roku i słychać w nim duszę człowieka, który rozpacza. Dzisiejszy wieczór był zupełnie inny, a od jutra pracujemy nad Koncertami Brandenburskimi Johanna Sebastiana Bacha. To według mnie najtrudniejsze utwory, jakie przyjdzie mi wykonać podczas tych niecałych dwóch tygodni. Bo są to dzieła wybitne, które za każdym razem trzeba wykonać nie tylko bardzo dobrze, ale w pewnym sensie odkrywczo. W tych utworach nie wystarczy zagrać dobrze samych tylko nut, trzeba mieć na nie pomysł wynikający z głębokich studiów partytury, w której jest mnóstwo muzyki, której zwykle nie słychać. Na przykład trzeci Koncert Brandenburski trudny jest dla każdej orkiestry. Mogę tak twierdzić, bo grałem ten utwór z kilkoma orkiestrami i zawsze dużo czasu zajmowało przygotowanie tego koncertu. Jestem jednak przekonany, że każdy z muzyków Przemyskiej Orkiestry Kameralnej podejdzie wyjątkowo do tych utworów i przygotujemy bardzo dobry koncert. Wprawdzie lepiej gra się Koncerty Brandenburskie w pojedynczym składzie, bo wówczas lepiej słychać alikwoty. Dublując partie – te alikwoty się „obcina” i dlatego przygotowując te utwory będziemy się starali zachować takie brzmienie, jakie powinno być w pojedynczej obsadzie.

     Z. S.: Przemyska Orkiestra Kameralna występuje już piętnaście lat – Pan spędził z tą orkiestrą niewiele mniej czasu.

     P. T.: Faktycznie. Na pewno trzynaście, a może już nawet czternaście. Czas szybko biegnie, a ja bardzo szybko zaprzyjaźniłem się z tym zespołem. Z przyjaciółmi gra się inaczej, szybciej osiąga się dobre efekty, bo doskonale się rozumiemy. Niektórych aspektów gry już nie poruszamy – po prostu gramy. Pracuje się podobnie jak w duecie – po prostu o pewnych rzeczach się nie mówi, ponieważ znamy swoje zwyczaje. Niestety, ostatnio orkiestra gra bardzo mało koncertów, ale ciągle się pamiętamy i pamiętamy to, co zrobiliśmy – dlatego łatwiej się pracuje po latach niż na początku.

     Z. S.: Pani Monika Wilińska-Tarcholik także jest częstym gościem w Przemyślu. Jest Pani zawsze na Wiosennych Kursach Mistrzowskich.

     M. W. T.: Mam absolutną słabość do tego miasta i do ludzi, którzy tu mieszkają. To są moi przyjaciele, dlatego zawsze z wielką radością wracam do Przemyśla i gram tutaj podczas różnych koncertów. Przemyska publiczność jest bardzo otwarta na różne przekazy muzyczne i dla mnie bardzo ważny jest fakt, że na koncerty przychodzą dzieci i młodzież. Jest to z pewnością zasługa Towarzystwa Muzycznego w Przemyślu. Widać, że te dzieci (często bardzo małe) są zachęcane do przyjścia, ale grając czuję, że słuchają tej muzyki z wielkim zaangażowaniem. To jest nieprawdopodobne. Najlepszym przykładem był dzisiejszy wieczór.

     Z. S.: Oby takich wspaniałych koncertów, jak dzisiejszy, było jak najwięcej, bo wszyscy bez względu na wiek byli pod wielkim wrażeniem po wysłuchaniu wspaniałych utworów w mistrzowskich kreacjach.
Musimy wspomnieć o jeszcze jednym nurcie, który w Państwa działalności jest ważny i zabiera wam dużo czasu – praca pedagogiczna w Akademii Muzycznej. Pani Monika ma jeszcze dodatkowo obowiązki organizacyjne, bo pełni Pani funkcję kierownika Zakładu Kameralistyki Fortepianowej w Katedrze Kameralistyki.

     M. W. T.: Tak i z roku na rok tych obowiązków jest coraz więcej. W Katedrze Kameralistyki ciągle coś się dzieje i dlatego miło się pracuje ze studentami pozytywnie nastawionymi do wykonywania muzyki kameralnej. Z radością uczę w tej Katedrze.

     Z. S. : Dodatkowo wiele pracuje Pani ze studentami, którzy studiują w różnych klasach.

     M. W. T: Tak, bo w zespołach mamy studentów uczących się grać na różnych instrumentach. Wszystkie zespoły prowadzone są w taki sposób, aby młodzi ludzie mieli kontakt nie tylko z pianistą, ale także z pedagogami uczącymi na innych instrumentach.

     Z. S.: Pan Piotr prowadzi klasę skrzypiec, co wymaga także regularnej obecności na uczelni. Będąc koncertmistrzem NOSPR-u, występując jako solista i kameralista - niełatwo jest chyba pogodzić i zaplanować to wszystko.

     P. T.: Najczęściej zaraz po powrocie z próby w NOSPR zaczynam uczyć. Wyjeżdżam z domu bardzo wcześnie i wracam bardzo późno. Muszę się przyznać, że jestem coraz bardziej rozmiłowany w nauczaniu i trudno by mi było zrezygnować z tej części życia zawodowego. Trudno byłoby także zrezygnować z grania – nie chcę, aby to zabrzmiało patetycznie, ale ja również oddycham dźwiękami. Ostatnio miałem trochę przerwy w graniu i chyba byłem niedobry w domu (śmiech).

     Z. S.: Dźwięki muzyki wypełniają Państwu większość życia, chociaż czasem musi się znaleźć czas na ciszę, bo cisza też gra.

     P. T.: Uciekamy czasem w góry, aby posłuchać ciszy.

Z dr hab. Moniką Wilińską-Tarcholik - pianistką i dr hab. Piotrem Tarcholikiem – skrzypkiem rozmawiała Zofia Stopińska 26 października 2017 roku w Przemyślu.

Nie zapominajmy, że szczęściu trzeba pomagać

      Zofia Stopińska: Kończący się rok kalendarzowy zawsze skłania nas do podsumowań i refleksji. Tuż przed Świętami Bożego Narodzenia wybrałam się do Krakowa, aby porozmawiać z Panią Agatą Kielar-Długosz i Panem Łukaszem Długoszem – wspaniałymi artystami, którzy należą do grona najznakomitszych flecistów młodego pokolenia na świecie, a prywatnie są szczęśliwym małżeństwem, wspólnie zajmują się wychowaniem dzieci i prowadzeniem domu oraz razem pracują nad przygotowaniem nowych utworów, przygotowują repertuar wspólnych koncertów i nagrań. Dzięki Pani Agacie, która urodziła się w Sanoku i w tym mieście rozpoczynała muzyczną edukację, najczęściej w święta odwiedzają rodzinny Sanok i oboje czują się związani z Podkarpaciem.
Kończący się rok był dla Państwa wyjątkowo pracowity.

