Pół wieku w służbie Pani Muzyce
Wywiad z Panem Stanisławem Kucabem.
W ramach 24 Międzynarodowego Festiwalu Muzyki Akordeonowej w Przemyślu – 9 grudnia w Sali Lustrzanej Zespołu Państwowych Szkół Muzycznych odbył się uroczysty Benefis Stanisława Kucaba – wybitnego pedagoga, twórcy przemyskiej szkoły akordeonowej oraz jej największych sukcesów. Wychował wielu absolwentów, wśród których wielu zdobyło indeksy wydziałów instrumentalnych Akademii Muzycznych w Polsce. Jego uczniowie brali udział w licznych przesłuchaniach i konkursach regionalnych, ogólnopolskich i międzynarodowych zdobywając liczne laury i zwyciężając w wielu z nich.
Jako wybitny pedagog Pan Stanisław Kucab otrzymał wiele nagród i wyróżnień – m.in.: Medal Komisji Edukacji Narodowej, Złoty Krzyż Zasługi, Nagrodę II stopnia Ministra Oświaty i Wychowania, Nagrodę Indywidualną II stopnia Dyrektora Centrum Edukacji Artystycznej, Zasłużony dla Województwa Przemyskiego - nagroda Wojewody Przemyskiego, Nagroda Kuratora Oświaty i Wychowania. Kariera pana Stanisława Kucaba nie wiąże się wyłącznie z pracą pedagoga. Pracował także jako Wizytator w Wydziale Kultury i Sztuki przy Urzędzie Wojewódzkim w Przemyślu, Konsultant akordeonu w Okręgowym Zespole Metodyczno-Programowym przy Urzędzie Wojewódzkim w Rzeszowie, był członkiem Stowarzyszenia Polskich Artystów Muzyków. Posiada II stopień specjalizacji w zakresie nauki gry na akordeonie przyznany przez Centralną Komisję Kwalifikacyjną w Szkolnictwie Artystycznym. Wielokrotnie zasiadał jako członek jury na konkursach regionalnych, ogólnopolskich i międzynarodowych. Trudno uwierzyć, że w tym roku mija 50 lat pracy pedagogicznej Pana Stanisława Kucaba. Wielu jego wychowanków ukończyło studia na wydziałach instrumentalnych Akademii Muzycznych i są to dzisiaj cenieni instrumentaliści i pedagodzy. Wymienię tylko trzech – pan Dariusz Baszak – dyrektor Międzynarodowych Festiwali Muzyki Akordeonowej w Przemyślu, zastępca dyrektora Zespołu Państwowych Szkół Muzycznych i nauczyciel Akordeonu, prof. Klaudiusz Baran – Rektor Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina w Warszawie, znakomity wirtuoz grający na akordeonie i bandoneonie, oraz dr Eneasz Kubit związany z Akademią Muzyczną w Łodzi, również wyśmienity akordeonista i kameralista. Wymienieni artyści byli inicjatorami i organizatorami Benefisu Stanisława Kucaba.
Zofia Stopińska: Podczas wspaniałego Benefisu podkreślał Pan kilkakrotnie, że jest Pan dumny ze swoich wychowanków.
Stanisław Kucab : Tak. Wychowanków mam przewspaniałych. Są już ukształtowanymi muzykami i każdy ma spory dorobek. Największe chyba osiągnięcia zawodowe ma prof. Klaudiusz Baran, który jest rektorem Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina w Warszawie. Drugi to dr Eneasz Kubit, pracownik naukowy w Akademii Muzycznej w Łodzi. Ważne stanowiska zajmują także Dariusz Baszak – zastępca dyrektora Zespołu Państwowych Szkół Muzycznych w Przemyślu, Tomasz Dolecki jest kierownikiem sekcji akordeonu z Szkole Muzycznej w Lubaczowie, a wspaniałym nauczycielem najmłodszego pokolenia jest Sławomir Wilk, który uczy w szkołach muzycznych w Przeworsku i w Przemyślu. Dumny jestem z wielu moich wychowanków, trudno wymienić wszystkich, bo to wielu wspaniałych muzyków i nauczycieli.
