Zofia Stopińska

Zofia Stopińska

email Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.

VI Międzynarodowy Konkurs im. Tadeusza Wrońskiego na Skrzypce Solo

Konkurs im. Tadeusza Wrońskiego na Skrzypce Solo
jest jedynym prawdziwym konkursem skrzypcowym na świecie
właśnie dlatego, że jest to konkurs na skrzypce SOLO
Ruggiero Ricci

VI Międzynarodowy Konkurs im. Tadeusza Wrońskiego
na Skrzypce Solo
Warszawa 23 – 30 września 2020

Organizatorzy:
Fundacja „Skrzypce” im. Tadeusza Wrońskiego,
Uniwersytet Muzyczny Fryderyka Chopina W Warszawie

Patron Konkursu:
Profesor TADEUSZ WROŃSKI (1915 - 2000)
Urodzony w 1915 r. w Warszawie. Dyplom z odznaczeniem w klasie skrzypiec Konserwatorium Warszawskiego otrzymał w 1939 roku. W 1948 roku ukończył z wyrożnieniem Conservatoire Royale de Musique w Brukseli. Skrzypek, solista, kameralista (duet sonatowy, kwartet smyczkowy, Kwintet Warszawski). W latach 1955–1965 koncertował wielokrotnie w Europie i Azji. Nagrał wielką ilość arcydzieł skrzypcowych dla radia, TV, oraz na płyty. Współzałożyciel Stowarzyszenia Polskich Artystów Muzyków i Stowarzyszenia Polskich Artystow Lutnikow. Od 1949 związany z Akademią Muzyczną w Warszawie (Rektor w latach 1973-75). W latach 1965– 1986 pracował w USA, w Indiana University School of Music w Bloomington. Wychowawca wielkiej rzeszy muzyków w Polsce i w USA. W roku 1993 uhonorowany tytułem doctora honoris causa AMiFC w Warszawie. Autor licznych opracowań dzieł skrzypcowych i książek o problemach kształcenia muzyków: „Zagadnienia gry skrzypcowej - Intonacja, Aparat gry, Technologia gry skrzypcowej, Palcowanie”, „Studium edytorskie o sonatach i partitach J.S.Bacha”, „Zdolni i niezdolni”, „O czym nie ma czasu mówić o lekcjach”, „Magia życia”, ”Artysta w krainie myśli”, Resztki z mojej szuflady”. Juror na wielu konkursach skrzypcowych, lutniczych i muzyki kameralnej, takich jak, m.in. Konkurs im J.S. Bacha w Lipsku, Konkursy H. Wieniawskiego w Poznaniu, Konkursy Lutnicze i Kameralne w Liege, Konkursy im Carla Nielsena w Odense, i wiele innych. Zafascynowany problematyką talentu i metodyki nauczania stworzył w warszawskiej Akademii Instytut Pedagogiki Muzycznej. Wygłosił wiele wykładów z tej dziedziny. Twórca i organizator wielu obozów muzycznych, warsztatów, kursów dla studentów i pedagogów, oraz konkursów muzycznych. Honorowy członek Stowarzyszenia Japońskich Pedagogów Smyczkowych. Zmarł 15 stycznia 2000 w Warszawie.

Fundacja SKRZYPCE im. Tadeusza Wrońskiego oraz Uniwersytet Muzyczny im. Fryderyka Chopina w Warszawie ogłaszają VI Międzynarodowy Konkurs im. Tadeusza Wrońskiego na Skrzypce Solo. Konkurs odbędzie się w dniach 23 – 30 września 2020 w Warszawie.

Regulamin Międzynarodowego Konkursu im. Tadeusza Wrońskiego na Skrzypce Solo :
I. Konkurs jest otwarty dla skrzypków wszystkich narodowości urodzonych po 23 września 1990 roku.
II. Przesłuchania konkursowe odbywać się będą w auli UMFC w Warszawie i będą otwarte dla publiczności.
III. Kolejność występów uczestników ustalona zostanie przed konkursem w drodze losowania i będzie obowiązywać przez cały czas trwania konkursu.
IV. Konkurs jest trzyetapowy. Do drugiego etapu zostanie dopuszczonych nie więcej niż 20 uczestników. Do trzeciego etapu zostanie dopuszczonych nie więcej niż 10 uczestników.
V. Organizatorzy przyznają 5 nagród regulaminowych, oraz wyróżnienia i nagrody pozaregulaminowe.
I nagroda – 25 000 Euro
II nagroda – 15 000 Euro
III nagroda – 10 000 Euro
IV nagroda – 5 000 Euro
V nagroda – 2 500 Euro

VI. Ostatecznego podziału wszystkich nagród i wyróżnień dokona Jury konkursu, którego decyzje tak w tej, jak i we wszystkich innych kwestiach dotyczących konkursu są niezaskarżalne i ostateczne.
VII. Do konkursu nie mogą przystępować zwycięzcy poprzednich jego edycji.
VIII. Jury konkursu składać się będzie z wybitnych skrzypków i pedagogów gry skrzypcowej. IX. Zdobywcom nagród przysługuje tytuł laureatów Międzynarodowego Konkursu im. Tadeusza Wrońskiego na Skrzypce Solo

X. Laureaci zobowiązani są do nieodpłatnego udziału w uroczystym koncercie laureatów na zakończenie konkursu. Program koncertu ustala jury. Wszelkie przesłuchania i koncert laureatów mogą być transmitowane przez stacje radiowe i telewizyjne, nagrywane, filmowane i fotografowane (według reguł przyjętych na tego typu imprezach), bez jakiejkolwiek odpłatności dla uczestników.

XI. Uczestnicy sami pokrywają koszty podróży oraz zakwaterowania podczas pierwszego etapu. Uczestnicy przechodzący do kolejnych etapów mają zapewniony bezpłatny pobyt.
XII. Uczestnicy zobowiązani są zgłosić się w biurze konkursu mieszczącym się w UMFC w Warszawie, ul. Okólnik 2  najpóźniej w dniu rozpoczęcia  Konkursu, tj. 23 września 2020, do godziny 12.
XIII. Zgłoszenia kandydatów prosimy przesyłać w wersji listowej (papierowej) na adres biura organizacyjnego konkursu: Fundacja SKRZYPCE, 04-778 Warszawa ul. Odeska 27, Polska lub mailowej(wskazane) Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript. w terminie do 1 lipca 2020 roku.
W przypadku pytań uprzejmie prosimy o kontakt z biurem konkursu. Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.

XIV. Zgłoszenie powinno zawierać:

1. formularz zgłoszeniowy zamieszczony poniżej zawierający następujące dane:
- imię i nazwisko,
- datę i miejsce urodzenia,
- adres pocztowy, telefon oraz e-mail,
- program, który uczestnik zamierza wykonać w poszczególnych etapach,
- krótki życiorys artystyczny,
- program,
- dane o instrumencie (data powstania, nazwisko lutnika, bądź szkoła)
2. kopię dokumentu potwierdzającego datę urodzenia,
3. 2 fotografie 6x9 cm,
4. dowód wpłaty wpisowego w wysokości 500 NPL
5. dwa listy z rekomendacją od wybitnych muzyków, pedagogów skrzypiec lub władz szkoły bądź uczelni muzycznej,
6. podpis kandydata pod formularzem zgłoszeniowym i oświadczeniem RODO

XV. Organizatorzy poinformują kandydatów o dopuszczeniu do udziału w konkursie do dnia 3 lipca 2020. Organizatorzy powiadomią również zainteresowane osoby o ewentualnym niedopuszczeniu ich do konkursu z powodów regulaminowych.
XVI. Wpłacone wpisowe nie podlega zwrotowi. Wpisowe należy wpłacać na konto Fundacji SKRZYPCE im. Tadeusza Wrońskiego Bank PKO BP, Oddział 8 Warszawa, nr konta: 41 1020 1013 0000 0502 0170 5631 z dopiskiem „VI Międzynarodowy Konkurs im. Tadeusza Wrońskiego na Skrzypce Solo".
XVII. Podpis złożony przez uczestnika na formularzu zgłoszeniowym jest równoznaczny z zapoznaniem się przez niego z regulaminem.
XVIII. Językiem oryginału regulaminu jest język polski. W przypadku jakichkolwiek wątpliwości tekst wersji polskiej będzie uznany za wiążący.

PROGRAM
I etap
1. G. Ph. Telemann – jedna z 12 Fantazji na skrzypce solo,
2. N. Paganini – jeden z 24 Kaprysów op. 1,
3. H. Wieniawski – jeden z kaprysów L’École moderne op. 10,
4. Utwór współczesny na skrzypce solo, skomponowany na obecny Konkurs*.

II etap
1. J.S. Bach – Adagio i Fuga z I Sonaty g-moll na skrzypce solo, BWV 1001 lub
J.S. Bach – Grave i Fuga z II Sonaty a-moll na skrzypce solo, BWV 1003 lub
J.S. Bach – Adagio i Fuga z III Sonaty C-dur na skrzypce solo, BWV 1005 lub
J.S. Bach – Ciaccona z II Partity d-moll na skrzypce solo, BWV 1004,
2. E. Ysaÿe – jedna z 6 Sonat na skrzypce solo op. 27.

III etap**
1. B. Bartók – Ciaccona z Sonaty na skrzypce solo
2. G. Bacewicz – Kaprys Polski
3. Utwór dowolny napisany na skrzypce solo.***/****

UWAGA:
Wszystkie utwory muszą być wykonane z pamięci.
*/ Materiał nutowy utworu współczesnego prześlemy kandydatom wraz z akceptacją zgłoszenia najpóźniej do dnia 10 lipca 2020 r. Utwór ten, jako jedyny, może być wykonywany z nut. **/Całkowity czas występu w trzecim etapie – minimum 20 minut.
***/ utworem dowolnym nie może być utwór wykonywany jako obowiązkowy w pierwszym lub drugim etapie konkursu. Kandydat może (nie musi) skorzystać z poniższej listy pomocniczej.

Lista pomocnicza ****
1. J.S. Bach – Sonaty I Partity na skrzypce solo
2. G. Ph. Telemann - 12 Fantasies
3. E. Ysaÿe – 6 Sonatas op.24
4. B. Bartók – Sonata
5. N. Paganini – 24 Kaprysy
6. J.S. Bach – Toccata, arr. J. Schroder, ed. Faber Music Ltd
7. T. Geminiani – Sonata B Major, arr. M. Corti
8. H. Wieniawski – Kaprysy op. 18, and op. 10
9. K. Lipiński – Kaprysy op.10, 27, 29, ed. PWM Polish Music Editions
10. N. Paganini – Theme and Variations "Nel cor piu non mi sento"
11. H.W. Ernst – Etude "The last rose of summer"
12. N. Paganini – 60 Variations of l'air Barucaba
13. F. Kreisler – Recitativo and Scherzo - Caprice
14. M. Reger – Preludes and Fugues
15. P. Hindemith – Sonata op. 31
16. S. Prokofiev – Sonata op. 115
17. A. Khachaturian – Sonata - Monologue, ed. Sikorski
18. R. Shchedrin – Echo - Sonate, ed. Sikorski
19. I. Yun – Koniglisches Thema, ed. Bote und Bock
20. L. Berio – Sequenza VIII, ed. Universal
21. Y. Xenakis - Mikka, Mikka S, ed. Salabert
22. A. Lasoń – Sonata no. 1, Sonata no. 2, ed. PWM
23. K. Meyer – Sonata, Preludes, ed. PWM
24. N. Milstein – Paganiniana
25. M. Ptaszyńska – Recitativo, Arioso e Toccata, ed. PWM
26. G. Bacewicz - Sonata per Violin Solo, ed. PWM
27. W. Rudziński – Ricercar
28. E. Bogusławski – Preludia and Cadenzas
29. W. Hawel – Sonata per Violino Solo
30. R. Augustyn – Utwór cykliczny, ed. PWM
31. R. Padlewski – Sonata for Violin Solo
32. E. Madey – Ciacconetta
32. R. Kunkel – Promethidion
33. V. Barkauskas – Partita
34. D. Alcheh – Nocturne and Aubade
35.G. Ferrari – Preludio, Ricercare, Capriccio da Improvisazioni
36.A. Schnittke – A Paganini
37. W. Szalonek – Chaconne, Fantazja na skrzypce solo
38. P. Christoskov – Rhapsody
39. S. Moryto – Aria i chorał (1982)
40. K. Penderecki – Cadenza
41. B. Kowalski – In Affecto

Wanda Wiłkomirska: "Miałam piękne życie" - część II

           Zapraszam Państwa do przeczytania II części wywiadu z Maestrą Wandą Wiłkomirską, który zarejestrowałam 10 i 11 kwietnia 2011 roku w zamku w Krasiczynie, gdzie odbywał się mistrzowski kurs dla młodych skrzypków. Maestra mieszkała wówczas jeszcze na stałe w Australii, gdzie prowadziła działalność pedagogiczną.