     Łukasz Długosz: To prawda, dlatego bardzo się cieszymy, że udało nam się znaleźć czas, który spędzamy na miłej rozmowie. Tak jak Pani wspomniała, końcówka roku zawsze wiąże się z refleksjami i podsumowaniami. Ten rok minął nam niebywale szybko i praktycznie byliśmy w domu dwa miesiące, a resztę czasu spędziliśmy na wyjazdach. Każde z nas ma na swoim koncie około 100 koncertów – razem i osobno. Zwiedziliśmy razem z dziećmi sporo państw i miast, bo dzieci zwykle zabieramy ze sobą i to one mają najwięcej czasu na oglądanie otaczającego świata i zwiedzanie.
Oprócz podsumowań myślimy o tym, co będzie w następnym roku.

      Z. S.: Z pewnością nadchodzący rok będzie równie pracowity i wiem, że w Waszych kalendarzach nie pozostało wiele wolnych dni. W bieżącym roku tylko jeden raz miałam przyjemność słuchać koncertu w wykonaniu Pana Łukasza, a było to latem w Kąśnej Dolnej, ale trafiły do mnie trzy świetne Wasze płyty. Nakładem Wytwórni DUX ukazała się wspólna płyta „Flute reflections” z utworami na 2 flety Antonia Vivaldiego, Hectora Berlioza i Janusza Bieleckigo oraz krążek zatytułowany „Contemporary music from Gdańsk”, na którym jest m.in. zamieszczony Koncert na flet i orkiestrę Krzysztofa Olczaka, natomiast kilkanaście dni temu stałam się szczęśliwą właścicielką płyty zatytułowanej „Vive la Paris!” z utworami kompozytorów francuskich, której fantastycznie się słucha, a krążek został wydany niedawno przez wytwórnię SOLITON.

      Agata Kielar-Długosz: Bardzo dziękuję za miłe słowa. Impulsem do nagrania tej płyty był po części mój doktorat, który obroniłam już w 2013 roku, ale część utworów została z tego powodu przygotowana i nagrana, a resztę nagrałam z Andrzejem Jungiewiczem, z którym często występujemy w duecie, a przy okazji każdy z nas może zaprezentować się także w repertuarze solowym. Utwory francuskich kompozytorów zamieszczone na tym krążku pokazują całe spektrum możliwości barwowych i brzmieniowych instrumentu, bo częścią pracy doktorskiej były innowacje w budowie instrumentu oraz zmiana materiału z drewna na metal, dokonana przez flecistę-konstruktora i kompozytora Theobalda Böhma. Chciałam pokazać te nowe możliwości, którymi się zachłysnęli ówcześni kompozytorzy i mam nadzieję, że mi się udało. Oprócz utworu samego Theobalda Böhma są na tej płycie dzieła: Alfredo Casella, Claude’a Debussy’ego, Philippe Gauberta, Jacques’a Iberta, Julesa Mouqueta i Alberta Roussela.
     Wspomniała Pani także o naszym wspólnym projekcie z mężem, a ten krążek został nagrany we współpracy z Filharmonią im. Witolda Lutosławskiego w Łomży pod batutą Jana Miłosza Zarzyckiego i wydany przez DUX. Na tej płycie znajdują się utwory od muzyki baroku poczynając, aż po współczesny koncert, który został nam dedykowany przez Pana Janusza Bieleckiego. Możemy się pochwalić, że niedawno – dwa lub trzy tygodnie temu dowiedzieliśmy się, że płyta została nominowana do nagrody ICMA – International Classical Music Awards. Jesteśmy bardzo zadowoleni, że w tym całym morzu nowo powstających płyt została ta płyta dostrzeżona.

     Z. S.: To jest bardzo dobra wiadomość, będziemy trzymać kciuki, aby znalazła się wśród wyróżnionych krążków, ale wiem, że płyty nagrane przez Pana Łukasza w ostatnich latach były także nominowane do nagród.

     Ł. D.: Dla mnie jest to już czwarta nominacja od 2015 roku poczynając. Jestem laureatem dwóch nagród ICMA - w 2015 i 2016 roku. Jest to najbardziej prestiżowa europejska nagroda fonograficzna. Poprzednie nominacje i nagrody otrzymywałem za płyty z muzyką polską, takich mistrzów jak Andrzej Panufnik, Krzysztof Penderecki, czyli ikony polskiej muzyki współczesnej. Tym razem nominowany został krążek zawierający bardzo ciekawy zestaw utworów: Vivaldi, Berlioz i Bielecki.
     W dzisiejszych czasach otrzymać nominację do nagrody fonograficznej za koncerty Vivaldiego, to dla mnie największe wyróżnienie, ponieważ dzieła te zostały mnóstwo razy nagrane w różnych interpretacjach. Myślę, że świeżość interpretacyjna zainteresowała jurorów i to zadecydowało o nominacji, chociaż ta płyta otrzymała wiele pochlebnych opinii międzynarodowych; 5 gwiazdek Diapason, 5 gwiazdek Grammophon i Pizzicato. We wszystkich recenzjach podkreślana była świeżość, piękno interpretacji, frazowania, dźwięku. Zachwycano się wspaniałym brzemieniem naszych instrumentów. To jest wartość nadrzędna, która nas motywuje do dalszej współpracy, podobnie jak wspomniany przez żonę Koncert na 2 flety Janusza Bieleckiego, który został napisany z myślą o nas i nam dedykowany. Utwór burzy pewne kanony, bo łączy muzykę klasyczną z muzyką filmową. Szczególnie część druga utworu zdobywa serca i uznanie krytyków. Warto wspomnieć, że otrzymaliśmy nominację w kategorii koncerty solowe. Nasze nagrania wydane przez firmę DUX walczą z takimi wytwórniami, jak Deutsche Grammophon i Sony. Sama obecność naszej płyty w tak doborowym towarzystwie jest dla nas wielkim wyróżnieniem.

     Z. S.: Kilkakrotnie słuchałam tej płyty i za każdym razem myślałam, że dzięki niej powiększy się grono melomanów, nawet osoba, która pierwszy raz słucha muzyki klasycznej, zachwyci się jej pięknem.

     A. K. D.: My także myśleliśmy podobnie. Chcieliśmy, żeby to była muzyka przystępna dla każdego i postawiliśmy na hity, ale musiał się znaleźć na płycie polski utwór – stąd Janusz Bielecki i bardzo piękny Koncert, który podoba się zarówno wytrawnym melomanom, jak i osobom, które rozpoczynają swoją przygodę z muzyką klasyczną.

