wywiady

Adam Balas: "Nazwaliśmy Lusławice symboliczną 9. Symfonią Profesora Krzysztofa Pendereckiego"

            Po dłuższej przerwie spowodowanej szerzącą się pandemią, powoli powracają koncerty z udziałem publiczności. Bogatą ofertę w lipcu i sierpniu proponuje nie tylko melomanom Europejskie Centrum Muzyki Krzysztofa Pendereckiego w Lusławicach. Misją tego miejsca jest upowszechnianie sztuki, a w lipcu i sierpniu będziemy mogli obcować w Lusławicach ze sztuką na różne sposoby dzięki 8. Festiwalowi Muzyki Emanacje.

           Dopiero po przyjeździe do Lusławic uświadomiłam sobie, jak wspaniałe dzieła pozostawił po sobie zmarły w marcu tego roku Maestro Krzysztof Penderecki, jak wielowymiarowe i perspektywiczne były plany Jego działania.
Rozmawiałam na ten temat z panem Adamem Balasem – Dyrektorem Europejskiego Centrum Muzyki Krzysztofa Pendereckiego, po zwiedzeniu Centrum i zespołu parkowo-dworskiego.
            - Faktycznie trzeba być w Lusławicach w Europejskim Centrum Muzyki, a od tego roku mamy także możliwość udostępniania również Arboretum Krzysztofa Pendereckiego i dopiero po zwiedzeniu całego kompleksu widzi się kompletne dzieło Profesora.
Oczywiście, największą sławę zdobył dzięki swojej muzyce. Widziała pani w części galeryjnej pełną listę dzieł Krzysztofa Pendereckiego i robi ona ogromne wrażenie, nawet na osobach, które znają twórczość Krzysztofa Pendereckiego.

            To prawda, że dopiero jak zobaczyłam tę bardzo długą listę różnorodnych utworów, uświadomiłam sobie jak dużo wspaniałych dzieł nam pozostawił. Niektóre komponował przez wiele lat, a najlepszym przykładem jest Polskie Requiem. Jednak Lusławice są chyba największym dziełem Maestro Krzysztofa Pendereckiego.
            - Po śmierci Profesora, w jednym z naszych artykułów na stronie internetowej wspominających Profesora i ważne daty z życia Profesora, nazwaliśmy Lusławice symboliczną 9. Symfonią Profesora, bo tu zmaterializowało się sporo Jego marzeń pozamuzycznych. Przede wszystkim to marzenie związane z architekturą parkową, z dendrologią. Arboretum oglądane w pięknych, korzystnych warunkach popołudniowego letniego słońca, robi nieprawdopodobne wrażenie, bo to przecież 15 hektarów parku, 1800 gatunków drzew, wspaniałe aleje, wspaniałe założenia architektoniczne w tym parku: ogrody włoskie, aleje tulipanowców, aleja czerwonych dębów, dwa labirynty – jeden mniejszy, drugi potężny (kwadrat o bokach 60-metrowych), który był „oczkiem w głowie” Profesora.
            Zmaterializowało się też to do czego Profesor dążył przez lata – Europejskie Centrum Muzyki Jego imienia, to była najnowsza i największa radość Profesora, a miałem okazję się o tym przekonać, będąc bardzo blisko z Profesorem przez nie tylko ostatnich osiem lat od momentu wybudowania Centrum ( Profesor powierzył mi rolę wybudowania Centrum), ale też wiele lat wcześniej. Jak byłem jeszcze byłem menedżerem Orkiestry Sinfonietta Cracovia to podróżowaliśmy wspólnie po świecie i wiele koncertów realizowaliśmy.
            Widziałem Jego radość za każdym razem, jak przyjeżdżał do Lusławic. Jak widział jak to Centrum powstaje, a później jak żyje, jak odbywają się tutaj koncerty, jak przychodzi na nie tłumnie publiczność. Zwłaszcza w pierwszych latach przejeżdżały na koncerty w Lusławicach tłumy, zwłaszcza kiedy występowały duże zespoły symfoniczne, czy wykonywane były wielkie dzieła wokalno-instrumentalne.

            Bardzo często przebywają tutaj młodzi ludzie.
            - Profesor najbardziej się cieszył, że to Centrum służy utalentowanej młodzieży z całej Polski , ale także ze świata. Radowało go, że przyjeżdżają do Lusławic znakomici pedagodzy, wybitni polscy artyści, ale również wspaniali artyści z zagranicy.
Cieszył się widząc to Centrum tętniące życiem i edukacją muzyczną, wspaniałą salą koncertową, która nam się bardzo udała. Chociaż jestem z tym miejscem związany, to muszę się pochwalić akustyką tej sali. Mówią o tym także wybitni specjaliści. Akustyka jest tutaj jedną z najlepszych biorąc pod uwagę nie tylko polskie sale koncertowe.
            Życie tego Centrum, młodzież, artyści, którzy tutaj występują, publiczność, park, dwór w Lusławicach, stanowią dopełnienie wielkiej twórczości Profesora, która była przez lata nagradzana.
            Profesor Krzysztof Penderecki był chyba najczęściej wyróżnianym Polakiem żyjącym w naszych czasach. Świadczy o tym chociażby 40 doktoratów honoris causa, dziesiątki wysokich odznaczeń państwowych polskich i zagranicznych, wyróżnień środowiska muzycznego, honorowych członkostw uczelni.

            Przed chwilą widziałam mnóstwo różnych nagród za kompozycje i nagrania. Kiedyś, w rozmowie Profesor powiedział mi szczerze, że nie potrafi mi powiedzieć ile nagród otrzymał, bo nie prowadzi statystyki.
            - Wśród tych wszystkich nagród, przy okazji tej wystawy prezentujemy również 5 statuetek Grammy, które są w zasadzie dodatkiem. U większości artystów jedna statuetka Grammy znajduje się na honorowym miejscu, natomiast tu statuetki Grammy są pewnym dodatkiem do potężnego zbioru innych nagród.

             Mowiliśmy o eksponowanych nagrodach, ale nie można pominąć dużej wystawy multimedialnej.
             - Tak, mamy wystawę multimedialną, która powstała dzięki środkom unijnym, otwarliśmy ją w ubiegłym roku z udziałem Profesora. To Profesor włączył tę wystawę podczas inauguracji, dokładnie w swoje 86 urodziny, 23 listopada 2019 roku. Przed urodzinowym wykonaniem Credo, otwarliśmy tę wystawę poświęconą Krzysztofowi Pendereckiemu, ale również poświęconą kompozytorom polskim XX i XXI wieku.

             Wiele czasu zajmowały Profesorowi podróże po całym świecie, ale w ostatnich latach często bywał także w Lusławicach i przychodził na odbywające się w Centrum koncerty. Wielu młodych artystów, którzy tutaj byli promowani, opowiadało mi z ogromną radością, że na ich koncercie w Lusławicach był Maestro Krzysztof Penderecki i mogli z nim porozmawiać po koncercie. Było to dla nich ogromne i bardzo ważne przeżycie.
             - Tak często było. Profesor jak tylko mógł przyjechać do Lusławic, uczestniczył w koncertach, uczestniczył w spotkaniach z młodzieżą, a dla młodych muzyków było to wielkie zdarzenie i przeżycie, które zapamiętają na całe swoje życie.
             Trzeba także podkreślić, że Profesor zawsze otwierał szeroko swój park dla dzieci i młodzieży. Mówił nam, abyśmy organizowali wyjścia do parku dla wszystkich, którzy mają na to ochotę, bo park jest po to, żeby go oglądać.

             Będziecie kontynuować dzieło Profesora Krzysztofa Pendereckiego. Jak wspomnieliśmy na wstępie trwa 8. Festiwal Muzyki Emanacje pamięci Krzysztofa Pendereckiego i jest również możliwość zwiedzania lusławickiego parku.
              - Będziemy się starali realizować wszystkie pomysły Profesora. Ta intensywna działalność odbywa się przez cały rok, duża ilość programów skierowanych do różnych grup wiekowych: do najmłodszych dzieci, także do tych nieco starszych i do studentów oraz do wspaniałych artystów, którzy zdobywają laury na różnych międzynarodowych konkursach, a także koncertują tu znakomici uznani w świecie muzyki artyści.
              Na początku nie było to takie oczywiste nawet dla samego Krzysztofa Pendereckiego. Mawiał wtedy często, że powstała sala koncertowa na ściernisku i uśmiechając się stawiał pytanie „Co z tego będzie?”
              Później powtarzał mi wielokrotnie, że nie spodziewał się, że to Centrum będzie żyło tak intensywnie, że będzie przyjeżdżało tu tak dużo gości. Ożywiliśmy to miejsce. Działalnością spowodowaliśmy, że to Centrum żyje, że jest zawsze dostępne, dla naszych gości, uczestników różnych warsztatów i publiczności. Przez pierwsze lata wstępy na koncerty były bezpłatne i publiczność przybywała do nas tłumnie. Udało nam się stworzyć sytuację mody chodzenia na koncerty.
Na recitale, koncerty kameralne nie zawsze przychodzi komplet publiczności i to jest prawidłowość spotykana nie tylko w Lusławicach, ale nawet w dużych ośrodkach miejskich. Duże koncerty muzyki symfonicznej, czy wokalno – instrumentalnej cieszą się ogromną popularnością wśród publiczności.
Ja i wszyscy moi pracownicy mamy wielką satysfakcję z naszej działalności. Wszyscy czujemy, że są tutaj dobre fluidy.

              Europejskie Centrum Muzyki Krzysztofa Pendereckiego organizowało również w czasie pandemii interaktywne zajęcia dla młodych muzyków, które prowadzone były przez wybitnych mistrzów i cieszyły się ogromnym powodzeniem.
              - Tak, muszę powiedzieć, że to przeszło nasze oczekiwania. Zorganizowaliśmy Wiosenną Akademię Muzyki, którą chyba będziemy już organizować każdego roku. Jeżeli jest dla nas jakiś plus pandemii, to fakt, że powstał projekt online i byliśmy mile zaskoczeni przede wszystkim frekwencją osób, które uczestniczyły w tym projekcie.
Odbyły się zajęcia ze wspaniałymi muzykami: Agatą Szymczewską, Marcinem Zdunikiem, Tomaszem Strahlem, Adamem Sztabą w których uczestniczyło ponad 500 osób, a w pozostałych brało udział od 300 do 400 osób.
              Zorganizowaliśmy 30 takich webinariów i uczestniczyło w nich ponad 8 tysięcy młodych ludzi, ale brali w nich udział także pedagodzy i osoby zainteresowane. Takiego wyniku nie osiągnęlibyśmy działając na żywo. Poprowadzenie działalności online było dla nas bardzo ciekawym doświadczeniem.

              Odbyły się dopiero dwa koncerty w ramach Emanacji, a Festiwal potrwa do końca sierpnia.
              - Przed nami jeszcze kilkanaście koncertów. Oprócz dwóch, wszystkie pozostałe odbędą się w Lusławicach – w sali koncertowej lub w Arboretum Elżbiety i Krzysztofa Pendereckich.
Dwa koncerty solowe odbędą się w Bazylice św. Floriana w Krakowie. Jest to bowiem miejsce szczególne, które chcieliśmy zaznaczyć na tegorocznej mapie festiwalowej, bo tam spoczywa urna z prochami Profesora Krzysztofa Pendereckiego w oczekiwaniu na uroczystości pogrzebowe, które odbędą się już po ustaniu czasu pandemii.

              Najbliższy koncert w ramach 8. Festiwalu Muzyki Emanacje, który poświęcony jest pamięci Krzysztofa Pendereckiego odbędzie się 18 lipca o 19.15 w Bazylice św. Floriana w Krakowie, ale już 19 lipca o 19.00 rozpocznie się koncert w Arboretum Elżbiety i Krzysztofa Pendereckich w Lusławicach.
              - Dodam jeszcze, że wszelkie informacje o planowanych wydarzeniach, a także relacje z tych, które się już odbyły znajdą Państwo na naszych stronach internetowych www.emanacje.pl oraz www.penderecki-center.pl

             Dziękuję bardzo za rozmowę. Z pewnością będzie okazja do ponownych spotkań w czasie tegorocznej edycji Festiwalu Emanacje.
             - Ja również bardzo dziękuję i serdecznie Państwa zapraszam na wydarzenia 8. Festiwalu Muzyki Emanacje, który trwać będzie do 30 sierpnia, a później na wszystkie koncerty, które planujemy w Europejskim Centrum Muzyki Krzysztofa Pendereckiego.

Z panem Adamem Balasem, Dyrektorem Europejskiego Centrum Muzyki Krzysztofa Pendereckiego rozmawiała Zofia Stopińska 12 lipca 2020 roku w Lusławicach.

Jakub Milewski: "Wiem, że do Kąśnej Dolnej niedługo wrócę na dłużej"

           Skorzystałam z zaproszenia i niedzielne popołudnie spędziłam z moimi bliskimi w Centrum Paderewskiego w Kąśnej Dolnej, na koncercie muzyki znad pięknego modrego Dunaju, który planowany był na wolnym powietrzu, a wykonawcy mieli zasiąść na ganku dworu Ignacego Jana Paderewskiego, ale w organizatorzy obawiając się, że spełnią się zapowiadane prognozy pogody i spadnie deszcz, zadecydowali, że koncert odbędzie się Sali Koncertowej Stodoła.
           Należy podkreślić, że był to pierwszy koncert od czasu ogłoszenia pandemii.
Organizatorzy zadbali o bezpieczeństwo wykonawców i publiczności. Na widowni mogło zasiąść jedynie 150 osób. W związku z bieżącą sytuacją epidemiczną wejście na koncert możliwe było wyłącznie po wcześniejszym złożeniu obowiązkowego pisemnego oświadczenia, że uczestnik, według swojej najlepszej wiedzy, nie jest osobą zakażoną wirusem Sars-CoV-2.
           Wystąpili: Jakub Milewski – baryton oraz zespół Strauss Ensemble pod kierownictwem artystycznym Artura Jaronia, który także przybliżał publiczności wykonywane utwory.
            Strauss Ensemble to zespół muzyki wiedeńskiej, działający od 1999 roku, a tworzą go w większości muzycy Filharmonii Świętokrzyskiej. Artyści znakomicie wykonali kilkanaście popisowych utworów instrumentalnych oraz niezwykle umiejętnie towarzyszyli Jakubowi Milewskiemu w ariach z operetek, musicali i w piosenkach filmowych.
            Publiczność gorąco oklaskiwała wykonawców, dziękując za wspaniałe kreacje, a kto miał szczęście, wrócił do domu z najnowszym wydawnictwem – albumem „Reminiscencje. 30 lat Centrum Paderewskiego” w wykonaniu znakomitych polskich muzyków. Wszystkie nagrania zrealizowano w Sali Koncertowej Stodole w Kąśnej Dolnej, a album ukazał się nakładem wytwórni DUX.

           Po koncercie mogłam porozmawiać z panem Jakubem Milewskim, który zachwycił wszystkich niezwykłej urody głosem barytonowym. Ze wzruszeniem dziękowałam za wspaniałe kreacje, podkreślając, że był to pierwszy koncert po dłuższej przerwie, bo ostatnio oklaskiwałam artystów na scenie 6 marca tego roku w Filharmonii Podkarpackiej.
           - Ja ostatni koncert śpiewałem 5 marca i dzisiaj po raz pierwszy wystąpiłem po tym długim czasie. Wspomniała pani, że przyjechaliście z Podkarpacia i chcę podkreślić, że moim profesorem na Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina w Warszawie był pan profesor Robert Cieśla, który także pochodzi z Podkarpacia. Jestem mu bardzo wdzięczny, że tak dobrze mnie wykształcił, bo był jednym z najważniejszych mistrzów na mojej wokalnej drodze.

           Nie tylko nauczył Pana doskonale śpiewać, ale posyłał Pana do znakomitych mistrzów. Był Pan stypendystą w Conservatorio Statale di Musica Gioacchino Rossini w Pesaro.
           - To też jest wspaniały dar, bo wielu profesorów jednak twierdzi, że są najlepsi i tylko u nich powinno się studiować, uczyć się tylko od nich, ale są również tacy, którzy podpowiadają – idź, spróbuj i uważam, że to jest ogromnie cenne. Studenci często potrzebują różnych uwag od innych profesorów. Jestem bardzo wdzięczny profesorowi Robertowi Cieśli, że zachęcał mnie do kształcenia się u innych pedagogów, między innymi we Włoszech. Uczestniczyłem w Masterclass wybitnych śpiewaków, m.in. Jose Carrerasa i Evghenii Dundekovej, wielkiej bułgarskiej śpiewaczki mieszkającej od dawna we Włoszech, długoletniej solistki mediolańskiej La Scali. Miałem uwagi od mezzosopranu oraz od tenorów, i być może to także miało znaczenie, że z łatwością mogę śpiewać zarówno niskie, jak i bardzo wysokie dźwięki. Wiele osób zwraca uwagę na dużą skalę mojego głosu.

           Pomimo młodego wieku ma Pan sporo doświadczeń z teatrów operowych, gdzie pracował Pan m.in. nad takimi spektaklami, jak „Sen nocy letniej” Benjamina Brittena, „Straszny dwór” Stanisława Moniuszki czy „Wesele Figara” Wolfganga Amadeusa Mozarta, a także śpiewał Pan dużo takich koncertów jak dzisiaj. Nigdy nikogo nie pytałam, co jest trudniejsze – spektakl operowy, gdzie wciela się Pan w postać jednego z bohaterów, czy koncert złożony z różnych utworów.
           - Cieszę się, że zadała pani to pytanie, bo nawet niedawno rozmawiałem na ten temat z moją koleżanką, śpiewaczką operową. Twierdzę, że koncert jest wielkim wyzwaniem dla śpiewaka. Jeżeli ktoś myśli, że najtrudniejsza jest wielka partia w operze, to uważam, że to nie jest prawda. Zgadzam się, że do roli w spektaklu operowym trzeba się doskonale przygotować, ale podczas koncertu każdy utwór jest inny. Czasami trzeba zaśpiewać repertuar „od Sasa do Lasa”, gdzie są fragmenty z oper, operetek, musicali, a także piosenek filmowych i każdy utwór trzeba zaśpiewać inaczej.
           W spektaklu operowym wystarczy opanować partię, która jest prowadzona „jednym dźwiękiem”. Oczywiście, często bywają trudniejsze arie, duety, ale wszystko jest w jednym nurcie, a poza tym jak się wejdzie w rolę, ma się kostium, charakteryzację, to jest łatwiej.
Podczas koncertu trzeba „kupić publiczność”, nie można się ukryć za kostiumem, charakteryzacją, można jedynie, tak jak ja, wkładać różnokolorowe marynarki, ale to nie wystarczy.

            Podczas tego koncertu znakomicie, z wielką swobodą współpracował Pan z muzykami zespołu Strauss Ensemble.
            - Tak, bo z tym zespołem występowałem już kilka, a może nawet kilkanaście razy i czuję się z nim na scenie jak w domu. Gdziekolwiek się spotykamy, to czuję się z nimi jak z rodziną i dlatego publiczność czuje, że zespół nie spotkał się z solistą po raz pierwszy. Kontakt, który mieliśmy i mamy nadal, jest absolutnie cudowny.

