wywiady

Zainteresowanie muzyką jest ogromne i to jest wspaniałe.

           Jest mi ogromnie miło, że mogę Państwu przedstawić artystkę urodzoną na Podkarpaciu – panią Dominikę Farbaniec.
Od dawna o tym myślałam, ale jak miałam okazję oklaskiwać panią Dominikę Farbaniec podczas koncertów w Krośnie, to po ich zakończeniu nie było okazji lub czasu na rozmowę. Będąc w lipcu przez kilka dni w Rymanowie-Zdroju, wysłuchałam koncertów w ramach Festiwalu im. Hanki Ordonówny i podczas jednego z nich śpiewała m.in. Pani. Udało nam się nawiązać kontakt, dzięki któremu spotykamy się w Rzeszowie.

          Zofia Stopińska: Ze wstydem muszę się przyznać, że nie wiem o Pani zbyt wiele, chociaż pochodzi Pani z jednego z najpiękniejszych zakątków Podkarpacia.
          Dominika Farbaniec: To prawda, mój rodzinny Rymanów-Zdrój jest jednym z najpiękniejszych uzdrowisk w Polsce. Ukończyłam Szkołę Muzyczną I stopnia w Krośnie, a później ukończyłam Akademię Muzyczną im. Karola Szymanowskiego w Katowicach w klasie śpiewu prof. Michaliny Growiec.

          Ciekawa jestem, kto i kiedy powiedział Pani, że ma Pani talent i głos, który należy kształcić.
          - Tą osobą była pani prof. Michalina Growiec, która odwiedzała często ten zakątek Podkarpacia, bo pochodzi z Jedlicza.
Podczas jednego z koncertów w Szkole Muzycznej w Krośnie usłyszała mnie i stwierdziła, że mam dobry głos i powinnam pójść w tym kierunku. Jak miałam 15 lat, zaczęłam jeździć na warsztaty wokalne do Krynicy-Zdroju, a po ukończeniu średniej szkoły ogólnokształcącej zdałam egzamin wstępny do Akademii Muzycznej w Katowicach i tam ukończyłam studia wokalne.

          Później postanowiła Pani ukończyć studia podyplomowe na kierunku związanym ze śpiewem.
          - Tak, ukończyłam Podyplomowe Studium z Logopedii i Emisji Głosu.

          Czy wtedy myślała już Pani o działalności, którą aktualnie Pani prowadzi?
          - Nie, bo nie wiedziałam wtedy, że przeprowadzę się do Warszawy. Planowałam, że będę działać na Śląsku i w Krakowie, ale stało się inaczej i w Warszawie mieszkam już blisko siedem lat.
          Tam prowadzę Agencję Muzyczną, która oprócz nauki śpiewu zajmuje się edukacją muzyczną i szeroko pojętym managementem artystycznym. Organizuje wydarzenia muzyczne – koncerty, pisze projekty artystyczne, współpracuje na polu muzycznym z firmami podczas działalności eventowej i staram się cały czas poszerzać ofertę oraz szukać pomysłów na dalszy rozwój.

          Interesuje mnie bardzo edukacja muzyczna, która obejmuje bardzo szeroki przekrój wiekowy, bo mogą się uczyć u Pani zarówno dzieci, młodzież, jak i osoby dorosłe. Jaki gatunek muzyki przeważa?
          - Stworzyłam Program Umuzykalniający – „Mała Estrada”, skierowany do dzieci w wieku przedszkolnym oraz szkolnym i to był mój pierwszy projekt, jaki udało mi się zrealizować w Warszawie. Są to zajęcia umuzykalniająco-wokalne dla dzieci, bo w tak młodym wieku nie można ingerować w głos. Często się o tym zapomina, niestety...
Ingerencja w głos może rozpocząć się dopiero w momencie, w którym dziewczyna bądź chłopak osiągną dojrzałość fizjologiczną.

           Mogą do Pani szkoły uczęszczać także dzieci, które mają kłopoty z wymową.
          - Tak, bo to wszystko się łączy. Artykulacja jest jednym z elementów prawidłowej emisji głosu i z czasem kłopoty z wymową znikają w sposób naturalny.
W swojej pracy (głównie z dorosłymi) wykorzystuję również elementy techniki Speech Level Singing – pracując zarówno nad swoim głosem, jak i podczas uczenia innych. Myślę jednak, że nie ma jednej dobrej metody, trzeba ciągle szukać, ponieważ głos zmienia się przez całe nasze życie.

           Czy dużo jest ludzi, którzy chcą się uczyć śpiewać?
           - Bardzo dużo. Aktualnie na antenach telewizyjnych programów promujących, na różne sposoby, talenty wokalne nie brakuje, więc zainteresowanie nauką śpiewu jest dużo większe. Trzeba także podkreślić, że ludzi utalentowanych jest w Polsce bardzo dużo.

          Wiele osób rozpoczynających naukę śpiewu nie zdaje sobie sprawy z tego, że strun głosowych nie można wymienić, często śpiewają bardzo trudne utwory, a później leczenie głosu trwa bardzo długo.
          - Myślę, że po wielu latach już mogę o tym powiedzieć. Jestem po ogromnych problemach z głosem. Musiałam długo pracować, żeby już nigdy tych problemów nie było. Na szczęście od dawna nie mam już żadnych problemów ze śpiewaniem. Mówię o tym, aby przestrzec wszystkich wokalistów i uświadomić im, że naprawdę trzeba być bardzo ostrożnym, zarówno jeśli chodzi o repertuar, który się śpiewa, jak i osoby, z którymi się współpracuje.
           Chrypa nie jest czymś normalnym. Jeżeli mamy nawet niewielkie problemy z głosem, to znaczy, że coś nie działa dobrze. Po latach mogę zdecydowanie stwierdzić, że można pracować bardzo dużo głosem i nie wpływa to niekorzystnie na jego działanie. Wręcz przeciwnie, poprawia się jego jakość, pod warunkiem, że aparat głosowy działa w sposób odpowiedni. Wtedy problemy pojawiają się, kiedy robimy dłuższą przerwę i kiedy jest rozluźnienie, ale jeśli jesteśmy w formie, to nie powinno być żadnych kłopotów.
          Wiele lat temu rozmawiałam na ten temat z foniatrą panią Alicją Różak-Komorowską (nieżyjącą już, niestety), która leczyła śpiewaków z całej Polski, a także z zagranicy i która zawsze powtarzała wszystkim śpiewakom, że podczas wysiłku głosowego, jeżeli jest zdrowy głos i technika jest odpowiednia, to nic nie powinno się nam dziać.
Teraz, już z własnego doświadczenia, mogę stwierdzić, że to prawda.

          Przekonała się Pani także, że zapotrzebowanie na muzykę jest ogromne, bo oprócz sal teatrów operowych i filharmonicznych, jest mnóstwo innych miejsc i okazji do wykonywania muzyki. Koncerty w niewielkich miejscowościach są bardzo ważne, bo odbywają się o wiele rzadziej niż w wielkich centrach muzycznych.
          - Zapotrzebowanie jest ogromne na muzykę w różnych aspektach. Często pewne ograniczenia wynikają z braku środków finansowych. Czasy dla sztuki są trudne, ale zainteresowanie muzyką jest ogromne i to jest wspaniałe.

          Różnorodność Pani działalności w zakresie edukacji i jednocześnie czynne uprawianie muzyki wymagają wielkiej dyscypliny, a jednocześnie wypełniają każdą wolną chwilę.
          - Tak, bo działam w różnych dziedzinach: występuję jako wokalistka, uczę, organizuję szkolenia (również wyjazdowe) i koncerty edukacyjne, a także zapewniam oprawę muzyczną różnych imprez. Zabiera mi to sporo czasu, ale Warszawa jest dobrym miejscem do takiej działalności.
Szczegółowe informacje na temat wszystkich moich działań można znaleźć w Internecie.      

          Słuchając kilka razy Pani śpiewu odniosłam wrażenie, że równie dobrze się Pani czuje śpiewając arie, pieśni, fragmenty musicali i filmów, a także piosenki. Czy któryś z wymienionych gatunków jest Pani najbliższy?
          - Musical jest chyba moją największą miłością, ale po latach pokochałam także ambitne piosenki z dobrymi tekstami.

          Świetnie się Pani czuje z towarzyszeniem orkiestry symfonicznej.
          - Owszem, bardzo lubię występować z orkiestrą symfoniczną. Działam w branży już ponad 10 lat i planuję poszerzyć repertuar.
Jesteśmy w trakcie nagrywania płyty z utworami do tekstów Karola Wojtyły. Planujemy wydanie krążka w przyszłym roku, na setną rocznicę urodzin naszego Papieża. Muzykę skomponował Jan Pałys, a śpiewa ze mną Adam Rymarz, wokalista z Krosna, który aktualnie mieszka w Łodzi.

          Czy często występuje Pani w rodzinnych stronach?
          - Czasami, ale najczęściej przyjeżdżam tutaj, aby odwiedzić moich Rodziców, a działam głównie w Warszawie. Czasem proszą mnie o radę pracownicy Gminnego Ośrodka Kultury w Rymanowie. Rozmawialiśmy już o przyszłorocznym Festiwalu Hanki Ordonówny, ale jeszcze nie pora, aby mówić o szczegółach.

          Na zakończenie chcę jeszcze powrócić do lipcowego koncertu w Rymanowie-Zdroju i zapytać, czy łatwo się śpiewa w rodzinnych stronach? Na koncercie było mnóstwo kuracjuszy, ale było także wiele osób, które dobrze Panią znają i pamiętają jako małą dziewczynkę.
          - Na szczęście jestem na takim etapie, że czuję się pewniej jeśli chodzi o sprawy techniczne, co zdecydowanie polepsza moje samopoczucie. ;)
Komfort działania jest wyższy, ale tak naprawdę wychodząc na scenę, przecież nigdy do końca nie wiemy, jak będzie.
Myślę, że pokora wobec piękna muzyki, dźwięków jest niezbędna do wykonywania tego zawodu!!!
Bardzo lubię wracać i śpiewać na Podkarpaciu, bo tutaj jest mój dom...

Z Panią Dominiką Farbaniec - śpiewaczką, nauczycielką i animatorką życia muzycznego rozmawiała Zofia Stopińska w sierpniu 2019 r.

Koncerty w takim miejscu pozostają niezapomniane.

           XIII Festiwal Muzyki Kameralnej „Bravo Maestro” zakończył 24 sierpnia 2019 r. w Sali Koncertowej Stodoła w Kąśnej Dolnej wspaniały „Maraton Wirtuozowski”, wypełniony popisami solowymi i kameralnymi Mistrzów.
          Wieczór rozpoczął się bardzo miłym akcentem, bowiem pan Ryszard Zabielny, zastępca dyrektora Centrum Paderewskiego w Kąśnej Dolnej, wręczył Łukaszowi Skubiszowi, uczniowi Ogólnokształcącej Szkoły Muzycznej w Tarnowie w klasie akordeonu Wiesława Kusiona, nagrodę im. Anny Knapik, przyznaną na Festiwalu Warsztaty z Mistrzami – Tydzień Talentów 2019. Laureat wystąpił przed publicznością, wykonując efektowne Divertimento, które skomponował Andre Astier, francuski kompozytor i akordeonista, działający w ubiegłym stuleciu.     Później gospodyni tego wieczoru pani Regina Gowarzewska zapowiedziała solowe popisy zaproszonych do „Maratonu Wirtuozowskiego” wspaniałych artystów, którzy sami mówili o utworach, jakie postanowili zaprezentować festiwalowej publiczności.
          Wystąpili kolejno: pianista Robert Morawski, altowiolista Michał Zaborski, akordeonista Klaudiusz Baran, skrzypek Mariusz Patyra, oboistka Joanna Monachowicz, wiolonczelista Tomasz Strahl i skrzypaczka Katarzyna Duda. Po wspaniałych kreacjach solowych lub z towarzyszeniem fortepianu i krótkiej przerwie rozpoczęła się fascynująca część kameralna.
          Z wymienionego grona wspaniałych polskich instrumentalistów poprosiłam o spotkanie ze znakomitym wirtuozem-skrzypkiem Mariuszem Patyrą, którego publiczność Festiwalu „Bravo Maestro” gorąco oklaskiwała po raz pierwszy.

           Zofia Stopińska: Jestem pod ogromnym wrażeniem dzisiejszego wieczoru i chcę Panu serdecznie podziękować, bo Pana gra, podobnie jak pozostałych wspaniałych Artystów, którzy dzisiaj wystąpili, przeniosła nas na ponad trzy godziny do wspaniałego świata muzyki.
Aż się nie chce wierzyć, że był Pan i występował w Kąśnej Dolnej po raz pierwszy.
          Mariusz Patyra: Tak, jestem pierwszy raz w Kąśnej Dolnej, ale o miejscu i tradycjach tego Festiwalu słyszałem już od samego początku. Dzisiaj prof. Tomasz Strahl powiedział, że uczestniczy w festiwalach „Bravo Maestro” od 1996 roku, czyli od pierwszej edycji. Ja tylko z opowiadań wiem, że odbywały się tutaj nie tylko koncerty, ale również kursy mistrzowskie, że przyjeżdżały tu takie znakomitości, jak Konstanty Andrzej Kulka, Vadim Brodski, Waldemar Malicki i długo można by było wyliczać, bo gościło tu wielu znakomitych muzyków.
           Jestem szczęśliwy, że mogłem tu przyjechać i zachwycam się tym magicznym miejscem, z dala od miejskiego zgiełku. Czuje się tutaj coś, co trudno opisać słowami. Trzeba tu po prostu przyjechać i zobaczyć otaczające nas piękno, powąchać, jak pachnie tutaj powietrze. Koncerty w takim miejscu pozostają niezapomniane.

          W pierwszej części wieczoru Artyści, którzy w nim uczestniczyli, przedstawiali się publiczności i uzasadniali wybór utworu, który wykonywali. Pan jako pierwszy Polak, który wygrał Konkurs im. Niccolò Paganiniego w Genui (2001 r.) i zdobył specjalną nagrodę za najlepsze wykonanie kaprysów Niccolò Paganianiego, wybrał arcytrudny Kaprys nr 24 a-moll op. 1 Paganiniego. Podkreślił Pan, że ten utwór towarzyszy Panu przez wiele lat. Miałam szczęście kilkanaście lat temu słuchać go w Pana wykonaniu na żywo, mam Pana nagranie tego Kaprysu, którego także wiele razy słuchałam, ale dzisiaj odebrałam go zupełnie inaczej. Oprócz wspaniałego popisu technicznego, była to zachwycająca, bardzo osobista kreacja muzyczna.
           - Strona muzyczna każdego utworu jest dla mnie zawsze bardzo ważna. Nie ma dwóch takich samych wykonań. Ten sam utwór wykonywany w różnych salach zabrzmi zawsze trochę inaczej. Każdego dnia słuchamy trochę inaczej muzyki, pomimo, że tekst jest ten sam.
Ja nigdy nie analizuję i nie porównuję swoich wykonań, każdy koncert jest dla mnie wyjątkowym przeżyciem i za każdym razem staram się zagrać jak najpiękniej. Uważam, że tak jest uczciwie. Nad warsztatem człowiek pracuje całe życie, natomiast dzisiaj, może dlatego, że niedawno grałem ten sam Kaprys z kwintetem w aranżacji Krzysztofa Herdzina, grając go solo bardziej delektowałem się tym czasem i dłużej chciałem się cieszyć tą chwilą, ponieważ Kaprys jest bardzo krótki i wariacje przechodzą jedna w drugą.
Czułem także, że publiczność słucha mojej gry z wielką uwagą i skupieniem, dlatego mogłem tą ciszą, tym czasem pomiędzy wariacjami operować i dać się trochę zapomnieć.

          Wspaniała była także druga część koncertu. Wszyscy jesteście znakomitymi solistami i indywidualnościami, a w tym ogniwie koncertu daliście się poznać jako wytrawni kameraliści.
           - Takie jednorazowe projekty są wspaniałe. Rzadko się zdarza, że spotykamy się w gronie przyjaciół bądź znajomych muzyków i łączymy się na scenie podczas trwania jednego utworu.
           Dzisiaj z Klaudiuszem Baranem i z Robertem Morawskim graliśmy słynne Oblivion Astora Piazzolli. To tango jest w różnych konfiguracjach wykonywane i za każdym razem jest cudownie odbierane przez publiczność. Dzisiaj było wyjątkowo nie tylko dlatego, że Klaudiusz grał na bandoneonie. Przed koncertem mieliśmy jedną krótką próbę, podczas której ustaliliśmy tylko, kto kiedy wchodzi z tematem. Był ustalony schemat, ale całe dopełnienie, wszystko, co działo się podczas wykonania przed publicznością, było sprawą chwili. Tego nie można było ani zaplanować, ani wyuczyć się, bo wtedy nie byłoby spontaniczne, nie byłoby prawdziwe.

            Rewelacyjne były także duety na dwoje skrzypiec Beli Bartoka w wykonaniu Katarzyny Dudy i Pana.
            - Wykonaliśmy pięć z czterdziestu czterech duetów. Przyznam się, że nie znałem wcześniej tych duetów. Przekonałem się, że są to wspaniałe, krótkie, żywiołowe utwory o bardzo interesującej kolorystyce, z typowymi dla rumuńskiej muzyki melodiami ludowymi i elementami perkusyjnymi. Harmonia w utworach Bartoka jest niepowtarzalna. Podczas gry wymienialiśmy się partiami pierwszych i drugich skrzypiec. Obydwoje byliśmy zafascynowani tą muzyką i jej kolorystyką.