     Z. S.: Pan Łukasz wspomniał już, że każde z Was ma na swoim koncie około 100 koncertów wykonanych w mijającym roku, i prym wiodła muzyka nowa.

     Ł. D.: To prawda, w tym roku graliśmy bardzo dużo muzyki współczesnej. Być może wiele osób powie, że zaczęliśmy się specjalizować wyłącznie w muzyce współczesnej.

     A. K. D.: Nieprawda, trzy dni temu graliśmy wspaniale przyjęty koncert z Panem Markiem Toporowskim, gdzie był tylko barokowy repertuar łącznie z tak obszernym dziełem, jak „Musikalisches Opfer” Bacha.

     Ł. D.: Najwięcej frajdy i wolności interpretacyjnej dają nam barok i muzyka współczesna. Przepiękna jest muzyka epoki romantyzmu czy klasycyzmu, ale już dają trochę mniej możliwości wyrazowych i wykonawczych.
      Mieliśmy to szczęście, że na swojej drodze spotkaliśmy wybitnych artystów, którzy stali się naszymi profesorami, mistrzami, mentorami i dzięki nim w sposób profesjonalny poznaliśmy różne style gry.
Granie na instrumencie nie polega tylko na umiejętności przechodzenia przez karkołomne linie melodyczne i interwały, ale to jest także sztuka interpretacji i odnajdywania się w stylach, czego my także wymagamy od adeptów gry na flecie podczas różnego rodzaju kursów.
     Bardzo często krytycy i melomani pytają nas: „Jaką muzykę państwo lubią?” – najczęściej wówczas odpowiadamy, że są dwa rodzaje muzyki – dobra i zła – my lubimy dobrą.

     Z. S.: Wielu kompozytorów współczesnych tworzy koncerty z myślą o Was – utwory z partiami solowymi dla dwóch fletów.

     A. K. D.: Tak, wielu twórców podkreśla także, że pisanie na dwa instrumenty dało im szersze możliwości i byli bardzo zadowoleni nie musząc się ograniczać tylko do jednego głosu, bo flet we współbrzmieniu z drugim daje niesamowite efekty brzmieniowe.

     Ł. D.: Z monofonii zrobiła się polifonia i to jest wartość dodatnia koncertów na dwa flety i orkiestrę. Oczywiście powstają utwory na jeden flet pisane dla żony lub dla mnie, zarówno solowe, jak i z towarzyszeniem orkiestry, z kwartetem, trio smyczkowym czy fortepianem. Działamy na wielu płaszczyznach, a największym naszym wrogiem jest czas, bo mamy wiele obowiązków, ale dobrze sobie radzimy.

     Z. S.: Najczęściej wyjeżdżacie na koncerty z dziećmi.

     A. K. D.: To jest niezwykle cenne, że dzieci nie są jeszcze w wieku szkolnym i możemy sobie pozwolić na dłuższą nieobecność w domu i korzystamy z tego. Widzę też, jak bardzo korzystnie wpływają te podróże na rozwój naszych dzieci. Każdy wyjazd jest okraszony wyjściem na różne wydarzenia kulturalne, na przykład do teatru na spektakle dziecięce lub do muzeum. Wiadomo, że wyjazd z całą rodziną wiąże się z wzięciem na barki odpowiedzialności za dzieci i często obowiązki rodzicielskie trudno pogodzić z występami, ale już chyba do tego przywykliśmy i muszę podkreślić, że czuję się spokojniejsza podróżując z dziećmi, niż gdybym je miała zostawić w domu pod czyjąś opieką.

     Ł. D.: Dzieci jeżdżąc z nami poznają ciągle nowe miejsca – ostatnie dwa tygodnie przyniosły trzy wizyty w operze, trzy koncerty symfoniczne, byliśmy na spektaklu baletowym „Dziadek do orzechów”. Takie wydarzenia bardzo rozwijają osobowość dziecka i wpływają na wizję, sposób postrzegania piękna. Również obcowanie z wybitnymi artystami, aktorami, muzykami, architektami, plastykami ma pozytywny wpływ na nasze dzieci. Ostatnio mieliśmy okazję spotkać się i rozmawiać z Piotrem Anderszewskim, Rafałem Blechaczem, Andrzejem Chyrą, prof. Krzysztofem Pendereckim, Małgorzatą Walewską, Gary Guthmanem czy wczoraj z Pawłem Mykietynem. Takie spotkania pozostają na długo w pamięci naszych dzieci, a szczególnie syna, który ma zdolności plastyczne i swoje wrażenia przekłada na tworzenie czegoś. To jest naprawdę bardzo piękne.

     Z. S.: Wielokrotnie uczestniczyli Państwo w konkursach fletowych organizowanych w Polsce i za granicą. Pan Łukasz Długosz ma swoim koncie łącznie 34 pierwsze miejsca na konkursach, były także stypendia artystyczne. Za dokonania artystyczne kilka lat temu został Pan odznaczony medalem „Zasłużony Kulturze Gloria Artis”. Przed nami stoi piękna statuetka „Orfeusza” – prestiżowa nagroda Stowarzyszenia Polskich Artystów Muzyków, którą otrzymał Pan w ostatnich tygodniach.

     Ł. D.: Jest to faktycznie „świeża” statuetka, bo otrzymałem ją 10 grudnia w Studiu Koncertowym Polskiego Radia im. Witolda Lutosławskiego za wybitne osiągnięcia artystyczne w dziedzinie wykonawstwa muzyki fletowej, w tym dzieł kompozytorów polskich. To ważna nagroda dla mnie, bo przyznają ją krytycy muzyczni. Bardzo się cieszę, że dostrzeżony został mój wkład w tworzenie repertuaru fletowego dla przyszłych pokoleń, bo około nowych 40 kompozycji powstało dla mnie oraz dla duetu fletowego, który tworzymy z żoną.
     „Orfeusze” przyznawane są od 1963 roku, a laureatami tej nagrody są między innymi: Andrzej Panufnik, Witold Lutosławski, Jerzy Maksymiuk, Krystian Zimerman, Mariusz Kwiecień. Ta nagroda zobowiązuje do dalszej bardzo aktywnej działalności artystycznej w dziedzinie promocji muzyki polskiej, polskiej kultury.

     Z. S.: Mamy przed sobą kartkę z długą listą utworów skomponowanych dla Was.

     A. K. D.: Faktycznie, ta lista jest długa i są na niej tylko koncerty podwójne, a skomponowali je między innymi: Paweł Mykietyn, Grażyna Pstrokońska-Nawratil, Paweł Łukaszewski, Marcin Błażewicz, Piotr Moss – jest tych nazwisk bardzo dużo i będzie jeszcze więcej, bo kolejne plany są bardzo budujące nas artystów-wykonawców.

