Piotr Pławner w podwójnej roli - skrzypka i dyrygenta
Podczas ostatniego listopadowego koncertu Orkiestry Filharmonii Podkarpackiej, sala wypełniona była po brzegi publicznością. Magnesem był przede wszystkim Piotr Pławner, jeden z najwybitniejszych i najbardziej kreatywnych skrzypków swojej generacji, który wystąpił w podwójnej roli – solisty i dyrygenta.
Magnesem dla melomanów i dużej grupy uczniów podkarpackich szkół muzycznych był z pewnością także program wieczoru, na który złożyły się: Uwertura Coriolan op.62 Ludwiga van Beethovena, Koncert skrzypcowy D - dur KV 218 Wolfganga Amadeusa Mozarta i IV Symfonia e - moll op.98 Johannesa Brahmsa.
Publiczność była zachwycona zarówno mistrzowskim wykonaniem przez Artystę Koncertu skrzypcowego D-dur Wolfganga Amadeusa Mozarta, jak również doskonałą grą naszej Orkiestry pod Jego batutą. Po zakończeniu każdego utworu oklaski trwały bardzo długo, a na zakończenie publiczność dziękowała wykonawcom długotrwałą owacją. To był wspaniały wieczór.
Bardzo się cieszę, że pan Piotr Pławner zgodził się na udzielenie wywiadu i mogę Państwa zaprosić do lektury.
Nie po raz pierwszy występuje Pan w podwójnej roli skrzypka i dyrygenta. Ciekawa jestem, kiedy pomyślał Pan o dyrygowaniu.
Już dosyć dawno, bo około 20 lat temu dyrygowałem po raz pierwszy orkiestrą i pamiętam, że wykonywaliśmy wtedy Serenadę Wolfganga Amadeusa Mozarta. Od ponad dwóch lat często dyryguję, bo już trzeci sezon jestem szefem artystycznym Śląskiej Orkiestry Kameralnej. Planuję już program na czwarty sezon. Jesteśmy obopólnie zadowoleni ze współpracy. Od tego roku jestem też oficjalnie szefem Orkiestry Kameralnej „Capella Bydgostiensis”. Śląsk to według mnie region, który muzycznie bardzo się rozwinął i bardzo mnie cieszy, że mogę działać na tym terenie. Nie zawsze występuję tam w podwójnej roli, ale często się to zdarza. Na przykład w ubiegły piątek ze Śląską Orkiestrą Kameralną grałem Koncert skrzypcowy G-dur KV 216 Wolfganga Amadeusa Mozarta, później mieliśmy prawykonanie współczesnego utworu Muzyka na smyczki I „W róg zadął wróg” Piotra Kotasa. Ten utwór zwyciężył w II Międzynarodowym Konkursie Kompozytorskim im. Henryka Mikołaja Góreckiego.
W części drugiej dyrygowałem Muzyką na wodzie Georga Friedricha Hãndela. W styczniu mamy zaplanowany wspólny koncert z muzyką filmową, ale na przykład podczas naszego marcowego koncertu Śląska Orkiestra Kameralna wystąpi w rozszerzonym składzie o instrumenty dęte, harfę, fortepian oraz kotły i inne instrumenty perkusyjne, a wykonamy I Symfonię Gustava Mahlera. Różnych projektów mamy bardzo dużo i jest to „działka” mojej kariery, która bardzo mnie pociąga.
Wymaga ona kolejnych wyzwań, a ja jestem człowiekiem, który ciągle stawia sobie nowe wyzwania. Jest to związane z ogólnym rozwojem człowieka, bo uważam, że przez całe życie rozwijamy się. Dla mnie osobisty rozwój jest najważniejszy. Staram się podnosić poprzeczkę coraz wyżej i wszystkie nowe wyzwania mnie ekscytują.
Prowadząc ożywiona działalność solistyczną nie może Pan dyrygować wszystkimi koncertami Śląskiej Orkiestry Kameralnej.
Oczywiście, ale wyliczyłem, że od stycznia 2023 roku do końca sezonu spotkamy się w sumie osiem razy i uważam, że to jest sporo. Kiedyś uczyłem przez 10 lat w Akademii Muzycznej w Katowicach i w ostatnich latach wróciłem do tego miasta w trochę innej roli. Z Capellą Bydgostiensis mam zaplanowanych trochę mniej koncertów, ale także spotykamy się w miarę systematycznie.
Staram się także występować w innych polskich miastach, m.in. Rzeszowie, a ponieważ w Filharmonii Podkarpackiej mam do dyspozycji orkiestrę symfoniczną, to przygotowałem odpowiedni repertuar.
