wywiady

Wanda Wiłkomirska: "Miałam piękne życie" - część III

            Zapraszam Państwa do przeczytania części trzeciej i zarazem ostatniej wywiadu z Maestrą Wandą Wiłkomirską, jedną z najwybitniejszych polskich skrzypaczek XX wieku. Wywiad zarejestrowałam w kwietniu 2011 roku w zamku w Krasiczynie, gdzie Maestra prowadziła kurs mistrzowski dla młodych skrzypków.

           Powinna być Pani osobą bardzo zamożną. Jestem przekonana, że grając tyle koncertów za granicą i w Polsce, powinna Pani być milionerką, ale tak nie jest.
           - Pewnie ma pani rację, ale niestety z różnych powodów na moim koncie jest niewiele. Mój młodszy syn, który jest finansistą z zawodu i zajmuje wysokie stanowisko w jednym z australijskich banków, twierdzi, że ja wszystko rozdałam. Zastanawiam się, czy to prawda, bo ja przez całe życie starałam się pomagać i dzieliłam się. Jeżeli miałam dużo, to mogłam duże kwoty przeznaczać na pomoc innym, a jak mam mało, to także się tym dzielę. Jak zarabiałam dużo pieniędzy, bo uczyłam, to około 1000 marek wydawałam na sponsorowanie dzieci, wśród których byli chłopiec z Bangladeszu i dziewczynka z Filipin, wspomagałam niewidomych i biednych ludzi potrzebujących opieki medycznej. Pomaganie innym zawsze dawało mi dużo radości.
           Przez jakiś czas byliśmy zamożni, ale pewnie pani nie wie, w jaki sposób byli wynagradzani polscy artyści występujący za granicą. Za wszystkie zagraniczne koncerty otrzymywałam pieniądze po powrocie do kraju. Moje honoraria wpływały na specjalne międzynarodowe konto w Polsce i podam przykład, co się z tymi pieniędzmi dalej działo. Jak wróciłam z Australii w 1969 roku, po 37-miu koncertach, to otrzymałam takie samo honorarium, jakbym zagrała 37 koncertów w Polsce. To i tak była kupa forsy, mąż w tym czasie był redaktorem naczelnym gazety i można powiedzieć, że byliśmy wtedy bogaci, bo stać nas było nawet na willę. Sprzedaliśmy ją, kiedy się rozstawaliśmy po to, żeby każdemu kupić mieszkanie.
          Ja zamieszkałam wtedy w jednej z pierwszych warszawskich dzielnic przy ulicy Stawki, w niewielkim trzypokojowym mieszkaniu, chłopcy mieli po kawalerce – pokoju z kuchnią i łazienką piętro wyżej.
Ciągle po coś przybiegali: „Mamo, może masz jajko?” – odpowiadałam, że mam dwa. „Daj mi jedno, bo może brat też będzie chciał”. Tak przez pewien czas było.
           Później synowie, jeszcze będąc studentami, po kolei wyjechali. Oni mają w genach podróże i wszyscy uważali, że jest tak dlatego, ponieważ ja bardzo dużo jeździłam z koncertami, będąc w ciąży i później, karmiąc ich piersią, chociaż jak karmiłam, to wyjeżdżałam niedaleko.
Najpierw zamknął swoje mieszkanie i wyjechał starszy syn. Później młodszy, także wyjechał, ale wcześniej, nie mówiąc nic nikomu, sprzedał swoje mieszkanie wraz z całym wyposażeniem.
           To są dwaj panowie, których ubóstwiam jednakowo, ale oni mają tak różne poczucie hierarchii ważności, nawet trudno uwierzyć, że są braćmi.
Włodek został za granicą i cały czas uczył się języków, bo to jest jego pasja. Posługuje się biegle: angielskim, niemieckim, francuskim, hiszpańskim, włoskim – wszystkimi, które potrzebne są do podróżowania po Europie. Uczył się też japońskiego i chińskiego. On kocha języki, to jest jego zawód i z tego żyje.

           Pani wyjechała z Polski trochę później, bo dopiero w czasie trwania stanu wojennego.
           - Kiedyś napiszę szczegółowo, jak było z moim wyjazdem, bo mam wszystko dokładnie zapisane w moim kalendarzu.
Dzisiaj tylko pani powiem, że Pagart zawsze bardzo się starał, żeby artyści mogli wyjeżdżać, bo wszyscy pracownicy z tego żyli. Był w Pagarcie dział paszportowy, który dostawał paszport dopiero w przeddzień wyjazdu, wtedy szybko załatwiali nam wizy i kupowali bilety. Wszystkie dokumenty dostawaliśmy dopiero w przeddzień wyjazdu. Trochę inaczej było załatwiane wszystko, kiedy jechało się z orkiestrą. Ale przez całe lata tak było, że opłacano nam podróż, a honoraria otrzymywaliśmy dopiero po powrocie. Był okres, kiedy część honorariów otrzymywaliśmy w dewizach i wtedy już było łatwiej, ale z dokumentami zawsze było tak samo.
           Jak nastał stan wojenny, zaczęły się problemy. Nie było połączeń telefonicznych. W Pagarcie przez cały czas gimnastykowano się, jak zawiadomić impresaria albo orkiestrę, że polski solista nie przyjedzie. Ja tylko skreślałam w swoim kalendarzu, które koncerty się nie odbyły. Bardzo denerwował się mój impresario w Niemczech, bo miałam tam zaplanowane koncerty, ale nie można było się z nim porozumieć.
           Na początku stanu wojennego, jak podpisaliśmy już ten list, przyszedł do mnie „pan z bezpieki” i zastukał do drzwi (ponieważ nie działał dzwonek). Przedstawił się i zapytał, czy może wejść. Gestem zaprosiłam go do środka. Pokazał mi list i zapytał, czy znam to pismo, oraz czy go przeczytałam przed podpisaniem, kto mi go przyniósł i dlaczego podpisałam go pierwsza.
Spojrzałam, potwierdziłam i oznajmiłam, że nie podpisuję niczego przed przeczytaniem, a podpisałam, bo zgadzam się z tym, co tam jest napisane, a byłam pewnie dlatego pierwsza, że osobie, która te podpisy zbierała, było chyba najbardziej po drodze. Dodałam, że w mojej kuchni nie będę mówiła o osobie, która te podpisy zbierała, jeśli chce, może mnie zabrać do swojego biura na przesłuchanie.
           Wtedy zmienił temat i powiedział: „Przecież pani lubi te swoje wyjazdy zagraniczne”. Odpowiedziałam, że to jest nie tylko sposób zarabiania pieniędzy na utrzymanie, ale także sprawia mi to wielką przyjemność, bo artyści chcą grać dla wielkiej publiczności. Na stwierdzenie: „Przecież to się może skończyć”, odpowiedziałam, że już się prawie skończyło, ale ja jeszcze mogę grać w Krakowie, Radomiu, Kielcach...
Usłyszałam wtedy: „Ten rynek też może zostać zamknięty”, co skwitowałam, że mam jeszcze dwa złote pierścionki i mogę je sprzedać. Na tym nasza rozmowa się skończyła.
            Wtedy po raz pierwszy pomyślałam, że chyba trzeba będzie niedługo wyjechać, wkrótce odwiedził mnie były mąż i przestrzegał mnie, że ten walec mnie zgniecie, ale wszystko się jakoś wyciszyło.
Może pani pamięta, że w sklepach trudno było wtedy kupić cokolwiek do jedzenia. Zaczęły się słynne kartki, które umożliwiały zakup niektórych artykułów spożywczych.
Niedługo przyszedł moment, w którym postanowiłam, że wyjeżdżam z Polski i wcale nie dlatego, że nie było co jeść.
            Pewnego dnia poszłam na „polowanie”, aby coś kupić. Naprzeciw szła kobieta, która powiedziała: „Proszę pani, tam na Karmelickiej, tam masło mają i dają po pół kostki. Niech pani szybko idzie, to może się pani jeszcze załapie”. Pobiegłam do tego sklepu i faktycznie jest jeszcze trochę masła, liczę te leżące połówki, liczę osoby stojące w kolejce i stwierdzam, że dla mnie jeszcze starczy. Miałam w domu chleb i cebulę, jak posmaruję chleb masłem, to będzie pyszna kolacja.
Byłam już czwarta w kolejce, kiedy podeszła bez kolejki utykająca starsza kobieta. Słyszę głos: „Proszę pani, niech pani nie przesadza, nie jest pani jeszcze taka stara” i nagle zorientowałam się, że to ja powiedziałam takie zdanie, bo tak mnie upodlono.
           Wyszłam z tej kolejki i płakałam na ulicy, było zimno, stąd czułam na policzkach lodowate łzy i powtarzałam sobie za każdym razem akcentując inne słowo - o nie, to się wam nie uda.
Weszłam do mieszkania i powiedziałam – jak przy najbliższej okazji dostanę paszport, to już nie wrócę.

           Otrzymanie paszportu nie było takie proste w czasie stanu wojennego, tym bardziej, że parę protestów Pani podpisała.
           - Dobrze o tym wiedziałam, ale postanowiłam działać. Poszłam do Pagartu i zaczęłam rozmawiać na temat bardzo ważnego wielkiego, zaplanowanego już tournée, podczas którego miałam mieć sporo koncertów w Niemczech Zachodnich, później kilka koncertów w Kanadzie, a na zakończenie dużo koncertów w Australii.
           W Pagarcie pracował bardzo miły i uczynny pan Mieczysław, który starał się, aby nam umożliwić jakieś zagraniczne koncerty. Nie było telefonów i musiał chodzić, prosić w ministerstwie, w konsulatach. Przychodziłam do Pagartu prawie codziennie, terminy koncertów w Niemczech się zbliżały, a pan Mieczysław nie miał dla mnie dobrych wiadomości.
           Wtedy przyjechał do mnie bardzo dobry znajomy, który miał operowane oko, ale druga operacja musiała się odbyć za granicą. Dostał już skierowanie, paszport i wizę oraz zezwolenie na jazdę samochodem, ale musiał mieć osobę towarzyszącą po prawej stronie, bo nie widział prawym okiem. Potrzebował kogoś, kto ma paszport i możliwość otrzymania wizy, żeby wyjechać za granicę. Mogłam jechać nawet na drugi dzień, ale nie miałam wizy i paszportu. Może uda mi się zdobyć te dokumenty w najbliższych dniach i wtedy możemy pojechać, a ja zdążę zagrać koncert w Koblencji.
           Na drugi dzień poszłam do ambasady Niemiec, poprosiłam o spotkanie z ambasadorem i powiedziałam, że mam zaplanowane koncerty w Niemczech i może się zdarzyć, że dopiero w piątek wieczorem otrzymam paszport i nie będę mogła wyjechać w sobotę, bo nie będę miała wizy. Otrzymałam zapewnienie, że mogę wizę otrzymać o każdej porze dnia i nocy, tylko muszę uważać na godzinę policyjną, bo to może się zakończyć zatrzymaniem. Poprosiłam też, aby za pomocą swojego dyplomatycznego połączenia z Niemcami przekazano mojemu agentowi jedno zdanie, że koncert w Koblencji się odbędzie. Poprosiłam też o umożliwienie mi odbioru mojej wizy kanadyjskiej i australijskiej w Niemczech. Obiecał i uśmiechając się powiedział, że myślę strategicznie.
           Po południu poszłam odwiedzić mamę, ale nic jej nie powiedziałam o moich zamiarach. Spotkałam się z przyrodnim rodzeństwem. Synów w Polsce nie było. Umówiłam się z kolegą na wyjazd i czekam na paszport. W piątek postanowiłam pójść do Pagartu przed zakończeniem pracy, a pan Mieczysław mówi do mnie: „Jak to dobrze, że Pani przyszła, bo dostaliśmy dzisiaj pięć paszportów, w tym paszport dla Pani. Nie mogę go Pani dać, bo nie mam załatwionej wizy ani biletu”.
Zapewniłam go, żeby się nie martwił ani wizą, ani biletami. O nic więcej się nie zapytał. Miałam paszport, poszłam do ambasady Niemiec, otrzymałam wizę i na drugi dzień o szóstej rano wyjechaliśmy z Warszawy. Wzięłam ze sobą skrzypce, walizkę, zamknęłam mieszkanie, a klucz wrzuciłam do środka przez taką szparę w drzwiach, która służyła do wrzucania listów.

           Podróż musiała trwać dość długo, bo z Warszawy do granicy było prawie 500 kilometrów, trzeba było przejechać przez Niemcy Wschodnie i przekroczyć jeszcze jedną granicę, która wtedy jeszcze była – do Niemiec Zachodnich.
            - Nie mogliśmy też jechać zbyt szybko, trzeba było od czasu do czasu trochę odpocząć. Tuż przed granicą zatrzymaliśmy się na dłużej i nawet zasnęliśmy na dwie godzinki, a potem jechaliśmy dalej. Dobrze pamiętam, jak przekroczyliśmy granicę Niemiec Wschodnich, to trochę odetchnęłam. Zaraz po przekroczeniu granicy Niemiec Zachodnich musieliśmy się rozstać, bo mój przyjaciel potrzebował wjechać na autostradę prowadzącą do Szwajcarii. Pożegnaliśmy się i zostałam na tym parkingu z jedną walizką i ze skrzypcami.
            Zabrałam tylko te nuty i rękopisy, które dedykowali mi kompozytorzy i oczywiście kilka niezbędnych rzeczy. Siedziałam na tarasie baru, a ponieważ dość długo nie było innych klientów, zaczęłam rozmawiać z właścicielką baru. Powiedziałam jej, że mam zamiar zostać w Niemczech, poczęstowała mnie kawą i poprosiłam ją, aby tylko zadzwoniła do impresaria, abym mu powiedziała, gdzie jestem. Jak usłyszał mój głos i dowiedział się, gdzie jestem, był bardzo uradowany. Uprzedził mnie tylko, abym cierpliwie poczekała, bo trochę potrwa, zanim oni dojadą, ale – postaramy się przyjechać jak najszybciej, nie denerwuj się. Pewnie nie masz żadnych marek, ale zamów sobie coś do jedzenia, jak przyjedziemy, to wszystko uregulujemy.
Zastanawiałam się tylko, dlaczego mówił w liczbie mnogiej, z kim on po mnie przyjedzie.
            Dość długo czekałam, rozmawiałyśmy z właścicielką baru, opowiedziałam jej trochę o sobie, była bardzo miła i gościnna.
Wreszcie się doczekałam i zobaczyłam na parkingu pięknego mercedesa mojego impresaria, zaparkował, z obu stron otworzyły się drzwi i moi dwaj synowie wybiegli – oni biegli w moja stronę, ja w ich kierunku, a właścicielka baru siedziała i płakała. Dopiero potem się dowiedziałam, że jeden z nich był w Niemczech, a drugi bardzo się niepokoił o mnie, wydzwaniali do mojego agenta i w końcu obaj postanowili zaczekać na mnie w Niemczech. Byliśmy wszyscy bardzo wzruszeni, widzi pani, że nawet dzisiaj ze łzami w oczach o tym opowiadam.
Te wszystkie wydarzenia pamiętam, jakby to był jakiś film.
            Impresario zadzwonił do Koblencji i powiedział dyrygentowi, że będę jutro przed południem na próbie, a pojutrze zgodnie z planem odbędzie się koncert.
Posiedzieliśmy jeszcze chwilę, aby się sobą nacieszyć, coś zjedliśmy i trzeba było jechać do hotelu w Koblencji
Tam jeszcze musiałam trochę poćwiczyć z tłumikiem, bo przecież ostatnio nie grałam, ponieważ nie było na to żadnych warunków. Powiesiłam na wieszaku suknię w której miałam wystąpić i mogłam spokojnie pójść spać.
            Na drugi dzień poszłam na próbę, a tam już czekano z kamerami i mikrofonami, abym coś powiedziała, ale poprosiłam, aby przyszli po próbie.
W prasie, telewizji i radiu ukazały się moje wypowiedzi, zdjęcia i relacje z pierwszych koncertów. Byłam w Niemczech Zachodnich znana z wcześniejszych koncertów, ale tym razem moje występy były szeroko komentowane i byłam bardzo popularna.

            Decyzję o pozostaniu za granicą podjęła Pani jeszcze w Warszawie. Jakie miała Pani dalsze plany? Poprosiła Pani o azyl polityczny?
            - Włożyłam do koperty polski paszport, napisałam list i wysłałam do ambasady RP w Berlinie.
„Szanowny Panie Ambasadorze. Nie identyfikuję się w tej chwili z moja ojczyzną i dlatego z niej wyjeżdżam. To jest kraj, w którym moi przyjaciele zamykają moich przyjaciół w więzieniu. Nie mogę wytrzymać tej paranoicznej sytuacji, ale proszę pamiętać, że zawsze będę polską skrzypaczką”.
            Nigdy nie prosiłam o żaden azyl polityczny. Przyjechałam po prostu na koncerty z wizą ważną przez trzy miesiące. Niedługo dostałam paszport dla obcokrajowców, a od polskiego ambasadora otrzymałam list, w którym też między innymi napisał: „Jesteśmy przekonani, że będzie Pani zawsze polską skrzypaczką”. Zachowałam ten list do dzisiaj.
            Długo nie mogłam przyjeżdżać do Polski. Nie wolno mi było pojechać do Polski na pogrzeb mojej mamy. Nie mogłam grać koncertów w swojej ojczyźnie. Nie byłam także zapraszana na koncerty do Rosji i wszystkich państw bloku wschodniego.

            Zamieszkała Pani w Niemczech. Jak się Pani tam czuła?
            - Byłam tam bardzo szczęśliwa, bo właściwie to tam zmuszono mnie do uczenia, ale odbyło się to dopiero po pewnym czasie. Po wykonaniu trzech koncertów dostałam dużo pieniędzy, bo impresario brał tylko 10% moich zarobków, a ja byłam w pierwszej lidze skrzypków i moje honoraria były bardzo dobre. Kupiłam sobie drugą walizkę, bo kupiłam sobie też trochę osobistych rzeczy, ale nie miałam jeszcze stałego mieszkania. Pojechałam do Kanady, gdzie miałam parę koncertów i znowu dostałam pieniądze, a potem z tym moim misiem koalą poleciałam znowu do Australii, gdzie miałam 34 koncerty. W życiu nie widziałam takiej dużej sumy pieniędzy, jaką otrzymałam za te koncerty.
            Wtedy pomyślałam o mieszkaniu w Niemczech. Najpierw pomyślałam o zamieszkaniu w Wiesbaden, bo tam mieszkała moja dobra znajoma, młodziutka lutniczka, która zatrudniona była w znanej pracowni lutniczej. Z Wiesbaden jest blisko do Frankfurtu, gdzie jest lotnisko, z którego można wszędzie dolecieć.
            W tym miejscu zaczyna się odpowiedź na pytanie, dlaczego nie mam pieniędzy. Robiłam same błędy. Jak już mówiłam, w Warszawie zostawiłam w pełni wyposażone mieszkanie i klucz wrzuciłam do środka. Życie w Niemczech zaczynałam od zera – musiałam sobie kupić każdą najdrobniejszą rzecz, ale miałam kupę forsy.
            Wynajęłam w Wiesbaden całe poddasze i mając zgodę właściciela, postanowiłam urządzić sobie tam wygodne mieszkanie. Mając w najbliższych planach kolejne koncerty, wyszastałam prawie wszystkie pieniądze. Kazałam zrobić piękne drewniane schody, boazerię i urządziłam całe to wynajęte mieszkanie. Wydawało mi się, że tam zostanę.
            Po pewnym czasie przyjechał do mnie rektor z Saarbrϋcken i zaproponował mi posadę profesora zwyczajnego. Odpowiedziałam wtedy, zgodnie z przekonaniem, że nie uczę, ponieważ nie potrafię i nie chcę tego robić.
Niedługo przyjechał rektor z Wyższej Szkoły Muzycznej Heidelberg – Mannheim i powiedziałam mu to samo, że nie chcę i nie umiem uczyć. Udało mu się jednak mnie przekonać. Powiedział, że to jest nowa szkoła, na pierwszym semestrze jest siedmiu młodych skrzypków, którzy są bardzo rozczarowani, bo znają Panią z koncertów i pragną, aby Pani ich uczyła. Obiecał, że będę miała asystentkę. Poprosił, żebym zgodziła się uczyć na próbnym semestrze.
            Zgodziłam się na takie warunki, zaczęłam uczyć te dzieci i połknęłam bakcyla. Pamiętam nawet pierwszą lekcję, podczas której student wchodząc na wysoką pozycję grał czysto, ale jak schodził, nie mógł znaleźć odpowiedniej nuty. Poprosiłam, żeby przynieśli lustro, zaczęłam grać to miejsce i zauważyłam, że to kciuk ciągnie mnie do właściwej pozycji. Powiedziałam mu o tym, spróbował i nie wiem, które z nas było bardziej zdziwione i szczęśliwe, że od razu się udało i wszystko było jasne. Tę pierwszą siódemkę studentów nazywam moimi króliczkami doświadczalnymi.
            Niedługo miałam znakomitą klasę i zaczęli przyjeżdżać do mnie studenci zagraniczni z różnych krajów Europy, nawet z innych kontynentów - Japonii i Korei, a po pewnym czasie nawet miałam studentów z Polski. Moi studenci grają w zespołach kameralnych, są koncertmistrzami i członkami renomowanych orkiestr symfonicznych i operowych na świecie. Wszyscy moi studenci pracują w zawodzie i jestem z tego bardzo dumna.

           Proszę, aby Pani powróciła jeszcze na chwilę do swoich błędów w gospodarowaniu zarobkami.
           - Mieszkałam nadal w Wiesbaden w wygodnym mieszkaniu i dojeżdżałam pociągiem do Mannheimu. Postanowiłam tam się przenieść. Najpierw wynajęłam mały pokoik, ale to było bez sensu. Zaczęłam rozmawiać z właścicielem domu, w którym mieszkałam w Wiesbaden, na temat zwrotu kosztów, które musiałam ponieść na urządzenie całego poddasza. Stwierdził, że nie zamierza mi nic zwracać, jak chcę, to mogę wszystko sobie zabrać. Byłam na straconej pozycji, bo nie miałam z nim żadnej umowy na ten temat i jak się stamtąd wyprowadziłam, straciłam ogromną sumę pieniędzy. Wynajmując mieszkanie w Mannheim, musiałam je na nowo urządzać i znowu potrzebne mi były pieniądze.
           Wracając jeszcze do naszego rozstania z mężem. Sprzedaliśmy willę i podział tych pieniędzy na kupno mieszkań dla nas i dla synów, to było wszystko, co ja chciałam. Mieliśmy jeszcze samochód, piękny domek na Mazurach, łódź. Ja powiedziałam, że tego nie chcę, bo to nie było moje gniazdko, bo tam Mietek wyjeżdżał z Elżbietą – to nie było moje.

           Przecież to był Wasz wspólny dorobek i należały się Pani pieniądze za połowę wartości tego wszystkiego. Duma i honor jest w tym miejscu złym doradcą.
           - Podobnie powiedział mi mój syn – finansista. Miałaś willę, domek w pięknym miejscu, dwa samochody, łódź, później miałaś mieszkanie w Polsce, a wylądowałaś w Sydney w wynajmowanym one bedroom, czyli w dużym pokoju z otwartą kuchnią, sypialnią i łazienką. To jest bardzo wygodne mieszkanko, ale nie moje.
           Jak już tak szczerze rozmawiamy, to muszę powiedzieć, że ponieważ mój mąż nie chciał rozwodu, to ja zapłaciłam 15 tysięcy kosztów, a on 9 tysięcy. Byłam bardzo ciekawa, czy powie, że zapłacimy po połowie, ale nie. Ty chciałaś rozwodu!
           Moje dochody wyglądają zupełnie inaczej. Nie gram koncertów, nie dostaję nic za te wszystkie nagrania i płyty, które ciągle są sprzedawane. Aktualnie pracuję jedynie na kontrakcie w konserwatorium w Sydney, bo jestem emerytką i nie mogę być zatrudniona w Australii na etacie. Zresztą w Australii nauczyciele zarabiają mało. W porównaniu do Niemiec są to żenująco niskie wynagrodzenia. Polska przyznała mi za 27 lat pracy w Filharmonii Narodowej emeryturę w wysokości 900 złotych miesięcznie. Przez te lata moja emerytura została podniesiona do 1003 złotych miesięcznie. Byłam bardzo zdziwiona, bo w Niemczech dostałam bardzo wysoką emeryturę, ale w momencie, jak Polska weszła do Unii Europejskiej, to moja niemiecka emerytura została znacznie zmniejszona. Przedtem płacili mi za wszystkie lata pracy, a teraz jedynie za lata przepracowane w Niemczech, a ja tam pracowałam zaledwie 15 lat. To wszystko, ale jakoś się w tym odnajduję.

           Byłam umówiona z Panią na nagranie wywiadu w Rzeszowie 7 marca 1995 roku, przed koncertem w Rzeszowie, ale zrezygnowałyśmy z tego, ponieważ otrzymała Pani wcześniej smutną wiadomość o śmierci swego przyrodniego brata – Kazimierza Wiłkomirskiego. Tylko przez moment zastanawiała się Pani, czy wystąpić wieczorem, ale postanowiła Pani zadedykować ten koncert Jemu i wykonała Pani cudownie Koncert skrzypcowy Maxa Brucha, zagrała Pani z orkiestrą Filharmonii Podkarpackiej. W sierpniu 1996 roku mogłyśmy spotkać się w Centrum Paderewskiego w Kąśnej Dolnej podczas festiwalu Bravo Maestro. Później już tylko przez kilka lat występowała Pani z koncertami i zawsze publiczność była zachwycona. Dlaczego tak niespodziewanie przestała Pani koncertować?
           - Od pewnego czasu już nie gram na skrzypcach i to była moja decyzja. Postanowiłam, że zagram ostatni koncert na swoje 75. urodziny. Zrobiłam to świadomie, bo skoro przez cały czas grałam w pierwszej lidze, to dlaczego miałabym grać nagle w drugiej. Uważam, że tak należy zrobić, bo już parę razy przeżyłam sytuacje, problemy bliskich mi osób, które grały o tych parę koncertów za długo. Wolałam, żeby pytali: „dlaczego ona już nie gra?” niż „dlaczego ona jeszcze gra?” (z odpowiednią intonacją).
Śmieje się pani, ale ja nie żartuję. Może nikt nie powiedziałby mi tego wprost, ale za plecami i to jest najgorsze.

           Nie tęskni Pani za sceną?
           - Absolutnie nie, bo ja się nagrałam w życiu. Podobnie jak moja mama. Owszem, zastanawiałam się nad tym, jak się będę czuła, kiedy moje nazwisko nie będzie się już pojawiać na afiszach, albo kiedy pójdę na koncert i usiądę w sali wśród publiczności.
           Okazuje się, że niepotrzebnie się obawiałam. Teraz jak jestem na koncercie i po uwerturze dyrygent schodzi ze sceny, aby przyprowadzić solistkę, to siedzę i myślę sobie – jak to dobrze, że to nie ja stoję w kulisach i się denerwuję przed występem. To dla mnie prawdziwa radość.
Nie należę do zagorzałych melomanów, bo czuję się nadal zawodowym muzykiem.

            Sprzedała Pani także na aukcji w Nowym Jorku swoje piękne skrzypce zbudowane przez Petrusa Guarneriusa w 1734 roku w Wenecji.
            - Sprzedałam, bo zawsze mówiłam, że te skrzypce powinny grać na estradzie, a ja przecież postanowiłam z tej estrady zejść. Decyzję o sprzedaży podjęłam nie tylko dlatego, że te skrzypce powinny śpiewać na estradzie, ale także dlatego, że nie miałam pieniędzy.

            Na szczęście dopisuje Pani zdrowie, ma Pani świetną figurę i porusza się Pani jak baletnica.
            - Niestety, myli się pani i nawet pani nie wie, jak bardzo. Od pewnego czasu robię wszystko, żeby kiedyś wyprzedzić wózek inwalidzki – zdążyć umrzeć, zanim będę musiała siedzieć w wózku. Mam artretyzm kostny, który objawia tym, że często na przykład nie czuję palców. To jest bardzo poważna choroba i jak powiedział mi dobry specjalista w Sydney, któremu pokazałam moje zdjęcia – „to nie może być pani zdjęcie, bo pani by nie weszła takim tanecznym krokiem do pokoju”. Jak usłyszał, że potrafię nawet zrobić dwie pompki, to potwierdził, że tej choroby nie można wyleczyć ani zatrzymać, a jedynie spowolnić jej przebieg i ja to robię. Mogę ten wyścig wygrać i być może nie będę musiała jeździć na wózki inwalidzkim.
            Mojej choroby może nikt nie zauważa, nawet uczniowie czy rodzice, bo potrafię wziąć do ręki skrzypce i pokazać, jak zagrać jakiś fragment, czy rozwiązać problem techniczny, ale nie czuję już dwóch palców moich rąk. Często budzę się rano i nie czuję stóp. Dopiero po odpowiedniej gimnastyce odzyskuję trochę formy i chodzę tanecznym krokiem.
Przestałam się tym martwić, bo nadal mogę jeszcze uczyć i na razie chętnych mam wielu, a wszyscy są zadowoleni.

            Ma Pani tyle wspomnień z dzieciństwa, z czasów studiów, długiej kariery artystycznej i pedagogicznej. Dlaczego nie chce Pani napisać autobiografii?
            - Wydaje mi się, że za dużo tego wszystkiego się nazbierało i część mogła już zostać przetworzona przez moją wyobraźnię, ale planuję pisać niedługie opowiadania z mojego życia – na przykład: jak poznałam mojego męża, jak zdobyłam moją teściową, jak otrzymałam nagrodę na pierwszym międzynarodowym konkursie. Będę to robić, bo od dawna sprawnie piszę – kiedyś na starym remingtonie napisałam całą pracę doktorską mojego byłego męża. Pisanie na tej maszynie wymagało nawet siły fizycznej, a dzisiaj klawiatura komputera nie wymaga wysiłku, wszystko można poprawić. Pisząc opowiadania, przedłużę sobie w ten sposób aktywne życie.
            Na zakończenie powiem Pani, że nie wiem, gdzie spędzę resztę życia. Odpowiedź jest tylko jedna – na Ziemi. Ta planeta jest moja, to jest moja ojczyzna. To jest optymistyczne.