     Ł. D.: Warto podkreślić, że mamy elitę kompozytorską w skali światowej. To, co się działo i nadal się dzieje w Polsce w dziedzinie kompozycji, jest naprawdę niebywałe. Polska słynie z indywidualności, a nie słynie z pracy w zespole i najlepiej odzwierciedla się to w sztuce. Zapamiętałem sobie słowa, które padły kiedyś podczas rozdania nagród: „...nie byłoby muzyki współczesnej, gdyby nie polscy kompozytorzy i fińscy dyrygenci” i myślę, że to stwierdzenie jest prawdziwe. Nie wyobrażam sobie muzyki współczesnej bez Lutosławskiego, Góreckiego, Pendereckiego, Panufnika... Jest jeszcze wiele do życzenia, jeżeli chodzi o promocję takich twórców, jak Karłowicz, Szymanowski, Klecki czy Tansman. Tansman był najbardziej znanym kompozytorem lat 30-tych XX wieku. Później nastały burzliwe czasy i celowo wiele nazwisk było pomijanych, ale musimy powracać i przypominać, że mieliśmy tak wspaniałych kompozytorów, bo to jest nasz obowiązek.

     A. K. D.: Dlatego nagrałam płytę i zostanie wydana na początku 2018 roku. Pragnę w ten sposób oddać hołd kompozytorom za to, że pomyśleli o flecie w XX wieku i na płycie znajdą się utwory na flet i fortepian takich twórców, jak Aleksander Tansman, Wojciech Kilar, Andrzej Panufnik, Henryk Mikołaj Górecki, Witold Lutosławski, Krzysztof Penderecki i Piotr Perkowski – uczeń Karola Szymanowskiego i nauczyciel Piotra Mossa. Ja takie powiązania nazywam „naczyniami krwionośnymi”. Mamy takie ciekawe informacje o kompozytorach „z pierwszej ręki”.

     Z. S.: Chyba dreszcz emocji czuje wykonawca otrzymując nowy utwór, nigdy jeszcze nie wykonywany.

     A. K. D.: Zawsze z dużym niepokojem oczekuję na nowy utwór, bo jestem bardzo ciekawa, co dostaniemy. Jak już mamy nuty, to chcę od razu usłyszeć, jak to brzmi.

     Ł. D.: Jest to niebywałe uczucie, jak się jest drugą osobą, która ten utwór słyszy, bo pierwszym jest kompozytor, który słysząc przelewa na papier. Często pracując nad utworem kompozytor konsultuje się z nami i chętnie bierzemy udział w procesie tworzenia. Oczywiście nie wpływamy w żaden sposób na formę, a jedynie na stronę wyrazowości. Współpracujący z nami kompozytorzy wiedzą, że mogą pisać trudne rzeczy i najbardziej karkołomne utwory zostaną dobrze wykonane, ale bierzemy pod uwagę fakt, że te utwory zostają dla przyszłych pokoleń. Bywa tak, że powstają nawet dwie wersje - oryginalna i łatwiejsza. My wykonujemy oczywiście oryginalną, ale często drukowana jest ta druga wersja.

     A. K. D.: Nie chcemy, aby Państwo myśleli, że powstające współcześnie utwory to wyłącznie kompozycje awangardowe, trudne w odbiorze. Czas eksperymentów dźwiękowych mija i większość twórców jednak stawia na muzykę dostępną i przystępną dla wszystkich.

     Z. S.: Jesteście Państwo wielkimi szczęściarzami, bo kochacie muzykę i wspólnie ją wykonujecie, założyliście rodzinę i dbacie, aby Wasze dzieci ciągle obcowały ze sztuką.

     Ł. D.: Szczęście i zdrowie są najważniejsze, ale nie zapominajmy, że szczęściu trzeba pomagać. Nikt widząc nas na scenie nie wie, jak dużo pracy wymaga przygotowanie bardzo dobrego wykonania utworu. Jesteśmy od najmłodszych lat przyzwyczajeni do ciężkiej pracy. Nasz dzień trwa bardzo długo, ale sprawia nam to radość. Nie zapominamy też i najważniejszych istotach – o naszych dzieciach.

     Z. S.: Siedzimy przy pięknie przystrojonej i rozświetlonej choince. Może w Święta Bożego Narodzenia będzie czas na chwilę odpoczynku i kontakty z rodziną?

     A. K. D.: Ten odpoczynek będzie trwał bardzo krótko, bo mamy już zaplanowanych wiele projektów. Nie zadowala nas to, co udało się zrealizować, chcemy, żeby wykonane koncerty zostały nagrane, a to jest dość długo trwający i kosztowny proces. Powstają kolejne utwory, przygotowujemy kolejne płyty, oprócz wspomnianej już mojej płyty, która niedługo się ukaże dzięki firmie DUX, następny projekt już czeka na realizację, a będą to kołysanki, bo chcę coś dać nie tylko swoim dzieciom, ale wszystkim młodym słuchaczom i dorosłym. Dlatego we współpracy ze świetnym harfistą Carlosem Peña Montoya z Kostaryki, który przebywa w Polsce już od kilku lat, nagram kołysanki dla dzieci. Początkowo miały to być popularne miniatury, lubiane i chętnie słuchane przez wszystkich, ale tak silnie we mnie „siedzi” chęć przemycenia czegoś nowego i oswajania słuchaczy z muzyką naszych czasów, że zaprosiłam do współpracy wielu wybitnych kompozytorów, którzy już kiedyś pisali dla mnie lub dla nas utwory, żeby dorzucili cegiełkę do tego projektu. Spotyka się to z wielkim entuzjazmem. Mam już kołysanki Pawła Mykietyna, Pawła Łukaszewskiego, Justyny Kowalskiej-Lasoń, Marcina Błażewicza i kolejne powstaną. Te, które mam, już grałam i wiem, że brzmią wspaniale i na pewno przypadną młodym do gustu. Są przyjemne dla ucha i dla ducha.