          Przyznam się, że dzięki Panu poznałam przepiękny utwór Antonia Bazziniego, a publiczność zachwycona była utworem finałowym.
          - To można było przewidzieć, bo Czardasz Vittorio Montiego zawsze jest wspaniale odbierany, a dzisiaj wykonaliśmy go bardzo spontanicznie z Klaudiuszem Baranem i Robertem Morawskim. Wspomniane przez panią Scherzo fantastique op. 25 Bazziniego bardzo rzadko jest wykonywane, ale jak gram ten utwór, publiczność zawsze jest zachwycona, bo to przepiękne błyskotliwe dzieło.

           Wiem, że ma Pan trzy instrumenty: kopię skrzypiec Guarneri del Gesu z 1733 roku, skrzypce weneckiego lutnika z 1914 roku Giulia Degani oraz replikę „Il Cannone” z 1742 (na oryginalnych grał Paganini), zbudowaną w 2000 roku przez Johna B. Erwina z Dallas, którą zdobył Pan podczas Konkursu Niccolò Paganiniego za najlepsze wykonanie Kaprysów tego wielkiego wirtuoza. Może grał Pan dzisiaj na ostatnim z wymienionych instrumentów?
          - Dzisiaj grałem na kopii Guarneri del Gesu z 1733 roku, zbudowaną przez Christiana Erichsona w Hannoverze w 2003 roku. Na wspomnianej przez panią kopii „Il Cannone” gra moja studentka, która pilnie potrzebowała instrumentu.
Chcę się przy okazji pochwalić, że zacząłem uczyć w Akademii Muzycznej w Bydgoszczy i w ten sposób spełniło się moje marzenie, bo od wielu lat myślałem o nauczaniu.

           Ciekawa jestem, czy jako artysta, który nie ma żadnych problemów technicznych, potrafi Pan pomagać w rozwiązywaniu takich problemów swoim studentom.
           - W tym miejscu muszę zaprotestować, bo to nieprawda, że nie mam żadnych problemów. Nic nie przychodzi samo. Nauczyłem się mądrze ćwiczyć i jestem przyzwyczajony do tego ćwiczenia oraz ciężkiej pracy. Żeby dobrze grać i mieć siłę przekazu będąc na scenie, to trzeba mieć opanowany warsztat i cały czas pielęgnować oraz rozwijać swoje umiejętności.
           Wszystkie problemy rozumiem i tłumaczę studentom, jak sobie z nimi poradzić i jak sam ćwiczę. Nie mam żadnych tajemnic i moi studenci wiedzą, że wszystko im pokażę i wyjaśnię, w jaki sposób mogą najłatwiej zmierzyć się z konkretnym problemem. To jest bardzo ciekawa praca i wykonując ją sam także się dużo uczę.

           Uczy Pan w Polsce i na nasze szczęście coraz częściej występuje Pan w naszym kraju. Czy planuje Pan niedługo zamieszkać w Polsce na stałe?
           - Staram się jak najczęściej występować w Polsce i jeśli jestem z odpowiednim wyprzedzeniem zapraszany, to bardzo chętnie przyjeżdżam i gram.
O zamieszkaniu w Polsce na razie trudno mówić, bo z żoną i chłopcami mieszkamy w Hanowerze. Tam jest nasz dom i tam uczą się nasi chłopcy. Starszy syn jest dobrze zapowiadającym się muzykiem – saksofonistą. Gra na saksofonie altowym i sopranowym. Aktualnie jest na słynnych Letnich Torturach Muzycznych w Wadowicach, gdzie pracuje pod kierunkiem prof. Pawła Gusnara. Jest bardzo zadowolony i pełen entuzjazmu po pierwszych lekcjach z prof. Gusnarem. Młodszy syn rozpoczyna naukę gry na trąbce.

           Pan także niedawno prowadził kursy w Polsce.
           - Tak, niedawno prowadziłem klasę skrzypiec na Międzynarodowych Kursach Muzycznych w Nowym Sączu, zainicjowanych przez prof. Barbarę Halską, a w tej chwili uczę na Międzynarodowych Kursach Muzycznych w Wilanowie, które prowadzi pani Róża Paderewska. Zrobiłem sobie krótką przerwę na koncert w Kąśnej Dolnej i jutro rano wracam do Wilanowa.

           W najbliższych miesiącach ma Pan jakieś plany związane z Polską?
           - Tak, niedługo rozpoczyna się nowy rok akademicki w Akademii Muzycznej w Bydgoszczy, mam zaplanowany koncert w Filharmonii Opolskiej, gdzie wystąpię pod batutą Przemysława Neumanna i wykonam I Koncert skrzypcowy fis-moll Henryka Wieniawskiego. Bardzo się cieszę, że wykonam to dzieło, bo nie grałem go już dawno. Później wystąpię w Bydgoszczy z „moim” kwintetem, który tworzą moi studenci oraz absolwenci Akademii Muzycznej w Bydgoszczy. Wystąpimy tam w ramach Festiwalu Muzyki Kameralnej „Muzyka u Źródeł”. Na ten koncert także się bardzo cieszę, a w listopadzie ukaże się bardzo długo wyczekiwana, nie tylko przeze mnie, płyta. Jest to projekt zrealizowany wspólnie z Krzysztofem Herdzinem i Orkiestrą „Sinfonia Viva”. Nagraliśmy przepiękny materiał, który zaaranżował Krzysztof Herdzin na skrzypce i orkiestrę kameralną.
Chętnie o tej płycie opowiem w późniejszym terminie.

           Zostawię Panu adres i poproszę o przesłanie materiałów o tym krążku, które opublikujemy na portalu „Klasyka na Podkarpaciu”, gdzie jest specjalne miejsce na promocję nowych płyt.
           - Zrobię to z przyjemnością, bo to będzie bardzo ciekawe i oryginalne wydawnictwo.

           Jeszcze raz dziękuję za wspaniały koncert i za rozmowę.
           - Ja także bardzo dziękuję, bardzo mi było miło rozmawiać z panią w ten letni sobotni wieczór na tarasie Dworku Ignacego Jana Paderewskiego w Kąśnej Dolnej.

Do historii przechodzą tylko wielcy artyści

          Przed nami jeszcze tylko jeden koncert w ramach XV Jubileuszowego Festiwalu Żarnowiec, który odbędzie się 15 września 2019 roku o 19.00 w Kościele Parafialnym w Jedliczu w wykonaniu Festiwalowej Orkiestry Kameralnej i solistów Opery Śląskiej w Bytomiu. Podobnie jak w latach ubiegłych, Festiwal organizowany jest przez Muzeum Marii Konopnickiej w Żarnowcu oraz Towarzystwo Operowe i Teatralne, a Dyrektorem Artystycznym Festiwalu jest pan Marek Wiatr, śpiewak, malarz, pedagog i zasłużony animator kultury.
         W ramach jubileuszowej edycji odbyły się już cztery koncerty na terenie Muzeum Marii Konopnickiej w Żarnowcu – jeden w Sali „Lamusa” i trzy na plenerowej scenie przed dworkiem Marii Konopnickiej.
Dzisiaj w centrum naszych zainteresowań będzie wydarzenie, które zainaugurowało Festiwal.
          5 września sala w budynku „Lamusa” wypełniła się po brzegi publicznością, a nawet w ostatniej chwili została udostępniona publiczności sąsiednia sala wystawowa.
Koncert inauguracyjny wypełniły najsłynniejsze arie, duety i tercety z oper „Halka” i „Straszny Dwór” Stanisława Moniuszki oraz pieśni tego kompozytora, m.in. „Dziad i baba” czy „Czaty”. Z towarzyszeniem pianistki Haliny Mansarlińskiej śpiewali je znakomicie soliści związani w Operą Śląską w Bytomiu: Justyna Dyla – sopran, Włodzimierz Skalski – baryton i Bogdan Kurowski – bas.
           Gościem specjalnym tego wieczoru był Pan Juliusz Multarzyński – wybitny polski artysta fotografik, inżynier, menadżer kultury i wydawca, którzy przygotował eksponowaną w sali „Lamusa” wystawę fotografii z różnych realizacji oper Krzysztofa Pendereckiego.
Pan Juliusz Multarzyński przybliżył także publiczności nową książkę, przygotowaną wspólnie z panem Adamem Czopkiem, zatytułowaną „Maria Fołtyn – życie z Moniuszką”.
          To był bardzo interesujący, pełen emocji wieczór, który został gorąco przyjęty przez publiczność. Później był czas na oglądanie wystawy i rozmowy z panem Juliuszem Multarzyńskim.
Następnego dnia, przed spektaklem opery „Rigoletto” G. Verdiego, miałam okazję porozmawiać z panem Juliuszem Multarzyńskim i zapraszam do lektury.

           Zofia Stopińska: Dostępna w budynku „Lamusa” wystawa poświęcona jest operom Krzysztofa Pendereckiego i możemy na niej oglądać niewielką część zdjęć utrwalonych przez Pana podczas spektakli oper Mistrza wystawianych w Polsce.
          Juliusz Multarzyński: Krzysztof Penderecki skomponował do tej pory cztery opery i miałem przyjemność fotografować polskie wykonania.
Pierwsze zdjęcia zrobiłem w 1988 roku w Teatrze Wielkim w Łodzi, gdzie wystawiane były „Diabły z Loudun”.
Od tego momentu śledziłem wszystkie kolejne realizacje oper Krzysztofa Pendereckiego w Polsce. Dwukrotnie wystawiany był „Raj utracony” – najpierw w Warszawie, a później w Operze Wrocławskiej. Operę „Czarna maska” przygotował kilkanaście lat temu zespół Opery Krakowskiej i niedawno Opera Bałtycka.
Były pamiętne dwa spektakle „Króla Ubu” z 1993 roku w Operze Krakowskiej i w Teatrze Wielkim w Łodzi. Ta opera wystawiana była kilka razy w Teatrze Wielkim w Warszawie, w Operze Bałtyckiej w Gdańsku, a ostatnia realizacja „Króla Ubu” odbyła się w Operze Śląskiej w Bytomiu.

          Pan Włodzimierz Skalski, artysta tej Opery, pokazywał mi siebie na jednej z fotografii i wspominał fantastycznego reżysera pana Krzysztofa Nazara, podkreślając, że współpraca z nim była rewelacyjna.
          - To prawda, ponieważ ten spektakl wystawiany w Operze Krakowskiej był jednym z najładniejszych, jeśli chodzi o oprawę plastyczną i reżyserię. To był bardzo dobrze przygotowany spektakl.

          Spektakle prowadzone były przez różnych dyrygentów, czy zdarzyło się, że dyrygował Krzysztof Penderecki?
          - Nie przypominam sobie spektaklu pod batutą Kompozytora. Natomiast na wszystkich Maestro Penderecki był i patrzył dosyć surowym okiem. Ostatni spektakl „Króla Ubu” w Bytomiu tak mu się spodobał, że postanowił zaprosić wnuczkę i przyjechali wspólnie na kolejny spektakl.

          Jak oglądałam wczoraj eksponowane na wystawie piękne, kolorowe zdjęcia, pomyślałam, że fotografowanie w trakcie spektaklu wymaga ogromnych umiejętności i jest bardzo trudne.
          - Większość zdjęć robię podczas prób, ale nie zawsze jest to możliwe. W czasie spektaklu nie można się przemieszczać i absorbować swoją osobą publiczności, ale są takie momenty, że można parę fotografii zrobić. Starczy, jak ze spektaklu mam cztery albo pięć dobrych fotografii, a nie 128 na przykład (śmiech).
Zawsze można zrobić zdjęcie, które trwa troszkę dłużej niż tylko czas ekspozycji w gazecie, czy na jakimś portalu internetowym.

          Ma Pan ogromne zbiory zdjęć i takich tematycznych wystaw mógłby Pan zaproponować bardzo dużo.
          - Pewnie tak, ale staram się robić te wystawy dla osób wybitnych i bardzo znanych, bo to zostaje. Tak jak wczoraj, podczas otwarcia tej wystawy, mówiłem, że wszyscy dyrektorzy, wszyscy politycy, wszyscy uzurpatorzy zostają zapomniani, a do historii przechodzą tylko wielcy artyści i dlatego wcześniej zajmowałem się przygotowaniem specjalnych wystaw o Giuseppe Verdim, Ryszardzie Wagnerze, a z naszych polskich artystów o Marcelinie Sembrich-Kochańskiej i nie można pominąć największego naszego kompozytora i ambasadora polskiej kultury na świecie aktualnie – Krzysztofa Pendereckiego.

           Drugim powodem, dla którego musiałam się z Panem spotkać, jest nowa książka, której autorami są pan Adam Czopek i Pan. Książka zatytułowana „Maria Fołtyn – życie z Moniuszką” ukazała się w bardzo dobrym czasie, bo w Roku Stanisława Moniuszki, ale być może to szczęśliwy zbieg okoliczności, bo książka dokumentująca przebogatą działalność artystyczną Marii Fołtyn, zawierająca ogromną ilość fotografii i tak starannie wydana, musiała powstawać długo.
          - To prawda, książka powstawała długo. Na zbieranie informacji o pani Marii Fołtyn trzeba było dużo czasu. Mnie jest trudno powiedzieć, przez ile lat Adam Czopek, z którym tę książkę przygotowywaliśmy, ale myślę, że co najmniej przez 20 lat zbierał materiały o Marii Fołtyn, zbierał materiały o Stanisławie Moniuszce. Z pewnością wiele informacji miał w swoich zbiorach, bo jest znanym dziennikarzem, publicystą muzycznym i kolekcjonerem.
           Bardzo ważny był fakt, że obaj znaliśmy bohaterkę naszej książki. Poznałem panią Marię bardzo dawno, bo bodajże w 1986 albo w 1987 roku i miałem wówczas okazję fotografować jej spektakl „Hrabiny” Stanisława Moniuszki w Teatrze Wielkim w Warszawie. Mogę powiedzieć, że od tego czasu przypadliśmy sobie do gustu. Pani Maria mnie zaakceptowała i nigdy nie mówiła mi, co i jak mam robić, a jeśli już miała jakieś uwagi, to dotyczyły one drobiazgów.
Fotografowałem wiele spektakli w jej reżyserii, a później byłem obecny przy wszystkich konkursach, które ona prowadziła i stąd miałem duży materiał fotograficzny i mogłem go wykorzystać w książce.

          Książka wydana jest bardzo starannie, w twardych okładkach na dobrym papierze, mówiąc krótko – przyciąga wzrok. To wszystko musiało kosztować.
           - To prawda, złożyliśmy wniosek do Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego o pomoc w wydaniu książki, udało się pozyskać środki. Mamy Rok Moniuszkowski i chwała Stanisławowi Moniuszce, ale również chwała pani Marii Fołtyn za to, że wiele lat swojego życia poświęciła na promowanie Moniuszki zarówno w Polsce, ale również za granicą.
Chyba do tej pory nikt tak nie promował twórczości Stanisława Moniuszki za granicą, jak pani Maria Fołtyn i nawet jeżeli w Roku Moniuszkowskim są zaplanowane jeden czy dwa spektakle w Operze w Wiedniu, to jest niewiele wobec tego, co zrobiła pani Maria Fołtyn.

           Sam tytuł książki „Maria Fołtyn – życie z Moniuszką” jest intrygujący, a jeszcze za życia pani Marii Fołtyn nazywano ją żartobliwie: „Wdowa po Moniuszce”. Maria Fołtyn naprawdę żyła z muzyką Stanisława Moniuszki.
           - Oczywiście, że tak. Sama się śmiała z powiedzenia, że jest „Wdową po Moniuszce”. Mówiła też, że nie chciałaby mieć takiego męża czy partnera jak Stanisław Moniuszko, bo uważała, że był nudny, ale doceniała jego muzykę. To wynikało też z tego, że doceniała naszą kulturę, twórczość Stanisława Moniuszki jest kwintesencją naszej kultury sarmackiej i nie tylko. O tym trzeba pamiętać i w ten sposób patrzeć na Stanisława Moniuszkę i jego muzykę.

          Skupiliśmy się głównie na latach, kiedy pani Maria Fołtyn była reżyserem, ale wcześniej była wybitną śpiewaczką. Wykonywała również główne partie w operach Stanisława Moniuszki i bardzo często sięgała po jego pieśni. Z ogromnego zbioru pieśni tego kompozytora większość pozostaje nieznana. Mogę podać przykład z wczorajszego koncertu, wiele osób było zdziwionych, że pieśń „Czaty” to kompozycja Stanisława Moniuszki do tekstu Adama Mickiewicza. Wiele jeszcze jest do zrobienia w popularyzacji nurtu pieśniarskiego Moniuszki.
          - Już trzy płyty zostały wydane, a czwartą przygotowuje do wydania żona Włodka Pawlika. Jeśli tylko spotka ją pani w Sanoku, to proszę z nią porozmawiać. Moniuszko skomponował prawie 170 pieśni i tylko część została nagrana.

          Spotykamy się w Żarnowcu po raz drugi, bo podczas ubiegłorocznej edycji przywiózł Pan przepiękną wystawę i bardzo ciekawą książkę poświęconą jednej z największych polskich śpiewaczek Marcelinie Sembrich-Kochańskiej (współautor: M. Komorowska). W tym roku mamy równie zajmującą książkę, dokumentującą działalność artystyczną Marii Fołtyn. Wiele czasu zajęło Panu przygotowanie do publikacji zdjęć z różnych archiwów, robionych na starych aparatach?
          - To prawda, że niektóre zdjęcia wymagały renowacji, kadrowania, bo tak się złożyło, że zamieściliśmy bardzo dużo zdjęć prywatnych bądź bardzo osobistych pani Marii Fołtyn. Nie wiem, czy to był przypadek, że kiedyś pani Maria udostępniła mi swój zbiór fotografii i pozwoliła je zeskanować, mówiąc, że może się do czegoś przydadzą. Ja też pomyślałem, że mogą się przydać i tak się stało.