Z. S.: Większość z nich pracuje w różnych ośrodkach muzycznych w Polsce i za granicą, ale utrzymują z Panem kontakt.
S. K.: Oczywiście. Piszemy listy, dzwonimy do siebie, a czasem się spotykamy. Niestety, te spotkania odbywają się rzadko, bo każdy z nich jest bardzo zajęty prowadząc działalność koncertową i pedagogiczną. Kilka miesięcy temu odbyło się takie spotkanie w niewielkim gronie, mówiliśmy o pracy i różnych sukcesach, i przygodach podczas wyjazdów na konkursy ogólnopolskie i międzynarodowe. Eneasz Kubit zaproponował, żeby o tym wszystkim opowiedzieć na spotkaniu dla większego grona osób zainteresowanych muzyką podczas Festiwalu Akordeonowego. Pozostali koledzy z entuzjazmem przyjęli tę propozycję. Opowiadać było o czym, bo przecież wyjazdy na konkursy związane były z ciekawymi historiami. To nie było tak, jak dzisiaj – wystarczy tylko złożyć zgłoszenie i można pojechać na konkurs. Kiedyś najczęściej było to związane z eliminacjami – trzeba było jechać do Warszawy, zakwalifikować się, a jeżeli to był wyjazd zagraniczny, potrzebne były dodatkowe czynności proceduralne – trzeba było otrzymać książeczkę walutową itd.
Z. S.: Wszyscy jesteśmy ciekawi, jak rozpoczął Pan naukę gry na akordeonie? Kto odkrył talent muzyczny u młodego Stanisława Kucaba?
S. K.: Rozpoczynałem naukę gry na akordeonie będąc uczniem klasy siódmej szkoły podstawowej. Mój pierwszy nauczyciel założył wówczas Ognisko Muzyczne w Pruchniku. Zacząłem chodzić do tego Ogniska, bo zadbała o to maja mama, która miała bardzo ładny głos i zawsze wykonując jakieś prace domowe śpiewała – w rodzinie nazywana była Santorką. Rozpocząłem naukę w ognisku i wkrótce pan Roman Olejarz, mój nauczyciel akordeonu, zauważył, że zrobiłem większe postępy od pozostałych i zaproponował mi przejście do drugiej klasy do Szkoły Muzycznej w Jarosławiu. Jak ukończyłem trzecią klasę w tej szkole, to pamiętam takie spotkanie po zagraniu podczas lekcji „Polki – Dziadek”. Słyszał moją grę ówczesny dyrektor Szkoły pan Henryk Paraniak i uznał to za wielki sukces. Powiedział wówczas: „…grasz już całkiem dobrze, a my otwieramy nowe ognisko muzyczne w Bobrówce i bardzo potrzebujemy nauczyciela akordeonu”. I tak się stało, że w 1966 roku, po trzech latach nauki, rozpocząłem pracę na pół etatu w Bobrówce. Bardzo się starałem i klasa akordeonu była każdego roku większa. Widząc moje osiągnięcia dyrektor do Bobrówki skierował innego nauczyciela, a mnie przeniósł do Jarosławia. Uczyłem w Ognisku Muzycznym, a równocześnie uczyłem się w średniej szkole muzycznej. Trafiłem do orkiestry akordeonowej, którą prowadził pan Krzysztof Milczanowski – nauczyciel średniej szkoły muzycznej w Przemyślu i zaproponował mi, abym nie kończył podstawowej szkoły muzycznej w Jarosławiu, tylko żebym po czterech latach zdawał egzamin do szkoły średniej. Tak się też stało. Przez cały okres nauki w szkole średniej pracowałem w szkole podstawowej za wyjątkiem jednego roku, kiedy zdawałem maturę.
Z. S.: Podczas studiów także Pan pracował.
S. K. : Po ukończeniu szkoły średniej podjąłem naukę w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej w Katowicach w klasie akordeonu prof. Joachima Pichury. Ten wspaniały pedagog wiedział, że mam na swoim koncie spore doświadczenia pedagogiczne i zaproponował mi pracę w Ognisku Muzycznym w Mysłowicach. Trwało do 1974 roku, bo wówczas zawarłem związek małżeński z moją żoną Anną i wówczas pan Bronisław Borciuch - dyrektor Państwowej Szkoły Muzycznej w Przemyślu i pan Wojciech Lewandowski, Wizytator Województwa Przemyskiego, zaproponowali mi, abym rozpoczął pracę w Przemyślu zastępując pana Krzysztofa Milczanowskiego, który już odszedł z Przemyśla i rozpoczął pracę w Rzeszowie. Miałam jeszcze przed sobą dwa lata studiów, kiedy rozpocząłem pracę w Państwowej Szkole Muzycznej w Przemyślu. Moje sekcja rozwijała się szybko, bo kiedy powstała Ogólnokształcąca Szkoła Muzyczna w Przemyślu, to miałem już bardzo dużo uczniów. Wówczas też poprosiłem o zatrudnienie większej ilości nauczycieli gry na akordeonie. Na początku było nas trzech, a później więcej.