     Z. S.: Z optymizmem myślą Państwo o 2018 roku, który będzie z pewnością równie pracowity.

     Ł. D.: Zawsze jesteśmy optymistami. Gdyby było inaczej, to nie znajdowalibyśmy się w tym miejscu, w którym jesteśmy teraz. Trzeba także wiedzieć, co się chce w życiu osiągnąć. Staramy się bardzo precyzować zajęcia na następny rok, bardzo profesjonalnie podchodzimy do wszystkiego i dobrze się przygotowujemy. Naszym optymizmem zarażamy młode pokolenia. Ostatnio miałem przyjemność poprowadzenia Kursu Mistrzowskiego w Europejskim Centrum Muzyki Krzysztofa Pendereckiego w Lusławicach. Są tam znakomite, komfortowe warunki pracy. Pracowałem głównie ze studentami i doktorantami, ale było także kilku uzdolnionych uczniów klas maturalnych. Wszyscy byli zachwyceni warunkami pracy. Cieszę się, że jest takie miejsce i patronuje mu tak wybitny kompozytor, jak Krzysztof Penderecki.
     Cieszę się, że mamy już ustalony termin z Filharmonią Podkarpacką i będziemy inaugurować sezon 2018/ 2019 pod koniec września 2018 roku. Żona pochodzi z Podkarpacia i to będzie pierwszy jej koncert w Filharmonii w Rzeszowie.

     A. K. D.: Prawdę mówiąc, to jest ostatnia Filharmonia w Polsce, w której nie grałam. Tym bardziej cieszę się z tego zaproszenia. Jesteśmy także szczęśliwi, że wystąpimy w nadchodzącym roku na Festiwalu im. Adama Didura w Sanoku – moim rodzinnym mieście, gdzie zagramy w Sanockim Domu Kultury.

     Ł. D.: Planujemy także koncerty w Tarnowie i Kąśnej Dolnej. To są miejsca (na Podkarpaciu i w Małopolsce), które tworzą ludzie i każde związane będzie ze spotkaniami.

     Z. S.: Mam nadzieję, że będzie czas na rozmowę i dowiemy się. jak przebiega realizacja ambitnych planów, o których Państwo mówili.

     Ł. D.: Życzymy Państwu zdrowych i radosnych Świąt Bożego Narodzenia i wszelkiej pomyślności w Nowym Roku.

Ze znakomitymi flecistami – Panią Agatą Kielar – Długosz i Panem Łukaszem Długoszem rozmawiała Zofia Stopińska 20 grudnia 2017 roku w Krakowie.

Więcej informacji o Artystach znajdą Państwo na stronach:
http://agatadlugosz.pl
http://lukaszdlugosz.pl

Zapraszam do galerii:

1, 2. Okładka płyty „VIVE LA PARIS!”. 

3. Łukasz Długosz ze statuetką "Orfeusz".  

4, 5. Okładka płyty "FLUTE REFLECTIONS"

 

 

 

 

Listopadowe spotkanie u Paderewskiego w Kąśnej Dolnej

     Są wydarzenia, które na długo pozostają w pamięci melomanów. Do takich należy z pewnością pierwsza edycja Festiwalu „Viva Polonia! Ku pokrzepieniu serc”. Koncerty odbywały się w Kąśnej Dolnej w Dworze Ignacego Jana Paderewskiego i w Letniej Sali Koncertowej. Organizatorem imprezy było Centrum Paderewskiego w Kąśnej Dolnej, którego dyrektorem jest Pan Łukasz Gaj.
     Chcę dzisiaj powrócić do bardzo uroczystej inauguracji Festiwalu. Gości i artystów powitał Pan dyrektor Łukasz Gaj, który poprosił o zaprezentowanie książki, wydanej z okazji pierwszej edycji festiwalu, a zatytułowanej: „Obrońca wolności” – jej autora Franciszka Pulita. Później rozpoczął się wspaniały koncert w wykonaniu znakomitych artystów: pianistów Krzysztofa Książka i Agnieszki Zahaczewskiej-Książek oraz śpiewaczki Ewy Biegas występującej z pianistą Grzegorzem Biegasem. Wykonawców i twórców utworów, które złożyły się na program koncertu, przybliżyła publiczności w sposób bardzo przystępny i kompetentny Pani Regina Gowarzewska.
     Niezwykle pięknie i uroczyście zabrzmiał na rozpoczęcie koncertu Polonez A-dur op. 40 Fryderyka Chopina w wykonaniu Krzysztofa Książka. Gorąco oklaskiwany był także Album Tatrzańskie op. 12 w wykonaniu Krzysztofa Książka i Agnieszki Zahaczewskiej-Książek. Zachwyciły mnie również, a może przede wszystkim, wspaniałe kreacje pieśni: Ignacego Jana Paderewskiego, Fryderyka Chopina, Witolda Lutosławskiego i Piotra Perkowskiego. Każda pieśń była przepięknym, bardzo osobistym „muzycznym obrazem” malowanym niezwykłej urody głosem sopranowym Ewy Biegas, a doskonałe tło stanowiły dźwięki fortepianu, które często także polemizowały z głosem. Zasiadający przy fortepianie Grzegorz Biegas należy do najlepszych pianistów-kameralistów.
     Skorzystałam z pobytu tak znakomitych artystów w Kąśnej Dolnej i poprosiłam o kilka minut rozmowy, a dzięki temu mogę przedstawić Państwu Ewę i Grzegorza Biegasów. Rozmowę rozpoczęłam od pytania, czy często występują razem.

     Ewa Biegas: Większość koncertów kameralnych, w tym wszystkie recitale pieśniarskie, wykonujemy w miarę możliwości razem. Ta współpraca trwa już od 20-tu lat i sprawia nam przez cały czas ogromną przyjemność.

     Grzegorz Biegas: Poznaliśmy się niedaleko stąd, bo na Konkursie im. Ady Sari w Nowym Sączu. Tam się wszystko zaczęło – i w życiu, i na scenie.

     Zofia Stopińska: Kiedy okazało się, że ma Pani piękny głos, który należy rozwijać?

     E. B.: Mając siedem lat rozpoczęłam naukę gry na skrzypcach. Skończyłam Szkołę Muzyczną w Cieszynie, ale niestety, nie było tam wydziału wokalnego i dlatego podjęłam naukę w Szkole Muzycznej w Gliwicach, gdzie dalej uczyłam się grać na skrzypcach i rozpoczęłam naukę w klasie śpiewu na wydziale wokalnym, oczywiście równolegle uczęszczałam do liceum ogólnokształcącego. Później studiowałam w Akademii Muzycznej w Katowicach oraz w Wiedniu.
Pytała Pani, kiedy zaczęłam myśleć o śpiewaniu. Pamiętam, że podczas lekcji kształcenia słuchu z wielką przyjemnością śpiewałam różne ćwiczenia i nauczycielka tego przedmiotu powiedziała: „Dziecko – ty masz dobry głos, który należy kształcić”. Tak się wszystko zaczęło, z czasem śpiew tak mnie zafascynował, że zrezygnowałam z dalszej nauki gry na skrzypcach.

     Z. S.: Pan Grzegorz Biegas od dziecka marzył, aby być pianistą i z pewnością utwierdzali Pana w tym przekonaniu znakomici pedagodzy, którzy byli wielkimi osobowościami.