           Zofia Stopińska: Będę pewnie bardzo wścibska, ale bardzo interesuje mnie, dlaczego świetna skrzypaczka, która całe życie obracała się w kręgu muzyków, wybrała człowieka, który rozpoczynał karierę polityczną?
           Wanda Wiłkomirska: To wcale tak nie było. Przez cały czas uważałam, że nie jestem ładną kobietą. Owszem, miałam wielu wielbicieli, ale to byli melomani i najczęściej słyszałam słowa: „Ach, jak ty pięknie grasz. Ja cię kocham”. Miałam na tym punkcie uraz, bo ciągle słyszałam, że ktoś mnie kocha, bo pięknie gram na skrzypcach.
           Pierwszy romans miałam z chłopcem w Budapeszcie, ale on był skrzypkiem i byliśmy w jednej klasie. Oboje byliśmy niewinni. Ja miałam wtedy 19 lat, a Csaba był rok młodszy. Bardzo się kochaliśmy, chodziliśmy wszędzie razem i trzymaliśmy się za rączki. Jak ukończyłam studia u profesora Ede Zathureczky’ego i wracałam do Polski, to odwiózł mnie do granicy węgierskiej.             Rozstając się płakaliśmy rzewnie, wymieniliśmy blaszane pierścionki. Bardzo tęskniliśmy, bo nie było, tak jak dzisiaj, możliwości korzystania z telefonu, bo zagraniczne połącznia telefoniczne były bardzo drogie i czekało się na poczcie całymi godzinami. Pisaliśmy czułe listy, ja ciągle byłam zakochana i trwało to dość długo. Ja zamieszkałam w Warszawie i jako skrzypaczka, która odnosiła sukcesy, otrzymałam przydział na mieszkanie. Po pewnym czasie przyjechał z koncertami do Polski znany węgierski zespół pieśni i tańca, w którym grał nasz wspólny kolega, który podczas studiów bezskutecznie starał się o moje względy. Zaprosiłam go na kolację do restauracji i on niewłaściwie odczytał to zaproszenie, bo miał nadzieję na romans. Wyjaśniłam mu, że ciągle jestem narzeczoną jego kolegi. Dowiedziałam się wtedy, że mój ukochany zaraz jak wrócił po naszym rozstaniu do Budapesztu, rzucił się w ramiona innej skrzypaczki. Poczułam się bardzo urażona, poszłam nad Wisłę, wrzuciłam pierścionek do wody i napisałam list, że skoro nie dochował mi wierności, to zrywam zaręczyny. On także uniósł się honorem, ja pocierpiałam trochę, ale nie trwało to zbyt długo, bo miałam dużo koncertów i nie miałam czasu na rozmyślania.
           Zresztą już wtedy zaczął się do mnie zalecać młody człowiek (nie wymienię nazwiska, bo jest powszechnie znane), był bardzo inteligentny i był wielkim melomanem. Traktował naszą znajomość bardzo poważnie, ale ja nie miałam ochoty wychodzić za mąż i powiedziałam mu, że jeśli nie zakocham się w kimś innym, to w przyszłym roku, po Konkursie Wieniawskiego, pobierzemy się.
           Tłumaczyłam mu także, że musimy się zastanowić, czy będziemy mogli zamieszkać w jednym pokoju z kuchnią, ponieważ ja muszę codziennie ćwiczyć, a to jest bardzo intymna sprawa.
Postanowiliśmy spróbować. Przyniósł swoje skrypty, zapalił lampkę i siedzi, a ja ćwiczę jakieś trudne, niewygodne miejsce bardzo wolno. Po pewnym czasie Paweł zwraca mi uwagę, że to jest zdecydowanie za wolno. Zwróciłam mu uwagę, żeby się nie wtrącał, ale zaczęłam ćwiczyć inny, bardzo trudny intonacyjnie fragment. Grałam bez wibracji, żeby szczególną uwagę zwrócić na intonację. Po dłuższej chwili mój adorator znowu nie wytrzymał i zwrócił mi uwagę, że bez wibracji nie da się tego słuchać. Wtedy powiedziałam stanowczo: Pawełku, pakuj rzeczy i zapomnij o małżeństwie. Jakiś czas namawiał mnie, abym zmieniła zdanie, ale ja trwałam przy swoim.

           Cały czas była Pani adorowana przez mężczyzn, którzy jeśli nie zawodowo, to amatorsko bardzo interesowali się muzyką.
           - Tak, ale to było do czasu, bo wczesną wiosną w 1952 roku zostałam zaproszona do Berlina, nie pamiętam, z jakiej okazji ten koncert się odbywał, ale była to wielka feta z udziałem wielu partyjnych dygnitarzy z Józefem Stalinem, Wilhelmem Pieckiem i Bolesławem Bierutem na czele. Najpierw była część oficjalna z przemówieniami, później był koncert polskiej muzyki klasycznej, a na zakończenie wystąpił zespół „Mazowsze”.
           Przyjechaliśmy wszyscy specjalnym pociągiem. W części klasycznej wystąpiła Ewa Bandrowska-Turska, która nie była już młoda, ale przepięknie śpiewała, Henryk Sztompka grał pięknie utwory Fryderyka Chopina i ja jako laureatka konkursów w Genewie, Budapeszcie i Lipsku oraz reprezentantka polskiej ekipy na Konkurs Wieniawskiego w Poznaniu.
Mieszkaliśmy w hotelu Metropol.
           W dniu tej uroczystości zbiegałam po schodach ładnie ubrana, z długimi rozpuszczonymi włosami, do restauracji na śniadanie. Na górę szło dwóch młodych mężczyzn, jeden szczupły, ciemnowłosy, a drugi blondyn – typowy „misio” i nie w moim typie. Rozmawiają po polsku i słyszę, jak mijając mnie, blondyn mówi do swojego kolegi: ”Popatrz jaka fajna d...”, a drugi powiedział stanowczo: „Daj spokój, to jakaś Niemka”.
           Zatrzymałam się zdziwiona przed najbliższym lustrem, bo ktoś mówiąc o mnie, dał do zrozumienia, że jemu podoba się dziewczyna. Nawet nie wiedział, że jestem Polką i nie miał pojęcia, że gram na skrzypcach. Byłam zupełnie oszołomiona tym szczęściem, bo temu chłopcu spodobałam się ja.
Minęło parę godzin, rozpoczęła się część oficjalna i czekający na swój występ artyści słyszeli wielokrotnie skandowane na cześć najwyższych rangą dygnitarzy komunistycznych: „Stalin, Bierut, Wilhelm Pieck, Stalin, Bierut ...”.
            Kiedy czekałyśmy z panią Ewą Bandrowską-Turską w garderobie, pan, który się nami opiekował (wiadomo z jakiego ministerstwa), powiedział: „Kochane panie, na dole jest przygotowany olbrzymi bufet dla kilkuset osób. Na razie jest zamknięty, ale zaraz po waszym występie ja panie tam zaprowadzę, żebyście mogły spokojnie coś zjeść, bo później będzie wielki tłok”.
Ja występowałam na zakończenie tej części klasycznej z utworami Wieniawskiego, a później tańczyło „Mazowsze”.
            Resztę opowiadał mi potem wielokrotnie poznany na schodach „Misio”, który był świeżo upieczonym absolwentem (o ile dobrze pamiętam), Instytutu Kształcenia Kadr Naukowych. Pochodził ze wsi, w której nie było jeszcze prądu i nie było w domu wody bieżącej, a miejscowy ksiądz zauważył, że to jest wyjątkowo utalentowany, inteligentny chłopiec. Skończył tylko cztero-oddziałową szkołę, a jego ojca rozstrzelali Niemcy. Do dziś pamiętam adres jego rodzinnego domu: wieś Kowalewko Folwark, poczta Sipiory, powiat Szubin, województwo bydgoskie.
            Wracając do opowieści o uroczystości w Berlinie. Po przemówieniach siedzieli ze swoim kolegą i słuchali koncertu. Najpierw śpiewała pani w średnim wieku, później grał także już niemłody pan, a później zapowiedzieli, że wystąpi skrzypaczka Wanda Wiłkomirska. Słyszał to nazwisko, pomimo że nie interesował się muzyką klasyczną. Zobaczył, że wychodzi dziewczyna, której on w sam nos powiedział rano zacytowane już słowa.
Mówił, że nie słuchał już muzyki, bo zastanawiał się, co ma zrobić. Wyjść i wyjechać, albo schować się w pokoju hotelowym i nie pokazać się. Wtedy kolega zaproponował, żeby wyszli po moim występie i poszli do bufetu coś zjeść. I tak zrobili.
            W tym czasie nasz opiekun przeprowadził nas podziemiami do tej olbrzymiej hali, w której był bufet. Zobaczyliśmy, że już kilka osób nas wyprzedziło. Opiekun prowadzi nas do najwyższego stołu, odwraca się dwóch mężczyzn z pełnymi talerzykami, którzy przy nim stoją i okazuje się, że są to dwaj panowie, których poznałam rano na schodach. Obaj zdębieli, ale ja patrzyłam na tego, który mnie „skomplementował” - najpierw się zaczerwienił, potem zbladł, potem zzieleniał, a ja zaczęłam się śmiać, wyciągnęłam do niego rękę i powiedziałam – to już się poznajmy. I w tym momencie widać było w jego oczach, że się zakochał. Za chwilę panowie poszli, sala zaczęła się wypełniać, a do nas podszedł konsul, żeby porozmawiać, kilka osób podeszło do nas z gratulacjami. Po kolacji wróciliśmy do hotelu, aby się wyspać, bo na drugi dzień wracaliśmy do Warszawy.
            Pod moimi drzwiami były kwiaty z kartką (jeszcze nie było wizytówek), a na kartce napisane były słowa: „Jeżeli będzie Pani kiedyś smutno, to proszę zadzwonić pod ten numer”. Ludzie nie mieli wtedy telefonów w domu. Wzięłam te kwiaty, przeczytałam kartkę i ją schowałam. Byłam jeszcze pod wrażeniem udanego koncertu i zabawnej sytuacji w bufecie.
            Jak wróciłam do mojego małego mieszkanka, w skrzynce zastałam list od Pawła – był tak tragiczny i smutny, usiadłam i rozpłakałam się, bo nie miałam siły do niego pójść i nie wiedziałam, co mu powiedzieć po naszym rozstaniu.
            Wtedy przypomniałam sobie o kartce z hotelu. Poszłam na pocztę i zadzwoniłam. Pamiętam, że powiedziałam tylko, że nie chcę nawet mówić, kto dzwoni, bo nie określił mnie pan zbyt pięknym słowem. Usłyszałam tylko, jak się roześmiał i powiedział, że zaraz przyjedzie taksówką.

            Tak się zaczęła znajomość, która zakończyła się małżeństwem.
             - Tak, ale to nie był koniec mocnych wrażeń tego dnia. Zgodziłam się pojechać i porozmawiać o moich smutkach w jego mieszkaniu. Miał pokój z kuchnią w śródmieściu, przy ulicy Oboźnej. Jak weszłam do tego mieszkania, to najpierw zobaczyłam portret Stalina. Dla mojej rodziny była to postać negatywna, bo mimo że o wielkości Stalina uczono nas w szkole, a moi bliscy i ja nie wiedzieliśmy o wszystkim, co on robił, nie mieliśmy do niego nabożeństwa.
             Spojrzał na mnie i usłyszałam jego słowa: „Domyślam się, ale ja ci wszystko powiem”. Zaczął mówić o Marksie, Leninie, o tej cudownej idei, że wszyscy ludzie mają pracę, nie ma milionerów i nędzarzy, że nikt nie jest głodny...
             Ta idea jest tak piękna, że każdy młody człowiek jest przekonany o jej słuszności. Tylko co z tej idei zrobiono, to sami wiemy.
Wielu młodych, prawych, wspaniałych ludzi na początku wierzyło w słuszność tej idei. Ja też byłam wśród nich. Sam pomysł jest genialny, bo nie ma tam takich wielkich różnic pomiędzy ludźmi.                 Ostatnio kilka razy spotykałam się z takimi sytuacjami, że przychodzi staruszka, daje farmaceutce recepty, a kiedy wszystko jest podsumowane, wybiera pieniążki i pyta: „Pani magister, a które z tych leków są mi najbardziej potrzebne?” i słyszy odpowiedź – wszystkie.
Zazwyczaj wtedy wkraczam do akcji i mówię, że mam dzisiaj wewnętrzną potrzebę, aby komuś zrobić prezent i kupuję te lekarstwa. Zazwyczaj ci biedni ludzie płaczą ze wzruszenia.
             Wiemy już, jak to wszystko się skończyło, ale idei to nie zepsuje. Tą ideą mnie kupił i świadoma wszelkich konsekwencji w pewnym momencie stanęłam po drugiej stronie.

             Była Pani przekonana o słuszności tej idei, ale była Pani także zakochaną, młodą, piękną kobietą.
             - To była wielka, prawdziwa miłość. Ja nigdy później już się nie zakochałam i nie wyszłam za mąż po raz drugi. On też wiele razy podkreślał, że ja jestem odpowiedzialna za rozbicie małżeństwa. Oczywiście o zdradzie męża dowiedziałam się chyba ostatnia. Było mi bardzo przykro, że tak długo ukrywali przede mną ten związek, ale ja rozstając się wybaczyłam wszystko.
Przekonałam się też, że mój były mąż jest tym typem mężczyzny, który potrafi kochać dwie kobiety, ale zawsze jedną kocha więcej. Wielu mężczyzn to potrafi.
Przeżyliśmy bardzo trudny okres, bo jak wracałam z podróży koncertowych, to był ze mną, jak wyjeżdżałam, był z Elżbietą.
             Powiedziałam mu, że daję mu wolność, ale jeżeli nasz związek ma trwać, musi przestać się widywać z Elżbietą. Niestety, nie mógł się zdecydować i to ja musiałam coś postanowić.
Ogromnie przeżyłam to rozstanie.
Pamiętam nawet, że jak Mietek zmarł, wiele osób składało mi kondolencje. Musiałam wyjaśniać, że to Elżbieta jest wdową. Ja od 1976 roku już mieszkałam sama.
             Jak zmieniłam zdanie i podpisałam list protestacyjny, czy działałam w KOR, przychodził i ostrzegał mnie: „Po co ty podpisujesz te papiery. Przecież ten walec cię zgniecie, a ja nie będę cię mógł ochronić”. Odpowiadałam wtedy, że zgadzam się z tym, co tam jest napisane, a walec najwyżej mnie zgniecie, ale nie potrafię stać z boku i patrzeć. Wiem, że „odkorkowywał” moje paszporty, bo powiedział mi o tym jeden z panów z bezpieki.
             Pamiętam, jak przyszedł do mnie w dniu ogłoszenia stanu wojennego. Zastukał do drzwi i od razu powiedział: „Byłem za ogłoszeniem stanu wojennego, historia nas osądzi, czy mimo to mogę wejść”.
To była tak ciekawa osobowość, że po rozstaniu z nim nie mogłabym być z innym mężczyzną na stałe. Mogłam mieć przygody, ale małżeństwo z kimś innym nie wchodziło w grę.