            Cały czas mówimy o śpiewie, ale przecież działa Pan w kilku nurtach muzycznych.
            - Studiowałem śpiew i zawsze podkreślam, że z wykształcenia jestem śpiewakiem operowym, natomiast wszystko inne, co robię, to z zamiłowania.

            Od początku marzył Pan o śpiewie operowym?
            - Nie, chciałem być wokalistą i zgłosiłem się do studia piosenki, ale po trzech zajęciach powiedziano mi, że nie umiem śpiewać rozrywkowo, natomiast mam na tyle dobry głos, że odnajdę się w klasyce i tak się stało. Wiedziałem, że aby rozpocząć naukę w klasie śpiewu, muszę mieć pewną bazę i rozpocząłem naukę w szkole muzycznej I stopnia na fortepianie, a później dopiero trafiłem do klasy śpiewu solowego.

            Na zakończenie koncertu, kiedy Strauss Ensemble grał Marsza Radetzky'ego, popisał się Pan umiejętnościami dyrygenckimi, włączając do udziału w finale publiczność. Zdarza się Panu także dyrygować koncertami.
            - Tak, dyryguję skomponowanymi przez siebie kantatami. Moje kantaty różnią się formą od kantat tworzonych przez wybitnych kompozytorów, ale piszę je na duże obsady – solistów i orkiestrę symfoniczną. Jak wykonywane są moje utwory, to staję za pulpitem dyrygenta.
            Dzisiaj była mała próbka tych umiejętności podczas Marsza Radetzky’ego i sprawiło mi to wielką przyjemność, okazało się, że tutejsza publiczność jest wykształcona i robiła wszystko tak, jak dyrygent pokazywał.

            Za chwilę musi Pan wyjechać i nie ma czasu na długi wywiad, ale proszę przynajmniej wymienić najważniejsze Pana utwory.
            - Pierwszym moim dużym utworem jest „Kantata Przemienienia”. Poproszono mnie o skomponowanie dużego utworu o cudzie w Sokółce. Najpierw ten utwór został wykonany w Białymstoku, później w Sokółce i kilkakrotnie był powtarzany. Kolejne duże dzieło to Kantata „Totus Tuus – CałyM Twój...”, którą napisałem dla Zakopanego na 20. rocznicę wizyty Jana Pawła II na Krzeptówkach. Autorem libretta jest Jerzy Binkowski. Było to ogromne wydarzenie, połączone z setną rocznicą objawień fatimskich. Wykonywaliśmy tę Kantatę w Polsce wielokrotnie, a w tym roku będziemy ją nagrywać. Będzie dostępne CD, ale będzie też wideo dostępne w ramach programu „Kultura w sieci”. Już w październiku będzie dostępna w Internecie.
            Ciekawym wyzwaniem było dla mnie napisanie piosenki promującej film „Zerwany kłos”. Zadzwonił do mnie producent tego filmu i powiedział, że ma kompozytora do muzyki, ale potrzebuje dobrej piosenki. Byłem wtedy we Włoszech i na początku nie chciałem się zgodzić, bo nie miałem czasu, ale w końcu się zgodziłem i teraz mogę szczerze powiedzieć, że cieszę się, bo udało mi się skomponować piękną piosenkę w klimacie tego filmu, która spodobała się i jest znana, bo była emitowana po każdym seansie filmu „Zerwany kłos” w kinach. Było w sumie ponad pół miliona wyświetleń i mogę mówić o moim małym sukcesie.

            Nie można pominąć faktu, że jest Pan dyrektorem artystycznym Mazowieckiego Teatru Muzycznego, który działa w Warszawie.
            - Jestem kierownikiem artystycznym tego Teatru. Jest to przede wszystkim teatr operetkowy, chociaż robimy także różne spektakle muzyczne. Może Państwo dzisiaj nawet zauważyli, że operetka jest w moim sercu i bardzo dobrze czuję się w tym repertuarze. Odnalazłem się nie tylko na scenie, ale także z drugiej strony, wymyślając i produkując to, co zobaczy publiczność w Mazowieckim Teatrze Muzycznym.

            Czasem słyszymy, że publiczność nie lubi operetki, że to forma przestarzała, ale to nie jest prawda.
            - Zgadzam się z tym, ale mam wrażenie, a nawet pewność, że w Polsce jeszcze przyjdzie czas na operetkę. Nawet dzisiaj mogła pani zauważyć, że publiczność kocha te utwory, bo są przepiękne, a same spektakle są żartobliwe.
Jestem śpiewakiem operowym, lubię i cenię operę, bo jest cudowna, wzruszająca, ale często opera kończy się tragicznie i często publiczność po spektaklu jest zachwycona, lecz przygnębiona.
Publiczność po spektaklu operetkowym jest zawsze uśmiechnięta, bo operetka zawsze kończy się dobrze. W naszych trudnych czasach warto robić wszystko, aby uśmiech na twarzach gościł jak najczęściej.

            Kiedyś pytano Jana Kiepurę, dlaczego nie śpiewa już oper, tylko prawie wyłącznie repertuar operetkowy. Sławny tenor odpowiedział, że „woli dziewczynki całować niż mordować” (śmiech).
            - Tak, to była piękna odpowiedź patrona Mazowieckiego Teatru Muzycznego, który jest nam bardzo bliski w tym, co robił, mówił, a przede wszystkim jak pięknie śpiewał.
Ja także wolę mówić o operetce tak jak Jan Kiepura i będąc na scenie bawić się razem z publicznością.

            Ma Pan również swój festiwal i miejmy nadzieję, że tegoroczna edycja się odbędzie.
            - „Ostrołęckie Operalia” to moje dziecko, bo pięć lat temu wymyśliłem go i nikt nie wierzył, że on będzie istniał, tym bardziej, że jak mówiono: „młody dzieciak się za to bierze”.
Po pięciu latach okazuje się, że na każdym koncercie jest ponad tysiąc widzów. Jeśli będą nadal restrykcje, to z pewnością będziemy musieli ograniczyć ilość osób, ale liczę, że większość koncertów będziemy mogli zrealizować.

            Często jestem na koncertach w Kąśnej Dolnej, ale spotykamy się po raz pierwszy.
            - Jestem tutaj po raz pierwszy, chociaż pan dyrektor Łukasz Gaj zapraszał mnie kilkakrotnie, ale zawsze miałem już coś innego zaplanowanego.
Zapamiętam ten koncert, bo wprawdzie pan Artur Jaroń żartował na początku, że czujemy się trochę jak przed egzaminem, albo przed pierwszym recitalem, ale ja się dzisiaj stresowałem jak nigdy dotąd.
Wchodziłem na scenę po trzech miesiącach przerwy, cieszę się, że było to w Kąśnej Dolnej.
Jak zobaczyłem to cudowne miejsce, poczułem się tu bardzo dobrze. Ja kocham góry, chociaż pochodzę z Mazowsza, a dokładnie z Ostrołęki. Moje serce podzielone jest na pół i jak tylko mogę, to chodzę po górach. Wczoraj miałem okazję do solidnego spaceru w niedalekiej Piwnicznej.
Muszę dzisiaj wracać do Warszawy, ale już wiem, że do Kąśnej Dolnej niedługo wrócę, jeżeli nie zawodowo, to prywatnie i na dłużej.

Z panem Jakubem Milewskim, śpiewakiem operowym, kompozytorem i dyrygentem z zamiłowania, a także szefem artystycznym Mazowieckiego Teatru Muzycznego im. Jana Kiepury w Warszawie rozmawiała Zofia Stopińska 28 czerwca 2020 roku w Centrum Paderewskiego w Kąśnej Dolnej.

Bartosz Głowacki: Byłem i jestem „wolnym strzelcem”

          Zapraszam na spotkanie z Bartoszem Głowackim, znakomitym akordeonistą młodego pokolenia, który rozpoczął swą muzyczną drogę na Podkarpaciu, a aktualnie mieszka na stałe w Londynie i występował z sukcesami w różnych ośrodkach muzycznych na świecie.
           W listopadzie 2019 roku, nakładem wytwórni DUX, ukazała się pierwsza solowa płyta Bartosza Głowackiego zatytułowana „Genesis”. Zachęcimy Państwa do sięgnięcia po ten krążek. Poprosiłam także Artystę, aby opowiedział o swojej dotychczasowej działalności, a także o tym, jak aktualnie wygląda działalność artystyczna w Wielkiej Brytanii.
Rozpoczynamy rozmowę od wspomnień z rodzinnych stron.

           Zawsze podkreśla Pan, że pochodzi Pan z Zagórza, niewielkiego miasta malowniczo położonego w pobliżu ujścia Osławy do Sanu, nieopodal Sanoka. Co wpłynęło na Pana zainteresowania muzyczne w dzieciństwie – tradycje rodzinne, krajobraz i historyczne budowle, które zachowały się w Zagórzu?
           - Zagórz to piękna miejscowość, często nazywana bramą Bieszczad, obfita w niezwykłe krajobrazy. Jest bogata historycznie oraz posiada ruiny Klasztoru Karmelitów Bosych, które z roku na rok stają się coraz lepiej zagospodarowaną atrakcją turystyczną. Z ogromnym zainteresowaniem śledzę plany budowy Centrum Kultury przy tym obiekcie i mam nadzieję, że Zagórz doczeka się sali koncertowej i miejsca spotkań artystów, których jest w Zagórzu sporo. Na moje zainteresowania wpłynęła moja rodzina, która zapoczątkowała moją edukację muzyczną, oraz fakt, że Państwowa Szkoła Muzyczna w Sanoku jest tak doskonałą instytucją muzyczną i jedną z najlepszych w całym regionie.

           Kto i kiedy stwierdził, że jest Pan muzycznie utalentowany i powinien się Pan kształcić?
           - Mój tato. Kiedyś miał krótką przygodę z akordeonem i, co ciekawe, uczył go prof. Andrzej Smolik, lecz akordeon nie był instrumentem, na którym grałem od początku. Aby mnie czymś zająć, kupił mi pianino elektryczne (popularny w tamtych czasach keyboard) i tak rozpocząłem przygodę z ogniskiem muzycznym w Zagórzu. Moim pierwszym nauczycielem był Pan Grzegorz Bednarczyk, który przekonał mnie do egzaminów wstępnych do klasy akordeonu.

            Kiedy Pan trafił do Państwowej Szkoły Muzycznej I i II stopnia w Sanoku, gdzie najpierw uczył się Pan u pana Grzegorza Bednarczyka, a później u prof. Andrzeja Smolika?
            - W 2000 roku rozpocząłem naukę na akordeonie w PSM w Sanoku u Pana Grzegorza Bednarczyka. Naszą współpracę wspominam świetnie, jest to pedagog z zamiłowaniem do muzyki, który potrafi inspirować młodego muzyka. W 2006 roku rozpocząłem II stopień Szkoły Muzycznej, zmianę akordeonu klawiszowego na ten z klawiaturą izomorficzną (akordeon guzikowy) oraz naukę u prof. Andrzeja Smolika, który jest ikoną sanockiego środowiska muzycznego i akordeonistyki. Świetny czas, który bardzo dobrze wspominam.

            Pogodzenie nauki w szkołach ogólnokształcących i w Szkole Muzycznej I i II stopnia z pewnością nie było łatwe – jak Pan godził wszystkie obowiązki związane z nauką oraz z udziałem w licznych konkursach akordeonowych?
            - Miałem dużo szczęścia, że zawsze trafiałem do szkół i pedagogów bardzo wyrozumiałych. Bardzo wcześnie wiedziałem, że chciałbym związać swoją karierę z muzyką i starałem się tak prowadzić swoją edukację, aby muzyka była na pierwszym miejscu. Najtrudniejszy okres był w liceum, gdzie materiał był już bardziej wymagający, a moje ciągłe wyjazdy na konkursy i koncerty nie pomagały. Na szczęście I Liceum Ogólnokształcące w Sanoku było pełne wyrozumiałych pedagogów, którzy dopilnowali, żebym zdał maturę, a zarazem poświęcał się muzyce.

            Jest Pan laureatem ponad 40 konkursów i festiwali w Polsce i wielu innych krajach. Słyszałam kiedyś stwierdzenie, że nie ma lepszej szkoły jak udział w konkursie – czy Pan się z nim zgadza?
            - I tak, i nie... Uważam, że najważniejsze jest odpowiednie podejście do konkursów zarówno ucznia, jak i osób w najbliższym otoczeniu, bez zbędnie wygórowanych oczekiwań. Ważne, aby podejść do konkursu ambitnie i jak najlepiej się do niego przygotować, ale również aby ewentualny zły występ nie był demonizowany, lecz traktowany jako lekcja na przyszłość. Rozumiem osoby negujące udziały w konkursach, argumentując opinie tym, że muzyka to nie sport. Zgadzam się z tym w 100 procentach, natomiast zdrowe podejście i świadomość własnej wartości pozwalają wyciągnąć jak najwięcej pozytywnego wpływu w karierze młodego muzyka.

            Które konkursy okazały się ważne w Pana karierze artystycznej?
            - W mojej karierze najważniejsze były konkursy multi-instrumentalne, gdzie akordeon jest mniejszością i jury konkursu ocenia walory czysto muzyczne i brzmieniowe. Najważniejszymi takimi konkursami w mojej karierze były konkursy Młodego Muzyka Roku, Eurowizji Dla Młodych Muzyków, Bromsgroove Interational Music Competition oraz Royal Academy of Music Patrons Award w Wigmore Hall w Londynie.

            Pamiętam, jak cieszyliśmy się, kiedy Pan zdobył tytuł Młodego Muzyka Roku 2009 oraz jak kibicowaliśmy Panu podczas konkursu Eurowizja dla Młodych Muzyków w Wiedniu, gdzie reprezentował Pan Polskę. Czy z perspektywy czasu ocenia Pan, że były to ważne wydarzenia?
            - Były to jedne z najważniejszych wydarzeń w mojej wczesnej karierze. Do dziś pamiętam moją rozmowę z Panem Robertem Kamykiem, dyrektorem konkursu Młody Muzyk Roku, podczas naszej podróży powrotnej z Wiednia. Zasugerował rozważenie studiów za granicą i, jak widać, posłuchałem.
Samo doświadczenie podczas konkursów było niezwykle ważne. Możliwość wykonania świetnej kompozycji z orkiestrą przed tak dużą publicznością daje o wiele więcej w rozwoju niż godziny ćwiczeń.

            Po ukończeniu nauki w Sanoku, wyjechał Pan do Londynu na studia w Royal Academy of Music, które ukończył Pan w 2016 roku z wyróżnieniem w klasie Owena Murraya. To był chyba bardzo pracowity i niełatwy okres w Pana życiu – nowe miejsce, potrzebne były odpowiednie środki finansowe, ale znalazł Pan w Londynie przyjaciół, z którymi do dzisiaj Pan współpracuje.
            - Rozpoczęcie studiów w Royal Academy of Music w Londynie było niezwykle trudnym okresem. To dziwne, co powiem, ale w wieku 19 lat nie miałem żadnych obaw i nie zdawałem sobie sprawy z trudów, jakie mnie czekają. Nowe miejsce, inna kultura, język oraz uczelnia tak znana i wymagająca były wielkim wyzwaniem. Do tego dochodził najważniejszy czynnik, jakim są finanse. Koszty studiów w Londynie są ogromne i moje studia oraz pozyskanie środków były możliwe dzięki pomocy wielu osób i instytucji, tj. Joanna i Jakub Górski, MKiDN „Młoda Polska”, Camilla Jessel Panufnik, Fundacja Zygmunta Zaleskiego. Od 2015 roku jestem jednym z artystów w City Music Foundation, która wspiera muzyków w warsztatach z prawa, podatków, marketingu, promocji. Jest to również wsparcie, które jest bardzo ważne, a niestety bardzo często pominięte w edukacji muzycznej.

            Kiedy rozpoczął Pan działalność artystyczną w Londynie i jak ona się toczyła do ostatnich miesięcy?
            - W 2011 roku, gdy rozpocząłem studia, zacząłem powoli wdrażać się w londyńskim rynku muzycznym. Już w drugim miesiącu studiów miałem okazję zagrać z Philharmonia Orchestra podczas brytyjskich premier utworów współczesnych. Akordeon jest tu dużo mniej popularnym instrumentem niż w Polsce, więc nie jest to łatwy rynek i trudniej jest przekonać do siebie konserwatywnych promotorów. W ciągu tych 8 lat zagrałem w wielu ciekawych miejscach, współpracując ze świetnymi muzykami, więc uważam, że ciągle się rozwijam.

            Ważne miejsce w Pana działalności artystycznej zajmuje muzyka kameralna. Z kim Pan współpracuje? Czy gra Pan z polskimi muzykami i koncertuje Pan czasami w Polsce?
            - Akordeon z natury jest instrumentem bardzo dobrze odnajdującym się w muzyce kameralnej, często wykorzystywanym przez kompozytorów w muzyce współczesnej. Bardzo dobrze odnajduję się we współpracy z innymi muzykami i mam duże szczęście, że są to współprace w różnych stylach muzycznych. Tango, brazylijskie Choro, free jazz, muzyka baroku, współczesne opery. Od 2013 roku mam swój zespół Deco Ensemble. Poza tym współpracowałem z Nigelem Kennedy’m podczas nagrań jego płyty z autorskimi kompozycjami, brytyjską mezzosopranistką Lore Lixenberg, z którą tworzymy projekt łączący utwory Bacha, Purcella z muzyką współczesną Johnego Cage i Frédérica Acquaviva.
Kolejne współprace to trasy koncertowe i materiały płytowe z wokalistką muzyki pop Tanitą Tikaram, koncerty z gitarzystą jazzowym Robertem Luftem oraz grupą Apartment House podczas wystawienia opery Henninga Christiansena w Nowym Jorku. W Polsce jestem dość rzadko, natomiast gdy wracam na Sanockie Spotkania Akordeonowe, często współpracuję z dr Elżbietą Przystasz, która niezwykle aktywnie działa w regionie. Zawsze jest to świetnie spędzony czas!
            Pod koniec ubiegłego roku kalendarz miałem wypełniony koncertami jako członek orkiestry, oraz produkcją opery. Natomiast na początku tego roku skupiłem się na dość świeżym dla mnie jeszcze instrumencie, jakim jest bandoneon. Od 2016 roku jestem członkiem The London Tango Orchestra i nagrywaliśmy materiał na kolejną płytę. Miałem dużo pomysłów i planów, ale nie potrafię powiedzieć, kiedy będę je mógł zrealizować.

            Rozmawiamy w czasie szczególnym, bo z powodu pandemii od marca nie mieliśmy koncertów, zamknięte były sale filharmoniczne i teatry operowe. Odbywają się koncerty online i dopiero od niedawna niektóre placówki organizują koncerty z zachowaniem wszelkich środków ostrożności i ograniczonej ilości słuchaczy. Jak jest w Wielkiej Brytanii?
            - U nas jest podobnie, z tą różnicą, że tutaj jeszcze nie myśli się o powrocie do sal koncertowych i na estrady. Nie ma nawet umownej daty, kiedy powrócą koncerty na żywo. Koncerty odbywają się tylko w Internecie.