     G. B.: Studiując w Akademii Muzycznej w Katowicach trafiłem do wybitnego pianisty i kompozytora prof. Eugeniusza Knapika oraz do najwybitniejszej dla mnie kameralistki prof. Marii Szwajgier-Kułakowskiej. Obydwoje mieli skrajnie różne podejście do muzyki w sensie prowadzenia zajęć i dawania mi „narzędzi”, bo cel był ten sam – jak najlepsze efekty. Wiele tym wspaniałym pedagogom zawdzięczam.

     E. B.: Moimi mistrzami byli także wspaniali pedagodzy: prof. Jan Ballarin i prof. Helena Łazarska. Są to przede wszystkim cudowni ludzie o wielkim sercu i także wybitne osobowości. Prof. Jan Ballarin prowadził mnie zarówno w trakcie nauki w Liceum Muzycznym w Gliwicach, jak i podczas studiów w Akademii Muzycznej w Katowicach. Z prof. Heleną Łazarską pracowałam podczas studiów w Wiedniu. Do dzisiaj pozostaję pod ich pieczą i skrzydłami. Jestem im za wszystko bardzo wdzięczna – zarówno za te lata wczesnej edukacji, jak i za lata już po studiach – do dzisiaj.

     Z. S.: Długa jest lista konkursów, w których Państwo uczestniczyli. Z pewnością udział w konkursach ma wpływ na rozwój uczestników i poszerzenie repertuaru, a czy ma wpływ na dalszą działalność muzyczną?

     E. B.: Znam osoby, które nigdy nie brały udziały w konkursach wokalnych, a zrobiły wielką karierę, natomiast konkursy, z różnych względów, mogą skrócić drogę do obranego celu. Po pierwsze uczestnicy mogą się sprawdzić na polu swej edukacji muzycznej. Jeśli uda się zdobyć jakąś nagrodę albo nawet zostać zauważonym przez jury, to jest możliwość na zdobycie wielu nagród pozaregulaminowych, które dają możliwość kontaktu z różnymi znakomitymi orkiestrami i dyrygentami. Jeśli taki koncert zakończy się sukcesem, najczęściej śpiewak otrzymuje kolejne propozycje i ten „łańcuszek” trwa dalej, a koncerty i przedstawienia w operach są najcudowniejszym bagażem doświadczeń dla młodych artystów. To dają konkursy.

     G. B.: Jestem nieco ostrożniejszy w tej euforii. W obecnych czasach zrobił się już system konkursowy i to, co powinno stanowić clou kształcenia artystycznego, czyli poszukiwanie głębi, prawdy w sztuce, coraz bardziej się zatraca. Bliższe mi są słowa Beli Bartoka, który (wyprzedzając prawie 100 lat tę epokę konkursów), powiedział, że nie będzie brał udziału w konkursach, ponieważ nie jest koniem wyścigowym. Myślę, że w sztuce trudno jest tak jednoznacznie oceniać i stawiać punkty. Moją dewizą jest i zawsze było powiedzenie Pablo Picassa, że jednak w sztuce dwa plus dwa nie zawsze daje liczbę cztery.

     E. B.: To prawda, ale w naszych czasach zawód artysty muzyka obliguje nas do stawania w szranki konkursowe i każde przedstawienie operowe, zanim dojdzie do końcowej realizacji, rozpoczyna się od castingu. Przecież casting jest tak naprawdę konkursem. Pytanie – czy wygrywa go faktycznie najlepsza osoba, ale to już jest temat na inną rozmowę, natomiast konkursy towarzyszyły, towarzyszą i niestety będą towarzyszyć naszemu zawodowi zawsze.

     Z. S.: Z wielką uwagą czytałam Pani notkę biograficzną, ale i tak nie zapamiętałam scen i teatrów operowych w kraju i za granicą oraz tytułów oper i innych dzieł, w wykonaniu których Pani uczestniczyła. Najczęściej występuje Pani na scenach operowych.

     E. B.: Jak najbardziej. To jest jedna z piękniejszych stron naszego zawodu, że możemy poznawać cudowne osoby – myślę o reżyserach, dyrygentach, towarzyszach scenicznych. Możemy być w przepięknych, fantastycznych miejscach, podziwiać świat, obcować z naturą, a przy okazji uprawiać zawód, który się kocha. Często śpiewam repertuar oratoryjny i pieśni, ale opera zajmuje największą część życia artystycznego i moje ukochane role to Butterfly, Tosca czy Tatiana w „Eugeniuszu Onieginie”. Zawsze przynoszą mi wiele satysfakcji i szczęścia scenicznego. Zawsze moim studentom mówię i życzę im z całego serca, żeby mieli wielką radość, i szczęście do poznawania wielu wspaniałych osób w odpowiednim czasie, aby te spotkania zaowocowały ciekawymi propozycjami. Pragnę, aby także oni, wykonując trudny zawód śpiewaka, mieli wiele szczęścia i satysfakcji.

     Z. S.: Działalność Pana Grzegorza skupia się głównie na muzyce kameralnej, która także daje wiele możliwości i satysfakcji.

     G. B.: Już w czasie studiów prof. Knapik widział mnie w roli kameralisty i miał rację. Nie miałem i nie mam odpowiedniej odporności psychicznej, aby być solistą. Wykonywanie muzyki kameralnej nie jest dla mnie jednak żadnym przymusem, wręcz przeciwnie, jestem szczęśliwy występując z innymi artystami, a że przeważa zdecydowanie kameralistyka wokalna, to stało się tak tylko dzięki temu, że poznałem moją żonę. Gdyby ktoś w trakcie studiów powiedział mi, że będę współpracował głównie z wokalistami, to nigdy bym w to nie uwierzył. Jest to bowiem specyficzna współpraca, bo akompaniowanie, czy może lepszym określeniem jest - towarzyszenie wokalistom, wiąże się także z rolą korepetytora, która w Polsce ciągle nie jest określona i właściwie doceniona. W innych krajach są specjalne studia, podczas których pianista uczy się, jak pomóc wokaliście.

     Z. S.: Towarzysząc śpiewakowi trzeba nawet razem z nim oddychać, bo podobno nigdy nie wykonują dokładnie tak samo danego utworu.

     G. B.: To prawda, ale taka jest ich specyfika, bo mają głos „w sobie”, o czym słyszę codziennie rano. Trzeba to po prostu zrozumieć.

     Z. S.: W poprzedniej kadencji był Pan prorektorem Akademii Muzycznej w Katowicach i chyba często brakowało czasu na działalność artystyczną.