            Pani były mąż był z pewnością mądrym człowiekiem, który wierzył, że to co robi jest słuszne i może ktoś kiedyś napisze jego biografię, bo z pewnością na to zasługuje.
Teraz proponuję, abyśmy powróciły do Pani działalności artystycznej, która obfitowała w różne ciekawe podróże. Wiem, że bardzo miło wspomina Pani koncerty w Ameryce Południowej, ale wielką Pani miłością jest Australia.
            - Bardzo lubię Amerykę Południową i dużo koncertów tam grałam. Mam stamtąd także wiele innych wspomnień, na przykład na tym kontynencie po raz pierwszy przekroczyłam równik.
Był w moim życiu okres trwający od początku lat 60-tych do późnych lat 70-tych, kiedy miałam po ponad sto koncertów rocznie. Synowie wyrośli już na tyle, że mogłam ich zostawić nawet na kilka tygodni pod dobrą opieką.
            Powiem pani, skąd ta miłość do Australii, bo porównać ją można jedynie z miłością od pierwszego spojrzenia.
Jadąc w 1969 roku pierwszy raz do Australii, miałam „zaliczone” najpiękniejsze zakątki świata: Paryż, Rio De Janeiro, San Francisco, Rzym, Wenecja, Ateny – wszystko, co chcesz. W Europie nie byłam tylko w dwóch krajach – w Albanii i, nie wiem dlaczego, w Portugalii. Mało tego, w ponad 90 procentach krajów, w których grałam, byłam zaproszona na następne koncerty.
            Jak po 37 koncertach wyjeżdżałam z Japonii, to miałam także już zaproszenie na kolejne tournée, w ramach którego był koncert na otwarcie sali koncertowej w gmachu Opery w Sydney.
Wtedy lot pasażerski do Japonii trwał dość długo, bo mniej więcej co 5 godzin się lądowało i tak zygzakiem leciało się przez Azję i lotniska były coraz mniejsze. Miałam wrażenie, że jak dotrę na miejsce, to kangury będą chodzić po ulicach.
            Proszę sobie wyobrazić, że po wielu godzinach lądujemy i wcale nie jest to Sydney, tylko z drugiej strony tej olbrzymiej wyspy, w pobliżu Perth, bo tam jest bliżej do Azji i podróżujący z Europy tam lądowali. Stamtąd do Sydney trzeba jeszcze cztery godziny lecieć samolotem. W Perth wylądowaliśmy około trzeciej w nocy miejscowego czasu. Miałam nadzieję, że wysłali jakiegoś kierowcę, który zawiezie mnie do hotelu, a potem się dowiem, co będzie w następnych dniach. Ale okazało się, że nic nie wiedziałam o Australijczykach.
            Pod koniec lat 60-tych ubiegłego wieku nie było jakichś rękawów, to nie te czasy. Z samolotu opuszczane były schodki, a właściwie drabinka, ale ja byłam wtedy młoda i łatwo po tej drabince ze skrzypcami w ręku schodziłam. Pierwsza rzecz, która mnie zaskoczyła, to cudowny zapach ciepłej słonej wody, bo pas, na którym lądowały samoloty, znajdował się niedaleko oceanu. Poczułam też cudowny zapach, który kojarzył mi się z groszkiem pachnącym i frezjami. Podniosłam głowę i zobaczyłam niebo. Zachwycałam się już gwiazdami w niejednym kraju na świecie, ale tej ilości gwiazd, co w zachodniej Australii, nie widziałam. Wydawało mi się, że Krzyż Południa jest bardzo blisko i kiedy potem powiedziano mi, jaka jest naprawdę odległość do tego gwiazdozbioru, byłam zdziwiona. Stałam chyba z siedem minut na pasie lotniska z otwarta gębą. Nie wiedziałam, czy mam najpierw patrzeć w niebo, czy wąchać ten cudowny zapach. Niewielki był ten port i zobaczyłam w pewnym momencie światła reflektorów i zbliżającą się w moim kierunku grupę, wśród której byli mężczyźni z kamerami. Pomyślałam, że musiała przylecieć tym samym samolotem jakaś gwiazda, ale ta grupa wyraźnie zbliżała się do mnie. Jeden z mężczyzn miał wielki bukiet ze strelicji, które u nas nazywane są rajskimi ptakami. Podeszli do mnie uśmiechając się i najpierw zapytano mnie, czy chciałabym się napić herbaty: „Would you like a cup of tea”. Zgodziłam się bardzo chętnie i zaraz poproszono mnie o krótki wywiad, który miał być w australijskiej telewizji i w radiu w godzinach rannych. Pijemy herbatkę i pada pierwsze pytanie: „How do you like Australia?” – czyli jak ci się podoba Australia?
Odpowiedziałam po prostu – jestem tutaj już dwanaście minut i poznałam tylko wasz klimat, wasze niebo, waszych ludzi i wiem, że to uwielbiam. Zauważyłam, że oni mnie także pokochali, pomimo, że jeszcze nie położyłam smyczka na strunie. To była miłość z absolutną wzajemnością.
            Grałam tam nie tylko w wielkich salach, ale także w niewielkich salkach, czasami w niewielkich miejscowościach. Miałam specjalne koncerty w radiu, podczas których opowiadałam także o muzyce, a te koncerty przeznaczone były dla dzieci, które mieszkały w odległych farmach i lekcje odbywały się przez radio. Było to interaktywne spotkanie, dzieci zadawały mi pytania. Jedna dziewczynka powiedziała mi, że ma osiem lat i poprosiła mnie, abym jej opisała skrzypce, bo widziała ten instrument jedynie na obrazku. Odpowiadałam jej ze łzami w oczach. Na zakończenie prowadząca spotkanie nauczycielka powiedziała: „Włączam was wszystkie” – i wtedy usłyszałam gorące brawa.

            Słucham Pani Profesor z wielkim zainteresowaniem i myślę, że trudno nie pokochać Australii.
            - Zakochałam się w tym kraju absolutnie. Byłam tam prawie trzy miesiące, zagrałam 37 koncertów, pokonując olbrzymie odległości.
Towarzyszył mi cudowny pianista, jeden z najlepszych w moim życiu. Muszę powiedzieć, że zawsze miałam znakomitych pianistów. Najpierw grałam z moją przyrodnią siostrą Marią Wiłkomirską, później, niestety, bardzo krótko grał ze mną pan Jerzy Marchwiński, bardzo długo, prawie do końca grałam z Tadeuszem Chmielewskim. Występowałam też z innymi pianistami, między innymi z panem Andrzejem Ratusińskim, panem Waldemarem Malickim.
            Towarzyszący mi w Australii pianista był nadwornym akompaniatorem wielkiej Elisabeth Schwarzkopf i zawsze jej towarzyszył, kiedy śpiewała pieśni. Nikt nie potrafi tak dobrze, jak pianista pracujący na stałe ze śpiewakami, zaakompaniować instrumentowi, który też śpiewa.
            Byłam bardzo wzruszona wyjeżdżając z Australii, bo zostawiałam ogromny kontynent z kupą przyjaciół i z podpisanym kontraktem na następny przyjazd.
Przywiozłam z Australii bardzo dużo prezentów, w tym nie pamiętam już, ile koali, w tym jednego osobistego, który ma w tej chwili ponad 40 lat i wcale tego po nim nie widać, piorę go w moim szamponie i jeździ ze mną wszędzie, na wszystkie występy, mieszka w hotelu i czasem pokojowe mają wielką radość, kiedy na przykład ubiorą go w moją koszulę nocną, albo włożą mu między łapki czekoladkę.
            Jak opowiadałam o tym kraju i pokazywałam różne zdjęcia, to mój młodszy syn powiedział, że kiedyś zamieszka w Australii i faktycznie tak zrobił. Jako młody mężczyzna przyjechał tam z żoną i malutkim synkiem. Był to czas, kiedy w Australii przyjmowano wszystkich, ale priorytet mieli młodzi, wykształceni i niestety biali. Można tam było także studiować.
Bardzo mi się podoba, że tam nie ma jakichś ksenofobii, bo wszyscy są właściwie cudzoziemcami.
            Podobnie jak w Ameryce, która jest symbolem wolnego kraju, osiedlający się tam ludzie zaczęli od tego, że wymordowali wszystkich Indian - to samo mają na sumieniu moi Australijczycy. Osiedlający się w Australii, jak zobaczyli Aborygenów, to nie traktowali ich jak ludzi.
W tej chwili w Australii mamy trudną sytuację, bo bronimy się przed przeludnieniem, bowiem inaczej trudno będzie zachować ten wysoki poziom i to, że w tym kraju nie ma głodnych ludzi.

             Uśmiecham się, bo przed chwilą powiedziała Pani „my”, co świadczy, że identyfikuje się Pani z tym krajem. Dlaczego jest tam obawa przed przeludnieniem, skoro jest tak dużo terenów niezamieszkałych?
             - Jeżeli zezwala się na osiedlenie się wielu ludziom, to zdarza się, że wpuszcza się niechcący kryminalistów. W Australii byłam wiele razy, najczęściej koncertowałam w tym kraju co roku. Jak zaczęłam tam uczyć, to także tam zamieszkałam. Nie wyjechałam do Australii z Polski, ale po 20-letnim pobycie w Niemczech. Przez prawie 9 lat nie wolno mi było wracać do Polski, bo może by mnie wpuszczono, ale nie mogłabym już później wyjechać.
             Ja nie wiem, jak to dalej będzie, bo jestem coraz starsza. Dwa lata temu skończyłam 80 lat i wtedy jeszcze trzy razy byłam w Europie. Takie częste zmiany nie są dobre nawet dla młodych ludzi, a co dopiero dla osób w starszym wieku. Teraz jestem już po raz drugi i wiem, że będę musiała odmówić i nie przyjadę na Konkurs Wieniawskiego, gdzie miałam być honorowym gościem, i wręczać moją specjalną nagrodę. Ja już nie chcę podejmować się takich zobowiązań, bo może się zdarzyć, że nie dam rady.

             Jestem pewna, że jako artystka czuje się Pani spełniona, a czy można to samo powiedzieć o całym życiu?
             - Jestem absolutnie spełniona. Miałam piękne życie, piękne małżeństwo, które niestety skończyło się nie tak pięknie, ale w tej chwili to nie ma żadnego znaczenia. Największą moją miłością są dwaj synowie i czwórka wnuków.

Zofia Stopińska

Do przeczytania trzeciej części wywiadu w Maestrą Wandą Wiłkomirską zapraszam Państwa za tydzień - 15 maja 2020 roku. 

JOHN WILLIAMS I FILHARMONICY WIEDEŃSCY TWORZĄ FILMOWĄ MAGIĘ

             Premiera albumu „John Williams in Vienna” 14 sierpnia 2020!

           John Williams dodał właśnie debiut w charakterze dyrygenta Filharmoników Wiedeńskich do swojej i tak już nieprawdopodobnie długiej listy osiągnięć. Dwa koncerty w sali koncertowej Musikverein w Wiedniu, mające miejsce 18 i 19 stycznia 2020 roku – które były zarazem pierwszymi występami tego twórcy w Europie kontynentalnej – zostały wyprodukowane przez Deutsche Grammophon we współpracy z Wiener Philharmoniker oraz ServusTV i sfilmowane przez firmę Bernhard Fleischer Moving Images (BFMI). Album John Williams in Vienna firmowany legendarnym żółtym logiem, ukaże się 14 sierpnia 2020 roku i będzie dostępny na nośnikach fizycznych i w formacie cyfrowym, w tym na Bluray, CD, LP i eVideo, zarówno w zapisie stereo, jak i Dolby Atmos.

            Zanim w sali Musikverein wybrzmiał pierwszy dźwięk, Maestro Williams otrzymał owacje na stojąco. Ścieżki dźwiękowe tego legendarnego amerykańskiego kompozytora należą do jednych z najbardziej lubianych produkcji muzyki filmowej wszech czasów i zdobyły niezliczone prestiżowe nagrody, w tym pięć Oscarów, pięć nagród Emmy, cztery Złote Globy i dwadzieścia pięć nagród Grammy. Jednak, jak powiedział artysta dziękując publiczności za to powitanie, zaproszenie do współpracy z orkiestrą Wiener Philharmoniker było dal niego „jednym z największych zaszczytów w życiu”.

            Przez większą część pierwszej połowy koncertu, Williamsowi i orkiestrze towarzyszyła na scenie Anne-Sophie Mutter. Była to wspaniała okazja dla dyrygenta i skrzypaczki do kontynuowania współpracy artystycznej nawiązanej w ubiegłym roku w związku z wydaniem przez Deutsche Grammophon albumu Across the Stars, zawierającego wiele nowych adaptacji muzyki kompozytora na skrzypce i orkiestrę.

            „Anne-Sophie Mutter ma niezwykły wachlarz osiągnięć,” powiedział Williams, przedstawiając artystkę. „Jest jedną z najwybitniejszych skrzypaczek na świecie; jest wspaniałą matką; przynosi honor swojemu krajowi. Udając się do Australii, Azji, Ameryki Południowej, Ameryki Północnej czy Europy, jest prawdziwą obywatelką świata.”

            Mutter zauroczyła publiczność Musikverein serią wirtuozerskich adaptacji napisanych specjalnie dla niej przez Williamsa, w tym „Hedwig’s Theme” (Motyw Jadwigi) z serii filmów o Harrym Potterze, „Devil’s Dance” (Taniec diabła) z filmu Czarownice z Eastwick oraz temat z Sabriny.

            Jak Anne-Sophie Mutter powiedziała po pierwszym koncercie, również dla niej obserwowanie Filharmoników Wiedeńskich, wnoszących swoje niepowtarzalne, bogate brzmienie do niektórych z najbardziej kultowych tematów filmowych Williamsa, było niezwykłą przyjemnością. „To po prostu wspaniałe, jak wytrawni profesjonaliści oraz młodzi członkowie orkiestry łączą się z taką radością w muzyce, której nie grają często”. Daniel Froschauer, dyrektor Wiener Philharmoniker, chciał wyrazić wielki entuzjazm orkiestry w związku z wyjątkową możliwością wykonania tych wspaniałych kompozycji pod batutą ich twórcy: „To była głęboko satysfakcjonująca wymiana artystyczna”.