            Tymi słowami zakończyła wywiad w kwietniu 2011 roku Wanda Wiłkomirska - wybitna, światowej sławy polska skrzypaczka, laureatka międzynarodowych konkursów skrzypcowych, wzbudzająca zachwyt publiczności na całym świecie.
           Była drobną, kruchą kobietą. Trudno w to uwierzyć słuchając Jej mistrzowskich interpretacji zarówno utworów minionych epok jak i prawykonań utworów napisanych specjalnie dla Niej.
            Jej wielką pasją była także praca pedagogiczna: w 1983 roku przyjęła profesurę w Wyższej Szkole Muzycznej Heidelberg-Mannheim, od 1999 roku wykładała w Sydney Conservatorium od Music. Prowadziła kursy mistrzowskie w Japonii, Szwajcarii, Finlandii, Austrii, Niemczech, we Włoszech i w Polsce.
            W ostatnim okresie życia mieszkała w Domu Artystów Weteranów Scen Polskich w Skolimowie.
Maestra Wanda Wiłkomirska odeszła 1 maja 2018 roku, stąd pierwszą część wywiadu opublikowałam dokładnie w drugą rocznicę Jej śmierci, a trzecia ukazuje się w drugą rocznicę ostatniego pożegnania na Cmentarzu Powązkowskim.
            Liczni melomani i wielbiciele Jej talentu oraz wychowankowie pamiętaj, że była wielką artystką, Osobą niezwykłej kultury, skromną, serdeczną i kochającą ludzi.
Na szczęście pozostawiła nam wiele nagrań, które ciągle brzmią świeżo i zachwycająco.

Zofia Stopińska

Wanda Wiłkomirska: "Miałam piękne życie" - część II

           Zapraszam Państwa do przeczytania II części wywiadu z Maestrą Wandą Wiłkomirską, który zarejestrowałam 10 i 11 kwietnia 2011 roku w zamku w Krasiczynie, gdzie odbywał się mistrzowski kurs dla młodych skrzypków. Maestra mieszkała wówczas jeszcze na stałe w Australii, gdzie prowadziła działalność pedagogiczną.

           Zofia Stopińska: Będę pewnie bardzo wścibska, ale bardzo interesuje mnie, dlaczego świetna skrzypaczka, która całe życie obracała się w kręgu muzyków, wybrała człowieka, który rozpoczynał karierę polityczną?
           Wanda Wiłkomirska: To wcale tak nie było. Przez cały czas uważałam, że nie jestem ładną kobietą. Owszem, miałam wielu wielbicieli, ale to byli melomani i najczęściej słyszałam słowa: „Ach, jak ty pięknie grasz. Ja cię kocham”. Miałam na tym punkcie uraz, bo ciągle słyszałam, że ktoś mnie kocha, bo pięknie gram na skrzypcach.
           Pierwszy romans miałam z chłopcem w Budapeszcie, ale on był skrzypkiem i byliśmy w jednej klasie. Oboje byliśmy niewinni. Ja miałam wtedy 19 lat, a Csaba był rok młodszy. Bardzo się kochaliśmy, chodziliśmy wszędzie razem i trzymaliśmy się za rączki. Jak ukończyłam studia u profesora Ede Zathureczky’ego i wracałam do Polski, to odwiózł mnie do granicy węgierskiej.             Rozstając się płakaliśmy rzewnie, wymieniliśmy blaszane pierścionki. Bardzo tęskniliśmy, bo nie było, tak jak dzisiaj, możliwości korzystania z telefonu, bo zagraniczne połącznia telefoniczne były bardzo drogie i czekało się na poczcie całymi godzinami. Pisaliśmy czułe listy, ja ciągle byłam zakochana i trwało to dość długo. Ja zamieszkałam w Warszawie i jako skrzypaczka, która odnosiła sukcesy, otrzymałam przydział na mieszkanie. Po pewnym czasie przyjechał z koncertami do Polski znany węgierski zespół pieśni i tańca, w którym grał nasz wspólny kolega, który podczas studiów bezskutecznie starał się o moje względy. Zaprosiłam go na kolację do restauracji i on niewłaściwie odczytał to zaproszenie, bo miał nadzieję na romans. Wyjaśniłam mu, że ciągle jestem narzeczoną jego kolegi. Dowiedziałam się wtedy, że mój ukochany zaraz jak wrócił po naszym rozstaniu do Budapesztu, rzucił się w ramiona innej skrzypaczki. Poczułam się bardzo urażona, poszłam nad Wisłę, wrzuciłam pierścionek do wody i napisałam list, że skoro nie dochował mi wierności, to zrywam zaręczyny. On także uniósł się honorem, ja pocierpiałam trochę, ale nie trwało to zbyt długo, bo miałam dużo koncertów i nie miałam czasu na rozmyślania.
           Zresztą już wtedy zaczął się do mnie zalecać młody człowiek (nie wymienię nazwiska, bo jest powszechnie znane), był bardzo inteligentny i był wielkim melomanem. Traktował naszą znajomość bardzo poważnie, ale ja nie miałam ochoty wychodzić za mąż i powiedziałam mu, że jeśli nie zakocham się w kimś innym, to w przyszłym roku, po Konkursie Wieniawskiego, pobierzemy się.
           Tłumaczyłam mu także, że musimy się zastanowić, czy będziemy mogli zamieszkać w jednym pokoju z kuchnią, ponieważ ja muszę codziennie ćwiczyć, a to jest bardzo intymna sprawa.
Postanowiliśmy spróbować. Przyniósł swoje skrypty, zapalił lampkę i siedzi, a ja ćwiczę jakieś trudne, niewygodne miejsce bardzo wolno. Po pewnym czasie Paweł zwraca mi uwagę, że to jest zdecydowanie za wolno. Zwróciłam mu uwagę, żeby się nie wtrącał, ale zaczęłam ćwiczyć inny, bardzo trudny intonacyjnie fragment. Grałam bez wibracji, żeby szczególną uwagę zwrócić na intonację. Po dłuższej chwili mój adorator znowu nie wytrzymał i zwrócił mi uwagę, że bez wibracji nie da się tego słuchać. Wtedy powiedziałam stanowczo: Pawełku, pakuj rzeczy i zapomnij o małżeństwie. Jakiś czas namawiał mnie, abym zmieniła zdanie, ale ja trwałam przy swoim.

           Cały czas była Pani adorowana przez mężczyzn, którzy jeśli nie zawodowo, to amatorsko bardzo interesowali się muzyką.
           - Tak, ale to było do czasu, bo wczesną wiosną w 1952 roku zostałam zaproszona do Berlina, nie pamiętam, z jakiej okazji ten koncert się odbywał, ale była to wielka feta z udziałem wielu partyjnych dygnitarzy z Józefem Stalinem, Wilhelmem Pieckiem i Bolesławem Bierutem na czele. Najpierw była część oficjalna z przemówieniami, później był koncert polskiej muzyki klasycznej, a na zakończenie wystąpił zespół „Mazowsze”.
           Przyjechaliśmy wszyscy specjalnym pociągiem. W części klasycznej wystąpiła Ewa Bandrowska-Turska, która nie była już młoda, ale przepięknie śpiewała, Henryk Sztompka grał pięknie utwory Fryderyka Chopina i ja jako laureatka konkursów w Genewie, Budapeszcie i Lipsku oraz reprezentantka polskiej ekipy na Konkurs Wieniawskiego w Poznaniu.
Mieszkaliśmy w hotelu Metropol.
           W dniu tej uroczystości zbiegałam po schodach ładnie ubrana, z długimi rozpuszczonymi włosami, do restauracji na śniadanie. Na górę szło dwóch młodych mężczyzn, jeden szczupły, ciemnowłosy, a drugi blondyn – typowy „misio” i nie w moim typie. Rozmawiają po polsku i słyszę, jak mijając mnie, blondyn mówi do swojego kolegi: ”Popatrz jaka fajna d...”, a drugi powiedział stanowczo: „Daj spokój, to jakaś Niemka”.
           Zatrzymałam się zdziwiona przed najbliższym lustrem, bo ktoś mówiąc o mnie, dał do zrozumienia, że jemu podoba się dziewczyna. Nawet nie wiedział, że jestem Polką i nie miał pojęcia, że gram na skrzypcach. Byłam zupełnie oszołomiona tym szczęściem, bo temu chłopcu spodobałam się ja.
Minęło parę godzin, rozpoczęła się część oficjalna i czekający na swój występ artyści słyszeli wielokrotnie skandowane na cześć najwyższych rangą dygnitarzy komunistycznych: „Stalin, Bierut, Wilhelm Pieck, Stalin, Bierut ...”.
            Kiedy czekałyśmy z panią Ewą Bandrowską-Turską w garderobie, pan, który się nami opiekował (wiadomo z jakiego ministerstwa), powiedział: „Kochane panie, na dole jest przygotowany olbrzymi bufet dla kilkuset osób. Na razie jest zamknięty, ale zaraz po waszym występie ja panie tam zaprowadzę, żebyście mogły spokojnie coś zjeść, bo później będzie wielki tłok”.
Ja występowałam na zakończenie tej części klasycznej z utworami Wieniawskiego, a później tańczyło „Mazowsze”.
            Resztę opowiadał mi potem wielokrotnie poznany na schodach „Misio”, który był świeżo upieczonym absolwentem (o ile dobrze pamiętam), Instytutu Kształcenia Kadr Naukowych. Pochodził ze wsi, w której nie było jeszcze prądu i nie było w domu wody bieżącej, a miejscowy ksiądz zauważył, że to jest wyjątkowo utalentowany, inteligentny chłopiec. Skończył tylko cztero-oddziałową szkołę, a jego ojca rozstrzelali Niemcy. Do dziś pamiętam adres jego rodzinnego domu: wieś Kowalewko Folwark, poczta Sipiory, powiat Szubin, województwo bydgoskie.
            Wracając do opowieści o uroczystości w Berlinie. Po przemówieniach siedzieli ze swoim kolegą i słuchali koncertu. Najpierw śpiewała pani w średnim wieku, później grał także już niemłody pan, a później zapowiedzieli, że wystąpi skrzypaczka Wanda Wiłkomirska. Słyszał to nazwisko, pomimo że nie interesował się muzyką klasyczną. Zobaczył, że wychodzi dziewczyna, której on w sam nos powiedział rano zacytowane już słowa.
Mówił, że nie słuchał już muzyki, bo zastanawiał się, co ma zrobić. Wyjść i wyjechać, albo schować się w pokoju hotelowym i nie pokazać się. Wtedy kolega zaproponował, żeby wyszli po moim występie i poszli do bufetu coś zjeść. I tak zrobili.
            W tym czasie nasz opiekun przeprowadził nas podziemiami do tej olbrzymiej hali, w której był bufet. Zobaczyliśmy, że już kilka osób nas wyprzedziło. Opiekun prowadzi nas do najwyższego stołu, odwraca się dwóch mężczyzn z pełnymi talerzykami, którzy przy nim stoją i okazuje się, że są to dwaj panowie, których poznałam rano na schodach. Obaj zdębieli, ale ja patrzyłam na tego, który mnie „skomplementował” - najpierw się zaczerwienił, potem zbladł, potem zzieleniał, a ja zaczęłam się śmiać, wyciągnęłam do niego rękę i powiedziałam – to już się poznajmy. I w tym momencie widać było w jego oczach, że się zakochał. Za chwilę panowie poszli, sala zaczęła się wypełniać, a do nas podszedł konsul, żeby porozmawiać, kilka osób podeszło do nas z gratulacjami. Po kolacji wróciliśmy do hotelu, aby się wyspać, bo na drugi dzień wracaliśmy do Warszawy.
            Pod moimi drzwiami były kwiaty z kartką (jeszcze nie było wizytówek), a na kartce napisane były słowa: „Jeżeli będzie Pani kiedyś smutno, to proszę zadzwonić pod ten numer”. Ludzie nie mieli wtedy telefonów w domu. Wzięłam te kwiaty, przeczytałam kartkę i ją schowałam. Byłam jeszcze pod wrażeniem udanego koncertu i zabawnej sytuacji w bufecie.
            Jak wróciłam do mojego małego mieszkanka, w skrzynce zastałam list od Pawła – był tak tragiczny i smutny, usiadłam i rozpłakałam się, bo nie miałam siły do niego pójść i nie wiedziałam, co mu powiedzieć po naszym rozstaniu.
            Wtedy przypomniałam sobie o kartce z hotelu. Poszłam na pocztę i zadzwoniłam. Pamiętam, że powiedziałam tylko, że nie chcę nawet mówić, kto dzwoni, bo nie określił mnie pan zbyt pięknym słowem. Usłyszałam tylko, jak się roześmiał i powiedział, że zaraz przyjedzie taksówką.

            Tak się zaczęła znajomość, która zakończyła się małżeństwem.
             - Tak, ale to nie był koniec mocnych wrażeń tego dnia. Zgodziłam się pojechać i porozmawiać o moich smutkach w jego mieszkaniu. Miał pokój z kuchnią w śródmieściu, przy ulicy Oboźnej. Jak weszłam do tego mieszkania, to najpierw zobaczyłam portret Stalina. Dla mojej rodziny była to postać negatywna, bo mimo że o wielkości Stalina uczono nas w szkole, a moi bliscy i ja nie wiedzieliśmy o wszystkim, co on robił, nie mieliśmy do niego nabożeństwa.
             Spojrzał na mnie i usłyszałam jego słowa: „Domyślam się, ale ja ci wszystko powiem”. Zaczął mówić o Marksie, Leninie, o tej cudownej idei, że wszyscy ludzie mają pracę, nie ma milionerów i nędzarzy, że nikt nie jest głodny...
             Ta idea jest tak piękna, że każdy młody człowiek jest przekonany o jej słuszności. Tylko co z tej idei zrobiono, to sami wiemy.
Wielu młodych, prawych, wspaniałych ludzi na początku wierzyło w słuszność tej idei. Ja też byłam wśród nich. Sam pomysł jest genialny, bo nie ma tam takich wielkich różnic pomiędzy ludźmi.                 Ostatnio kilka razy spotykałam się z takimi sytuacjami, że przychodzi staruszka, daje farmaceutce recepty, a kiedy wszystko jest podsumowane, wybiera pieniążki i pyta: „Pani magister, a które z tych leków są mi najbardziej potrzebne?” i słyszy odpowiedź – wszystkie.
Zazwyczaj wtedy wkraczam do akcji i mówię, że mam dzisiaj wewnętrzną potrzebę, aby komuś zrobić prezent i kupuję te lekarstwa. Zazwyczaj ci biedni ludzie płaczą ze wzruszenia.
             Wiemy już, jak to wszystko się skończyło, ale idei to nie zepsuje. Tą ideą mnie kupił i świadoma wszelkich konsekwencji w pewnym momencie stanęłam po drugiej stronie.

             Była Pani przekonana o słuszności tej idei, ale była Pani także zakochaną, młodą, piękną kobietą.
             - To była wielka, prawdziwa miłość. Ja nigdy później już się nie zakochałam i nie wyszłam za mąż po raz drugi. On też wiele razy podkreślał, że ja jestem odpowiedzialna za rozbicie małżeństwa. Oczywiście o zdradzie męża dowiedziałam się chyba ostatnia. Było mi bardzo przykro, że tak długo ukrywali przede mną ten związek, ale ja rozstając się wybaczyłam wszystko.
Przekonałam się też, że mój były mąż jest tym typem mężczyzny, który potrafi kochać dwie kobiety, ale zawsze jedną kocha więcej. Wielu mężczyzn to potrafi.
Przeżyliśmy bardzo trudny okres, bo jak wracałam z podróży koncertowych, to był ze mną, jak wyjeżdżałam, był z Elżbietą.
             Powiedziałam mu, że daję mu wolność, ale jeżeli nasz związek ma trwać, musi przestać się widywać z Elżbietą. Niestety, nie mógł się zdecydować i to ja musiałam coś postanowić.
Ogromnie przeżyłam to rozstanie.
Pamiętam nawet, że jak Mietek zmarł, wiele osób składało mi kondolencje. Musiałam wyjaśniać, że to Elżbieta jest wdową. Ja od 1976 roku już mieszkałam sama.
             Jak zmieniłam zdanie i podpisałam list protestacyjny, czy działałam w KOR, przychodził i ostrzegał mnie: „Po co ty podpisujesz te papiery. Przecież ten walec cię zgniecie, a ja nie będę cię mógł ochronić”. Odpowiadałam wtedy, że zgadzam się z tym, co tam jest napisane, a walec najwyżej mnie zgniecie, ale nie potrafię stać z boku i patrzeć. Wiem, że „odkorkowywał” moje paszporty, bo powiedział mi o tym jeden z panów z bezpieki.
             Pamiętam, jak przyszedł do mnie w dniu ogłoszenia stanu wojennego. Zastukał do drzwi i od razu powiedział: „Byłem za ogłoszeniem stanu wojennego, historia nas osądzi, czy mimo to mogę wejść”.
To była tak ciekawa osobowość, że po rozstaniu z nim nie mogłabym być z innym mężczyzną na stałe. Mogłam mieć przygody, ale małżeństwo z kimś innym nie wchodziło w grę.

            Pani były mąż był z pewnością mądrym człowiekiem, który wierzył, że to co robi jest słuszne i może ktoś kiedyś napisze jego biografię, bo z pewnością na to zasługuje.
Teraz proponuję, abyśmy powróciły do Pani działalności artystycznej, która obfitowała w różne ciekawe podróże. Wiem, że bardzo miło wspomina Pani koncerty w Ameryce Południowej, ale wielką Pani miłością jest Australia.
            - Bardzo lubię Amerykę Południową i dużo koncertów tam grałam. Mam stamtąd także wiele innych wspomnień, na przykład na tym kontynencie po raz pierwszy przekroczyłam równik.
Był w moim życiu okres trwający od początku lat 60-tych do późnych lat 70-tych, kiedy miałam po ponad sto koncertów rocznie. Synowie wyrośli już na tyle, że mogłam ich zostawić nawet na kilka tygodni pod dobrą opieką.
            Powiem pani, skąd ta miłość do Australii, bo porównać ją można jedynie z miłością od pierwszego spojrzenia.
Jadąc w 1969 roku pierwszy raz do Australii, miałam „zaliczone” najpiękniejsze zakątki świata: Paryż, Rio De Janeiro, San Francisco, Rzym, Wenecja, Ateny – wszystko, co chcesz. W Europie nie byłam tylko w dwóch krajach – w Albanii i, nie wiem dlaczego, w Portugalii. Mało tego, w ponad 90 procentach krajów, w których grałam, byłam zaproszona na następne koncerty.
            Jak po 37 koncertach wyjeżdżałam z Japonii, to miałam także już zaproszenie na kolejne tournée, w ramach którego był koncert na otwarcie sali koncertowej w gmachu Opery w Sydney.
Wtedy lot pasażerski do Japonii trwał dość długo, bo mniej więcej co 5 godzin się lądowało i tak zygzakiem leciało się przez Azję i lotniska były coraz mniejsze. Miałam wrażenie, że jak dotrę na miejsce, to kangury będą chodzić po ulicach.
            Proszę sobie wyobrazić, że po wielu godzinach lądujemy i wcale nie jest to Sydney, tylko z drugiej strony tej olbrzymiej wyspy, w pobliżu Perth, bo tam jest bliżej do Azji i podróżujący z Europy tam lądowali. Stamtąd do Sydney trzeba jeszcze cztery godziny lecieć samolotem. W Perth wylądowaliśmy około trzeciej w nocy miejscowego czasu. Miałam nadzieję, że wysłali jakiegoś kierowcę, który zawiezie mnie do hotelu, a potem się dowiem, co będzie w następnych dniach. Ale okazało się, że nic nie wiedziałam o Australijczykach.
            Pod koniec lat 60-tych ubiegłego wieku nie było jakichś rękawów, to nie te czasy. Z samolotu opuszczane były schodki, a właściwie drabinka, ale ja byłam wtedy młoda i łatwo po tej drabince ze skrzypcami w ręku schodziłam. Pierwsza rzecz, która mnie zaskoczyła, to cudowny zapach ciepłej słonej wody, bo pas, na którym lądowały samoloty, znajdował się niedaleko oceanu. Poczułam też cudowny zapach, który kojarzył mi się z groszkiem pachnącym i frezjami. Podniosłam głowę i zobaczyłam niebo. Zachwycałam się już gwiazdami w niejednym kraju na świecie, ale tej ilości gwiazd, co w zachodniej Australii, nie widziałam. Wydawało mi się, że Krzyż Południa jest bardzo blisko i kiedy potem powiedziano mi, jaka jest naprawdę odległość do tego gwiazdozbioru, byłam zdziwiona. Stałam chyba z siedem minut na pasie lotniska z otwarta gębą. Nie wiedziałam, czy mam najpierw patrzeć w niebo, czy wąchać ten cudowny zapach. Niewielki był ten port i zobaczyłam w pewnym momencie światła reflektorów i zbliżającą się w moim kierunku grupę, wśród której byli mężczyźni z kamerami. Pomyślałam, że musiała przylecieć tym samym samolotem jakaś gwiazda, ale ta grupa wyraźnie zbliżała się do mnie. Jeden z mężczyzn miał wielki bukiet ze strelicji, które u nas nazywane są rajskimi ptakami. Podeszli do mnie uśmiechając się i najpierw zapytano mnie, czy chciałabym się napić herbaty: „Would you like a cup of tea”. Zgodziłam się bardzo chętnie i zaraz poproszono mnie o krótki wywiad, który miał być w australijskiej telewizji i w radiu w godzinach rannych. Pijemy herbatkę i pada pierwsze pytanie: „How do you like Australia?” – czyli jak ci się podoba Australia?
Odpowiedziałam po prostu – jestem tutaj już dwanaście minut i poznałam tylko wasz klimat, wasze niebo, waszych ludzi i wiem, że to uwielbiam. Zauważyłam, że oni mnie także pokochali, pomimo, że jeszcze nie położyłam smyczka na strunie. To była miłość z absolutną wzajemnością.
            Grałam tam nie tylko w wielkich salach, ale także w niewielkich salkach, czasami w niewielkich miejscowościach. Miałam specjalne koncerty w radiu, podczas których opowiadałam także o muzyce, a te koncerty przeznaczone były dla dzieci, które mieszkały w odległych farmach i lekcje odbywały się przez radio. Było to interaktywne spotkanie, dzieci zadawały mi pytania. Jedna dziewczynka powiedziała mi, że ma osiem lat i poprosiła mnie, abym jej opisała skrzypce, bo widziała ten instrument jedynie na obrazku. Odpowiadałam jej ze łzami w oczach. Na zakończenie prowadząca spotkanie nauczycielka powiedziała: „Włączam was wszystkie” – i wtedy usłyszałam gorące brawa.

            Słucham Pani Profesor z wielkim zainteresowaniem i myślę, że trudno nie pokochać Australii.
            - Zakochałam się w tym kraju absolutnie. Byłam tam prawie trzy miesiące, zagrałam 37 koncertów, pokonując olbrzymie odległości.
Towarzyszył mi cudowny pianista, jeden z najlepszych w moim życiu. Muszę powiedzieć, że zawsze miałam znakomitych pianistów. Najpierw grałam z moją przyrodnią siostrą Marią Wiłkomirską, później, niestety, bardzo krótko grał ze mną pan Jerzy Marchwiński, bardzo długo, prawie do końca grałam z Tadeuszem Chmielewskim. Występowałam też z innymi pianistami, między innymi z panem Andrzejem Ratusińskim, panem Waldemarem Malickim.
            Towarzyszący mi w Australii pianista był nadwornym akompaniatorem wielkiej Elisabeth Schwarzkopf i zawsze jej towarzyszył, kiedy śpiewała pieśni. Nikt nie potrafi tak dobrze, jak pianista pracujący na stałe ze śpiewakami, zaakompaniować instrumentowi, który też śpiewa.
            Byłam bardzo wzruszona wyjeżdżając z Australii, bo zostawiałam ogromny kontynent z kupą przyjaciół i z podpisanym kontraktem na następny przyjazd.
Przywiozłam z Australii bardzo dużo prezentów, w tym nie pamiętam już, ile koali, w tym jednego osobistego, który ma w tej chwili ponad 40 lat i wcale tego po nim nie widać, piorę go w moim szamponie i jeździ ze mną wszędzie, na wszystkie występy, mieszka w hotelu i czasem pokojowe mają wielką radość, kiedy na przykład ubiorą go w moją koszulę nocną, albo włożą mu między łapki czekoladkę.
            Jak opowiadałam o tym kraju i pokazywałam różne zdjęcia, to mój młodszy syn powiedział, że kiedyś zamieszka w Australii i faktycznie tak zrobił. Jako młody mężczyzna przyjechał tam z żoną i malutkim synkiem. Był to czas, kiedy w Australii przyjmowano wszystkich, ale priorytet mieli młodzi, wykształceni i niestety biali. Można tam było także studiować.
Bardzo mi się podoba, że tam nie ma jakichś ksenofobii, bo wszyscy są właściwie cudzoziemcami.
            Podobnie jak w Ameryce, która jest symbolem wolnego kraju, osiedlający się tam ludzie zaczęli od tego, że wymordowali wszystkich Indian - to samo mają na sumieniu moi Australijczycy. Osiedlający się w Australii, jak zobaczyli Aborygenów, to nie traktowali ich jak ludzi.
W tej chwili w Australii mamy trudną sytuację, bo bronimy się przed przeludnieniem, bowiem inaczej trudno będzie zachować ten wysoki poziom i to, że w tym kraju nie ma głodnych ludzi.

             Uśmiecham się, bo przed chwilą powiedziała Pani „my”, co świadczy, że identyfikuje się Pani z tym krajem. Dlaczego jest tam obawa przed przeludnieniem, skoro jest tak dużo terenów niezamieszkałych?
             - Jeżeli zezwala się na osiedlenie się wielu ludziom, to zdarza się, że wpuszcza się niechcący kryminalistów. W Australii byłam wiele razy, najczęściej koncertowałam w tym kraju co roku. Jak zaczęłam tam uczyć, to także tam zamieszkałam. Nie wyjechałam do Australii z Polski, ale po 20-letnim pobycie w Niemczech. Przez prawie 9 lat nie wolno mi było wracać do Polski, bo może by mnie wpuszczono, ale nie mogłabym już później wyjechać.
             Ja nie wiem, jak to dalej będzie, bo jestem coraz starsza. Dwa lata temu skończyłam 80 lat i wtedy jeszcze trzy razy byłam w Europie. Takie częste zmiany nie są dobre nawet dla młodych ludzi, a co dopiero dla osób w starszym wieku. Teraz jestem już po raz drugi i wiem, że będę musiała odmówić i nie przyjadę na Konkurs Wieniawskiego, gdzie miałam być honorowym gościem, i wręczać moją specjalną nagrodę. Ja już nie chcę podejmować się takich zobowiązań, bo może się zdarzyć, że nie dam rady.

             Jestem pewna, że jako artystka czuje się Pani spełniona, a czy można to samo powiedzieć o całym życiu?
             - Jestem absolutnie spełniona. Miałam piękne życie, piękne małżeństwo, które niestety skończyło się nie tak pięknie, ale w tej chwili to nie ma żadnego znaczenia. Największą moją miłością są dwaj synowie i czwórka wnuków.

Zofia Stopińska

Do przeczytania trzeciej części wywiadu w Maestrą Wandą Wiłkomirską zapraszam Państwa za tydzień - 15 maja 2020 roku. 

Stanisław Moniuszko pochodził z rdzennie polskiej katolickiej rodziny.

           Zofia Stopińska: Jest mi niezwykle miło, że po koncercie, podczas którego królowała muzyka Stanisława Moniuszki, mogę rozmawiać z prapraprawnuczką tego wielkiego polskiego kompozytora, Panią Elżbietą Stanisławą Janowską-Moniuszko. Czytelnicy „Klasyki na Podkarpaciu” będą mogli Panią poznać i dowiedzieć się wiele o Stanisławie Moniuszce, który był obok Chopina najwybitniejszym polskim kompozytorem XIX wieku, a jego działalność miała i nadal ma olbrzymie znaczenie dla rozwoju polskiej kultury muzycznej.
W Polsce, Kanadzie, na Węgrzech i we Włoszech żyją potomkowie trojga dzieci Stanisława Moniuszki: Elżbiety, Stanisława i Jadwigi. Z której linii Pani pochodzi?
          Elżbieta Janowska-Moniuszko: Ja jestem prapraprawnuczką – czyli piątym pokoleniem po kompozytorze, po synu Stanisławie. Nestorką tej linii rodu Moniuszków jest moja starsza siostra Dorota Janowska Moniuszko Spaccini, która ponad 30 lat temu wyszła za mąż za Francesca Spaccini i mieszkają w Torgiano pod Perugią.
           Wyliczając w kolejności wiekowej, potomkami linii męskiej jest moja siostra Dorota, ja, mój brat cioteczny Piotr Moniuszko, który ma córkę Ewę Moniuszko i jest to rówieśniczka mojej córki Adrianny Janowskiej-Moniuszko.
Adrianna jest aktorką Teatru Współczesnego w Szczecinie, ale będąc dzieckiem uczyła się grać na fortepianie.
           Po Piotrze Moniuszko następny wiekowo jest Artur Moniuszko, który jest moim bratankiem ciotecznym – syn zmarłego 6 lat temu Marcina Moniuszko. Artur Moniuszko ukończył Akademię Muzyczną w Warszawie na Wydziale Reżyserii Dźwięku, ale nie zajmuje się zawodowo muzyką.
           W Warszawie mieszkają także potomkowie po córce Elżbiecie. Praprawnuk kompozytora z tej linii - Maciej Dehnel, absolwent warszawskiej AWF, obecnie ma 84 lata i jest emerytowanym trenerem I klasy piłki siatkowej; w 1974 roku został ogłoszony najlepszym trenerem Polski we wszystkich dyscyplinach. Jego syn Marcin – moje pokolenie jeżeli chodzi o generację, ale dużo młodszy niż ja, bo ma 42 lata, ma dwóch synów – Stanisława i Antoniego, także jest absolwentem warszawskiej AWF.
           Imię Stanisław ciągle się w naszej rodzinie powtarza. Ja mam na drugie imię Stanisława, mój brat śp. Marcin też miał Stanisław na drugie imię, syn kompozytora też miał na imię Stanisław. Prezes Fundacji im. S. Moniuszki, potomek kompozytora po córce Jadwidze, nazywa się Stanisław Wójcik.
           Z powtarzającym się imieniem wiąże się pewna zabawna historia. Kiedyś sprzątałam grób syna kompozytora na warszawskim Cmentarzu Stare Powązki (tam także pochowana jest moja mama), podeszła młoda mama z córką i pyta: „Proszę pani, to gdzie ten Moniuszek leży?”. Odpowiedziałam zgodnie z prawdą, że Moniuszko leży i tu, i tam. Na co z kolei moja rozmówczyni stwierdziła: „Tu Stanisław Moniuszko i tam Stanisław Moniuszko – niech się zdecydują...”. Wyjaśniłam, że tam leży kompozytor, a tutaj leży jego syn i dalsza rodzina.
           Czasami bywa tak, że przy grobie kompozytora przewodnik mówi krótko: „... a tu leży organista Stanisław Moniuszko”. To prawda, że Stanisław Moniuszko był także organistą, ale pamiętajmy, że był przede wszystkim kompozytorem.