W programie koncertu znalazła się muzyka wielkich mistrzów – Ludwiga van Beethovena, Wolfganga Amadeusa Mozarta i Johannesa Brahmsa. Przepiękne utwory, powszechnie znane i dlatego wiele osób uważa je za łatwe. Dotyczy to przede wszystkim Koncertu D-dur Mozarta, który tak naprawdę jest bardzo trudnym utworem.
Mozart to jest kompozytor, do którego ja od dawna mam i będę miał wielki respekt. Jego muzyka jest dla wykonawców bardzo trudna, może dlatego, że przyjemnie jej się słucha i wydawać się może dla słuchaczy mało skomplikowana.
Jeżeli zaczynamy grać utwory Mozarta, to trzeba sporo pracować nad artykulacją zarówno instrumentów smyczkowych, jak i instrumentów dętych. Tę niby najłatwiejszą muzykę najtrudniej jest dobrze wykonać.
Na przykład utwory Johanna Sebastiana Bacha są również trudne do wykonania, ale mimo wszystko w Bachu mamy więcej swobody, więcej wolności, jeżeli chodzi o interpretację tej muzyki.
Grając utwory Mozarta jesteśmy „włożeni w pewne ramy”. Musimy oczywiście wykonać je w sposób indywidualny, ale pewnych rzeczy nie można „przeskoczyć”. Utwory Mozarta są według mnie najtrudniejsze do wykonania.
Szczególnie, że występuje Pan w podwójnej roli – solisty i dyrygenta.
Przyznam, że zgranie partii solowych i zadyrygowanie takiego koncertu nie jest łatwe, chociaż bardzo ciekawe. Muszę zaznaczyć, że jest to moja pasja, ale po koncertach, w których występuję w podwójnej roli, jestem naprawdę bardzo zmęczony. Jest także dobra strona takich koncertów, jak już powiedziałam, jest to moja pasja i ja się energetycznie podczas tych koncertów ładuję.
Jestem zmęczony fizycznie, ale sprawiają mi one niesłychaną radość. Bardzo się cieszę, że pandemia się skończyła i widzę w wielu przypadkach, że zainteresowanie ludzi muzyką powraca.
Być może, że po pandemii zostanie wyzwolona chęć powrotu do sal koncertowych.
Podczas tego przyjazdu do Polski prowadzę dwa koncerty symfoniczne i bardzo się na nie cieszę, ponieważ koncerty zostały wyprzedane. W ubiegły piątek podczas koncertu ze Śląska Orkiestrą Kameralną były nawet dostawki. W Rzeszowie także sala była wypełniona i widziałem także zapełnione dodatkowe krzesła.
Jest Pan zwycięzcą X Międzynarodowego Konkursu Skrzypcowego im. Henryka Wieniawskiego w Poznaniu, a niedawno zakończyła się 16 edycja tego konkursu. Czy miał Pan czas śledzić przebieg tego wydarzenia?
Nie, nie miałem czasu. Wiem, że finał był japońsko-chiński. Podobna sytuacja była podczas konkursów chopinowskich. Okazuje się, że tamte kultury – zwłaszcza japońska i chińska kształcą konkursowiczów.
Ja przeszedłem pewien rodzaj metamorfozy i aktualnie fascynują mnie kultury Azji. W Japonii i w Korei Południowej jest inaczej, bo tam jest większa konkurencja, której towarzyszy stres.
Staram się co roku jechać do Azji, żeby trochę odetchnąć inną mentalnością i obserwuję coś, co jest dla mnie w życiu niesłychanie ważne, a czego mi na naszym kontynencie często brakuje.
Tam ludzie się uśmiechają i to jest dla mnie kwintesencja życia. My żyjemy po to, żeby być szczęśliwymi. Jeżeli ja widzę kogoś, kto na dzień dobry się uśmiecha, to ja od razu też jestem szczęśliwy. To odnalazłem w Azji i zaczynam odczuwać pozytywne aspekty tego.
Ja mam swoje zdanie o tym, jak oni rozumieją polską muzykę. U Polaków czy ludzi pochodzących ze środkowo-wschodniej Europy pierwiastek emocjonalności jest zupełnie inny. Muzyka Chopina czy Wieniawskiego jest nam emocjonalnie bliższa niż komuś z Japonii, ale doceniam i podziwiam ich chęci, że oni jednak bardzo lubią polską muzykę, skoro tylu ich przejeżdża na te konkursy.
To ma także związek z ogromną pracowitością muzyków pochodzących z Dalekiego Wschodu.