            John Williams, który obchodził swoje 88. urodziny zaledwie kilka tygodni po koncertach w Musikverein, przyznał, że nie był pewien, jak Filharmonicy Wiedeńscy zaadaptują się do grania jego muzyki. „Nie mógłbym być bardziej pozytywnie zaskoczony,” powiedział po ich wspólnych koncertach. „Muszę pochwalić orkiestrę za wspaniałą wirtuozerię i fantastyczną umiejętność wykonywania wszystkich stylów muzycznych.”

            Inna miła niespodzianka spotkała artystę podczas jednej z prób, kiedy muzycy sekcji dętej zapytali, czy mógłby on włączyć do programu „Marsz Imperialny” z Gwiezdnych wojen. Ich zjawiskowe wykonanie tego utworu uwydatniło wzajemne zrozumienie i sympatię między orkiestrą a kompozytorem. „To było jedno z najlepszych wykonań tego marszu, jakie kiedykolwiek słyszałem”, stwierdził Williams po koncercie. „Zagrali ten utwór tak, jakby go znali od zawsze, i byłem im bardzo wdzięczny, że mogłem go usłyszeć na zakończenie naszego programu.”

Tydzień Talentów w Centrum Paderewskiego w Kąśnej Dolnej

           Tegoroczny Tydzień Talentów w niezwykłej odsłonie! Zarówno koncerty najstarszego kąśnieńskiego festiwalu, jak i warsztaty z mistrzami będą transmitowane prosto z Dworku Paderewskiego przez internet.
           Ze względu na trwającą epidemię i ograniczenia z nią związane instytucje kultury nie mogą organizować wydarzeń w tradycyjnej formie. Centrum Paderewskiego postanowiło jednak nie odwoływać cieszącego się ogromną popularnością festiwalu. Publiczność wprawdzie nie będzie mogła wziąć udziału w koncertach osobiście, jednak dzięki nowoczesnym technologiom melomani będą mogli posłuchać doskonałych artystów bez wychodzenia z domu.

           Festiwal zainauguruje w niedzielę 17 maja o godzinie 18.00 mistrzowski recital Janusza Olejniczaka i Tomasza Strahla w programie dzieł światowej kameralistyki. Jest to niewątpliwie wyczekiwany powrót pianisty do Kąśnej Dolnej. Janusz Olejniczak w kraju i za granicą znany jest jako wybitny interpretator muzyki Fryderyka Chopina. Koncertujący na najbardziej prestiżowych estradach świata artysta jest również znakomitym pedagogiem. Przez wiele lat prowadził klasę fortepianu w krakowskiej Akademii Muzycznej oraz kursy mistrzowskie dla pianistów w Kanadzie, Japonii i Chinach, a obecnie związany jest z Uniwersytetem Muzycznym Fryderyka Chopina w Warszawie.
           Tomasz Strahl jest jednym z najlepszych polskich wiolonczelistów. Współpracuje z większością orkiestr symfonicznych w Polsce. Do szczególnie ważnych wydarzeń artystycznych zalicza wykonanie w 1993 roku Koncertu wiolonczelowego Witolda Lutosławskiego w obecności kompozytora, pod dyrekcją Mirosława Jacka Błaszczyka. Był kilkakrotnie nominowany do nagrody „Fryderyk”, którą zdobył trzykrotnie – w latach 2003, 2019 i 2020. Prowadzi ożywioną działalność pedagogiczną.

           W finale festiwalu w sobotę 23 maja o godzinie 18.00 usłyszymy natomiast mistrzowski recital flecisty Łukasza Długosza. To koncertujący na całym świecie solista i kameralista, szczególnie doceniany przez Krzysztofa Pendereckiego. Przez krytyków uznany za jednego z najwybitniejszych polskich flecistów. Propagator muzyki najnowszej, silnie zaangażowany w poszerzanie i wzbogacanie polskiej literatury fletowej.
           Artyści – pedagodzy nagrają również cykl warsztatów pianistycznych, wiolonczelowych i fletowych, skierowanych do uczniów szkół muzycznych I i II stopnia, które publikowane będą w internecie w dniach 18-22 maja. To sytuacja bez precedensu. Do tej pory w elitarnych „Warsztatach z Mistrzami” ze względu na ograniczoną liczbę miejsc, wziąć udział mogło wąskie grono szczególnie uzdolnionych młodych muzyków. Dzięki temu, że w tym roku kursy te będą dostępne online, z cennych lekcji skorzystać będzie mógł każdy, kto zechce. Lekcje dostępne będą w sieci do końca maja.

           Emisje wydarzeń dostępne będą na stronie internetowej instytucji i na jej profilach w mediach społecznościowych (Facebook, You Tube).

           Tydzień Talentów to wydarzenie zapoczątkowane w 1982 roku przez Tarnowskie Towarzystwo Muzyczne, którego spuściznę w 1990 przejęło Centrum Paderewskiego. Na przestrzeni lat był początkiem wielu artystycznych karier. Wśród muzyków, którzy w Kąśnej i Tarnowie stawiali swoje pierwsze kroki estradowe są między innymi Andrzej Bauer, Tomasz Strahl, Rafał Kwiatkowski, Janusz Wawrowski, Katarzyna Duda, Jakub Jakowicz czy Rafał Blechacz.

Partnerem strategicznym Centrum Paderewskiego w Kąśnej Dolnej oraz Patronem Sali Koncertowej jest Grupa Azoty.

Inf. Centrum Paderewskiego w Kąśnej Dolnej

Stanisław Moniuszko pochodził z rdzennie polskiej katolickiej rodziny.

           Zofia Stopińska: Jest mi niezwykle miło, że po koncercie, podczas którego królowała muzyka Stanisława Moniuszki, mogę rozmawiać z prapraprawnuczką tego wielkiego polskiego kompozytora, Panią Elżbietą Stanisławą Janowską-Moniuszko. Czytelnicy „Klasyki na Podkarpaciu” będą mogli Panią poznać i dowiedzieć się wiele o Stanisławie Moniuszce, który był obok Chopina najwybitniejszym polskim kompozytorem XIX wieku, a jego działalność miała i nadal ma olbrzymie znaczenie dla rozwoju polskiej kultury muzycznej.
W Polsce, Kanadzie, na Węgrzech i we Włoszech żyją potomkowie trojga dzieci Stanisława Moniuszki: Elżbiety, Stanisława i Jadwigi. Z której linii Pani pochodzi?
          Elżbieta Janowska-Moniuszko: Ja jestem prapraprawnuczką – czyli piątym pokoleniem po kompozytorze, po synu Stanisławie. Nestorką tej linii rodu Moniuszków jest moja starsza siostra Dorota Janowska Moniuszko Spaccini, która ponad 30 lat temu wyszła za mąż za Francesca Spaccini i mieszkają w Torgiano pod Perugią.
           Wyliczając w kolejności wiekowej, potomkami linii męskiej jest moja siostra Dorota, ja, mój brat cioteczny Piotr Moniuszko, który ma córkę Ewę Moniuszko i jest to rówieśniczka mojej córki Adrianny Janowskiej-Moniuszko.
Adrianna jest aktorką Teatru Współczesnego w Szczecinie, ale będąc dzieckiem uczyła się grać na fortepianie.
           Po Piotrze Moniuszko następny wiekowo jest Artur Moniuszko, który jest moim bratankiem ciotecznym – syn zmarłego 6 lat temu Marcina Moniuszko. Artur Moniuszko ukończył Akademię Muzyczną w Warszawie na Wydziale Reżyserii Dźwięku, ale nie zajmuje się zawodowo muzyką.
           W Warszawie mieszkają także potomkowie po córce Elżbiecie. Praprawnuk kompozytora z tej linii - Maciej Dehnel, absolwent warszawskiej AWF, obecnie ma 84 lata i jest emerytowanym trenerem I klasy piłki siatkowej; w 1974 roku został ogłoszony najlepszym trenerem Polski we wszystkich dyscyplinach. Jego syn Marcin – moje pokolenie jeżeli chodzi o generację, ale dużo młodszy niż ja, bo ma 42 lata, ma dwóch synów – Stanisława i Antoniego, także jest absolwentem warszawskiej AWF.
           Imię Stanisław ciągle się w naszej rodzinie powtarza. Ja mam na drugie imię Stanisława, mój brat śp. Marcin też miał Stanisław na drugie imię, syn kompozytora też miał na imię Stanisław. Prezes Fundacji im. S. Moniuszki, potomek kompozytora po córce Jadwidze, nazywa się Stanisław Wójcik.
           Z powtarzającym się imieniem wiąże się pewna zabawna historia. Kiedyś sprzątałam grób syna kompozytora na warszawskim Cmentarzu Stare Powązki (tam także pochowana jest moja mama), podeszła młoda mama z córką i pyta: „Proszę pani, to gdzie ten Moniuszek leży?”. Odpowiedziałam zgodnie z prawdą, że Moniuszko leży i tu, i tam. Na co z kolei moja rozmówczyni stwierdziła: „Tu Stanisław Moniuszko i tam Stanisław Moniuszko – niech się zdecydują...”. Wyjaśniłam, że tam leży kompozytor, a tutaj leży jego syn i dalsza rodzina.
           Czasami bywa tak, że przy grobie kompozytora przewodnik mówi krótko: „... a tu leży organista Stanisław Moniuszko”. To prawda, że Stanisław Moniuszko był także organistą, ale pamiętajmy, że był przede wszystkim kompozytorem.

           Wiem, że pracuje Pani nad stworzeniem drzewa genealogicznego tego rodu.
           - Zajmuję się aktualizacją drzewa genealogicznego i staram się bardzo szczegółowo zapisywać wszelkie informacje. Najpierw zajmowała się tym moja mama Danuta Moniuszko Janowska. Niestety, ja wówczas zawsze uważałam, że jestem zajęta pracą i nie mam na to czasu. W 2005 roku mama zmarła i dopiero wtedy zorientowałam się, że powinnam kontynuować to dzieło, aby mojej córce zostawić wszystko maksymalnie uporządkowane.
            Dodatkową mobilizacją był fakt, że zaczęły pojawiać się różne osoby, które przypisywały sobie pokrewieństwo ze Stanisławem Moniuszką, nie będąc potomkami kompozytora.
W Paryżu mieszkała pani (obecnie już nie żyje), która przedstawiała się, że jest jedynym żyjącym potomkiem Moniuszki, co było nieprawdą.
            Kiedyś otrzymałam e-mail od pani ze Stanów Zjednoczonych następującej treści: „ Jestem potomkiem Stanisława Moniuszki po bracie kompozytora. Bardzo proszę mi pomóc odnaleźć korzenie...”. Zgodnie z prawdą musiałam tej pani uświadomić, że kompozytor nie miał rodzonego rodzeństwa, miał jedynie rodzeństwo stryjeczne i cioteczne. Autentycznych potomków Stanisława Moniuszki jest ponad 60.
            Długo trwał okres, kiedy o wielu rzeczach dzieciom się nie mówiło i dlatego trudne jest odnajdywanie faktów z przeszłości. Zawsze teraz powtarzam młodym: miejcie cierpliwość i chciejcie pytać babcie, dziadków, rodziców, bo potem nie będzie kogo zapytać.
            Przychodzi mi tutaj na myśl ciekawostka. Cioteczny brat kompozytora Konstanty Roman Jelski był zoologiem-ornitologiem i przez cztery lata pracował jako kustosz Muzeum Antonio Raimondiego w Limie w Peru. Był współautorem monografii na temat ptaków południowo-amerykańskich. Ta monografia została wydana w XIX wieku w Paryżu przez prof. Władysława Taczanowskiego.

            Znalazłam informację, że najmłodszy potomek Stanisława Moniuszki z linii córki Elżbiety – Aleksander Lenz urodził się w Kanadzie w 2014 roku.
            - To prawda, Aleksander Lenz urodził się w 2014 roku w Kanadzie, ale jest też młodszy "kanadyjski" potomek córki kompozytora Elżbiety, urodzony 1 sierpnia 2018 r. Aktualnie najmłodszym potomkiem jest panna Flora Kiss – Węgierka, która urodziła się 24 listopada 2018 roku w Veszprém i ona także jest potomkiem po córce Elżbiecie. Niedawno poznałam babcię Flory, która jest nauczycielką i w lutym br. przyjechała z mężem Węgrem do Tarnowa w ramach wymiany ze szkołą tarnowską. Specjalnie pojechałam do Tarnowa na jeden dzień, żeby poznać osobiście moją węgierską kuzynkę Martę Halmayne-Badacsonyi i jej męża.
             Staram się także odnowić kontakty z kuzynami, którzy mieszkają w Kanadzie, bo tam jest najliczniejsza rodzina. Są to potomkowie po Elżbiecie i będąc potomkami "po kądzieli", nie noszą nazwiska Moniuszko.
Najstarsza jest Ewa Piros z domu Dehnel.