           Wiem, że pracuje Pani nad stworzeniem drzewa genealogicznego tego rodu.
           - Zajmuję się aktualizacją drzewa genealogicznego i staram się bardzo szczegółowo zapisywać wszelkie informacje. Najpierw zajmowała się tym moja mama Danuta Moniuszko Janowska. Niestety, ja wówczas zawsze uważałam, że jestem zajęta pracą i nie mam na to czasu. W 2005 roku mama zmarła i dopiero wtedy zorientowałam się, że powinnam kontynuować to dzieło, aby mojej córce zostawić wszystko maksymalnie uporządkowane.
            Dodatkową mobilizacją był fakt, że zaczęły pojawiać się różne osoby, które przypisywały sobie pokrewieństwo ze Stanisławem Moniuszką, nie będąc potomkami kompozytora.
W Paryżu mieszkała pani (obecnie już nie żyje), która przedstawiała się, że jest jedynym żyjącym potomkiem Moniuszki, co było nieprawdą.
            Kiedyś otrzymałam e-mail od pani ze Stanów Zjednoczonych następującej treści: „ Jestem potomkiem Stanisława Moniuszki po bracie kompozytora. Bardzo proszę mi pomóc odnaleźć korzenie...”. Zgodnie z prawdą musiałam tej pani uświadomić, że kompozytor nie miał rodzonego rodzeństwa, miał jedynie rodzeństwo stryjeczne i cioteczne. Autentycznych potomków Stanisława Moniuszki jest ponad 60.
            Długo trwał okres, kiedy o wielu rzeczach dzieciom się nie mówiło i dlatego trudne jest odnajdywanie faktów z przeszłości. Zawsze teraz powtarzam młodym: miejcie cierpliwość i chciejcie pytać babcie, dziadków, rodziców, bo potem nie będzie kogo zapytać.
            Przychodzi mi tutaj na myśl ciekawostka. Cioteczny brat kompozytora Konstanty Roman Jelski był zoologiem-ornitologiem i przez cztery lata pracował jako kustosz Muzeum Antonio Raimondiego w Limie w Peru. Był współautorem monografii na temat ptaków południowo-amerykańskich. Ta monografia została wydana w XIX wieku w Paryżu przez prof. Władysława Taczanowskiego.

            Znalazłam informację, że najmłodszy potomek Stanisława Moniuszki z linii córki Elżbiety – Aleksander Lenz urodził się w Kanadzie w 2014 roku.
            - To prawda, Aleksander Lenz urodził się w 2014 roku w Kanadzie, ale jest też młodszy "kanadyjski" potomek córki kompozytora Elżbiety, urodzony 1 sierpnia 2018 r. Aktualnie najmłodszym potomkiem jest panna Flora Kiss – Węgierka, która urodziła się 24 listopada 2018 roku w Veszprém i ona także jest potomkiem po córce Elżbiecie. Niedawno poznałam babcię Flory, która jest nauczycielką i w lutym br. przyjechała z mężem Węgrem do Tarnowa w ramach wymiany ze szkołą tarnowską. Specjalnie pojechałam do Tarnowa na jeden dzień, żeby poznać osobiście moją węgierską kuzynkę Martę Halmayne-Badacsonyi i jej męża.
             Staram się także odnowić kontakty z kuzynami, którzy mieszkają w Kanadzie, bo tam jest najliczniejsza rodzina. Są to potomkowie po Elżbiecie i będąc potomkami "po kądzieli", nie noszą nazwiska Moniuszko.
Najstarsza jest Ewa Piros z domu Dehnel.

             Czy potomkowie Stanisława Moniuszki znali jego działalność i twórczość?
              - Na ten temat mogę mówić tylko o linii męskiej (syna Stanisława), z której my pochodzimy: moja siostra Dorota, ja z córką Adrianną Janowską-Moniuszko, brat cioteczny Piotr Moniuszko z córką Ewą Moniuszko i Artur Moniuszko.
              Z mojej wiedzy wynika także, że w tej linii najbardziej dbano o kultywowanie tych tradycji, niezależnie od tego, kto jaki zawód wykonywał.
Adam Moniuszko, młodszy brat mojej mamy Danuty Moniuszko-Janowskiej, pracował w Instytucie Łączności w Miedzeszynie pod Warszawą, starszy brat Tadeusz był ekonomistą, jeżeli chodzi o komponowanie, tylko najstarszy brat mojej mamy – Wojciech Moniuszko, który zginął w czasie Powstania Warszawskiego, zaczął komponować, ale wiele osób w naszej rodzinie grało na instrumentach i śpiewało.
             Duże znaczenie przywiązywano do przechowywania wszelkich oryginalnych dokumentów. Mamy album z XIX-wiecznymi zdjęciami syna kompozytora – Stanisława i jego potomków. Tenże album był przechowany w kuferku, w piwnicy w willi na Żoliborzu, pod górą węgla. Ta willa została częściowo zniszczona przez bombę w czasie wojny, ale na szczęście bomba nie dotarła do piwnicy. Po wkroczeniu wojsk radzieckich nie znaleziono tego kuferka, ponieważ nikt nie przewidział, że coś może być schowane pod węglem. Dopiero po wojnie moja babcia, mama i wujek odkopali kuferek. Mamy też maleńki medalionik z kosmykiem włosów kompozytora, który nosiła jego córka Zofia.
             Są także dokumenty, które znajdują się w bibliotece i archiwum Muzeum Warszawskiego Towarzystwa Muzycznego, bo z tym Towarzystwem babcia – Czesława Moniuszkowa miała kontakt. Babcia Czesława przekazała do Teatru Wielkiego portret kompozytora.
Teraz staram się to wszystko odnaleźć i usystematyzować wiedzę na ten temat.
              W Polsce mieszka nestorka naszego całego rodu – 89-letnia pani Barbara Okoniewska z domu Gałązkówna (z linii córki kompozytora Elżbiety). Ona przez 42 lata prowadziła klasę fortepianu w Akademii Muzycznej w Gdańsku i uczyła w średniej szkole muzycznej.
              Także Barbara chce, aby pamiątki po Stanisławie Moniuszce koniecznie pozostały w Polsce, a jej syn mieszka w Kanadzie. Mam wspólnie z jej siostrzeńcem zająć się tymi pamiątkami.
Może to będzie kolejny asumpt, żeby stworzyć muzeum Stanisława Moniuszki w Polsce. Mam nadzieję, że stanie się kolejny „cud nad Wisłą” i zdobędziemy fundusze, aby je stworzyć.

              Stanisława Moniuszkę chcą mieć w gronie swoich kompozytorów zarówno Białorusini, jak i Litwini.
               - Nie neguję faktu, że o Stanisławie Moniuszce z wielkim szacunkiem mówią Białorusini czy Litwini, bo tam pojawiają się także publikacje na temat kompozytora. Każdy z tych krajów stara się sobie przypisać „posiadanie kompozytora jako swojego rodaka”, ale zawsze walczę o prawdę historyczną, ponieważ w niektórych tamtejszych publikacjach pisanych i wypowiedziach publicznych pojawiają się nieścisłości lub deformacje faktów na temat Stanisława Moniuszki i jego potomków.
              Owszem, Stanisław Moniuszko urodził się w Ubielu koło Mińska, na terenie obecnej Białorusi, ale wtedy to była ziemia polska, pomimo, że był to czas zaborów, kompozytor nie pochodził z rodziny białoruskiej czy innej narodowości. Pochodził z rdzennie polskiej katolickiej rodziny.
              W publikacji Białorusinki, która jest muzykologiem, pojawiło się stwierdzenie, że dowodem na białoruskie pochodzenie kompozytora jest opera „Flis”. Chyba ta pani nie wie, że Wisła, Sandomierz należą do Polski. Przecież chór flisaków śpiewa we „Flisie”: „Płyń stara Wisło, płyń...”, a płyną galarami z Sandomierza do Warszawy.
Takie informacje mobilizują mnie do poszukiwania autentycznych dokumentów.

              Zetknęłam się z opinią, że przodkowie kompozytora nie byli wykształceni, co jest nieprawdą. Tylko ojciec kompozytora nie ukończył wyższych studiów, ale był utalentowanym, światłym człowiekiem.
              - Dominik Moniuszko – stryj kompozytora, nie był żonaty, nie miał dzieci, był filantropem i rozdzielił swój majątek między włościan, którzy mieszkali na jego terenie, a niektórym nadał nazwisko Moniuszko. Często zatem pojawia się nazwisko Moniuszko na Podlasiu.
Rozmawiałam z kilkoma osobami o nazwisku Moniuszko, które mówiły mi, że nie są potomkami kompozytora.

              W jaki sposób w Pani rodzinie przekazywano informacje o Stanisławie Moniuszce.
              - Po prostu rozmawiało się , te rozmowy odbywały się na różnych etapach życia. Wspomniany już Maciej Dehnel opowiedział mi niedawno historię, która mnie zszokowała. Jego siostra Ewa musiała uciekać do Kanady z mężem – powstańcem z AK, i tam się rozrosła ta linia rodziny. Natomiast matkę Ewy i Maćka zabiła bomba radziecka na moście Kierbedzia w Warszawie. Zaopiekowała się nimi ciotka, która powtarzała im ciągle, że mają ukrywać to, że są z rodziny Stanisława Moniuszki i mają herb „Krzywda”. Poleciła im, aby mówili, że są dziećmi parobka. W czasie studiów na AWF ktoś wykrył, że Maciek nie jest synem parobka i miał problemy.
               W naszej części rodziny było inaczej. Moją siostrę Dorotę i mnie od wczesnego dzieciństwa zabierano na wszystkie uroczystości moniuszkowskie, jakie się odbywały w Warszawie. Chodziła na nie moja babcia, mama, moi wujowie i to było normalne. O kompozytorze w naszym domu mówiło się dziadek-pradziadek, ale faktu, że jesteśmy potomkami kompozytora nie traktowało się jako czegoś wyjątkowego, natomiast wpajano nam, że mamy godnie żyć.
Gdy moja córka zdała egzamin do szkoły aktorskiej, powiedziałam jej – pamiętaj, noblesse oblige i nazwisko też cię obliguje do wybierania ról. Nazwiska i rodziny się nie wybiera.
               W mojej rodzinie zapoznawano nas z twórczością naszego przodka. Grano na fortepianie, a ja w dzieciństwie grałam na skrzypcach. Muzyka towarzyszyła nam podczas rodzinnych spotkań, wspólnie śpiewaliśmy przy akompaniamencie fortepianu. Bardzo często śpiewaliśmy także a’cappella (babcia, mama, wujowie i my), pieśni i fragmenty oper Stanisława Moniuszki, to było coś naturalnego. Pamiętam, jak mama nawet zmywając naczynia śpiewała pieśni naszego przodka.
              Chodziliśmy na koncerty. Mam zdjęcie, kiedy jako czteroletnia dziewczynka byłam na koncercie w filharmonii. Siedziałyśmy na balkonie i obudowa balkonu sięgała mi pod brodę. Nie uważano, że dziecko jest za małe, żeby poszło z rodzicami do filharmonii czy opery. Nikt nas do tego nie zmuszał, mama i babcia starały się, abyśmy wszyscy mieli kontakt z muzyką. Jestem im za to ogromnie wdzięczna. Pilnowało się też tego, żeby żyć skromnie, ale godnie – „boso, ale w ostrogach”, i nie zapominać tego, że jesteśmy Polakami.

              Wspomniała Pani, że dzieciństwie uczyła się Pani grać na skrzypcach.
              - Tak, chodziłam do szkoły muzycznej, która znajdowała się na terenie dzisiejszej Trasy Łazienkowskiej, za domkami fińskimi, niedaleko Placu na Rozdrożu.
Bardzo się bałam mojego profesora, który był inwalidą i ostro karał uczniów, gdy źle grali. Ja raz dostałam po rękach, a skrzypce wylądowały wówczas na podłodze. Bałam się, że skrzypce się zniszczą, a był to instrument wypożyczony, bo nie stać nas było na kupno skrzypiec. Zdałam pozytywnie egzamin do następnej klasy skrzypiec, ale ze strachu przed nauczycielem przestałam grać i przez pewien czas trenowałam jazdę konną (skoki). Nadal uwielbiam skrzypce, i konie także.

              Jak to się stało, że została Pani tłumaczem języka hiszpańskiego? Marzyła Pani o tym jako dziecko?
              - Bardzo długo nawet nie myślałam o tym. Ukończyłam XXVII Liceum im. Tadeusza Czackiego w Warszawie i po maturze zdałam pozytywnie egzamin do warszawskiej Akademii Wychowania Fizycznego. Moja mama nie życzyła sobie, abym studiowała na tej uczelni i ja urażona jej decyzją, postanowiłam podjąć pracę w Zakładzie Psychologii Instytutu Nauk Humanistycznych AWF. Później zdałam na Wydział Rehabilitacji Ruchowej AWF. Jednak przerwałam te studia z powodu zbyt dużego dla mnie obciążenia psychicznego w codziennym kontakcie z osobami po ciężkich urazach fizycznych.
              Zdarzyło się jednak coś, co wiele w moim życiu zmieniło. Śp. prof. dr hab. Erazm Wasilewski, Kierownik Zakładu Psychologii, kiedy przyjechała ekipa sportowców kubańskich, przez pomyłkę powierzył mi opiekę nad ekipą, bo myślał, że znam język hiszpański, a ja uczyłam się włoskiego. Było odwrotnie, ale na szczęście nie musiałam poważnie tłumaczyć rozmów, a jedynie towarzyszyć tej ekipie w czasie treningów i zawodów. Przy kubańskich sportowcach poznałam sekretarza Ambasady Republiki Kuby w Warszawie, który zaproponował, abym pracowała w ambasadzie jako tłumacz. Byłam trochę zdziwiona, bo znałam już nieźle język hiszpański na poziomie konwersacji, ale jeszcze nie na tyle, aby być tłumaczem. Jednak postanowiłam zaryzykować i przeniosłam się z Akademii Wychowania Fizycznego do Ambasady Kuby. I tam pracowałam w latach 1978 – 1984, najpierw byłam zatrudniona w recepcji, a później byłam tłumaczem. Ucząc nowego ambasadora języka polskiego, szlifowałam język hiszpański. Często także uczestniczyłam jako tłumacz w różnych spotkaniach i z biegiem czasu były to bardzo ważne spotkania. W 1983 r. z wynikiem bardzo dobrym zdałam w polskim MSZ oficjalny egzamin resortowy.
              Każdy tłumacz z czasem poznaje pewną sferę działalności politycznej, ale obowiązuje nas tajemnica. To bywa dużym obciążeniem psychicznym. Byłam tym trochę zmęczona i chociaż dzięki pracy w Ambasadzie Kuby stałam się zawodowym tłumaczem, postanowiłam zmienić pracę. Zbiegło się to ze zmianą ambasadora i to tylko utwierdziło mnie w słuszności podjętej decyzji.
Mój poprzedni przełożony był wyjątkowym, bardzo kulturalnym człowiekiem i często podkreślał, że jest zakochany w Polsce. Pracował w bardzo trudnym okresie. Kuba przez cały czas jest państwem komunistycznym, a w Polsce rozpoczynała działalność Solidarność. Było wiele trudnych sytuacji.
              Jestem pewna, że Kubańczycy byli przekonani, że na pewno jestem członkiem PZPR, ale nikt wprost mnie o to nie pytał. Ja nigdy nie należałam do tej partii. Uważałam, że nie należy się wiązać politycznie – ja wolę nie mieć materialnych dóbr, a mieć kapitał wolności psychicznej.
              Dowiedziałam się, że w Kancelarii Sejmu był potrzebny pracownik i podjęłam tam pracę. Wtedy także ponownie postanowiłam podjąć studia. Chciałam studiować dziennikarstwo, ale wtedy trzeba było najpierw ukończyć jeszcze inny kierunek – idąc po linii najmniejszego oporu wybrałam Wydział Dziennikarstwa i Nauk Politycznych. To było jeszcze przed zmianą systemu u nas. Podczas egzaminu z historii zapytano mnie, co się zdarzyło 17 września 1939 roku i postanowiłam powiedzieć to, co wiedziałam z domu. Po tym egzaminie podziękowano mi za studia i przed ukończeniem drugiego roku odeszłam z uczelni.
              Przez cały czas pracowałam jako tłumacz hiszpańskiego. To chyba jest rodzinne, ponieważ kompozytor znał pięć języków, mój ojciec – Janusz Paweł Janowski, artysta malarz, ukończył gimnazjum filologiczne i znał sześć języków, mama znała trzy języki, siostra, która mieszka we Włoszech, zna biegle angielski, włoski i oczywiście polski.
W 1984 roku zostałam członkiem rzeczywistym Stowarzyszenia Tłumaczy Polskich, później, z powodu zaległości w opłacaniu składek odeszłam z tego stowarzyszenia, ale tłumaczem pozostałam.
              Miałam nawet zaszczyt osiągnąć sukces, bo byłam tłumaczem dla króla Hiszpanii Juana Carlosa i królowej Zofii, kiedy w 1989 roku byli z wizytą oficjalną w Polsce. W 2008 r. tłumaczyłam także jedno ze spotkań księcia Filipa z grupami parlamentarnymi w Sejmie. Znajomość języka hiszpańskiego i włoskiego pozwoliła mi poznać wiele ciekawych osób nie tylko z Hiszpanii, ale również z Ameryki Łacińskiej i z Włoch.
             W Kancelarii Sejmu zatrudniona byłam jako specjalista do spraw kontaktów międzynarodowych, ale wykorzystywana była moja umiejętność tłumaczenia. Byłam tłumaczem dla gen. Wojciecha Jaruzelskiego, ale później byłam tłumaczem dla Prezydenta Lecha Wałęsy, miałam także okazję tłumaczyć Prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Tłumacz musi być apolityczny i jego obowiązkiem jest zawsze bardzo dokładne tłumaczenie. Własne poglądy polityczne nie mogą mieć wpływu na wykonywaną pracę. Bardzo lubię tłumaczenie symultaniczne (tzw. kabinowe) i pisemne także. Aktualnie jestem na emeryturze i nadal zajmuję się tłumaczeniami. Zawód tłumacza stał się moją pasją.

             Wracając jednak do sylwetki bohatera spotkania, który był wielkim Polakiem i kompozytorem, a jego zasługi trudno przecenić, nie doceniano go za życia oraz po śmierci. Jak Pani myśli – dlaczego?
             - Stanisław Moniuszko znał swoją wartość, ale był człowiekiem skromnym.
Był znakomicie wykształconym muzykiem, bo po kilku latach nauki wyjechał na studia w berlińskiej Singakademie, a profesor Karol Fryderyk Rungenhagen uważał go za jednego z najwybitniejszych swoich studentów i dlatego powierzał mu nawet zastępstwo w prowadzeniu zajęć.
             Nie wiem, dlaczego na Dworcu Centralnym w Warszawie, któremu w styczniu b.r. nadano imię Stanisława Moniuszki, napisano słowa, że Moniuszko wyjechał na studia do Berlina, ale dzięki pieniądzom ojca brał prywatne lekcje z kilku przedmiotów u prof. Rungenhagena. To jest przecież nieprawda. „Kropla drąży skałę” i takie słowa zmieniają cały sens.
Wynika to z braku wiedzy i z naszych kompleksów, że nie umiemy sami siebie docenić. To wcale nie oznacza, żeby być zarozumiałym, ale należy szanować siebie, żeby nas szanowano.

             Mamy Rok Stanisława Moniuszki z okazji 200. rocznicy urodzin kompozytora. Zaplanowano wiele specjalnych koncertów i spektakli operowych. Miejmy nadzieję, że dzięki temu Polacy poznają twórczość swego wielkiego rodaka, a wykonując jego dzieła za granicą cały świat zachwyci się pięknem muzyki Stanisława Moniuszki.
             - W tym miejscu wielkie chapeau bas wobec Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego oraz Teatru Wielkiego Opery Narodowej, bo dzięki nim wiele się dzieje. Podziwiam też takie inicjatywy jak ta w Rzeszowie, bo wiadomo, że są one organizowane dzięki lokalnym funduszom.
             Będąc potomkami kompozytora założyliśmy Fundację im. Stanisława Moniuszki, której Prezesem Zarządu jest praprapraprawnuk kompozytora Stanisław Wójcik. Fundacja także ma na celu promocję wiedzy o twórczości i osobie naszego przodka.
             Wiele osób sądzi, że skoro tak dużo jest potomków, to powinniśmy mieć dużo pieniędzy, a my kontynuujemy tradycje naszego dziadka-pradziadka i często oddajemy nasze pieniądze tym, którzy, naszym zdaniem, bardziej ich potrzebują.
             Nie zgadzam się także do końca z opinią, że Stanisław Moniuszko nie jest kompozytorem znanym i lubianym.
Niedawno, może dwa lata temu, jadąc rowerem niedaleko Placu Teatralnego, postanowiłam wstąpić i dowiedzieć się, jakie spektakle są w Operze. Przypinając rower usłyszałam rozmowę stojących obok mnie dwóch małżeństw, które rozmawiały po hiszpańsku o kupnie biletów na operę Stanisława Moniuszki. Państwo obawiali się, czy w kasie ich zrozumieją. Zapytałam, w czym mogę im pomóc. Poszliśmy do kasy, ale okazało się, że w najbliższych dniach nie będzie wystawiana żadna z oper Moniuszki. Później zaprosiłam ich do operowego EMPiK-u na kawę i szybciutko podeszłam do stoiska z płytami. Znany mi pan poprosił, abym usiadła przy stoliku i po chwili przyniósł dwie płyty, informując moich gości w języku angielskim, że jest to prezent od potomka Moniuszki. Widząc zdziwione miny, poinformował, że tym potomkiem jestem ja.
Moi goście pochodzili z małego hiszpańskiego miasta. Jedno małżeństwo, to właściciel sklepu spożywczego i gospodyni domowa, a drugie inżynier i pielęgniarka. Byłam zdziwiona, że znali muzykę Stanisława Moniuszki.
             O nuty pieśni prosiła mnie Meksykanka Alejandrina Vázquez, która jest znakomitą śpiewaczką, a młody meksykański pianista prosił mnie o wersje fortepianowe utworów Moniuszki.
Chinka – studentka Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina w klasie prof. Ryszarda Cieśli, przełożyła na język chiński, konsultując się z tłumaczem, dwie pieśni: „Zosia” i „Kwiatek”. Teraz wyjechała już do swojej ojczyzny i wiem, że śpiewa tam pieśni Moniuszki zarówno w języku polskim, jak i chińskim. Ta muzyka rozbrzmiewa pod różnymi szerokościami geograficznymi.

             Wieczór Moniuszkowski, który odbył się w Filharmonii Podkarpackiej dzięki staraniom Estrady Rzeszowskiej i Rzeszowskiego Teatru Muzycznego „Olimpia”, mógłby się odbyć wszędzie.
              - To prawda, z wielkim przejęciem słuchały i oglądały artystów na scenie malutkie dziewczynki siedzące w pierwszym rzędzie. Reakcja publiczności była wspaniała. Taka forma, to chyba jeden z lepszych sposobów popularyzowania muzyki wśród zwykłych mieszkańców Polski, których nie stać na chodzenie do opery czy filharmonii. Ten koncert był autentycznym śpiewnikiem domowym Stanisława Moniuszki, dzięki wykonawcom i atmosferze stworzonej przez nich, przez reżysera i przez prowadzącego koncert pana Dyrektora Andrzeja Szypułę. Jestem w Rzeszowie po raz pierwszy, ale dyrektor Filharmonii Podkarpackiej pani profesor Marta Wierzbieniec zaprosiła mnie na inne wydarzenia poświęcone Stanisławowi Moniuszce i z przyjemnością będę tutaj wracać.

Z panią Elżbietą Stanisławą Janowską-Moniuszko, tłumaczką języka hiszpańskiego, prapraprawnuczką Stanisława Moniuszki rozmawiała Zofia Stopińska 20 marca 2019 roku w Filharmonii Podkarpackiej im. Artura Malawskiego w Rzeszowie.

Wanda Wiłkomirska: "Miałam piękne życie" - część I

          Miałam szczęście po raz pierwszy usłyszeć na żywo Maestrę Wandę Wiłkomirską, a po koncercie rozmawiać z nią w połowie lat 70-tych ubiegłego stulecia. W tym czasie wszystkie sławne sale koncertowe na świecie stały przed rewelacyjną skrzypaczką otworem. Artystka oczywiście grała setki koncertów w wielkich centrach muzycznych, ale nie odmawiała także, kiedy zapraszana była do niewielkich ośrodków z koncertami kameralnymi. Podczas takiego koncertu, w sali Klubu Międzynarodowej Prasy i Książki w Rzeszowie, zachwycałam się wspaniałą grą Wandy Wiłkomirskiej, a po koncercie byłam umówiona na wywiad. Ogromna nieśmiałość początkującej dziennikarki minęła już po przywitaniu, bo okazało się, że rozmawiam nie tylko z wybitną skrzypaczką, ale również ze wspaniałą kobietą, którą interesuje nie tylko muzyka, ale wszystko, co się na świecie dzieje.
          Od tej pory z wielką niecierpliwością czekałam na koncerty Maestry na terenie Polski południowo-wschodniej. Pamiętam także cudowny wieczór kameralny w dworku Ignacego Jana Paderewskiego w Kąśnej Dolnej w ramach festiwalu Bravo Maestro, podczas którego wystąpiło trio w składzie: Wanda Wiłkomirska – skrzypce, Tomasz Strahl – wiolonczela i Waldemar Malicki – fortepian. Pomyślałam wtedy, że ten koncert mógłby się odbyć w każdej z najsłynniejszych sal koncertowych na świecie. Pamiętam nawet datę tego wspaniałego wydarzenia – 28 sierpnia 1996 roku.
          Miałam szczęście, że Maestra Wanda Wiłkomirska poświęciła mi cały swój wolny czas podczas kursu, który prowadziła 10 i 11 kwietnia 2011 roku w zamku w Krasiczynie. Chcę się z Państwem podzielić obszernymi fragmentami tych rozmów. Uważam, że trzeba je przypomnieć teraz, kiedy już Maestra nie może odpowiedzieć na żadne pytanie, ale żyje w naszych wspomnieniach i pozostawiła nam sporo wspaniałych nagrań, po które warto sięgać.

          W Krasiczynie najdłużej rozmawiałyśmy w czasie południowych przerw w zajęciach. Lekcje zawsze trwały dłużej i Maestra wyjaśniła to podczas pierwszego spotkania.
           - Kiedy prowadzę lekcje z uczniami, nigdy nie patrzę na zegarek i dlatego przedłużam lekcje. Zauważam, że lekcja trwała długo wtedy, kiedy student jest już tak zmęczony, że trzeba go prawie „na noszach wynosić”. Nauczanie stało się moją wielką pasją, ale muszę powiedzieć, że bardzo późno zaczęłam uczyć. Przez wiele lat grałam koncerty i nie uczyłam. Moja matka, przyrodnie rodzeństwo – wszyscy uczyli i często z uśmiechem mówili do mnie: „Poczekaj, z pewnością wkrótce zmienisz zdanie”, ale ja nie miałam czasu, bo bardzo wcześnie zaczęłam występować z koncertami, a do tego jeszcze wysyłano mnie na różne konkursy. Nie paliłam się do konkursów, ale wszyscy uważali, że powinnam w nich brać udział, bo z każdego coś przywiozę, i zawsze tak było. Później, oprócz działalności koncertowej, zajęta byłam rodziną, którą założyłam – mężem i synami. Do tego doszły jeszcze inne zajęcia, bo interesowałam się polityką i wszystkim, co się wokół działo. Teraz łatwiej Pani będzie zrozumieć, dlaczego późno zajęłam się pracą pedagogiczną.

          Muzyka towarzyszyła Pani od pierwszych chwil życia. Proszę opowiedzieć o muzycznej rodzinie pana Alfreda Wiłkomirskiego, bo to przecież cała dynastia muzyków.
          - Mój ojciec Alfred urodził się daleko na Wschodzie, w Azowie nad Donem. Był potomkiem polskich zesłańców. Sporo informacji na ten temat można znaleźć w pamiętnikach mojego przyrodniego brata Kazimierza Wiłkomirskiego i ostatnio pisał na ten temat mój rodzony brat Józef, który od wielu lat mieszka w Wałbrzychu, czego ja nie mogę pojąć, bo ja nigdzie nie mieszkałam dłużej niż osiemnaście lat. Józef Wiłkomirski napisał niedawno w dwóch tomach swój życiorys, w którym także sporo miejsca poświęcił naszemu rodowodowi.
          Ja nie mam ani ochoty, ani odwagi pisać autobiografii, w której należałoby także pisać o przodkach, ponieważ jestem najmłodszym dzieckiem Alfreda Wiłkomirskiego i wszystko wskazuje na to, że ostatnią osobą zawodowo uprawiającą muzykę. Wprawdzie mam dzieci, ale moi synowie noszą nazwisko ojca i nie są muzykami. Podobnie zresztą jak dzieci mojego brata Józefa – dwie córki (które noszą inne nazwiska) i syn. Bogusław Wiłkomirski jest profesorem chemii, a z kolei syn Bogusława jest mistrzem judo. Na szczęście Krzysztof ma dwóch synków i może któryś z nich sięgnie po instrument.
          Moi synowie nie chcieli uczyć się grać, pomimo że moja mama chciała ich uczyć, bo też była muzykiem i uczyła na fortepianie początkujących, a nawet uczyła niewidome dzieci. To było jej powołanie. Mając już prawie 60 lat nauczyła się alfabetu Braille’a, również zapisu nutowego (uczyła także w Laskach). Zajmowała się także tłumaczeniem i zapisywaniem utworów alfabetem Braille’a. Wprawdzie jest bardzo dużo utworów muzycznych zapisanych tym alfabetem, ale są to wielkie dzieła dla zaawansowanych muzyków, a mama tłumaczyła łatwe utwory przeznaczone dla dzieci, które rozpoczynają naukę gry na fortepianie. Nawet pokazywała mi kiedyś, jak prowadzi się pierwsze lekcje gry, jak kładzie się rączkę na ręce nauczyciela i dziecko czuje, jak się porusza palcami. Uważam, że na skrzypcach nie można uczyć grać dzieci niewidomych od urodzenia, chyba, że dziecko straci później wzrok. U niewidomych czasowniki: zobacz, popatrz, oznaczają – dotknij i nie można zastosować tej metody, co na fortepianie, bo dźwięk na skrzypcach powstaje w wyniku zetknięcia przedmiotu z przedmiotem – smyczek dotyka struny. Dziecko, które ma zajęte obie rączki, nie może sprawdzić, jak pracują podczas gry moje ręce.