Zofia Stopińska: Uczył Pan wielu młodych ludzi grać na akordeonie. Każdy uczeń jest inny, każdego trzeba inaczej mobilizować do pracy.
Stanisław Kucab: Miałem wielu uczniów, zawsze więcej było godzin, niż przewiduje jeden etat. Był nawet taki rok, że dyrektor wysyłał specjalne pismo do Ministra Kultury o zgodę na pracę na trzech etatach, bo tak dużo młodych ludzi chciało się uczyć grać na akordeonie. Różnych uczniów miałem. Sporo czasu poświęcałem także tym, którzy byli mniej zdolni. Uważałem, że jak chcą, powinni ukończyć szkołę muzyczną I stopnia. Później zwykle sami decydowali, że już dłużej nie będą się uczyć. Od samego początku wszystkim powtarzałem, że praca czyni mistrza. Cieszyłem się, kiedy powstała ogólnokształcąca szkoła muzyczna. Mieliśmy już wówczas na swoim koncie kilka ważnych osiągnięć. Zacząłem także uczyć na akordeonie guzikowym. Pierwszą osobą, która bardzo dobrze grała na tym instrumencie i odnosiła sukcesy, była dziewczyna, Magdalena Raszka. Z nią też zacząłem grać w duecie. Wkrótce zaczęli grać kameralnie inni uczniowie i powstawały: duety, tercety, kwartety akordeonowe, a niedługo pojawił się kwintet z innymi instrumentami w składzie (flet, skrzypce itd.). Graliśmy m.in. utwory Bacha, Mozarta. Uczniowie garnęli się do gry zespołowej, bo częściej mieli okazję występować. Graliśmy na każdej prawie imprezie na terenie miasta, a także poza miastem – najczęściej w szkołach w pobliskich miejscowościach.
Z. S.: Pierwsze akordeony guzikowe przyjmowane były z wielką rezerwą. Pan starał się zachęcać swoich uczniów do gry na takich instrumentach, bo można było na nich więcej osiągnąć.
S. K.: Mnie zachęcał do wprowadzenia tych instrumentów prof. Joachim Pichura. Pokazywał nam możliwości gry na tym instrumencie w ramach metodyki nauczania. Mieliśmy okazję nie tylko poznać akordeon guzikowy, ale każdy student zobowiązany był wykonać na nim stosowny program, niezbędny w podstawowych szkołach muzycznych. Starałem się jak najszybciej wprowadzić te akordeony w przemyskiej szkole, aby efekty pracy z uczniem były satysfakcjonujące i można było uczestniczyć z większym powodzeniem w konkursach muzycznych.
Z. S.: Nic tak chyba nie mobilizuje uczniów do pracy, jak udział w konkursach. Powodzenie ucznia w konkursach to wielka satysfakcja dla nauczyciela i dla szkoły. Przygotował Pan wielu uczniów do różnych konkursów. Dawniej nie zawsze można było pojechać na konkurs odbywający się za granicą.