            Prowadzenie jakiejkolwiek działalności koncertowej nie jest w takich warunkach łatwe, ale kilka razy miałam szczęście słuchać nowych nagrań z Pana udziałem dzięki serwisowi YouTube.
            - Tak, chociaż ta sytuacja mocno skomplikowała kariery muzyków. Przygotowywałem się do bardzo ważnych i interesujących koncertów oraz dużych projektów, które zostały odwołane. Praktycznie wszystkie koncerty, które miałem zaplanowane do końca sierpnia, zostały odwołane. Miałem w lipcu brać udział w dwóch premierach podczas wielkiego festiwalu operowego, który został przełożony na wrzesień, ale nie wiadomo, czy w ogóle się odbędzie. Próbuję za wszelką cenę działać, grać, nagrywać...
Musimy także myśleć o przyszłości, bo przecież trzeba z czegoś żyć i martwimy się, jak to dalej będzie.

            Dotyczy to w szczególności osób, które nie są zaangażowane na etatach.
            - Byłem i jestem „wolnym strzelcem”, angażowanym tylko do różnych projektów muzycznych, a także występującym solo i w zespołach kameralnych, bo aż 95 % moich dochodów stanowiły honoraria za wykonane koncerty.
            Czasami zdarzają się koncerty online dzięki City Music Foudation, która promuje młodych artystów i niedawno rozpoczęła organizowanie cotygodniowych koncertów. Odbywają się one w środy i mamy za te koncerty honoraria. Także słuchacze mogą nas wspomóc, przeznaczając dowolne kwoty na konto tej Fundacji.
            Muszę powiedzieć, że bardzo brakuje mi publiczności. Trudno jest grać w pustej sali jedynie w obecności kamer, ale trzeba coś robić, bo z czegoś trzeba żyć, a także rozwijać się i spełniać się artystycznie.

            Niedawno słuchałam nowego nagrania z Pana udziałem, pięknie się Pan prezentował w gustownej peruczce i już myślałam, że to z jakiegoś publicznego koncertu.
            - Jak odwołane zostały koncerty, nawiązałem kontakty z kolegami ze studiów, którzy, podobnie jak ja, zawsze byli zajęci, a teraz możemy spędzać czas grając wspólnie. Zaznaczam, że te nagrania realizowane są zdalnie i później sklejane razem.

            Czy mieszkanie w Londynie jest już miejscem, do którego wracając z koncertów myśli Pan – wracam do domu?
            - Nazywam go domem, gdyż mam do kogo wracać. Mieszkam z narzeczoną i dlatego zawsze w takich kategoriach myślę, ale nie jestem przywiązany na stałe do tego miasta. W normalnych warunkach Londyn jest świetnym miejscem umożliwiającym stały rozwój i coraz to nowe doświadczenia. Jest to również miasto niezwykle uciążliwe i wymagające – mentalnie i finansowo. Rodzinny dom w Zagórzu zawsze będę traktować jako dom przez duże „D”. Często myślę o Polsce i jak fascynującą mamy muzykę i kulturę. Coraz częściej myślimy nad przyszłością i ciągle nie jesteśmy jeszcze zdecydowani, gdzie zamieszkamy na stałe.

            Ciągle z zachwytem słucham pierwszej solowej Pana płyty „Genesis”, która ukazała się nakładem wytwórni DUX 22-ego listopada ubiegłego roku. Jest ona dostępna na całym świecie i myślę, że miał Pan wiele powodów do radości z przyjęcia tego krążka.
            - Jest tak, jak pani mówi. Pomimo, że większą część programu stanowi muzyka współczesna, to płyta została bardzo dobrze przyjęta przez słuchaczy. Bardzo mnie to cieszy.

            Gdzie i jak powstawały nagrania zamieszczone na krążku?
            - Nagrania powstały w pięknej kaplicy szpitala St Bartholomew's Hospital w Londynie w ciągu trzech dni. Wcześniej zagrałem tam kilka solowych koncertów i akustyka tego miejsca bardzo mi odpowiadała. Producentem i realizatorem nagrania jest Matthew Bennett, w duecie z reżyserem dźwięku Oscarem Torresem. Współpraca z nimi to była istna przyjemność, w pełni rozumieliśmy się podczas nagrań.

            Jaki jest udział Fundacji im. Zygmunta Zaleskiego w wydaniu płyty?
            - Fundacja im. Zygmunta Zaleskiego jest sponsorem płyty. Jest to niezwykła instytucja z fascynującą historią, która wspiera wielu artystów oraz wiele instytucji na całym świecie, tj. Uniwersytet Warszawski czy Bibliotekę Polską w Paryżu. Polecam film o Zygmuncie Lubicz-Zaleskim „Z dala od orkiestry” w reżyserii Rafaela Lewandowskiego, opisujący jego życie i twórczość.

            Płyta zatytułowana jest „Genesis” – słowo to można różnie przetłumaczyć. Dlaczego tak Pan zatytułował swoją debiutancką płytę?
            - Tytuł płyty „Genesis” w tym wypadku nie ma charakteru religijnego, raczej jest początkiem mojej dyskografii solowej, natomiast utwory zawarte na tej płycie obrazują kształtowanie się mojej osobowości w muzyce. Niektóre z tych utworów (De profundis Soffi Gubaiduliny czy Archipelago Gulag Victora Vlasova) towarzyszą mi od początku mojej kariery lub pracy z prof. Owenem Murrayem podczas studiów i zawsze chciałem je nagrać. Chciałem, aby ta płyta była spójna brzmieniowo, a zarazem zróżnicowana w stylach, od baroku i oryginalnej literatury akordeonowej po muzykę Astora Piazzolli.

            Uważam, że wybór utworów jest bardzo przemyślany: cudowne brzmienia w transkrypcjach utworów Scarlattiego i Rameau, przejmujące interpretacje utworów V. Trojana, S. Gubaiduliny, A. Pärta i V. Vlasova, i na zakończenia A. Piazzolla w duecie z przyjacielem R. Luft’em i orkiestrą kameralną pod dyrekcją E. P. Browna. Czuję, że to są utwory ważne dla Pana.
            - Bardzo dziękuje za miłe słowa! Ma pani rację, album tworzą utwory, które są dla mnie ważne, a zarazem, pomimo różnorodności epok oraz kompozytorów, chciałem, aby tworzył on brzmieniową spójność. Starałem się w każdym z tych utworów wprowadzić moją osobistą interpretację i dźwięk. Utwory na tej płycie są dla mnie ważne, jak wspominałem, z racji tego, że często wykonywałem je na różnych estradach, ale decydując się na nagranie ich miałem przeczucie, że coś nowego i osobistego mogę w nich zawrzeć.
            W transkrypcjach barokowych brzmienie i charakter akordeonu dodają czegoś nowego. Tryle w L’egyptienne Rameau na akordeonie dodają pewnej świeżości, odmiennej do oryginalnej wersji w wykonaniu klawesynu. Pari Intervallo to kolejna transkrypcja grana na akordeonie, która po raz pierwszy będzie wydana na płycie. Estoński kompozytor Arvo Part jest niezwykłą postacią i jego muzyka mnie osobiście bardzo uspokaja. De Profundis towarzyszy mi od pierwszego roku studiów i jest to utwór, do którego uwielbiam wracać, gdyż za każdym razem w twórczości Sofii Gubaiduliny możemy doszukać się nowych interpretacji i cieszę się, że mogę dodać swoją do kanonu innych nagrań tego utworu. Archipelago Gulag jest utworem z bardzo trudnym przesłaniem emocjonalnym. Kompozytor maluje dźwiękiem historię sowieckich łagrów. Do tego utworu zamówiłem animację, będzie ona dostępna na mojej stronie internetowej, wykonaną przez Panią Magdalene Suszek-Bąk, która pomoże publiczności w zobrazowaniu owych muzycznych obrazów. Album zamyka Koncert Podwójny Astora Piazzolli w wykonaniu świetnego gitarzysty, Roberta Lufta. Uważam, że gitara elektryczna, w odróżnieniu do gitary klasycznej, dodaje bardziej charakterystyczne dla muzyki tanga połączenie brzmień.

            Pierwsza solowa płyta Bartosza Głowackiego zatytułowana „Genesis” jest już od listopada ubiegłego roku dostępna w dobrych sklepach z płytami. Jak już mówiłam, często wracam do tego krążka, bo jest wyjątkowy. Życzę, aby ten czas bez koncertów trwał jak najkrócej i aby także niedługo mógł Pan realizować plany związane z kolejnymi nagraniami. Mam także nadzieję, że niedługo będzie okazja usłyszeć Pana „na żywo” na polskich estradach koncertowych. Bardzo dziękuję za rozmowę.
            - Podobnie jak pani, mam nadzieję, że czas pandemii nie będzie trwał długo. Liczę, że niedługo będzie okazja do spotkania się osobiście. Przesyłam serdeczne pozdrowienia dla wszystkich czytelników pani portalu.

Z Bartoszem Głowackim, wybitnym polskim akordeonistą, rozmawiała Zofia Stopińska 22 czerwca 2020 roku.

Piotr Kościk: "Najważniejsze jest, aby pianista nie był tylko odtwórcą na estradzie" - część II

            Zapraszam Państwa do przeczytania drugiej części wywiadu z Piotrem Kościkiem, znakomitym młodym pianistą urodzonym w Rzeszowie, a mieszkającym na stałe w Wiedniu. W części pierwszej zapraszaliśmy do zainteresowania się nową płytą Artysty zatytułowaną „Fermata” zawierającej sonaty Wolfganga Amadeusa Mozarta i Józefa Haydna oraz rozmawialiśmy głównie o sztuce pianistycznej.
Teraz dowiedzą się Państwo więcej także o innych pasjach muzycznych i działalności artystycznej Piotra Kościka.

           Po raz ostatni rozmawialiśmy chyba tuż po ukończeniu przez Pana studiów. Ciekawa jestem, jak rozwinęła się Pana działalność artystyczna, chociaż powiedział Pan, że podjął Pan kolejne studia.

           - Jestem dalej studentem i to jest jedyne, co nie zmieniło się od wielu lat, aczkolwiek zalaminowałem już swoją edukację fortepianową w sensie instytucjonalnym. Po ukończeniu studiów magisterskich w Wiedniu i studiów podyplomowych we Florencji, a to było w 2018 roku. W tym samym roku postanowiłem jednak rozpocząć kierunek dyrygentury w Zurychu i trwa to do dzisiaj z małą przerwą (okres pandemii). To jest nowa gałąź mojej działalności, na razie w formie edukacyjnej. Obecnie najwięcej czasu poświęcam muzyce fortepianowej – działalności scenicznej oraz pedagogicznej. Dyrygentura, która do tego dołączyła dwa lata temu, jest jednak bardzo powiązana i wpływa na moje relacje z fortepianem, moją grę i odwrotnie. Są to bardzo połączone ze sobą dwa rodzaje wykonawstwa muzycznego. Jako pianista, grając utwory kameralne, mam również do czynienia z partyturą. To pianista jako jedyny widzi również to, co grają inni, którzy mają przed sobą tylko nuty swojej partii. W tym wypadku fortepian zawsze miał i ma funkcję w pewnym sensie wiodącą. Nie chcę, aby to źle zabrzmiało, ale pianista musi tak jak dyrygent kontrolować przebieg całego utworu kameralnego. Dzięki temu my, pianiści, czytamy muzykę bardziej pionowo, ale również to nasz instrument daje nam możliwość grania bogatszych harmonii i to ułatwia nam pracę jako dyrygenta. Dyrygent ma w partyturze jeszcze więcej zapisanych pięciolinii i trzeba mieć szybki przegląd pola i zdolność czytania wertykalnego. Ogromny wpływ ma również dyrygentura na grę fortepianową, ponieważ jako dyrygent uczę się różnorodności brzmienia, z którą nie miałem do czynienia wcześniej jako pianista. Owszem, pianista stara się każdy głos w polifonii wydobywać w inny sposób, a robimy to za pomocą artykulacji, agogiki, frazowania, mamy pedał, więc możemy robić wiele rzeczy, ale są to inne metody niż metody dyrygenta, który ma do dyspozycji wiele instrumentów o zupełnie innym brzmieniu. Tę współgrę brzmień można sobie później odtworzyć w głowie i wykorzystać, pracując nad dziełem fortepianowym.

            Zdarza się również, że pianista wykonując partie solowe, jednocześnie kieruje towarzyszącym mu zespołem.

            - Owszem, dość często pianiści wykonują koncerty fortepianowe, zwłaszcza te klasyczne: Haydna Mozarta i Beethovena, dyrygując od fortepianu. Wtedy fortepian ma często zdjętą klapę, a pianista siedzi przy instrumencie tak jak dyrygent, czyli przodem do orkiestry, a plecami do publiczności. Zdarzało się, że w ten sposób wykonywane były również koncerty romantyczne, ale jest to już o wiele trudniejsze, ponieważ partia orkiestry w utworach tych jest bardziej rozbudowana i często dużo w niej bardzo indywidualnych oraz polifonicznych fragmentów, jak na przykład w koncercie Czajkowskiego czy Schumanna, w których w przeważającej części poszczególne instrumenty orkiestrowe współtworzą, a nie akompaniują. Do najbardziej znanych wykonań "pianista plus dyrygent w jednym" można zaliczyć koncerty Daniela Barenboima czy Krystiana Zimermana. W ostatnich latach, dyrygując orkiestrą, zauważam także inną problematykę wynikającą mianowicie z przestrzeni pomiędzy muzykami, z faktu, że np. sekcja instrumentów dętych siedzi po prostu bardzo daleko od solisty i należy poświęcić jej dużo uwagi. Fakt, iż klapa fortepianu odbija dźwięk w stronę publiczności, a jednocześnie tworzy ekran dźwiękowy między solistą a orkiestrą, również utrudnia akustyczną komunikację między nimi.

            Czy zmieniło się Pana spojrzenie na utwory, które wykonywał Pan jako pianista, a innym razem stojąc na podium z batutą w ręku?

             - Oczywiście, że tak. Wcześniej jako pianista nie skupiałem się za bardzo nad tym, co się dzieje na podium, wystarczał mi jedynie dobry kontakt z dyrygentem w najważniejszych momentach. Teraz rozumiem, że istotą dyrygowania jest to, żeby swoje intencje i swoją wizję pokazać wcześniej, zanim ona jeszcze akustycznie wybrzmi, bo tylko wtedy ma się wpływ na jej ukształtowanie. To nie może być praca razem z orkiestrą w tym samym momencie, czyli po prostu odstukiwanie metrum z dynamiką, tylko musi być to przekaz wyraźnych intencji, który następuje, zanim fale dźwiękowe zostaną wydobyte z orkiestry. Kiedyś było dla mnie irytujące, że coś dzieje się, zanim się jeszcze wydarzy. Często skupiałem się na klawiaturze, zajmując się wyłącznie swoją partią. Teraz jest zupełnie inaczej, bo jestem bardziej świadomy tego, co dzieje się w orkiestrze, ale tak samo jestem bardziej świadomy tego, co jest trudne dla orkiestry i co wymaga więcej uwagi ze strony solisty i które miejsca są trudniejsze do dyrygowania. Jak teraz słucham swoich nagranych koncertów sprzed dziesięciu czy piętnastu lat i jest jakaś nierówność, to myślę sobie, że nie pomogłem za bardzo w tej sytuacji orkiestrze. Są takie miejsca, gdzie dla dobra wspólnego solista w trakcie koncertu musi pójść na interpretacyjny kompromis. Trzeba mieć świadomość tego, że płyniemy na jednej łodzi i musimy wszyscy słuchać się wzajemnie.

             Wspomniał Pan o działalności pedagogicznej. Wiem, że już w czasie studiów uczył Pan młodych pianistów, udzielał korepetycji. Czy teraz jest to stała praca?

             - Nadal jest to forma lekcji prywatnych oraz kursów mistrzowskich – na przykład w listopadzie miałem przyjemność prowadzić kurs ze studentami w Guangzhou w Chinach. Na co dzień udzielam lekcji prywatnych, przygotowując uczniów do egzaminów wstępnych lub konkursów. Nie jest to praca stała, ponieważ w sytuacji, kiedy pojawiło się zainteresowanie dyrygenturą, byłoby trudno łączyć stałe zatrudnienie z częstymi wyjazdami na koncerty w roli pianisty i dyrygenta, na kursy i na studia w Zurychu.

             Miejscem, gdzie Pan mieszka i pracuje nad przygotowaniem się do koncertów oraz daje Pan lekcje prywatne, jest Wiedeń. Myśli Pan już o tym miejscu, że to jest Pana dom?

             - Tak, i powiem szczerze, że byłbym bardzo smutny, gdyby kiedyś zaistniały racjonalne powody, żeby to miejsce zamieszkania zmienić, bo żyje mi się tutaj bardzo dobrze. Oprócz tego jestem niedaleko od Polski, niedaleko od Rzeszowa. Przy otwartych granicach jest to tylko 6 godzin jazdy samochodem. Jest to także dobra lokalizacja, jeśli chodzi o połączenia międzynarodowe z najważniejszymi portami lotniczymi. Bardzo często latam do Szwajcarii rano, a wieczorem tego samego dnia wracam do domu, ponieważ jest bardzo dużo połączeń. Niezłe są także połączenia kolejowe, ponieważ z Austrii jest blisko do Niemiec, Włoch czy Szwajcarii, a to są państwa, w których do tej pory najintensywniej działałem. Mamy wiele ważnych ośrodków muzycznych w Europie, ale Wiedeń jest jednym z najstarszych, z wielkimi tradycjami i chyba słusznie często jest nazywany muzyczną stolicą naszego kontynentu. W Wiedniu są jedne z najważniejszych sal koncertowych o długoletnich tradycjach, jak Musikverein czy Konzerthaus. Były i są to obowiązkowe stacje wszystkich legendarnych solistów, dyrygentów czy orkiestr na świecie. Na szczęście Musikverein bardzo często odwiedza również Orkiestra Filharmonii Podkarpackiej, w której pracuje moja mama i pracował mój tata. Dzięki temu mam okazję w Wiedniu chodzić na koncerty tejże bliskiej mi orkiestry.

             Czy kontaktuje się Pan z polskimi wykonawcami albo instytucjami organizującymi koncerty lub promującymi polską muzykę?

             - Najważniejszą instytucją, z którą też najczęściej współpracuję, jest Międzynarodowe Towarzystwo Chopinowskie w Wiedniu. Jest to instytucja, która od dziesięcioleci intensywnie promuje muzykę Fryderyka Chopina na całym świecie i z którą mam przyjemność współpracować od wielu lat. Pierwszy koncert dla tego towarzystwa grałem w 2008 roku, a dwa ostatnie w 2019 roku; w sierpniu miałem przyjemność grać na Festiwalu Chopinowskim z Orkiestrą Filharmonii Zabrzańskiej pod batutą Sławomira Chrzanowskiego w austriackim Kartause Gaming, a w październiku recital Chopinowski w Wiedniu. Jestem z tą instytucją bardzo zaprzyjaźniony oraz pełnię w niej funkcję członka zarządu. Mieszkałem też przez pięć lat w Stacji Naukowej Polskiej Akademii Nauk w Wiedniu, która organizowała nie tylko wykłady naukowe, ale zdarzały się również tam koncerty - w sali Sobieskiego był do dyspozycji fortepian. Często grałem tam zarówno solo, jak i również z innymi muzykami zazwyczaj pochodzenia polskiego, którzy również mieszkali w tej Stacji Nauk.