           Pani Profesor, to była bardzo ciekawa dygresja, ale powróćmy do działalności Pani rodziców i rodzeństwa.
           - Mama chciała moich synów uczyć, ale oni nie chcieli, a ja ich nie zmuszałam i zaraz powiem, dlaczego.
Ja zawsze bardzo kochałam muzykę, podobno nawet wcześniej śpiewałam, niż mówiłam. W naszym domu muzyka rozbrzmiewała w każdym pokoju, bo grali wszyscy, ale wszyscy byliśmy zmuszani do ćwiczenia. Nas się nikt nie pytał, czy chcemy grać. Tato był bardzo despotyczny.
          Jak już mówiłam, urodził się daleko na Wschodzie, w Azowie nad Donem i był synem Józefa Wiłkomirskiego, lekarza wojskowego w armii carskiej. Moja babcia Maria z Kłopotowskich urodziła się na terenie dzisiejszej Ukrainy i otrzymała staranne wykształcenie w zakresie nauki języków obcych (szczególnie francuskiego i niemieckiego), muzyki i śpiewu.
          Jak wspominał mi najstarszy brat Kazimierz, moi dziadkowie świadomie i konsekwentnie kultywowali tradycje polskie, a w domu rozmawiano tylko w języku polskim.
Mój ojciec odziedziczył zdolności muzyczne po swojej matce. Ukończył gimnazjum w Tbilisi, a później studiował w Wyższej Szkole Muzycznej Moskiewskiego Towarzystwa Muzycznego. Był skrzypkiem, altowiolistą, kameralistą, dyrygentem i działaczem muzycznym.
          Ojciec tam założył rodzinę i z pierwszą żoną Anielą miał troje bardzo utalentowanych muzycznie dzieci, którym sam wybrał instrumenty: najstarszy Kazimierz został wiolonczelistą, Michał został skrzypkiem, a Maria pianistką.
          W 1919 roku, po odzyskaniu niepodległości przez Polskę, ojciec wraz z żoną i dziećmi przyjechał do Polski.
Kazimierz opisywał wydarzenia z tamtych lat, bo je pamiętał, ale ja jestem od najstarszego przyrodniego brata o niecałe 30 lat młodsza.

          Czytałam kiedyś, że pan Alfred Wiłkomirski po śmierci pierwszej żony był dość długo wdowcem, a po latach ożenił się z młodą dziewczyną.
          - Moja mama Dorota z domu Temkin, kiedy wychodziła za mąż za ojca, była młodsza od obydwu jego synów. Jedynie pasierbica Maria była o rok od niej młodsza. Mama i Maria bardzo się zaprzyjaźniły i trwało to do końca życia. Ponieważ Maria, która była świetną, znaną pianistką, nie wyszła za mąż, mieszkały razem.
Z drugiego małżeństwa mojego ojca było nas dwoje – Józef, który urodził się w Kaliszu, a ja przyszłam na świat w Warszawie.
          Mój ojciec uwielbiał dzieci nad życie i uwielbiał żonę. Pamiętam, jak klękał przed moją mamą i całował ją po rączkach, a była od niego dużo młodsza. Potrafił jednak bardzo się zdenerwować i nawet krzyczeć na mamę i zawsze dotyczyło to naszego ćwiczenia. Ojciec nigdy nie kazał nam ćwiczyć bardzo długo, nie musieliśmy godzinami ślęczeć przy instrumentach, ale trzeba było ćwiczyć codziennie.
          Mama w drodze długich negocjacji wywalczyła, że w pierwszy dzień Bożego Narodzenia i w pierwszy dzień Świąt Wielkanocnych wolno nam było nie ćwiczyć. Wtedy tata był tak smutny, że wolelibyśmy poćwiczyć, ale mama dla zasady nie pozwalała nam grać.
          Pamiętam, że na początku, jak miałam 5 lat, grałam zaledwie po 10, najwyżej 15 minut, natomiast Józio, który grał na wiolonczeli, ćwiczył już o wiele dłużej. Ja też, jak podrosłam, musiałam ćwiczyć dłużej.
          Najwięcej czasu i ambicji ojciec poświęcał mnie, nie dlatego, że mnie najbardziej kochał, ale ponieważ grałam na skrzypcach, a on był przecież skrzypkiem, który grał z wielkim powodzeniem w różnych zespołach kameralnych, natomiast nie występował jako solista. Pewnie też dlatego bardzo dbał o nasze postępy na instrumentach, bo chciał, aby jego dzieci zostały solistami i to się udało.
          O najstarszym synu Kazimierzu można przeczytać w każdej encyklopedii. Był znakomitym wiolonczelistą, kompozytorem, pedagogiem i autorem podręczników.
Kazimierz opowiadał często różne ciekawostki z życia rodziny, które świadczyły o wielkim umiłowaniu przez ojca skrzypiec. Wspominał mi, że kiedy jeszcze mieszkali w Moskwie, jak przychodzili do domu goście, to tato proponował: „Teraz Michaś wam coś zagra na skrzypcach”. Oczywiście Michaś wychodził i grał, a akompaniowała mu młodsza siostra Maria. Dopiero później mógł wystąpić przed gośćmi Kazio.

          Proszę jeszcze opowiedzieć o konkursach, bo już Pani powiedziała, że wysyłano Panią, bo z każdego coś Pani przywiozła. Trzeba podkreślić, że były to międzynarodowe, prestiżowe konkursy, wymienię po kolei: Genewa (1946 – II nagroda), Budapeszt (1949), Międzynarodowy Konkurs Bachowski w Lipsku (1950 – IV nagroda) i Konkurs im. Henryka Wieniawskiego w Poznaniu (1952 – II nagroda).
          - Pierwszy z wymienionych przez Panią konkursów był nie tylko powodem do dumy z głównej nagrody, ale także do dziś wspominam prawdziwe anegdoty z tego wydarzenia.
Nie miałam wtedy jeszcze osiemnastu lat i nie miałam dowodu osobistego, stąd nie mogłam także mieć paszportu. W charakterze opiekunki do Genewy pojechała ze mną profesor Irena Dubiska i miała specjalny dokument, w którym napisane było – Irena Dubiska i dziecko.
Byłam tym bardzo oburzona, ale w tych czasach kobieta, która miała 17 lat, wyglądała zupełnie inaczej niż dzisiaj. Miałam dwa warkocze i byłam, podobnie jak moje polskie koleżanki, dziewczynką.
          Przyjechałam do Genewy z profesor Ireną Dubiską i okazało się, że jestem najmłodszą uczestniczką. Następna wiekiem była 19-letnia dziewczyna z Budapesztu, ale ona była o wiele wyższa, dobrze zbudowana, ładnie ubrana i wyglądała dość poważnie.
          W tych pierwszych konkursach nie było jeszcze Rosjan ani Amerykanów, Związek Radziecki jeszcze nie był w pełni akceptowany przez państwa zachodniej Europy.
Pozwolę sobie w tym miejscu na dygresję, że Anglicy, Amerykanie i Hitler wysyłali pod koniec wojny na front bardzo młodych ludzi, nawet piętnastolatków. Zupełnie inaczej zrobili Rosjanie. Jak tylko przystąpili do wojny z Niemcami w 1941 roku, natychmiast z dwóch największych ośrodków w Leningradzie i Moskwie, wszystkie uczelnie wyższe – pedagogów z rodzinami i studentów z rodzinami wywieźli za Ural, gdzie nie było wojny. Tam odbywała się normalna nauka. Byli przygotowani tak, że kiedy Związek Radziecki został zaakceptowany, to ich muzycy i sportowcy wygrywali wszystkie konkursy i olimpiady. Na konkursach zaczęły się inne problemy – Rosjanin nie mógł nie dostać nagrody. Rozmawiając między sobą, często pytałyśmy: „Która byłaś po ruskich?”. Grali świetnie, ale te konkursy były zupełnie inne.
          Wracając do Konkursu w Genewie, który odbywał się w budynku pięknej tamtejszej Akademii Muzycznej. Podczas przesłuchań graliśmy zarówno pierwszy jak i drugi etap za kotarą. Trudno było w tej sytuacji oszukiwać.
Bardzo trudny był też Międzynarodowy Konkurs Bachowski w Lipsku, gdzie grało się wyłącznie utwory Johanna Sebastiana Bacha. To było wielkie wyzwanie.

          Występowała Pani z koncertami na wszystkich kontynentach. Czy można powiedzieć, że Pani międzynarodowa kariera rozpoczęła się w 1961 roku, w czasie triumfalnego tournée w Ameryce z orkiestrą Filharmonii Narodowej pod batutą Witolda Rowickiego?
          - Uważam, że nie można tak powiedzieć, ponieważ zaczęłam występować z koncertami tuż po wojnie. Występowałam dużo jako studentka Państwowej Wyższej Szkoły Muzycznej w Łodzi. Wtedy też wystąpiłam po raz pierwszy z towarzyszeniem orkiestry studenckiej pod batutą Jana Krenza, który także był jeszcze studentem. Wykonaliśmy wówczas Koncert skrzypcowy Bacha. Wiele zawdzięczam także mojemu bratu Kazimierzowi. Można to porównać z początkami kariery Igora Ojstracha, który miał otwarte wszystkie sale koncertowe na świecie, bo był synem wielkiego Dawida Ojstracha.
          Dzięki Kazimierzowi ja miałam otwarte wszystkie sale w Polsce. Wszędzie, gdzie występowałam, mówiono: „To jest ta mała siostra Kazimierza”. Często prosił dyrygentów, z którymi się przyjaźnił: „Weź Wandę jako solistkę, ona ci dobrze zagra”. Dlatego, już jako 16-letnia dziewczyna, byłam zapraszana do różnych miast i grałam bardzo dużo koncertów z orkiestrami oraz recitale.

          Wynika z tego, że była Pani w Polsce znaną i podziwianą skrzypaczką jeszcze w czasie studiów w Łodzi. Pewnie koncertowała Pani także studiując w Budapeszcie.
          - Wszystko się zmieniło, kiedy w 1949 roku wyjechałam do Budapesztu, aby studiować w Akademii Muzycznej im. Ferenca Liszta w klasie Ede Zathureczky’ego.
Początki były bardzo trudne, bo nie znałam języka węgierskiego i nie miałam stypendium. Pierwsze stypendium otrzymałam dopiero pół roku później. Nie miałam pieniędzy i po prostu głodowałam. Kiedy zasłabłam podczas lekcji, profesor zapytał, czy jestem chora i wtedy zaprzeczyłam, przyznając się, że jestem głodna. Profesor zainteresował się warunkami, w jakich mieszkam i dowiedział się, że nie mam pieniędzy.
          Mieszkałam w bursie, z pięcioma dziewczętami z Węgier, które znały tylko swój ojczysty język i nie mogłam się z nimi porozumieć. Wszystkie pochodziły z różnych miejscowości na terenie Węgier. Nasze łóżka ustawione były obok siebie, jak w szpitalu, każda pod łóżkiem miała swoją walizkę i był jeszcze w tej sali stolik, który służył nam wszystkim.
          Dopiero po tym incydencie w czasie lekcji profesor odwiózł mnie do bursy i porozmawiał z moimi koleżankami. Wytłumaczył im, że nie mam pieniędzy i nie mogę sobie kupić jedzenia.
Ponieważ rodziny moim współlokatorek mieszkały na wsi, to często przysyłały swoim córkom paczki. W tych paczkach była zwykle słonina, chleb pieczony w domu, i moje koleżanki zaczęły mnie karmić. Opiekowały się mną i było to bardzo wzruszające. Profesor także postarał się o jednorazową zapomogę ze szkoły, a później dostałam już stypendium. Wkrótce także zaczęłam zarabiać, miałam tak zwane chałtury.
           Bardzo dużo się nauczyłam podczas studiów w Budapeszcie, chociaż na początku profesor Zathureczky wiele uwagi poświęcał mojemu aparatowi gry i łatwo nie było.

           Należy podkreślić, że miała Pani wyjątkowe szczęście do pedagogów.
           - O, tak. Ojciec uczył świetnie, pani profesor Irena Dubiska także świetnie uczyła. Wtedy także przekonałam się, że żaden pedagog nie lubi, kiedy ktoś utalentowany odchodzi dalej. Ojciec chciał mnie przekazać w ręce pani Eugenii Umińskiej, która, niestety, wtedy nie uczyła i dlatego trafiłam do pani Ireny Dubiskiej, u której także dużo się nauczyłam. Nigdy nie zapomnę, jak w czasie studiów podyplomowych w Budapeszcie, spotkałam się z profesor Dubiską i coś jej zagrałam, a ona odpowiedziała: „U mnie lepiej grałaś”. Bardzo mnie to zabolało i dlatego ja postępuję inaczej. Jak ktoś utalentowany ukończy u mnie studia, to namawiam go na studia podyplomowe i nigdy już nie ingeruję.
           Zdarza się także, że studenci przyjeżdżają do mnie na studia podyplomowe. Jak mieszkałam i uczyłam w Niemczech, wielu studentów z Polski ukończyło u mnie studia podyplomowe. Uważam, że to jest bardzo potrzebne.

           Powracamy powoli do mojego pytania o amerykańskie tournée koncertowe z Witoldem Rowickim, ale po drodze było wiele ważnych wydarzeń.
           - Też przed chwilą także o tym samym pomyślałam, bo lubię robić dygresje, ale zawsze wracam.
Pierwszy koncert z orkiestrą, która nazywała się jeszcze Filharmonia Warszawska, miałam, jak wróciłam do Polski po studiach w 1950 roku i po międzynarodowym konkursie w Budapeszcie, gdzie otrzymałam II nagrodę.
           Ten system, na który tak narzekaliśmy i narzekamy, miał tę samą piękną cechę, którą miał Związek Radziecki – promowanie swoich talentów. Byliśmy tak zwanym „towarem eksportowym”.
Przed tym tournée wiele się jeszcze wydarzyło. Zaraz po powrocie miałam bardzo udany recital w Wigmore Hall w Londynie. Niedługo potem, bo w 1951 roku, odbył się I Festiwal Muzyki Polskiej w Warszawie. Nie było jeszcze w Warszawie odpowiedniej sali i koncerty odbywały się w sali byłego kina Roma, a koncerty muzyki rozrywkowej odbywały się w Hali Mirowskiej. Działały już także orkiestry: Warszawska Filharmonia, działała orkiestra radiowa, a rozrywkową orkiestrę prowadził pan Stefan Rachoń.
           Mnie nie było w Polsce prawie trzy lata. Byłam zaskoczona, że w tak krótkim czasie tak dużo domów w Warszawie wybudowano. Na otwarcie Festiwalu Muzyki Polskiej zagrałam z Filharmonią Warszawską pod batutą Witolda Rowickiego V Koncert skrzypcowy Grażyny Bacewicz. Było to prawykonanie, które zostało nagrane i później wydane na płycie. Pamiętam, jak po koncercie podeszła do mnie pani Grażyna Bacewicz, objęła mnie i powiedziała: „Nie muszę się już uczyć swoich utworów”. To był wspaniały komplement i byłam bardzo wzruszona.
           Mogę powiedzieć, że wtedy Witold Rowicki „kupił mnie sobie” i na pierwszy swój wyjazd do Niemiec Wschodnich wziął mnie z Koncertem skrzypcowym Henryka Wieniawskiego. Bardzo mi to odpowiadało, bo uczyłam się tego koncertu na Konkurs skrzypcowy im. Henryka Wieniawskiego w Poznaniu, ponieważ już byłam zakwalifikowana do udziału w tym konkursie.

           Pierwsza edycja Międzynarodowego Konkursu Skrzypcowego im. Henryka Wieniawskiego w Poznaniu odbyła się w 1935 roku, zaś drugi i zarazem pierwszy powojenny konkurs odbył się w 1952 roku. O tym konkursie rozmawiamy i chyba trzeba było solidnie się przygotować, bo konkurencja była wielka.
           - Ma Pani rację. To był także dla mnie bardzo ważny czas, bo były to moje pierwsze lata jako świadomej skrzypaczki w nowej Polsce. Mieliśmy różne zjazdy, kwalifikacje odbywały się w dwóch etapach. Uczestnicy, którzy zostali zakwalifikowani do udziału w konkursie, musieli sobie wybrać kogoś z przyszłych jurorów na tzw. coacha.
           Wśród tych osób była pani profesor Irena Dubiska, ale jak powiedziała mi niedawno, że gram gorzej niż u niej, to wolałam ją ominąć. Była także uwielbiana przeze mnie pani profesor Eugenia Umińska, ale gdybym do niej się zgłosiła, to sprawiłabym przykrość pani profesor Dubiskiej.
           Po namyśle postanowiłam, że wybiorę pana Tadeusza Wrońskiego, który był starszy ode mnie jedynie 10 lat i niedawno wrócił z Brukseli po studiach u André Gertlera (który także jest Węgrem). Zgłosiłam, że chcę pracować pod kierunkiem Tadeusza Wrońskiego, który wtedy nie był jeszcze sławnym skrzypkiem, ale nauczyłam się u niego bardzo dużo.
Okazał się wspaniałym pedagogiem i fantastycznym człowiekiem. Wkrótce zaprzyjaźniliśmy się i zwracaliśmy się do siebie po imieniu.
           Dzięki niemu poznałam piękno muzyki Karola Szymanowskiego. Nigdy przedtem nie grałam utworów tego kompozytora. W marcu 1952 roku wszyscy polscy uczestnicy i jurorzy byli na zgrupowaniu w Warszawie. Z okazji 15. rocznicy śmierci Karola Szymanowskiego w Romie odbywał się koncert, podczas którego pani profesor Irena Dubiska grała I Koncert Szymanowskiego, a orkiestrą dyrygował Witold Rowicki.
           To było olśnienie. Siedziałam zachwycona, a po zakończeniu koncertu i po owacjach, podbiegłam do pana Wrońskiego i oznajmiłam, że chcę zagrać podczas konkursu w Poznaniu I Koncert Szymanowskiego. Tadeusz Wroński uśmiechnął się i powiedział, że po konkursie przygotujemy Koncert Szymanowskiego, bo przecież już się nauczyłam Karłowicza. Po kilku krokach zatrzymałam go i oznajmiłam – Tadeuszu, ja będę grała I Koncert skrzypcowy Karola Szymanowskiego na Konkursie w Poznaniu. On znowu powtórzył, że mamy przygotowane koncerty Wieniawskiego i Karłowicza. Wtedy ja po raz trzeci powtórzyłam – Tadeuszu, ja będę grała I Koncert Szymanowskiego w Poznaniu, akcentując mocno słowo będę.
           Popatrzył w moje zdeterminowane oczy i powiedział: „Dobrze. Mamy marzec, a w maju jest we Wrocławiu III etap eliminacji do konkursu. Ja się nie będę wtrącał. Jeżeli się nauczysz i zagrasz nam z pamięci z akompaniamentem fortepianu, to zobaczymy”.
Akompaniowali nam znakomici pianiści, pani Jadwiga Szamotulska i pan Jerzy Lefeld. Pani Jadwiga Szamotulska była stałą akompaniatorką Ewy Bandrowskiej-Turskiej. Wszyscy pianiści, którzy grają ze śpiewakami, również pięknie grają ze skrzypkami. Ćwiczyła ze mną bardzo dużo. Sama namawiała mnie do powtarzania fragmentów, w których uważała, że trzeba jeszcze coś poprawić. Ja coraz piękniej grałam ten koncert.
           Przed moim występem podczas III etapu we Wrocławiu Tadeusz Wroński zapowiedział, że nie zagram Koncertu Karłowicza, bo chcę pokazać I Koncert Szymanowskiego. Stanęłam i zagrałam, po czym rozpłakałam się – dostałam wprost histerycznego ataku płaczu. Podeszła do mnie pani prof. Eugenia Umińska, objęła mnie i uścisnęła serdecznie, natomiast Tadeusz Wroński powiedział tylko: „Dobrze, będziesz grała ten koncert”.
           Akompaniowała nam orkiestra pod dyrekcją Stanisława Wisłockiego. Podczas konkursu mój występ zakończył się dużym sukcesem. Brawa trwały kilkanaście minut. Zdobyłam drugą nagrodę ex aequo z Julianem Sitkowieckim, a zwyciężył Igor Ojstrach.
           Pamiętam, jak podszedł do mnie sam Walery Bierdiajew i powiedział: „No dziecko, no ja stary, ale ja płakał”.
Pamiętam też, jak podszedł do mnie Witold Rowicki i zachował się jak stary, zazdrosny mąż, bo powiedział: „Poczekaj, ja ci zaakompaniuję ten koncert”. Graliśmy go potem wspólnie wiele razy.    Objechaliśmy z tym koncertem całą Europę i pamiętam, że tylko w Ostrawie nie grałam pod batutą Rowickiego. Graliśmy go w Stanach Zjednoczonych. Polska orkiestra nie towarzyszyła mi jedynie podczas występów w Afryce Południowej i w Australii.
           Jeżeli grałam w jakimś kraju I Koncert skrzypcowy Karola Szymanowskiego, to nie zdarzyło mi się, żebym nie otrzymała ponownego zaproszenia. Ten koncert wprowadził mnie na wielkie estrady, ale ja też wprowadziłam ten koncert na pięć kontynentów.
Oczywiście, że nie z każdym dyrygentem i nie z każdą orkiestrą wszystko było idealne.

           Teraz już dotarliśmy do 1961 roku, do Pani amerykańskiego tournée z Orkiestrą Filharmonii Narodowej.
            - To była pierwsza podróż koncertowa polskiej orkiestry do Stanów Zjednoczonych. W Nowym Jorku nie było jeszcze Lincoln Center, a jedynie Carnegie Hall – marzenie i symbol sukcesu wszystkich solistów i dyrygentów. Wszyscy wystąpiliśmy tam po raz pierwszy, zarówno Orkiestra, Witold Rowicki, jak i ja. W programie był oczywiście I Koncert skrzypcowy Karola Szymanowskiego.
            Na tym koncercie był Artur Rubinstein, którego zawsze podziwiałam, nie tylko dlatego, że był wspaniałym pianistą, ale również dlatego, że pięknie mówił po polsku. Zresztą mówił także po niemiecku jak „stary Szwab”, a po francusku jak stary paryżanin. Artur Rubinstein był uwielbiany w Polsce, nigdy nie przestał być polskim pianistą.
            Na nasz koncert przyszedł w towarzystwie Sola Huroka, króla impresariów. Jak skończyłam grać, Hurok powiedział do Rubinsteina – to jest kontrakt, i został moim impresariem. Dzięki niemu przez 20 lat grałam po kilka koncertów w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie.
            Można powiedzieć, że tak się zaczęła moja duża kariera.

Zofia Stopińska

Szanowni Państwo!

Maestra Wanda Wiłkomirska urodziła się 11 stycznia 1929 roku w Warszawie, zmarła tamże 1 maja 2018 roku.  

Druga część wywiadu z Maestrą Wandą Wiłkomirską opublikowana zostanie za tydzień - 8 maja 2020 roku. Już dzisiaj zapraszam do lektury.

Emilian Madey: "Wszystko, co po nas zostaje, to jest kultura"

           Solistą koncertu, który odbył się w Filharmonii Podkarpackiej 6 marca 2020 r., był znakomity pianista Emilian Madey. Program tego wieczoru zawierał dzieła orkiestrowe: Uwertura do opery „Łaskawość Tytusa” KV 621 Wolfganga Amadeusza Mozarta i III Symfonia Es-dur op. 55 Ludwiga van Beethovena. Orkiestrą Symfoniczną Filharmonii Podkarpackiej dyrygował Dawid Runtz, wyróżniający się dyrygent młodego pokolenia, znany dobrze podkarpackim melomanom z bardzo ciekawych kreacji.
           W pierwszej części koncertu, po Uwerturze wysłuchaliśmy Koncertu fortepianowego C-dur op. 14 - należącego do najbardziej znanych kompozycji Franciszka Lessela, polskiego kompozytora urodzonego trzy dekady wcześniej niż Fryderyk Chopin. Franciszek Lessel był jedynym polskim kompozytorem, który miał szczęście studiować u Józefa Haydna i pod jego kierunkiem rozwijał zdolności kompozytorskie oraz pianistyczne. W trakcie pobytu w Wiedniu kilka razy przyjeżdżał do letniej rezydencji Lubomirskich w Łańcucie w charakterze nadwornego muzyka.
           W 1809 roku, po śmierci Józefa Haydna, Franciszek Lessel powrócił do Polski i koncertował jako pianista, grając z powodzeniem własne kompozycje.
Wracając do klasycznego w budowie, pogodnego w nastroju Koncertu C-dur op. 14 Franciszka Lessela podkreślić także należy, że dzieło to daje pole do popisu przede wszystkim soliście.
          W wykonaniu Emiliana Madeya i Orkiestry Symfonicznej Filharmonii Podkarpackiej pod batutą Dawida Runtza dzieło zabrzmiało wyjątkowo pięknie. Zachwycił mnie przede wszystkim solista błyskotliwą wirtuozerią, cudownym, szlachetnym dźwiękiem i rewelacyjną techniką. Nic dziwnego, że po zakończeniu dzieła gorące brawa trwały długo i publiczność wyraźnie domagała się bisu. Fortepian znowu zabrzmiał wspaniale pod palcami Emiliana Madeya, który wykonał nieznany „Taniec neapolitański” Ignacego Feliksa Dobrzyńskiego.
          Klika godzin przed tym wspaniałym wykonaniem, w samo południe, mogłam porozmawiać z Panem Emilianem Madeyem. Zapraszam Państwa do przeczytania bardzo interesujących wypowiedzi Artysty.

          Zofia Stopińska: Z pewnością wielu melomanów niecierpliwie czeka na dzisiejszy wieczór, podczas którego wykona Pan Koncert C-dur Franciszka Lessela, bo podobnie jak ja usłyszą po raz pierwszy ten utwór w sali filharmonicznej. Ma Pan w repertuarze ten koncert i dokonał Pan nagrania tego dzieła.
          Emilian Madey: Wczoraj dziękowałem serdecznie pani Marcie Wierzbieniec, dyrektor Filharmonii Podkarpackiej, za zaproszenie do wykonania Koncertu Lessela. Dzięki temu miałem okazję wrócić do tych nut po dwudziestu latach. Wówczas, podczas koncertu, zostało zarejestrowane wspomniane nagranie i wydane na płycie. Od tamtego czasu żadna polska instytucja nie kwapiła się, aby w jakikolwiek sposób zainteresować się tym, jakże rzadko wykonywanym dziełem. Z tego, co wiem, to tylko na jednym letnim festiwalu muzycznym w Warszawie Koncert Lessela był wykonany przez Howarda Schelley’a.
         Kiedy dwadzieścia lat temu szukałem nagrań tego Koncertu, dowiedziałem się, że istnieją jedynie nagrania archiwalne w Polskim Radio w wykonaniu Reginy Smendzianki i Zbigniewa Drzewieckiego, jeżeli dobrze pamiętam. Nikt nie zadbał, by koncert ten rzeczywiście rozpowszechnić i Polskie Radio nie wydało rzeczonych archiwów na płytach. Małym kamyczkiem w kierunku jego promocji było moje wykonanie z Polską Orkiestrą Jeunesses Musicales pod dyrekcją Łukasza Borowicza. Zostało ono utrwalone i ukazało się na płycie, która nawet nominowana była do Fryderyka.
          Od tamtego czasu zajmowałem się innymi projektami, innym repertuarem – między innymi Koncertem fortepianowym As-dur op. 2 Feliksa Ignacego Dobrzyńskiego – również niezwykle rzadko wykonywanym dziełem. Koncert Dobrzyńskiego z Polską Orkiestrą Radiową pod batutą Łukasza Borowicza nagrałem dla brytyjskiego wydawnictwa Chandos. Płyty „poszły w świat” i o tym koncercie dużo więcej się mówi w tej chwili.

          Może po dzisiejszym wykonaniu Koncertu C-dur Franciszka Lessela otrzyma Pan kolejne propozycje?
          - Mam nadzieje, że będzie mi dane jeszcze nie raz wykonać ten Koncert, bo to jest urocza muzyka. Może jako profesjonalista nie powinienem mówić o utworze, że jest uroczy. Jestem jednak przekonany, że słuchaczy nie trzeba zanudzać muzykologiczną terminologią. Powinni po prostu przyjść na koncert i zachwycić się tym utworem.