           Fotografowanie jest Pana pasją i mamy szczęście, że skupił się Pan na muzyce poważnej, przede wszystkim na operze i balecie. Oprócz tego promuje Pan wymienione dziedziny sztuki na różne sposoby, a jednym z nich jest portal internetowy „Maestro”. Zachęcam Państwa do odwiedzania tego portalu (www.maestro.net.pl). Jest Pan współautorem innych wydawnictw. Należy Pan do Fotoklubu Rzeczypospolitej Polskiej Stowarzyszenie Twórców, działa Pan w Stowarzyszeniu Polskich Artystów Fotografików, Związku Autorów i Kompozytorów Scenicznych oraz Międzynarodowej Federacji Sztuki Fotograficznej. Pana działalność jest dostrzegana i nagradzana, ale większość czasu zabiera Panu praca.
          - Staram się, jak mogę, bo sprawia mi to wielką przyjemność, a poza tym spotykam miłych ludzi, bardzo aktywnych i „nawiedzonych”, ale w sensie pozytywnym. Stąd się to wszystko bierze.

          Jestem przekonana, że obdarzył Pan sentymentem Żarnowiec, bo to piękne urokliwe miejsce, bo wprawdzie jest ono na uboczu i wymaga pilnie nakładów finansowych na przywrócenie mu dawnej świetności, ale...
          - Tak, ale przede wszystkim wymaga promocji, bo jak mówię moim znajomym, że jadę do Żarnowca, bo mam tam wystawę, to wszyscy myślą, że to jest Żarnowiec na Wybrzeżu, gdzie jest projektowana elektrownia jądrowa.
           Prawie nikt nie wie, że tu jest Muzeum Marii Konopnickiej. To jest dziwne, bo jestem przekonany, że Konopnicką zna prawie każdy Polak, ale gdzie jest jej Muzeum i że napisała „Nie rzucim ziemi, skąd nasz ród”, czyli „Rota” jest autorstwa Marii Konopnickiej, to nie każdy wie.
Wszyscy, którzy decydują o polskiej kulturze, powinni przywiązywać większą uwagę do tego typu obiektów. Mam nadzieję, że o patriotyzmie będziemy nie tylko mówić, ale będziemy go młodym ludziom wpajać i ich uświadamiać, na czym on polega.

          Spotkałam się wielokrotnie ze stwierdzeniami, że Maria Konopnicka otrzymała w darze od narodu na 25-lecie pracy dworek położony na rubieżach, prawie „na końcu świata”. Tak się teraz stało, ale w tamtych czasach była to Galicja i z Żarnowca Maria Konopnicka nie miała daleko ani do Krakowa, ani do Lwowa.
           - Oczywiście, niedaleko mieszkał przecież, bo w Odrzykoniu, Aleksander Fredro, a niedaleki Lwów był jednym z największych ośrodków kulturalnych również w czasach monarchii Austro-Węgierskiej, do której te ziemie należały. W dawnej Rzeczypospolitej większym ośrodkiem była tylko Warszawa.
Odwołujemy się do historii poprzez zniekształconą trochę soczewkę.

          To już może temat na inną rozmowę, ale stąd pochodzi wielu artystów, którzy występowali na światowych scenach.
           - Wracając do postaci Marii Fołtyn, Moniuszki i jego opery „Halka”, bo to była szczególna opera dla pani Marii, a pierwsza powojenna Halka – Wiktoria Calma (z domu Kotulak) pochodziła z tych stron. Ta artystka wyjechała do Włoch i przyjechała dopiero na 50-lecie Opery Śląskiej. Z tego pobytu mam jej zdjęcie z Bogdanem Paprockim. Nie wiem, czy Pani wie, że Wiktoria Calma pochowana jest w Gdańsku, gdzie mieszkał ktoś z jej bliskiej rodziny. Twórca Opery Śląskiej w Bytomiu, światowej sławy bas Adam Didur także urodził się niedaleko stąd. Trzeba to pamiętać i mówić o tym młodym Polakom.

          Do następnego Festiwalu w Żarnowcu jeszcze cały rok albo tylko rok. Jeśli pan Marek Wiatr, dyrektor artystyczny Festiwalu Żarnowiec, zaprosi Pana, to Pan znajdzie czas i przyjedzie na następną edycję.
          - Oczywiście, że tak. Pana Marka Wiatra podziwiam i szanuję za to, co robi. Uważam, że jego działalność w tym środowisku jest nie do przecenienia.

Z panem Juliuszem Multarzyńskim – artystą fotografikiem, inżynierem, menadżerem kultury i wydawcą rozmawiała Zofia Stopińska 6 września 2019 roku w Żarnowcu na Podkarpaciu.

Krzysztof Meisinger: Gitara ma niesłychane możliwości, ale...

           Wspaniałą ucztę zgotowali publiczności organizatorzy 22. Mieleckiego Festiwalu Muzycznego, zapraszając 28 sierpnia Krzysztofa Meisingera, jednego z najwybitniejszych gitarzystów klasycznych, wraz z Sinfonią Varsovią w kameralnym składzie. Koncert odbył się w Sali widowiskowej Domu Kultury SCK, a gospodynią wieczoru była pani Joanna Kruszyńska – dyrektor Samorządowego Centrum Kultury w Mielcu.
          Utwory, które zabrzmiały tego wieczoru, znajdą Państwo na płycie „Astor” i dlatego tak zatytułowany został koncert.
W pierwszej części wysłuchaliśmy następujących utworów:
- Gerardo Matos Rodriguez – La Cumparsita;
- Carlos Gardel – El dia que me quieras;
- Enio Morricone – Cinema Paradiso Suite;
- Carlo Domeniconi - Koyunbaba (wspaniały popis solowy Krzysztofa Meisingera);
- Isaac Albenitz – Asturias.
Natomiast część drugą wypełniły utwory Astora Piazzolli: Bandoneon, Milonga del Angel, Libertango, Soledad i Concierto para Quintetto.
           Piękne utwory, a przede wszystkim rewelacyjne wykonanie sprawiły, że publiczność natychmiast powstała z miejsc i gorąco oklaskiwała Artystów domagając się bisu. Również po wykonaniu na bis Asturias Isaaca Albeniza, owacja na stojąco trwała długo.
           Po koncercie Mistrz Krzysztof Meisinger zgodził się na spotykanie w mieleckim hotelu Iskierka i dlatego mogę teraz zaprosić Państwo do lektury.

           Zofia Stopińska: Bardzo Panu dziękuję za wspaniały wieczór, podczas którego podziwiając Pana grę, myślałam: „Paganini gitary”. Długo trzeba było Pana namawiać, żeby zgodził się Pan wystąpić w Mielcu?
          Krzysztof Meisinger: Nie, musieliśmy tylko ustalić odpowiedni termin. Nie było to łatwe, ale udało się przyjechać i jestem.

          Gitara jest instrumentem powszechnie znanym i chyba prawie każdy wie, jak wygląda ten instrument. Większość ludzi jest pewna, że bardzo łatwo jest się nauczyć grać na gitarze, ale tak chyba nie jest...
          - Tak, gitara to instrument, który trzeba przede wszystkim pokochać, bo bez miłości do niej może być problem. Gitara klasyczna to instrument wyjątkowy, inny od pozostałych współcześnie wykorzystywanych instrumentów.
          Gitara ma niesłychane możliwości, ale jest to istota bardzo wrażliwa, która dysponuje własnymi walorami, nie zapożyczając niczego od innych instrumentów.
Dzięki temu jest niepowtarzalna, niezwykle uniwersalna, mająca w sobie niezwykły potencjał wyrazowy. Był czas, kiedy myślałem, że gitara powinna emanować takimi samymi cechami jak wszystkie inne instrumenty koncertowe.
          Dopiero gry wróciłem do podstaw, do tradycji, do szkoły Andrésa Segovii, poczułem dopiero, czym gitara tak naprawdę jest. Jak, z jednej strony, jest to delikatny, ulotny instrument, a z drugiej strony jakie ma niesamowite możliwości wyrazowe i jak unikatowe jest jego piękno.

           Z pewnością ktoś musiał Pana tą miłością zarazić i dobrze nauczyć grać, bo inaczej nic by z tego nie wyszło.
           - Oczywiście, wymieniam kilku swoich mistrzów: Aniello Desiderio, który także jest określany wspomnianym przez Panią przydomkiem „Paganini gitary”. Jest to gitarzysta mieszkający w Neapolu i ja u niego studiowałem przez dwa lata. Olbrzymi wpływ na to, kim jestem teraz, miał także gitarzysta amerykański Christopher Parkening, który jest protegowanym Andrésa Segovii. Ten człowiek zafascynował mnie bezgranicznie, bo to osoba, która emanuje własnym światłem. Dzięki niemu pokochałem Segovię i to, co dla gitary zrobił.

          Mieszka Pan w Szczecinie. To jest rodzinne miasto, czy Pan je wybrał?
          - To jest miasto, które wybrało mi przeznaczenie, bo tam poznałem swoją żonę. To było już prawie trzynaście lat temu, kiedy będąc jeszcze studentem, grałem tam koncert z towarzyszeniem orkiestry w której grała prześliczna wiolonczelistka w której się zakochałem i która niedługo później została moja żoną. Po tamtym koncercie wyjechałem ze Szczecina, ale po dwóch tygodniach wróciłem i już w nim zostałem.
To miasto mnie fascynuje, to miasto mnie inspiruje, to miasto ma w sobie absolutnie niesamowite cechy.
           W Szczecinie organizuję już od trzech lat Meisinger Music Festiwal i staram się, aby występowały w tym mieście największe gwiazdy muzyki. Podczas pierwszej edycji gościł z recitalem Piotr Anderszewski, uważany za jednego z najwybitniejszych polskich pianistów swojego pokolenia, wystąpił Daniel Stabrawa – legendarny koncertmistrz Filharmoników Berlińskich, wystąpiła Soyoung Yoon – zwyciężczyni Konkursu im. H. Wieniawskiego w 2011 r., zaś zaliczana do najlepszych orkiestr europejskich Sinfonia Varsovia grała dwa koncerty – m.in. Marcel Markowski, świetny wiolonczelista tej orkiestry grał Koncert Haydna i zachwycił publiczność.
Druga edycja zaowocowała obecnością takich osobowości, jak: Mariza L’Arpeggiata, Waldemar Malicki, Yuanjo Mosalini, i innymi wybitnymi artystami.
Podczas tegorocznej edycji wystąpią: Ivo Pogorelich, Sumi Jo, Alena Baeva, Sinfonia Varsovia, Vincenzo Capezzuto – lista znakomitych artystów jest bardzo długa. Zawsze są to artyści, którzy mnie fascynują i to jest jedyny klucz do tego, że są zapraszani.
Dzięki temu publiczność szczecińska (ale nie tylko), ma możliwość ich usłyszeć.

           Bardzo dużo koncertuje Pan za granicą. Czy zdarza się, że koncertuje Pan z Polakami?
           - Owszem, czasami podróżuję z artystami z Polski. Dla przykładu powiem, że z Anią Staśkiewicz – znakomitą skrzypaczką i moją prawie dwudziestoletnia przyjaciółką, zwiedziliśmy kawał świata, jesteśmy po wielu wspólnych koncertach na całym świecie. Zdarza się też tak, że gdy przyjeżdżam do jakiegoś miasta w Stanach Zjednoczonych czy w Ameryce Południowej, spotykam Polaków i jest to dla mnie zawsze wielkie święto. Bardzo przeżywam takie spotkania, bo dla mnie domem jest Polska i ja do domu chcę zawsze wracać. Miałem w życiu wiele propozycji wyjazdów na stałe, ale nigdy się na to nie zgodziłem, bo nie mógłbym się z Polską rozstać na dłużej. Dlatego niemal zawsze, kiedy spotykam Polaków na różnych krańcach świata, dostrzegam tęsknotę w ich oczach.

          Niedawno czytałam w Internecie posty, w których zachwycała się Pana grą i osobowością pani Agnieszka Rehlis, wybitna polska śpiewaczka.
          - Z Agnieszką mam szczęście współpracować już od paru lat i uważam, że Agnieszka Rehlis to aktualnie jeden z najlepszych mezzosopranów na świecie.
Szykujemy się do wspólnej płyty, która będziemy nagrywać w grudniu. Będzie to nietypowa płyta, bo muzyka, która się na niej znajdzie, dopiero powstaje, a to, co już zostało napisane, jest przepiękne. Początkowo planowaliśmy płytę „recitalową”, z utworami różnych kompozytorów, ale ciągle czegoś mi w tym programie brakowało. Poprosiłem zatem swojego przyjaciela, gitarzystę i kompozytora Bartłomieja Marusika o napisanie dla nas pieśni, bo nie ma zbyt wielu polskich pieśni dedykowanych na głos i gitarę. Jestem poruszony pieśniami, które już od niego otrzymałem. Wszystkie do wierszy Bolesława Leśmiana i w tej chwili bardzo się zastanawiamy nad tym, aby naszą płytę poświęcić wyłącznie z kompozycjom Bartka Marusika.

          W programie dzisiejszego koncertu najwięcej było elementów tanga. Kiedy tango pojawiło się w Pana życiu?
          - Już dawno, bo właściwie od kiedy zacząłem się zajmować muzyką i uczyć się w szkole muzycznej. Przez pierwsze dwa lata szukałem różnych inspiracji do ćwiczenia i rozwoju swoich umiejętności. Do dziś pamiętam moment, kiedy zetknąłem się po raz pierwszy z muzyką Astora Piazzolli. Ta muzyka mnie absolutnie porwała, bo miała w sobie coś niesamowitego, jak nowoczesność zakorzenioną w tradycji, miała w sobie te emocje, których w muzyce szukałem i stała mi się ona na tyle bliska, że charakter tej muzyki, ale również charakter kompozytora, mną zawładnął i do dziś tą drogą podążam. Astor Piazzolla i jego muzyka mają w sobie coś fascynującego. Pomimo tylu lat obcowania z tą muzyka, cały czas coś nowego w niej odkrywam i cały czas ona mnie inspiruje.

          Czy utwory, których dzisiaj wysłuchaliśmy, zostały przez Pana opracowane na ten skład?
          - Utwory, które wykonaliśmy w pierwszej części koncertu to moje aranżacje, natomiast utwory Piazzolli, które graliśmy w drugiej części koncertu, zostały opracowane przez Bernarda Chmielarza.
Barnard Chmielarz jest moim wieloletnim przyjacielem. Był jedną z tych osób, które już na samym początku we mnie uwierzyły i bardzo pomogły mi w rozwoju. Otrzymałem od niego olbrzymią pomoc.

          Jest Pan zafascynowany Astorem Piazzollą i jego muzyką do tego stopnia, że podjął się Pan wystawienia w Teatrze Polskim w Szczecinie operity tego kompozytora i sukces był wielki.
          - To było wielkie wydarzenie. To dzieło jest czymś „nie z tego świata”. Piazzollę bardzo często do tworzenia muzyki inspirowały kobiety które poznawał – jego miłości.
           W przypadku tango-operity była to wokalistka Egle Martin, ale problemem w ich relacjach był fakt, że była zamężna. Piazzolla zaprosił ją z mężem na obiad do domu i podczas tego spotkania powiedział, że jest zakochany w Egle i ona ma się w tym momencie zdeklarować, czy wychodzi z mężem, czy zostaje z nim. Egle Martin, ku jego wielkiemu rozczarowaniu, wyszła z mężem. Wkrótce Horacio Ferrer, autor libretta do tej operity „Maria de Buenos Aires”, zaprosił Piazzollę na koncert wokalistki Amelity Baltar.
Podczas koncertu Astor zafascynował się Amelitą (w tym jej urodą) i ukończył z myślą o niej i jej powierzył wykonanie tego dzieła. Samo libretto jest niesamowite, ma w sobie wiele metafizyki i język Ferrera jest bardzo wysublimowany i ma bardzo charakterystyczny styl.

          Dzisiaj wysłuchaliśmy fragmentów znakomitej płyty Pana z Sinfonią Varsovią, zatytułowanej „Astor”, a już promowana jest najnowsza płyta „Vivaldissimo”.
          - Płytę „Astor” przygotowywałem z myślą o orkiestrze Sinfonia Varsovia, natomiast płyta „Vivaldissimo” powstała z myślą o stworzeniu własnej orkiestry barokowej, która nazywa się Poland baROCK. Ten zespół ma niesamowite atuty, a gitara klasyczna nigdy nie współpracowała ze stricte barokową orkiestrą, grającą na instrumentach dawnych. Ponadto jest to tak świeże brzmienie i mające ogrom niesamowitej energii! W tym zespole grają sami młodzi ludzie, którzy mają w sobie bardzo dużo zapału do grania. Ilekroć się z nimi spotykam, to mam olbrzymią radość ze wspólnej pracy.

          Pana gitara brzmi przepięknie i z pewnością jest to bardzo dobry instrument.
          - Tak, a najlepszym dowodem na to jest fakt, że po jej otrzymaniu nie zainteresowałem się już nigdy żadną inną gitarą. Zbudował ją dla mnie znakomity szwedzki lutnik Anders Sterner, mieszkający aktualnie w Stanach Zjednoczonych, a jest to kopia gitary hiszpańskiego lutnika Ignacio Flety, która nosi imię „Angel”.
Pomimo, że gram na tym konkretnym instrumencie od blisko 4 lat, to nasza przyjaźń z Andersem Sternerem nadal trwa i jak tylko jest okazja, to rozmawiamy ze sobą bardzo. Anders Sterner jest wyjątkowym człowiekiem i lutnikiem, czuję jego niesamowitą energię w tej gitarze.