             Żyjemy w czasach ogromnej konkurencji, która panuje także w środowiskach artystycznych, bardzo dobra gra i udział w międzynarodowych konkursach nie zawsze gwarantują, że muzyk będzie otrzymywał propozycje koncertowe. Co trzeba robić, żeby ciągle się rozwijać i mieć propozycje koncertowe?

             - To ciekawy i jednocześnie skomplikowany temat, ponieważ nie ma na to jednej recepty. Myślę, że nie należy tego robić za wszelką cenę, a kariera nie może być celem muzyka, lecz efektem „ubocznym” jego ciężkiej pracy i talentu. Status gwiazdy ma się świetnie we współczesnych kręgach celebrytów i lepiej niech z nimi zostanie, a nie wkracza w przestrzeń sztuki. Jeśli chodzi o przebieg kariery solisty przez ostatnie dziesięciolecia, to doszło do wielu zmian. Kiedyś świetny muzyk był przyjmowany takim, jakim był i mógł po podpisaniu kontraktu kontynuować swoją pracę dla publiczności w wyznaczonej przez siebie formie. Dziś przez rozwój multimedialny muzyka stała się sztuką poniekąd audiowizualną, to znaczy, że nie bez znaczenia jest wygląd, prezencja czy optyczna ekspresyjność, a wszystko to obecne musi być nie tylko w trakcie koncertu, lecz również (lub przede wszystkim) w social mediach. W dzisiejszych czasach podpisywanie kontraktów to coraz więcej zobowiązań, które są, niestety, wypadkową tej właśnie komercjalizacji sztuki. Gdy kiedyś organizatorzy bili się o artystów, teraz artyści muszą zabiegać o względy u organizatorów. Jeśli chodzi o konkursy, uważam, że mimo wielu idących wraz z nimi patologii, są potrzebne i pożyteczne, jeśli potrafi się mieć do nich właściwe podejście. Jakby nie było, jest to międzynarodowa scena, na którą często zaglądają agenci muzyczni i menedżerowie. Nie gwarantuje to jednak propozycji koncertowych, ponieważ konkursów jest bardzo dużo i dlatego coraz trudniej jest zrobić karierę będąc laureatem. Jest wielu pianistów, którzy wygrywali konkursy 10, 15 czy 20 lat temu, natomiast dzisiaj słyszymy o nich już niewiele lub nic.
             Ja nie mam jednego menadżera na całą Europę. Miałem takie propozycje, ale nie doszliśmy do kompromisu, ponieważ każdy taki kontrakt jest również obarczony dużym ryzykiem dla solisty. Mam natomiast zaprzyjaźnionych wielu organizatorów koncertów, dyrektorów festiwali i towarzystw muzycznych, a z nimi stały kontakt, przez co jestem systematycznie zapraszany na różnego rodzaju festiwale i koncerty, które właśnie oni organizują. Podczas takich festiwali poznaje się wielu ludzi ze świata muzyki i wtedy często przekonujemy ich do swojej osoby grą, i interpretacją podczas koncertu. Taka relacja i faktyczna możliwość odbioru tego, co sobą prezentujemy, jest też dobrą okazją do pozyskania nowych propozycji i zaproszeń. W ten sposób po jednym z występów w Austrii poznałem organizatora koncertów z Wuhan, z którym od razu nawiązałem współpracę, zagrałem na festiwalu w Guangzhou i planuję kolejne koncerty w Chinach.

             Jakie rady ma Pan dla młodych ludzi, którzy chcą zostać koncertującymi pianistami?

             - Oprócz ciężkiej i systematycznej pracy młodym pianistom polecam również udział w konkursach, jednak z zachowaniem odpowiedniego dystansu. Nie można być zbyt surowym wobec siebie w kwestii wyników, ponieważ są one bardzo często niesprawiedliwe. Nawet jeżeli konkurs nie jest „ustawiony” i nie dochodzi do próby forowania niektórych osób przez wystawianie konkurentom najniższej noty, by zaniżyć średnią, to bardzo trudno jest udowodnić, że ktoś nie ma racji. Wiele elementów pianistyki może być traktowanych relatywnie, zwłaszcza gdy poziom jest wyrównany, a tak zazwyczaj jest w finałach prestiżowych konkursów. W finale takich konkursów nigdy nie ma złych pianistów, ale zawsze jest ktoś, kto dostaje I nagrodę, a inny tylko wyróżnienie lub nic. To jest loteria, która mimo wszystko potrafi uczyć wielu rzeczy; jak radzić sobie z samokrytyką, jak radzić sobie z krytyką innych i jak radzić sobie z grą pod ogromną presją, ale również jak przygotować ogromny program, który często musi być zaprezentowany w ciągu kilku dni. Na pewno ktoś, kto jest zahartowany po takich konkursach, będzie lepiej radził sobie w przyszłości nie tylko na estradzie, ale również z krytyką, która może być różna. Im wyżej artysta zajdzie, tym więcej ludzi go usłyszy, będzie o nim pisać i tym większe jest prawdopodobieństwo, że ktoś napisze źle. To jest dobry trening psychologiczny, ale trzeba do niego podchodzić z odpowiednim nastawieniem.

             Zdarza się także, że zwycięzca konkursu wyjeżdża tylko z nagrodą, a pianista wyróżniony tak się spodobał organizatorom różnych imprez muzycznych, że otrzymuje wiele propozycji koncertowych i w krótkim czasie zyskuje popularność.

             - Najważniejsze jest, aby pianista pracował, rozwijał się i nie był tylko odtwórcą na estradzie.
Trzeba być wiernym swoim celom, swoim interpretacjom, swoim autorytetom w danej dziedzinie muzyki i mieć nadzieję na to, że ciężka praca zostanie doceniona, ale także mieć świadomość, że nie wszystko zależy od nas.

             Zaglądałam na Pana stronę na Facebooku i doszłam do wniosku, że nie tylko pianistyka Pana interesuje, oprócz muzyki orkiestrowej zauważyłam wielkie zainteresowanie muzyką wokalną – operową przede wszystkim. Czy te wszystkie posty związane są ze studiami dyrygenckimi?

             - Owszem, wraz z momentem rozpoczęcia studiów dyrygenckich moje zainteresowania względem form muzycznych zdecydowanie się poszerzyły. Wcześniej na mojej playliście były w większości pozycje fortepianowe – koncerty fortepianowe, utwory solistyczne, a teraz są na nich także opery, symfonie i cieszę się, że mogę ich słuchać i analizować z dużo większą świadomością. Często słucham tych dzieł z partyturą w ręku, co gwarantuje zupełnie inny odbiór, a utwory, które miałem przyjemność przygotowywać jako dyrygent i pracować nad nimi z orkiestrą, zostają na zawsze w głowie jak na nośniku USB i można je odtwarzać niemal od tyłu do przodu. Gdy znamy każde wejście drugich skrzypiec czy solo oboju, percepcja danego dzieła muzycznego zmienia się raz na zawsze.

            Na zakończenie chcę Panu podziękować za rozmowę. Mam nadzieję, że następną będziemy mogli zarejestrować podczas spotkania. Życzę sukcesów pianistycznych i dyrygenckich.

            - Ja również Pani dziękuję i mam nadzieję, że zobaczymy się niebawem w Polsce lub w Austrii przy okazji koncertu, już z udziałem publiczności. Pozdrawiam serdecznie Panią i wszystkich, którzy odwiedzają Pani portal.

Z Piotrem Kościkiem, znakomitym młodym polskim pianistą mieszkającym w Wiedniu rozmawiała Zofia Stopińska 15 czerwca 2020 roku.

Piotr Kościk: "Najważniejsze jest, aby pianista nie był tylko odtwórcą na estradzie" - część I

            Talent, pasja, wielka miłość do muzyki klasycznej i ciężka codzienna praca nad własnym rozwojem, najpierw w rodzinnym Rzeszowie, a później za granicą, zaowocowały wieloma sukcesami i propozycjami koncertowymi w wielu ośrodkach muzycznych na świecie. Tak można w jednym zdaniu napisać o znakomitym pianiście Piotrze Kościku, który od kilkunastu lat mieszka w Wiedniu. Nie mogąc się spotkać osobiście, postanowiłam poprosić Artystę o wywiad, kontaktując się za pomocą Skype’a. Zapraszam do lektury.

           Proponuję, aby naszą rozmowę rozpocząć od polecenia czytelnikom nowej płyty, którą zatytułował Pan „Fermata”, a zawiera Sonaty Józefa Haydna i Wolfganga Amadeusa Mozarta. Skąd pomysł na ten repertuar?

           - Już od czternastu lat mieszkam w Wiedniu i regularnie mam do czynienia z namacalną spuścizną tych kompozytorów. Codziennie przechodzę obok miejsc, w których żyli i komponowali, podziwiam architekturę miasta oraz otaczającą ją naturę, które były inspiracją dla wielu kompozycji. Nie tylko Wiedeń, ale i Eisenstadt, w którym większość życia spędził Józef Haydn. Salzburg, w którym urodził się Wolfgang Amadeus Mozart, Raiding czy Rohrau to przykłady wielu miast, czy miejscowości, które do dziś kojarzone są przede wszystkim z wielkimi geniuszami muzyki klasycznej. Czułem się już w pewnym sensie ukształtowany muzyką tych kompozytorów, a ponieważ na mojej pierwszej płycie znalazł się wyłącznie repertuar romantyczny, bo są to utwory Fryderyka Chopina i Ferenca Liszta, pomyślałem, że ta druga płyta z muzyką Mozarta i Haydna będzie dobrym uzupełnieniem.

           Nie zastanawiał się Pan nad nagraniem chociażby jednego utworu Ludwiga van Beethovena, zaliczanego do wielkiej trójcy klasyków wiedeńskich?

           - Przyznam szczerze, że nie celuję jakoś specjalnie w jubileusze, wręcz zauważam zjawisko, że w trakcie obchodzenia wielkich jubileuszy ośrodki muzyczne tak bardzo koncentrują się na ich obchodach, że ich programy często się powielają, pomijając twórczość innych kompozytorów, przez co brakuje różnorodności programu. W tym roku sytuacja jest zupełnie inna i to na niekorzyść obecnego jubilata. Wielka Beethovenowska międzynarodowa „impreza” została odwołana przez pandemię. Jeśli chodzi o sonaty Beethovena, to jest to zdecydowanie materiał na osobną płytę, myślę, że Mozart i Haydn harmonizują ze sobą lepiej, niż zestawieni obok sonat Beethovena. Wykonywanie ich zawsze sprawiało mi dużą radość, nie tylko na koncertach, ale również podczas pracy nad nimi – ćwiczenie utworów Mozarta i Haydna zostawiam sobie na zakończenie dnia, ponieważ są to utwory, które gram z największą chęcią, nawet wtedy, gdy po kilku godzinach pracy nie ma już motywacji, a za to przychodzi zmęczenie. Wbrew pozorom gra na fortepianie wymaga większej wydolności i pracy mięśni, niż to wygląda z zewnątrz. Wiadomo, że ciężko byłoby po pięciu godzinach gry sięgać po utwory, które są wymagające kondycyjnie, a wykonywanie utworów Mozarta i Haydna zawsze było i jest dla mnie czymś w rodzaju nagrody na zakończenie dnia pracy. To jest muzyka, która jest dla mnie bardzo organiczna, witalna i nie sprawia mi oporu, można powiedzieć, że jest również bardzo pianistycznie czyli wygodnie napisana.

           Mogę zaryzykować stwierdzenie, że muzyka klasyków wiedeńskich chyba najchętniej jest słuchana w Austrii i w Wiedniu. Jednocześnie musi to być wykonanie, które czymś ujmie bardzo wymagającą publiczność, szczególnie jeśli dotyczy to utworów Haydna, Mozarta i Beethovena. W dzisiejszych czasach nie wystarczy grać dobrze. Trzeba słuchacza zachwycić.

           - To prawda, nagrywanie utworów z tak zwanego standardowego repertuaru, które zostały utrwalone już tysiące razy, które są bardzo znane, jest ryzykowne. Dodatkowym ryzykiem jest to, że muzyka Mozarta i Haydna jest bardzo przejrzysta, dlatego też nie tylko wykonawca ma więcej czasu w swojej interpretacji zająć się szczegółami i niuansami, ale też publiczność ma więcej czasu na to, żeby je śledzić i ocenić. Zupełnie inaczej jest, kiedy jesteśmy na koncercie muzyki romantycznej, kiedy słuchamy na przykład sonaty Rachmaninowa czy jakiejkolwiek symfonii romantycznej, gdzie spotykamy się z ogromną fakturą i szybszym tempem zwrotów harmonicznych. W muzyce fortepianowej Haydna i Mozarta każda nuta ma na sobie światło reflektorów.          Uznałem, że jest sens wracać do tych kompozycji, ponieważ one chyba najdłużej towarzyszą życiu muzyka, dlatego też są najlepszym zwierciadłem naszego rozwoju. Sonat Mozarta zaczynamy się uczyć jako dzieci i bardzo często musimy je później powtarzać, ponieważ są one elementem składowym wszystkich egzaminów semestralnych, końcowych czy wstępnych na studia. Praktycznie nie ma takich konkursów czy egzaminów (z małymi wyjątkami), które nie mają w programie formy sonatowej. Po zakończeniu edukacji także nie odkłada się tych sonat, ponieważ są one również wykonywane podczas recitali i jak słusznie Pani zauważyła, są bardzo chętnie słuchane przez publiczność na całym świecie. Dlatego też utwory te towarzysząc nam przez całe życie, przechodzą pewną drogę w głowach, rękach i sercach każdego wykonawcy, a na tej drodze przez cały czas ewoluują.

           Kiedyś Światosław Richter powiedział do Heinricha Neuhausa, że dopiero po wielu latach zrozumiał, co miał na myśli, mówiąc o legato w jednym z utworów. Dopiero teraz jest w stanie zrealizować to, co było od niego wtedy wymagane. Nasze muzyczne kompetencje i wiedza rosną i rozwijają się nie tylko w trakcie edukacji, ale prze całe życie. Myślę, że ma to ogromny wpływ na interpretacje utworów, a gramy je inaczej nie dlatego, by na siłę szukać innowacji, lecz wynika to z coraz większej dociekliwości wobec danego utworu, wobec danej partytury, bo znamy ją coraz bardziej. Można to porównać do oddalania się od obrazu w galerii sztuki, kiedy stojąc przed nim bardzo blisko nie widzimy zbyt wiele. Zobaczymy o wiele więcej, dopiero jak zmienimy naszą perspektywę i zwiększymy kąt widzenia. Myślę, że podobnie jest z takimi utworami, jak sonaty Haydna czy Mozarta. W trakcie naszej edukacji, w trakcie działalności artystycznej oddalamy się od tego obrazu i widzimy coraz więcej, a zawarte w nutach wskazówki kompozytora mają o wiele szerszy kontekst. Pomyślałem, że to jest dobry moment, żeby nagrać te sonaty i była to spontaniczna oraz moim zdaniem trafna decyzja, ponieważ sytuacja z pandemią nauczyła nas tego, że w każdej chwili może się wszystko zmienić. Dlatego to, co chcemy zrobić, należy zrobić od razu, bo nie wiadomo, czy będzie to możliwe do zrobienia za miesiąc lub za rok. Bardzo się cieszę, że płyta została ukończona przed marcem tego roku.

           Polecając płytę, zacytował Pan stwierdzenie, że utwory Haydna i Mozarta są łatwe dla młodych pianistów, ale trudne są dla koncertujących artystów.

           - To jest znany cytat wydawcy - Artura Schnabla i jest w nim bardzo dużo prawdy, ponieważ, kiedy sięgamy po te nuty będąc dzieckiem, wszystko wydaje nam się łatwe i przejrzyste. Te nuty aż się "proszą", żeby postawić je na pulpicie i zacząć je grać. Wydają się wtedy łatwe, ponieważ celem uczącego się gry na fortepianie dziecka jest nauczenie się tego, co zapisane jest w nutach, natomiast dla dorosłych te utwory są trudne, ponieważ opanowanie tekstu jest dopiero pierwszym przystankiem w pracy nad dziełem. W pewnym momencie muzyk musi zdecydować, co zrobić z tą ogromna przestrzenią, która w tych utworach się wyłania. W tym momencie trzeba się skupić na czymś innym niż tylko na samych nutach, a to wymaga więcej pracy, ale też wiedzy i doświadczenia. Opanowanie tekstu muzycznego i gra utworów w tempie, na pamięć i ze wszystkim co jest napisane w nutach, jest tylko standardem – bazą, od której dopiero rozpoczyna się pracę nad utworem. Zarówno u Mozarta, jak i u Haydna etap ten osiąga się szybko, więc szybko stajemy przed wyzwaniem właściwej pracy artystycznej nad danym utworem.

           Słuchając sonat Józefa Haydna i Wolfganga Amadeusa Mozarta w Pana wykonaniu, zachwyciłam się klarownością i brzmieniem dźwięku. Słychać także urodę akustyki wnętrza, w którym Pan nagrywał.

           - Dziękuję bardzo za miłe słowa. Jeśli chodzi o akustykę, to miałem przyjemność nagrywać tę płytę w Sali o wspaniałym brzmieniu i akustyce, która sprzyja wykonawcy. Mowa tu o Lisztzentrum w Raiding – miejscowości na pograniczu austriacko- węgierskim, w której urodził się Franz Liszt. Akurat ta sala była dostępna, wiec pomyślałem sobie, że ani Mozart, ani Haydn, ani Liszt nie mieliby nic przeciwko temu, żeby właśnie tam została nagrana ta płyta. Raiding jest bardzo blisko od Eisenstadt oraz Rohrau - miejscowości, w której urodził się Haydn i jestem pewien, że często tamtędy przejeżdżał. Jest to sala spektakularna nie tylko pod względem akustyki, lecz równie spektakularne jest jej umiejscowienie. Ośrodek ten znajduje się w małej wiosce, która liczy 800 mieszkańców i do kompleksu wchodzimy wprost z otaczających go pól rzepakowych. Zbliżając się do Raiding widzimy z daleka tylko wieżę kościoła i Lisztzentrum. Jest to mała, spokojna miejscowość i można się tam doskonale wyciszyć, a tego potrzebuje wykonawca podczas nagrań. Choć teoretycznie mogłem na nagrania codziennie dojeżdżać samochodem z Wiednia, ponieważ jedzie się niecałą godzinę, wolałem mieszkać w malej wiosce z dala od huku metropolii, bo mogłem tu się lepiej skoncentrować i wsłuchać w to, co oraz jak chciałem nagrać.      Wspomniała Pani o klarowności i przejrzystości interpretacji. Ta muzyka jest sama w sobie tak naturalna i tak piękna, że moim zdaniem nie potrzebuje żadnego "photoshopa". Nie trzeba jej upiększać na siłę, dodawać czegoś, czego nie ma w nutach, czy wnosić do niej pasującego bardziej do epoki romantyzmu patosu, ponieważ Mozart był mistrzem semplice i jestem przekonany, że grając tę muzykę bez specjalnych rubat, bez hiperbolizacji tego, co jest zapisane, wyłaniamy z niej jej największy skarb, czyli piękno prostoty przekazu. Najważniejsze podczas gry jest mieć świadomość tego, co w tym momencie chcemy powiedzieć publiczności i świadomość wskazówek kompozytora. Starałem się w czasie sesji grać wszystko w sposób naturalny i na szczęście ten sposób był mi bliski. To nie są interpretacje, które zostały, że tak powiem, ulepione wyłącznie z poleceń nauczycieli czy profesorów, z którymi miałem do czynienia, lecz jest to również na szczęście i moje wyobrażenie tej muzyki.