          Jestem przekonana, że Lessel dobrze zabrzmi pomiędzy Mozartem a Beethovenem.
          - Zdecydowanie tak, bo przecież Lessel zmarł w 1838 roku, czyli raptem 11 lat po Beethovenie, natomiast kiedy przyszedł na świat, to Mozart cieszył się jeszcze dobrym zdrowiem. Jest to „ogniwo przejściowe” pomiędzy muzyką klasyczną a romantyczną i jeżeli mogę trochę „zadręczyć” Państwa wiedzą teoretyczną, to początek romantyzmu datujemy na rok 1810, bo to rok urodzin Fryderyka Chopina. Wielokrotnie stawiam pytanie, czy Fryderyk Chopin wiedział w momencie swoich urodzin, że właśnie rozpoczął nową epokę i jest wielkim romantykiem? Przecież przez pierwsze kilka lat nie było wiadomo, że to dziecko objawi talent muzyczny, a jego rodzice raczej mogli mieć bardziej problem z przeciekającym dachem w Żelazowej Woli, niż z myślą o edukacji muzycznej niemowlęcia.
           Jeżeli mamy się trzymać wiedzy muzykologicznej, że początek romantyzmu przypada na rok 1810, to proponuję nie urodziny Chopina, lecz datę powstania Koncertu Franciszka Lessela.
W 1810 roku Franciszek Lessel komponuje swój drugi koncert fortepianowy C-dur (pierwszy zaginął, nie wiemy, jak brzmiał, nie wiemy, gdzie mógł być zdeponowany – może zniszczony został podczas licznych wojen, a może gdzieś się kiedyś odnajdzie?). Dlaczego rok 1810? Dlatego, że tutaj po raz pierwszy w polskiej literaturze, a nie jestem pewien, czy nie w literaturze światowej, ostatnia część koncertu jest tańcem narodowymi i jest to początek szkoły narodowej. Pierwszej na świecie. Polskiej!
            To nie Fryderyk Chopin rozpoczyna szkołę narodową, tworząc swoje koncerty fortepianowe i Rondo w postaci krakowiaka, kujawiaka czy mazura, tylko już siedem lat wcześniej Ignacy Feliks Dobrzyński w III części Koncertu As-dur zamieszcza rytmy krakowiaka, a w roku 1810 w swoim Rondzie, dzisiaj granego w Filharmonii Podkarpackiej Koncertu, Lessel wprowadza rytmy mazurka. Moim zdaniem jest to początek polskiej szkoły narodowej – tu jest początek: taniec ludowy zostaje wykorzystany w muzyce profesjonalnej. To tu refren (fachowo z włoskiego ritornello) jest tańcem na trzy – mazurkiem.
          Moim zdaniem początek epoki powinniśmy datować na rok powstania dzieła, na jego przełomowe wręcz znaczenie, a nie na urodziny kogoś, kto dopiero za kilka lat miał okazać się geniuszem.

           Koniecznie chcę poruszyć temat nagrań, bo oprócz wymienionych już koncertów Lessela i Dobrzyńskiego utrwalił Pan inne perełki. Sporo z nich znalazło się na 2-płytowym albumie solowym „Portret” , są płyty z dziełami nagranymi z towarzyszeniem orkiestr: Bogusława Madeya - Metamorfozy – Wariacje na temat Paganiniego, Koncert Fortepianowy nr 3 Ludwiga van Beethovena, Koncert na fortepian i orkiestrę Piotra Mossa, czy Concertino Władysława Szpilmana.
           - To prawda, nagrałem również Concertino Władysława Szpilmana. Nie nazywajmy jednak tej formy koncertem. Bardzo żałuję, że Władysław Szpilman nie napisał pełnometrażowego koncertu fortepianowego, takiego jak na przykład George Gershwin. Władysław Szpilman był bowiem polskim Gershwinem i gdyby znalazł się w Stanach Zjednoczonych, to nie wiem, czy nie zdetronizowałby tam kilku naprawdę wybitnych kompozytorów. Wspaniała postać!
           Miałem szczęście dobrze znać Władysława Szpilmana. Poznałem go, gdy miałem 15 lat. Moja świadomość artystyczna, muzyczna czy historyczna była zupełnie inna.
Od niego podczas spacerów, które robiliśmy pod skocznię w Zakopanem i z powrotem do Domu Pracy Twórczej ZAiKS-u, znałem całą historię jego przeżycia II Wojny Światowej – nie z książki, tylko bezpośrednio od autora i bohatera. Dowiedziałem się o tym, czego już nie ma w książce, co się stało z niemieckim oficerem, jakie były losy rodziny tego niemieckiego oficera, który go uratował, i rodziny Szpilmanów.
           Niestety, „Concertino” wprowadziłem do mojego repertuaru i nagrałem już po śmierci Władysława Szpilmana, ale podczas pierwszego wykonania obecna była pani Halina Szpilmanowa.
To jest bardzo piękny utwór i jego historia jest tragiczna. Powstał w pierwszych miesiącach pobytu Szpilmana w warszawskim getcie. Zastanawiające jest to, ile może być groteski i radości w muzyce, która jest pisana w takich warunkach. Jakby się nic nie stało, wszystko pisane z radością, z przymrużeniem oka, harmonia jazzująca, fantastyczne pomysły instrumentacyjne, barwowe, wirtuozowska faktura fortepianowa pomiędzy neoklasycyzmem a jazzem.
           Ja, po swojemu, znajduję odpowiedź na pytanie, skąd tak szokujący kontrast pomiędzy otaczającą twórcę rzeczywistością, a charakterem utworu: kiedy zmarła moja babcia, byłem w kompletnej pustce, rodzice byli za granicą i mieszkanie zionęło pustką. Pustka i cisza krzyczały.
Załatwiłem wszystkie sprawy formalne, wróciłem do domu i nie miałem co ze sobą zrobić.
           Późnym wieczorem, sam, w ciszy zupełnej, wziąłem kartkę papieru nutowego i zacząłem pisać, żeby po prostu czymś zająć myśli. Bez żadnego pomysłu, bez zastanowienia. W ciągu kilku dni powstał najbardziej groteskowy, powiedziałbym nawet – szyderczy utwór, jaki kiedykolwiek napisałem.
Reakcje psychiki ludzkiej są nieodgadnione zupełnie. Przez ten pryzmat mogę zrozumieć, dlaczego Władysław Szpilman w getcie mógł napisać tak rozbrajająco uroczy, lekki i radosny utwór.

           Powróćmy jeszcze do nagrań Pana Taty – Bogusława Madeya.
           - Nagrałem Jego Metamorfozy – Wariacje na temat Paganiniego na fortepian i orkiestrę, oparte na temacie 24. Kaprysu Niccolò Paganiniego. Dołączył do panteonu kompozytorów, którzy „pastwili się” nad tym tematem. Pierwszym był sam Paganini, później Ferenc Liszt, Johannes Brahms, Sergiusz Rachmaninow, Boris Blacher, Witold Lutosławski, no i Bogusław Madey. Tata sam podkreślał, że to jest bezczelność i arogancja z jego strony, że bierze się za taki temat, ale miał naprawdę bardzo dużo do powiedzenia muzycznie w tej materii. Jest to znakomity utwór, pozwalający na wirtuozowski popis pianiście i fantastycznie orkiestrowany, pełen znakomitych pomysłów instrumentacyjnych, kontrapunktycznych – fantastyczna muzyka! Nie mówię tak dlatego, że jestem jego synem, tylko jako pianista, jako artysta, który po prostu ocenia dzieło muzyczne, które jest mu dane mieć pod palcami.
           Nagrałem jeszcze 5 Preludiów, które skomponował podczas swoich studiów w Poznaniu i Sonatinę napisana w 1952 roku, czyli także podczas studiów. Miał wtedy 20 lat, a skomponował fantastyczne miniatury. Nie chcę dłużej wartościować i porównywać, ale zachęcam do poznania tej literatury, bo to jest taka muzyka, która musi się podobać, pomimo, że pisana jest nowym językiem, z uroczą harmonią, w klasycystycznej konwencji. Nazwałbym tę muzykę: humanitarną – komponowaną dla słuchacza i dla wykonawcy – wszak pisał ją świetny pianista.

          Talent muzyczny odziedziczył Pan po rodzicach, którzy byli znakomitymi muzykami, bo Mama – Anna Malewicz-Madey była znakomitą śpiewaczką, obdarzoną przepięknym mezzosopranem, a Pan poszedł w ślady Ojca i jest Pan dyrygentem, pianistą, kompozytorem oraz pedagogiem. Studiował Pan te kierunki równocześnie albo prawie równocześnie.
           - Jednocześnie studiowałem dwa: fortepian i kompozycję. To było działanie vabank, ponieważ zdawałem na dwa kierunki jednocześnie. Tata zapytał: ”Co będzie, jak się dostaniesz na jeden, albo będziesz musiał wybrać jeden?”. Odpowiedziałem, że wtedy zrezygnuję ze studiów muzycznych, bo studiując jeden kierunek zanudzę się na śmierć. Fortepian i kompozycja, bo fortepian to jest nauka czytania – jest w nutach jakaś powieść, jakaś historia zapisana i ja ją muszę umieć przeczytać, natomiast kompozycja to jest biała kartka, którą ja muszę umieć zapisać – jest to nauka pisania i czytania. Nie mogę się nauczyć tylko czytać, nie umiejąc pisać i odwrotnie, bo byłbym tylko w połowie wykształcony.
Rzeczywiście, udało mi się dostać na te dwa kierunki i studiowałem je jednocześnie.
           Kiedy zbliżał się dyplom z kompozycji i dosłownie chwilę po obronieniu pracy magisterskiej z fortepianu, odbywały się egzaminy wstępne na studia dyrygenckie. Przystąpiłem do nich, zdałem na dyrygenturę symfoniczno-operową i zostałem przyjęty od razu na drugi rok. W ciągu trzech lat ukończyłem dyrygenturę. To było ukoronowanie ewolucji muzycznej, bo skoro już umiem czytać i pisać, to trzeba umieć to pokazać 80 osobom, przed którymi staję. Wówczas mogę uczyć innych. Nie mam 19 lat w momencie rozpoczęcia studiów dyrygenckich, po ukończeniu których „mądrzę się” przed ludźmi, którzy są o pokolenie lub dwa pokolenia starsi ode mnie i grali z niejednym doświadczonym dyrygentem.
           To jest podobne do reżyserii filmowej. Lepiej jest wcześniej postudiować aktorstwo, albo być operatorem filmowym, żeby pretendować do miana bycia reżyserem. Ja tak postrzegam dyrygenturę.

           Według mnie orkiestrę można porównać do instrumentu.
           - Oczywiście, dyrygent gra na orkiestrze. Jako pianista gram na fortepianie: są klawisze, młotki, struny, tłumiki itd... W orkiestrze są żywi ludzi. Czasem się śmieję, że fortepian ma tę wyższość nad orkiestrą, że nie próbuje stawiać mi warunków, nie powołuje związków zawodowych do życia i nie wywraca oczami, gdy zmieniam frazowanie lub artykulację.
Grając na fortepianie jestem bezkarny, mogę grać, co chcę, jak chcę i jak długo chcę.

          Jest Pan także kompozytorem i niewiele na ten temat Pan powiedział. Jak powstają Pana utwory, skąd Pan czerpie inspiracje?
           - Ja rzadko komponuję. Żeby zacząć komponować, muszę mieć taki pomysł, który mi żyć nie daje. Jeśli to są ulotne pomysły, o których szybko zapominam, albo powracam do nich po kilku dniach i stwierdzam, że są niewystarczająco dobre, to nie zabieram się do pisania. Mój Ojciec mówił, że papier jest cierpliwy i wszystko zniesie, ale już słuchacz czy wykonawca niekoniecznie. Uważam, że nie trzeba na siłę zapełniać szuflad nutami. Jest tyle pięknej literatury skomponowanej, która nie jest grana – chociażby Lessel. Mogę pisać 20 utworów rocznie, ale po co? Składać je do szuflady, albo udzielać wywiadów i na przykład w rozmowie z panią twierdzić, że jest to genialna muzyka, która wymaga wykonywania i żalić się, że artyści z własnej inicjatywy rzadko sięgają po muzykę współczesną?
            Przede wszystkim nigdy nie potrafiłem zabiegać o swoje, nie umiem chodzić do muzyków i prosić, żeby zagrali jakiś mój utwór. Siłą rzeczy najczęściej grane są te moje utwory, które pisałem dla siebie, czyli kompozycje fortepianowe. Mam je w stałym repertuarze pomimo, że są to utwory już leciwe.
           Ostatni utwór, który skomponowałem po 10 latach przerwy, to jest potężny utwór na duży skład quasi symfoniczny z koncertującą partią trzech multi perkusji – na estradzie jest około 200 instrumentów perkusyjnych. Jest to czteroczęściowy utwór, każda część jest na inną grupę instrumentów oraz zespół orkiestrowy i dopiero ostatnia część jest konglomeratem wszystkich sekcji, wszystkich grup, wszystkich rodzin instrumentów.
           Skomponowałem ten utwór z myślą o doktoracie, ale nie miałem czasu na ten doktorat, ponieważ zająłem się projektem moniuszkowskim, który wymyśliłem sobie na Rok Moniuszkowski – Moniuszko for the World – pieśni Moniuszki w obcych językach. Na razie więc za dużo jest pomysłów rozpoczętych, za dużo pomysłów jest w realizacji i ten utworek czeka sobie na zrobienie doktoratu.

           Wiem, że uprawiał Pan dużo muzyki kameralnej, czy ten nurt nadal jest równie ważny w Pana działalności artystycznej?
           - Cały czas uprawiam muzykę kameralną, z tym, że uciekam od współpracy ze skrzypkami, wiolonczelistami i instrumentami dętymi, a skłaniam się w kierunku pracy ze śpiewakami. Najbardziej mnie to fascynuje, najbardziej cenię ten rodzaj współpracy, ponieważ tu potrafię się muzycznie, artystycznie najlepiej wypowiadać. Jest mi to najbliższe.
            Nie oznacza to, że podważam inną kameralistykę – po prostu to jest moja nisza. Grywałem oczywiście z wieloma różnymi muzykami, ale to jest mi najbliższe – może dlatego, że Mama była śpiewaczką? Wiele razy widziałem i słyszałem oboje rodziców – Mama śpiewała, a Tata grał na fortepianie i pewnie siłą rzeczy jasne się dla mnie stało, że te dwa najdalsze sobie, najbardziej obce instrumenty – głos ludzki i fortepian, mogą ze sobą współpracować i stanowić jedność.

           Zawsze podziwiam pianistów, którzy współpracują ze śpiewakami, ponieważ zawsze muszą bardzo uważnie towarzyszyć śpiewakowi. Nie ma dwóch takich samych wykonań.
           - Chwalić Boga, że nie ma, bo jakie to byłoby nudne, gdybyśmy byli powtarzalni! Pianista musi się dostosować do nastroju, do czasu wypoczynku nocnego, do oddechów solisty, do akustyki sali koncertowej, do temperatury, do wszystkiego... To jest niesamowita ilość uwarunkowań, które są bardzo inspirujące, acz czasami bywają bardzo trudne.
           Przede wszystkim praca ze śpiewakiem uczy ogromnej pokory, jeżeli chodzi o oddech. Pianiści mają tendencje do grania „bez oddechowego”, takiego pędu przez cały czas. Słuchacz oddycha razem z frazą, razem z muzyką, nawet jeżeli słuchacz nie zdaje sobie z tego sprawy.
           Są muzycy, którzy są męczący w słuchaniu i czasami nie potrafi się nawet powiedzieć, dlaczego, a powodem jest najczęściej „zadyszka”, którą oni wytwarzają w słuchaczu. Słuchacz nie ma gdzie wziąć oddechu!
          Praca ze śpiewakiem uczy pokory wobec naturalnych, fizjologicznych predyspozycji, wobec prawideł, wedle których Pan Bóg nas stworzył. To się potem powinno przekładać na granie solistyczne: należy zakończyć frazę, zanim się zacznie nową. Musi być ten naturalny oddech po prostu, również w palcach, również w wybrzmieniu dźwięku.

           Mając tyle doświadczeń, może się Pan dzielić tym wszystkim ze studentami i uczniami.
           - Tak, bo uczę w szkole średniej i w Akademii Muzycznej, która obecnie działa pod nazwą Uniwersytet Muzyczny Fryderyka Chopina w Warszawie. Bardzo chciałbym przekazywać tę wiedzę wszystkim podopiecznym, ale nie zawsze się to udaje. Kiedy rozpoczynałem pracę pedagogiczną, byłem przekonany, że wszyscy będą zdolni i pracowici. Czasami właśnie całą sztuką jest dotrzeć do osoby, która może ma talenty bardzo ukryte i trzeba je wyciągnąć na wierzch. To wszystko jest bardzo złożone i wymaga dużej odpowiedzialności. Uczę już prawie 20 lat i myślę, że udaje mi się tę odpowiedzialność zachować.
           Nie jestem nauczycielem, który tylko chodzi z glinianym kubeczkiem, w tym samym od 30 lat kaftaniku, pomiędzy salą a pokojem nauczycielskim, by zaparzyć sobie kolejną herbatkę.
Nadal jestem praktykiem, w związku z tym cały czas przekazuję młodym to, co sprawdziłem sam na sobie. Nie zdarza mi się mówić czegoś, co mi się wydaje, tylko mówię to, co wiem. Od tej strony moja pedagogika może się sprawdzać, ale statystyka jest taka, że tylko raz na kilka lat zdarza się jednostka wybitna, która przejmuje wszystko, co się do niej mówi i może to rozwinąć w przyszłości.
           Ja to porównuję czasami do statystyki w dawnym Związku Radzieckim, a może nawet dzisiaj też w Rosji. Tam każdego roku około 3 miliony małych dziewczynek czteroletnich jest zapisywanych na jazdę figurową na lodzie tylko i wyłącznie po to, żeby po dziesięciu, może dwunastu latach jedna z nich dostała złoty medal na olimpiadzie. To statystyka może przerażająca i pesymistyczna, ale tak i u nas wygląda to przysłowiowe per aspera ad astra.
           Nie możemy oczekiwać, że z każdego zrobimy artystę-muzyka. Zresztą, gdzie oni wszyscy mieli by się podziewać? W edukacji ważne jest raczej to, żeby nie zniechęcić do sztuk pięknych i w ten sposób kreować i kierować edukacją młodego człowieka, by – nawet, jeżeli nie zostanie muzykiem, jeżeli wybierze zupełnie inną profesję – zachował miłość do sztuk pięknych. Żeby po latach ze swoimi dziećmi przychodził regularnie na koncerty i żeby nasze kolejne pokolenia narodu, który ma w swojej historii wiele doświadczeń, czasami na własne życzenie, czasami na życzenie bardzo złych i wrogich sił, na nowo się odnawiały i kreowały, jeżeli chodzi o umiejętność docenienia dóbr kultury. Chodzi tu zarówno o twórców rodzimych oraz obcych, ale wykonywanych tu i teraz.
           Wszystko, co po nas zostaje, co zostaje po każdej cywilizacji, która upada, to jest kultura.
Jeżeli jedziemy na wakacje do Italii, Grecji czy Egiptu, to interesują nas przede wszystkim zabytki. Nie zwiedzamy muzeum inflacji albo służby zdrowia, ani relacji międzynarodowych sprzed trzech tysięcy lat, tylko patrzymy na te łupiny, skorupy zamalowane różnymi obrazkami, na rekonstrukcje zapisów muzyki dawnej, na Dolinę Królów, z jakimi honorami chowani byli faraonowie, czyli jak wyglądały wszystkie sztuki piękne – plastyka, rzeźba, malarstwo...
To jest to, co po nas przetrwa. Jeżeli nie będziemy dbali o kulturę, nie będziemy jej doceniać, pielęgnować i współtworzyć, to zginiemy całkowicie.

           Pomyślałam teraz, że w Polsce mocno są promowane różne gatunki muzyki łatwej w odbiorze oraz wykonawcy tej muzyki, nazwijmy ją rozrywkową, ale naszym najlepszym towarem eksportowym jest muzyka klasyczna i przede wszystkim wykonawcy tego gatunku.
           - Dość długo w Filharmonii Narodowej dyrektorem był Kazimierz Kord. Wówczas, jadąc z Filharmonią Narodową za granicę, podczas wielu tras koncertowych dyrygował symfoniami Prokofiewa, Szostakowicza, Czajkowskiego, a solista rzadko miał w repertuarze polski koncert. Co z tego, że polscy artyści pojechali, jeżeli oni wykonywali utwory, które Rosjanie grali sto razy lepiej. Rosjanin też nigdy nie wykona tak dobrze polskiej muzyki, jak polski artysta.
            Być może pojawią się sprzeciwy czytelników, że Rosjanie świetnie grają Chopina, za wykonania jego dzieł otrzymują najwyższe nagrody itd.
Długo możemy dyskutować na ten temat. Starczy, jeśli powiem, że Rosjanie zupełnie inaczej czują poloneza. Grają tę naszą narodową muzykę w dużo szybszym tempie i zupełnie inaczej frazują. Robią to w sposób fantastyczny, świetny, ale jeżeli mielibyśmy szukać naprawdę naszego narodowego idiomu, to nie byłyby to nagrania rosyjskich wykonawców.

           Jak Pan się czuje, występując w roli solisty, kiedy orkiestrą dyryguje ktoś inny?
            - Zazwyczaj się cieszę, że mam jeden problem z głowy, ponieważ bywało tak, że dyrygowałem i grałem jednocześnie. Dobrze wiem, jak ogromna jest to odpowiedzialność, a tutaj rozkłada się ona na nas dwóch.
          Dawid Runtz jest mi dobrze znany od lat, bo nawet prowadziłem podczas jego studiów w UMFC instrumentoznawstwo, na które Dawid musiał przychodzić i z tamtych czasów się znamy. Teraz bardzo mocno trzymam kciuki za całą jego przyszłość.
Mam wrażenie, że znalazł się w kręgu ludzi, którzy są mu w stanie pomóc i będą to robić.

            Współpraca z Filharmonią Podkarpacką pod jego batutą przebiega harmonijnie?
            - Jak najbardziej, zawsze był miły, serdeczny, otwarty. Bardzo dobrze przygotował orkiestrę, podoba mi się, jak z nią pracuje. Wszystko tutaj ma swój czas. Uważam, że Orkiestra Filharmonii Podkarpackiej jest bardzo dobrze przygotowana do koncertu. A co będzie wieczorem? Artysta malarz nie wystawi na licytację czy do galerii swojego obrazu, dopóki nie ma pewności, że jest w stu procentach skończony. Artysta muzyk jednak nie ma żadnej pewności, co wydarzy się podczas koncertu. Jesteśmy żywymi ludźmi i wykonujemy muzykę na żywo. Podczas prób ustawiamy pewne szablony naszych relacji i słuchamy się wzajemnie, ale potem jest żywe wykonanie przed publicznością, podczas którego zawsze pojawi się coś, czego nie było na próbie.

           Bardzo dobrze, że nam to Pan uświadomił. Dziękuję za rozmowę i za czas poświęcony mnie, i czytelnikom „Klasyki na Podkarpaciu”. Mam nadzieję, że Pan niedługo powróci do Rzeszowa.
           - Właściwie to ja właśnie wróciłem, bo występuję tutaj po raz drugi. Pierwszego mojego pobytu już nikt nie pamięta, bo grałem tutaj mając dwanaście lat koncert Bacha (nie pamiętam nawet, który), ale wiem, że był to 1987 rok. Pamiętam, że to była super frajda zagrać z orkiestrą, Tata dyrygował, Mama śpiewała, bo to był taki rodzinny koncert. Pamiętam, że woda w Rzeszowie była wtedy okropna i do każdej szklanki herbaty trzeba było wrzucić listek geranium, żeby inaczej pachniała. Pamiętam także wystawę Pewexu w hotelu – i to wszystko. Rzeczywistość PRL-u widziana oczami dziecka.
          Teraz przyjechałem tutaj jak do innego państwa, na inną planetę. Tutaj jest wszystko wyremontowane, świetna jest akustyka w sali koncertowej i w kameralnej, gdzie rozmawiamy. Jest po prostu pięknie! Do takich miejsc chętnie się wraca.

Zofia Stopińska

Agata Szymczewska zainaugurowała Wiosenną Akademię Muzyki on-line

           Od kilku tygodni budynki przedszkoli, szkół i uczelni są puste. Pedagodzy prowadzą zajęcia on-line. Nie jest to łatwe zarówno dla uczniów, jak i nauczycieli, a w szczególnie trudnej sytuacji są nauczyciele szkół muzycznych, bo nauka gry na instrumentach na odległość jest nie lada wyzwaniem. Zajmuje też o wiele więcej czasu niż lekcje prowadzone z uczniami w budynkach szkolnych. Efekty tego zdalnego nauczania poznamy dopiero wówczas, kiedy uczniowie spotkają się z nauczycielami „na żywo”. Wiadomo, że codzienna praca z instrumentem musi się odbywać.
          15 kwietnia 2020 roku, w ramach nowego projektu Europejskiego Centrum Muzyki Krzysztofa Pendereckiego, zainaugurowana została Wiosenna Akademia Muzyki, która będzie cyklem spotkań odbywających się on-line. Pedagogami Akademii będą dobrze znani wykładowcy, którzy wielokrotnie prowadzili zajęcia w Europejskim Centrum Muzyki.
          Jak informują organizatorzy, kursy odbywać się będą kilka razy w tygodniu – zawsze „na żywo” i zawsze o godzinie 17.00. Udział w Kursach jest bezpłatny, a obserwować je można na stronie internetowej oraz na Facebooku Centrum.
          Pierwsze spotkania przeznaczone są dla skrzypków i wiolonczelistów. W kolejnych tygodniach odbędą się zajęcia prowadzone przez wykładowców grających na instrumentach dętych.
Szczegóły znajdą Państwo na stronie internetowej Europejskiego Centrum Muzyki Krzysztofa Pendereckiego.
          17 kwietnia (w piątek) organizatorzy zapraszają na spotkanie z Profesorem Tomaszem Strahlem, który opowie o tym: „Jak utrzymać dobrą formę na wiolonczeli podczas kwarantanny?”.
           W środę, podczas inauguracji Wiosennej Akademii Muzyki spotkała się z młodymi skrzypkami Agata Szymczewska, jedna z najwybitniejszych polskich skrzypaczek młodego pokolenia.
Tematem spotkanie było: „Skrzypek sam w domu, czyli jak ćwiczyć skutecznie i w pełni samodzielnie”.
          Z pewnością Jej rady zapamiętali wszyscy, którzy w tym spotkaniu uczestniczyli, obserwując je lub biorąc czynny udział, bowiem w czasie transmisji była możliwość zadawania pytań na czacie.
          Jestem przekonana, że nie tylko uczestnicy tego spotkania pragną poznać tę znakomitą skrzypaczkę i nauczycielkę bliżej. Dlatego zapraszam do przeczytania wywiadu z Agatą Szymczewską, zarejestrowanego niedawno, bo 4 października 2019 roku w Rzeszowie.

            Zofia Stopińska: Rozmawiamy w Rzeszowie, przed inauguracją 65. Sezonu koncertowego Filharmonii Podkarpackiej – w pani wykonaniu usłyszymy Koncert skrzypcowy e-moll op. 64 – Feliksa Mendelssohna. Z pewnością ten utwór ma Pani w repertuarze od dawna, bo wykonanie tego dzieła jest zwykle marzeniem uczniów klas skrzypiec szkół muzycznych II stopnia.
          Agata Szymczewska: Można powiedzieć, że moja historia z Koncertem e-moll Mendelssohna jest dość dziwna, gdyż był to jeden z najbardziej znienawidzonych przeze mnie koncertów skrzypcowych. Wiadomo, że w którymś momencie edukacji trzeba ten koncert „zaliczyć”. W szkołach muzycznych, na korytarzach, dzieci w przerwach między sobą się przechwalają: „...a ja już gram Mendelssohna, a ty jeszcze nie”. W mojej klasie już wszyscy grali ten koncert, a ja jeszcze grałam inne koncerty, bo jeszcze Pani nie zadała mi Mendelssohna. Byłam zrozpaczona, że będę grała ten koncert na szarym końcu. Dlatego byłam bardzo rozżalona i z wielką złością zaczęłam ćwiczyć ten koncert. Postanowiłam, że nauczę się go, zagram na egzaminie i nigdy więcej nie będę go grała. Tak rzeczywiście było, zaraz po wykonaniu Koncertu e-moll na egzaminie, zabrałam się za inny koncert.
           Po Konkursie Wieniawskiego, czyli mniej więcej po piętnastu latach mojej edukacji, okazało się, że ten znienawidzony przeze mnie Koncert e-moll Mendelssohna jest jednym z najczęściej zamawianych koncertów. Po raz pierwszy po długiej przerwie wykonałam go w Lahti w Finlandii, z towarzyszeniem świetnej Lahti Symphony Orchestra, którą dyrygował znakomity Mosche Atzmon. Po otrzymaniu zaproszenia, próbowałam zamienić Koncert e-moll na wszystkie możliwe koncerty, ale nie dało się i trzeba było zagrać Mendelssohna. Pamiętam, że jeszcze dwa dni przed koncertem w ogóle nie byłam pewna, jak to wszystko wyjdzie, ale mam z tamtego wydarzenia wspaniałe wspomnienia i chyba ten sukces spowodował przełom. Poczułam, że mogę się z Koncertem Mendelssohna zaprzyjaźnić i z uśmiechem na twarzy go wykonywać, i ten uśmiech nie znika mi do dzisiaj.

           To jest cudowny, pozornie tylko łatwy utwór, ale niewiele osób zdaje sobie sprawę, że aby wzbudzić zachwyt publiczności, solista, orkiestra i dyrygent muszą być w najlepszej formie i zadbać o najmniejsze detale. To jest w sumie bardzo trudny utwór.
           - Trudny, wymagający i dobrze pani zaznaczyła, że wykonanie musi być spójne. Są koncerty, że rola orkiestry i dyrygenta jest drugoplanowa (nie lubię tego słowa). W przypadku Koncertu e-moll Mendelssohna bez świetnego dyrygenta i bardzo dobrze grającej orkiestry, dla solisty granie jest katorgą, a nie przyjemnością.
Chcę powiedzieć, że po próbie jestem zachwycona, ponieważ maestro Caldi, z którym znam się od wielu lat, wspaniale prowadzi orkiestrę i bardzo podobnie wyczuwamy wiele fraz. Podkreślę, że Orkiestra Filharmonii Podkarpackiej w sposób wręcz wybitny poddaje się wszystkim sugestiom dyrygenta i moim. Starają się, słuchają, są bardzo czujni i od razu reagują. Praca z takim zespołem jest ogromną przyjemnością.