     G. B.: Byłem przez dwie kadencje prodziekanem, a przez jedną kadencję prorektorem i myślę, że to chyba wystarczy. W tej chwili praca w szkolnictwie wymaga od nas ogromnej odpowiedzialności, jeżeli decydujemy się na pełnienie jakiejś funkcji. Trzeba przede wszystkim zabiegać o pozyskanie środków na rozwój naukowy i dydaktyczny, a tempo jest ogromne. Zabiera to dużo czasu i energii.

     Z. S.: Występowali już Państwo w Kąśnej Dolnej?

     E. B.: Jak najbardziej. Mieliśmy już przyjemność występować tutaj i z wielką przyjemnością zawsze tu wracamy. Nagroda w Konkursie im. Ignacego Jana Paderewskiego dała nam możliwość poznania całego repertuaru wokalnego tego kompozytora, z którym się nigdy nie rozstaję. Jeśli tylko mam recitale pieśni, zawsze staram się, aby w programie znalazło się kilka pieśni Paderewskiego i śpiewam je z wielką przyjemnością.

     G. B.: Ja byłem na trzech edycjach tego Konkursu i każda zaowocowała nagrodą. Dodatkowo jeszcze Pani Anna Noworzyn i moja żona otrzymały nagrody specjalne za najlepsze wykonanie pieśni Paderewskiego, a to są nobilitujące i zaszczytne nagrody.

     Z. S.: Rozmawiamy 4 listopada – w dniu inauguracji I Festiwalu „Viva Polonia! Ku pokrzepieniu serc”, a 6 listopada przypada kolejna rocznica urodzin Ignacego Jana Paderewskiego, stąd w Dworze, który był kiedyś jego domem, dzisiaj przeważa muzyka tego wielkiego Polaka, pianisty i kompozytora.

     E. B.: Jesteśmy szczęśliwi, że możemy tutaj dzisiaj wystąpić. Widzimy, jak to miejsce wspaniale się rozwija. Myślę, że to za sprawą dyrekcji – Pan Łukasz Gaj stara się uczynić tutaj piękny ośrodek, w którym często rozbrzmiewa muzyka. Myślę, że Paderewski spoglądając z góry uśmiecha się.

     G. B.: Miejsce jest magiczne i musimy o nie bardzo pieczołowicie dbać, bo to jedyny dom Ignacego Jana Paderewskiego, który się zachował. Ciągle mówimy o Paderewskim jako o kompozytorze, a przecież był także wielkim mężem stanu, a jego działalność charytatywna na rzecz Polski i Polaków godna jest najwyższego uznania.

Z panią dr hab. Ewą Biegas, profesorem AM w Instytucie Wokalno – Aktorskim, znakomitą śpiewaczką i z panem dr hab. Grzegorzem Biegasem, profesorem AM Katedry Kameralistyki, wyśmienitym pianistą rozmawiała Zofia Stopińska 4 listopada 2017 roku w Kąśnej Dolnej.

Czas spędzony z orkiestrą był cudowny - mówi Andrzej Guran

     Zofia Stopińska: Bardzo uroczyście świętowano 12 listopada b.r. na Zamku Kazimierzowskim 15-lecie działalności Przemyskiej Orkiestry Kameralnej. Okolicznościowe wystąpienia, obecność znakomitych gości, świetny koncert i radosna atmosfera podczas spotkania towarzyskiego nie były dobrym czasem na dłuższe wywiady, stąd kilka dni później odwiedziłam ponownie Przemyśl, aby porozmawiać z Panem Andrzejem Guranem – skrzypkiem, altowiolistą, dyrygentem i pedagogiem oraz animatorem życia muzycznego w tym mieście. Przemyska Orkiestra Kameralna powstała w 2002 roku, działał już wówczas Przemyski Kwartet Smyczkowy, a Pan był głównym inicjatorem i założycielem tych zespołów. Od pomysłu do realizacji często mija sporo czasu.

     Andrzej Guran: Jeszcze w czasach studenckich i w pierwszych latach pracy w Krakowie, kiedy „posmakowałem” grania w zespołach kameralnych i dyrygowania chórami, postanowiłem udzielać się w tych nurtach muzyki w rodzinnym Przemyślu. W latach 70-tych, kiedy tu powróciłem, takiej możliwości nie było. Udzielałem się prowadząc Chór Towarzystwa Muzycznego, chór Szkoły Muzycznej i pracowałem jako nauczyciel tej szkoły. Później przez 10 lat pracowałem za granicą i kiedy znowu wróciłem do Przemyśla, bardzo mi doskwierał głód kontaktu z muzyką żywą i dlatego założyłem kwartet smyczkowy. Namówiłem dwie skrzypaczki, moje byłe uczennice - Panią Magdalenę Betleję i Panią Małgorzatę Kopańską, poprosiłem młodą wiolonczelistkę Magdalenę Jarosz, a ja postanowiłem grać na altówce. Tak powstał Przemyski Kwartet Smyczkowy, a w tym składzie graliśmy do niedawna od 2000 roku.
     Marzyłem także o orkiestrze smyczkowej, niedługo potem, dzięki staraniom Pana Bogusława Danielaka - ówczesnego dyrektora Miejskiego Ośrodka Kultury w Przemyślu, otrzymałem taką szansę i postanowiłem natychmiast ją wykorzystać. Zebrałem grono muzyków, zaczęliśmy pracować intensywnie i wkrótce nasz poziom był na tyle dobry, że mogliśmy zapraszać do współpracy bardzo dobrych, znanych i uznanych muzyków.

     Orkiestrę tworzyli głównie muzycy, którzy byli nauczycielami przemyskiej Szkoły Muzycznej.

     Tak, byli to nauczyciele i wyróżniający się uczniowie oraz absolwenci – studenci akademii muzycznych, którzy przyjeżdżali na weekendy, aby odwiedzić rodziny i chętnie z nami muzykowali. Wielką nobilitacją dla muzyków, którzy tworzyli orkiestrę, była możliwość występu ze wspaniałymi muzykami, bo przecież grali z nami: skrzypkowie Piotr Tarcholik i Bartosz Bryła, wiolonczeliści Tomasz Strahl i Zdzisław Łapiński oraz dyrygent Stanisław Krawczyński. Wspaniali soliści występując z nami także bardzo nam pomagali i wiele się od nich nauczyliśmy.

     Pamięta Pan program pierwszego koncertu?