           Na szczęście to bardzo dobrze słychać na nagraniu. Dobrze to zostało uchwycone przez reżysera nagrania. Płyta jest już dostępna w Internecie.

           - Nagrania są dostępne online na wszystkich znanych portalach muzycznych i streamingowych, takich jak Spotify czy iTunes, natomiast krążek jest w produkcji i najpóźniej za miesiąc płyta będzie dostępna w wersji fizycznej. Informacje, jak można będzie ją nabyć, a nie będzie to trudne, będą na mojej stronie internetowej i wszystkich profilach typu YouTube, Facebook.

           Doceniam wszystkie elektroniczne środki przekazu, które umożliwiają nam szybkie słuchanie płyty, ale uwielbiam włożyć krążek do odtwarzacza i słuchać muzyki z okładką płyty w ręku. Jak już wspomnieliśmy, żyjemy w czasach pandemii, ostatnio na koncercie w Filharmonii Podkarpackiej byłam 6 marca. Aktualnie słucham płyt, retransmisji proponowanych przez teatry operowe, filharmonie, stacje radiowe i telewizyjne. Powrót do sal koncertowych w Polsce będzie wymagał zastosowania wielu środków ostrożności. Pewnie inny przebieg ma pandemia w Austrii. Jaki wpływ ma pandemia na Pana działalność?

           - Faktycznie, w całej Europie działalność kulturalna i eventowa została sparaliżowana. Zmienił się także mój kalendarz – kilka koncertów zostało odwołanych lub przełożonych. Na początku działo się tak ze względu braku możliwości dotarcia na miejsce koncertu, później wszyscy odwoływali wszystkie imprezy, ponieważ ryzyko było zbyt duże, a w końcowym efekcie w trosce o zdrowie publiczności i muzyków zostało to prawnie zabronione. Każde państwo walczy z pandemią na swój sposób i inaczej wprowadza, i znosi wszelkie obostrzenia. Różnie jest też z ruchem międzynarodowym. Przed pandemią bywałem często w Szwajcarii i teraz czekam na wznowienie ruchu lotniczego Austrii ze Szwajcarią, ponieważ studiuję w Zurychu dyrygenturę. Na szczęście wszystko wskazuje na to, że niedługo wszystko powróci do normy.

           W Austrii od 29 maja odbywają się już wydarzenia kulturalne do 100 osób, od 1 lipca będzie to 250 osób, natomiast od 1 sierpnia w pomieszczeniach zamkniętych na widowni będzie mogło zasiąść 500 osób, dlatego też festiwale takie, jak Salzburger Festspiele na szczęście będą mogły się odbyć. Będzie sporo obostrzeń sanitarnych - na przykład prawy fotel (jedno krzesło) ma być wolne, a jeżeli odstęp pomiędzy osobami będzie mniejszy niż 1 metr, to będzie obowiązek noszenia maseczek. Maseczki nie obowiązują, jeżeli dane osoby dzielą ze sobą przestrzeń mieszkalną itd. Wiele jednak zależeć będzie od tego, na ile pewnie poczuje się publiczność, żeby wrócić do sal koncertowych, ale miejmy nadzieję, że niedługo całą tę sytuację będziemy już tylko wspominać i życie kulturalne wróci do normy sprzed pandemii.

            Mam także taką nadzieję, ponieważ uważam, że nie da się zastąpić koncertu odbieranego na żywo innym przekazem.

            - Ja też tak uważam. Na początku korzystałem z wszystkich możliwości cyfrowych, byłem abonentem Digital Concert Hall w Filharmonii Berlińskiej i zacząłem śledzić działalność internetowa wielu innych ośrodków koncertowych. Wiele tego typu instytucji starało się przyciągnąć publiczność, oferując darmowe lub zniżkowe abonamenty i należy im się za to duży ukłon, bo dzięki temu mogliśmy uczestniczyć w wydarzeniach kulturalnych lub mieć dostęp do zarejestrowanych wcześniej koncertów i spektakli w naprawdę świetnej jakości. Podobnie jak Pani, niedawno powiedział Piotr Beczała, że na dłuższą metę nawet najlepsza technologia nie będzie w stanie zastąpić koncertów i spektakli wykonywanych na żywo. Takiego zdania są zarówno publiczność, jak i artyści, ponieważ istotą bycia muzykiem jest możliwość przekazywania sztuki w sposób osobisty, a jej niezastąpionym elementem jest interakcja z publicznością.

To była pierwsza część wywiadu Zofii Stopińskiej z panem Piotrem Kościkiem, znakomitym pianistą młodego pokolenia pochodzącym z Rzeszowa, a mieszkającym na stałe w Wiedniu.

Rozmowa zarejestrowana została 15 czerwca 2020 roku.

Do lektury części II zapraszam już w najbliższy poniedziałek 22 czerwca 2020 roku.

Krzysztof Szczepaniak: "Wierzę, że tegoroczne Kursy będą udane"

            W tym roku z wielką niecierpliwością i niepokojem zaglądałam na stronę Międzynarodowych Kursów Muzycznych im. Zenona Brzewskiego w Łańcucie, ponieważ większość koncertów, imprez kulturalnych i kursów muzycznych odwołano, a część odbywa się online. Jest już informacja, że Kursy w Łańcucie się odbędą, chociaż po raz pierwszy nie rozpoczną się 1 lipca. O szczegółach rozmawiam z panem Krzysztofem Szczepaniakiem – przewodniczącym Komitetu Organizacyjnego Kursów oraz prezesem Stowarzyszenia „Międzynarodowe Kursy Muzyczne im. Zenona Brzewskiego w Łańcucie”
            - Bardzo długo zwlekaliśmy z decyzją dotyczącą tegorocznych Kursów ze zrozumiałych względów, bo sytuacja epidemiczna w kraju powodowała, że nawet do dzisiaj nie wiemy do końca, w jakim kształcie Kursy się odbędą. Postanowiliśmy, że zorganizujemy je.
Pierwotnie myśleliśmy o kursach robionych zdalnie, tak jak robią to niektórzy w kraju, eliminując bezpośredni kontakt uczestników z pedagogami.
            Doszliśmy jednak do przekonania, że łańcucki Kurs ma wielką renomę oraz ogromną tradycję, że jednak powinien się odbyć w formie, w której organizowany był zawsze do tej pory.
Nawet w stanie wojennym kursy się odbywały, a było o wiele trudniej, to dzisiaj w dobie koronawirusa jesteśmy w stanie podołać temu wyzwaniu.

            Dlaczego rozpoczynacie dopiero 12 lipca?
            - W tym roku przesunęliśmy termin rozpoczęcia Kursu ze zrozumiałych, ważnych względów. W Polsce, z przyczyn oczywistych, przesunięte zostały egzaminy maturalne, dyplomowe, rekrutacja do szkół podstawowych, średnich, na studia – to wszystko zostało przesunięte i dlatego chcąc dać możliwość przyszłym uczestnikom załatwienia sobie swoich spraw maturalnych, dyplomowych czy wstępu na wyższe uczelnie, postanowiliśmy przesunąć rozpoczęcie Kursu na dzień 12 lipca i turnus I trwał będzie do 24 lipca, natomiast turnus II rozpocznie się 26 lipca, a zakończymy go 7 sierpnia.

            Wykładowcami będą, jak zawsze, najlepsi wirtuozi i pedagodzy, ale w tym roku będą to wyłącznie artyści działający w Polsce.
            - Musieliśmy podjąć taką decyzję, bo inaczej zbytnio byśmy ryzykowali i nie uzyskalibyśmy akceptacji Ministerstwa Kultury na realizację tego przedsięwzięcia. Zrezygnowaliśmy w tym roku z zapraszania pedagogów zagranicznych, nie przyjmujemy także uczestników z zagranicy, zrezygnowaliśmy z prowadzenia form grupowych – nie będzie w tym roku orkiestry, nie będzie kształcenia słuchu.
            Koncerty, które planujemy robić w sali balowej łańcuckiego Zamku, będą organizowane z zachowaniem wszelkich ograniczeń – odległość, maseczki, ograniczona ilość uczestników. Wstępnie uzgodniliśmy z dyrektorem Witem Wojtowiczem, że w sali będzie mogło być 40, maksymalnie 50 osób, które usiądą tak, żeby maksymalnie ograniczyć kontakt.
Mam świadomość, że to będzie duże ograniczenie, zubożenie naszej oferty, ale wierzę też, że wszyscy uczestnicy, przyjaciele naszych Kursów, przyjmą nasze warunki ze zrozumieniem.

            Ważnym elementem kształcenia łańcuckich kursów była gra zespołowa. Wspomniał Pan, że nie będzie w tym roku orkiestry, a co z zespołami kameralnymi?
            - Chcemy, aby odbywały się zajęcia w ramach zespołów kameralnych, ale będą ograniczenia dotyczące składu – duety i tria. Musimy ograniczyć możliwość gromadzenia uczestników. Być może, że te nasze obostrzenia pójdą nawet w tym kierunku, że do Szkoły Muzycznej, gdzie będą odbywać się zajęcia, będą miały wstęp tylko uczestnicy Kursów, a rodzice i opiekunowie nie będą mogli uczestniczyć w lekcji, na czas lekcji będą musieli pozostać na zewnątrz.

            Nie będzie możliwości, aby na wieczorne koncerty w sali balowej mogli przychodzić mieszkańcy Łańcuta i okolicznych miejscowości.
            - Przy ograniczonej liczbie osób, które mogą się znajdować w Sali, będzie nam trudno zapraszać ludzi spoza kursów. Myślę, że będziemy musieli wydawać wejściówki na każdy dzień dla uczestników kursów, aby przede wszystkim im zabezpieczyć udział w tych koncertach.
Jesteśmy także po wstępnej rozmowie z panią Martą Wierzbieniec, dyrektor Filharmonii Podkarpackiej, która wstępnie zadeklarowała gotowość zorganizowania koncertu inauguracyjnego.
Być może, przy zachowaniu wymaganych odległości i innych obowiązujących przepisów, uda nam się zorganizować koncert inauguracyjny tradycyjnie z udziałem Orkiestry Filharmonii Podkarpackiej.

            Większość zaproszonych pedagogów jest dobrze znana w Łańcucie, ponieważ byli tu już wielokrotnie na poprzednich edycjach Kursów.
            - Tak, z pewnością przyjadą do Łańcuta: Konstanty Andrzej Kulka, Agata Szymczewska, Roman Lasocki, Tomasz Strahl, Janusz Wawrowski, Patrycja Piekutowska i wielu innych znakomitych pedagogów, którzy regularnie u nas prowadzą zajęcia. Będzie też nowa altowiolista, pani Ewa Guzowska z Akademii Muzycznej w Poznaniu.
Od czasu do czasu pojawiają się w gronie pedagogów łańcuckich kursów nowe polskie nazwiska, ale generalnie bazujemy na sprawdzonych, znakomitych, dobrze nam znanych polskich pedagogach. W tym roku także przyjęli nasze zaproszenie i cieszymy się, że będziemy mogli znowu ich gościć w Łańcucie.

            Dyrektorem artystycznym i naukowym 46 Międzynarodowych Kursów Muzycznych w Łańcucie jest profesor Krystyna Makowska-Ławrynowicz, Pan czuwa nad organizacją, a zainteresowani mogą się kontaktować z Wami za pomocą strony internetowej.
            - Strona funkcjonuje, tam są wszelkie informacje i przyjmujemy zgłoszenia. Na dzień 5 czerwca, na I turnus wpłynęło 125 zgłoszeń. Jest to niewiele mniej niż w latach poprzednich. Jeżeli zainteresowanie będzie duże, to możemy mieć problem z zabezpieczeniem pedagogów dla wszystkich. Mam jednak nadzieję, że sobie z tym poradzimy.
Podstawową bazą naszych kursów jest Państwowa Szkoła Muzyczna I stopnia im. Teodora Leszetyckiego w Łańcucie, która z nami współpracuje, oraz Miejski Dom Kultury.
Bazą noclegową dla większości będzie Bursa Szkolna, która przestała pełnić rolę izolatorium i niebawem zostanie udostępniona, oraz hotel „Łańcut”, w którym mieszkać będzie kadra pedagogiczna.
Staramy się o zabezpieczenie odpowiedniej ilości fortepianów i pianin dla akompaniatorów, których w tym roku będzie po dziesięciu na każdym turnusie, a wynika to z mniejszej ilości wykładowców.
Staramy się jak najmniej uszczknąć z tradycji, którą stworzyliśmy przez minionych 45 lat.

             Międzynarodowe Kursy Muzyczne im. Zenona Brzewskiego zawsze były otaczane życzliwością władz i mieszkańców Łańcuta.
             - Tak było i jestem przekonany, że będzie również w tym roku. Jestem bardzo wdzięczny panu burmistrzowi Rafałowi Kumkowi za wsparcie, którego nam udzielił.
.Cieszymy się życzliwością władz samorządowych miasta, dyrektorów Szkoły Muzycznej, Miejskiego Domu Kultury, Bursy Szkolnej, a przede wszystkim Muzeum – Zamku z dyrektorem Witem Wojtowiczem na czele.
Każdy pyta, czy mamy problemy i jak może nam pomóc. Dlatego wierzę, że tegoroczne Kursy także będą udane.

Z panem Krzysztofem Szczepaniakiem, prezesem Stowarzyszenia „Międzynarodowe Kursy Muzyczne im. Zenona Brzewskiego w Łańcucie” i przewodniczącym Komitetu Organizacyjnego Kursów rozmawiała Zofia Stopińska.

Sławomir Tomasik: "Kontynuuję dzieło profesora Tadeusza Wrońskiego" - część III

            Działalność profesora Sławomira Tomasika toczy się w kilku nurtach. W poprzednich częściach wywiadu poznaliśmy znakomitego pedagoga, autora metodycznych książek oraz inicjatora i organizatora kursów, i konkursów skrzypcowych. Będąc świetnym skrzypkiem, od lat zapraszany jest do wykonania licznych koncertów z orkiestrami symfonicznymi oraz recitali. Profesor Sławomir Tomasik dokonał wielu nagrań dla polskich i zagranicznych stacji telewizyjnych i radiowych oraz dla wytwórni płytowych. W tej części wywiadu rozmawiać będziemy głównie o nagraniach.

           Dwa nurty w Pana działalności łączą się ze sobą - występy koncertowe łączy Pan się z ważnymi, wysoko ocenianymi nagraniami.
           - To ostatnie dziesięciolecie upłynęło nie tylko na koncertach i pracy pedagogicznej, ale także na organizacji różnych ważnych dla skrzypków imprez, pisaniu książek i podręczników, wierszy i kompozycji. Tak, w istocie sporo się działo i w dziedzinie dyskografii z moim udziałem. Przez ostatnie 9 lat wydałem pięć albumów, czyli mniej więcej co dwa lata ukazywał się nowy album.
Większość albumów jest dwupłytowych, a trzy z nich nagrałem z pianistą Robertem Morawskim, z którym gramy razem już 13 lat i mamy swój, dosyć rozpoznawalny idiom brzmieniowy.

           Pierwszym Waszym wydanym nagraniem był album z kompletem utworów na skrzypce i fortepian Karola Szymanowskiego, nagrodzony Fryderykiem w 2011 roku.
           - Ta pierwsza nasza płyta, o dziwo, dostała Fryderyka, chociaż w komisji, która ją doceniła, nie znaliśmy nikogo. Po prostu wygrała piękna muzyka Karola Szymanowskiego – wszystkie dzieła napisane na skrzypce i fortepian.
           Przez jakiś czas kojarzeni byliśmy jako „Szymanowszczacy”, ale też często graliśmy dzieła Ignacego Jana Paderewskiego, Grażyny Bacewicz, Henryka Wieniawskiego czy Karola Lipińskiego. I oczywiście kompozytorów zagranicznych – Mozart, Beethoven, Brahms, Bartók, Kreisler i innych.
           Robert Morawski, który stanął niegdyś na mojej artystycznej drodze jest dla mnie darem od losu. Zawsze inspirujący artystycznie, a jako człowiek bardzo ciepły i dobry. Nawet, kiedy czasami „intensywnie” spieramy się o muzyczne szczegółu (to nieuniknione w pracy twórczej), to nie wpływa to nigdy na naszą osobistą przyjaźń i szacunek do siebie.
           Później była płyta z dziełami symfonicznymi z moim udziałem i Narodowej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia, ale także z Orkiestra Kameralną „Subito Strings”. W tym albumie zamieszczony został napisany dla mnie przez Bartosza Kowalskiego Mały Koncert Polski, ale też III Koncert e-moll op. 24 Karola Lipińskiego z moją kadencją oraz monumentalny, genialny i niestety zapomniany I Koncert skrzypcowy Zbigniewa Turskiego.
           Zbigniew Turski był przyjacielem profesora Tadeusza Wrońskiego i dlatego Profesor grywał ten utwór, później ja zacząłem grać to dzieło, a teraz włączył je do swego repertuaru Jakub Jakowicz, który także nagrał ten koncert dwa lata temu (Jakub przed laty był moim uczniem).
           Album zawiera także Wariacje op. 11 na temat opery Gioacchino Rossiniego „Kopciuszek” Karola Lipińskiego oraz Allegro de Concert g-moll Ignacego Jana Paderewskiego, które nagrałem razem z Robertem Morawskim.

           Niezwykle cenna płyta została nagrana w 2014 roku przez Pana i Edwarda Wolanina z Sonatami na skrzypce i fortepian Józefa Elsnera – nagranie zostało utrwalone na instrumentach historycznych. Zachwycali się tą płytą polscy krytycy i tak wielki autorytet, jak prof. Jerzy Marchwiński.
           - Są na tej płycie dzieła odnalezione - trzy Sonaty op. 10 , a także dwa polonezy. Polonez D-dur dedykowany Zofii Czartoryskiej oraz Polonez E-dur, który jest z Edwarda i moim opracowaniem Poloneza Elsnera na motywach opery „Lodoiska” - Rodolphe’a Kreutzera.
           Chcę podkreślić, że trzecia z Sonat – Sonata Es-dur została odnaleziona w bibliotece Muzeum Zamku w Łańcucie, wśród znajdującego się tam zbioru muzykaliów. Od kustosza biblioteki otrzymałem kopię pierwodruku Elsnera. Prawdopodobnie nasze wykonanie było pierwszym od czasów Józefa Elsnera. Mogę powiedzieć, że było to może nie prawykonanie, ale taka nowa odsłona, a już na pewno pierwsze nagranie w historii światowej fonografii.
           Nuty pierwszej Sonaty F-dur na skrzypce i pianoforte były wydane przez PWM, można było znaleźć także nuty drugiej Sonaty D-dur, bo zostały wydane jako dodatek do książki o Józefie Elsnerze autorstwa Aliny Nowak-Romanowicz. Mam nadzieję, że PWM wyda wszystkie dzieła sonatowe Elsnera, bo naprawdę warto, ponieważ to są perły polskiej muzyki klasycznej.
           Gdyby te sonaty były autorstwa Józefa Haydna, bo ich styl jest zbliżony do jego muzyki, to cieszyłyby się wielkim powodzeniem. Profesor Jerzy Marchwiński, wielki autorytet w dziedzinie muzyki kameralnej, który bardzo lubi nowe odkrycia rzeczywiście zachwycał się utworami Elsnera. Ale i nie tylko on, bo to naprawdę bardzo interesujące dzieła.