S. K.: Nawet wyjazdy na konkursy ogólnopolskie nie były łatwe. Pamiętam, jak jechaliśmy z kwintetem na konkurs do Międzyrzecza, to musieliśmy się kilka razy przesiadać. Nie było bezpośredniego połączenia. W organizacji takich wyjazdów i podczas trwania konkursu pomagali mi zawsze chętnie rodzice moich uczniów. Wymieniali się towarzysząc dzieciom podczas wyjazdów i ta współpraca była wspaniała, nigdy mi nie odmawiali. Jak było blisko, to staraliśmy się jechać samochodem (Rzeszów, Stalowa Wola czy Jasło). Wyjazdy zagraniczne sprawiały nam więcej kłopotu, bo trzeba było wcześniej jechać do Warszawy na przesłuchania. Jeżeli ktoś się zakwalifikował, dostawał utwór obowiązkowy do wyćwiczenia i przez miesiąc, góra dwa miesiące, trzeba było ten utwór przygotować. Czekał nas jeszcze jeden wyjazd do Warszawy na konsultacje z tym utworem, a poza tym trzeba było postarać się o paszport, wizę, książeczkę walutową i nie wolno było przekroczyć wyznaczonego limitu. W takich wyjazdach także pomagali rodzice. Nawet do Klingenthal pojechał z nami własnym samochodem Pan Maciej Małagowski, kiedy jechałem na konkurs z jego synem Grzegorzem. Pan Maciej znał też bardzo dobrze język niemiecki i wszystko nam tłumaczył. Jak pojechałem pierwszy raz do Klingenthal, zobaczyłem i usłyszałem, jak grają uczestnicy konkursu z innych krajów. Poznałem inne szkoły gry: fińską, francuską, niemiecką, włoską i rosyjską. Rosjanie zajmowali tam w najstarszej kategorii zwykle trzy pierwsze miejsca, nie dopuszczając nikogo do podium. Dużo się tam nauczyłem, robiłem dużo nagrań i trochę szkoda, że nie zatrzymałem ich do dzisiaj, chociaż z odtworzeniem ich mógłby być dzisiaj problem, bo technika poszła naprzód. Zmieniłem też wiele w moich metodach nauczania i to pomogło mi osiągać z uczniami coraz to lepsze wyniki, robiliśmy coraz większe programy, pracowaliśmy coraz więcej i podczas konkursów prezentowaliśmy programy wymagane w wyższych kategoriach. Wtedy były szanse na nagrody. Wiele zabiegów kosztowało mnie zdobycie odpowiednich nut. Często kupowaliśmy nuty za granicą z własnego kieszonkowego, aby przygotować program do następnego konkursu.
Z. S.: Wiele słyszałam, że nie liczył Pan godzin spędzonych z uczniem – 45 minut to było zwykle mało, nawet dla bardzo zdolnego młodego człowieka.
S. K.: Przed wyjazdem na konkurs pracowaliśmy godzinami w szkole prawie codziennie. Starałem się także, aby przyszli uczestnicy konkursu jak najwięcej grali przed publicznością. Program musiał być co najmniej pięć, sześć razy wykonany na scenie, żebym dokładnie wiedział, co jest jeszcze do poprawienia, bo na scenie wszystkie błędy można zauważyć. Granie przed publicznością zwiększa odporność psychiczną ucznia. Ćwiczyliśmy wszystko – wyjście na scenę, zachowanie podczas gry i zejście ze sceny. Od wielu lat obserwowałem, jak przygotowywali się do występu Francuzi. Ekipa miała specjalnego człowieka, który dbał o ubranie, fryzurę uczestnika konkursu, zakładał mu instrument. Mieli też wyśmienite instrumenty, o których my mogliśmy tylko marzyć. My graliśmy wtedy na akordeonach Weltmeister produkowanych w Klingethal.
Z. S.: Zakup dobrego instrumentu także graniczył z cudem. Nie każdego ucznia było stać na własny instrument.
S. K.: Instrumenty były drogie, zarobki niewielkie, trudno było rodzicom pozwolić sobie na taki wydatek. Starałem się zdobywać instrumenty dla szkoły. Udało mi się sporo dużych instrumentów załatwić. Oczywiście uczniowie musieli ćwiczyć w szkole, szukać wolnych sal, których zawsze brakowało, bo były zajęte. Przychodziliśmy wcześnie rano albo wieczorami. Pamiętam ucznia, który przychodził już o 6.30, jak tylko Pani Cesia Woźniczko otwierała szkołę, to on już czekał. Wieczorami Pani Cesia dłużej siedziała w szkole, abyśmy mogli dodatkowo pracować. Czasem nawet zamykała nas w szkole i przychodziła późno wieczór – około 22, abyśmy mogli pójść odpocząć do domu. Była naszą „mamą” z administracji. Jesteśmy jej niezmiernie wdzięczni.
Z. S.: Na Pana czekała w domu rodzina – żona musiała radzić sobie z małymi dziećmi i godzić się na nieobecność męża w domu.
S. K.: Ciężko nam było, bo żona też pracowała. Ja zajmowałem się dziećmi kilka godzin rano. Później zajmowała się nimi nasza wspaniała sąsiadka – Pani Michnowa albo przyjeżdżał ojciec żony i tak sobie radziliśmy. Pamiętam, jak przed uroczystością Pierwszej Komunii Świętej córki nie kupiłem żadnych napojów, bo wróciłem w sobotę wieczorem z konkursu w Klingenthal, a w niedzielę rano mieliśmy uroczystość.