Tak, Korea, Japonia, Singapur – to są nacje, które pracują. Cały czas chcą być lepsi i takie są też efekty. Starczy porównać działalność tamtejszych uniwersytetów – na przykład Narodowy Uniwersytet w Singapurze zaliczany jest do najlepszych na świecie.
W Korei Południowej jeszcze nie byłem, ale moja żona z córką teraz się wybrały i są zachwycone. Ja także planuję niedługo podróż ich śladem.
Chcę teraz powrócić do Pana udziału w konkursach. Wczoraj oglądałam zdjęcia z X Międzynarodowego Konkursu im. Henryka Wieniawskiego i wśród jurorów było wielu sławnych znakomitych skrzypków, których już odeszli. Wśród uczestników znalazłam także bardzo ładne zdjęcie radosnego Piotra Pławnera. Czy to był pierwszy z wygranych konkursów, który otworzył Panu drzwi do sal koncertowych?
To nie był pierwszy konkurs. Trochę wcześniej, ale także w 1991 roku był Międzynarodowy Konkurs w Bayreuth, a w poprzednich latach były ogólnopolskie i międzynarodowe konkursy w Lublinie, gdzie także miałem pierwsze nagrody. Jednak konkurs poznański był pierwszym dużym, po którym posypały się propozycje koncertowe. Dzisiaj także laureaci tego konkursu grają koncerty z orkiestrami symfonicznymi w Polsce. Nie wiem, jak to się przekłada na koncerty za granicą, ale ja pamiętam, że miałem część koncertów także poza granicami Polski. Później jeszcze były, ale więcej propozycji występów w słynnych salach koncertowych na świecie otrzymałem po wygranym Międzynarodowym Konkursie ARD w Monachium w 1995 roku.
Pozwolę sobie dodać, że w Międzynarodowym Konkursie ARD w Monachium otrzymał Pan najwyższy laur przyznany w 55-letniej historii tego konkursu dopiero po raz trzeci.
Wielokrotnie z zachwytem pisali o Panu także recenzenci. Często cytowane są fragmenty recenzji, które ukazały się po koncertach w takich gazetach, jak „Stuttgarter Zeitung” czy „The Times”. Natomiast Lord Yehudi Menuhin nazwał Pana skrzypkiem o fenomenalnych zdolnościach oraz jednym z najbardziej obiecujących talentów nadchodzącej ery. Czy pamięta Pan, kiedy to było?
To było już dosyć dawno, jeszcze byłem studentem. Grałem koncert dla Yehudi Menuhina w Bernie i właśnie po tym koncercie w rozmowie padły te słowa. To był dla mnie wielki komplement. To było tuż przed konkursem ARD.
Nie będę Pana pytać o koncerty, bo była ich ogromna ilość, bowiem jako solista i kameralista występował Pan w większości krajów europejskich, krajach arabskich, Azji oraz obu Amerykach. Ma Pan w repertuarze tak ogromną liczbę utworów solowych i kameralnych, że nawet nie próbowałam ich liczyć.
Z pewnością nie są tam odnotowane wszystkie utwory z mojego repertuaru, bo ciągle ich przybywa. Teraz jeszcze rozszerzam repertuar jeżeli chodzi o dyrygowanie, ponieważ ciągle przychodzą nowe wyzwania. W przyszłym roku będą to symfonie Felixsa Mendelssohna, kolejne symfonie Wolfganga Amadeusa Mozarta i Gustava Mahlera.
Nie zapominam też o skrzypcach i ciągle odkrywam nowe utwory. W zeszłym roku w grudniu, dokonaliśmy w NOSPR prawykonania chyba ostatniego utworu Sofii Gubajduliny. Na 90-te Jej urodziny wykonaliśmy Koncert potrójny na skrzypce, wiolonczelę i bajan.
Szukam także nowych wyzwań. Na najbliższym Festiwalu Beethovenowskim po raz pierwszy w Polsce wykonam koncert skrzypcowy japońskiego kompozytora. Nie zdradzę szczegółów, zapraszam do słuchania i zapewniam, że jest to bardzo ciekawa i bardzo ekspresyjna muzyka.
Byłem też w Polsce propagatorem Philipa Glassa, ponieważ grałem oba jego koncerty skrzypcowe. Mam też w repertuarze Sonatę skrzypcową Philipa Glassa. Przez cały czas szukam nowych pomysłów.