          Ciekawa jestem, z jakimi wrażeniami wyjedzie Pan z Mielca?
          - Fantastycznymi, bo publiczność była niesamowita i gorąco nas przyjęła. Ilekroć jestem na Podkarpaciu, to wyjeżdżając zawsze czekam na szybki powrót w te strony.

          Mam nadzieję, że niedługo to nastąpi, bo o dzisiejszym wspaniałym koncercie z pewnością będzie głośno i organizatorzy koncertów, i festiwali będą chcieli z pewnością Pana zaprosić. Dziękuję Panu za koncert i miłe spotkanie, dzięki któremu poznają Pana czytelnicy „Klasyki na Podkarpaciu”
          - Ja również bardzo dziękuję. Cieszę się, że mogłem Panią osobiście poznać.

Jadwiga Postrożna: Muzyka zawsze przewijała się przez moje życie

           "Traviata" Giuseppe Verdiego w wersji koncertowej zainaugurowała 22 sierpnia 2019r. w Sali Koncertowej Stodoła XIII Festiwal Muzyki Kameralnej "Bravo Maestro". Organizatorem Festiwalu jest Centrum Paderewskiego w Kąśnej Dolnej, a Dyrektorem Festiwalu jest pan Łukasz Gaj. Podczas tegorocznej edycji odbyły się trzy bardzo interesujące koncerty w wykonaniu wspaniałych polskich artystów. Drugi wieczór zatytułowany "Mistrzowskie skrzypce wypełniły dzieła baroku, a wykonawcami byli znakomity skrzypek Robert Kabara i zespół Silesian Chamber Players. Na zakończenie odbył się "Maraton wirtuozowski" w wykonaniu najlepszych polskich solistów i kameralistów.
           Powracamy jednak do inaugurującej wydarzenie „Traviaty” Verdiego w wykonaniu wybitnych solistów operowych, która przeniosła nas w czasy XIX-wiecznego Paryża, a tematem tej opery jest historia miłości, która przekraczała konwenanse epoki.
Wykonawcami partii solowych byli:
- Anna Lichorowicz – Violetta Valery
- Łukasz Gaj – Alfredo
- Jacek Jaskuła – Giorgio Germont
- Jadwiga Postrożna – Flora
- Aleksander Zuchowicz – Gaston
- Adam Zaremba – Baron
- Mirella Malorny-Konopka – fortepian
- Regina Gowarzewska – słowo o muzyce
            Trudno nazwać to co się działo na scenie Sali Koncertowej Stodoła koncertem, bo wspaniali śpiewacy popisali się także świetną grą aktorską. Znakomite wykonanie, publiczność przyjęła gorącą owacją na stojąco.
            Pierwszy dzień festiwalu zaowocował także rozmową, o której marzyłam od dawna. Przedstawiam Państwu panią Jadwigę Postrożną, świetną śpiewaczkę młodego pokolenia, obdarowaną przez naturę przepięknym głosem mezzosopranowym.

           Zofia Stopińska: Rozmawiamy w Kąśnej Dolnej przed koncertowym wykonaniem „Traviaty” G. Verdiego, na inaugurację Festiwalu "Bravo Maestro". Z pewnością Pani zna to miejsce, ponieważ znajduje się ono niedaleko rodzinnej Limanowej. Czy Pani już tutaj występowała?
          Jadwiga Postrożna: Jestem tu, niestety, po raz pierwszy i bardzo żałuję, że nie wiedziałam o tym przeuroczym miejscu, które jest tak blisko Limanowej.
W Limanowej bywam rzadko ze względu na pracę, a wcześniej studia i pewnie dlatego ominęła mnie przyjemność bycia w tym dworze.
Bardzo się cieszę, że teraz mogę tutaj być.

          Skoro już jesteśmy niedaleko domu rodzinnego, to proszę powiedzieć, kiedy i w jaki sposób zaczęła się Pani przygoda z muzyką?
          - Urodziłam się w muzykującej rodzinie. Moja babcia Genowefa Wróbel wraz ze swoimi dziećmi założyła rodzinny zespół muzyczny, który przez lata gościł we Wrocławiu biorąc udział w Ogólnopolskich Spotkaniach Muzykujących Rodzin.
Zespół rozwijał się z biegiem czasu. Zaczęło się od dzieci, potem w zespole muzykowały wnuki. Rodzinny zespół uświetniał różne imprezy zarówno na limanowszczyźnie jak i innych miastach Polski.Teraz ze wzgleu na fakt, że rozjechaliśmy się po świecie, nie kontynuujemy tradycji zespołu, ale jak się spotykamy na rodzinnych uroczystościach, to wspólnie muzykujemy. Od tego wszystko się zaczęło.
           Później był Zespół Pieśni i Tańca „Limanowianie” pod kierunkiem śp. profesora Ludwika Mordarskiego, nieodżałowanego człowieka kultury, muzyka, folklorysty i pedagoga na naszym terenie.
           Kolejne zespoły, z którymi współpracowałam, to: Big Band „Echo Podhala”, Szkolny Zespół Consonance oraz Chór Mieszany „Canticum Iubilaeum”. Uważam, że właśnie tam był początek muzycznej drogi, bo śpiewanie zaczęło mi się coraz bardziej podobać.
           Wkrótce za namową kolegi poszłam na przesłuchanie do Szkoły Muzycznej II stopnia w Nowym Sączu, gdzie trafilam pod opiekę wspaniałego pedagoga - pani Małgorzaty Miecznikowskiej-Gurgul i wówczas rozpoczęła się moja przygoda z muzyką klasyczną.

           Czy od początku marzyła Pani o śpiewie i chciała Pani być śpiewaczką operową?
           - Będąc dzieckiem jeszcze o tym nie myślałam, tym bardziej, że rodzice zapisali mnie do szkoły muzycznej w Limanowej na skrzypce i grałam na tym instrumencie w sumie siedem lat. W szóstej klasie szkoły podstawowej stwierdziłam, że to nie jest droga dla mnie i nie chcę się tym zajmować, bo nie lubię i męczy mnie granie na skrzypcach. Odłożyłam skrzypce na kilka lat. Po tym czasie zdarzało mi się grywać na skrzypcach ale nie klasykę tylko folklor. Muzyka zawsze przewijała się przez moje życie, ale nie była to od początku muzyka klasyczna, bo najpierw poznałam muzykę regionalną, ludową, potem chóralną, ale już wtedy zaczęło coś kiełkować.
           Około 20 lat temu moja kuzynka wychodziła za mąż i podczas ślubu, po raz pierwszy w życiu, śpiewałam „Ava Maria” Gounod'a z towarzyszeniem naszego limanowskiego organisty i dyrygenta Chóru "Canticum Iubilaeum" Marka Michalika. On pierwszy dawał mi wskazówki, jak mam śpiewać. Jeszcze wtedy nie uczyłam się śpiewu, więc śpiewałam swoim głosem, tak jak umiałam. Nie wiedziałam wówczas, że mam głos operowy, ale jak niedawno posłuchałam nagrania zarejestrowanego podczas tego ślubu, to łza mi się w oku zakręciła, bo nawet to górny dźwięk w kulminacji utworu zaśpiewałam dobrze. Słuchając nie odczuwałam żadnego dyskomfortu a jestem zawsze bardzo krytyczna, jeżeli chodzi o moje wykonanie, zawsze uważam, że może być lepiej, a tego nagrania wysłuchałam z przyjemnością.

           Zapytam teraz o Pani mistrzów, bo w ostatnich latach studiów zdolni studenci często jeżdżą na różne kursy, studia podyplomowe i pracują ze sławnymi artystami, których nazwiska wymieniane są pod każdą szerokością geograficzną. Często także w życiu artysty ważny jest człowiek, który odkryje muzyczne zdolności, dobrze ustawi głos, po prostu.
          - Moim pierwszym mistrzem była wspomniana już pani Małgorzata Miecznikowska-Gurgul, a kontynuatorem tej drogi był i nadal jest pan prof. Tadeusz Pszonka, z którym nadal się spotykam, cenię jego uwagi i korzystam z Jego rad. Pod Jego kierunkiem studiowałam śpiew, był również promotorem mojej pracy magisterskiej, a także pracy doktorskiej. Życzę każdemu młodemu śpiewakowi, żeby miał takiego nauczyciela, któremu wierzy bezgranicznie i czuje, że to, co ten pedagog proponuje, to jest właściwa droga. Profesor Tadeusz Pszonka wysyłał mnie na kursy mistrzowskie do różnych pedagogów światowej sławy, była wśród nich pani prof. Helena Łazarska. Wiele skorzystałam pracując z tymi pedagogami, ale i ich wskazówki pokrywały się z uwagami mojego profesora.
Teraz już wiem, bo sama jestem pedagogiem, że czasami jak ktoś inny powie dokładnie to samo, ale użyje innych słów, tłumacząc, w jaki sposób mamy pokonać jakąś trudność, to uczniowi łatwiej jest to zrealizować.
           Bardzo się cieszę, że mój Profesor był i nadal jest moim mistrzem, moim przyjacielem, nauczył mnie zachowania i poruszania się w niełatwym świecie operowym. Wszystko mu zawdzięczam.

           Czy od początku była Pani prawadzona jako mezzosopran?
           - Tak, chociaż pani prof. Helena Łazarska powiedziała mi kiedyś: „...dziecko, po trzydziestce będziesz dopiero wiedziała, jakim jesteś głosem”.
Rzeczywiście, kiedy skończyłam 30 lat mój głos zaczął się zmieniać i raczej idę w stronę sopranu dramatycznego, aniżeli altu. Cieszę się, że mój głos nie stoi w miejscu ale przez cały czas się rozwija. Cieszę sie, że mogę śpiewać role, które mnie rozwijają wokalnie ale i także dają mi tak wiele przyjemnisci.
Mój głos rośnie w siłę i ciągle poznaję jego nowe możliwości.

           Mezzosopranowe głosy są zawsze poszukiwane i chyba miała Pani okazję się przekonać o tym.
           - Tak, aczkolwiek mezzosopran i baryton to są najbardziej popularne głosy. Najpierw poszukiwany jest zawsze tenor, później sopran koloraturowy, potem sopran lirico-spinto, bas, a na końcu mezzosopran i baryton. Mezzosopranowych ról nie ma aż tak wielu w porównaniu z sopranowymi.

          Ma Pani głos o szerokiej skali i śpiewa Pani zarówno partie mezzosopranowe, jak i sopranowe – repertuar ciągle się powiększa i jest bardzo różnorodny.
           - To prawda, a najlepszym przykładem może być partia Santuzzy w operze „Rycerskość wieśniacza” Pietro Mascagniego, która jest napisana na sopran dramatyczny, a powierzana jest przeważnie mezzosopranom i mówiąc szczerze, jest to jedna z trudniejszych partii, którą już wykonywałam i będę miała przyjemność wykonywać.
           Tessitura mojego repertuar rozpoczyna się od Ulryki w operze „Bal maskowy” Giuseppe Verdiego, która to partia jest bardzo niska, prowadzi przez większość mezzosopranowych partii dochodząc wspomnianej już Santuzzy, czy Doroty w "Krakowiakach i Góralach" Stefaniego, która to w urtexcie jest napisana dla sopranu. Wiem jednak, że mam jeszcze wiele ról przed sobą. Cieszę się, że mam głos z dużymi możliwościami, bo nie muszę się ograniczać do grania starszych pań, cyganek albo duchów. Mogę także być na scenie amantką.

           Coraz częściej do kreacji głównych ról w teatrach operowych angażowane są osoby, które nie tylko pięknie śpiewają, ale także mają zdolności aktorskie. Z pewnością prof. Tadeusz Pszonka zwracał uwaga na te umiejętności.
           - Profesor zwracał uwagę na aspekt aktorstwa, który jest nieodzowny w naszym zawodzie. Sporo doświadczeń wyniosłam także z Limanowej, bo Zespół Pieśni i Tańca „Limanowianie” przygotowywał przedstawienia, które wymagały od wykonawców także umiejętności aktorskich.
            Wkrótce po rozpoczęciu studiów w Akademii Muzycznej we Wrocławiu, zaczęłam pracować w Teatrze Muzycznym „Capitol”. Na początku zostałam zaangażowana do chóru, ale już niedługo po tym zaczełam dostawać niewielkie role, które wymagały zdolności wokalnych i aktorskich. Pamiętam, jak grałam pierwszego „Skrzypka na dachu”, w październiku zaczęłam studia, a spektakl był w grudniu. Nie wiedziałam wówczas, co wolno mi na scenie robić w czasie spektaklu; czy mogę się obejrzeć w prawo, w lewo, co mam zrobić z rękami, jak reagować, a na czwartym roku studiów, kiedy graliśmy ostatni spektakl, przypomniałam sobie ten mój pierwszy spektakl i mogłam porównać, jak dużo się nauczyłam. Wiedziałam, że mogę być luźniejsza na scenie, nawiązać interakcję z kolegą czy koleżanką, nawet powiedzieć coś śmiesznego. Te wszystkie doświadczenia bardzo mnie rozwinęły.

           Będąc małą dziewczynką jeździła Pani do Wrocławia na Spotkania Muzykujących Rodzin, później studiowała Pani we Wrocławiu i tam już Pani pozostała, a Opera Wrocławska stała się drugim Pani domem.
           - Tak, we Wrocławiu jestem w domu, a do Limanowej jeżdżę do Rodziców. Wiem, że mogą się moi przyjaciele obrazić, ale teraz czuję się Wrocławianką, bo tam jest moje serce, tam mam przyjaciół, znajomych (chociaż mam ich także w Limanowej i w wielu innych miastach Polski również), ale dom mam we Wrocławiu, a Opera Wrocławska jest moim drugim domem. Mam to szczęście, że już ósmy sezon będę mogła tam pracować, bo tam mogę pracować ze świetnymi dyrygentami, reżyserami, mam wspaniałych kolegów i koleżanki w pracy. Kocham to miejsce. Mówi się, że człowiek, który kocha swoją pracę, nie przepracuje ani jednego dnia i ja tak właśnie się czuję. Nigdy wybierając się do pracy nie myślę: „...o Boże, znowu próba”. Po prostu wstaję, robię kawę i wychodzę do pracy z przyjemnością.

           Mówimy o Operze Wrocławskiej , ale przecież wyjeżdża Pani na gościnne występy w innych teatrach operowych i filharmoniach w Polsce oraz za granicą.
           - Oczywiście, w nadchodzącym sezonie można będzie mnie usłyszeć w teatrze w Bremerhaven w Niemczech i tam wystąpię w roli Santuzzy w „Cavalerii Rusticanie”. Polska publiczność będzie mnie mogła usłyszeć i zobaczyć w Teatrze Wielkim – Operze Narodowej w Warszawie w roli Feneny w operze „Nabucco”. Ale także i wrocławska publiczność będzie mogla mnie oglądać w nadchodzącym sezonie. W czasie pobytów poza Wrocławiem czas płynie zupełnie inaczej, trzeba się przygotować psychicznie i fizycznie na pobyt poza domem, ale zdobywa się wiele nowych doświadczeń.

           Wspomniała Pani, że jest Pani Doktorem Sztuki w dziedzinie wokalistyki. Ciekawa jestem, co było tematem pracy.
           - Zajęłam się życiem i twórczością Jana Joachima Czecha. Ten wybitny pedagog, kompozytor i poeta pochodził z Cyganowic koło Starego Sącza. Zanim przystąpiłam do pracy, długo zastanawiałam się nad tematem, bo wiadomo, że miała to być praca odkrywcza. Między innymi zadzwoniłam do Domu Kultury „Sokół” w Nowym Sączu i dyrektor tejże instytucji pan Antoni Malczak powiedział mi, że warto zająć się życiem, działalnością i twórczością Jana Joachima Czecha.
Okazało się, że to niezwykle interesująca postać i bardzo płodny kompozytor, który napisał m. in. kilka wodewili, około 1500 pieśni.
           Był nauczycielem i dużo tworzył z myślą o swoich uczniach, których uczył gry na różnych instrumentach, tworzył orkiestry, chóry. Zwykle pisał sam głos (jako zadanie na lekcje muzyki), a dopiero później dodawał do tego akompaniament, a czasami nawet opracowywał go na orkiestrę.
            Pisałam o każdej dziedzinie jego twórczości, a były to: działalność pedagogiczna, pieśni, muzyka oratoryjna, opera i operetka. Dokonałam analizy kilku utworów i bardzo mnie postać Jana Joachima Czecha zafascynowała. Po obronie doktoratu w Akademii Muzycznej w Bydgoszczy, komisja stwierdziła, że to nie jest temat wyczerpany i powinnam dalej pracować nad tym tematem.
            Miałam przyjemność współpracować z synem Jana Joachima – panem Ludwikiem Czechem, który zmarł trzy lata temu, ale mam nadzieję, że będę mogła ten temat kontynuować razem z wnukiem – panem Krzysztofem Czechem.

           Uważam, że takich ludzi trzeba pokazywać światu, przybliżać ich twórczość. Wielu z nich, tak jak Jan Joachim Czech, żyło skromnie w niewielkich ośrodkach, a byli wspaniałymi utalentowanymi kompozytorami.
           Dokładnie tak było z Janem Joachimem. Wojna przerwała jego pracę i bardzo szkoda, że nie dokończył komponować opery i nigdy w całości jej nie poznamy.
Jego twórczość jest prosta, ale piękna. Wiele pieśni skomponował do swoich wierszy, ale pisał także do tekstów znanych poetów.

           Częścią pracy doktorskiej są nagrania, które zostały wydane na płycie i być może są dostępne.                                                                                                                                                         - Płyta jest dostępna w Akademii Muzycznej w Bydgoszczy i w mojej prywatnej kolekcji. Ciągle myślę także o nagraniu większej ilości pieśni Jana Joachima Czecha i wydaniu ich. Może kiedyś się uda ten plan zrealizować.