Z. S.: Wszystko odbywało się także kosztem zdrowia. W pewnym momencie serce zaczęło Panu odmawiać posłuszeństwa. Biło w innym rytmie niż trzeba.
S. K.: Na szczęście stało się to wtedy, kiedy pracę rozpoczęli już moi absolwenci – pan Dariusz Baszak i pan Tomasz Dolecki. Zaczęły się wówczas ograniczenia etatów i ja postanowiłem przejść na emeryturę, a oni rozpoczęli pracę. Jak się tylko lepiej poczułem, spełniłem kolejne marzenie – otworzyłem swoją prywatną szkołę nauczania. Szukałem talentów wśród dzieci wiejskich, ponieważ im było najtrudniej uczyć się muzyki. Doskonale o tym wiem, bo z takiego środowiska pochodzę. Ponieważ ktoś mi pomógł, jak byłem bardzo młody, postanowiłem spłacić dług i otworzyłem trzy takie szkoły – w Dynowie, Dubiecku i trzecią w Przemyślu, ale uczęszczali do niej uczniowie z pobliskich miejscowości. Kilka osób z tych szkół uczyło się dalej, ukończyło studia i obecnie pracują w zawodzie. W Dynowie, Dydni, Pruchniku czy Kańczudze pracują moi uczniowie z tych prywatnych szkół.
Spełnia się to, o czym marzyłem, bowiem w tych niewielkich miejscowościach są także szkoły muzyczne i mogą do nich uczęszczać zdolne dzieci, a jest ich tam dużo.
Z.S.: Przez ostatnie 50 lat spełniał Pan swoje marzenia, może trudna to była praca, ale upór i konsekwencja sprawiły, że cele były osiągane.
S. K.: Czasami było to bardzo trudne, czasami miałem szczęście i było łatwiej – różnie to bywało, ale zrealizowałem chyba wszystko, co chciałem zrobić. Tak jak Pani wspomniała, w 2003 roku serce zaczęło mi odmawiać posłuszeństwa i musiałem się poddać zabiegowi, ale później jeszcze w dalszym ciągu pracowałem, bo ciągnęło mnie do szkoły, gdyż kocham dzieci i bardzo lubię uczyć. Nie wyobrażam sobie życia bez muzykowania.
Z. S.: Aktualnie już Pan nie pracuje na etacie.
S. K.: Nie pracuję, ale moje nazwisko jest znane i często jestem proszony, aby sprawdzić, czy dziecko ma zdolności i powinno uczyć się w szkole muzycznej. Nie potrafię odmawiać i dlatego ciągle mam kontakty z dziećmi.
Z. S.: Wracając jeszcze na zakończenie rozmowy do Pana Benefisu, który odbył się 9 grudnia. To chyba wielka radość mieć takich wychowanków, którzy idą w świat, ale jak tylko mogą, odwiedzają Pana, zawsze mówią o swoim Profesorze. Pan prof. Klaudiusz Baran podkreśla zawsze, że w Przemyślu uczył się gry na akordeonie u jednego nauczyciela.
S. K.: Tak było. Wszyscy uczyli się u mnie po 12 lat. Jestem bardzo wdzięczny moim wychowankom za ten benefisowy wieczór. Nie potrafię słowami opowiedzieć, jak byłem wzruszony. Stworzyli wspaniałą atmosferę i wszystko odbyło się bardzo sprawnie pomimo, że czasu na organizację było niewiele. Były łzy szczęścia i wielka radość, ale nie miałem żadnej tremy, czułem się z nimi i publicznością bardzo dobrze – jak w rodzinie. Bardzo się cieszyłem, że zagrali tego wieczoru Krzysiu Polnik i Łukasz Pieniążek – moje muzyczne wnuki, oraz Eneasz Kubit i Klaudiusz Baran – moi wychowankowie. Dopełnieniem mojego szczęścia jest fakt, że moje córki także grają i uczą. Bardzo chciały pójść w moje ślady i ukończyły studia na wydziałach instrumentalnych. Madzia gra na skrzypcach, jest prezesem Towarzystwa Muzycznego w Przemyślu i uczy, zaś Agnieszka jest wiolonczelistką, także gra i uczy. Ostatnio często gram z wnukami, które także interesują się muzyką. Jestem szczęśliwym człowiekiem.