            Kilka dni temu była Pani w Rzeszowie i w sąsiednim budynku, gdzie mieści się ZSM nr 1, prowadziła Pani seminarium, w którym uczestniczyli nauczyciele i uczniowie klas skrzypiec ze szkół muzycznych naszego regionu – jak zobaczyłam harmonogram zajęć to pomyślałam, że trudno będzie umówić się na rozmowę – lekcje po śniadaniu – lekcje po przerwie na obiad...
            Ktoś przysłał mi post z rozpoczęcia tego seminarium. Sala wypełniona była młodzieżą oraz dorosłymi – domyślam się, że byli to nauczyciele skrzypiec podkarpackich szkół muzycznych. Dotarły do mnie także komentarze młodych ludzi, którzy byli zachwyceni.
            - Bardzo się cieszę, że udało mi się znaleźć z nimi wspólny język, który jest kluczem do sukcesu, bo dzisiaj przepływ informacji jest tak szybki, że wiele rzeczy można przegapić. Dlatego umiejętność nawiązania nici porozumienia, tych samych priorytetów i celów, jest bardzo ważna. Czasami nasza droga do celu się różni, ale po to idziemy tą drogą, żeby wymieniać się z innymi naszymi spostrzeżeniami. Jeśli to się udało, to jestem bardzo szczęśliwa.
            Takie seminaria są trudne, bo podzielenie się jak największą wiedzą i doświadczeniem w czasie dwóch dni jest praktycznie niemożliwe. Dlatego zawsze jestem zmuszona wybierać tematy, o których chcę mówić, czy problemy, z którymi wszyscy grający na instrumentach się borykamy i jak różne rozwiązania każdy z nas znajduje. Na poruszenie wielu problemów zabrakło czasu, ale cieszę się, że to co się udało, zostało przyjęte z entuzjazmem.

           Przez cały czas trwania seminarium, aula Zespołu Szkół Muzycznych nr 1 w Rzeszowie była wypełniona?
           - Tak, przez cały czas było co najmniej 50 osób w sali. Byli nauczyciele, którzy uczą i mają już dziesiątki lat doświadczeń. To jest bardzo ciężka, mozolna i trudna praca, która wymaga ogromnej cierpliwości i wielkich umiejętności. Ja na co dzień nie uczę dzieci i nagle występuję przed nimi z pozycji osoby, która wszystko wie. W wielu momentach czułam, że spokojnie moglibyśmy zamienić się miejscami. Ci nauczyciele mogliby się ze mną podzielić swoim doświadczeniem i mogłabym się sporo nauczyć i dowiedzieć. Ale z drugiej strony moja działalność sceniczna oraz ogromne ilości repertuaru, które przerobiłam i fakt, że na co dzień mam styczność z występowaniem na scenie – dają mi ogromną siłę i pewność w tym co robię, że kiedy dzielę się tym z ludźmi, którzy na co dzień tego nie doświadczają, to czuję równowagę.

            Udzielała Pani różnych rad młodym skrzypkom – nie tylko dotyczących samej gry, ale także na przykład tremy, jak sobie radzić z niepowodzeniami. Potrafiła Pani w krótkim czasie przekonać dziewczynkę, której coś się nie udało, mówiąc, że słuchali jej ludzie życzliwi i w pewnym momencie trema, i całe jej zdenerwowanie znikło, być może na zawsze.
             - Podzieliłam się swoim podejściem do występów. Kiedy wychodzę na scenę i widzę setki, a czasami tysiące ludzi, którzy źle mi życzą, którym zależy na tym, żebym się pomyliła i oni poczuli się lepsi ode mnie, to z takim przekonaniem nie byłabym w stanie zagrać nawet jednej nuty, strach tak by mnie sparaliżował, że chyba bym uciekła.
             Kiedy uczymy się, błędy są wkalkulowane w naszą naukę. Jeśli stojąc na scenie myślimy, że publiczność będzie te błędy, jak wędkarze, łowić, bardzo łatwo zniekształcić rzeczywistość i myśleć, że ci ludzie źle nam życzą, że cieszą się naszymi porażkami.
Ja jednak wierzę, że wszyscy ludzie z natury są dobrzy, bardzo życzliwi i bardzo ciepli, nawet jeśli sami o tym nie wiedzą. Zawsze w to wierzę, jak występuję publicznie.
Jeśli widzę, że ktoś jest zestresowany taką sytuacją, to na bazie mojego doświadczenia staram się to wszystko „okręcić” i uzmysłowić tej osobie, że nie ma się w sumie czego bać.

           Drugą połowę lipca 2019 roku spędziła Pani także w Łańcucie w roli profesora 45. Międzynarodowych Kursów Muzycznych w Łańcucie. Miałam przyjemność być na Pani koncercie w Sali Balowej z cyklu Mistrz i uczniowie – byłam zachwycona nie tylko Pani grą, ale także fantastyczną współpracą z zaproszonymi przez Panią bardzo młodymi uczestnikami. Ujęła mnie Pani szczególnie grając z małą dziewczynką, która, tak jak ja, ma na imię Zosia.
           - Uważam, że tak trzeba, bo gdzie ci najmłodsi mają zdobywać doświadczenia, jeśli nie w takich momentach, kiedy występują na scenie z kimś, przy kim mogą czuć się bezpiecznie, mogą czuć się dowartościowani i docenieni. Mają przed sobą „nabitą” do ostatniego miejsca salę, a wśród publiczności mnóstwo przyjaciół i znajomych, którzy im kibicują, bo tak jest na kursach.
            To są jedne z najpiękniejszych wspomnień, jakie można sobie wyobrazić jako dziecko, jako początkujący, młody artysta. Ja także wielokrotnie byłam zapraszana, może nie jako bardzo małe dziecko, ale jako studentka miałam możliwość występowania na scenie z Krystianem Zimermanem, Marthą Argerich, Mischą Maisky’im, Yurijem Bashnetem, Anne-Sophie Mutter, Maximem Vengerovem, Gidonem Kremerem i wieloma innymi świetnymi artystami. Byłam też brana pod skrzydła tych wielkich mistrzów i jeżeli nadarza się okazja, że mogę w jakikolwiek sposób oddać ten kredyt, który kiedyś został mi udzielony, to tylko w taki sposób, że teraz ten kredyt udostępniam dalej.
            Przecież Krystianowi Zimermanowi nie jestem w stanie w żaden sposób podziękować za wszystkie piękne chwile na estradzie, na próbach i podczas nagrań. Trudno o tym wszystkim powiedzieć w dwóch zdaniach. Ja mogę Krystianowi Zimermanowi codziennie, do końca życia, wysyłać sms-y i e-maile z podziękowaniami za te doświadczenia, ale i tak w żaden sposób nie odda to tego, co czuję. Natomiast dla małej Zosi, która ze mną zagrała w sali balowej Zamku w Łańcucie, ten występ będzie miał podobną wartość, jak dla mnie współpraca z Krystianem i w ten sposób staram się oddawać ten kredyt, który kiedyś został mi udzielony.

            Myślę, że nie przeszkadza Pani, kiedy od lat mówi się: Agata Szymczewska – zwyciężczyni Międzynarodowego Konkursu Skrzypcowego im. Henryka Wieniawskiego.
(Śmiech).
           - Kiedyś bardzo mnie to denerwowało i myślałam, że rozszarpię na strzępy każdego, kto coś takiego powiedział. Każdy plakat z moim nazwiskiem i napisanymi małym druczkiem słowami: zwyciężczyni Konkursu Wieniawskiego, po prostu rwałam na malusieńkie strzępy ze złości. Chciałam w ten sposób udowodnić nie tylko sobie, ale także i całemu światu, że ja nie tylko wygrałam Konkurs Wieniawskiego, ale coś więcej jeszcze w życiu osiągnęłam.
          Natomiast teraz, po tylu latach, napawa mnie tak ogromna duma, jak widzę na plakacie: „Agata Szymczewska – zwyciężczyni Międzynarodowego Konkursu Skrzypcowego im. Henryka Wieniawskiego”, że staję przy tym plakacie i mówię – tak, to ja.

            Trzeba także podkreślić, że ten Konkurs miał i nadal ma duże znaczenie w Pani działalności artystycznej, bo otworzyły się przed Panią drzwi najsłynniejszych sal koncertowych.
            - To prawda. Już dawno stwierdziłam, że moje życie dzielę na: przed Konkursem i po Konkursie.
Wszystko, co robiłam do października 2006 roku, miało zupełnie inny wymiar, a życie zmieniło się o 180 stopni, nabrało zupełnie innego tempa, nabrało zupełnie innej prędkości, odpowiedzialności i możliwości, które rzeczywiście ten Konkurs otworzył.

           Niedawno grała Pani II Koncert skrzypcowy Henryka Wieniawskiego podczas inauguracji sezonu artystycznego w Filharmonii Lubelskiej. Zauważyłam, że z radością Pani gra także inne popisowe utwory tego kompozytora. Trzeba także dodać, że Henryk Wieniawski był przede wszystkim wirtuozem i pewnie jego dorobek kompozytorski jest dość skromny.
           - Jeżeli porównamy dorobek Wieniawskiego i na przykład Chopina, to nie ma tych utworów zbyt dużo, aczkolwiek te, które skomponował, są wspaniałe.
Znowu muszę powiedzieć, że czas robi swoje, to znaczy, im dalej od Konkursu, od października 2006 roku, to gdzieś ten dystans do utworów Wieniawskiego, który wtedy był bardzo duży – zmniejszył się. Początkowo nie chciałam grać utworów Wieniawskiego, bo nie chciałam być kojarzona wyłącznie z Konkursem. Teraz przyszedł taki moment, że gram te utwory, nie dlatego, że muszę, tylko dlatego, że chcę. Bardzo je lubi także publiczność, bo zawsze widzę uśmiechnięte twarze.
Koncert d-moll Wieniawskiego jest bardzo trudny, ale piękny i ciekawy. Mam go prawie ćwierć wieku w repertuarze, a ciągle mnie czymś zaskakuje.

            Bardzo ważnym nurtem w Pani działalności jest muzyka kameralna. Jest Pani nadal prymariuszką renomowanego zespołu Szymanowski Quartet (od 2014 r.). Nie wszyscy o tej działalności wiedzą.
            - Nie wiedzą, aczkolwiek też nietrudno się domyślić, dlatego, że repertuar solistyczny skrzypcowy (choć może dziwnie to zabrzmi), jest ubogi, bo ile koncertów można mieć w repertuarze – 30 może 40, a to jest „kropla w morzu” w kontekście literatury muzycznej. Jeżeli ktoś jako artysta zatrzymuje się na eksplorowaniu literatury z perspektywy wyłącznie repertuaru skrzypcowego, to prędzej czy później muzycznie „zginie marnie”. Nie da się tym wyżywić duszy artystycznej, nie da się być ciągle zaskakiwanym, ciągle nurtowanym przez muzykę, która jest bardzo znana, ograna, nawet momentami „wyświechtana” przez przeróżne interpretacje, które nas zalewają na wszystkich You Tube’ach, Facebookach i innych mediach społecznościowych.
           Tutaj z wielką pomocą przyszedł kwartet smyczkowy: kwartety Beethovena, Mozarta, Brahmsa, Bartoka... Mamy jeden Koncert skrzypcowy Beethovena, a kwartetów smyczkowych jest szesnaście. Życzę każdemu skrzypkowi, żeby zagrał chociaż pięć i wtedy będziemy mogli porozmawiać o Beethovenie: o jego języku muzycznym, o jego strukturze, o jego liniach melodycznych, strukturach harmonicznych, itd... Co to jest akcent muzyczny, sforzato, subito, forte... Nie da się tego zrobić, jeżeli mamy do dyspozycji wyciąg partii skrzypcowej koncertu, czy nawet dziesięciu sonat skrzypcowych, które są sonatami genialnymi, ale to i tak w kontekście pianistów, którzy mają ich trzydzieści dwie, znowu jesteśmy na szarym końcu.

             „Szymanowski Quartet” to jest stała formacja, która osiągnęła bardzo wysoki poziom i należy do najlepszych kwartetów smyczkowych na świecie, ale ja ciekawa jestem spotkań ze sławnymi artystami, którzy są solistami, jak wymienieni już na początku rozmowy: Martha Argerich, Anne Sophie Mutter, Krystian Zimerman, Gidon Kremer, Maxim Vengerov, Mischa Maisky i Yuri Bashmet. Z pewnością pracujecie inaczej, przygotowując się do koncertów.
           - Różnie to bywa. Dzisiejsze czasy są trudne dla muzyków, pomimo że możemy wszędzie szybciej dotrzeć, szybciej wszystko zrobić i zapoznać się z danym utworem. Często się zdarza, że występując na różnych festiwalach, zlatują się wszyscy samolotami rano w dniu koncertu, bo w poprzednim dniu wieczorem grali w innym miejscu. Gdybyśmy żyli w czasach XIX-wiecznych, kiedy ta muzyka powstawała, nie byłoby możliwości, że można jednego dnia zagrać koncert w Madrycie, a drugiego dnia wystąpić w Atenach. Dzisiaj jest wszystko możliwe i rzeczywiście często się zdarza, że na potrzeby organizatorów spotykamy się w dniu koncertu na dwie godziny na próbie. Jak głęboko, jak daleko można zajść w przygotowaniach do takiego koncertu, kiedy czasu na znalezienie cyklu wspólnego oddychania, wspólnej wizji utworu, jest tak naprawdę „tyle, co kot napłakał”. Wielcy artyści mają to do siebie, że grają z jednej strony jak soliści, z drugiej strony jak kameleony. Potrafią się wpasować we wszystko, mają uszy dookoła głowy, wszystko słyszą i nie jest to żadnym problemem. Mam w pamięci sporo takich wspaniałych koncertów z ostatnich lat.
            Stały kwartet smyczkowy nie jest w stanie zagrać Kwartetu Beethovena, nawet jednej części, bez dwóch, trzech prób, długich prób. O każdej frazie, o każdej nucie, o wszystkim się dyskutuje, próbuje, wspólnie sprawdza różne opcje. Można tak wypracować każdą frazę, że będzie dokładnie taka, jak chcemy. Czasami też jest tak, że jest jeden, nazwijmy go, muzyczny przywódca i za nim wszyscy podążamy, bo nie mamy innej opcji. Gramy zawsze w jednej drużynie, bo inaczej się nie da grać muzyki kameralnej.

            Myślę, że praca nad utworami kameralnymi podczas prób jest także fascynującą, ale czasami bywa tak, że lepiej, jeśli coś rodzi się dopiero podczas koncertu.
            - To jest pewna podstawa, bez pewnej dozy spontaniczności czy kreacji pod wpływem chwili, czy nawet przypadku. Jest mnóstwo fraz, w które wkrada się przypadek, który jest jedną z lepszych rzeczy, bo to jest trochę tak jak w życiu. Gdybyśmy mieli zawsze podążać tymi samymi drogami, to prawdopodobnie byśmy nigdy nie zobaczyli, że na sąsiedniej ulicy rośnie przepiękne drzewo. Dopiero jak zamkną nam ulicę, którą zawsze chodzimy, to trzeba będzie obejść i dopiero wtedy możemy natrafić naprawdę na coś wyjątkowego.
            W muzyce jest bardzo podobnie. W momencie jeżeli zostanie nam odcięta droga do czegoś, co chcemy wykonać, to bardzo możliwe, że tak nas fraza pokieruje, że doświadczymy zupełnie czegoś innego, równie pięknego, a nawet jeszcze ciekawszego od tego, do czego jesteśmy przyzwyczajeni.

            Byłam na próbie przed tą rozmową i przez cały czas zachwycałam się brzmieniem Pani skrzypiec, które wyróżnia się od brzmienia, orkiestry. Zdaję sobie sprawę, jak ważny jest dla solisty instrument, wiem, że kilka razy zmieniała Pani skrzypce. Czy aktualnie gra Pani na wymarzonym instrumencie?
            - To są wymarzone skrzypce. Co ciekawe, podczas dziewięciu lat grania na Stradivariusie myślałam, że w życiu już nic lepszego nie jest w stanie mnie spotkać. I właśnie mnie spotkało coś niesamowitego, bo Stradivarius był pięknym instrumentem i miał prawie nieograniczone możliwości, ale nigdy nie był moim głosem – to nie były skrzypce, które grały moim głosem, miały moją duszę. Były momenty, że musiałam szukać kompromisu i poddawać się temu, co skrzypce mają do zaoferowania. To był instrument kapryśny, trudny w obyciu, nieco rozpieszczony – trudno to określić.
           Natomiast Nicolo Gagliano, który obok nas leży, to skrzypce, które są moim instrumentem, bo to jest mój głos, to jest moja dusza, to jest rodzaj dźwięku, który ja uwielbiam, bardzo lubię także sposób gry, do której te skrzypce są predysponowane i mam tego świadomość, że na tym instrumencie bardzo dobrze mi wszystko wychodzi.
           Dzięki wielkiemu wsparciu Anne-Sophie Mutter mogę na tym instrumencie grać. Co ciekawe, Koncert e-moll Mendelssohna, który zabrzmi w Filharmonii Podkarpackiej, Anne-Sophie Mutter właśnie na tych skrzypcach nagrywała z Herbertem von Karajanem, z Orkiestrą Filharmonii Berlińskiej w latach 70-tych ubiegłego stulecia, na jedną ze swoich debiutanckich płyt dla Deutsche Grammophon. Wszystkie utwory, które Anne-Sophie Mutter na tym instrumencie grała, czyli koncerty Mendelssohna, Brucha, Beethovena, Brahmsa... Ja mam poczucie, grając te utwory, że te skrzypce mają „kartę pamięci”, w której zapisane są wszystkie nuty i wystarczy tylko przyłożyć ręce i wszystko jest.
            Natomiast jak gram Koncert Karłowicza albo Koncert Szymanowskiego, który na tym instrumencie nigdy wcześniej nie był grany (może to jest też kwestia podświadomości), ale to są długie, mozolne godziny, zanim ja na tym instrumencie wypracuję to, co bym chciała. W przypadku Mendelssohna biorę te skrzypce i wszystko jest tak, jak ma być.
Drewno także jakoś także żyje swoim życiem i domyślam się, że Anne-Sophie jako dziecko spędzała setki godzin ćwicząc te koncerty i wierzę w to, że gdzieś w tych wszystkich porach drewnianych, te nuty głęboko siedzą i tylko wystarczy je na wierzch wyprowadzić i to brzmi nadzwyczajnie.

            Wiem, że gra Pani dużo muzyki współczesnej, wielu kompozytorów z całego świata prosi Panią o prawykonania swoich utworów. Czy przygotowując się do prawykonania współpracuje Pani z kompozytorem? Przed laty, przed prawykonaniem jednego z utworów, zapytałam Mistrza Wojciecha Kilara, czy miał dużo uwag podczas prób odpowiedział: „...jak powierzyłem komuś prawykonanie, to już staram się nie ingerować...”.
           - Jest trochę inaczej, niż pani powiedziała w pierwszym zdaniu, bo w wielu przypadkach, może nawet w większości, to ja proszę kompozytorów o utwory. Bywa, że proszę, aby napisali dla mnie utwór, lub jest on już gotowy, chcę go zagrać i potrzebuję nut.
            Uważam, że jako artystka nie mogę żyć w czasach XIX i XX wieku, kiedy nastąpił największy rozkwit muzyki. Natomiast prawdziwe zrozumienie tego, co było wtedy, nadchodzi dopiero w zrozumieniu tego, co jest dziś. Mówiąc inaczej, żebym dobrze poznała i zrozumiała muzykę Mendelssohna, to muszę w pierwszej kolejności wiedzieć, co dzisiaj kompozytorzy piszą w czasach, kiedy ja żyję. Jak daleko wszystko zaszło albo jak blisko nam do tych dawnych czasów i dopiero wtedy, z tej perspektywy, XIX wiek nabiera określonego kształtu.

            Gdyby miała Pani możliwość spotkać się i porozmawiać z kompozytorem, który żył w minionych wiekach, to kogo by Pani wybrała: Mozart, Beethoven. Schubert, a może wymieniany dzisiaj często Mendelssohn?
           - Chyba najchętniej spotkałabym się z Karolem Szymanowskim. Chętnie spędziłabym z nim jedno popołudnie w Warszawie. Poszlibyśmy sobie na kawkę, gdzieś na Nowym Świecie posiedzieli. Poprosiłabym, żeby mi pokazał kilka miejsc, w których lubił bywać, poopowiadał o muzyce. Dla mnie byłoby to piękne doświadczenie. Prawdopodobnie nigdy to marzenie się nie spełni, ale byłoby to coś fascynującego.
            Teraz wracając do poprzedniego pytania. Nie mam możliwości porozmawiania z Karolem Szymanowskim, ale mogę porozmawiać z kompozytorami, którzy dzisiaj tworzą. Dla mnie ważne jest poznanie wcześniej tego człowieka i rozmowa na tematy nie związane z muzyką. To może być rozmowa o ostatnim meczu Barcelony albo dwóch medalach: Paweł Fajdek wygrał wczoraj w rzucie młotem, a dzisiaj rano okazało się, że Wojciech Nowicki też otrzyma brązowy medal.
            Podałam tylko przykład, bo rozmowa musi dotyczyć wspólnych zainteresowań i dopiero kiedy wiem, czym ten człowiek się pasjonuje, jakie ma spojrzenie na świat, co jest dla niego ważne, na tej bazie możemy przejść do rozmowy o muzyce.
            Współpraca z kompozytorami wygląda różnie. W większości przypadków jest tak, jak pani powiedziała: dostaję nuty do ręki i mogę z nimi robić, co chcę, ale trzymam się tekstu, który jest zapisany. Są momenty, kiedy staram się ten tekst zmieniać, albo modyfikować, ale wtedy wszelkie propozycje tych zmian uzgadniam z kompozytorem i uzasadniam je.
W początkowej fazie pracuję nad utworem sama i dopiero jak zarysuje się już pewna wizja, to wtedy zapraszam kompozytora, aby mu ją przedstawić i zapytać o zgodę na zmiany. Zazwyczaj dostaję „zielone światło”, ale czasami zdarza się, że kompozytor ma jakiś pomysł, którego nie zapisał w nutach, bo uważał, że nie da się tego w inny sposób zagrać, a ja uważam inaczej. Wtedy proszę go, aby zapisał wszelkie szczegóły w nutach.

           Współczesna muzyka powinna być wykonywana na estradach i trzeba publiczność przekonać, że równie wartościowy i piękny jak Koncert Mendelssohna może być utwór skomponowany pół roku temu.
           - Tak, ale wówczas, oprócz kompozytora duża odpowiedzialność spoczywa na wykonawcach i nawet najwspanialsze dzieło można zagrać w taki sposób, że nikt po raz drugi nie będzie chciał go słuchać i wieść się rozniesie po całym kraju, żeby żadna filharmonia nie wpadła na pomysł, aby ten koncert umieścić w repertuarze.
W momencie, kiedy wykonawca jest przekonany do dzieła, podpisuje się pod nim, oddaje obie ręce do dyspozycji publiczności i stara się być bardzo przekonywujący, jest duża szansa na powodzenie.
           Ja również, będąc profesjonalnym muzykiem, często wzbraniam się przed muzyką współczesną. Jak widzę w programie utwór, którego nie znam, to moją pierwszą reakcją jest oczywiście ucieczka. To jest zupełnie naturalne i nie należy z tym walczyć, ale często warto zaryzykować. Pójść do filharmonii z nadzieją, że może będzie ciekawie i zaryzykować. Wtedy ta nasza otwartość na to, co nas spotka, zdejmuje z grających ciężar zadowolenia za wszelką cenę wszystkich.
           To nie jest nic złego, jeśli ktoś wychodzi z koncertu niezadowolony. Najgorzej jest, jak wychodzimy z koncertu i natychmiast zapominamy, że byliśmy na nim. Jeśli nasze emocje są negatywne, ale silne, to uważam, że jest to coś wartościowego, co jasno nam pokazuje, że to mi się nie podoba, tego nie lubię. Porównać to można z wyjściem do restauracji. W tej restauracji mi nie smakowało i pewnie do niej już nie wrócę, ale chętnie pójdę spróbować gdzie indziej.

            Coraz rzadziej ukazują się recenzje po koncertach, szczególnie w Polsce. Ale są recenzje, które mają dla młodych wykonawców wielkie znaczenie. Chyba napisane w londyńskim „The Times” i ciągle cytowane słowa, że gra Pani „z powagą, opanowaniem i mądrością muzyczną ponad swój wiek, brzmiąc momentami jak płomienna młoda Ida Haendel”, sprawiły Pani przyjemność.
           - Owszem, bardzo dużą przyjemność, tym bardziej, że miałam przyjemność poznać wspaniałą Idę Haendel podczas Konkursu Wieniawskiego. Pomyślałam wtedy, że wszystkie polskie damy wiolinistyki: Ida Haendel, Wanda Wiłkomirska i Kaja Danczowska są mniej więcej mojej postury. To są drobne kobiety, ale z niesamowitymi charakterami i siłą wewnętrzną, z niesamowitą dobrocią i otwartością na świat. Ida Haendel jest najstarsza z nich wszystkich i najdłużej odnosiła ogromne sukcesy na największych estradach świata. Pragnęłabym chociaż połowę z tego wykonać i żeby radość z tego, co się robi, zdrowie i wewnętrzna moc nigdy nas nie opuściła.
            Wanda Wiłkomirska nas już, niestety, opuściła, ale trzy pozostały.

            Wszystkie jesteście drobne, niezwykle utalentowane, pracowite i uparte, ale to wszystko są zalety naszych wielkich skrzypaczek. Czy zastanawiała się Pani, co by Pani robiła, gdyby nie została Pani skrzypaczką?
            -Tych pomysłów było co niemiara, ale moim wielkim marzeniem byłby sport. Wprawdzie nie wiem, jaki rodzaj sportu mogłabym uprawiać z moją budową ciała. Nordic walking jeszcze nie jest dyscypliną olimpijską, ale jak zostanie, to na pewno wezmę udział w zawodach. Na razie kibicuję na kanapie. W sporcie wygrywa rzeczywiście najlepszy i zwycięzca może być tylko jeden.
            W muzyce nie mamy takich konkursów, że na przykład wybieramy najlepszego skrzypka na świecie, ale potrzeba rywalizacji w każdym z nas drzemie. Uważam, że taka rywalizacja szkodzi muzyce. Mówię to z perspektywy wygrania Konkursu Wieniawskiego, który otwiera zwycięzcy wiele drzwi, ale nie wiem, czy 25 września 2006 roku byłam gorszym artystą niż dokładnie miesiąc później, po ogłoszeniu werdyktu. Według mnie nic się nie zmieniło, a byłam traktowana jak inny człowiek. To nie jest zdrowe, bo stwarza sztuczną sytuację, że z dnia na dzień stajemy się kimś innym.
           Sportowcy trenując, dokładnie znają swoje wyniki oraz możliwości i to jest tylko kwestia predyspozycji w dniu zawodów, że w danym dniu muszę pokazać najlepsze swoje oblicze i na tle innych wypaść najlepiej. Cenię i szanuję wysiłek oraz poświęcenie sportowców: dieta, treningi, czas wolny, zdrowie – wszystko jest pod zawody. Jest to piękne. Cieszę się i płaczę, jak polscy sportowcy na arenach międzynarodowych zdobywają najwyższe medale.
            Piękne jest także to, że w wywiadach po zawodach dziękują wszystkim kibicom, którzy ich wspierali. Odbieram to bardzo personalnie, że oni mi dziękują za siedzenie na kanapie, za trzymanie kciuków i okrzyki radości, kiedy zdobędą medal.
            Często też myślę, że jak stoję na scenie, to publiczność też mi kibicuje, też jest ze mną i ostatnim ukłonem po koncercie dziękuję im za to, że byli na koncercie, kibicowali mi, wspierali mnie i że dla nich mogłam w danym dniu jak najlepiej zagrać.

            Jestem przekonana, że koncert będzie wspaniały, wyjedzie Pani z najlepszymi wrażeniami i zechce Pani wracać na Podkarpacie.
            - Do Łańcuta na pewno, w Rzeszowie jest to mój długo wyczekiwany debiut, tym bardziej radosny, i miejmy nadzieję, że pierwszy, ale nie ostatni występ.

Zofia Stopińska

Spotkanie z poetką Danutą Gałecką-Krajewską

          W ostatnich miesiącach życie na całym świecie toczy się inaczej. Więcej czasu, a niektórzy cały czas spędzają w swoich domach. Nareszcie jest czas na czytanie książek, sięgamy po tomiki poezji, słuchamy muzyki. Muzyka i poezja od wieków żyją ze sobą w symbiozie. Poezja bardzo często jest inspiracją dla kompozytorów różnych gatunków muzyki.
          Najlepszym przykładem jest wspaniałe dzieło „Symfonia Światła” Stanisława Fiałkowskiego w której wykorzystane zostały fragmenty tekstów papieża Innocentego III, Świętego Jana Pawła II, Danuty Gałeckiej- Krajewskiej i Leszka Długosza.
          Prawykonanie Symfonii odbyło się 28 marca 2018 roku w Filharmonii Podkarpackiej, a wykonawcami byli: Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Podkarpackiej i Chór Wydziału Muzyki Uniwersytetu Rzeszowskiego oraz soliści : Aleksandra Orłowska, Ewa Uryga i Tadeusz Szlenkier. Dyrygował Łukasz Wódecki. Ten wieczór pamiętają doskonale wszyscy, którzy wypełnili do ostatniego miejsca salę koncertową Filharmonii Podkarpackiej.
          Pan Stanisław Fiałkowski powiedział wówczas m.in.: „Poszczególne części Symfonii: Cisza, Modlitwa za Nich, Nadzieja – Pod Górę, Krzyk, Polska – to moje emocje, których doświadczyłem, stojąc 16 godzin w kolejce, aby oddać ostatni hołd Parze Prezydenckiej – Marii i Lechowi Kaczyńskim. Z potrzeby serca, każdym dźwiękiem, każdym akordem, starałem się oddać dramatyzm tamtych dni.”
          Zapraszam Państwa na spotkanie z Panią Danutą Gałecką-Krajewską. Niedługo bowiem będzie okazja sięgnąć po Jej nowy tom poezji.