          Słyszałam, że Pani uczy.
          - Tak, od szesnastu lat współpracuję z Akademią Ekonomiczną we Wrocławiu, gdzie prowadzę zajęcia indywidualnej emisji głosu z członkami chóru "Ars Cantandi”. Organizujemy wyjazdowe warsztaty, ale spotykamy się także w trakcie roku akademickiego, jeżeli tylko czas mi na to pozwala. Wydaje mi się, że na uczenie profesjonalistów mam jeszcze czas, nie czuję się na tyle kompetentna i uważam, że jeszcze sama nie wszystko wiem. Są starsi nauczyciele, bardziej doświadczeni i oni powinni kształcić adeptów sztuki wokalnej.
Teraz powinnam się skupić na własnej pracy artystycznej.

          Niedawno miałam bardzo sympatyczne kontakty z Chórem Mieszanym „Canticum Iubileum” z Limanowej i dowiedziałam się, że także współpracuje Pani z tym zespołem.
          - Gdy tylko mam czas, to jadę do Limanowej i pracuję z nimi. Organizujemy także wakacyjne warsztaty, ale nie mam czasu na indywidualną pracę z chórzystami więc pracuję z całym zespołem. Robię to z wielką ochotą. Chór ten uważam za moją drugą rodziną. Bardzo lubię czas spędzany z nimi.

           Gdyby nie została Pani śpiewaczką, to jaki zawód by Pani wybrała?
           - Już od dawna miałam sprecyzowane, co bym chciała robić, gdybym nie śpiewała. Chciałabym być śledczym. Jest to zagadnienie dla mnie niezwykle interesujące. To trudny temat, ale dojście do tego kto popełnił przestępstwo, jest bardzo ekscytujące.
W śpiewaniu także ciągle szukamy najlepszego środka wyrazu, może w tym szukaniu jest podobna droga?

           Ma Pani czas na jakieś inne pasje?
          - Owszem, bardzo lubię gotować i piec. Moje koleżanki i koledzy w pracy przekonali się, że kiedy mamy jeden dzień wolny od prób, to następnego dnia Postrożna przynosi całe pudło ciastek albo babeczek, albo całą blachę ciasta. Ja sama nie jadam takich rzeczy, ponieważ nie mogę, ale wiem że smakuje. Ta pasja także daje mi dużo radości.

           Dzisiaj usłyszymy Panią w partii Flory, która musi na scenie być dobrą aktorką – to chyba jedna z ulubionych oper.
           - Muzycznie jest to partia wokalna napisana bardzo wysoko. Wszystkie finały i ensamble, które śpiewa się z chórem, są dosyć wysoko tesaturowo napisane. Cieszę się, że śpiewam razem z Anią Lichorowicz, Jackiem Jaskółą, Olkiem Zuchowiczem i Łukaszem Gajem bo znamy się już wiele lat. Z Anią nawet w Operze mamy wspólną garderobę. Bardzo dobrze czujemy się razem także na scenie.

           W Sali Koncertowej w Kąśnej Dolnej będziecie mogli na scenie grać tylko dlatego, że partie orkiestry wykonuje na fortepianie pani Mirella Malorny-Konopka.
          - Tak, trzeba podkreślić, że jest to świetna pianistka, która potrafi bezbłędnie gra partie orkiestry, a jest to bardzo trudne zadanie.

           Na jakie spektakle może nas Pani zaprosić do Opery Wrocławskiej w nadchodzącym sezonie?
           - Zapraszam do Wrocławia na "Nabucco", "Kopciuszka", "Rycerskość wieśniaczą" oraz inne spektakle z moim udzialem a już we wrześniu zapraszam na Festiwal im. Adama Didura do Sanoka, gdzie z zespołem Opery Wrocławskiej wystąpimy z „Krakowiakami i Góralami” Jana Stefaniego, a ja będę kreować partię Doroty. Będziemy mieć także premierę opery „Carmen” i bardzo chciałabym wziąć w tym spektaklu udział, ale zobaczymy, jakie będą decyzje dotyczące obsady.                                                                                                                                                                                                                                                             W tym sezonie będę częstym gościem opery w Bremerhaven, a na przełomie 2019/ 2020 roku będę śpiewać również w Niemczech w Filharmonii Gotha, gdzie w programie znajdzie się między innymi: IX Symfonia Ludwika van Beethovena. W gronie solistów znajdą się jeszcze światowej sławy sopranistka Gabriela Benačkova, czeski tenor Jakub Pustina oraz bardzo obiecujący baryton z Kapsztadu Lovuyou Mbundu. A w maju i w czerwcu zadebituję na deskach Teatru Wielkiego w Warszawie wspomnianą wcześniej partią Feneny w Nabucco Verdiego. Bardzo się cieszę na wszystkie moje artystyczne projekty. Co prawda sezon zapowiada się pracowicie, ale jeśli Pan Bóg pozwoli i zdrowie dopisze to będzie to kolejny wspaniały sezon mojej pracy.

           Bardzo dziękuję za poświęcony mi czas, będziemy Panią oklaskiwać dzisiaj w Kąśnej Dolnej oraz niedługo, bo już 20 września, w Sanoku w ramach Festiwalu im. Adama Didura.
          - Do zobaczenia.

Robert Kabara: "Mam wiele wspaniałych wspomnień z tego magicznego miejsca"

          Zapraszam Państwa na spotkanie z Robertem Kabarą, wybitnym skrzypkiem, kameralistą i dyrygentem. Artysta przez wiele lat był dyrektorem artystycznym orkiestry Sinfonietta Cracovia, a od 2013 roku jest pierwszym dyrygentem Śląskiej Orkiestry Kameralnej.
          Z tym zespołem Robert Kabara wystąpił z koncertem 23 sierpnia 2019 r. w Kąśnej Dolnej w ramach Festiwalu Muzyki Kameralnej „Bravo Maestro”. Pan Robert Kabara nie miał czasu na dłuższy wywiad, bo wraz z Orkiestrą przyjechał do Centrum Paderewskiego w Kąśnej Dolnej w dniu koncertu, w godzinach południowych odbyła się próba i niewiele wolnego czasu pozostało do koncertu, ale spotkaliśmy się pół godziny wcześniej, czyli o 17.30 w pełnej pamiątek po Mistrzu Ignacym Janie Paderewskim kawiarni „Maestro”.

           Zofia Stopińska: Historia tego Festiwalu sięga 1996 roku. Przez ponad dwadzieścia lat odbywał się on w cyklu dwuletnim – naprzemiennie z Festiwalem Mistrzowskie Wieczory w Kąśnej Dolnej. Od ubiegłego roku Festiwal „Bravo Maestro” odbywa się co roku. Wiem, że występował Pan już kiedyś na Festiwalu „Bravo Maestro” w Kąśnej Dolnej.
          Robert Kabara: Oczywiście, ale to dawne dzieje, bo bywałem na tym Festiwalu, kiedy stroną artystyczną pierwszych edycji zajmował się Vadim Brodski. Pamiętam, że tu się ujawniał talent Leszka Możdżera, oklaskiwaliśmy mistrzowskie kreacje Konstantego Andrzeja Kulki, i występowała cała plejada młodych jeszcze wtedy wspaniałych kolegów. Mam wiele wspaniałych wspomnień z tego magicznego miejsca.

           Tym razem odwiedza Pan to miejsce jako ukształtowany, dojrzały oraz sławny skrzypek i dyrygent ze swoją Śląską Orkiestrą Kameralną, z koncertem muzyki barokowej. W programie znajdą się „Cztery pory roku” op. 8 Antonia Vivaldiego i II Koncert brandenburski Johanna Sebastiana Bacha.
Mam w swoich zbiorach płytę z „Czterema porami roku” w Pana wykonaniu, nagraną już dość dawno, bo jeszcze w ubiegłym wieku ( śmiech).
Musiało to być nagranie z 1997 roku, ponieważ otrzymał Pan Nagrodę Fryderyk’98 za nagranie „Czterech pór roku” Vivaldiego. Czy ten utwór często Pan wykonywał publicznie?
          - Faktycznie, od otrzymania tej nagrody minęło już sporo czasu. Dość długo zajmowałem się dyrygenturą i to zajmowało moją głowę i serce, ale to nie znaczy, że skrzypce były odłożone. Jestem skrzypkiem z natury i ciągle wracam do skrzypiec, grając od czasu do czasu koncerty. Mam ten komfort, że gram tylko te utwory, które naprawdę chcę grać i które sprawiają mi wielką radość.
           Na przykład jutro, niemalże prosto z Kąśnej Dolnej, lecę do Pekinu i mam tam duży recital wypełniony różnorodnymi utworami we wspaniałym towarzystwie znakomitych chińskich pianistów – profesorów tamtejszych uniwersytetów muzycznych. Skrzypce towarzyszą mi przez cały czas, ale wcześniej przez wiele lat były w centrum mojego zainteresowania.

           Kiedyś spotkaliśmy się przy okazji Pana występu z Orkiestrą Filharmonii Podkarpackiej i podarował mi Pan płytę z nagraniem Koncertu skrzypcowego Krzysztofa Pendereckiego. Wiem, że Mistrz zaprosił wówczas Pana do nagrania tego utworu.
          - Ja miałem radość nagrywania z Mistrzem Pendereckim zarówno I Koncertu skrzypcowego (o którym zawsze marzyłem), II Koncert skrzypcowy wykonywaliśmy wspólnie na estradach, ale miałem swój udział także w nagraniu Koncertu na altówkę Krzysztofa Pendereckiego.
           Miałem taki niesforny czas, kiedy chciałem spenetrować różne rzeczy, sięgnąłem wtedy po altówkę i również z Mistrzem Pendereckim nagrałem Koncert altówkowy z Sinfonią Iuventus. Wracając jeszcze do I Koncertu skrzypcowego Krzysztofa Pendereckiego, bo jest to utwór szczególny zarówno pod względem emocjonalnym, jak i technicznym. Wymaga bardzo „lotnej” techniki, nie mówiąc o „szalonych” zapisanych ćwierćtonami pasażach i przebiegach, komplikacji partii orkiestrowej. Przygotowywałem też orkiestrę do nagrania i utwór został nagrany przez znakomitą holenderską firmę Channel Classics Records, która specjalizuje się w nagraniach audiofilskich i z wielką radością czytałem informację w Internecie, że ta płyta otrzymała nagrodę Diapason d’Or award, a w londyńskim Gramophone znalazła się znakomita recenzja naszej płyty. Kompozytor był także bardzo zadowolony z tego nagrania. Rozdział częstych kontaktów z Mistrzem Pendereckim zaowocował płytami nagranymi pod batutą Kompozytora.

           Jest Pan laureatem wielu nagród w konkursach, między innymi I nagrody w Ogólnopolskim Konkursie Muzyki Kameralnej w Łodzi, II nagrody w Ogólnopolskim Konkursie Skrzypcowym im. Zdzisława Jankego w Poznaniu, I nagrody w Międzynarodowym Konkursie w Adelajdze, III nagrody i wielu nagród pozaregulaminowych w IX Międzynarodowym Konkursie Skrzypcowym im. Henryka Wieniawskiego w Poznaniu.
Jest Pan już muzykiem średniego pokolenia i, z perspektywy czasu, które z konkursów były najważniejsze w Pana karierze?
           - Sadzę, że wszystkie po kolei. Także „szara codzienność” ma wpływ, bo ona jest totalnie zdeterminowana przez pracę. Nie wszyscy wiedzą, że praca muzyka zajmuje bardzo dużo czasu, uwagi, poświęcenia i wszystko inne jest podporządkowane temu. Uważam, że wszystko jest ważne.
           Dla mnie bardzo ważna jest także praca pedagogiczna, bo ona także daje mi kontakt z młodymi skrzypkami i mam wielu wspaniałych studentów w akademiach muzycznych w Krakowie i Katowicach szczególnie, bo tam jestem profesorem już szósty rok. Akademia Muzyczna w Katowicach jest cudowna pod każdym względem. Studenci i goście z całego świata są zachwyceni działalnością tej uczelni.
Pracuję tam od czasu do czasu z orkiestrą akademicką, mam klasy kameralne i klasę skrzypiec.

            Wynika z tego, że większość czasu spędza Pan teraz w Katowicach.
            - Tak, związałem się ze Śląską Orkiestrą Kameralną, w której grają cudowni ludzie. Są wyjątkowo pracowici, kulturalni i oddani muzyce. Ujęło mnie to bardzo i mam wrażenie, że z koncertu na koncert jesteśmy coraz lepsi.
            Aktualnie jesteśmy w trakcie nagrywania autorskiej płyty z utworami Mieczysława Wajnberga. Mamy już utrwalone dwa koncerty fletowe z Łukaszem Długoszem. Wczoraj mieliśmy intensywne próby, bo za dwa tygodnie będziemy nagrywać niezwykle piękną i złożoną VII Symfonię kameralną Wajnberga, która będzie ostatnim utworem na tej płycie.
Pracujemy dużo i wszystko, co robimy, jest ważne. Każde pole działania jest równie ważne i piękne.

            Spotkania z wybitnymi muzykami przynoszą nowe doświadczenia. Pan miał szczęście do takich wspaniałych osób, jak wspomniany już Krzysztof Penderecki. Był Pan pierwszym koncertmistrzem stworzonej przez Krystiana Zimermana Polish Festiwal Orchestra, z którą odbył Pan światowe tournée. W 1992 roku Jerzy Semkow zaprosił Pana jako koncertmistrza orkiestry w Montpellier we Francji.
           - Maestro Jerzy Maksymiuk był moim mentorem dyrygenckim przez szereg lat. Lekcje z Jerzym Maksymiukiem były bardzo osobistą podróżą przez muzykę, trwającą kilka lat. Każdą wolną chwilę spędzałem w Warszawie, w Jego zaciszu domowym. „Dopuścił mnie” do swego prywatnego i muzycznego życia. Bardzo dużo partytur omówiliśmy i wiele godzin dyskutowaliśmy na temat dyrygenckiego fachu. Jest to cudowny człowiek i bezsprzecznie wyjątkowy.
            Spotkałem na swojej drodze także Maxima Vengerova, z którym grywałem i dyrygowałem jego koncertami. Pracowałem z całą plejadą skrzypków, wśród których byli: Alena Baeva, a z młodszej generacji Stefan Tarara – w tej chwili trudno mi jest wymieniać, ale w tych spotkaniach jest ciągłość.
            W tej chwili bardzo dużo pracuję w uniwersytetach w Chinach, głównie w Pekinie, ale nie tylko, gdzie spotykam się z nadzwyczajną dbałością o jakość kształcenia muzycznego i jestem tym zaskoczony.
Młodzi ludzie są bardzo utalentowani i pracują wytrwale.
           Mam 11-letnią uczennicę, która jest nadzwyczaj uzdolniona, zanim tłumaczka zacznie moje wskazówki tłumaczyć z angielskiego na chiński, ona już wie, o co chodzi i realizuje je w grze. Takie spotkania dostarczają wielu wrażeń i trudno je przecenić.

           Cały czas jest Pan pracuje, ale przecież musi się znaleźć czas na odpoczynek.
           - Z tym jest problem, bo jak jest trochę wolnego czasu, to trzeba popracować nad zaległościami albo nad nowym repertuarem.
Mam nadzieję, że kiedyś się nauczę odpoczywać na bieżąco, bo to jest jedyne wyjście. Staram się uprawiać sport, na razie jest to szybka jazda na rolkach (śmiech).
Śmieje się pani, bo to niezbyt wskazany sport dla skrzypka i dla dyrygenta również, ale to mi bardzo odpowiada, a także pozwala chociaż na krótko oderwać się od codzienności i trochę odpocząć.

           Nowy sezon artystyczny już niedługo się rozpocznie i trzeba go było z odpowiednim wyprzedzeniem zaplanować.
           - Oczywiście, cały sezon jest już zaplanowany i te plany się ciągle zagęszczają. Dlatego rok za rokiem mija coraz szybciej.

           Najwięcej czasu w najbliższych dziesięciu miesiącach poświęci Pan na pracę ze Śląską Orkiestrą Kameralną, oraz pracę pedagogiczną w Akademii Muzycznej w Katowicach i Akademii Muzycznej w Krakowie.
           - To prawda i cieszę się na te zajęcia. Mam jeszcze zaplanowanych trochę azjatyckich podróży, które są wyczerpujące, ale także inspirujące w sposób niebywały. Nie wziąłem ze sobą kalendarza i trudno mi z pamięci mówić o koncertach, ale także mam ich sporo zaplanowanych.

           Trochę szkoda, że przyjechaliście do Kąśnej Dolnej tylko na kilka godzin i nie ma czasu nawet na krótki spacer po pięknym parku. Po próbie zdążył pan chwilę odpocząć, przebrać się, wypić kawę w trakcie naszej rozmowy i już trzeba iść na koncert.
           - Tak to niestety wygląda. Nawet przestrzegałem muzyków, żeby za bardzo nie ulegali urokowi tego miejsca, bo nasza praca wprawdzie trochę jest związana z naturą, ale wymaga ogromnego wysiłku i pełnej gotowości oraz niesamowitej aktywności. Miło popatrzeć na tę sielskość, ale nie można się za bardzo w niej zanurzyć, bo trzeba się skupić wyłącznie na koncercie.
           Dworek Ignacego Jana Paderewskiego, Sala Koncertowa Stodoła i wszystko, co nas tutaj otacza, jest piękne i zachwyca wszystkich.
Dla mnie jest to bardzo ważne miejsce, bo grałem tu już kilkanaście różnego rodzaju koncertów i pamiętam wszystkie chwile uniesień muzycznych. Z wielką przyjemnością tu przyjechałem i mam nadzieję, że jeszcze nie raz dane mi będzie powrócić do Kąśnej Dolnej.
Miło mi było spotkać się z panią i serdecznie pozdrawiam wszystkich, którzy odwiedzają portal „Klasyka na Podkarpaciu”.