Wspomnę jeszcze o bardzo ciekawym projekcie, który powstał podczas pandemii. Przyjechałem wtedy do Polski samochodem, bo gdybym przyleciał samolotem, to musiałbym odbyć kwarantannę, na jeden koncert online ze Śląską Orkiestrą Kameralną. Po koncercie Darek Zboch, były koncertmistrz tego zespołu, podarował mi płytę „Jazzowe stany Moniuszki”. Utwory Stanisława Moniuszki zostały zaaranżowane na fortepian i orkiestrę smyczkową przez Bartosza Kalickiego i Dariusza Zbocha. Słuchałem jej wracając do domu samochodem. Koncertów było wówczas mniej, natomiast różnych pomysłów było bardzo dużo. Pomyślałem wtedy, dlaczego nie zrobić Wieniawskiego na jazzowo.
Jeszcze w czasie podróży, podczas postoju na parkingu napisałem do Darka – robimy Wieniawskiego. Darek zaaranżował na skrzypce solo, orkiestrę smyczkową i tro jazzowe (fortepian, bas i perkusja) jedenaście czy dwanaście utworów Henryka Wieniawskiego – są tam cztery tańce, poszczególne części z obydwu koncertów skrzypcowych, kilka kaprysów i wykonujemy tę muzykę.
To było moim marzeniem, żeby czasem grać także muzykę jazzową i to się spełniło, a premiera projektu odbyła się w czerwcu tego roku. Okazuje się, że zainteresowanie publiczności jest bardzo duże.
Kiedyś w Łańcucie oklaskiwaliśmy Pana z zespołem „I Salonisti”, który prowadzi Pan w Szwajcarii.
Tak, podczas tego koncertu wystąpiliśmy z muzyką filmową. Bardzo długo graliśmy muzykę filmową, ale niedawno odeszli z zespołu panowie, którzy grali jeszcze w filmie „Titanic” z Leonardem DiCaprio. Mamy zupełnie nowy skład i podejmujemy się zupełnie nowych wyzwań, o których nie chcę mówić, aby znowu zaskoczyć publiczność.
Wielkim zainteresowaniem i uznaniem cieszą się dokonane przez Pana nagrania. Co najmniej trzy płyty otrzymały Nagrody Muzyczne „Fryderyk”.
Ta nagroda zawsze bardzo cieszy. Ostatnio statuetkę „Fryderyka” otrzymaliśmy w 2020 roku za płytę, na której są dwa koncerty skrzypcowe Emila Młynarskiego, które nagrałem z Orkiestrą Filharmonii im. Artura Rubinsteina w Łodzi pod batutą Pawła Przytockiego. Odkryłem I Koncert skrzypcowy Emila Młynarskiego i prawykonanie odbyło się bodajże w 2011 roku. Drugi koncert był już znany, chociaż jest on rzadko wykonywany. Udało nam się te płytę nagrać i wydać.
Wcześniej, bo w 2009 roku, otrzymałem „Fryderyka” za płytę z utworami Karola Szymanowskiego i Pawła Kochańskiego, nagraną wspólnie z Wojciechem Świtałą. Nagrałem wszystkie utwory skrzypcowe Karola Szymanowskiego, mojego ulubionego kompozytora i wydane one zostały nie tylko w Polsce, ale także przez niemiecki wydawnictwa takie, jak CPO czy Hänssler. Wydałem płytę z polską miniaturą pomiędzy Wieniawskim a Szymanowskim. Jest to płyta, na której znajdują się utwory na skrzypce i fortepian takich kompozytorów, jak Aleksander Zarzycki, Juliusz Zarębski, Adam Andrzejowski, Ignacy Jan Paderewski, Roman Statkowski, ale wydaliśmy też w CPO dwa kwartety smyczkowe Stanisława Moniuszki, Kwintet Juliusza Zarębskiego, a na ostatniej płycie wydanej przez CPO w Niemczech znajdują się dwie zupełnie nieznane sonaty na skrzypce i fortepian Zygmunta Stojowskiego oraz bardziej znana Sonata Ignacego Jana Paderewskiego.
Czy często Pan odwiedza Łódź, bo jest to miasto w którym się dużo działo, szczególnie jeśli chodzi o naukę gry na skrzypcach i początki działalności artystycznej. Bardzo się podobała nagrana w Łodzi płyta z koncertami skrzypcowymi Emila Młynarskiego.
Owszem, powracam tam, dosyć często jestem w Filharmonii Łódzkiej, ale jako turysta do Łodzi się nie wybieram. Czasami, jak jadę z południa na północ Polski, to udaje mi się wstąpić na dwa dni do Łodzi.
Wspomniane przez panią nagranie było dla mnie szczególne, bo odbyło się w moim rodzinnym mieście. Cieszę się, że mogłem nagrywać z łódzką orkiestrą. Z Pawłem Przytockim gramy zawsze na tych samych energetycznych falach i zawsze bardzo sobie cenię współpracę z tym dyrygentem.