            Wymienionym płytom sporo miejsca poświęcił specjalistyczny amerykański miesięcznik „Strings”, poświęcony nagraniom, a pisał o nich wybitny skrzypek profesor Tyrone Greive z Medison-Wisconsin University Scholl of Music – tytułując artykuł: „Rare Polish Works”. O płycie z utworami Józefa Elsnera profesor Tyrone Greive napisał między innymi: „W nagraniu tym Tomasik i Wolanin grają jak jedna osoba, w obrębie historycznego podejścia i wiedzy o tym, jak wspaniale wydobywać charakter tych Sonat napisanych w duchu eleganckiego stylu wiedeńskiego, z ich kontrastami, urzekającą, jakby ludową, melodyjną rozmaitością i typowo polskimi efektami rytmicznymi, jak też zaskakującą harmonią, strukturalnością i frazowaniem. Polonezy są grane z czystym urokiem. Rozkoszą jest ich słuchać”. Z zachwytem pisze także o albumie z utworami Szymanowskiego i o albumie „The Power of the Polish Violin”.
            - Miałem przyjemność poznać profesora Tyrone’a Greive’a, kiedy przyjeżdżał do Poznania na Międzynarodowe Konkursy Skrzypcowe im. Henryka Wieniawskiego w Poznaniu. On też opracował pierwszą Sonatę F-dur Józefa Elsnera. Był bardzo zainteresowany naszym wykonaniem utworów Józefa Elsnera, zamieszczonych na płycie, że sięgnął także po dwa pozostałe albumy. Był zachwycony polską muzyką i dlatego napisał tę recenzję, która znalazła się pomiędzy recenzjami płyt takich gwiazd, jak Anne-Sophie Mutter czy Maxim Vengerov. To było dla mnie bardzo miłe.

            Proszę jeszcze powiedzieć o instrumentach, na których graliście podczas realizacji płyty z utworami Józefa Elsnera.
            - Graliśmy wtedy na instrumentach historycznych i aura dźwiękowa była zupełnie inna niż zazwyczaj. Od wielu lat gram na skrzypcach na stroju 440 Hz. Musiałem obniżyć ją o ćwierć tonu (tj. do 425 Hz), a muzycy barokowi grają zazwyczaj na instrumentach nastrojonych pół tonu niżej. Muszę przyznać się, że bardzo trudno mi było grać na instrumencie nastrojonym ćwierć tonu niżej. Grałem na jelitowych strunach, założonych na skrzypce Marcina Groblicza z około 1763 roku. Do tego używałem kopii smyczka Francois’a Tourte’a z około 1785 roku, wykonanej przez Michała Więckowskiego. Edward Wolanin grał na pianoforte wykonanym przez Paula Mc Nolty’ego według instrumentu Waltera z 1792 roku. Ten instrument udostępniła nam Warszawska Opera Kameralna. Instrument się ciągle rozstrajał i podczas nagrania trzeba go było co godzinę stroić. Ponadto każdy klawisz był o dwa milimetry krótszy, a Edward Wolanin wykazał się nie lada talentem, aby podczas półgodzinnej próby musiał się nauczyć posługiwać pedałami kolanowymi. To są ciekawostki związane z nagraniem płyty z utworami Józefa Elsnera.

            W 2017 roku nagrali Panowie album z pięcioma sonatami na skrzypce i fortepian Johannesa Brahmsa i było to pierwsze, i chyba jedyne nagranie tych dzieł w światowej fonografii.
            - To było pierwsze nagranie pięciu sonat, bo szczerze powiedziawszy pierwsze trzy sonaty: G-dur, A-dur i d-moll skomponował Johannes Brahms na skrzypce i fortepian. Pod koniec życia skomponował również dwie klarnetowe Sonaty op. 120 – f-moll i Es-dur, które później na prośbę swojego przyjaciela, Jozepha Joachima opracował na skrzypce z fortepianem oraz na altówkę z fortepianem. Po śmierci kompozytora chyba nikt nie interesował się skrzypcową transkrypcją tych sonat, gdyż do dziś – poza tą wydaną w 1895 roku u Nikolausa Simrocka w Berlinie – nie została wznowiona drukiem. Natomiast altowioliści nie mając „własnych” brahmsowskich sonat, dość często pokazują słuchaczom ich kunszt i piękno podczas swych recitali. Kiedyś Jascha Heifetz nagrał Sonatę Es-dur op. 120 w wersji na skrzypce i fortepian jako oddzielny utwór. Z okazji 10-lecia naszej wspólnej pracy postanowiliśmy z Robertem Morawskim nagrać wszystkie – pięć sonat. Uważam, że op. 120 jest także bardzo skrzypcowe i skrzypkowie powinni go wykonywać na koncertach zwłaszcza, że transkrypcja jest oryginalna – brahmsowska! Ten dwupłytowy album został wydany przez firmę Sarton.

            Od niedawna możemy sięgnąć po kolejna płytę nagraną przez Pana i Roberta Morawskiego - tym razem z utworami na skrzypce i fortepian Ignacego Jana Paderewskiego – zawierający kilka oryginalnych miniatur oraz transkrypcji oraz jak również wspaniałą Sonatę a-moll op.13.
            - Dzieła Ignacego Jana Paderewskiego, które znalazły się na tej płycie, gramy z Robertem Morawskim od wielu lat, poza naszą wspólną transkrypcją pieśni „Szumi w gaju brzezina”. Tę zaaranżowaliśmy specjalnie na nagranie.
            Kiedyś z utworami Paderewskiego występowaliśmy także m.in. w Filharmonii Podkarpackiej, gdzie miałem przyjemność poznać Panią. Pomyśleliśmy, że należy te dzieła Paderewskiego nagrać na płycie. Wprawdzie kiedyś już nagrałem te dzieła dla Polskiego Radia (oprócz pieśni „Szumi w gaju brzezina”) z moją małżonką Izabelą Tomasik, która jest także znakomitą pianistką i, z którą koncertowałem ponad 25 lat! Wtedy Allegro de Concert zostało nagrane z towarzyszeniem Narodowej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia pod batutą Bogusława Madeya.
            W najnowszym nagraniu z Robertem gramy ten utwór (oraz wszystkie pozostałe) w wersji na skrzypce i fortepian, ponieważ najpierw Paderewski napisał Allegro de Concert na skrzypce z towarzyszeniem fortepianu. Ta wersja została częściowo zniszczona i rekonstruował ją profesor Arnold Rezler, który później opracował ten utwór z towarzyszeniem orkiestry. Paderewski nie ukończył pracy nad Koncertem skrzypcowym i nasza płyta jest bardziej zbliżona do oryginału.
            Ta płyta nagrana z Robertem Morawskim, wydana przez FFV Records, jest płytą bardzo osobistą, bo obaj bardzo cenimy muzykę Ignacego Jana Paderewskiego, który jest nam także bardzo bliski, jako człowiek. W tym roku mija 160-ta rocznica urodzin tego wspaniałego pianisty, kompozytora i męża stanu i dlatego dobrze, że ta płyta się ukazała, że cieszy się zainteresowaniem.

            Wasze wykonania zachwycają. Pan profesor Jerzy Marchwiński napisał, że są to mistrzowskie wykonania. Zachwycony był aranżacją pieśni „Szumi w gaju brzezina” (Tomasik – Morawski), kapitalną Kadencją prof. Tomasika do Allegro de Concert oraz wykonaniem tego utworu. Nade wszystko podobało mu się wykonanie Sonaty op. 13. Słowa, że jest to jedna z najlepszych płyt, jakie słyszał w ostatnich latach, są zarazem najwyższą oceną nagrań. Dodam, że płyta została bardzo elegancko wydana i z ogromną przyjemnością się po nią sięga.
             - Profesor Jerzy Marchwiński to wybitny kameralista, który zawsze ma w swoich refleksjach dużo pokory i mądrości, gdyż uważa, że to, co dobre, trzeba zawsze docenić. Ogromnie nam miło, że te jego refleksje o naszym nagraniu wyartykułował w tak pięknych słowach. Cieszy nas także zainteresowanie płytą melomanów.
             Dziękuję za miłe słowa dotyczące oprawy graficznej. Tu wspomnę, że szatę graficzną do wszystkich powyżej wymienionych płyt zaprojektowała Agnieszka Tomasik – moja córka. Jej osobowość artystyczna twórczo mnie inspiruje, a także dodaje otuchy. Sama kiedyś też grała na skrzypcach i można powiedzieć, że od lat współtworzymy zespół. Agnieszka upięknia wszystko, co zrobię. Otacza to szalem plastycznego artyzmu. Dotyczy to nie tylko płyt, ale także wszystkich moich książek, wydań nutowych, poezji. Jest moją muzą. Dziękuję Ci Agnieszko!

Polecamy Państwa uwadze nową płytę „Ignacy Jan Paderewski – All Violin and Piano Works – Sławomir Tomasik, Robert Morawski”.     

Z prof. dr hab. Sławomirem Tomasikiem rozmawiała Zofia Stopińska.

Sławomir Tomasik: "Kontynuuję dzieło profesora Tadeusza Wrońskiego" - część II

           Zgodnie z obietnicą zapraszamy do przeczytania drugiej części rozmowy z prof. dr hab. Sławomirem Tomasikiem. Tym razem polecamy Państwa uwadze dwa ważne wydarzenia muzyczne o zasięgu międzynarodowym.

           Wiele obowiązujących do niedawna ograniczeń związanych z pandemią zostało zniesionych, a kolejne są zapowiadane i dzięki temu będą się mogły odbyć zaplanowane na ten rok dwa ważne wydarzenia, nad którymi sprawuje Pan pieczę: V Międzynarodowy Kurs im. Tadeusza Wrońskiego w Nałęczowie oraz VI Międzynarodowy Konkurs im. Tadeusza Wrońskiego na Skrzypce Solo.
           Jest okazja, aby przybliżyć te wydarzenia czytelnikom. Kurs zaplanowany jest na przełomie lipca i sierpnia. Turnus I rozpocznie się 24 i potrwa do 31 lipca, a turnus II został zaplanowany od 1 do 8 sierpnia 2020 roku.
           - To już będzie piąta edycja tego Kursu w Nałęczowie. Pierwsza odbyła się w 2016 roku. W trakcie Kursu odbywa się Festiwal „Spotkanie w Mistrzem” i najczęściej Mistrzem jest pedagog prowadzący wykłady na Kursie. Na zakończenie całego Kursu organizowany jest zawsze Międzynarodowy Konkurs „Nałęczów i Skrzypce”. W tym roku będzie to także piąta jego edycja. Tak jak podczas poprzednich konkursów, na zwycięzcę Grand Prix czekają mistrzowskie skrzypce wykonane przez polskiego lutnika Tomasza Madeja z Bydgoszczy. Z pewną nutą rozżalenia muszę powiedzieć, że cztery główne nagrody „wyemigrowały” za granicę. W ubiegłym roku zwyciężczynią tego trofeum była 12-letnia skrzypaczka Sieun Moon z Korei Południowej. Wcześniej instrumenty pojechały do Hiszpanii i Japonii. Jak dotąd żaden Polak nie otrzymał Grand Prix. Może więc w tym roku?

           W konkursie bierze udział młodzież w różnym wieku i z pewnością jest podział na ściśle określone kategorie wiekowe.
           - Dlatego uczestnicy konkursu podzieleni są na trzy grupy wiekowe: najmłodsza – do czternastego roku życia, grupa druga – do dziewiętnastego roku życie, a w trzeciej grupie uczestniczą młodzi skrzypkowie od dziewiętnastego do trzydziestego roku życia. To są już studenci i absolwenci akademii muzycznych We wszystkich kategoriach wiekowych konkurs jest trzyetapowy. Ta najstarsza grupa ma szanse wystąpić z towarzyszeniem kwintetu w jednym z koncertów Mozarta, natomiast w pierwszym etapie grają utwory Johanna Sebastiana Bacha, w drugim etapie kaprys, a dopiero w trzecim etapie przewidziany jest koncert. Dzieci i młodzież grają także dwa etapy solo, a trzeci jest z udziałem fortepianu. W tym Konkursie większość stanowią uczestnicy nałęczowskich kursów, ale mogą także w nim wziąć udział osoby, które się po prostu zgłoszą z tzw. wolnej stopy. Na każdym konkursie jest kilku uczestników z Polski i zagranicy, którzy nie uczestniczyli w kursie.

           Z pewnością jednak, uczestnicząc w Kursie, można się lepiej przygotować do Konkursu.
           - Do udziału w konkursie trzeba się także przygotować psychicznie. Często jest tak, że uczeń czy student wynosi sporo umiejętności z lekcji i dobrze gra podczas egzaminu, a nawet podczas zaplanowanego koncertu.
           Udział w konkursie wymaga dodatkowych umiejętności, innego rodzaju skupienia i pokonania tremy, która jest o wiele większa i przede wszystkim inna niż podczas egzaminu czy koncertu.
            Pedagodzy muszą się skupić na pracy ze wszystkimi uczestnikami kursów, którzy przyjeżdżają z całej Polski oraz z co najmniej 10 krajów. W poprzednich edycjach mieliśmy uczestników z Dalekiego Wschodu, Ameryki, Europy i z Bliskiego Wschodu.
            Międzynarodowy Kurs im. Tadeusza Wrońskiego jest moim „oczkiem w głowie” i chciałbym, aby się rozwijał i odbywał się także w kolejnych latach. Nie wiem, czy to miejsce będzie wystarczające, bo Nałęczów jest cudowny, ale jest to mała miejscowość, a z roku na rok przyjeżdża coraz więcej kursantów. Istniejące zaplecze hotelowe i koncertowe może już niedługo być niewystarczające.
Bardzo nam zależy, aby ten Kurs miał coraz to większą siłę oddziaływania i mogło się u nas uczyć coraz więcej młodych smyczkowców.

            Z pewnością magnesem są znakomici mistrzowie – wspaniali instrumentaliści i pedagodzy.
            - Tak, najważniejszą kwestią na każdym kursie jest kadra pedagogów. To do nich przyjeżdżają młodzi adepci, by uczyć się i zdobywać mistrzowski szlif. Staram się zapraszać osoby, które mają wybitne dokonania artystyczne oraz pedagogiczne i jestem dumny z tego, że moi muzyczni przyjaciele nigdy mi nie odmawiają. A niektórzy z nich przyjeżdżają przecież z odległych od Polski stron, przywożąc ze sobą utalentowaną młodzież. Dzięki ich obecności nasz kurs zdobył szybko ważne miejsce na polskim i europejskim rynku dydaktycznym.
            W tym roku będą m.in. Bartłomiej Nizioł i Agata Szymczewska – laureaci I nagród w Międzynarodowym Konkursie Skrzypcowym im. Henryka Wieniawskiego w Poznaniu, a także będzie Michael Vaiman – laureat II nagrody tego Konkursu w latach 80-tych. Przyjedzie jego małżonka Dina Yoffe – wyśmienita pianistka, laureatka II nagrody X Międzynarodowego Konkursu Pianistycznego im. Fryderyka Chopina w Warszawie (wówczas zwycięzcą był Krystian Zimerman). Z Tokio przyjedzie Takshi Shimizu, a z Freiburga Magdalena Rezler. Będą także znakomici skrzypkowie, mieszkający w Polsce: Łukasz Błaszczyk, Bartosz Bryła, Jakub Jakowicz, Jan Stanienda, Piotr Tarcholik. Wymienię jeszcze utalentowaną altowiolistkę Katarzynę Budnik, laureatkę konkursu ARD w Monachium i równie wybitnych wiolonczelistów: Tomasza Strahla i Marcina Zdunika.
            Cieszę się, że polska szkoła promieniuje na cały świat, bo wielu uczestników z zagranicy pracuje z polskimi wykładowcami. Do mnie poza polskimi skrzypkami najczęściej przyjeżdżają młodzi adepci z Japonii i Korei, ale także z Niemiec i innych krajów ościennych. Mogę się z nimi podzielić wiedzą, którą przekazali mi moi mistrzowie, a także własnymi doświadczeniami. Wszyscy pedagodzy starają się, aby uczestnicy wyjeżdżający z Nałęczowa grali lepiej, bo temu służy ten Kurs. Jak się później okazuje, wracają do nas w następnych latach.

            Mam nadzieję, że wszystko odbędzie się zgodnie z planem.
            - Jestem chyba od urodzenia optymistą (śmiech). Staram się mieć wielką wiarę i nadzieję, a że miłość mam do muzyki, a skrzypiec szczególności, to może te „trzy siostry” sprawią, że wszystko odbędzie się po dawnemu - w formie spotkań i koncertów. Spotkania poprzez łącza internetowe są ostatecznością, której nie mogę wykluczyć. Sytuacja w Polsce zmienia się na lepszą, mamy coraz mniej ograniczeń i mam nadzieję, że uzyskam zgodę, aby przynajmniej 70 osób mogło uczestniczyć w koncertach przy zachowaniu wszelkich środków ostrożności, a reszta słuchaczy będzie w nich uczestniczyć w inny sposób. Może przez system Zoom, albo inny przekaz?

            Czuwa Pan nad stroną artystyczną, a kto Panu pomaga we wszelkich sprawach organizacyjnych?
            - Nasz zespół organizacyjny jest bardzo mały. Współpracuję z panią Niną Borycą-Łuka, która jest ze mną od pierwszej edycji i jako sekretarz kursu, zajmuje się organizacją. Ona dba o to, aby wszystko szło, jak w szwajcarskim zegarku. Jestem pewien, że i w tym roku nikomu niczego dzięki jej oddaniu imprezie nie zabraknie. Moja córka Agnieszka też od pierwszego kursu dba o jego stronę plastyczną. Tworzy plakaty na koncerty festiwalowe, banery, potykacze, foldery, zaproszenia, identyfikatory, dyplomy, czy gadżety reklamujące Kurs. Tak więc, kurs ma zawsze doskonałą oprawę plastyczną i ciepłą atmosferę. Bo wszyscy czują się tu dobrze. I jest to dla nas najważniejsze!
            Jeśli chodzi o organizację koncertów to do tej pory mieliśmy głównie publiczność nałęczowską. Część audytorium przyjeżdżało specjalnie na nasze koncerty z innych miejscowości, ale najczęściej oprócz kursantów przychodzili na nie pensjonariusze z nałęczowskich sanatoriów. W tym roku bardzo ostrożnie będziemy podchodzili do zapraszania osób spoza kursu, aby zachowane były wszelkie środki ostrożności.
            Przy okazji tego wywiadu serdecznie zapraszam wszystkich chętnych, którzy dowiedzą się, że w Nałęczowie od pięciu lat organizowane są Międzynarodowe Kursy im. Tadeusza Wrońskiego, podczas których można się wiele nauczyć. Nie konkurujemy z innymi kursami! Chcemy tworzyć takie miejsce, gdzie młodzi adepci mogą spokojnie pracować pod kierunkiem znakomitych pedagogów, posłuchać gry kolegów i mistrzów. I, aby był zawsze czas na rozmowy nie tylko o muzyce. Jak co roku jest wspólne ognisko. W tym roku będą dwa – bo są dwa turnusy. Staramy się, aby przez cały czas panowała dobra atmosfera podczas kursu.