           Pozwolę sobie jeszcze opowiedzieć krótko o koncercie, który zatytułowany został przez organizatorów: „Mistrzowskie skrzypce i rozpoczął się dziesięć minut po spotkaniu z panem Robertem Kabarą. Wykonawców i utwory przybliżyła publiczności, jak zawsze, wspaniała pani Regina Gowarzewska.
Wieczór rozpoczął III Koncert brandenburski BWV 1048 Johanna Sebastiana Bacha w wykonaniu Silesian Chamber Players pod batutą Roberta Kabary. Wykonanie było znakomite i gorąco przyjęte przez publiczność.
          Później Robert Kabara zamienił batutę na smyczek i wystąpił w roli solisty prowadzącego zespół śląskich kameralistów. Cykl koncertów Cztery pory roku op. 8 Antonio Vivaldiego składa się z czterech Koncertów skrzypcowych:
- nr 1 E-dur „Wiosna”;
- nr 2 g-moll „Lato”;
- nr 3 F-dur „Jesień”;
- nr 4 f-moll „Zima”.
Przed każdym z nich Regina Gowarzewska czytała sonet ilustrujący daną porę roku.
Solista grał wyśmienicie, a zespół towarzyszył mu z wielką uwagą, reagując na każdy gest solisty. Trudno się dziwić, że zachwyconej publiczności ręce same składały się do braw po każdym koncercie, a po zakończeniu utworu wszyscy zerwali się z miejsc i stojąc oklaskiwali wykonawców przez kilka minut, domagając się bisów. To był wspaniały wieczór, bardzo trafnie zatytułowany „Mistrzowskie skrzypce”.

Spotkanie z prof. Andrzejem Chorosińskim

           29 lipca 2019 roku w Bazylice OO. Bernardynów w Leżajsku odbył się ostatni koncert w ramach XXVIII Międzynarodowego Festiwalu Muzyki Organowej i Kameralnej. Organizatorami Festiwalu są Klasztor OO. Bernardynów w Leżajsku i Miejskie Centrum Kultury w Leżajsku, a dyrektorem artystycznym jest prof. Józef Serafin.
          Koncert finałowy był wspaniałym spektaklem słowno-muzycznym w wykonaniu dwóch wyśmienitych polskich Artystów – światowej sławy organisty Andrzeja Chorosińkiego i jego syna, znanego aktora Michała Chorosińskiego.
Po koncercie prof. Andrzej Chorosiński zgodził się na krótką rozmowę i zapraszam Państwa do lektury.

          Andrzej Chorosiński: Z inicjatywy prof. Józefa Serafina i organizatorów zostaliśmy z synem zaproszeni do wykonania specjalnego programu. Jak występuje ze mną Michał, to wiadomo, że będą teksty. Zdecydowaliśmy się na poezję romantyczną czterech polskich wieszczów:
Adama Mickiewicza – Epilog „Pana Tadeusza”, Zygmunta Krasińskiego – Psalm Dobrej Woli, Juliusza Słowackiego – Rozmowa z piramidami oraz Cypriana Kamila Norwida – Epos – Nasza.
          Wiadomo, że utwory organowe, które przedzielają czy są wkomponowane między poetyckim słowem, powinny być kontynuacją klimatu pewnej nostalgii, zadumy, refleksji, w jakie wprowadza nas słowo. Okazuje się, że w dzisiejszych czasach niektóre myśli są nadal aktualne.
          Świadomie dobrałem i wykonałem utwory, które Państwo usłyszeli. Jeżeli się podobało, to bardzo się cieszę. Publiczność leżajską mam w pamięci jako bardzo serdeczną i żywo reagującą, chociaż dzisiaj może byłoby lepiej, gdyby wszystko zostało wykonane w całości, abym mógł z pierwszymi dźwiękami muzyki wchodzić na pogłos słowa, a na pogłos muzyki Michał wchodziłby ze słowami poezji.
Zapomnieliśmy o tym powiedzieć zapowiadającemu.

          Bardzo żałuję, że nie mogłam być na Pana recitalu w kościele św. Rocha w Rzeszowie-Słocinie w ramach Podkarpackiego Festiwalu Organowego i później w Łańcucie oraz w Tarnobrzegu, gdzie występował Pan również z Synem Michałem. W Rzeszowie grał Pan na nowych organach.
          - Na instrumencie w kościele św. Rocha miałem już okazję grać podczas uroczystości poświęcenia – to było w grudniu ubiegłego roku i teraz w ramach cyklu festiwalowego.
          Firmę Kamińskich (bo trzeba tu powiedzieć o trzech generacjach), uważam za jedną z czołowych firm polskich. Uważam ten instrument za bardzo dobrze zintonowany i jeżeli koncepcja regestracyjna jest autorstwa pana Andrzeja Kamińskiego, to też należy mu pogratulować.
Wprawdzie rodzaj klawiatury nie jest najlżejszy dla słabych paluszków niewieścich, ale ja lubię klawiaturę czuć pod palcami. Pod każdym względem uważam ten instrument za udany i mnie osobiście bardzo odpowiadający.

          To są organy o trakturze mechanicznej i należy się liczyć z tym, że potrzeba trochę wysiłku fizycznego w trakcie gry.
          - Nie wszystkie organy mechaniczne powodują opór klawiatury, są różne stopnie ciężkości, ale na tym instrumencie czuje się pod palcami klawiaturę. To jest szczegół nieistotny dla publiczności, bo grający powinien sobie z wszelkimi problemami poradzić.

          W Łańcucie wystąpił Pan jako kameralista z prof. Fulvio Leofredim, włoskim skrzypkiem, który od lat jest pedagogiem Międzynarodowych Kursów Muzycznych im. Zenona Brzewskiego.
           - Występowaliśmy już kilkakrotnie w Łańcucie, a wcześniej w Leżajsku, bo kiedyś te koncerty dla uczestników łańcuckich Kursów odbywały się w Leżajsku. Ze względów organizacyjnych odstąpiono od tego zamiaru, bo to powodowało konieczność odwołania zajęć na całe popołudnie. Z tego powodu od ośmiu, a może nawet dziewięciu lat, odbywają się one w kościele parafialnym w Łańcucie, gdzie znajduje się też ciekawy, dobrze przygotowany i sprawny instrument. Podczas tego koncertu wykonaliśmy z panem Fulviem słynną Chaconnę Tomaso Antonio Vitaliego – jeden z moich ulubionych utworów. Zdarzało mi się grać ten utwór nie tylko ze skrzypkiem, ale również z wiolonczelistą i zawsze komponuje się znakomicie z organami.

           Grał Pan w świątyniach i salach koncertowych na najsłynniejszych instrumentach organowych na świecie. Są jeszcze miejsca, w których chciałby Pan jeszcze wystąpić?
          - Jest wiele takich miejsc i nie będę ich wymieniał, ale podobno instrumenty Kawail - Cola w Ameryce Południowej są bardzo interesujące. W Ameryce Południowej jeszcze nie występowałem i nie wiem, czy zdążę tam dotrzeć mając lat 70, ale ciągle słyszy się, że obok instrumentów zabytkowych powstają nowe, które stają się słynne ze względu na ich wysoką wartość artystyczną.
Myślę, że nie ma takiego organisty na świecie, który mógłby powiedzieć: „grałem wszędzie, gdzie chciałem zagrać”.

          Od wielu lat prowadzi Pan działalność pedagogiczną, prowadząc klasę organów w Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina w Warszawie, a także długo pracował Pan w Akademii Muzycznej we Wrocławiu. Z pewnością ma Pan wielu wychowanków, którzy prowadzą działalność artystyczną.
           - We wrocławskiej Akademii Muzycznej pracowałem do ubiegłego roku. Jestem pedagogiem od wielu lat, bo trzy miesiące po ukończeniu studiów z młodszymi koleżankami i kolegami spotykałem się jako pedagog – asystent prof. Feliksa Rączkowskiego.Za mną 47 lat pracy pedagogicznej, a liczba moich absolwentów w obu uczelniach – warszawskiej i wrocławskiej, to prawie 70 osób.
          Z ogromną satysfakcją mogę stwierdzić, że wśród nich jest kilkunastu laureatów najważniejszych konkursów międzynarodowych i pedagogów uczelni. We Wrocławiu jeden z moich studentów jest profesorem, drugi jest adiunktem z doktoratem. Podobnie w Warszawie, po habilitacji jest pan Bartosz Jakubczak, który urodził się i rozpoczynał naukę muzyki na Podkarpaciu. Myślę, że Bartosz niebawem otrzyma stanowisko profesora UMFC. Trzydzieści lat temu, po odejściu prof. Feliksa Rączkowskiego, przejąłem jego „pałeczkę” i mam ją komu przekazać W tej chwili po ukończeniu wieku granicznego, czyli 70. lat, na zaproszenie rektora jeszcze od października będę nadal prowadził zajęcia ze studentami, którzy rozpoczęli u mnie naukę.

           Będzie trochę więcej czasu na podróże koncertowe.
           - Do tej pory także udawało mi się, w sprawiedliwy i zgodny z przepisami sposób, łączyć podróże z obowiązkami, nawet wtedy, kiedy pełniłem funkcję rektora Akademii Muzycznej w Warszawie.

           Chcę jeszcze zapytać o Pana zainteresowania budownictwem organowym, bo jest Pan konsultantem i autorem licznych projektów w tym zakresie w Polsce oraz w Niemczech, Kanadzie i Japonii.
          - Jest to jedna z nielicznych dziedzin mojej działalności, o której mogę powiedzieć, że największe moje dzieło się już dokonało. Żaden z artystów muzyków nie może powiedzieć, że osiągnął to, co jest szczytem marzeń, jeśli chodzi o wykonawstwo, bo zawsze jeszcze można zagrać lepiej.
          Ja natomiast już chyba większego instrumentu nie zbuduję, od tego, który już od 13-tu lat funkcjonuje w Bazylice licheńskiej. Jest to największy instrument w Polsce, czwarty co do wielkości w Europie i dziesiąty spośród kościelnych organów na świecie. Ten instrument ma 157 głosów.
Stale jestem zapraszany do konsultacji w sprawie rewaloryzacji zabytkowych instrumentów.
Nie chcę mówić o planach, ale być może jeszcze dwa instrumenty do nowych świątyń w Polsce będę projektował.
           Jest to moja druga pasja, która daje mi dużą satysfakcję, a w momentach, gdy wykonawcy grający na instrumentach, które zaprojektowałem, wyrażają się z dużym uznaniem o walorach brzmieniowych i koncepcji dyspozycji, to jestem dumny.
           W planowaniu organów potrzebna jest wiedza oraz intuicja. Czasem trzeba odstąpić od tego, co się wie i dokonać pewnego eksperymentu, zwłaszcza jeśli chodzi o projektowanie menzur piszczałek, czy czasami dyspozycji głosów. Nie ma dwóch świątyń czy sal koncertowych, mających taką samą akustykę. Tak samo nie ma dwóch identycznych instrumentów.

          W programie koncertu w Leżajsku wykonał Pan dwa utwory opracowane na organy: Koncert a-moll Jana Sebastiana Bacha i Nokturn Es-dur op. 9 Fryderyka Chopina. Tym razem sięgnął Pan po utwory dawno już opracowane, ale słynie Pan także jako autor bardzo interesujących transkrypcji znanych utworów na organy.
          - Dokonałem wielu transkrypcji utworów. Do szlagierów kojarzonych ze mną należą m.in.: „Wełtawa” B. Smetany, „Uczeń czarnoksiężnika” P. Dukasa, „Dance macabre” C. Saint-Saënsa.
          Transkrypcja była dla mnie zawsze czymś inspirującym, a ponieważ czasem wśród sceptyków słyszy się: „po co grać transkrypcje, skoro literatury organowej są nieprzebrane zasoby i nikt nie jest w stanie zagrać jej w całości” – to ja jako alibi czasem gram transkrypcje Bacha, aby przypomnieć, że wtedy także te skłonności u kompozytorów występowały. W ten sposób bronię się przed krytyką.

           Był Pan proszony o koncerty wypełnione wyłącznie Pana transkrypcjami i może kiedyś doczekamy się także.
           - Wiele było takich koncertów, ale w Bazylice leżajskiej trudno by było zaplanować taki koncert, ponieważ większość moich transkrypcji to są opracowania utworów symfonicznych, wymagających instrumentu o większej skali niż organy leżajskie, które mają skalę do f, a bardzo często skala do a jest niewystarczająca, a duże koncertowe organy mają skalę do c czterokreślnego. W Leżajsku takiego koncertu proszę się nie spodziewać.

           Będziemy szukać Pana transkrypcji na płytach. Dziękuję Panu za wspaniały wieczór i proszę także serdecznie podziękować panu Michałowi, który zaraz po koncercie musiał opuścić Leżajsk, bo przed nim kilka godzin podróży. Kończymy tę rozmowę z nadzieją, że niedługo będzie okazja do kolejnego spotkania.
          - Nieznane są wyroki Opatrzności, ale nie ukrywam, że jeżeli w planach organizacyjnych prof. Józefa Serafina za dwa lata będzie jedno wolne miejsce i nikt lepszy się na to miejsce nie znajdzie, to chętnie wystąpią w Leżajsku.
          To samo dotyczy Podkarpackiego Festiwalu Organowego, którego dyrektorem artystycznym jest dr hab. Marek Stefański.
          Trudno powiedzieć, ile lat się znamy i która to już nasza rozmowa, ale z pewnością pierwsza dla portalu Klasyka na Podkarpaciu. Dziękuję za te wiele lat współpracy, zapraszam serdecznie na kolejne moje koncerty, a dzisiaj dziękuję za miłe spotkanie.

Z prof. Andrzejem Chorosińskim, wybitnym polskim organistą rozmawiała Zofia Stopińska 29 lipca 2019 roku w Leżajsku.

Maksym Dondalski: Lubię w muzyce różnorodność

            Koncerty w Sali balowej łańcuckiego Zamku, w wykonaniu zespołów kameralnych oraz orkiestr dziecięcej i młodzieżowej, zakończyły 27 lipca 2019 roku 45. Międzynarodowe Kursy Muzyczne im. Zenona Brzewskiego w Łańcucie. Podczas II turnusu Kursów z orkiestrami pracował i przygotował je do koncertu Maksym Dondalski – utalentowany skrzypek i dyrygent młodego pokolenia. Kilka dni wcześniej poprosiłam Artystę o rozmowę, którą polecam Państwa uwadze.

          Zofia Stopińska: W gronie pedagogów Międzynarodowych Kursów Muzycznych w Łańcucie pojawił się Pan niedawno.
          Maksym Dondalski: Dokładnie przed rokiem byłem po raz pierwszy i zostałem zaproszony także w tym roku, aby poprowadzić orkiestry.

          Ma Pan doświadczenia w prowadzeniu orkiestr, które tworzą dzieci i młodzież?
          - Pracuję na co dzień ze studencką orkiestrą kameralną. Chcę podkreślić, że z zespołami młodzieżowymi pracuje się zupełnie inaczej, chociaż im dłużej pracuję, tym bardziej jestem przekonany, że nie można traktować ich zbyt pobłażliwie. Trzeba uczyć ich od początku takiej samej dyscypliny, jaka jest w zespołach zawodowych, bo dzięki temu będzie im o wiele łatwiej później pracować w zespołach. Miałem okazję obserwować studentów, którzy zostali doangażowani do pracy w orkiestrze symfonicznej, a wcześniej nie grali w żadnym zespole. Byli bardzo zdziwieni, że od razu wymaga się od nich bardzo dużo i muszą wszystkiemu sprostać, albo następnym razem nie zostaną zaproszeni. Dlatego staram się nawet małym dzieciom wpajać, że musimy konsekwentnie uczyć się profesjonalnych nawyków i starać się grać coraz lepiej. Pracujemy do ostatniej chwili. Zauważyłem, że dzieci bardzo lubią pracować i być traktowane poważnie, tak samo jak dorośli.
          W zeszłym roku zajęło mi więcej czasu wprowadzenie odpowiedniej dyscypliny, ale byłem bardzo konsekwentny i osiągnąłem wszystko, co zamierzałem.
Spora grupa uczestników z ubiegłego roku przyjechała również w tym roku i zgłosiła się do orkiestry. Te dzieciaki zachowywały się idealnie, były zdyscyplinowane i przychodziły przygotowane.

          Wiem, że pochodzi Pan z rodziny o długich tradycjach muzycznych i w każdym pokoleniu byli skrzypkowie.
          - Tak, wiem na pewno, że dziadek przez całe zawodowe życie grał na skrzypcach w operze i w filharmonii w Bydgoszczy. Ojciec także został skrzypkiem i moje rodzeństwo to także skrzypkowie, chociaż siostra Kasia trochę się wyłamała, bo została śpiewaczką i coraz mniej gra na skrzypcach. Przede wszystkim występuje jako śpiewaczka.

          Podobno wychował się Pan w filharmonii, bo rodzice byli muzykami orkiestrowymi.
          - To prawda, wtedy nie zostawiało się dzieci pod opieką nianiek, a zresztą moi rodzice nie mieli pieniędzy na opłacenie opiekunki. Pamiętam, że podczas trwania próby tylko czasami zostawałem pod opieką pań portierek, a większość czasu spędzałem w sali prób. Zazwyczaj siedziałem i słuchałem z zainteresowaniem. Dlatego cała praca orkiestry, wszystkie obowiązujące zasady były dla mnie oczywiste już od czwartego roku życia. Z pewnością dlatego teraz jest mi łatwiej pracować z orkiestrami.