             Czy potomkowie Stanisława Moniuszki znali jego działalność i twórczość?
              - Na ten temat mogę mówić tylko o linii męskiej (syna Stanisława), z której my pochodzimy: moja siostra Dorota, ja z córką Adrianną Janowską-Moniuszko, brat cioteczny Piotr Moniuszko z córką Ewą Moniuszko i Artur Moniuszko.
              Z mojej wiedzy wynika także, że w tej linii najbardziej dbano o kultywowanie tych tradycji, niezależnie od tego, kto jaki zawód wykonywał.
Adam Moniuszko, młodszy brat mojej mamy Danuty Moniuszko-Janowskiej, pracował w Instytucie Łączności w Miedzeszynie pod Warszawą, starszy brat Tadeusz był ekonomistą, jeżeli chodzi o komponowanie, tylko najstarszy brat mojej mamy – Wojciech Moniuszko, który zginął w czasie Powstania Warszawskiego, zaczął komponować, ale wiele osób w naszej rodzinie grało na instrumentach i śpiewało.
             Duże znaczenie przywiązywano do przechowywania wszelkich oryginalnych dokumentów. Mamy album z XIX-wiecznymi zdjęciami syna kompozytora – Stanisława i jego potomków. Tenże album był przechowany w kuferku, w piwnicy w willi na Żoliborzu, pod górą węgla. Ta willa została częściowo zniszczona przez bombę w czasie wojny, ale na szczęście bomba nie dotarła do piwnicy. Po wkroczeniu wojsk radzieckich nie znaleziono tego kuferka, ponieważ nikt nie przewidział, że coś może być schowane pod węglem. Dopiero po wojnie moja babcia, mama i wujek odkopali kuferek. Mamy też maleńki medalionik z kosmykiem włosów kompozytora, który nosiła jego córka Zofia.
             Są także dokumenty, które znajdują się w bibliotece i archiwum Muzeum Warszawskiego Towarzystwa Muzycznego, bo z tym Towarzystwem babcia – Czesława Moniuszkowa miała kontakt. Babcia Czesława przekazała do Teatru Wielkiego portret kompozytora.
Teraz staram się to wszystko odnaleźć i usystematyzować wiedzę na ten temat.
              W Polsce mieszka nestorka naszego całego rodu – 89-letnia pani Barbara Okoniewska z domu Gałązkówna (z linii córki kompozytora Elżbiety). Ona przez 42 lata prowadziła klasę fortepianu w Akademii Muzycznej w Gdańsku i uczyła w średniej szkole muzycznej.
              Także Barbara chce, aby pamiątki po Stanisławie Moniuszce koniecznie pozostały w Polsce, a jej syn mieszka w Kanadzie. Mam wspólnie z jej siostrzeńcem zająć się tymi pamiątkami.
Może to będzie kolejny asumpt, żeby stworzyć muzeum Stanisława Moniuszki w Polsce. Mam nadzieję, że stanie się kolejny „cud nad Wisłą” i zdobędziemy fundusze, aby je stworzyć.

              Stanisława Moniuszkę chcą mieć w gronie swoich kompozytorów zarówno Białorusini, jak i Litwini.
               - Nie neguję faktu, że o Stanisławie Moniuszce z wielkim szacunkiem mówią Białorusini czy Litwini, bo tam pojawiają się także publikacje na temat kompozytora. Każdy z tych krajów stara się sobie przypisać „posiadanie kompozytora jako swojego rodaka”, ale zawsze walczę o prawdę historyczną, ponieważ w niektórych tamtejszych publikacjach pisanych i wypowiedziach publicznych pojawiają się nieścisłości lub deformacje faktów na temat Stanisława Moniuszki i jego potomków.
              Owszem, Stanisław Moniuszko urodził się w Ubielu koło Mińska, na terenie obecnej Białorusi, ale wtedy to była ziemia polska, pomimo, że był to czas zaborów, kompozytor nie pochodził z rodziny białoruskiej czy innej narodowości. Pochodził z rdzennie polskiej katolickiej rodziny.
              W publikacji Białorusinki, która jest muzykologiem, pojawiło się stwierdzenie, że dowodem na białoruskie pochodzenie kompozytora jest opera „Flis”. Chyba ta pani nie wie, że Wisła, Sandomierz należą do Polski. Przecież chór flisaków śpiewa we „Flisie”: „Płyń stara Wisło, płyń...”, a płyną galarami z Sandomierza do Warszawy.
Takie informacje mobilizują mnie do poszukiwania autentycznych dokumentów.

              Zetknęłam się z opinią, że przodkowie kompozytora nie byli wykształceni, co jest nieprawdą. Tylko ojciec kompozytora nie ukończył wyższych studiów, ale był utalentowanym, światłym człowiekiem.
              - Dominik Moniuszko – stryj kompozytora, nie był żonaty, nie miał dzieci, był filantropem i rozdzielił swój majątek między włościan, którzy mieszkali na jego terenie, a niektórym nadał nazwisko Moniuszko. Często zatem pojawia się nazwisko Moniuszko na Podlasiu.
Rozmawiałam z kilkoma osobami o nazwisku Moniuszko, które mówiły mi, że nie są potomkami kompozytora.

              W jaki sposób w Pani rodzinie przekazywano informacje o Stanisławie Moniuszce.
              - Po prostu rozmawiało się , te rozmowy odbywały się na różnych etapach życia. Wspomniany już Maciej Dehnel opowiedział mi niedawno historię, która mnie zszokowała. Jego siostra Ewa musiała uciekać do Kanady z mężem – powstańcem z AK, i tam się rozrosła ta linia rodziny. Natomiast matkę Ewy i Maćka zabiła bomba radziecka na moście Kierbedzia w Warszawie. Zaopiekowała się nimi ciotka, która powtarzała im ciągle, że mają ukrywać to, że są z rodziny Stanisława Moniuszki i mają herb „Krzywda”. Poleciła im, aby mówili, że są dziećmi parobka. W czasie studiów na AWF ktoś wykrył, że Maciek nie jest synem parobka i miał problemy.
               W naszej części rodziny było inaczej. Moją siostrę Dorotę i mnie od wczesnego dzieciństwa zabierano na wszystkie uroczystości moniuszkowskie, jakie się odbywały w Warszawie. Chodziła na nie moja babcia, mama, moi wujowie i to było normalne. O kompozytorze w naszym domu mówiło się dziadek-pradziadek, ale faktu, że jesteśmy potomkami kompozytora nie traktowało się jako czegoś wyjątkowego, natomiast wpajano nam, że mamy godnie żyć.
Gdy moja córka zdała egzamin do szkoły aktorskiej, powiedziałam jej – pamiętaj, noblesse oblige i nazwisko też cię obliguje do wybierania ról. Nazwiska i rodziny się nie wybiera.
               W mojej rodzinie zapoznawano nas z twórczością naszego przodka. Grano na fortepianie, a ja w dzieciństwie grałam na skrzypcach. Muzyka towarzyszyła nam podczas rodzinnych spotkań, wspólnie śpiewaliśmy przy akompaniamencie fortepianu. Bardzo często śpiewaliśmy także a’cappella (babcia, mama, wujowie i my), pieśni i fragmenty oper Stanisława Moniuszki, to było coś naturalnego. Pamiętam, jak mama nawet zmywając naczynia śpiewała pieśni naszego przodka.
              Chodziliśmy na koncerty. Mam zdjęcie, kiedy jako czteroletnia dziewczynka byłam na koncercie w filharmonii. Siedziałyśmy na balkonie i obudowa balkonu sięgała mi pod brodę. Nie uważano, że dziecko jest za małe, żeby poszło z rodzicami do filharmonii czy opery. Nikt nas do tego nie zmuszał, mama i babcia starały się, abyśmy wszyscy mieli kontakt z muzyką. Jestem im za to ogromnie wdzięczna. Pilnowało się też tego, żeby żyć skromnie, ale godnie – „boso, ale w ostrogach”, i nie zapominać tego, że jesteśmy Polakami.

              Wspomniała Pani, że dzieciństwie uczyła się Pani grać na skrzypcach.
              - Tak, chodziłam do szkoły muzycznej, która znajdowała się na terenie dzisiejszej Trasy Łazienkowskiej, za domkami fińskimi, niedaleko Placu na Rozdrożu.
Bardzo się bałam mojego profesora, który był inwalidą i ostro karał uczniów, gdy źle grali. Ja raz dostałam po rękach, a skrzypce wylądowały wówczas na podłodze. Bałam się, że skrzypce się zniszczą, a był to instrument wypożyczony, bo nie stać nas było na kupno skrzypiec. Zdałam pozytywnie egzamin do następnej klasy skrzypiec, ale ze strachu przed nauczycielem przestałam grać i przez pewien czas trenowałam jazdę konną (skoki). Nadal uwielbiam skrzypce, i konie także.

              Jak to się stało, że została Pani tłumaczem języka hiszpańskiego? Marzyła Pani o tym jako dziecko?
              - Bardzo długo nawet nie myślałam o tym. Ukończyłam XXVII Liceum im. Tadeusza Czackiego w Warszawie i po maturze zdałam pozytywnie egzamin do warszawskiej Akademii Wychowania Fizycznego. Moja mama nie życzyła sobie, abym studiowała na tej uczelni i ja urażona jej decyzją, postanowiłam podjąć pracę w Zakładzie Psychologii Instytutu Nauk Humanistycznych AWF. Później zdałam na Wydział Rehabilitacji Ruchowej AWF. Jednak przerwałam te studia z powodu zbyt dużego dla mnie obciążenia psychicznego w codziennym kontakcie z osobami po ciężkich urazach fizycznych.
              Zdarzyło się jednak coś, co wiele w moim życiu zmieniło. Śp. prof. dr hab. Erazm Wasilewski, Kierownik Zakładu Psychologii, kiedy przyjechała ekipa sportowców kubańskich, przez pomyłkę powierzył mi opiekę nad ekipą, bo myślał, że znam język hiszpański, a ja uczyłam się włoskiego. Było odwrotnie, ale na szczęście nie musiałam poważnie tłumaczyć rozmów, a jedynie towarzyszyć tej ekipie w czasie treningów i zawodów. Przy kubańskich sportowcach poznałam sekretarza Ambasady Republiki Kuby w Warszawie, który zaproponował, abym pracowała w ambasadzie jako tłumacz. Byłam trochę zdziwiona, bo znałam już nieźle język hiszpański na poziomie konwersacji, ale jeszcze nie na tyle, aby być tłumaczem. Jednak postanowiłam zaryzykować i przeniosłam się z Akademii Wychowania Fizycznego do Ambasady Kuby. I tam pracowałam w latach 1978 – 1984, najpierw byłam zatrudniona w recepcji, a później byłam tłumaczem. Ucząc nowego ambasadora języka polskiego, szlifowałam język hiszpański. Często także uczestniczyłam jako tłumacz w różnych spotkaniach i z biegiem czasu były to bardzo ważne spotkania. W 1983 r. z wynikiem bardzo dobrym zdałam w polskim MSZ oficjalny egzamin resortowy.
              Każdy tłumacz z czasem poznaje pewną sferę działalności politycznej, ale obowiązuje nas tajemnica. To bywa dużym obciążeniem psychicznym. Byłam tym trochę zmęczona i chociaż dzięki pracy w Ambasadzie Kuby stałam się zawodowym tłumaczem, postanowiłam zmienić pracę. Zbiegło się to ze zmianą ambasadora i to tylko utwierdziło mnie w słuszności podjętej decyzji.
Mój poprzedni przełożony był wyjątkowym, bardzo kulturalnym człowiekiem i często podkreślał, że jest zakochany w Polsce. Pracował w bardzo trudnym okresie. Kuba przez cały czas jest państwem komunistycznym, a w Polsce rozpoczynała działalność Solidarność. Było wiele trudnych sytuacji.
              Jestem pewna, że Kubańczycy byli przekonani, że na pewno jestem członkiem PZPR, ale nikt wprost mnie o to nie pytał. Ja nigdy nie należałam do tej partii. Uważałam, że nie należy się wiązać politycznie – ja wolę nie mieć materialnych dóbr, a mieć kapitał wolności psychicznej.
              Dowiedziałam się, że w Kancelarii Sejmu był potrzebny pracownik i podjęłam tam pracę. Wtedy także ponownie postanowiłam podjąć studia. Chciałam studiować dziennikarstwo, ale wtedy trzeba było najpierw ukończyć jeszcze inny kierunek – idąc po linii najmniejszego oporu wybrałam Wydział Dziennikarstwa i Nauk Politycznych. To było jeszcze przed zmianą systemu u nas. Podczas egzaminu z historii zapytano mnie, co się zdarzyło 17 września 1939 roku i postanowiłam powiedzieć to, co wiedziałam z domu. Po tym egzaminie podziękowano mi za studia i przed ukończeniem drugiego roku odeszłam z uczelni.
              Przez cały czas pracowałam jako tłumacz hiszpańskiego. To chyba jest rodzinne, ponieważ kompozytor znał pięć języków, mój ojciec – Janusz Paweł Janowski, artysta malarz, ukończył gimnazjum filologiczne i znał sześć języków, mama znała trzy języki, siostra, która mieszka we Włoszech, zna biegle angielski, włoski i oczywiście polski.
W 1984 roku zostałam członkiem rzeczywistym Stowarzyszenia Tłumaczy Polskich, później, z powodu zaległości w opłacaniu składek odeszłam z tego stowarzyszenia, ale tłumaczem pozostałam.
              Miałam nawet zaszczyt osiągnąć sukces, bo byłam tłumaczem dla króla Hiszpanii Juana Carlosa i królowej Zofii, kiedy w 1989 roku byli z wizytą oficjalną w Polsce. W 2008 r. tłumaczyłam także jedno ze spotkań księcia Filipa z grupami parlamentarnymi w Sejmie. Znajomość języka hiszpańskiego i włoskiego pozwoliła mi poznać wiele ciekawych osób nie tylko z Hiszpanii, ale również z Ameryki Łacińskiej i z Włoch.
             W Kancelarii Sejmu zatrudniona byłam jako specjalista do spraw kontaktów międzynarodowych, ale wykorzystywana była moja umiejętność tłumaczenia. Byłam tłumaczem dla gen. Wojciecha Jaruzelskiego, ale później byłam tłumaczem dla Prezydenta Lecha Wałęsy, miałam także okazję tłumaczyć Prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Tłumacz musi być apolityczny i jego obowiązkiem jest zawsze bardzo dokładne tłumaczenie. Własne poglądy polityczne nie mogą mieć wpływu na wykonywaną pracę. Bardzo lubię tłumaczenie symultaniczne (tzw. kabinowe) i pisemne także. Aktualnie jestem na emeryturze i nadal zajmuję się tłumaczeniami. Zawód tłumacza stał się moją pasją.