            Zofia Stopińska: Kiedy napisała Pani wiersze, które Stanisław Fiałkowski wykorzystał w „Symfonii Światła”?
            Danuta Gałecka-Krajewska: W "Symfonii Światła" był wykorzystany tylko jeden wiersz, pt. "Pod górę", który został napisany po rozmowie z kompozytorem, Stanisławem Fiałkowskim, czy raczej pod wpływem tej rozmowy. Czas był wtedy szczególny, poruszający, kilka miesięcy po katastrofie Smoleńskiej.
Wiersz ma jednak wymowę ogólną, odniesienie do kondycji ludzkiej, częste w moich poetyckich przemyśleniach.

            Czy inne Pani wiersze były wykorzystywane przez kompozytorów?
            - Nie, inne wiersze nie były wykorzystywane przez kompozytorów. Chociaż pan Stanisław Fiałkowski już kiedyś użył tekst innego mojego wiersza w swojej kompozycji.

            Ta rozmowa jest doskonałą okazją, aby przedstawić Panią naszym czytelnikom. Jestem przekonana, że duży wpływ na nasze dorosłe życie ma środowisko w którym dorastamy – dom rodzinny, pedagodzy, często także osoby, które podziwiamy i staja się dla nas wzorem. Czy może Pani potwierdzić moje słowa?
            - Oczywiście, że na nasz dojrzały sposób myślenia i postępowania ma bardzo ważny wpływ cały ten bagaż przeszłości, który wnosimy do dorosłego życia, podobnie jak autorytety, życie innych osób, które stają się niejako naszymi ikonami smaku, np. literackiego i wszyscy ci, których sposób istnienia stanowi pożywkę dla naszego postrzegania świata.

           Czy wiersze powstają z potrzeby serca?
           - Jeżeli ma Pani na myśli pisanie pod wpływem emocji, to raczej rzadko piszę pod ich wpływem. Gdyby nawet taka była praprzyczyna powstawania utworu to zwykle jest filtrowany przez analizę myślową, słowną, intelektualną wreszcie. Pisał o tym niedawno dr Wojciech Kaliszewski w recenzji moich Dialogów Asymetrycznych, w Kwartalniku Literackim WYSPA (Nr1(49)2019).

           Proszę opowiedzieć o swojej działalności, która miała z pewnością wpływ na Pani twórczość.
           - W późnych latach 60-tych i 70-tych współpracowałam z Magazynem Studenckim i Popołudniem z Młodością, które wielokrotnie nadawały moje wiersze na antenie Polskiego Radia.
Przez kilka lat byłam w tamtych czasach członkiem Koła Młodych przy ZLP. Wiele moich literackich przyjaźni z tamtego okresu przetrwało do dzisiaj. Rozmawialiśmy o sztuce, chodziliśmy na wieczory autorskie kolegów (dzisiaj często uznanych pisarzy) i robiliśmy własne spotkania z amatorami wierszy i prozy.
           W tamtych latach wieczory literackie gromadziły rzesze miłośników literatury, ludzi dla których sztuka była niejednokrotnie sposobem życia, były bardzo krytyczne lub bardzo entuzjastyczne ale zawsze przepełnione miłością do sztuki; były same w sobie twórcze.

           Ukończyła Pani studia na Wydziale Anglistyki w Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu i jest Pani anglistką, tłumaczką. Tłumaczyła Pani również utwory literackie – wiersze i prozę. Nie każdy tłumacz może to robić i z pewnością fakt, że jest Pani poetką miał ogromne znaczenie.
           - Myślę, że dla tłumacza poezji fakt bycia poetą bywa przeszkodą w tym sensie, że jego własny sposób myślenia poetyckiego może przesłaniać siłę wyrazu tłumaczonego autora. Gdy jednak tłumacz jest w stanie wyjść poza siebie i całą wrażliwość oddać tworzywu innej materii językowej to przekaz zaśpiewu poetyckiego obcego języka może się udać.
           Chociaż jednocześnie wiadomo, że z wyjątkiem desygnatów rzeczownikowych, struktury lingwistyczne, konotacje znaczeniowe, idiomy i szereg innych elementów języka nie zawsze znajdzie ekwiwalent w języku obcym.
Każde zetknięcie się z treścią i brzmieniem innej mowy jest niewątpliwie fascynującą przygodą i tak to traktuję, na dobre i na złe.

          Co Panią inspiruje? Czy zdarza się, że pisze Pani na zamówienie – na specjalne okazje?
           - Na zamówienie staram się nie pisać ale różne okoliczności mogą być powodem pisania wierszy, np. utrata bliskich, odejście przyjaciół, czy reakcje na własne lub cudze cierpienia.
Są wiersze dedykowane ważnym dla mnie poetom, którzy niestety już odeszli , dialogi z innymi poetami, wiersze przywołujące wydarzenia z przeszłości i opisujące sytuacje, których doświadczyłam. To są właśnie moje twórcze bodźce. Utwory innych pisarzy, nie tylko poetów ale prozaików, też są dla mnie kanwą pisania i nieustanną Inspiracją.

          Od 1983 roku ukazały się cztery tomiki Pani poezji, ale po pierwszym była bardzo długa przerwa i dopiero w 2015 roku zaczęły się kolejne. Co było powodem tak długiego „milczenia”?
           - Od roku 1983 do 2015 rzeczywiście miałam przerwę ale tylko w drukowaniu, ponieważ pisać nie przestałam.
Wiersze z tamtego okresu zebrałam w dwóch tomikach, które zostały wydane w 2015 roku. Były to ŚLADY i OBIECANY PARK ROZRYWKI. Z ich ilości wynika, że w tamtych latach miałam mało czasu, bo powstało ich stosunkowo niewiele.

          Niedługo trafi do nas nowy tom Pani wierszy, który ukaże się nakładem Oficyny Wydawniczej Volumen i chcemy go polecić uwadze czytelników. Proszę nam opowiedzieć o zawartości tego tomiku. Kiedy powstały te wiersze i skąd tytuł.
          - Wiersze z tomu Z PARKU DO PARKU powstały w latach 2017-2019. W pewnym sensie utwory z tej książki są kontynuacją tomu OBIECANY PARK ROZRYWKI i budują przejście do innego, osobnego parku, który także jest metaforą życia. Sama struktura tytułu jest parafrazą tytułu książki jednego z moich ulubionych pisarzy, L .F. Celina, "Z zamku do zamku".

Rozmowa z panią Danutą Gałecką-Krajewską, poetką, anglistką i tłumaczką została zapisana 7 kwietnia 2020 roku przez Zofię Stopińską.

Magiczne miejsce w sercu Lwowa


          Wiele osób z Polski udaje się do Lwowa głównie po to, aby być na spektaklu operowym w słynnej Operze Lwowskiej, której obecnie pełna nazwa brzmi: Lwowski Narodowy Teatr Opery i Baletu im. Salomei Kruszelnickiej. Aktualnie nie podróżujemy, zostajemy w domach, ale myślę, że to odpowiedni czas, aby opowiedzieć o tym magicznym miejscu w sercu Lwowa. Wspólnie z Panem Zbigniewem Chrzanowskim – aktorem, reżyserem teatralnym i dyrektorem artystycznym Polskiego Teatru Ludowego we Lwowie, proponujemy Państwu wycieczkę po jednym z najpiękniejszych teatrów operowych wschodniej części Europy.

           Zofia Stopińska: Budynek Opery Lwowskiej zachwyca nas coraz bardziej, kiedy zbliżamy się do niego, idąc od strony pomnika Adama Mickiewicza.

           Zbigniew Chrzanowsk: Na pewno zachwyca przepiękna perspektywa tego budynku usytuowanego przy dawnych Wałach Hetmańskich i wspaniała bryła Teatru zaprojektowana przez Zygmunta Gorgolewskiego ponad sto lat temu - w latach 1895 - 1900.
           Ten Teatr szczyci się obecnością najwybitniejszych śpiewaków i dyrygentów światowej sławy, a również artystów dramatycznych, bo kiedyś to był swego rodzaju kombinat teatralny. Tutaj odbyły się premiery sztuk przygotowanych przez znakomitych polskich reżyserów, takich jak Solski, Pawlikowski, trudno byłoby wyliczyć wszystkich, a równocześnie na tej scenie brzmiały wspaniałe głosy: Adama Didura, Modesta Męcińskiego, Aleksandra Myszugi, znanego pod pseudonimem Filippi, i tej, która aktualnie jest patronką tego Teatru – myślę o Salomei Kruszelnickiej, która wielki rozgłos i karierę również zawdzięcza polskim twórcom, bo przez wiele lat była gwiazdą Opery Warszawskiej. Salomea Kruszelnicka święciła swoje tryumfy we Lwowie jako wstępująca na scenę śpiewaczka, młoda artystka, która urodziła się na ziemi tarnopolskiej, a tutaj stawiała pierwsze kroki, ale tak naprawdę laury zdobyła we Włoszech. Jak legenda głosi, to Salomea Kruszelnicka uratowała znakomitą operę Giacomo Pucciniego „Madame Butterfly”, której spektakle kończyły się klapą i dopiero jej piękna postać, bo była to pięknej postury kobieta o pięknym wyrazie twarzy, jako Cho-cho-san przyniosła temu spektaklowi Pucciniego sławę, która tej operze zapewnia pełne sale operowe na całej kuli ziemskiej.
Salomea Kruszelnicka po wojnie wróciła do Lwowa, bo to miasto było kolebką jej talentu, tutaj zmarła i została pochowana na Cmentarzu Łyczakowskim. W Sali Lustrzanej Opery Lwowskiej pojawiło się popiersie tej słynnej śpiewaczki, której imię zostało nadane temu Teatrowi.

           Proszę powiedzieć więcej o budowie wspaniałego obiektu, jakim jest Opera Lwowska.

           - Ten budynek powstał na przełomie XIX i XX wieku, został zbudowany z wielkim rozmachem przez Zygmunta Gorgolewskiego sumptem obywateli lwowskich, którzy sobie zafundowali takie cudowne miejsce, był równocześnie sceną dramatyczną i w imię tego zostały upamiętnione sztuki, które były tutaj grane. Są to sceny z wybitnych dramatów polskich twórców – zarówno klasyków, romantyków i późniejszych.

          Widać to szczególnie w miejscu, gdzie się znajdujemy, w przepięknej Sali Lustrzanej.

          - Widzimy tu oczywiście sceny z „Krakowiaków i Górali”, widzimy sceny z „Halki” Stanisława Moniuszki, widzimy tutaj dramaty Juliusza Słowackiego – „Lillę Wenedę”, „Balladynę”, mamy sceny z „Zemsty” Aleksandra Fredry, widzimy „Powrót posła” Juliana Ursyna Niemcewicza, czyli przeplata się opera z dramatem i śpiewogrą. Wszystko, co było kiedyś tak istotne dla polskiej sceny dramatycznej, znalazło swoje miejsce w tej przepięknej sali lustrzanej i myślę, że sąsiedztwo z wybitną ukraińską śpiewaczką Salomeą Kruszelnicką jest niezwykle harmonijne i mówi o połączniu sztuk sąsiadujących narodów. Całość tej plafoniery została zaplanowana przez artystę-malarza lwowskiego Stanisława Dębickiego i namalowana przez jego uczniów. Cały gmach Opery został ozdobiony wyjątkowymi dziełami sztuki, bo znalazły się tutaj rzeźby Piotra Wójtowicza i malowidła Antoniego Popiela, który jest współautorem wspaniałego pomnika Adama Mickiewicza, stojącego niedaleko w sercu Lwowa. Antoni Popiel pochowany jest także na Cmentarzu Łyczakowskim.

          W sali lustrzanej odbywały się z pewnością różne spotkania, bankiety, rauty.

          - Na pewno była to sala wielofunkcyjna, ale bankiety i rauty to odświętne dni każdego teatru, natomiast na co dzień można tutaj odpocząć, spacerować i podziwiać dzieła sztuki, które nas otaczają. To jakby dalszy ciąg tego, co dzieje się na scenie, a jednocześnie wystrój i kubatura sali sprzyjają odpoczynkowi. W żadnym z europejskich teatrów operowych nie spotkałem sali do kontemplacji, jakby promenadowej, tak pięknej i o takich rozmiarach, jak we Lwowie.

           Podobnie jest z przepięknym foyer i schodami.

           - Tak, klatka schodowa jest bardzo wystawna, a jednocześnie przestrzenna, umożliwia nabranie oddechu i łatwo się w niej poruszać. Zawsze z radością tutaj przebywam.

           Wszędzie otaczają nas piękne obrazy, rzeźby. Udajemy się w kierunku sali widowiskowej.

           - W budynku Opery wszędzie znajdujemy alegorie pór roku albo muz, które w takim dziwnym tańcu ozdabiają plafon Sali Widowiskowej.
Gdybyśmy mieli możliwość spojrzeć na salę widowiskową z góry, od tego wspaniałego żyrandola, to zobaczylibyśmy, że sala ma formę liry. Ten pomysł muzyczny zamyka także wspaniale akustycznie tę salę.

           Całe wnętrze sali widowiskowej jest dokładnie przemyślane. Dotyczy to szczególnie balkonów i lóż. W niektórych zasiadają specjalni goście dyrektora Opery, w innych koronowane głowy.

           - W tej chwili te relacje uległy już zmianie. W XIX wieku uważano, że należy siedzieć jak najbliżej sceny. Loże gubernatorskie, dyrektorskie i dla gości prezydenta miasta znajdują się bezpośrednio nad kanałem orkiestrowym, w tym miejscu orkiestra najbardziej zagłusza śpiew artystów znajdujących się na scenie. Oczywiście, że goście specjalni powinni mieć jak najbliższy kontakt ze sceną i to zostało zachowane, ale w ostatnich latach zauważyłem, że tych dostojników czy specjalnych gości dyrektor Opery sadza w swoich ulubionych lożach dalej od sceny i one znajduję się niemal u wylotu parteru, bo w tym miejscu widać najlepiej scenę, a także kumuluje się dźwięk oraz najlepiej słychać śpiewaków i orkiestrę. Wiek XX skorygował dawne zwyczaje w usadowieniu VIP-ów.

          Loża dyrektorska jest vis-à-vis loży namiestnikowskiej.

          - Tak, loża dyrektorska odgrywała rolę strategiczną, bo z loży dyrektor mógł łatwo przemieścić się do swojego gabinetu i szybko zażegnać jakiś konflikt. Teraz także dyrektor ma taką możliwość, bo może ze swojego gabinetu wejść do niewielkiego saloniku, w którym można mile konferować i rozmawiać, a równocześnie wejść do loży i zobaczyć, co dzieje się na scenie i w kanale orkiestrowym.
Natomiast jeśli z uwagą może obejrzeć i posłuchać spektaklu z loży znajdującej się dalej, to loża siódma w pierwszym balkonie, bo tam dobrze widać i słychać.
Obserwuję, że specjalni goście chętnie pojawiają się w reprezentacyjnych lożach, ale wiem, że nie są one dobre do obserwowania spektaklu, natomiast są bardzo reprezentacyjne i wszyscy mogą takiego dostojnika zobaczyć.

          Do loży namiestnikowskiej jest oddzielne wejście.

          - Nie tylko jest oddzielne wejście, ale nawet oddzielny podjazd, który został zachowany. Z prawej strony gmachu Opery jest specjalny wjazd, drzwi i jest klatka schodowa, skąd można wejść do małego saloniku, z którego wchodzi się do loży gubernatorskiej czy, jak pani powiedziała, namiestnikowskiej. To wszystko zostało zachowane i specjalni, ważni goście mogą tamtędy wchodzić.

           Na 100-lecie została przywrócona temu budynkowi dawna świetność.

          - Tak, z okazji tej okrągłej rocznicy i dzięki ogromnej dotacji europejskiej. Przygotowując Lwów do konferencji prezydentów Europy, postanowiono odnowić także budynek Opery.
Ten budynek był kilkakrotnie odnawiany i remontowany, ale stan, w jakim znajduje się teraz, jest zasługą całej Europy.

           Nie możemy pominąć faktu, że kiedy weszliśmy na widownię, spuszczona była słynna kutyna „Parnas” Henryka Siemiradzkiego.

          - Ta kurtyna opuszczana jest bardzo rzadko. Musimy wiedzieć, że kurtyna Siemiradzkiego kilka lat temu została poddana zabiegom konserwacyjnym, które odbywały się w Petersburgu, gdzie doskonale potrafią przywracać dawną świetność starym tkaninom. Ten sam mistrz zaprojektował kurtynę dla Teatru im. Juliusza Słowackiego w Krakowie, ale trudno je porównywać, bo lwowska kurtyna jest o wiele większa i bogatsza. Kilka postaci unosi się na „Parnasie” w tle, przez co jest kurtyną bardziej reprezentacyjną. Niektórzy twierdzą, że kurtyny krakowska i lwowska są takie same, ale to nie jest prawda.

           Zasiedzieliśmy się trochę w tej przepięknej sali i już rozlegają się dzwoneczki, bo spuszczana jest jeszcze inna kurtyna, przeciwpożarowa. Także piękna.

           - W każdym teatrze taka przeciwpożarowa kurtyna musi być i musiała być w XIX czy na początku XX wieku. Było sporo pożarów, które trawiły słynne teatry operowe, zabierając je nam z naszej świadomości . Najlepszym przykładem jest Teatr La Fenice w Wenecji, który płonął kilkakrotnie. Stąd zabezpieczenia w każdym teatrze muszą być.
          Ta kurtyna po kapitalnym remoncie została wzmocniona, obciążona większą warstwą substancji przeciwpożarowej, która oddziela scenę od widowni, ale we Lwowie ma ona również charakter dekoracyjny. Na dużych płaszczyznach blaszanych został wykonany jeszcze na początku XX wieku obraz. Jest to panorama Lwowa widziana od strony Podzamcza, czyli mamy przed sobą Wysoki Zamek, Kopiec Unii Lubelskiej, panoramę Starego Miasta – wszystkich kościołów i cerkwi, które znajdują się w centrum. Proszę sobie wyobrazić, że nie znamy autora tej kurtyny.
           Budując ten Teatr i przewidując taką kurtynę, grupa malarzy niemieckich, która brała udział w budowie, postanowiła namalować tę kurtynę i to jest rezultat, i owoc pracy kilkunastu malarzy niemieckich, którzy się nie podpisali, a zostawili we Lwowie taki prezent.

          Czy równie przestrzenne i wygodne jest zaplecze tego Teatru? Nie możemy się o tej porze, po spektaklu, tam udać.

           - Zaplecze sceniczne, garderoby być może nie spełniają warunków teatru XXI wieku. Przestrzeń za kulisami nie umożliwia realizacji wszelakich efektów, które robi się w nowoczesnych budynkach operowych. Bryła Opery Lwowskiej wkomponowana jest w przestrzeń miasta i nie może być powiększona. Wszystkie pracownie znajdują się poza teatrem, w budynku o odpowiednich rozmiarach, i już gotowe elementy dekoracji są tutaj przywożone.
           W czasie ostatniego remontu została zamontowana ruchoma scena, która może zjechać na dół albo wyjechać do góry, może być budowana na różnych płaszczyznach i osiągnąć nawet równię pochyłą.

           Pamiętam, że Pan zastosował równię pochyłą reżyserując operę „Mojżesz” – Myroslawa Skoryka.

           - To prawda, natomiast we wszystkich innych teatrach, w których wystawialiśmy „Mojżesza”, trzeba było wozić zapasową równię pochyłą, bo w żadnym z nich nie było innej możliwości.

           Światowa premiera tej opery odbyła się 23 czerwca 2001 r. – z okazji pielgrzymki Ojca Świętego Jana Pawła II na Ukrainę. Byłam na spektaklu „Mojżesza” w Operze Lwowskiej i ta opera jest ciągle w repertuarze lwowskiego teatru. Wiem, że zaplanowany jest spektakl m.in. na 10 marca 2019 roku.
           Nie miałam okazji, aby się zapytać, jak się Pan zmierzył z „Mojżeszem”.

           - Zaproszenie do realizacji tego dzieła było dla mnie ogromną, ale miłą niespodzianką. Miałem znakomite warunki pracy, bo wszyscy mi sprzyjali. Pomogło mi również to, że autora muzyki, wybitnego kompozytora Myroslawa Skoryka, znam od wielu lat. Wiedziałem, że będę mógł liczyć nawet na małe zmiany, jeżeli będzie trzeba. Dość długo znałem libretto, a nie miałem pełnej partytury. Trudno mi było pracować z dużym wyprzedzeniem. Podjąłem się pewnej eksperymentalnej podróży, którą zrobiłem bardziej dla siebie niż dla przyszłej realizacji, bo nie wiedziałem, czy rzeczywiście ona znajdzie swój wyraz na pięciolinii, ponieważ to zależało przede wszystkim od kompozytora.
           Wybrałem się w podróż do Ziemi Świętej, do Egiptu i na Synaj. Zobaczyłem koloryt tych ziem, skał na Synaju, gdzie powinna się toczyć akcja. Po powrocie do Lwowa rozmawiałem ze scenografami i oni od razu wiedzieli, że chodzi mi o stworzenie bezkresu gór synajskich na szczytach. Zapytałem również, czy uda nam się w finale rozsypać te góry i znaleźć świetlaną przestrzeń – unieść się w powietrze. Okazało się, że przy pomocy efektów i zastosowania namalowanych obrazów można to zrealizować. Jeszcze nie mieliśmy muzyki, ale część pracy już wykonaliśmy. Jest to dzieło wielu zdolnych ludzi, których znalazłem w tym teatrze i myśleliśmy podobnie.

          W pierwszym etapie prac nie myśli się jeszcze chyba o solistach.

          - Myśli się od początku. Wiedzieliśmy, że partię Mojżesza ma zaśpiewać bas i wśród solistów, którzy mają takie głosy, moja uwaga skupiła się na jednym wykonawcy, i rzeczywiście Myroslaw Skoryk napisał tę partię dla jego możliwości głosowych. Tym wspaniałym odtwórcą Mojżesza był Oleksandr Hromysz, którego trudno zastąpić, bo nikt nie ma takiego głosu jak on. Potrafi doskonale stworzyć postać historyczną, wiodącą, bez względu na to czy śpiewa, czy bierze udział w scenach zbiorowych.

           Panie Zbigniewie, jest późno i musimy już opuścić przepiękne wnętrza Opery Lwowskiej, a ponieważ tematów do rozmowy pozostało nam jeszcze bardzo dużo, proszę obiecać, że kiedyś znajdzie Pan czas na następne spotkanie.

          - Bardzo chętnie porozmawiam z panią wkrótce, jak przyjadę do Przemyśla, chyba, że pani wcześniej przyjedzie do Lwowa.

Z Panem Zbigniewem Chrzanowskim, aktorem i reżyserem teatralnym, dyrektorem artystycznym Polskiego Teatru Ludowego we Lwowie rozmawiała Zofia Stopińska w listopadzie 2019 roku.

Zdjęcia budynku i wnętrz o których była mowa w wywiadzie, znajdą Państwo na stronie Opery Lwowskiej www.opera.lviv.ua/pl/

Mamy dużo planów koncertowych i pomysłów do zrealizowania

            Znakomity koncert zaproponowała melomanom Filharmonia Podkarpacka na zakończenie karnawału. 25 lutego w sali kameralnej wystąpiło DUO KAROLINA MIKOŁAJCZYK & IWO JEDYNECKI.
           To jeden z najciekawszych zespołów kameralnych młodego pokolenia, cieszący się renomą w kraju i za granicą, a ponieważ w Rzeszowie gościł po raz pierwszy, z pewnością zechcą Państwo poznać artystów, którzy go tworzą.
Ze skrzypaczką Karoliną Mikołajczyk i akordeonistą Iwo Jedyneckim rozmawiałam przed koncertem.

           Zofia Stopińska: Zaproponowali Państwo program bardzo interesujący i jednocześnie stosowny na zakończenie karnawału.
           Karolina Mikołajczyk: Repertuar na koncert w Rzeszowie był faktycznie specjalnie dobierany. W ostatni dzień karnawału zaprezentujemy utwory, które naszym zdaniem najbardziej wpisują się w nastrój tego wieczoru. Nasz zespół działa od 6 lat i mamy repertuar, obejmujący wiele epok – od baroku do współczesności. Było więc z czego wybierać. Cieszymy się na możliwość wykonania przed rzeszowską publicznością utworu napisanego dla nas w zeszłym roku przez Wojciecha Kostrzewę. Jest to trzyczęściowa kompozycja The Hollywood Fantasy na skrzypce i akordeon, oparta na tematach z najbardziej znanych filmów Hollywood. Po prawykonaniu na Kubie, The Hollywood Fantasy będzie miała w Rzeszowie swoją polską premierę i bardzo się z tego faktu cieszymy.
           Iwo Jedynecki: Zagramy także Fantazję Koncertową na tematy z opery „Porgy and Bess” George’a Gershwina autorstwa Igora Frołowa. Na zakończenie karnawału jest to zestaw wprost „wystrzałowy”.
           Karolina: Koncert rozpocznie się także „wystrzałowo”, ponieważ zaczniemy go żywiołowym utworem współczesnym.
           Iwo: Będzie to Mazurek Ignacego Zalewskiego, również skomponowany specjalnie dla nas. To fantastyczna miniatura. którą staramy się jak najczęściej grać zarówno w Polsce, jak i za granicą. Jest bardzo wymagający, ale niezwykle efektowny. Ten utwór otwiera także naszą pierwszą płytę zatytułowaną „PREMIÉRE”.

           Po raz pierwszy posłucham na żywo skrzypiec i akordeonu w duecie. Kiedy powstało Duo – po ukończeniu studiów czy podczas studiów? Obydwoje studiowaliście na jednej uczelni – Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina w Warszawie.
           Karolina: Duet powstał na samym początku naszych studiów. Postanowiliśmy spróbować grać razem i rozpoczęliśmy współpracę od przygotowania kilku utworów na konkurs w Chorwacji. Otrzymaliśmy tam pierwszą nagrodę i Grand Prix. Wkrótce pojawiły się inne nagrody konkursowe, to nas utwierdziło w przekonaniu, że robimy coś interesującego.
           Iwo: Zespołów działających w takim składzie jest mało na świecie, także dlatego, że akordeon jest młodym instrumentem i utworów skomponowanych na skrzypce i akordeon jest niewiele. Jeśli chce się kontynuować pracę w takim składzie, to jednak trzeba szukać repertuaru i po prostu samemu robić transkrypcje. Dlatego też niewiele osób decyduje się na stałą współpracę w takim duecie.

          Pewnie wielką motywacją były dla Was sukcesy konkursowe. Jesteście laureatami pierwszych nagród i Grand Prix na międzynarodowych konkursach muzycznych we Francji, Chorwacji, Austrii, Włoszech oraz w Polsce.
           Karolina: Konkursy faktycznie nas motywowały, ale myślę, że nie one były naszym nadrzędnym celem. Bardzo dobrze dogadujemy się muzycznie i wspólne granie sprawia nam wielką radość. Wyznaczamy sobie nowe cele, przez cały czas poszerzamy repertuar i staramy się trafiać do coraz większej ilości słuchaczy, aby zainteresować ich muzyką klasyczną. Cieszymy się, że za każdym razem spotykamy się z pozytywnym odbiorem naszych występów przez publiczność.
           Iwo: Sukcesy konkursowe były dla nas bardzo ważne na początku naszej działalności, bo w czasie studiów nie koncertowaliśmy tak często jak teraz, a konkurs mobilizował nas do pracy i do poszerzania repertuaru. Na każdy konkurs trzeba było przygotować co najmniej pół godziny nowego repertuaru. Obecnie rzadko zdarza się, żebyśmy decydowali się na udział w konkursach, ponieważ naszym celem jest koncertowanie i to generuje nowy repertuar.
            Teraz na przykład wiemy, że za pół roku mamy koncert, podczas którego będziemy wykonywać nowo napisany dla nas utwór. W ten sposób nasz repertuar ciągle się poszerza.

           Jestem przekonana, że udział w konkursach miał wpływ na ilość propozycji koncertowych, bo zdarza się często, że ktoś nie znajdzie się w gronie laureatów, a otrzymuje zaproszenie na koncert.
           Iwo: Oczywiście, podobno tak bywa, ale akurat w naszym przypadku wiele koncertów było wynikiem nagród konkursowych. Warto uczestniczyć w konkursach, ponieważ zdobyte narody liczą się do osiągnięć, które skutkują później otrzymaniem stypendiów. Tak było w naszym przypadku. Zarówno Karolina, jak i ja zakupiliśmy instrumenty dzięki otrzymaniu dofinansowania w ramach programu Młoda Polska MKiDN.

           Dobry instrument jest bardzo ważny, bo to nieprawda, że jak ktoś jest świetnym skrzypkiem, to pięknie zagra na każdym instrumencie.
           Karolina: Najlepszy efekt jest wówczas, kiedy bardzo dobry muzyk gra na bardzo dobrym instrumencie. Oczywiście, dobry instrument bardzo pomaga i dla koncertującego muzyka jest koniecznością.
           Iwo: Czasami może się zdarzyć, że instrument z racji swoich niedoskonałości staje się przeszkodą w wykonaniu utworu. Na szczęście od początku działalności naszego zespołu mieliśmy dobre instrumenty.

           Muszę się przyznać, że długo nie doceniałam walorów i możliwości akordeonu, ale aktualnie ten instrument mnie fascynuje. Jednocześnie przekonałam się, że trzeba mieć talent i bardzo dużo pracować, żeby na tym instrumencie grać po mistrzowsku.
           Iwo: Każdy instrument wymaga talentu i pracy, jeżeli chce się grać na nim w sposób mistrzowski. Zwykle akordeon nie jest kojarzony z wykonawstwem muzyki klasycznej. Mistrzowska gra wymaga dużego wkładu pracy. W moim odczuciu dobrze jest uczyć się u wielu pedagogów i Polsce, i za granicą. Dzięki takim doświadczeniom akordeonista może stać się dobrym muzykiem.

           Mówi Pan to z własnego doświadczenia, bo uczył się Pan u wielu pedagogów.
           Iwo: Zdecydowanie i każdy z nich na konkretnym etapie w moim rozwoju był bardzo istotny. Uczęszczając do szkoły podstawowej i gimnazjum, uczyłem się u jednego znakomitego nauczyciela pana Roberta Kuśmierskiego. Później studiowałem w klasie prof. Jerzego Jurka, prof. Jerzego Łukasiewicza, a także u prof. Inakiego Alberdiego w Saragossie. Odbyłem też podyplomowe studia w Hochschule fϋr Musik w Detmold u prof. Grzegorza Stopy. Był to czas, którego nigdy nie zapomnę i odnoszę wrażenie, że wtedy nauczyłem się najwięcej. Otworzyłem się wtedy na muzykę barokową, której wykonawstwa wcześniej się obawiałem. Podczas studiów w kraju i za granicą czułem jak z roku na rok paleta moich możliwości i barw, które jestem w stanie wydobyć z instrumentu, stale się powiększa.