          Dlaczego rozpoczął Pan naukę w szkole muzycznej od gry na fortepianie, a dopiero później trafił Pan do klasy skrzypiec?
          - Ojciec bardzo chciał, żebym także grał na fortepianie i miał rację, bo to wpływa na rozwój i postrzeganie muzyki, słucha się jej harmonicznie, a na skrzypcach mamy tylko melodię. Teraz jestem mu bardzo wdzięczny, że zadbał, abym na wielu płaszczyznach uczył się muzyki. W pracy dyrygenta pomaga mi to, że kiedyś akompaniowałem innym grając na fortepianie. Akompaniowanie soliście nie jest proste i łatwe, bo wymaga, szczególnie od dyrygenta, wyczucia i elastyczności.
Trochę szkoda, że jak zacząłem brać udział w poważniejszych konkursach skrzypcowych, musiałem zrezygnować z dalszej nauki gry na fortepianie.

          Wynika z tego, że przez cały czas uczył się Pan grać na skrzypcach.
          - Tak, na skrzypcach uczyłem się od samego początku, a wraz z rozpoczęciem nauki w szkole muzycznej, równolegle rozpocząłem naukę gry na fortepianie. Na trzecim roku szkoły muzycznej II stopnia musiałem przerwać naukę gry na fortepianie, bo musiałem więcej czasu poświęcić na ćwiczenie na skrzypcach.

          Naukę gry na skrzypcach rozpoczął Pan u Ojca?
          - Tak, bo Ojciec jest zawodowym skrzypkiem. Skrzypce pojawiły się w moich rękach, jak byłem bardzo małym dzieckiem i nawet nie wiedziałem, że są takie rodziny, w których ktoś nie gra. Byłem pewien, że wszyscy ludzie grają lub uczą się grać.
          Później kontynuowałem naukę w Państwowej Szkole Muzycznej I i II stopnia w Olsztynie, w klasie skrzypiec pod kierunkiem Zdzisława Wylonka, a po jej ukończeniu studiowałem na Wydziale Instrumentalnym Akademii Muzycznej w Bydgoszczy w klasie prof. Jadwigi Kaliszewskiej, a po jej śmierci ostatni rok ukończyłem u prof. Marcina Baranowskiego.
          Uczestniczyłem też w różnych kursach u największych skrzypków, do jakich udało mi się dostać –miedzy innymi pracowałem pod kierunkiem prof. Konstantego Andrzeja Kulki , prof. Adama Kosteckiego i prof. Grigorija Zhyslina.

          Bardzo wcześnie zaczął Pan uczestniczyć w konkursach skrzypcowych i często je Pan wygrywał.Jeśli wymienimy tylko te, w których był Pan w gronie laureatów, to lista będzie długa. Mając 9 lat, został Pan laureatem I nagrody Wielkopolskiego Konkursu Skrzypcowego w Poznaniu. W 2000 roku otrzymał Pan I wyróżnienie w V Ogólnopolskim Konkursie Skrzypcowym im. Grażyny Bacewicz we Wrocławiu i w tym samym roku wystąpił Pan również na Zamku Królewskim w Warszawie. Dużym osiągnięciem było zdobycie IV nagrody w I Międzynarodowym Konkursie Skrzypcowym im. G. P. Telemanna w Poznaniu w 2004 roku. Otrzymał Pan I nagrodę i nagrodę za najlepsze wykonanie utworu N. Paganiniego w II Ogólnopolskim Konkursie Skrzypcowym „Młody Paganini” w Legnicy (2004) oraz I miejsce w I Międzynarodowym Konkursie Skrzypcowym „Młodzi Wirtuozi” w ramach II Międzynarodowego Festiwalu „Paganini 2004” we Wrocławiu.
          Aby mieć tak dużo sukcesów, sam talent nie wystarczył, trzeba było dużo pracować pod kierunkiem bardzo dobrych pedagogów.
          - Ma Pani rację, przez cały czas ciężko pracowałem i na pewno była to dobra szkoła. Ojciec pilnował mnie zawsze, jak ćwiczyłem w domu i zawsze zwracał mi uwagę, kiedy popełniałem błędy. Nie wszyscy rodzice potrafili w ten sposób pomagać swoim dzieciom.

           Znam wielu skrzypków – solistów i muzyków orkiestrowych, którzy po latach gry na instrumencie zaczynają także dyrygować, ale Pan wkrótce po otrzymaniu dyplomu z wyróżnieniem w klasie skrzypiec, postanowił ukończyć studia dyrygenckie.
          - Zachęcił mnie do ukończenia studiów w klasie dyrygentury symfonicznej prof. Zygmunt Rychert, który prowadził orkiestrę symfoniczną Akademii Muzycznej w Bydgoszczy. Byłem koncertmistrzem tej orkiestry i zauważył, że bardzo dobrze słyszę, bo sam także ma absolutny słuch. Jak coś się niedobrego działo w czasie próby, to zatrzymywał orkiestrę i zazwyczaj pytał mnie, kto zagrał nie tak. Doskonale wiedział, że jestem dobrym kolegą i nie będę wytykał błędów innym.
          Za namową prof. Rycherta zacząłem u niego studia dyrygenckie. To był bardzo trudny czas w moim życiu, ponieważ zacząłem już pracę w Filharmonii Gorzowskiej, byłem na pierwszym roku studiów magisterskich na skrzypcach i zacząłem dyrygenturę. Nałożyły mi się wszystkie możliwe prace, były momenty zwątpienia, że nawet zastanawiałem się, po co mi to wszystko, ale udało się.

          Ma Pan na koncie liczne występy solowe z orkiestrami symfonicznymi, występuje Pan także jako dyrygent.
          - Czasami dyryguję, ale staram się przede wszystkim grać na skrzypcach, bo od lutego rozpocząłem pracę jako koncertmistrz orkiestry Teatru Wielkiego – Opery Narodowej w Warszawie. Występuję nadal także jako solista i dlatego gra na skrzypcach jest dla mnie bardzo ważna.

          Ma Pan wiele doświadczeń w dziedzinie muzyki symfonicznej, a opera to nowość.
          - To są moje pierwsze doświadczenia z operą, która jest połączeniem muzyki symfonicznej i akompaniamentów. W orkiestrze operowej trzeba być bardzo elastycznym muzykiem. Będąc koncertmistrzem mam dużo ciekawych i pięknych solówek do grania. Opera jest połączniem wszystkiego, co w muzyce najciekawsze.

          Do tej pory jako solista i dyrygent występował Pan głównie na terenie północnej i zachodniej Polski – m.in.: Olsztyn, Słupsk, Koszalin, Gorzów Wielkopolski, Opole... Koncertował Pan także na zagranicznych scenach – w Chateauroux we Francji, Kaliningradzie w Rosji i wielokrotnie w Filharmonii Berlińskiej.
          - Dla mnie najważniejsze są występy w Filharmonii Berlińskiej, gdzie występowałem jako solista już cztery razy i znowu jestem zaproszony w grudniu tego roku i będę tam grał Koncert skrzypcowy Ericha Wolfganga Korngolda. Bardzo się na ten koncert cieszę, bo gra się tam cudownie, akustyka jest wspaniała i to jest czysta przyjemność.

          Ciekawa jestem, jak Pan z tymi licznymi obowiązkami godzi pracę pedagogiczną na Wydziale Instrumentalnym Akademii Sztuki w Szczecinie.
          - Na szczęście nie jest to długa podróż, bo mogę latać samolotem. Wprawdzie wstaję przed godziną czwartą rano i cały dzień spędzam w Akademii w Szczecinie. Nie jest to łatwe, ale staram się być w Szczecinie w każdym tygodniu.

          Jaka muzyka jest Panu najbliższa?
          - Lubię w muzyce różnorodność. Wiadomo, że muzyka klasyczna i romantyczna jest najbliższa każdemu człowiekowi, ale bardzo lubię także muzykę współczesną.
          Bardzo długo abstrakcyjna wydawała mi się muzyka Krzysztofa Pendereckiego, bo jej po prostu nie rozumiałem, ale współpracując z Orkiestrą Sinfonia Varsovia, grałem wiele utworów Pendereckiego. Tak bardzo mnie ta muzyka zafascynowała, że postanowiłem napisać doktorat z sonat skrzypcowych Krzysztofa Pendereckiego i aktualnie zdałem już wszystkie egzaminy, nagrałem płytę i zostało mi troszkę pracy do napisania.

           Podczas Międzynarodowych Kursów Muzycznych w Łańcucie często spotykałam w charakterze uczestnika pana Natana Dondalskiego, który jest Pana bratem i także znakomitym skrzypkiem. Ponieważ jest także świetnym pedagogiem, od kilku lat zapraszany jest w tej roli w lipcu do Łańcuta.
Czy Panowie koncertujecie wspólnie?
           - Tak, ale coraz rzadziej, bo jesteśmy bardzo zapracowani, a w dodatku dyrektorzy filharmonii liczą koszty i niechętnie zgadzają się na dwóch solistów. Bardzo się cieszę, że w lipcu mamy możliwość przez dwa tygodnie się spotykać, bo to jest jedyne miejsce, gdzie możemy ze sobą codziennie, spokojnie porozmawiać.

           Z jakimi wrażeniami wyjedzie Pan z Łańcuta?
           - Z bardzo dobrymi. Przekonałem się, że moja praca z dziećmi i młodzieżą jest potrzebna. Zafascynowała mnie szczególnie praca z najmłodszymi uczestnikami tworzącymi orkiestrę. Przygotowałem dla nich bardzo ambitny program, ale podeszli do pracy z wielkim zapałem i wszystko bardzo dobrze brzmi.
Ponadto praca odbywa się w bardzo dobrej atmosferze i wszystko jest tutaj bardzo dobrze zorganizowane, a do tego cudowny park i Zamek.
Za rok zobaczymy się ponownie w drugiej połowie lipca.

Z panem Maksymem Dondalskim, pedagogiem 45. Międzynarodowych Kursów Muzycznych im. Zenona Brzewskiego w Łańcucie, znakomitym skrzypkiem i dyrygentem rozmawiała Zofia Stopińska 22 lipca 2019 roku w Łańcucie.

Na XV Festiwal w Żarnowcu zaprasza dyrektor artystyczny Marek Wiatr

           Wprawdzie do rozpoczęcia tegorocznej edycji Festiwalu w Żarnowcu pozostało jeszcze trochę czasu, ale już trzeba rezerwować czas, kupować bilety i karnety, bo będzie to wyjątkowy Festiwal, o czym zapewnia pan Marek Wiatr, dyrektor artystyczny tej imprezy.

          Marek Wiatr: Ponieważ będzie to już XV Festiwal w Żarnowcu, bardzo zależało mi na tym, żeby podkreślić ten jubileusz naszej obecności na terenie parku i Muzeum Marii Konopnickiej w Żarnowcu. Rozpoczynamy 5 września o godzinie 18:00 otwarciem Wystawy fotograficznej Juliusza Multarzyńskiego „Opery Krzysztofa Pendereckiego”, a później odbędzie się promocja książki autorstwa Adama Czopka i Juliusza Multarzyńskiego, zatytułowanej „Maria Fołtyn – życie z Moniuszką”, a zakończą ten wieczór arie i pieśni Stanisława Moniuszki w wykonaniu solistów Opery Śląskiej w Bytomiu. Ten kameralny wieczór odbędzie się w budynku „Lamusa”.
           6 września (piątek) na plenerowej scenie przed dworkiem Marii Konopnickiej wystawimy „Rigoletto”, jedną z najbardziej znanych oper Giuseppe Verdiego. Wielu z Państwa pamięta z pewnością piękne partie głównych bohaterów: Gildy, Księcia, a przede wszystkim Rigoletta, bo wykonanie tej ostatniej jest marzeniem wielu najlepszych barytonów. Wykonawcami będą soliści, chór, balet i orkiestra Teatru Państwowego w Koszycach.
          W następnym dniu proponujemy Galę operetkową „Od Straussa do Kálmána” w wykonaniu Orkiestry Lwowskiego Teatru Narodowego im. Marii Zańkowskiej i solistów Opery Lwowskiej. Tego wieczoru królować będą przede wszystkim najpiękniejsze przeboje operetkowe.
          8 września na plenerowej scenie w Żarnowcu wystawiony zostanie najbardziej znany na świecie musical, czyli „Skrzypek na dachu” Jerry Bocka w wykonaniu solistów, orkiestry, chóru i baletu Teatru Muzycznego w Lublinie.
           Postanowiłem jeszcze ten Festiwal wzbogacić i tydzień później organizujemy jeszcze jeden koncert w Kościele Parafialnym w Jedliczu. Powodów jest kilka. Maria Konopnicka w tym kościele bywała, ponieważ była częstym gościem w Jedliczu. Są dokumenty, że odwiedzała szkołę w Jedliczu i bywała tu na różnych uroczystościach. Maria Konopnicka pochowana została we Lwowie na Cmentarzu Łyczakowskim, a Kościół w Jedliczu został zaprojektowany przez Jana Sas-Zubrzyckiego – lwowskiego architekta, a wewnątrz ołtarz główny jest dziełem inż. Henryka Zaremby i są bardzo ciekawe rzeźby Piotra Wójtowicza, zwanego lwowskim Fidiaszem, którego rzeźby zdobią również wnętrze Opery Lwowskiej.
Dlatego pomyślałem o koncercie poświęconym „naszemu” Papieżowi, podczas którego przedstawione zostaną fragmentu Jego homilii, a w części muzycznej najsłynniejsze utwory „Ave Maria”, w wykonaniu orkiestry kameralnej i solistów Opery Śląskiej w Bytomiu.

          Program XV Jubileuszowego Festiwalu Żarnowiec przedstawia się imponująco, ale zabezpieczenie środków finansowych z pewnością wymagało wielu zabiegów.
          - Nie ukrywam, że było w tym roku bardzo trudno pozyskać sponsorów. Zauważyłem, że z roku na rok jest coraz trudniej.
Zawsze mi się wydawało, że do Żarnowca – miejsca, w którym żyła i tworzyła Maria Konopnicka, jedna z najwybitniejszych polskich poetek i pisarek, sponsorzy powinni się sami garnąć i zaistnienie w tym miejscu powinno być zaszczytem. Maria Konopnicka była wielką Polką i patriotką, która napisała „Rotę”, wspomagała mieszkańców Żarnowca, kształciła młodzież i wydawało mi się, że z pozyskaniem sponsorów nie będzie problemów, ale niestety, pomyliłem się. Okazuje się, że w dzisiejszych czasach poczucie patriotyzmu schodzi na dalszy plan. Kiedyś, w latach 60. czy 70., obowiązkiem było przyjechać do Żarnowca. Bez przerwy przyjeżdżały tutaj wycieczki ze szkół, zwiedzali to miejsce także ludzie dorośli, a dzisiaj już tak nie jest.
Ten Festiwal przybliża jeszcze to miejsce oraz postać Marii Konopnickiej i jej działalność.

           W tym roku w sposób szczególny promowana jest twórczość Stanisława Moniuszki, bowiem ten wielki polski kompozytor urodził się 200 lat temu.
           - Dlatego podczas tegorocznej edycji Festiwalu w Żarnowcu nie może zabraknąć utworów Stanisława Moniuszki. Ten wielki kompozytor trafiał do salonów i teatrów operowych, a pieśni tworzył z myślą o polskim społeczeństwie, natomiast Maria Konopnicka ze swoją twórczością trafiała pod strzechy.

            Organizatorami Festiwalu są Muzeum Marii Konopnickiej w Żarnowcu oraz Towarzystwo Operowe i Teatralne, ale o programie, który jest prezentowany w tym pięknym zakątku, decyduje przede wszystkim dyrektor artystyczny, czyli Pan.
           - Ma pani rację, że to piękny zakątek, ale pomimo, że Żarnowiec jest troszeczkę na uboczu, oddalony od Krosna i od Jasła, przyjeżdża tu wiele osób kochających muzykę. Zawsze jest komplet na widowni, ale wszystkie spektakle operowe czy teatralne i gale koncertowe odbywają się w plenerze, dlatego tworząc program, trzeba myśleć o bardzo atrakcyjnym i jednocześnie ambitnym programie dla szerokiego grona publiczności.
Część kosztów Festiwalu pokrywamy z biletów, które kupuje publiczność. Duże zespoły wykonawcze, plenerowa scena, nagłośnienie i oświetlenie kosztują nas bardzo dużo. Musimy także zapraszać artystów, którzy się spodobają.

          Wielu melomanów przyjeżdża do Was od lat, ale także ważna jest promocja Festiwalu, którą oceniam bardzo dobrze, bo już rozmawiamy o wszelkich szczegółach i informacje dostępne są na stronach internetowych organizatorów, a także w prasie i innych środkach przekazu, są afisze i już od 1 sierpnia, w kilku miejscach, można kupować bilety i karnety.
          - Przez całe wakacje nie mam szans na urlop, ponieważ w tym czasie trwają ostatnie przygotowania do Festiwalu i muszę zadbać o każdy szczegół, załatwić wszystkie formalności związane z wynagrodzeniem i pobytem artystów. To jest ogromne przedsięwzięcie, które absorbuje mnie także fizycznie, ale lubię taką pracę, a żona na razie toleruje moje nieobecności i to, że jej nie pomagam w domu. Ale i tak mam jeszcze czas na malowanie, właśnie przygotowuję się do kolejnej wystawy moich obrazów.
          Nie zawsze dopisuje nam pogoda, ale publiczność już jest do tego przyzwyczajona, ubiera się stosownie, zaopatruje się w przeciwdeszczowe peleryny i jest na naszych koncertach do końca.
Mam nadzieję, że w tym roku niebiosa będą nam sprzyjać.