             Wracając jednak do sylwetki bohatera spotkania, który był wielkim Polakiem i kompozytorem, a jego zasługi trudno przecenić, nie doceniano go za życia oraz po śmierci. Jak Pani myśli – dlaczego?
             - Stanisław Moniuszko znał swoją wartość, ale był człowiekiem skromnym.
Był znakomicie wykształconym muzykiem, bo po kilku latach nauki wyjechał na studia w berlińskiej Singakademie, a profesor Karol Fryderyk Rungenhagen uważał go za jednego z najwybitniejszych swoich studentów i dlatego powierzał mu nawet zastępstwo w prowadzeniu zajęć.
             Nie wiem, dlaczego na Dworcu Centralnym w Warszawie, któremu w styczniu b.r. nadano imię Stanisława Moniuszki, napisano słowa, że Moniuszko wyjechał na studia do Berlina, ale dzięki pieniądzom ojca brał prywatne lekcje z kilku przedmiotów u prof. Rungenhagena. To jest przecież nieprawda. „Kropla drąży skałę” i takie słowa zmieniają cały sens.
Wynika to z braku wiedzy i z naszych kompleksów, że nie umiemy sami siebie docenić. To wcale nie oznacza, żeby być zarozumiałym, ale należy szanować siebie, żeby nas szanowano.

             Mamy Rok Stanisława Moniuszki z okazji 200. rocznicy urodzin kompozytora. Zaplanowano wiele specjalnych koncertów i spektakli operowych. Miejmy nadzieję, że dzięki temu Polacy poznają twórczość swego wielkiego rodaka, a wykonując jego dzieła za granicą cały świat zachwyci się pięknem muzyki Stanisława Moniuszki.
             - W tym miejscu wielkie chapeau bas wobec Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego oraz Teatru Wielkiego Opery Narodowej, bo dzięki nim wiele się dzieje. Podziwiam też takie inicjatywy jak ta w Rzeszowie, bo wiadomo, że są one organizowane dzięki lokalnym funduszom.
             Będąc potomkami kompozytora założyliśmy Fundację im. Stanisława Moniuszki, której Prezesem Zarządu jest praprapraprawnuk kompozytora Stanisław Wójcik. Fundacja także ma na celu promocję wiedzy o twórczości i osobie naszego przodka.
             Wiele osób sądzi, że skoro tak dużo jest potomków, to powinniśmy mieć dużo pieniędzy, a my kontynuujemy tradycje naszego dziadka-pradziadka i często oddajemy nasze pieniądze tym, którzy, naszym zdaniem, bardziej ich potrzebują.
             Nie zgadzam się także do końca z opinią, że Stanisław Moniuszko nie jest kompozytorem znanym i lubianym.
Niedawno, może dwa lata temu, jadąc rowerem niedaleko Placu Teatralnego, postanowiłam wstąpić i dowiedzieć się, jakie spektakle są w Operze. Przypinając rower usłyszałam rozmowę stojących obok mnie dwóch małżeństw, które rozmawiały po hiszpańsku o kupnie biletów na operę Stanisława Moniuszki. Państwo obawiali się, czy w kasie ich zrozumieją. Zapytałam, w czym mogę im pomóc. Poszliśmy do kasy, ale okazało się, że w najbliższych dniach nie będzie wystawiana żadna z oper Moniuszki. Później zaprosiłam ich do operowego EMPiK-u na kawę i szybciutko podeszłam do stoiska z płytami. Znany mi pan poprosił, abym usiadła przy stoliku i po chwili przyniósł dwie płyty, informując moich gości w języku angielskim, że jest to prezent od potomka Moniuszki. Widząc zdziwione miny, poinformował, że tym potomkiem jestem ja.
Moi goście pochodzili z małego hiszpańskiego miasta. Jedno małżeństwo, to właściciel sklepu spożywczego i gospodyni domowa, a drugie inżynier i pielęgniarka. Byłam zdziwiona, że znali muzykę Stanisława Moniuszki.
             O nuty pieśni prosiła mnie Meksykanka Alejandrina Vázquez, która jest znakomitą śpiewaczką, a młody meksykański pianista prosił mnie o wersje fortepianowe utworów Moniuszki.
Chinka – studentka Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina w klasie prof. Ryszarda Cieśli, przełożyła na język chiński, konsultując się z tłumaczem, dwie pieśni: „Zosia” i „Kwiatek”. Teraz wyjechała już do swojej ojczyzny i wiem, że śpiewa tam pieśni Moniuszki zarówno w języku polskim, jak i chińskim. Ta muzyka rozbrzmiewa pod różnymi szerokościami geograficznymi.

             Wieczór Moniuszkowski, który odbył się w Filharmonii Podkarpackiej dzięki staraniom Estrady Rzeszowskiej i Rzeszowskiego Teatru Muzycznego „Olimpia”, mógłby się odbyć wszędzie.
              - To prawda, z wielkim przejęciem słuchały i oglądały artystów na scenie malutkie dziewczynki siedzące w pierwszym rzędzie. Reakcja publiczności była wspaniała. Taka forma, to chyba jeden z lepszych sposobów popularyzowania muzyki wśród zwykłych mieszkańców Polski, których nie stać na chodzenie do opery czy filharmonii. Ten koncert był autentycznym śpiewnikiem domowym Stanisława Moniuszki, dzięki wykonawcom i atmosferze stworzonej przez nich, przez reżysera i przez prowadzącego koncert pana Dyrektora Andrzeja Szypułę. Jestem w Rzeszowie po raz pierwszy, ale dyrektor Filharmonii Podkarpackiej pani profesor Marta Wierzbieniec zaprosiła mnie na inne wydarzenia poświęcone Stanisławowi Moniuszce i z przyjemnością będę tutaj wracać.

Z panią Elżbietą Stanisławą Janowską-Moniuszko, tłumaczką języka hiszpańskiego, prapraprawnuczką Stanisława Moniuszki rozmawiała Zofia Stopińska 20 marca 2019 roku w Filharmonii Podkarpackiej im. Artura Malawskiego w Rzeszowie.

Koncert "Moniuszko 201"

Filharmonia Podkarpacka im. Artura Malawskiego w Rzeszowie zaprasza.

Szanowni Państwo,
Z uwagi na panującą pandemię i ograniczone możliwości związane z realizacją koncertów przy uczestnictwie melomanów, przygotowaliśmy dla Państwa koncert z okazji 201. rocznicy urodzin Stanisława Moniuszki.

Transmisja koncertu w wykonaniu sopranistki Iwony Sochy oraz zespołu kameralnego Arso Ensemble odbyła się 3 maja 2020 roku o godzinie 18:00 na antenie TVP3 Rzeszów.

W programie koncertu znalazły się utwory Stanisława Moniuszki w opracowaniu Joanny Szymali i Szymona Naściszewskiego.

 

Poniżej udostępniamy link do tego koncertu. 

https://www.dropbox.com/s/f…/KONCERT_MONIUSZKO%20201%21.mp4…

Wanda Wiłkomirska: "Miałam piękne życie" - część I

          Miałam szczęście po raz pierwszy usłyszeć na żywo Maestrę Wandę Wiłkomirską, a po koncercie rozmawiać z nią w połowie lat 70-tych ubiegłego stulecia. W tym czasie wszystkie sławne sale koncertowe na świecie stały przed rewelacyjną skrzypaczką otworem. Artystka oczywiście grała setki koncertów w wielkich centrach muzycznych, ale nie odmawiała także, kiedy zapraszana była do niewielkich ośrodków z koncertami kameralnymi. Podczas takiego koncertu, w sali Klubu Międzynarodowej Prasy i Książki w Rzeszowie, zachwycałam się wspaniałą grą Wandy Wiłkomirskiej, a po koncercie byłam umówiona na wywiad. Ogromna nieśmiałość początkującej dziennikarki minęła już po przywitaniu, bo okazało się, że rozmawiam nie tylko z wybitną skrzypaczką, ale również ze wspaniałą kobietą, którą interesuje nie tylko muzyka, ale wszystko, co się na świecie dzieje.
          Od tej pory z wielką niecierpliwością czekałam na koncerty Maestry na terenie Polski południowo-wschodniej. Pamiętam także cudowny wieczór kameralny w dworku Ignacego Jana Paderewskiego w Kąśnej Dolnej w ramach festiwalu Bravo Maestro, podczas którego wystąpiło trio w składzie: Wanda Wiłkomirska – skrzypce, Tomasz Strahl – wiolonczela i Waldemar Malicki – fortepian. Pomyślałam wtedy, że ten koncert mógłby się odbyć w każdej z najsłynniejszych sal koncertowych na świecie. Pamiętam nawet datę tego wspaniałego wydarzenia – 28 sierpnia 1996 roku.
          Miałam szczęście, że Maestra Wanda Wiłkomirska poświęciła mi cały swój wolny czas podczas kursu, który prowadziła 10 i 11 kwietnia 2011 roku w zamku w Krasiczynie. Chcę się z Państwem podzielić obszernymi fragmentami tych rozmów. Uważam, że trzeba je przypomnieć teraz, kiedy już Maestra nie może odpowiedzieć na żadne pytanie, ale żyje w naszych wspomnieniach i pozostawiła nam sporo wspaniałych nagrań, po które warto sięgać.

          W Krasiczynie najdłużej rozmawiałyśmy w czasie południowych przerw w zajęciach. Lekcje zawsze trwały dłużej i Maestra wyjaśniła to podczas pierwszego spotkania.
           - Kiedy prowadzę lekcje z uczniami, nigdy nie patrzę na zegarek i dlatego przedłużam lekcje. Zauważam, że lekcja trwała długo wtedy, kiedy student jest już tak zmęczony, że trzeba go prawie „na noszach wynosić”. Nauczanie stało się moją wielką pasją, ale muszę powiedzieć, że bardzo późno zaczęłam uczyć. Przez wiele lat grałam koncerty i nie uczyłam. Moja matka, przyrodnie rodzeństwo – wszyscy uczyli i często z uśmiechem mówili do mnie: „Poczekaj, z pewnością wkrótce zmienisz zdanie”, ale ja nie miałam czasu, bo bardzo wcześnie zaczęłam występować z koncertami, a do tego jeszcze wysyłano mnie na różne konkursy. Nie paliłam się do konkursów, ale wszyscy uważali, że powinnam w nich brać udział, bo z każdego coś przywiozę, i zawsze tak było. Później, oprócz działalności koncertowej, zajęta byłam rodziną, którą założyłam – mężem i synami. Do tego doszły jeszcze inne zajęcia, bo interesowałam się polityką i wszystkim, co się wokół działo. Teraz łatwiej Pani będzie zrozumieć, dlaczego późno zajęłam się pracą pedagogiczną.

          Muzyka towarzyszyła Pani od pierwszych chwil życia. Proszę opowiedzieć o muzycznej rodzinie pana Alfreda Wiłkomirskiego, bo to przecież cała dynastia muzyków.
          - Mój ojciec Alfred urodził się daleko na Wschodzie, w Azowie nad Donem. Był potomkiem polskich zesłańców. Sporo informacji na ten temat można znaleźć w pamiętnikach mojego przyrodniego brata Kazimierza Wiłkomirskiego i ostatnio pisał na ten temat mój rodzony brat Józef, który od wielu lat mieszka w Wałbrzychu, czego ja nie mogę pojąć, bo ja nigdzie nie mieszkałam dłużej niż osiemnaście lat. Józef Wiłkomirski napisał niedawno w dwóch tomach swój życiorys, w którym także sporo miejsca poświęcił naszemu rodowodowi.
          Ja nie mam ani ochoty, ani odwagi pisać autobiografii, w której należałoby także pisać o przodkach, ponieważ jestem najmłodszym dzieckiem Alfreda Wiłkomirskiego i wszystko wskazuje na to, że ostatnią osobą zawodowo uprawiającą muzykę. Wprawdzie mam dzieci, ale moi synowie noszą nazwisko ojca i nie są muzykami. Podobnie zresztą jak dzieci mojego brata Józefa – dwie córki (które noszą inne nazwiska) i syn. Bogusław Wiłkomirski jest profesorem chemii, a z kolei syn Bogusława jest mistrzem judo. Na szczęście Krzysztof ma dwóch synków i może któryś z nich sięgnie po instrument.
          Moi synowie nie chcieli uczyć się grać, pomimo że moja mama chciała ich uczyć, bo też była muzykiem i uczyła na fortepianie początkujących, a nawet uczyła niewidome dzieci. To było jej powołanie. Mając już prawie 60 lat nauczyła się alfabetu Braille’a, również zapisu nutowego (uczyła także w Laskach). Zajmowała się także tłumaczeniem i zapisywaniem utworów alfabetem Braille’a. Wprawdzie jest bardzo dużo utworów muzycznych zapisanych tym alfabetem, ale są to wielkie dzieła dla zaawansowanych muzyków, a mama tłumaczyła łatwe utwory przeznaczone dla dzieci, które rozpoczynają naukę gry na fortepianie. Nawet pokazywała mi kiedyś, jak prowadzi się pierwsze lekcje gry, jak kładzie się rączkę na ręce nauczyciela i dziecko czuje, jak się porusza palcami. Uważam, że na skrzypcach nie można uczyć grać dzieci niewidomych od urodzenia, chyba, że dziecko straci później wzrok. U niewidomych czasowniki: zobacz, popatrz, oznaczają – dotknij i nie można zastosować tej metody, co na fortepianie, bo dźwięk na skrzypcach powstaje w wyniku zetknięcia przedmiotu z przedmiotem – smyczek dotyka struny. Dziecko, które ma zajęte obie rączki, nie może sprawdzić, jak pracują podczas gry moje ręce.