            Być może będą na tym konkursie uczestnicy VI Międzynarodowego Konkursu im. Tadeusza Wrońskiego na skrzypce solo. Według mnie jest to o wiele trudniejszy konkurs od wielu innych znanych konkursów, podczas których gra się z towarzyszeniem orkiestry. W przypadku tego Konkursu skrzypek przez cały czas pozostaje na estradzie sam ze swoim instrumentem.
            - Słusznie pani zauważyła. Wiem, że kilku skrzypków polskich i japońskich, którzy zgłosili się na tegoroczny nałęczowski kurs, będzie uczestniczyć także w VI Konkursie we wrześniu w Warszawie. Moją ideą od tego roku jest także to, aby wybitnych skrzypków pedagogów Kursu w Nałęczowie, zapraszać także do jury warszawskiego konkursu. Bo to oni wraz ze swoimi uczniami „niosą w świat” nazwisko profesora Wrońskiego, wzmacniając pamięć o polskim Mistrzu. I też oni zasłużyli sobie, aby przyjechać we wrześniu do Warszawy.

            A propos trudności Konkursu; pamiętam, gdy do jury naszego Konkursu w 1997 roku przyjechał Ruggiero Ricci, jeden z najwybitniejszych skrzypków ostatnich wieków. Po zakończeniu tej edycji powiedział następujące słowa: „Konkurs Tadeusza Wrońskiego na Skrzypce Solo jest jedynym prawdziwym konkursem na świecie właśnie dlatego, że jest to konkurs na skrzypce solo”.

            Jak pani powiedziała, w większości konkursów uczestnikom towarzyszy fortepian lub orkiestra, a wiadomo, że jest to wielka pomoc podczas gry, nie mówiąc o tym, że taki występ jest o wiele przyjemniejszy i ...łatwiejszy. Jeśli trzeba zagrać solo trzy etapy, to jest to wielkie wyzwanie.
            Nie robimy na nasz konkurs preselekcji tak, jak na innych konkursach, na które zgłasza się 200, a często nawet 300 osób, ze względu na to, że wszędzie repertuar jest taki sam albo podobny. Natomiast na ten konkurs trzeba nauczyć się Sonaty Beli Bartoka, mieć na podorędziu sonatę Eugène Ysaÿe’a , oczywiście trzeba grać Sonaty Johanna Sebastiana Bacha i Fantazje Georga Philippa Telemanna, ale także należy przygotować kaprysy Henryka Wieniawskiego, Niccolò Paganiniego i Grażyny Bacewicz oraz utwór, który jest specjalnie napisany na ten konkurs. Uczestnicy otrzymają go dopiero w drugiej połowie lipca i nie będzie zbyt dużo czasu na przygotowanie go. I to w całości jest wielką trudnością.
            Jeszcze miesiąc temu konkurs był pod znakiem zapytania ze względu na pandemię, ale wszyscy mówią, że pod koniec września nie powinno być jeszcze nawrotu Covid19, więc liczę, że przyjedzie liczne grono uczestników z całego Polski i ze świata.
Mam nadzieję, że polska szkoła skrzypcowa dobrze się zaprezentuje na VI edycji Konkursu, ponieważ i tu także, jak w konkursie nałęczowskim żaden Polak nie otrzymał w poprzednich latach I nagrody.
            Poprzedni piąty Konkurs wygrał Ukrainiec, w czwartej edycji I nagrody otrzymali ex aequo Japończyk z Rosjaninem, w trzecim wygrał Rumun, w drugim wygrała piętnastoletnia wówczas Alena Baeva z Rosji, która rok później wygrała Konkurs im. Henryka Wieniawskiego w Poznaniu, a pierwszą edycję w 1997 roku wygrał Wilfried Hedenborg Austrii. Liczę, że może tym razem główną nagrodę otrzyma Polak.

            Trzeba także podkreślić, że jest o co walczyć, bo wysokość nagród regulaminowych nie odbiega od innych znanych konkursów o światowej renomie.
            - Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego stanęło na wysokości zadania i otrzymaliśmy sporą dotację, a laureat I nagrody otrzyma 25 tysięcy euro. Jestem pewien, że otrzyma tę nagrodę najlepszy skrzypek, bo tak zawsze jest na naszym konkursie. Postępujemy zgodnie z zasadami pomysłodawcy tego Konkursu – profesora Tadeusza Wrońskiego. Począwszy od 1990 roku odbyły się trzy konkursy ogólnopolskie, a dopiero w 1997 roku odbył się pierwszy Międzynarodowy Konkurs na Skrzypce Solo i Profesor kierował tym wydarzeniem. Niestety, nie doczekał realizacji II Konkursu – zmarł dwa tygodnie przed rozpoczęciem tej edycji.
            Jego ideą było, aby w jury zasiadali sławni artyści o nieposzlakowanej opinii, którzy sprawiedliwie oceniają grę uczestników i żadne inne kryteria nie wchodzą w grę.
Tak jest do tej pory. Nigdy nie wygrała konkursu osoba, której się ta nagroda nie należała.
Nigdy też nie było żadnych rozbieżności pomiędzy ocenami jurorów, krytyki i publiczności, co często niestety zdarza niestety się na wielu międzynarodowych konkursach. Ponadto u nas oceny jurorów są jawne dla publiczności i wiadomo, kto jak punktował. Po konkursie wywieszamy punktacje w Internecie! Zapraszamy zwykle 12-tu jurorów i ta ilość gwarantuje, że nawet jeśli w tym gronie znajdzie się juror – taka „czarna owca”, który jest zaproszony po raz pierwszy i kierownictwo Konkursu nie zna go dobrze, to nie ma szans, aby jego ewentualnie nieuczciwa punktacja miała istotny wpływ na ostateczny werdykt.

             Większość jurorów jest Panu i organizatorom Konkursu dobrze znana.
             - Przewodniczącym jury będzie profesor Konstanty Andrzej Kulka, honorowym przewodniczącym będzie profesor Krzysztof Jakowicz, który powiedział stanowczo, że jak już przekroczy Rubikon 80-ciu lat, to nie będzie przewodniczył jury, ale będzie jurorem. Zaproszony został także po raz pierwszy jego syn, Jakub Jakowicz, który jest znakomitym wirtuozem. Dołączą jurorzy z Japonii, Niemiec, Izraela i USA.
Mam nadzieję, że nasze plany zostaną w całości zrealizowane i Konkurs będzie miał piękną odsłonę mimo tak trudnego czasu.

             Organizatorem VI Międzynarodowego Konkursu im. Tadeusza Wrońskiego na Skrzypce Solo będzie Fundacja „SKRZYPCE” im. Tadeusza Wrońskiego, a gdzie impreza się odbędzie?
             - Tradycją Konkursu jest, że odbywa się on w siedzibie warszawskiej Akademii Muzycznej – obecnie Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina.
Dodam, że nasz konkurs jest nieco łatwiejszy do przeprowadzenia, jeżeli chodzi o stronę sanitarno-epidemiologiczną, ponieważ jest to konkurs na skrzypce solo. Na estradzie koncertowej występuje tylko jeden skrzypek, jurorzy mogą siedzieć daleko od siebie, publiczność może zająć miejsca na balkonie, w odpowiednich odległościach. Mamy nadzieję, że zgoda Rektora zostanie podtrzymana i można będzie przeprowadzić konkurs bez komplikacji. Pod koniec września na uczelni jeszcze nie ma studentów, bo rok akademicki rozpoczyna się 1 października.
             Serdecznie zapraszam uczestników i melomanów od 23 do 30 września do Sali koncertowej Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina w Warszawie na VI Międzynarodowy Konkurs im. Tadeusza Wrońskiego na Skrzypce Solo. Konkurs będzie też transmitowany przez Interet.
Zgłoszenia kandydatów prosimy przesyłać najlepiej w wersji mailowej na adres: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript. w terminie do 1 lipca 2020 roku.
W przypadku pytań uprzejmie prosimy o kontakt z biurem konkursu pod tym samym adresem mailowym.

Z prof. dr hab. Sławomirem Tomasikiem, wybitnym skrzypkiem i pedagogiem rozmawiała Zofia Stopińska. To była część II spotkania, a  do przeczytania części III zapraszam w środę 10 czerwca 2020 roku.

Sławomir Tomasik: "Kontynuuję dzieło profesora Tadeusza Wrońskiego"

           Zapraszam Państwa na pierwsze z trzech zaplanowanych spotkań z profesorem Sławomirem Tomasikiem, wybitnym skrzypkiem i pedagogiem, wychowankiem Jana Tawroszewicza, Krzysztofa Jakowicza, Tadeusza Wrońskiego i André Gertlera. Profesor Sławomir Tomasik ukończył z wyróżnieniem studia w Akademii Muzycznej im. Fryderyka Chopina w Warszawie, a także w Musikhochschule w Köln. Jest laureatem konkursów w Lublinie, Katowicach i Hanowerze. Koncertował w Polsce, Anglii, Austrii, Finlandii, Francji, Japonii, Korei Południowej, Norwegii, Szwajcarii, Rosji i Ukrainie. Prowadził mistrzowskie Kursy skrzypcowe w Japonii, Korei Południowej, Rosji i w Polsce.
           Sławomir Tomasik jest profesorem zwyczajnym, prowadzi klasę skrzypiec w Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina w Warszawie . Od 2011 roku jest profesorem wizytującym (visiting profesor) w SOAI University w Osace w Japonii.
W tej części wywiadu rozmawiać będziemy o prowadzonej aktualnie działalności pedagogicznej i książkach metodycznych, ze szczególnym uwzględnieniem nowej książki, która trafi do nas już w najbliższych tygodniach.

          Mamy taki czas, że nie możemy spotkać się osobiście, a jedynie porozmawiać dzięki powszechnie używanym urządzeniom do komunikowania się. W związku z tym chcę na początku zapytać, jak ta sytuacja zmieniła Pana działalność artystyczną i pedagogiczną?
          - Zmieniło się bardzo dużo. Przede wszystkim nie gramy koncertów. Miałem zaplanowane koncerty, które zostały odwołane albo przeniesione na inne terminy i odbędą się dopiero po pandemii. Słyszała Pani z pewnością, że rozważane jest wznowienie koncertów dla mniejszej publiczności, przy zachowaniu wszystkich wymogów gwarantujących bezpieczeństwo wykonawcom i publiczności. Na koncerty, które odbywały się przy pełnych salach jeszcze w pierwszych dniach marca, przed kryzysem pandemicznym, trzeba będzie jeszcze dość długo poczekać.
          Na szczęście moja działalność jest wielotorowa. Prowadzę klasę skrzypiec w Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina w Warszawie. Prowadzimy zajęcia online poprzez Skype’a i inne urządzenia, ale jakość dźwięku jest bardzo marna, natomiast można usłyszeć różne błędy związane z intonacją czy interpretacją utworu.
Od początku marca porozumiewamy się zdalnie z moimi studentami. Najpierw prowadziłem w ten sposób lekcje, a teraz studenci już wysyłają mi nagrania. Dzięki temu jakość dźwięku jest o wiele lepsza. Słucham z uwagą tych nagrań i podczas kolejnego spotkania omawiamy każdy szczegół.
          To, że nie możemy się spotkać, jest utrudnieniem, ale w nagrywaniu i później omawianiu tych wykonań dostrzegam także pewne korzyści zarówno dla pedagogów, jak i studentów.
Często zalecałem moim studentom, żeby nagrywali swoje produkcje w domu, ale wiem, że najczęściej tego nie robili. Teraz zmuszeni są do nagrywania, słuchania swoich wykonań i mogą się bardzo dużo dowiedzieć o swojej grze, coś skorygować i nagrać powtórnie.
          Nie interesują mnie koncerty zdalne, bo najczęściej są to wcześniej przygotowane nagrania i ja nie biorę udziału w propozycjach koncertowych tego typu.
          Dzięki temu miałem ostatnio trochę więcej czasu i przed miesiącem skończyłem nową książkę, która ukaże nakładem PWM w czerwcu. Jest to „Rozgrzewka skrzypka”, której lektura powinna być zachęcająca, żeby rozgrzewać się przed ćwiczeniem. Książka zawiera także materiał nutowy i osoby, które będą chciały rozgrzewać się przed ćwiczeniem czy grą, mogą sięgnąć po tę książkę i będzie ich ona prowadzić przez najrozmaitsze arkana techniki gry skrzypcowej dotyczące zarówno lewej, jak i prawej ręki. Przygotowałem ponad 200 ćwiczeń i każde jest dokładnie opisane. Po raz pierwszy PWM wydaje tego typu pozycję. Dzięki temu, że wydanie przygotowane jest w dwóch językach – polskim i angielskim, będą mogli korzystać z niego nie tylko polscy skrzypkowie. To będzie też promocja polskiej szkoły skrzypcowej, bo nasz rodzimy język jest niestety rzadko tłumaczony na języki dominujące w świecie, szczególnie jeśli chodzi o literaturę fachową.

            Dlaczego zatytułował Pan swoją książkę „Rozgrzewka skrzypka”?
            - Z moich doświadczeń pedagogicznych i obserwacji wynika, że skrzypkowie najczęściej – w 80, a już na pewno w 70 procentach, nie rozgrywają się, a powinni.
Dobrym przykładem są sportowcy, którzy zanim rozpoczną bieganie, skoki wzwyż, rzucanie młotem, czy wyjdą na piłkarskie boisko, zawsze rozgrzewają swoje mięśnie. Bez takiej rozgrzewki sportowiec bardzo prędko może być kontuzjowany i wyeliminowany z dalszych rozgrywek.
Wszyscy sportowcy mają swoich trenerów, którzy dbają o te przygotowania do treningów czy zawodów.
            Skrzypkowie robią to niezwykle rzadko. Jak mają zadany kaprys, to od razu zaczynają ćwiczenie kaprysu, zazwyczaj w szybkich tempach i często może prowadzić to do kontuzji. Nasze ręce są warsztatem, który ma nam służyć przez kilkadziesiąt lat. Sportowcy zazwyczaj kończą karierę po 30-tym, najpóźniej po 40-tym roku życia, natomiast instrumentaliści mogą grać prawie do końca życia, jeśli będą to robić w sposób właściwy, jeśli ćwiczenie rozpoczynać będą od rozgrzewania rąk na nieco łatwiejszym materiale, niż kaprysy Paganiniego. Bywa tak, że skrzypkowie pomijają ten etap i od razu grają na przykład „Ostatnią różę lata” Heinricha Wilhelma Ernsta i sprawia im problem wykonanie tego utworu w sposób właściwy.

            Pana książka ma za zadanie wskazać uczniom szkół muzycznych, studentom oraz muzykom, w jaki sposób należy rozpoczynać pracę?
            - Dokładnie, dlatego powstała taka pozycja. Jest to pierwsza książka na rynku polskim, ale także brakuje takich pozycji na rynku zagranicznym. Jestem przekonany, że zainteresuje ona nie tylko młodych, którzy chcą zostać zawodowymi skrzypkami, ale także osoby, które już pracują zawodowo.
Wiem, że znakomici, znani i sławni skrzypkowie zawsze rozpoczynają swój „skrzypcowy dzień” od rozgrzewki w postaci gam, a także gry pizzicatowej czy staccatowej, zanim przyjdą do opracowywania utworu i dlatego ich umiejętności są na tak wysokim poziomie, a ręce mogą służyć im do końca muzycznego życia.

            Możemy w tym miejscu wymienić wielu muzyków, którzy wspaniale grali przez długie lata.
            - Sławny polski pianista Mieczysław Horszowski w wieku prawie stu lat grał wspaniały koncert w Waszyngtonie przed prezydentem Stanów Zjednoczonych.
Znakomity skrzypek Roman Totenberg grał niemal do końca życia i był bardzo zdziwiony, kiedy po ukończeniu stu lat musiał ponownie zdawać egzamin, aby mieć ważne prawo jazdy.
Do końca życia grał także na skrzypcach Dawid Ojstrach. Znany Państwu z pewnością doskonale skrzypek Krzysztof Jakowicz, który ukończył niedawno 80 lat, zawsze się rozgrywa przed ćwiczeniem i koncertami. Uważa, że to jest niezbędne.
Jak już wspomniałem, moja „Rozgrzewka skrzypka” ukaże się w czerwcu nakładem oficyny PWM i będzie dostępna na rynku.

            Podczas prowadzonych ze studentami lekcji, w czasie konsultacji i kursów oraz w publikacjach bardzo często powołuje się Pan na metody stosowane przez swoich pedagogów, a najczęściej wymienia Pan profesora Tadeusza Wrońskiego, który był wybitnym skrzypkiem i pedagogiem. Kontynuuje Pan metody stosowane przez swojego Mistrza.
            - Profesor Tadeusz Wroński także często opowiadał o swoich mistrzach, bo on się uczył u wybitnego skrzypka i nauczyciela Józefa Jarzębskiego. Studiował także u węgierskiego mistrza André Gertlera. Opowiadał, że tuż po ukończeniu studiów wybuchła II wojna światowa i musiał skrzypce „zawiesić na kołku”. Po wojnie wyjechał do Brukseli i studiował u profesora Gertlera, który rozpoczął z nim zajęcia od korekty aparatu gry. Nie było to łatwe, ale wkrótce okazało się, że była to słuszna droga.
Profesor Wroński uczył później nas tą samą metodą, robił nam korekty, poprawiał nasze ręce.
            Może ma pani rację, że jestem spadkobiercą profesora Tadeusza Wrońskiego, bo nie tylko uczę, stosując jego metody, ale jako jedyny uczeń piszę książki, które opierają się na Jego wiedzy, ale wzbogacone są bagażem moich doświadczeń.
Zawsze prowadząc zajęcia ze studentami podkreślam, że o tym mówił mi profesor Krzysztof Jakowicz, te rozwiązana stosował profesor Tadeusza Wroński, a o innych wiem od profesora André Gertlera, u którego także studiowałem.
Wymienianie wielkich autorytetów bardzo dobrze działa na uczniów, bo nie tylko ja o tym im mówię, ale wiem o tym od moich profesorów.
            Swoją wdzięczność profesorowi Tadeuszowi Wrońskiemu staram się okazać organizując Międzynarodowy Kurs Jego imienia w Nałęczowie, kontynuując Jego dzieło, czyli Międzynarodowy Konkurs Skrzypcowy im. Tadeusza Wrońskiego na Skrzypce Solo.
            Tuż przed śmiercią profesor Tadeusz Wroński napisał list, w którym podkreślił, że uważa mnie za swojego najważniejszego spadkobiercę.
Zawsze mi mówił „Sławeczku, ty pisz, a wszystko co wpadnie ci mądrego do głowy – notuj”. Pierwsza moja pozycja ukazała się dokładnie w 2 lata po śmierci Profesora. W ciągu ostatnich osiemnastu lat napisałem cztery książki dydaktyczne, skomponowałem "44 duety na dwoje skrzypiec", "8 kwartetów skrzypcowych", "Abecadło dwudźwiękowe dla dzieci", "System Gam i Pasaży", wydałem liczne opracowania edytorskie (Paderewski, Telemann) i oraz 3 tomiki wierszy.