Wspomniał Pan na początku rozmowy o wypełnionej sali i świetnym przyjęciu przez publiczność, ale podkarpacka publiczność pamięta znakomite pana koncerty nie tylko z naszymi filharmonikami, ale także kameralne występy w Krośnie, Przemyślu, Sanoku oraz kiedyś występował Pan często w ramach Muzycznego Festiwalu w Łańcucie.
Miałem sporo koncertów na Podkarpaciu i wszystkie miło wspominam. Bardzo przyjemnie się tutaj czuję, a z Orkiestrą Filharmonii Podkarpackiej ostatnie moje koncerty były już w podwójnej roli.
Ostatnio przygotowaliśmy Koncert skrzypcowy Philipa Glassa i Symfonię Franciszka Schuberta.
Z orkiestrą rozumiemy się bardzo dobrze. Czułem to także w czasie prób. Zarówno przygotowanie utworów, jak i sam koncert sprawiły mi wielką przyjemność.
Czy u progu kariery wiedział Pan, że to jest tak wymagający zawód, że czekają Pana ciągłe podróże, a w domu będzie Pan gościem?
W pewnym momencie się zorientowałem. Teraz mam dużo radości z tego, aczkolwiek samo przemieszczanie się jest bardzo męczące. W zeszłym roku, kiedy wszystko zaczęło się otwierać po pandemii, pamiętam, jak jechałem do Niemiec na koncert, którym dyrygowałem i byłem w stałym kontakcie z inspektorem, który informował mnie – dzisiaj harfistka uzyskała pozytywny wynik i szukamy zastępstwa, nieraz takie rzeczy zdarzały się nawet w dniu koncertu i trzeba było szybko reagować. Był taki moment, kiedy tych koncertów było bardzo dużo, bo nałożyły się te, które były wcześniej odwołane, z tymi, które odbywały się zgodnie z planem i przemieszczenie się, ciągła zmiana repertuaru była naprawdę trudna do zrealizowania.
Na początku tego roku miałem w ciągu trzynastu dni siedem koncertów w dwóch krajach, z trzema orkiestrami, a do tego dwa recitale. To był okres, w którym organizm po raz pierwszy dał znać o sobie. Na całe szczęście wszystko dobrze się skończyło, ale jak dużo pracujemy, to musimy uważać, aby nie przesadzić.
Duża ilość pracy, emocji generuje w nas poczucie, że jeszcze więcej jesteśmy w stanie zrobić. W pewnym momencie dochodzimy do sytuacji, kiedy nie czujemy, że działamy już w jakimś rodzaju omamu.
Jeszcze w 2011 roku uczyłem w Akademii Muzycznej w Katowicach i moje wyjazdy do Polski wyglądały w ten sposób, że do południa uczyłem, a po południu jechałem na koncert, po koncercie wracałem i od rana znowu uczyłem, itd. Itd... Wtedy postanowiłem, że trzeba z czegoś zrezygnować.
Dlatego staram się w ciągu roku nawet dwa razy wyjechać gdzieś dalej, żeby odetchnąć innym rodzajem mentalności. Wspomniałem wcześniej o wyjazdach do Azji – to jest coś, co działa na mnie tak, jak ja potrzebuję.
Na dłuższy urlop się Pan nie razie nie wybiera.
W listopadzie byłem bardzo zajęty, taki sam będzie grudzień. Myślałem o paru dniach na początku stycznia, ale już są kolejne koncerty i pewnie nie będzie czasu na urlop.
Podczas lipcowych Kursów Muzycznych w Łańcucie, rozmawiałam z mistrzem Konstantym Andrzejem Kulką, który powiedział, że posiadanie dobrego instrumentu jest bardzo ważne dla skrzypka, ale instrument sam nie gra. Grający i instrument muszą ze sobą współpracować.
Pan gra na skrzypcach, które wykonał Tomaso Balestrieri, włoski lutnik z XVIII wieku.
To jest instrument, który mi pomaga i ze mną współpracuje.
Mam nadzieje, że po tak gorącym przyjęciu zechce Pan wkrótce przyjechać na Podkarpacie.
Jak najbardziej. Chciałbym do Państwa przyjechać z kolejnymi, trochę może szalonymi, ale bardzo ciekawymi projektami. Nie będę jeszcze wszystkiego zdradzał, ale z radością tutaj wrócę.
Zofia Stopińska
Zdjęcia w tekście zostały wykonane 24 listopada 2022 roku podczas koncertu w Filharmonii Podkarpackiej im. Artura Malawskiego w Rzeszowie przez organizatora koncertu.