           Pani Profesor, to była bardzo ciekawa dygresja, ale powróćmy do działalności Pani rodziców i rodzeństwa.
           - Mama chciała moich synów uczyć, ale oni nie chcieli, a ja ich nie zmuszałam i zaraz powiem, dlaczego.
Ja zawsze bardzo kochałam muzykę, podobno nawet wcześniej śpiewałam, niż mówiłam. W naszym domu muzyka rozbrzmiewała w każdym pokoju, bo grali wszyscy, ale wszyscy byliśmy zmuszani do ćwiczenia. Nas się nikt nie pytał, czy chcemy grać. Tato był bardzo despotyczny.
          Jak już mówiłam, urodził się daleko na Wschodzie, w Azowie nad Donem i był synem Józefa Wiłkomirskiego, lekarza wojskowego w armii carskiej. Moja babcia Maria z Kłopotowskich urodziła się na terenie dzisiejszej Ukrainy i otrzymała staranne wykształcenie w zakresie nauki języków obcych (szczególnie francuskiego i niemieckiego), muzyki i śpiewu.
          Jak wspominał mi najstarszy brat Kazimierz, moi dziadkowie świadomie i konsekwentnie kultywowali tradycje polskie, a w domu rozmawiano tylko w języku polskim.
Mój ojciec odziedziczył zdolności muzyczne po swojej matce. Ukończył gimnazjum w Tbilisi, a później studiował w Wyższej Szkole Muzycznej Moskiewskiego Towarzystwa Muzycznego. Był skrzypkiem, altowiolistą, kameralistą, dyrygentem i działaczem muzycznym.
          Ojciec tam założył rodzinę i z pierwszą żoną Anielą miał troje bardzo utalentowanych muzycznie dzieci, którym sam wybrał instrumenty: najstarszy Kazimierz został wiolonczelistą, Michał został skrzypkiem, a Maria pianistką.
          W 1919 roku, po odzyskaniu niepodległości przez Polskę, ojciec wraz z żoną i dziećmi przyjechał do Polski.
Kazimierz opisywał wydarzenia z tamtych lat, bo je pamiętał, ale ja jestem od najstarszego przyrodniego brata o niecałe 30 lat młodsza.

          Czytałam kiedyś, że pan Alfred Wiłkomirski po śmierci pierwszej żony był dość długo wdowcem, a po latach ożenił się z młodą dziewczyną.
          - Moja mama Dorota z domu Temkin, kiedy wychodziła za mąż za ojca, była młodsza od obydwu jego synów. Jedynie pasierbica Maria była o rok od niej młodsza. Mama i Maria bardzo się zaprzyjaźniły i trwało to do końca życia. Ponieważ Maria, która była świetną, znaną pianistką, nie wyszła za mąż, mieszkały razem.
Z drugiego małżeństwa mojego ojca było nas dwoje – Józef, który urodził się w Kaliszu, a ja przyszłam na świat w Warszawie.
          Mój ojciec uwielbiał dzieci nad życie i uwielbiał żonę. Pamiętam, jak klękał przed moją mamą i całował ją po rączkach, a była od niego dużo młodsza. Potrafił jednak bardzo się zdenerwować i nawet krzyczeć na mamę i zawsze dotyczyło to naszego ćwiczenia. Ojciec nigdy nie kazał nam ćwiczyć bardzo długo, nie musieliśmy godzinami ślęczeć przy instrumentach, ale trzeba było ćwiczyć codziennie.
          Mama w drodze długich negocjacji wywalczyła, że w pierwszy dzień Bożego Narodzenia i w pierwszy dzień Świąt Wielkanocnych wolno nam było nie ćwiczyć. Wtedy tata był tak smutny, że wolelibyśmy poćwiczyć, ale mama dla zasady nie pozwalała nam grać.
          Pamiętam, że na początku, jak miałam 5 lat, grałam zaledwie po 10, najwyżej 15 minut, natomiast Józio, który grał na wiolonczeli, ćwiczył już o wiele dłużej. Ja też, jak podrosłam, musiałam ćwiczyć dłużej.
          Najwięcej czasu i ambicji ojciec poświęcał mnie, nie dlatego, że mnie najbardziej kochał, ale ponieważ grałam na skrzypcach, a on był przecież skrzypkiem, który grał z wielkim powodzeniem w różnych zespołach kameralnych, natomiast nie występował jako solista. Pewnie też dlatego bardzo dbał o nasze postępy na instrumentach, bo chciał, aby jego dzieci zostały solistami i to się udało.
          O najstarszym synu Kazimierzu można przeczytać w każdej encyklopedii. Był znakomitym wiolonczelistą, kompozytorem, pedagogiem i autorem podręczników.
Kazimierz opowiadał często różne ciekawostki z życia rodziny, które świadczyły o wielkim umiłowaniu przez ojca skrzypiec. Wspominał mi, że kiedy jeszcze mieszkali w Moskwie, jak przychodzili do domu goście, to tato proponował: „Teraz Michaś wam coś zagra na skrzypcach”. Oczywiście Michaś wychodził i grał, a akompaniowała mu młodsza siostra Maria. Dopiero później mógł wystąpić przed gośćmi Kazio.

          Proszę jeszcze opowiedzieć o konkursach, bo już Pani powiedziała, że wysyłano Panią, bo z każdego coś Pani przywiozła. Trzeba podkreślić, że były to międzynarodowe, prestiżowe konkursy, wymienię po kolei: Genewa (1946 – II nagroda), Budapeszt (1949), Międzynarodowy Konkurs Bachowski w Lipsku (1950 – IV nagroda) i Konkurs im. Henryka Wieniawskiego w Poznaniu (1952 – II nagroda).
          - Pierwszy z wymienionych przez Panią konkursów był nie tylko powodem do dumy z głównej nagrody, ale także do dziś wspominam prawdziwe anegdoty z tego wydarzenia.
Nie miałam wtedy jeszcze osiemnastu lat i nie miałam dowodu osobistego, stąd nie mogłam także mieć paszportu. W charakterze opiekunki do Genewy pojechała ze mną profesor Irena Dubiska i miała specjalny dokument, w którym napisane było – Irena Dubiska i dziecko.
Byłam tym bardzo oburzona, ale w tych czasach kobieta, która miała 17 lat, wyglądała zupełnie inaczej niż dzisiaj. Miałam dwa warkocze i byłam, podobnie jak moje polskie koleżanki, dziewczynką.
          Przyjechałam do Genewy z profesor Ireną Dubiską i okazało się, że jestem najmłodszą uczestniczką. Następna wiekiem była 19-letnia dziewczyna z Budapesztu, ale ona była o wiele wyższa, dobrze zbudowana, ładnie ubrana i wyglądała dość poważnie.
          W tych pierwszych konkursach nie było jeszcze Rosjan ani Amerykanów, Związek Radziecki jeszcze nie był w pełni akceptowany przez państwa zachodniej Europy.
Pozwolę sobie w tym miejscu na dygresję, że Anglicy, Amerykanie i Hitler wysyłali pod koniec wojny na front bardzo młodych ludzi, nawet piętnastolatków. Zupełnie inaczej zrobili Rosjanie. Jak tylko przystąpili do wojny z Niemcami w 1941 roku, natychmiast z dwóch największych ośrodków w Leningradzie i Moskwie, wszystkie uczelnie wyższe – pedagogów z rodzinami i studentów z rodzinami wywieźli za Ural, gdzie nie było wojny. Tam odbywała się normalna nauka. Byli przygotowani tak, że kiedy Związek Radziecki został zaakceptowany, to ich muzycy i sportowcy wygrywali wszystkie konkursy i olimpiady. Na konkursach zaczęły się inne problemy – Rosjanin nie mógł nie dostać nagrody. Rozmawiając między sobą, często pytałyśmy: „Która byłaś po ruskich?”. Grali świetnie, ale te konkursy były zupełnie inne.
          Wracając do Konkursu w Genewie, który odbywał się w budynku pięknej tamtejszej Akademii Muzycznej. Podczas przesłuchań graliśmy zarówno pierwszy jak i drugi etap za kotarą. Trudno było w tej sytuacji oszukiwać.
Bardzo trudny był też Międzynarodowy Konkurs Bachowski w Lipsku, gdzie grało się wyłącznie utwory Johanna Sebastiana Bacha. To było wielkie wyzwanie.

          Występowała Pani z koncertami na wszystkich kontynentach. Czy można powiedzieć, że Pani międzynarodowa kariera rozpoczęła się w 1961 roku, w czasie triumfalnego tournée w Ameryce z orkiestrą Filharmonii Narodowej pod batutą Witolda Rowickiego?
          - Uważam, że nie można tak powiedzieć, ponieważ zaczęłam występować z koncertami tuż po wojnie. Występowałam dużo jako studentka Państwowej Wyższej Szkoły Muzycznej w Łodzi. Wtedy też wystąpiłam po raz pierwszy z towarzyszeniem orkiestry studenckiej pod batutą Jana Krenza, który także był jeszcze studentem. Wykonaliśmy wówczas Koncert skrzypcowy Bacha. Wiele zawdzięczam także mojemu bratu Kazimierzowi. Można to porównać z początkami kariery Igora Ojstracha, który miał otwarte wszystkie sale koncertowe na świecie, bo był synem wielkiego Dawida Ojstracha.
          Dzięki Kazimierzowi ja miałam otwarte wszystkie sale w Polsce. Wszędzie, gdzie występowałam, mówiono: „To jest ta mała siostra Kazimierza”. Często prosił dyrygentów, z którymi się przyjaźnił: „Weź Wandę jako solistkę, ona ci dobrze zagra”. Dlatego, już jako 16-letnia dziewczyna, byłam zapraszana do różnych miast i grałam bardzo dużo koncertów z orkiestrami oraz recitale.

          Wynika z tego, że była Pani w Polsce znaną i podziwianą skrzypaczką jeszcze w czasie studiów w Łodzi. Pewnie koncertowała Pani także studiując w Budapeszcie.
          - Wszystko się zmieniło, kiedy w 1949 roku wyjechałam do Budapesztu, aby studiować w Akademii Muzycznej im. Ferenca Liszta w klasie Ede Zathureczky’ego.
Początki były bardzo trudne, bo nie znałam języka węgierskiego i nie miałam stypendium. Pierwsze stypendium otrzymałam dopiero pół roku później. Nie miałam pieniędzy i po prostu głodowałam. Kiedy zasłabłam podczas lekcji, profesor zapytał, czy jestem chora i wtedy zaprzeczyłam, przyznając się, że jestem głodna. Profesor zainteresował się warunkami, w jakich mieszkam i dowiedział się, że nie mam pieniędzy.
          Mieszkałam w bursie, z pięcioma dziewczętami z Węgier, które znały tylko swój ojczysty język i nie mogłam się z nimi porozumieć. Wszystkie pochodziły z różnych miejscowości na terenie Węgier. Nasze łóżka ustawione były obok siebie, jak w szpitalu, każda pod łóżkiem miała swoją walizkę i był jeszcze w tej sali stolik, który służył nam wszystkim.
          Dopiero po tym incydencie w czasie lekcji profesor odwiózł mnie do bursy i porozmawiał z moimi koleżankami. Wytłumaczył im, że nie mam pieniędzy i nie mogę sobie kupić jedzenia.
Ponieważ rodziny moim współlokatorek mieszkały na wsi, to często przysyłały swoim córkom paczki. W tych paczkach była zwykle słonina, chleb pieczony w domu, i moje koleżanki zaczęły mnie karmić. Opiekowały się mną i było to bardzo wzruszające. Profesor także postarał się o jednorazową zapomogę ze szkoły, a później dostałam już stypendium. Wkrótce także zaczęłam zarabiać, miałam tak zwane chałtury.
           Bardzo dużo się nauczyłam podczas studiów w Budapeszcie, chociaż na początku profesor Zathureczky wiele uwagi poświęcał mojemu aparatowi gry i łatwo nie było.

           Należy podkreślić, że miała Pani wyjątkowe szczęście do pedagogów.
           - O, tak. Ojciec uczył świetnie, pani profesor Irena Dubiska także świetnie uczyła. Wtedy także przekonałam się, że żaden pedagog nie lubi, kiedy ktoś utalentowany odchodzi dalej. Ojciec chciał mnie przekazać w ręce pani Eugenii Umińskiej, która, niestety, wtedy nie uczyła i dlatego trafiłam do pani Ireny Dubiskiej, u której także dużo się nauczyłam. Nigdy nie zapomnę, jak w czasie studiów podyplomowych w Budapeszcie, spotkałam się z profesor Dubiską i coś jej zagrałam, a ona odpowiedziała: „U mnie lepiej grałaś”. Bardzo mnie to zabolało i dlatego ja postępuję inaczej. Jak ktoś utalentowany ukończy u mnie studia, to namawiam go na studia podyplomowe i nigdy już nie ingeruję.
           Zdarza się także, że studenci przyjeżdżają do mnie na studia podyplomowe. Jak mieszkałam i uczyłam w Niemczech, wielu studentów z Polski ukończyło u mnie studia podyplomowe. Uważam, że to jest bardzo potrzebne.

           Powracamy powoli do mojego pytania o amerykańskie tournée koncertowe z Witoldem Rowickim, ale po drodze było wiele ważnych wydarzeń.
           - Też przed chwilą także o tym samym pomyślałam, bo lubię robić dygresje, ale zawsze wracam.
Pierwszy koncert z orkiestrą, która nazywała się jeszcze Filharmonia Warszawska, miałam, jak wróciłam do Polski po studiach w 1950 roku i po międzynarodowym konkursie w Budapeszcie, gdzie otrzymałam II nagrodę.
           Ten system, na który tak narzekaliśmy i narzekamy, miał tę samą piękną cechę, którą miał Związek Radziecki – promowanie swoich talentów. Byliśmy tak zwanym „towarem eksportowym”.
Przed tym tournée wiele się jeszcze wydarzyło. Zaraz po powrocie miałam bardzo udany recital w Wigmore Hall w Londynie. Niedługo potem, bo w 1951 roku, odbył się I Festiwal Muzyki Polskiej w Warszawie. Nie było jeszcze w Warszawie odpowiedniej sali i koncerty odbywały się w sali byłego kina Roma, a koncerty muzyki rozrywkowej odbywały się w Hali Mirowskiej. Działały już także orkiestry: Warszawska Filharmonia, działała orkiestra radiowa, a rozrywkową orkiestrę prowadził pan Stefan Rachoń.
           Mnie nie było w Polsce prawie trzy lata. Byłam zaskoczona, że w tak krótkim czasie tak dużo domów w Warszawie wybudowano. Na otwarcie Festiwalu Muzyki Polskiej zagrałam z Filharmonią Warszawską pod batutą Witolda Rowickiego V Koncert skrzypcowy Grażyny Bacewicz. Było to prawykonanie, które zostało nagrane i później wydane na płycie. Pamiętam, jak po koncercie podeszła do mnie pani Grażyna Bacewicz, objęła mnie i powiedziała: „Nie muszę się już uczyć swoich utworów”. To był wspaniały komplement i byłam bardzo wzruszona.
           Mogę powiedzieć, że wtedy Witold Rowicki „kupił mnie sobie” i na pierwszy swój wyjazd do Niemiec Wschodnich wziął mnie z Koncertem skrzypcowym Henryka Wieniawskiego. Bardzo mi to odpowiadało, bo uczyłam się tego koncertu na Konkurs skrzypcowy im. Henryka Wieniawskiego w Poznaniu, ponieważ już byłam zakwalifikowana do udziału w tym konkursie.