           W Pana przypadku wrażliwość na barwy dźwięku jest bardzo ważna, bo gra Pan ze skrzypaczką.
           Iwo: Bardzo się cieszę, jeśli słyszę słowa, że mój instrument nie brzmiał jak akordeon, bo to oznacza, że idę w dobrym kierunku. Akordeon ma tak towarzyszyć skrzypcom, żeby to brzmiało jak skład instrumentalny, który jest w historii muzyki od zawsze, a nie od ostatnich kilkudziesięciu lat.

           Pani Karolina grając na skrzypcach kontynuuje tradycje rodzinne.
           Karolina: Pochodzę z rodziny muzycznej, mama jest skrzypaczką, tata perkusistą. Brzmienie skrzypiec towarzyszy mi od zawsze. W wieku trzech lat zaczęłam przygodę ze skrzypcami, bo w przypadku tak małego dziecka trudno mówić o nauce, ale rzeczywiście skrzypce były, odkąd pamiętam. Zawsze stanowiły część mojego życia i to jest dla mnie tak naturalne, że nie wyobrażam sobie, aby mogło być inaczej.

          Naukę gry na skrzypcach rozpoczęła Pani pod kierunkiem mamy?
          Karolina: Naukę rozpoczęłam wieku 7 lat u prof. Marii Brylanki, która była wówczas koncertmistrzem Orkiestry Teatru Wielkiego. Później uczyłam się dosyć długo, bo do zakończenia studiów, u prof. Andrzeja Gębskiego. Po drodze jeszcze miałam zajęcia z fantastycznymi skrzypkami jak Janusz Wawrowski, Agata Szymczewska czy Maria Machowska. Niewątpliwie najbardziej istotną postacią w moim artystycznym życiu, jest prof. Zakhar Bron, u którego studiowałam w Hochschule fϋr Musik und Tanz w Kolonii oraz pobierałam lekcje podczas różnych kursów.

           Najważniejszym nurtem w Waszej działalności jest muzyka kameralna.
           Iwo: Najczęściej występuję w duetach: z Karoliną, z akordeonistą Hubertem Giziewskim tworzę Harmonium Duo a z pianistą Aleksandrem Krzyżanowskim występujemy z muzyką XIX wieku jako Duet 19:21. Kameralistyka stanowi ważną część mojej działalności, ale w lutym tego roku na przykład miałem solowy występ w Boulder w U.S.A . Odbywał się tam Festiwal Bachowski i obok Koncertu z orkiestrą miałem przyjemność wykonać swoje opracowanie II Walca Mefisto Franciszka Liszta. Ostatnio na Kubie grałem Mazurki Chopina, opracowane na akordeon solo, natomiast Karolina jest cały czas solistką w naszym duecie.
           Karolina: Nasza działalność duetowa jest bardzo wymagająca, bo mamy dużo planów koncertowych i pomysłów na przyszłość do zrealizowania. Najwięcej czasu poświęcamy na przygotowywanie koncertów. Przed tygodniem wróciliśmy z występów w Hawanie, wcześniej przez trzy tygodnie byliśmy w Azji, w październiku 2019 roku graliśmy w Nowym Jorku, a tuż po powrocie wykonywaliśmy z Filharmonią Śląską pod dyrekcją maestro M .J. Błaszczyka Koncert podwójny na skrzypce i akordeon i orkiestrę symfoniczną – Marcina Błażewicza. Ten utwór został napisany dla nas i jest to pierwszy na świecie koncert na taki skład instrumentalny. Wcześniej graliśmy go jeszcze w Filharmonii w Lublinie, Zamościu i z Orkiestrą Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina w Warszawie.
             Iwo: Będąc takim nietypowym duetem musimy mieć dużo ciekawych pomysłów. Nasz repertuar musi być interesujący i różnorodny. Mamy utwory na koncerty kameralne i symfoniczne tzn. na duet z towarzyszeniem orkiestry. Czasami podczas recitali każdy z nas prezentuje utwór na swój instrument solo. Takie utwory można też znaleźć na naszej płycie PREMIÉRE są to kompozycje Bartosza Kowalskiego i Miłosza Bembinowa.

            Długo można wymieniać kraje, w których występowaliście. Pewnie te podróże są fascynujące, ale ciągle żyjecie poza domem, przebywacie w różnych strefach czasowych i klimatycznych.
            Karolina: To prawda, ale jest to naprawdę fascynujące i od wczesnej młodości marzyliśmy, aby to robić. Moim marzeniem, poza tym, żeby wystąpić na wszystkich kontynentach, jest to, żeby często występować w Polsce. Koncerty w Polsce są dla nas bardzo ważne, bo zawsze przyjemnie jest móc się poczuć docenionym w swoim kraju, z którym jesteśmy emocjonalnie związani najbardziej. Cieszymy się, że mamy od czasu do czasu możliwość występowania w filharmoniach, ale nie ukrywam, że chcielibyśmy grać w nich częściej.
            Iwo: Częściej otrzymujemy zaproszenia do występów w renomowanych salach koncertowych w bardzo odległych krajach na świecie niż w Polsce. Dlatego dzisiaj jesteśmy tak szczęśliwi, że będziemy mogli zagrać w Filharmonii Podkarpackiej.

           Chyba po raz pierwszy tutaj wystąpicie.
           Karolina: Tak, jako duet jesteśmy tutaj po raz pierwszy. Ja miałam okazję wystąpić w Filharmonii Podkarpackiej, przy okazji otwarcia Międzynarodowych Kursów Muzycznych w Łańcucie.
Bardzo cieszy nas fakt, że od miesiąca wszystkie bilety na nasz koncert w Rzeszowie są już wyprzedane. Podobnie było w sali kameralnej Filharmonii Narodowej w Warszawie. Tam też, ku naszemu zaskoczeniu, sala była w pełni wyprzedana! To zawsze bardzo miłe uczucie.

            Ciekawa jestem, czy jesteście zapraszani do tych samych sal po raz drugi?
            Karolina: Czasem tuż po koncercie zdarzają się ponowne zaproszenia do tej samej sali i chętne je przyjmujemy.
            Iwo: W listopadzie ubiegłego roku wystąpiliśmy po raz pierwszy w Malezji i już za dwa tygodnie wystąpimy tam ponownie. Podczas pierwszego pobytu sale były wypełnione i przyjmowano nas bardzo gorąco.
           Karolina: Dwukrotnie graliśmy już w Bangkoku i w Wietnamie, także dwukrotnie graliśmy z orkiestrą w Niemczech i planujemy kolejny występ. Chcemy wykonać tam tak jak w Rzeszowie, The Hollywood Fantasy Wojciecha Kostrzewy z tym, że będzie to już wersja na skrzypce, akordeon i orkiestrę.

           Macie w repertuarze także utwór Krzysztofa Pendereckiego.
           Karolina: Od początku chcieliśmy mieć w repertuarze utwór prof. Krzysztofa Pendereckiego. W zeszłym roku wreszcie podjęliśmy decyzję, jaki to ma być utwór i wybraliśmy I Sonatę na skrzypce i fortepian. Dokonaliśmy nagrania, które później przesłaliśmy Profesorowi z pytaniem, czy wyraża zgodę, abyśmy tę Sonatę wykonywali w naszym opracowaniu. Otrzymaliśmy zgodę i od tego czasu zagraliśmy ten utwór w Azji, Stanach Zjednoczonych, a miesiąc temu mieliśmy zaszczyt i, to było ogromne przeżycie, wykonać Sonatę w obecności Profesora.
           Iwo: Mieliśmy koncert w Europejskim Centrum Kultury Krzysztofa Pendereckiego w Lusławicach a Profesor Penderecki zaszczycił nas swoją obecnością.
Wykonanie Sonaty przed Mistrzem było dla nas jednym z najważniejszych przeżyć artystycznych.

           W repertuarze macie coraz więcej utworów komponowanych specjalnie dla Was, ale większość programów koncertów wypełniają opracowania. Kto opracowuje te utwory?
           Iwo: Te transkrypcje robię ja i zwykle korzystam z opracowań fortepianowych. Posiłkuję się też często nagraniami orkiestrowymi, żeby przeniesienie na akordeon było czymś więcej, niż tylko „odegraniem” wyciągu fortepianowego. W tym celu czasem też biorę na pulpit partyturę orkiestrową, szczególnie w przypadku utworów Ravela, Masseneta czy Bartoka. Dwa lata temu włączyliśmy do repertuaru Sonatę skrzypcową C. Francka, która jest pięknym, ale obszernym i jednym z trudniejszych dzieł nie tylko dla skrzypka, ale również dla pianisty. Słuchając uważnie tego utworu można się zorientować, że Franck był organistą, a nie pianistą – szczególnie słychać to w III i IV części. Dlatego też to dzieło w opracowaniu na skrzypce i akordeon brzmi bardzo interesująco.
          Karolina: Mamy w repertuarze także sporo dzieł polskich kompozytorów. Większość to utwory, które powstały współcześnie, bo współpracujemy z wieloma kompozytorami z młodszego pokolenia, z Ignacym Zalewskim, Andrzejem Karałowem, Jackiem Sienkiewiczem, Wojtkiem Kostrzewą, jak również profesorami naszej uczelni: Marcinem Błażewiczem, Edwardem Sielickim.
Mamy także w repertuarze transkrypcje utworów kompozytorów polskich, m.in.: Fryderyka Chopina, Grażyny Bacewicz, Aleksandra Zarzyckiego, Ignacego Jana Paderewskiego i będziemy sukcesywnie powiększać liczbę dzieł polskich, mniej znanych kompozytorów, bo jest to wspaniała muzyka, jeszcze dość rzadko wykonywana, a nigdy w tym składzie!

            Szanowni Państwo!
            Koncert Duo Karolina Mikołajczyk & Iwo Jedynecki w sali kameralnej Filharmonii Podkarpackiej w Rzeszowie został gorąco przyjęty przez publiczność.
Już teraz wiem, dlaczego Artyści są tak entuzjastycznie przyjmowani i gorąco oklaskiwani we wszystkich salach koncertowych na świecie. Proponują bardzo ciekawe, świetnie opracowane programy i wykonują je pod każdym względem perfekcyjnie.
            Zachwycił mnie już rozpoczynający koncert Mazurek Ignacego Zalewskiego. Cudownie wykonane zostały: Fantazja Koncertowa na tematy z opery „Porgy and Bess” George’a Gershwina, Tańce rumuńskie Beli Bartoka i Suita The Hollywood Fantasy Wojciecha Kostrzewy. Te utwory po prostu porwały publiczność od pierwszych taktów, chociaż zachwycały także piękne wykonania Medytacji z opery „Thais” Julesa Masseneta oraz Tanti Anni Prima i Escualo Astora Piazzolli. Po wykonaniu zaplanowanego programu publiczność domagała się bisów. Karolina Mikołajczyk i Iwo Jedynecki obdarowali nas wspaniałymi kreacjami Oberka Grażyny Bacewicz i W stylu Albeniza Rodiona Szczedrina.
            Po koncercie dostępne były płyty „Premiére” oraz „Cztery pory roku” Astora Piazzolli w wykonaniu Tria w składzie: Karolina Mikołajczyk – skrzypce, Sebastian Uszyński – wiolonczela i Iwo Jedynecki – akordeon. Kto chciał mógł otrzymać autograf i porozmawiać z Artystami.
           To był wspaniały kameralny wieczór.

Zofia Stopińska

Marcin Wyrostek: "Cztery jubileusze w jednym roku to sporo, ale faktyczne tak jest"

           Wielu wspaniałych wrażeń i wzruszeń dostarczył zgromadzonej w komplecie publiczności koncert, który odbył się 14 lutego 2020 r. w Filharmonii Podkarpackiej.
           W roli głównej wystąpił Marcin Wyrostek – wyśmienity akordeonista, zwycięzca drugiej edycji programu „Mam Talent”, laureat ponad 30 konkursów akordeonowych w kraju i za granicą, wykładowca Akademii Muzycznej im. Karola Szymanowskiego w Katowicach. W pierwszej części Artysta wraz ze swoim zespołem wykonali kompozycje Karola Szymanowskiego, Wojciecha Kilara i własny utwór, a ramy tworzyły utwory „Tańce połowieckie” z opery „Kniaź Igor” Aleksandra Borodina i „Tańce węgierskie” Johannesa Brahmsa w wykonaniu Orkiestry Symfonicznej Filharmonii Podkarpackiej pod batuta Adama Klocka.
W części drugiej zabrzmiały utwory w opracowaniu na akordeon, zespół i orkiestrę.
          Koncert został bardzo gorąco przyjęty przez publiczność, nie obeszło się bez bisów, a gorące owacje trwały długo.
Przed koncertem pan Marcin Wyrostek znalazł czas na rozmowę i gorąco zapraszam, aby ja Państwo przeczytali.

           Zofia Stopińska: Będąc uczniem szkoły muzycznej i studentem uczestniczył Pan kilka razy w Międzynarodowych Spotkaniach Akordeonowych w Sanoku i tam spotykaliśmy się. Później miałam przyjemność rozmawiać z Panem w Leżajsku po koncercie w ramach Międzynarodowego Festiwalu Muzyki Organowej i Kameralnej, a dzisiaj rozmawiamy przed koncertem w Filharmonii Podkarpackiej, podczas którego większość utworów wykona Pan z towarzyszeniem orkiestry symfonicznej i sądzę, że lubi Pan w takim składzie występować.
           Marcin Wyrostek: Jest to zawsze duże wyzwanie. Duża ilość muzyków na scenie wpływa mobilizująco, ale są to zawsze bardzo interesujące spotkania i każdy koncert jest dla mnie lekcją muzyki. Z Adamem Klockiem mamy już wspólne doświadczenia, bo to kolejny nasz wspólny koncert, ale każde spotkanie przynosi nam nowe doświadczenia, konfrontowanie i sumowanie naszego programu muzycznego z innym aparatem wykonawczym jest zawsze wspaniałą, ciekawą przygodą. Zawsze marzyłem o koncertach z orkiestrami symfonicznymi w dużych salach filharmonicznych.

            Kto opracowuje utwory na tak duże zespoły wykonawcze?
            - Częściowo ja, a później prawie każdym utworem zajmuje się jeszcze Piotrek Zaufal, basista naszego zespołu, który rozpisuje wszystko w detalach, dbając o każdy szczegół. Uzupełniamy się wzajemnie, bo brakuje mi czasu, abym wszystko sam robił.
            Orkiestra symfoniczna wzbogaca nasze koncerty przede wszystkim o piękne i bardzo ciekawe barwy. Najważniejsze, że to wszystko ze sobą koresponduje, że współpracujemy razem, a do tego dodatkowych inspiracji dostarcza nam publiczność. I tworzy się niepowtarzalna atmosfera w czasie koncertów.

           Zaglądałam na Pana oficjalną stronę internetową i czytając o tradycjach muzycznych w Pana rodzinie, przypomniała mi się historia z dzieciństwa najstarszego brata mojego ojca, który już jako mały chłopiec bardzo interesował się muzyką. Był chyba rok 1898 kiedy mama, czyli moja babcia, pożyczyła mu od prowadzącego karczmę Żyda skrzypce. Stryj sam uczył się na tym instrumencie grać i spędzał z nim każdą wolną chwilę. Nawet pilnując pasących się krów grał na skrzypcach. Zdarzyło się, że położył instrument na trawie i krowa na niego nadepnęła – wiadomo, że ze skrzypiec nie został prawe nic. Po tym zdarzeniu stado krów się pomniejszyło, bo babcia musiała za pożyczone skrzypce zapłacić, a także kupiła synowi nowy dobry instrument, który przetrwał do dziś i często gra na nim moja córka.
           - Mój dziadek sprzedał krowę i kupił mojemu tacie akordeon. To było także dawno temu, ale dzięki temu akordeon w naszej rodzinie się pojawił. Od tego czasu brzmienie akordeonu zawsze towarzyszyło rodzinnym spotkaniom. Tato także zaczął mnie uczyć grać na akordeonie. Później uczyłem się gry na tym instrumencie w szkole muzycznej I i II stopnia w Jeleniej Górze.
Próbowałem także grać na klarnecie, na trąbce i na instrumentach klawiszowych, czasami nawet grałem na organach w kościele, ale akordeon był cały czas moim głównym instrumentem.

           Już podczas nauki w Jeleniej Górze brał Pan udział w konkursach muzycznych.
           - Przeglądałem niedawno różne swoje dokumenty i znalazłem dyplom z pierwszego konkursu, który wygrałem, a był to Dolnośląski Konkurs Muzyki Rozrywkowej w 1992 roku, czyli 28 lat temu.

           Poznaliśmy się w Sanoku, gdzie odbywają się Międzynarodowe Spotkania Akordeonowe. Uczestniczył Pan w tym konkursie kilka razy i otrzymywał Pan nagrody, startując w różnych grupach wiekowych. Ostatni raz był Pan w Sanoku jeszcze jako student Akademii Muzycznej w Katowicach w klasie akordeonu prof. Joachima Pichury.
           - Po raz pierwszy uczestniczyłem w Międzynarodowych Spotkaniach Akordeonowych w 1996 roku, byłem jeszcze uczniem szkoły muzycznej w Jeleniej Górze. Nie wygrałem wtedy w mojej grupie wiekowej, ale to dało mi ogromna motywację, żeby przygotować się jak najlepiej na kolejną edycję. Pamiętam wszystkie wyjazdy do Sanoka, a szczególnie ten ostatni w 2008 roku, kiedy w kategorii rozrywkowej otrzymałem statuetkę „Złoty Akordeon” i główną nagrodę w postaci akordeonu cyfrowego „Roland FR – 7B”.

           Zwyciężał Pan nie tylko w kraju, ale także za granicą.
           - Tak, w tym w Detroit w Stanach Zjednoczonych (2005), Esztergom na Węgrzech (2003), Dunajska Streda na Słowacji (2003) i w tym samym roku wygrałem także w Reinach w Szwajcarii.
           Dzięki licznym konkursom przeżyłem dużo ciekawych przygód, bo każdy z tych wyjazdów był także lekcją życia. Wsiadałem do samochodu lub do samolotu i po prostu leciałem z akordeonem.
           Często podróżowałem z kolegami, którzy również uczestniczyli w konkursach i radziliśmy sobie w różnych sytuacjach. Przy okazji można było spotkać muzyków z całego świata, skonfrontować pewne informacje i umiejętności w grze na instrumencie. Podczas każdego z tych wyjazdów były niezwykle cenne spotkania.

            Od dawna zajmował się także wykonawstwem muzyki rozrywkowej. W 2010 roku miał Pan szczęście grać z Bobbym McFerrinem.
            - Tak, to była przygoda życia. Pomyślałem o niej nawet na początku naszej rozmowy o występach z orkiestrami. Nie znałem wcześniej osobiście Bobby McFerrina. Przed wspólnym koncertem mieliśmy jedną próbę na scenie, która trwała w sumie może 5 minut. Zagraliśmy parę dźwięków i Bobby powiedział: „See you”, i to wszystko, co wydarzyło się na próbie.
           Później na koncercie zaczęła się wielka improwizacja. Niezwykła umiejętność Bobby’ego McFerrina kameralnego grania, słuchania i dopasowania się w każdej sekundzie na scenie, powodowało to, że czuliśmy się, jakbyśmy grali ze sobą od zawsze. To była niesamowita lekcja wspólnego muzykowania, kameralnego grania. Nigdy tego wydarzenia nie zapomnę.

           Zawsze grał Pan w zespole i tych różnych formacji było kilka.
           - Na początku był rodzinny zespół muzyczny Alter, który prowadził tato. Grali w nim tato, ja, siostra i nawet grała ciocia Irena, która była z zawodu lekarką. Braliśmy nawet udział w Konkursie Muzykujących Rodzin w Jeleniej Górze i pamiętam, że ciocia Irena była tak przerażona, że przy schodzeniu ze sceny podczas braw weszła do szafy, w której chowany był fortepian. Bardzo to było zabawne.
           Później, w czasie studiów, grałem w różnych składach kameralnych: duetach, triach, a także większe zespoły z udziałem różnych instrumentów. Grałem także sporo w teatrach... Zebrałem w tym czasie bardzo dużo różnych doświadczeń i spotkałem wielu różnych ciekawych ludzi.
          Od lat działają dwie grupy główne, bo od 15 lat istnieje zespół Coloriage, z Piotrkiem Zaufalem i z Mateuszem Adamczykiem gramy już tak długo. Dołączył do nas Krzysiu Nowakowski, którego także znam już chyba 20 lat z różnych koncertów edukacyjnych dla dzieci – Krzysiu grał na instrumentach perkusyjnych, a ja na akordeonie. Tak powstał kwartet Coloriage.
            Dwa lata później odbył się koncert, podczas którego stworzyliśmy z pianistką Agnieszką Hasse Tango Corazon Quintet, a potem zrobiłem fuzję Coloriage’a z Corazon’em. Do Carazona doszedł basista Piotrek i Mateusz z Coloriage’a, skrzypek, gitarzysta i wokalista.
           Od 10 lat gramy w takim Corazonowym składzie: Marcin Wyrostek – akordeon, Marcin Jajkiewicz – wokal, Mateusz Adamczyk – skrzypce, Daniel Popiałkiewicz – gitara, Agnieszka Hasse-Rendchen – fortepian, Piotr Zaufal – gitara basowa, Krzysztof Nowakowski – instrumenty perkusyjne.

            W tym składzie realizujecie projekty koncertowe i nagrywacie.
            - Powstały różne pomysły i nagraliśmy kilka płyt, m.in. płyta Magia del Tango z tangami Astora Piazzolli, który skomponował te tanga bardzo ciekawie i różnorodnie. Były tanga-fugi oparte na formie imitacyjnej, tanga według powszechnie znanej formy, tanga nazwane „Pory roku” – wiosna, lato, jesień i zima.
Nagraliśmy także płytę „For Alice” z moimi pomysłami muzycznymi, podsumowującymi tangowe doświadczenia bałkańskie. Potem płyta „Polacc”, z muzyka polską zespołu Corazon.

           Dlaczego zespół nazywa się Corazon?
           - Corazon, tłumacząc z hiszpańskiego, znaczy serce, a my gramy po prostu od serca. Cieszę się bardzo, że tak dużo ludzi chce nas słuchać, przychodzi na nasze koncerty i gorąco nas przyjmuje.

           Płyta „Polacc” przeznaczona jest dla szerokiego grona publiczności, ponieważ na tym krążku oprócz kompozycji Pana, Piotra Zaufala i Mateusza Adamczyka znalazły się opracowane przez Was utwory: Witolda Lutosławskiego, Karola Szymanowskiego, Wojciecha Kilara, Henryka Mikołaja Góreckiego, spółki kompozytorsko-autorskiej Tadeusz Nalepa i Bogdan Loebl.
          - Ta płyta ma swoją genezę. Po pierwsze jest rezultatem naszych poszukiwań, które wzięły się stąd, że gramy często koncerty dla publiczności, która przyjeżdża do Polski. Występowaliśmy także w różnych miejscach na świecie, m.in.: Azerbejdżanie, Katarze, na Florydzie, na Wyspach Brytyjskich, w Afryce (Maroko, Egipt).
          Jak jedziemy z koncertem do Paryża, to nie możemy grać muzyki, która tam rozbrzmiewa na co dzień. Przygotowujemy utwór identyfikowany z krajem, w którym występujemy, ale staramy się pokazywać przede wszystkim polską muzykę. Dlatego powstał repertuar oparty na polskich tematach, motywach, pokazujący nasz kraj.
          Tak powstała płyta „Polacc”, która jest bardzo różnorodna, bo każdy z muzyków w naszym zespole jest też trochę inny, bo wywodzimy się z różnych nurtów muzyki; niektórzy z nas długo grali muzykę klasyczną jak Agnieszka, Mateusz to klubowy klezmer, Daniel związany był z jazzem, Piotrek Zaufal, który jest basistą, grał kiedyś w kapeli death metalowej, Krzysia Nowakowskiego interesują różne instrumenty perkusyjne, ale przede wszystkim wibrafon i różne „przeszkadzajki”. Każdy jest ciekawą osobą i każdy coś ciekawego wnosi, i stąd ta płyta jest taka różnorodna.

           Wymienione wcześniej utwory znanych kompozytorów zostały przez Was opracowane.
           - Zostały „przepuszczone przez nasze tryby”. Z niektórych mało co zastało i nawet trudno je od razu rozpoznać, ale „przepuszczamy je” przez naszą wrażliwość, przez nasze pomysły – po prostu po swojemu.

          Dużo koncertujecie i dlatego podziwiam Pana, że jeszcze pracuje Pan w Akademii Muzycznej w Katowicach, bo to obowiązek wymagający systematyczności.
          - Tak, staram się, aby nikt z tego powodu nie ucierpiał. Jestem tam średnio raz na dwa tygodnie. W najbliższy wtorek będę miał zajęcia, potem za dwa tygodnie w środę. Zawsze się staram, aby te zajęcia odbywały się w dniach, kiedy nie mam koncertu. Nie mam na uczelni za dużo zajęć, bo chcę się wywiązywać z moich obowiązków, a poza tym spotkania ze studentami są też bardzo ciekawe i dużo się sam uczę. Dzielę się ze studentami moimi doświadczeniami i wiedzą, a przy okazji obcuję z muzyką klasyczną. Ponieważ prowadzę tam zajęcia z podstaw improwizacji, staram się to robić tak, żeby mogli spojrzeć na grę na akordeonie w inny sposób. Została utworzona również nowa klasa akordeonu, którą prowadzę na wydziale Jazzu i Muzyki Rozrywkowej w naszej Akademii.

           Rok 2020, to dla Was rok jubileuszy.
           - Owszem, cztery jubileusze w jednym roku to sporo, ale faktyczne tak jest, bo:
                   - Świętujemy 25-lecie rodzinnego zespołu Alter;
                   - mija 20 lat od rozpoczęcia pracy artystycznej - 20 lat temu, jak wyjechałem do Katowic na studia, rozpocząłem naukę w legendarnej Akademii Muzycznej w Katowicach to rzuciłem wszelkie inne prace dorywcze, jak: przepisywanie prac, prace na różnych budowach i inne. Postanowiłem związać swoje życie wyłącznie z muzyką i zacząłem grać koncerty wieczorne oraz koncerty dla dzieci, żeby się jakoś utrzymać na studiach;
                  - 15 lat temu powstał zespół Coloriage, czyli główny trzon naszego zespołu;
                  - 10 lat temu skrystalizował się zespół Corazon i wygrałem drugą edycję programu „Mam Talent”. Od tamtego czasu wspólnie pracujemy „pełną parą”.

           Pamiętam, że przez niektóre środowiska Pana udział w programie „Mam Talent” został przyjęty z mieszanymi uczuciami, ale to dzięki niemu poznała i pokochała Pana rzesza ludzi nie interesujących się muzyką klasyczną, a nawet ambitnymi nurtami muzyki rozrywkowej.
           - Mogę powiedzieć, że zgłosiłem się do tego programu „z marszu”. Byłem ciekawy, co się wydarzy. Nie jestem fanem telewizji i nawet nie wiedziałem dokładnie, o czym ten program jest.
Mogłem zagrać i pokazać swoje umiejętności telewidzom i organizatorom programu. Dalej wszystko się samo zweryfikowało.

           Jeśli ktoś będzie chciał świętować te jubileusze, to najlepiej wybrać się na Wasze koncerty jubileuszowe.
           - 10 maja wystąpimy w historycznej sali koncertowej Filharmonii Narodowej w Warszawie.
           - 7 czerwca wystąpimy z koncertem w fenomenalnej sali, siedzibie Narodowej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia w Katowicach.
           - w listopadzie zapraszamy do Chicago do sali koncertowej Copernicus Center, gdzie zagramy z tamtejszą Orkiestrą Symfoniczną im. Ignacego Jana Paderewskiego, która świętować będzie z nami swój jubileusz 20-lecia. Łączymy dwie celebracje w jeden koncert. Koncert przeniesiony został z 25 kwietnia z powodu pojawienia się koronawirusa.

           Każdy potrzebuje czasu na odpoczynek, na życie prywatne, na realizację swoich pasji. Znajduje Pan na to czas?
           - Znajduję, a w każdym razie staram się jak najwięcej czasu znaleźć. Zawsze raz w tygodniu jeżdżę o 6 rano z synkiem na basen. W góry często wyjeżdżamy z żoną i synkiem. Lubimy chodzić po górach. W ostatni weekend byliśmy na nartach, chociaż staram się bardzo ostrożnie jeździć, żeby coś się nie stało. Często zabieram synka do parku. Jeżdżę czasem na rolkach, bo piłkę definitywnie zostawiłem, gdyż nabawiłem się dwóch kontuzji i postanowiłem już nie ryzykować.
           Jak tylko się uda, to staram się razem z rodziną uciekać z miasta do miejsc, gdzie jest cisza: lasy, góry, gdzie mogę odpocząć od całego zgiełku, bo tak dużo bodźców jest z zewnątrz, że potrzebujemy spokoju i ciszy. Chcemy w tej ciszy spędzić ze sobą czas.
           Jak tylko mam czas rano w domu, to bawimy się z synkiem, zanim odprowadzę go do przedszkola. Zdarza się, że docieramy do przedszkola w okolicach 10 lub nawet 11. Trochę późno, ale często wracam do domu dopiero nad ranem i muszę dłużej pospać. Staram się robić wszystko, aby jak najczęściej być z rodziną.

           Mam nadzieję, że wyjedzie Pan z Rzeszowa zadowolony i zechce Pan tu wrócić .
           - Z wielką przyjemnością przyjadę tu ponownie i to nawet niedługo. Może jeszcze w tym roku uda się wystąpić w Filharmonii Podkarpackiej.

Z Panem Marcinem Wyrostkiem, fenomenalnym akordeonistą i liderem zespołu Corazon rozmawiała Zofia Stopińska w Filharmonii Podkarpackiej im. Artura Malawskiego w Rzeszowie.

           

Subskrybuj to źródło RSS