     Pamiętam, że podczas pierwszego koncertu zespołu o nazwie Przemyska Orkiestra Kameralna graliśmy m.in. Serenadę na smyczki Piotra Czajkowskiego. Ponieważ ta piękna Serenada jest niesamowicie wymagającym utworem dla każdego zespołu kameralnego, a w naszym przypadku – kiedy większość muzyków tworzących powstającą orkiestrę miała niewielkie lub żadne doświadczenie gry kameralnej - stanowiło to dla nas olbrzymie wyzwanie. Stąd też pracowaliśmy nad programem niezwykle solidnie spotykając się niemal codziennie. Przygotowaliśmy tę Serenadę chyba przyzwoicie, bo przyjęcie publiczności było gorące i zachęcające do dalszej pracy. Później już programy proponowali nam muzycy prowadzący Orkiestrę od pulpitu, którzy mieli świadomość, że jesteśmy początkującym zespołem i trzeba w czasie prób poświęcić sporo czasu na pracę dydaktyczną.

     Pamiętam, że po kilku udanych koncertach poproszono mnie o wywiad dla prasy lokalnej, w którym mówiłem m.in. o pracy, o oczekiwaniach, o trudnościach, o planach zespołu, a całość podsumowałem „... że musimy zacząć wspólnie oddychać, tworząc w ten sposób sprawny, świetnie rozumiejący się zespół...”. Pracując bez dyrygenta pod kierunkiem koncertmistrza, jest to niezwykle istotne. Ponieważ oddychaliśmy i oddychamy wspólnie, odnosiliśmy sukcesy.

     Od kilkunastu lat pierwszym skrzypkiem i dyrygentem oraz szefem artystycznym Przemyskiej Orkiestry Kameralnej jest Piotr Tarcholik – wyśmienity skrzypek, solista, kameralista i koncertmistrz.

     Tak, Piotr Tarcholik pochodzi z Jarosławia i kiedyś kształcił się w przemyskiej Szkole Muzycznej, a ja byłem jego nauczycielem. Nasza znajomość przerodziła się później w przyjaźń. Wiedziałem, że jest osobą bardzo utalentowaną, na bieżąco śledziłem jego osiągnięcia i artystyczną drogę jako koncertmistrza Sinfonii Varsovii, a później Narodowej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia w Katowicach i dlatego postanowiłem, za zgodą pozostałych muzyków, poprosić Piotra o stałą opiekę i poprowadzenie Przemyskiej Orkiestry Kameralnej. Byliśmy szczęśliwi, że zgodził się i rozpoczęła się bardzo owocna współpraca, dzięki której wiele się nauczyliśmy i graliśmy coraz lepiej. Proponował nam cudowne programy i mieliśmy ogromną satysfakcję grając je. Powiem nieskromnie, że byłem dumny z tych koncertów i jednocześnie szczęśliwy, że mogłem uczestniczyć w nich jako wykonawca.

     Jestem przekonana, że wysoki poziom zespołu można osiągnąć dzięki umiejętnościom wszystkich muzyków, którzy go tworzą i którzy, jak Pan już powiedział, potrafią wspólnie oddychać tworząc muzykę. Uważam jednak, że ogromne znaczenie ma także dobra atmosfera panująca w zespole. Wam się udało przez piętnaście lat pracować w dobrej atmosferze.

     Będąc muzykiem grałem w różnych zespołach i zazwyczaj praca przebiegała harmonijnie, ale z atmosferą różnie bywało. Jestem dumny, że w Przemyskiej Orkiestrze Kameralnej od samego początku panowała bardzo dobra atmosfera. Zawsze po koncercie chcemy się spotkać, aby jeszcze porozmawiać i czekamy na następne spotkania, próby i koncerty. Ważne są także dyscyplina i skupienie panujące podczas przygotowań do koncertów. Wszyscy jesteśmy zaprzyjaźnieni i kontaktujemy się również w czasie, gdy nie ma koncertów. To jest chyba najcenniejsze.

     Koncert Jubileuszowy był jednocześnie bardzo uroczystym pożegnaniem Pana. Będąc czynnym muzykiem, postanowił Pan jednak rozstać się z zespołem, który - nie bójmy się tego stwierdzenia - jest pana dzieckiem. Dlaczego podjął Pan taką decyzję?

     Przychodzi taki czas, że należy coś zmienić z swoim życiu – znaleźć czas dla siebie. Postanowiłem przejść na emeryturę, ale pozostaję nadal czynnym pedagogiem. Mimo iż Miasto w ostatnich latach organizuje coraz mniej koncertów ( 2016 rok - dwa koncerty, 2017 rok – dwa koncerty i koncert jubileuszowy ) nie mam czasu na regularny udział w próbach orkiestry.
     Pracuję obecnie w dwóch szkołach muzycznych, co wypełnia mi czas przez 5 dni w tygodniu od 8:00 do późnych godzin wieczornych, a mam przecież własne życie i Rodzinę, której chciałbym poświęcić trochę czasu. Jest jeszcze Przemyski Chór Kameralny działający przy Towarzystwie Muzycznym, z którym systematycznie spotykam się na próbach i często koncertujemy już od ponad 10-ciu lat! Podkreślę jeszcze raz, że nie zrywam kontaktu z zespołem. Chętnie spotykamy się, zapraszamy, będę uczestniczył w koncertach i gorąco ich oklaskiwał.

     Z pewnością będzie Panu brakować wspólnych prób i emocji, które towarzyszą muzykom w czasie koncertu.

     Z pewnością, ale będę zawsze przychodził na koncerty, gorąco oklaskiwał moich kolegów i cieszył się z ich sukcesów.

     Podczas uroczystego Koncertu Jubileuszowego Przemyskiej Orkiestry Kameralnej dziękowano Panu za pasję, talent, poświęcenie i ogromną pracę, jaką wykonał Pan tworząc ten zespół i grając w nim przez 15. lat. Widać było, że jest Pan wzruszony i szczęśliwy.

     Byłem bardzo szczęśliwy i wzruszony, ale przede wszystkim byłem zaskoczony, bo to była dla mnie wielka niespodzianka. Wszystko zostało utrzymane w tajemnicy przede mną. Owszem, obiecałem, że przyjdę na koncert, ale nawet przez chwilę nie pomyślałem, że będę się żegnał tak oficjalnie z orkiestrą, bo nadal czuję się z nią związany. Dziękuję wszystkim za tyle pochwał i miłych słów pod moim adresem. Czas spędzony z orkiestrą był cudowny, podobnie jak słowa pożegnania i wszystkie miłe niespodzianki, które członkowie zespołu dla mnie przygotowali.

Z Panem Andrzejem Guranem - skrzypkiem, altowiolistą, dyrygentem i pedagogiem rozmawiała Zofia Stopińska 16 listopada 2017 roku w Przemyślu.

Wkrótce napiszę więcej o tradycjach koncertowania zespołowego w Przemyślu i działalności Przemyskiej Orkiestry Kameralnej, która niedawno świętowała 15-lecie działalności.

Subskrybuj to źródło RSS