           Pierwsza edycja Międzynarodowego Konkursu Skrzypcowego im. Henryka Wieniawskiego w Poznaniu odbyła się w 1935 roku, zaś drugi i zarazem pierwszy powojenny konkurs odbył się w 1952 roku. O tym konkursie rozmawiamy i chyba trzeba było solidnie się przygotować, bo konkurencja była wielka.
           - Ma Pani rację. To był także dla mnie bardzo ważny czas, bo były to moje pierwsze lata jako świadomej skrzypaczki w nowej Polsce. Mieliśmy różne zjazdy, kwalifikacje odbywały się w dwóch etapach. Uczestnicy, którzy zostali zakwalifikowani do udziału w konkursie, musieli sobie wybrać kogoś z przyszłych jurorów na tzw. coacha.
           Wśród tych osób była pani profesor Irena Dubiska, ale jak powiedziała mi niedawno, że gram gorzej niż u niej, to wolałam ją ominąć. Była także uwielbiana przeze mnie pani profesor Eugenia Umińska, ale gdybym do niej się zgłosiła, to sprawiłabym przykrość pani profesor Dubiskiej.
           Po namyśle postanowiłam, że wybiorę pana Tadeusza Wrońskiego, który był starszy ode mnie jedynie 10 lat i niedawno wrócił z Brukseli po studiach u André Gertlera (który także jest Węgrem). Zgłosiłam, że chcę pracować pod kierunkiem Tadeusza Wrońskiego, który wtedy nie był jeszcze sławnym skrzypkiem, ale nauczyłam się u niego bardzo dużo.
Okazał się wspaniałym pedagogiem i fantastycznym człowiekiem. Wkrótce zaprzyjaźniliśmy się i zwracaliśmy się do siebie po imieniu.
           Dzięki niemu poznałam piękno muzyki Karola Szymanowskiego. Nigdy przedtem nie grałam utworów tego kompozytora. W marcu 1952 roku wszyscy polscy uczestnicy i jurorzy byli na zgrupowaniu w Warszawie. Z okazji 15. rocznicy śmierci Karola Szymanowskiego w Romie odbywał się koncert, podczas którego pani profesor Irena Dubiska grała I Koncert Szymanowskiego, a orkiestrą dyrygował Witold Rowicki.
           To było olśnienie. Siedziałam zachwycona, a po zakończeniu koncertu i po owacjach, podbiegłam do pana Wrońskiego i oznajmiłam, że chcę zagrać podczas konkursu w Poznaniu I Koncert Szymanowskiego. Tadeusz Wroński uśmiechnął się i powiedział, że po konkursie przygotujemy Koncert Szymanowskiego, bo przecież już się nauczyłam Karłowicza. Po kilku krokach zatrzymałam go i oznajmiłam – Tadeuszu, ja będę grała I Koncert skrzypcowy Karola Szymanowskiego na Konkursie w Poznaniu. On znowu powtórzył, że mamy przygotowane koncerty Wieniawskiego i Karłowicza. Wtedy ja po raz trzeci powtórzyłam – Tadeuszu, ja będę grała I Koncert Szymanowskiego w Poznaniu, akcentując mocno słowo będę.
           Popatrzył w moje zdeterminowane oczy i powiedział: „Dobrze. Mamy marzec, a w maju jest we Wrocławiu III etap eliminacji do konkursu. Ja się nie będę wtrącał. Jeżeli się nauczysz i zagrasz nam z pamięci z akompaniamentem fortepianu, to zobaczymy”.
Akompaniowali nam znakomici pianiści, pani Jadwiga Szamotulska i pan Jerzy Lefeld. Pani Jadwiga Szamotulska była stałą akompaniatorką Ewy Bandrowskiej-Turskiej. Wszyscy pianiści, którzy grają ze śpiewakami, również pięknie grają ze skrzypkami. Ćwiczyła ze mną bardzo dużo. Sama namawiała mnie do powtarzania fragmentów, w których uważała, że trzeba jeszcze coś poprawić. Ja coraz piękniej grałam ten koncert.
           Przed moim występem podczas III etapu we Wrocławiu Tadeusz Wroński zapowiedział, że nie zagram Koncertu Karłowicza, bo chcę pokazać I Koncert Szymanowskiego. Stanęłam i zagrałam, po czym rozpłakałam się – dostałam wprost histerycznego ataku płaczu. Podeszła do mnie pani prof. Eugenia Umińska, objęła mnie i uścisnęła serdecznie, natomiast Tadeusz Wroński powiedział tylko: „Dobrze, będziesz grała ten koncert”.
           Akompaniowała nam orkiestra pod dyrekcją Stanisława Wisłockiego. Podczas konkursu mój występ zakończył się dużym sukcesem. Brawa trwały kilkanaście minut. Zdobyłam drugą nagrodę ex aequo z Julianem Sitkowieckim, a zwyciężył Igor Ojstrach.
           Pamiętam, jak podszedł do mnie sam Walery Bierdiajew i powiedział: „No dziecko, no ja stary, ale ja płakał”.
Pamiętam też, jak podszedł do mnie Witold Rowicki i zachował się jak stary, zazdrosny mąż, bo powiedział: „Poczekaj, ja ci zaakompaniuję ten koncert”. Graliśmy go potem wspólnie wiele razy.    Objechaliśmy z tym koncertem całą Europę i pamiętam, że tylko w Ostrawie nie grałam pod batutą Rowickiego. Graliśmy go w Stanach Zjednoczonych. Polska orkiestra nie towarzyszyła mi jedynie podczas występów w Afryce Południowej i w Australii.
           Jeżeli grałam w jakimś kraju I Koncert skrzypcowy Karola Szymanowskiego, to nie zdarzyło mi się, żebym nie otrzymała ponownego zaproszenia. Ten koncert wprowadził mnie na wielkie estrady, ale ja też wprowadziłam ten koncert na pięć kontynentów.
Oczywiście, że nie z każdym dyrygentem i nie z każdą orkiestrą wszystko było idealne.

           Teraz już dotarliśmy do 1961 roku, do Pani amerykańskiego tournée z Orkiestrą Filharmonii Narodowej.
            - To była pierwsza podróż koncertowa polskiej orkiestry do Stanów Zjednoczonych. W Nowym Jorku nie było jeszcze Lincoln Center, a jedynie Carnegie Hall – marzenie i symbol sukcesu wszystkich solistów i dyrygentów. Wszyscy wystąpiliśmy tam po raz pierwszy, zarówno Orkiestra, Witold Rowicki, jak i ja. W programie był oczywiście I Koncert skrzypcowy Karola Szymanowskiego.
            Na tym koncercie był Artur Rubinstein, którego zawsze podziwiałam, nie tylko dlatego, że był wspaniałym pianistą, ale również dlatego, że pięknie mówił po polsku. Zresztą mówił także po niemiecku jak „stary Szwab”, a po francusku jak stary paryżanin. Artur Rubinstein był uwielbiany w Polsce, nigdy nie przestał być polskim pianistą.
            Na nasz koncert przyszedł w towarzystwie Sola Huroka, króla impresariów. Jak skończyłam grać, Hurok powiedział do Rubinsteina – to jest kontrakt, i został moim impresariem. Dzięki niemu przez 20 lat grałam po kilka koncertów w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie.
            Można powiedzieć, że tak się zaczęła moja duża kariera.

Zofia Stopińska

Szanowni Państwo!

Maestra Wanda Wiłkomirska urodziła się 11 stycznia 1929 roku w Warszawie, zmarła tamże 1 maja 2018 roku.  

Druga część wywiadu z Maestrą Wandą Wiłkomirską opublikowana zostanie za tydzień - 8 maja 2020 roku. Już dzisiaj zapraszam do lektury.

Przypominamy Maestrę Wandę Wiłkomirską.

           Dwa lata temu (1 maja 2018 roku) w wieku 89 lat zmarła Wanda Wiłkomirska, jedna z najwybitniejszych skrzypaczek naszych czasów i wspaniały pedagog. Artystka przez całe życie bez reszty oddana była muzyce. Przez długie lata zachwycała swoją grą publiczność na całym świecie. W dniu swoich 75-tych urodzin zakończyła karierę koncertową, a później, jak sama powtarzała, grała palcami swoich uczniów i studentów.

            Miałam ogromne szczęście, że Maestra udzieliła mi bardzo długiego wywiadu w kwietniu 2011 roku, podczas pobytu w Krasiczynie. Rozmawiałyśmy o muzycznej dynastii Wiłkomirskich, studiach w Polsce i za granicą, ważnych międzynarodowych konkursach, koncertach, pracy pedagogicznej, ale także o radościach i smutkach życia prywatnego Artystki.

           Postanowiłam ten wywiad podzielić na trzy części i opublikować go na blogu „Klasyka na Podkarpaciu” w dniach 1, 8 i 15 maja 2020 roku.
Zapraszam Państwa serdecznie do lektury.

Zofia Stopińska

Wystawa „Wokół Manru" - ze zbiorów Adama Czopka

Centrum Paderewskiego w Kąśnej Dolnej zaprasza do odwiedzenia strony internetowej i poleca Państwa uwadze swoje wydawnictwa i multimedia, a wśród nich ciekawe nagrania, filmy i wystawę.

Wystawa „Wokół Manru – jedynej opery Ignacego Jana Paderewskiego” ze zbiorów Adama Czopka powstała w 2018 roku z okazji drugiej edycji festiwalu Viva Polonia! Ku pokrzepieniu serc.

Wraz z autorem wyruszamy na wędrówkę, którą rozpoczynają drezdeńska prapremiera dzieła 29 maja 1901 roku, polska premiera w Operze Lwowskiej kilka dni później (8 czerwca) i premiera amerykańska w Metropolitan Opera 14 lutego 1902 roku. W setną rocznicę odzyskania przez Polskę niepodległości po raz pierwszy w niemal trzydziestoletniej historii Centrum w Kąśnej zabrzmiała koncertowa wersja „Manru” w wykonaniu artystów Opery Krakowskiej.

Dzięki uprzejmości Opery Wrocławskiej prezentacja zbiorów ubogacona została wybranymi fragmentami pochodzącymi z opery „Manru” nagranej w 2001 roku przez solistów, chór i orkiestrę tejże opery pod dyrekcją Ewy Michnik (DUX 0368/0369).

Link do wystawy:
https://www.centrumpaderewskiego.pl/multimedia_szczegoly.html?id=2208

Nowy tomik wierszy "Z parku do parku" Danuty Gałeckej-Krajewskiej

           Gorąco polecamy Państwa uwadze nowiuteńki tomik wierszy zatytułowany „Z parku do parku” autorstwa Danuty Gałeckiej-Krajewskiej, który ukazał się niedawno nakładem Oficyny Wydawniczej Volumen.
Piękne wiersze zainteresują z pewnością nie tylko miłośników poezji.

           Danuta Gałecka-Krajewska urodziła się w 1947 roku w Szczecinie. Ukończyła Wydział Anglistyki na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu.
Debiutowała w „Za i Przeciw” w roku 1968. W latach 1969–1979 była członkiem Koła Młodych przy jedynym istniejącym wówczas Związku pisarzy – ZLP. W latach siedemdziesiątych współpracowała z Polskim Radiem – jej wiersze wielokrotnie trafiały na antenę „Magazynu Studenckiego” oraz niezwykle popularnej w tamtych latach audycji „Popołudnie z Młodością”, PR nadało także dwa słuchowiska jej autorstwa. Wiersze publikowała w „Poezji”, „Nowym Wyrazie”, „Współczesności”, „Almanachu Młodych” (Iskry, 1973), „Wyspie”, kwartalniku literackim SPP „Podgląd” oraz w magazynie poetyckim „Oberon” (2016) w Nowym Jorku.
W 1983 roku ukazał się debiutancki tomik pt. Klatka. W roku 2015 opublikowała tomiki Ślady i Obiecany ark Rozrywki. W 2018 roku Oficyna Wydawnicza Volumen wydała tom pt. Dialogi asymetryczne.

             Więcej o autorce i Jej działalności mogą się Państwo dowiedzieć z wywiadu opublikowanego na portalu „Klasyka na Podkarpaciu” link: https://www.klasyka-podkarpacie.pl/wywiady/item/2419-spotkanie-z-poetka-danuta-galecka-krajewska

Informacje o tomiku znajdą Państwo także na stronie Oficyny Wydawniczej Volumen


Danuta Gałecka-Krajewska
Z parku do parku
Oficyna Wydawnicza Volumen
Warszawa, 2020, s. 92, format 125 x 200, oprawa miękka ze skrzydełkami, ISBN 978-83-64708-77-0

„Każde słowo tych wierszy to otwarcie poruszające wyobraźnię i ożywiające pamięć. W słowie, a więc w wierszu, kryje się dynamika o nieprzewidywalnej energii. To ona sprawia, że wiersze Danuty Gałeckiej-Krajewskiej są wciąż jakby w fazie narodzin, w momencie formowania i kształtowania semantycznego. Świat w tym stanie jest wyzwolony z niewoli czasu. Wszystko, co ma zaistnieć, jest w fazie stawania się. Atemporalność przedstawienia pozwala poetce nabrać głębokiego oddechu. To nie czas upływający „od do”, dyktuje jej krok, ale ona sama o nim decyduje”.
W. Kaliszewski, z recenzji „Wyspa” 2019, nr 1(49)
Patroni medialni książki: Stowarzyszenie Pisarzy Polskich Oddział Warszawa, Odra, Wyspa, Latarnia Morska, Klasyka na Podkarpaciu

Zofia Stopińska

Subskrybuj to źródło RSS