            Mogę się jedynie pochwalić, że znam dwie części książki „Kompas skrzypka”.
            - Pierwsza część została wydana w 2002 (była ona także moją pierwszą pozycją wydawniczą), a druga w 2007 roku. W 2005 roku Kompas ukazał się w języku koreańskim na rynku Korei Płd. i, jak wcześniej wydany tam mój "System Gam", również książka ta rozeszła się migiem. W 2017 roku ukazała się „Korekta aparatu gry skrzypka”. Do tej książki dołączony jest pięciogodzinny film na DVD, na którym utrwaliłem, w jaki sposób przeprowadzam korektę aparatu gry ze swoimi studentami. Pięciogodzinny film przedstawia 38 lekcji, które powinien przebyć adept w celu "naprawy" swojego aparatu w ciągu pięciu miesięcy korekty ścisłej. Terapia ta przyczyni się do lepszej jakości wydobycia dźwięku, a w konsekwencji uszlachetni jego grę. 
            Teraz często korekta jest procesem zarzucanym przez pedagogów. Pamiętam, gdy ja studiowałem, to pedagog mógł poprosić dziekana, żeby na pół roku zwolnił studenta z orkiestry, bo potrzebna mu jest korekta. Dziekan zwykle wyrażał zgodę i taki student nie grał w orkiestrze. Dzisiaj to jest nie do pomyślenia.
            Pisząc książki i realizując film DVD, chciałem zanotować i utrwalić to, co dostałem od swoich mistrzów – od profesora Tadeusza Wrońskiego, a także od Jana Tawroszewicza, Andre Gertlera. Wielu ważnych wskazówek udzielił mi Profesor Krzysztof Jakowicz, bo przecież byłem także jego studentem. Ta wiedza była niezapisana, a mogłaby zaginąć i dlatego taka książka powstała.
            Mimo trzykrotnego wznowienia „Kompasu skrzypka” niemal całkowity nakład został wyczerpany. Ale na szczęście na półkach księgarń muzycznych, czy w Internecie wciąż można znaleźć "Korektę aparatu gry skrzypka", "System Gam", "12 Fantazji" Telemanna czy "Abecadło dwudźwiękowe".

            To najlepszy dowód na to, że studenci, a przede wszystkim nauczyciele gry na skrzypcach, potrzebują tych książek.
            - Jeśli młody człowiek, który ukończył studia i nie przechodził korekty aparatu gry, a widzi problemy u swojego ucznia, to w jaki sposób on może mu pomóc? Musi sięgnąć po system naprawczy. Materiał taki znaleźć może w „Korekcie”, gdzie opisane jest wszystko w trakcie 38 lekcji, a do tego zawiera „żywe” nagranie audiowizualne. To jest wiedza, która była, jest i będzie przekazywana z pokolenia na pokolenie. Aparat gry jest bardzo ważny! Nawet jeśli ktoś ma bardzo duży imperatyw artystyczny w sobie, ma bardzo dobry słuch i jest wrażliwy na brzmienie, a przeszkadza mu wadliwy aparat gry nie będzie mógł wyrazić tego, co by chciał. Ta wiedza potrzebna jest zarówno muzykom, jak i nauczycielom, zwłaszcza młodym.
            Przekonałem się o tym, bo PWM po wydaniu „Korekty aparatu gry skrzypka” zapraszało mnie dość często na otwarte seminaria, żeby zobaczyć, jak realizuję opisywane problemy w praktyce.
Prowadząc klasę skrzypiec w Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina w Warszawie, kursy, seminaria, pisząc książki i wiersze, kontynuuję dzieło profesora Tadeusza Wrońskiego.

Z prof. dr hab. Sławomirem Tomasikiem rozmawiała Zofia Stopińska 25 maja 2020 roku. Zapraszamy na kolejne spotkanie, podczas którego porozmawiamy o planowanych w tym roku wydarzeniach, którymi kieruje profesor Sławomir Tomasik – V Międzynarodowym Kursie im. Tadeusza Wrońskiego i VI Międzynarodowym Konkursie im. Tadeusza Wrońskiego na Skrzypce Solo.

Road to Cordoba - debiutancka płyta Weroniki Sury

            Miło mi, że mogę Państwu przedstawić Weronikę Surę, wirtuozkę akordeonu i niezwykłą postać muzycznego młodego pokolenia artystów klasycznych.
Artystka urodziła się i rozpoczynała muzyczną edukację w Rzeszowie. Jest absolwentką Zespołu Szkół Muzycznych nr 1 w Rzeszowie w klasie prof. Mirosława Dymona i Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina w Warszawie w klasie akordeonu prof. Klaudiusza Barana, zaliczanego do światowej czołówki akordeonistów swego pokolenia.
            Jest laureatką wielu polskich i zagranicznych konkursów akordeonowych oraz uczestniczką wielu kursów mistrzowskich.
Koncertuje w kraju i za granicą, współpracuje z kompozytorami młodego pokolenia, angażuje się w innowacyjne projekty artystyczne.
W grudniu 2019 roku ukazała się debiutancka płyta Weroniki Sury zatytułowana „Road to Cordoba” i dlatego nasza rozmowa rozpoczyna się od przybliżenia Państwu tego albumu.

           Zofia Stopińska: Z pewnością przygotowania do wydania tej płyty trwały długo, bo z wielu powodów wydanie płyty nie jest łatwe.
           Weronika Sura: Od dość dawna jednym w moich marzeń było wydanie płyty i na szczęście udało mi się to zrealizować. Ostatecznie zmobilizował mnie do tego Łukasz Pawlak, mój wydawca, który rok przed wydaniem płyty zaprosił mnie na koncert dla artystów wydawnictwa Requiem Records i przyszło na ten koncert mnóstwo osób. Po moim koncercie Łukasz Pawlak w obecności wszystkich powiedział: „To jest kolejna nasza artystka, która wyda płytę w serii Opus”. Bardzo mnie to zmobilizowało i zaczęłam intensywnie myśleć nad repertuarem. Wiedziałam, że na pewno będzie na tym krążku muzyka hiszpańska, ale zastanawiałam się, czy to ma być projekt kameralny, czy solowy, bo przygotowywałam w tym czasie wiele różnych projektów. Zdecydowałam się na solowy album i cieszę się, że tak się stało, bo łatwiej promować taki album, organizować koncerty – wystarczy, że uzgodnię termin, wezmę akordeon i pojadę wykonać koncert.

           Cudowna, pełna słońca muzyka hiszpańska dominuje na tym krążku.
           - Tak, to jest głównie muzyka hiszpańska. Chciałam także pokazać szeroki przekrój tej muzyki – od dawnej, i dlatego zamieściłam utwór Antonio Solera, który reprezentuje schyłkowy okres baroku, po współczesnego Fermina Gurbinda czy Anatolija Beloshitsky’ego, bo to schyłek ubiegłego wieku.
Uśmiecha się pani pewnie dlatego, że Anatolij Beloshitsky nie był Hiszpanem, ale chociaż był ukraińskim kompozytorem, to w idealny sposób potrafił oddać klimat hiszpańskiego flamenco. Dlatego na płycie nie mogło zabraknąć jego Suity no. 3 , bo ona jest prawdziwie hiszpańska.
           Wyjątkiem jest cykl Martina Lohse. Jedyny żyjący kompozytor, którego utwór zamieszczony został na tej płycie. Martin Lohse jest duńskim kompozytorem, przebywającym obecnie w Kopenhadze. Trzy jego Passingi, które zamieściłam, wprawdzie nie pasują do konwencji płyty, ale długo pracowałam nad nimi, bo to są najbardziej wymagające utwory na tej płycie i dlatego stwierdziłam, że nie może tej pięknej muzyki zabraknąć. Zakochałam się po prostu w tych Passingach i napisałam do Martina Lohse, czy zgadza, aby te utwory znalazły się na płycie z takim repertuarem. Nie tylko zgodził się, ale bardzo mnie wspierał w czasie trwania nagrań i bardzo się cieszył, że ta muzyka będzie w Polsce propagowana. Starałam się wybrać taki repertuar, aby każdy mógł posłuchać tej płyty z przyjemnością.
Dodam jeszcze, że wszystkie nagrania zostały zarejestrowane w ubiegłym roku, w sali koncertowej Wydziału Muzyki Uniwersytetu Rzeszowskiego.

           Nie wszyscy zdają sobie sprawę z ogromnych możliwości akordeonu, a jednocześnie, że jest to instrument trudny i nauka gry na nim wymaga wielkich zdolności i wytrwałości.
           - Kiedyś dr Małgorzata Chmurzyńska, która zajmuje się psychologią muzyki, robiła badania, ile ćwiczą pianiści przed Konkursem Chopinowskim i okazało się, że średnio jest to 11 godzin dziennie. Na akordeonie także można tak długo ćwiczyć, tylko czasami się zastanawiam, po co (śmiech).
Wiadomo, że technikę można kształcić w nieskończoność, ale trzeba mieć także zdrowy balans. Niemniej jednak dobra gra na akordeonie wymaga wielu godzin ćwiczeń. Na przykład ja jestem niezbyt wysoka i szczupła, dlatego nie mam możliwości, żeby patrzeć na klawiaturę. Wszystko muszę realizować za pomocą zmysłu dotyku. Te nawyki trzeba wypracować.

           Grający na akordeonie może operować różnymi barwami, włączając różne regestry, dźwięk wydobywany jest za pomocą strumienia powietrza tłoczonego przez miech i wiem, że to nie jest proste.
           - W instrumentach smyczkowych mamy smyczek, a w akordeonie miech. Akordeon jest połączeniem wielu instrumentów i może brzmieć jak wiele instrumentów, a czasem nawet jak cała orkiestra. To jest fascynujący instrument.

            Nikt sobie nie zdaje sprawy z tego, że akordeon waży z pewnością kilkanaście kilogramów.
            - Mój akordeon waży 14 kilogramów (są oczywiście instrumenty cięższe i lżejsze). Pomimo, że mój należy do średnich, nie byłabym w stanie nosić go na plecach. Dlatego zaprojektowałam i zmontowałam sobie futerał, który ma kółka i dlatego instrument jeździ ze mną jak walizka. Nadal jest dosyć ciężki i nieporęczny, ale o wiele mniejszy i łatwiejszy w transportowaniu od kontrabasu. Pocieszam się, że inni mają gorzej (śmiech).

            Ciekawa jestem, czy będąc małą dziewczynką i rozpoczynając naukę w szkole muzycznej sama wybrała Pani instrument, czy też rodzice mieli w tym udział?
            - Moi rodzice nie byli związani z muzyką i moje uzdolnienia muzyczne były dla nich nowością, i odkryciem. Bardzo dobrze pamiętam moment wyboru instrumentu. Jak każda mała dziewczynka chciałam grać na fortepianie albo na skrzypcach. Podczas lekcji otwartych w Zespole Szkół Muzycznych nr 1 w Rzeszowie byłam z rodzicami na lekcji skrzypiec i fortepianu, ale po drodze weszliśmy do sali, gdzie odbywały się lekcje akordeonu, a prowadził je prof. Mirosław Dymon.
            Nie potrafię tego nazwać, ale od razu zaiskrzyło. Pewnie bardziej spodobał mi się Pan Profesor niż ten instrument, chociaż instrument też był dla dziecka oczywiście ciekawy, bo miał mnóstwo przycisków.
Zdecydowałam, że chcę się na tym instrumencie uczyć gry. Rodzice się zgodzili i instrument coraz bardziej mnie interesował, a prof. Mirosław Dymon miał świetne podejście do dzieci i przez cały czas chodziłam na lekcje z radością, początkowo jak na najlepszą zabawę. Ponieważ robiłam szybko postępy, stawiał mi coraz to większe wymagania. Uczyłam się u prof. Dymona przez 12 lat.

            Później studiowała Pani w Warszawie, ale już w czasie nauki w Rzeszowie uczestniczyła Pani w wielu konkursach. Ja pamiętam Pani występ w czasie Międzynarodowych Spotkań Akordeonowych w Sanoku. Jak z perspektywy czasu ocenia Pani udział w konkursach?
            - Uważam, że konkursy były dla mnie bardzo ważne, szczególnie na etapie szkoły muzycznej, bo przede wszystkim przygotowywałam inny repertuar na każdy konkurs. Miałam szansę pokazać się i funkcjonować w społeczności akordeonistów. Jak się już jest w tym środowisku, to każdy konkurs daje możliwość spotkania się ze znajomymi z całej Polski, którzy mają to samo hobby. W szkole I stopnia nikt z nas nie ma świadomości, że to może być kiedyś sposób na życie. Wtedy uwielbiałam konkursy.
            Bardzo ważne jest to, żeby mieć zdrowe podejście do rywalizacji. Jadąc na konkursy nigdy nie nastawiałam się, że „jadę po złoto”. To nie jest sport, tego nie da się zmierzyć, w konkursie muzycznym nie wygrywa najszybszy czy najsprawniejszy, tylko decydują inne zalety i każdy juror ma swoje preferencje, na podstawie których ocenia i czasami jurorom bardzo podobały się moje wykonania, a czasami nie.
            Zawsze byłam nastawiona przez mojego profesora oraz przez moich rodziców, że mam się jak najlepiej pokazać, zagrać najpiękniej, jak potrafię, abym była z siebie zadowolona. Wiadomo, że wyjazdy na konkursy wiążą się z dużymi wydatkami, ale nigdy nie było presji – wydaliśmy dużo pieniędzy i musisz wygrać, albo przynajmniej wrócić z nagrodą.

            Rodzice pewnie często musieli się zastanawiać, skąd wziąć pieniądze – szczególnie na kilkuetapowe konkursy zagraniczne oraz na kursy mistrzowskie prowadzone przez wybitnych akordeonistów.
            - Na szczęście dostawałam stypendia za osiągnięcia czy za wyniki w nauce i to najczęściej wystarczało na wpisowe na konkursy. Oczywiście to nie wystarczało, jak wymyślałam sobie konkursy zagraniczne – byłam w Szwajcarii, Czechach. Na szczęście otrzymałam na tych konkursach nagrody, które jednak nie pokryły w całości kosztów wyjazdów, ale w domu było to traktowane jako inwestycja.
            Podobnie było z kursami. Pierwszy raz byłam na kursie w 2009 roku, czyli 11 lat temu i to były jednocześnie pierwsze kursy zagraniczne, bo byłam w Detmoldzie w Niemczech u prof. Grzegorza Stopy. Potem zaczęłam regularnie jeździć na kursy organizowane przez Stowarzyszenie Akordeonistów Polskich. Początkowo były to Kursy w Miętnem, później w Lusławicach, w Europejskim Centrum Muzyki Krzysztofa Pendereckiego. Na te kursy zapraszani byli zawsze profesorowie z całego świata i uczestnicy mogli obserwować różne spojrzenia na muzykę. Było to dla mnie zawsze bardzo inspirujące. Bardzo często jeździłam na różne kursy. Na przykład byłam dwukrotnie w Szwajcarii na kursie i otrzymałam stypendium, które w pełni pokryło koszty pobytu. Byli także zapraszani różni akordeoniści do nas na różne warsztaty. Uważam, że to jest bardzo potrzebne. Dzięki akordeonowi zwiedziłam tak naprawdę pół świata.

            Podkreślmy jeszcze, że jest Pani absolwentką Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina w Warszawie w klasie znakomitego akordeonisty prof. Klaudiusza Barana. Po ukończeniu studiów pozostała już Pani w Warszawie i prowadzi Pani ożywioną działalność artystyczną w tym mieście, ale także koncertuje Pani w kraju i za granicą. Występuje Pani jako solistka i kameralistka.
             - Od dziecka gram w zespołach kameralnych. Zaczęłam już w drugiej klasie szkoły podstawowej, tworząc duet akordeon i wiolonczela. Później każdego roku grałam w innych zespołach, były różne pomysły i tak zostało do dzisiaj.
             Przez cały czas mam różne pomysły na dziwne składy, a zaczęło się to już w Zespole Szkół Muzycznych w Rzeszowie. Pamiętam jak graliśmy w sekstecie: dwoje skrzypiec, wiolonczela, ksylofon, fortepian i akordeon.
             Bardzo lubię ciekawe barwy, które są wynikiem połączń brzmienia akordeonu z różnymi instrumentami – na przykład z flugelhornem czy dudukiem ormiańskim. Fascynuje mnie, jak akordeon odnajduje się w różnych składach.
             Ostatnio zainteresowana byłam bardzo muzyką hiszpańską, ale były okresy, kiedy fascynowała mnie muzyka japońska, niemiecka, francuska...
Te różne poszukiwania instrumentalne, i różnych brzmień, wiążą się z tym, że cały czas staram się poznawać muzykę różnych kultur, różnych krajów i poszukiwać instrumentów spójnych z tamtymi kulturami.

             W ostatnich miesiącach przebywamy głównie w swoich domach, nie może Pani występować z koncertami, prowadzić warsztatów w szkołach muzycznych, lekcje z uczniami swojej klasy w Szkole Muzycznej w Warszawie także trzeba prowadzić zdalnie. Jak się Pani odnalazła w tej trudnej dla muzyków sytuacji?
             - Ja od lat działam w Internecie, więc dla mnie zdalne nauczanie nie stanowi problemu. Jest to zupełnie inna forma zajęć, ale podoba mi się. Ma swoje zalety, mam wrażenie, że na żywo atmosfera często jest rozluźniona, a podczas lekcji zdalnych zarówno uczniowie, jak i ja – nauczyciel, jesteśmy bardziej nastawieni na pracę. Uczniowie zdecydowanie więcej grają podczas takich lekcji i osiągają wspaniałe rezultaty! Koncerty odbywają się teraz również zdalnie. Miałam okazję 20 maja wystąpić z mini recitalem w Internecie, w ramach cyklu koncertów organizowanych przez najstarszą Europejską markę akordeonów Weltmeister.

             W rodzinnym Rzeszowie bywa Pani rzadko, ale jak Pani przyjeżdża, to spotyka się Pani ze swoim Profesorem i kolegami z ZSM nr 1.
             - Oczywiście, z panem prof. Mirosławem Dymonem jesteśmy w stałym kontakcie i jak jestem w Rzeszowie, to staram się wygospodarować czas na spotkanie i rozmowę. Bardzo się cieszę, że Profesora ciekawi to, co się u mnie dzieje. Traktuję go jak członka swojej rodziny, bo szczerze mi kibicuje w tym, co robię.

Subskrybuj to źródło RSS