           Przez całe lata podczas Festiwalu organizowane są akcje charytatywne związane z pomocą medyczną dla potrzebujących. Czy w tym roku też tak będzie?
          - Owszem, to wynika chyba z faktu, że nie zostałem lekarzem i nie mogę leczyć ludzi, tak jak mój ojciec, dziadek, pradziadek i teraz moje dzieci, to staram się pomagać ludziom w inny sposób, organizując co najmniej raz w roku akcje charytatywne na jakiś cel społeczny i odbywają się one także w Żarnowcu.
Zbieraliśmy pieniądze na hospicjum, na karetkę dla hospicjum w Rzeszowie, dla powodzian, dla ośrodka niepełnosprawnych w Krośnie. Od dwóch lat zbieramy pieniądze dla Bonifratrów z Iwonicza, którzy rozbudowują swój Dom Pomocy Społecznej. Cieszy mnie, że jest dość duże zainteresowanie, a największe powodzenie ma „Apteka Bonifratrów”, z różnymi ziółkami i maściami.
           Zawsze mam taką zasadę, że pieniądze ze zbiórek nie trafiają do organizatorów Festiwalu. Jedynie informuję publiczność o celu akcji, załatwiam często obrazy, które są licytowane i prowadzę licytacje. Natomiast pieniądze zbierają pracownicy ośrodków, na rzecz który przeprowadzana jest akcja.

           Kto Panu pomaga?
           - Pomagają mi przede wszystkim dyrekcja i pracownicy Muzeum Marii Konopnickiej w Żarnowcu, jest grupa bardzo zainteresowanych wolontariuszy, pomagają mi także moi wychowankowie z Prywatnej Szkoły Wokalno-Aktorskiej, którą prowadzę. Jedna osoba nie podołałaby wszystkim obowiązkom.

           Pewnie podczas XV Festiwalu wspominał Pan będzie poprzednie edycje, ale już dzisiaj zapytam, czy było wydarzenie, które zapamięta Pan do końca życia?
          - Tak, to był koncert patriotyczny. Zaprosiłem do udziału w nim śp. Janusza Zakrzeńskiego, który wystąpił w roli Marszałka Piłsudskiego, a w części muzycznej z kolegami z Opery Śląskiej śpiewaliśmy wiązanki pieśni patriotycznych. Padał lekki deszcz i kiedy na scenę wszedł Janusz Zakrzeński i zaczął recytować teksty Marszałka o matce i ojczyźnie, publiczność wstała i słuchała z wielkim wzruszeniem. To było wyjątkowe przeżycie.

           Cieszy fakt, że bilety na Festiwal Żarnowiec sprzedają się bardzo dobrze i są komplety publiczności.
           - Fenomen naszego Festiwalu można porównać do powodzenia zespołu „Stare Dobre Małżeństwo”, którego piosenek nie usłyszymy w mediach, ale na ich koncerty przychodzą tłumy.
My nie cieszymy się zainteresowaniem mediów ogólnopolskich, a uważam, że one powinny tutaj być.

Jesteśmy na uboczu, ale zawsze mamy komplet publiczności. Mamy nawet pana, który każdego roku przylatuje z Holandii specjalnie na Festiwal w Żarnowcu.

           Powiedzieliśmy już na początku o terminie XV Festiwalu i o wykonawcach, pozostaje tylko ponowić zaproszenie.
           - Serdecznie Państwa zapraszam na XV Jubileuszowy Festiwal Żarnowiec 2019.

Z panem Markiem Wiatrem - pomysłodawcą i dyrektorem artystycznym Festiwali w Żarnowcu, a także znakomitym tenorem i malarzem rozmawiała Zofia Stopińska 20 sierpnia 2019 r.

Muzyka jest moją miłością, ale także moją drogą

           Dwa koncerty w ramach Podkarpackiego Festiwalu Organowego odbywają się w przepięknej późnobarokowej bazylice Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny w Starej Wsi, którą od połowy XIX wieku opiekują się jezuici. Bazylika i jej otoczenie zwane są „Małą Częstochową” i nie ma w tym żadnej przesady, bo to wyjątkowe miejsce na Podkarpaciu ze względu na architekturę, wystrój wnętrza i kult, jakim otaczany jest cudowny Obraz Zaśnięcia i Wniebowzięcia NMP. W ostatnich latach, dzięki funduszom unijnym, nie tylko świątynia i dom zakonny zyskały dawny blask. Powiększono muzeum i zagospodarowano otoczenie kompleksu, powstały miejsca parkingowe i punkt informacyjno-turystyczny dla pielgrzymów oraz ogród biblijny. Wszystko to zachwyca osoby odwiedzające to miejsce. Ojcowie Jezuici pomyśleli także o renowacji organów, dzięki której wnętrze wspaniałej świątyni może rozbrzmiewać muzyką.

          Pierwszy koncert w Bazylice Jezuitów w Starej Wsi odbył się 9 lipca 2017 roku, a jego wykonawcami byli wyśmienici polscy artyści: organista Marek Stefański i puzonista Tomasz Stolarczyk.
          Pan Marek Stefański, dyrektor artystyczny Podkarpackiego Festiwalu Organowego, zasiadł przy organach starowiejskiej Bazyliki także 14 sierpnia tego roku, aby wykonać kilka utworów organowych, a w pozostałych towarzyszył znakomitemu tenorowi O. Rafałowi Kobylińskiemu SJ.
          Pojechałam na ten koncert trochę wcześniej, bo dzięki pośrednictwu pana Marka Stefańskiego mogłam przed koncertem porozmawiać z O. Rafałem Kobylińskim.

          Gospodarzami tej cudownej Bazyliki i jej otoczenia są jezuici, a Ojciec także do tej rodziny zakonnej należy i sądzę, że to miejsce jest Ojcu bardzo dobrze znane.
          - Tak, bo w Starej Wsi już byłem wiele razy, aczkolwiek mamy w Polsce dwie Prowincje – Północną i Południową, a ja należę do Północnej Prowincji i jestem tutaj gościnnie u moich współbraci z Prowincji Południowej. Bywałem tu wielokrotnie na rekolekcjach, ale także sam dając rekolekcje. W tym roku także już dawałem rekolekcje koncertowe, śpiewając w tej przepięknej Bazylice starowiejskiej i już wtedy urzekła mnie akustyka i piękno miejsca. Dlatego bardzo ucieszyło mnie zaproszenie pana Marka Stefańskiego na koncerty w Starej Wsi i jutro w Krośnie.
Przyjechałem tu ze swoim bratem Szymonem, który również jest śpiewakiem operowym i jutro wystąpimy w Krośnie, ale dzisiaj też „popełnimy” mały bis razem.

          Dwóch braci zostało śpiewakami. Czy rodzice albo dziadkowie też mieli piękne głosy, albo byli muzykami?
          - Nasza Mamusia śpiewa w chórze parafialnym, ale tradycji w naszej rodzinie nie było. Myślę, że ja je zapoczątkowałem, kierując swoje kroki do Akademii Muzycznej w rodzinnej Bydgoszczy. Moje drogi muzyczne były bardzo kręte, gdyż po trzech latach podjąłem decyzję o przerwaniu studiów i wstąpieniu do zakonu, ale już w latach formacji miłość do muzyki nie dawała mi spokoju. Poprosiłem o możliwość ukończenia studiów i po ukończeniu studiów filozoficznych w Krakowie, wróciłem na Akademię Muzyczną w Gdańsku i tam ukończyłem studia na Wydziale Wokalnym w klasie prof. Ryszarda Minkiewicza.
          Przyznam, że jak poszedłem do zakonu, to pożegnanie się z muzyką profesjonalną było pewną ofiarą. Jednak Pan Bóg nie pozwolił mi na całkowite pożegnanie się z muzyką. Wprost przeciwnie, jestem w zakonie i koncertów mam bardzo dużo.
          Poznałem także innych księży śpiewających, m.in.: ks. Pawła Sobierajskiego, ks. Zdzisława Madeja, ks. Roberta Kaczorowskiego i ks. Tomasza Jarosza. Niektórzy z nich są księżmi diecezjalnymi, ks. Tomasz Jarosz jest redemptorystą. Tworzymy zespół Servi Domini Cantores i występujemy. Bardzo dużo koncertów wspólnych wykonywaliśmy, zdarza się nam także występować w mniejszych składach i śpiewamy solowo.

          Jestem przekonana, że gdyby dokładnie policzyć wszystkie występy w Polsce i za granicą, bo przecież były występy wspólne oraz solowe między innymi w Stanach Zjednoczonych, Francji, Austrii, Izraelu, Włoszech, na Litwie, to liczba byłaby imponująca.
           - To prawda, to już jest kilkaset koncertów, licząc od lat studiów.
Udało mi się jeszcze raz wrócić na studia do Akademii Muzycznej, tym razem do Katowic, gdzie pod kierunkiem pani prof. Urszuli Kryger napisałem doktorat z wokalistyki i obroniłem go. Mój kontakt z muzyką był cały czas żywy.

          Było sporo pracy związanej z tym doktoratem, bo trzeba napisać pracę, nagrać płytę, wykonać te utwory podczas koncertu w obecności specjalnej komisji i później pozostaje już chyba tylko obrona. Ciekawa jestem, co było tematem pracy?
          - Moja miłość do Karola Szymanowskiego. Nagrałem płytę z cyklami pieśni Karola Szymanowskiego, m.in. Hymny do tekstów poematów Jana Kasprowicza, czy pieśni do słów Tadeusza Micińskiego.

          Kontakty z muzyką zawsze były, a ostatnio jest ich coraz więcej.
          - Faktycznie tak jest, ale chcę podkreślić coś bardzo dla mnie istotnego – że muzyka stała się dla mnie przede wszystkim „narzędziem” ewangelizacyjnym. Poza tym, że jest moją miłością, to jest także moją drogą, bo także w zakonie moja służba dzięki muzyce jest bardzo intensywna. Aktualnie prowadzę zajęcia ze śpiewu liturgicznego, dykcji i emisji głosu na Papieskim Wydziale Teologicznym Collegium Bobolanum w Warszawie.
          Ten dar od Pana Boga mogę także wykorzystywać, pracując z moimi współbraćmi, bo przecież ksiądz powinien umieć także śpiewać i bardzo cieszy mnie fakt, że moi współbracia poprosili, żeby mieć więcej zajęć ze mną, co było ewenementem na uczelni (śmiech).

           Uważam, że rola kościoła w umuzykalnianiu społeczeństwa jest ogromna. Rodzice zabierają małe dzieci na różne nabożeństwa do kościoła i często tam dzieci słyszą muzykę klasyczną. Jeśli jest ona dobrze wykonana, to miłość do muzyki może się rozwinąć.
          - Ma pani rację. Młody człowiek może zostać zainspirowany. Mój pierwszy kontakt z muzyką miał miejsce w kościele, gdzie jako lektor zaczynałem śpiewać psalmy. W Bydgoszczy, w Parafii Świętych Polskich Braci Męczenników – znanej parafii, bo ostatnią mszę tam odprawiał ks. Jerzy Popiełuszko, śpiewałem w chórze i tam zaczęły się moje wszystkie solowe śpiewy. Również śpiewałem jeszcze w Bydgoszczy na Placu Kościeleckich, gdzie obecnie też pracuję i posługuję w zespole, który oprawiał liturgie i wykonywaliśmy muzykę jako młodzi ludzie. Te pierwsze kroki i rozwój wrażliwości najczęściej odbywa się w ten sposób. Ucząc swoich współbraci, staram się kłaść na to nacisk. Nawet jeśli ktoś nie ma talentu muzycznego do śpiewania, to przynajmniej powinien mieć wyrobiony gust, pewien smak i powinien czuć to, co jest dopuszczalne w świątyni. Młody człowiek często nie ma innej możliwości spotykania się z kulturą wysoką. Uważam, że słuchanie muzyki klasycznej z płyt, czy innych nośników, możemy porównać do oglądania galerii sztuki przez dziurkę od klucza. Bez kontaktu z żywą muzyką nie ma możliwości, żeby się „zarazić” muzyką klasyczną.
          Pamiętam, że jako młody człowiek słuchałem muzyki bigbitowej, heavymetalowej, jeździłem nawet na koncerty zespołu Metalica do Katowic i tak naprawdę dopiero kiedy miałem okazję pójść do opery, usłyszeć na żywo to piękno, tę harmonię, to dopiero wtedy mnie to zachwyciło i od tamtej pory już tak zostało.

           Niektórzy z księży tworzących zespół Servi Domini Cantores śpiewają również partie operowe w spektaklach. Wczoraj słyszałam ks. Zdzisława Madeja śpiewającego znakomicie arię Jontka z opery „Halka” Stanisława Moniuszki.
          - Tak, bo ks. Zdzisław współpracował z Operą Wrocławską i innymi teatrami operowymi, gdzie występował jako solista. Obecnie jest kierownikiem Katedry Wokalistyki w Akademii Muzycznej w Krakowie, bo jest nie tylko wybitnym śpiewakiem, ale także świetnym pedagogiem.
          Wielu ludzi jak usłyszy, że ksiądz będzie śpiewał, spodziewa się usłyszeć piosenkę „Panience na dobranoc”, albo że inne tego typu utwory będzie wykonywał grając na gitarze w prezbiterium.
          Nic bardziej mylnego. Wykonujemy profesjonalnie muzykę klasyczną. W tym roku nawet z racji 200. rocznicy urodzin Stanisława Moniuszki, staramy się jego muzykę propagować i są to między innymi arie operowe: Jontka z „Halki”, Stefana ze „Strasznego dworu”, również śpiewamy pieśni Moniuszki. Utwory Stanisława Moniuszki zabrzmią dzisiaj w Starej Wsi i jutro w Krośnie.

           Zawodowo w teatrach operowych Ojciec nie śpiewa.
          - Nie, nie miałem takich możliwości, bo powiem szczerze, że ta moja posługa w Towarzystwie i wiele innych zajęć nie pozwalają mi na taką współpracę. Nie wzbraniam się, może kiedyś przyjdzie czas, że i to się stanie.
Występowałem w spektaklach operowych podczas studiów wokalnych, a później też zdarzało mi się śpiewać na operowych scenach, ale nie w spektaklach, tylko w koncertach.
           Podczas koncertów wykonuję często także arie operowe, ale w przestrzeni sakralnej śpiewamy stosowne utwory. Jest ich całe morze i można by było wymieniać długo.
           Tym razem bardzo się cieszę, że występuję też razem z moim bratem Szymonem, który ma piękny bas i jest znakomitym śpiewakiem operowym, współpracującym z wieloma operami w Polsce. Dzisiaj razem wykonamy przepiękny utwór „Ave Maria” Donizettiego, jutro w Krośnie śpiewamy cały koncert, a w sobotę w Krościenku nad Dunajcem będziemy śpiewać również wspólnie z ks. Pawłem Sobierajskim.

          To wyjątkowo piękne miejsca.
          - To prawda i bardzo się cieszę, że mogę w takich miejscach występować. W niedzielę śpiewałem w Świętej Lipce, również w przepięknym Sanktuarium Maryjnym na Warmii i Mazurach. Słyszałem, że w rankingu jest to najpiękniejszy kościół w Polsce i są tam wyśmienite organy. Współpracuję także z panem prof. Andrzejem Chorosińskim. W tym roku wydaliśmy płytę, którą nagraliśmy w Sanktuarium Maryjnym w Licheniu. Mamy kolejne projekty, mam nadzieję, że udam nam się je zrealizować.

          Niedługo rozpocznie się koncert i wiem, że już nie możemy dłużej rozmawiać. Mam nadzieję, że będzie okazja do kolejnych spotkań przy okazji koncertów zarówno w tej Bazylice, jak i w innych miejscach na Podkarpaciu.
          - To prawda, już pora na chwilę wyciszenia i przygotowanie się do koncertu. Bardzo dziękuję za rozmowę.

          Pozwolą Państwo, że przybliżę teraz przebieg i atmosferę koncertu, który odbył się 14 sierpnia 2019 roku w Bazylice Jezuitów w Starej Wsi, a jego wykonawcami byli: Marek Stefański – organy, Rafał Kobyliński – tenor i gościnnie Szymon Kobyliński – bas.

           Kościół wypełniony był po brzegi publicznością, która z wielką życzliwością słuchała i gorąco oklaskiwała wykonawców.
Koncert rozpoczął się polifonicznym opracowaniem Kantyku Maryjnego w XVII wieku, po którym zabrzmiała znana aria Pieta Signore przypisywana Alessandro Stradelli’emu.
          Później znowu zachwycaliśmy się brzmieniem starowiejskich organów, słuchając utworów Johanna Sebastiana Bacha – najpierw jednego z tzw. chorałów Schüblerowskich Meine Seele erhebt den Herren BWV 648, a później w opracowaniu na organy Marka Stefańskiego zabrzmiały chorał i fuga z Kantaty BWV 10 Meine Seele erhebt den Herren.
          Kolejne ogniwo wypełniły utwory wokalne: Ave verum Louis’a Viernea, Tantum ergo Cesara Francka i Vater unser z cyklu Religiose Lieder op. 157 Josefa Gabriela Rheinbergera. Z tego samego cyklu wysłuchaliśmy jeszcze pieśni Abendlied, ale opracowanej na organy przez Marka Stefańskiego.
          Po tym krótkim utworze instrumentalnym znowu zabrzmiała muzyka wokalna i wysłuchaliśmy w wykonaniu Rafała Kobylińskiego: Ave Maria Michała Lorenca, Nie opuszczaj nas i Ojcze z niebios Stanisława Moniuszki, Preludium c-moll op. 28 nr 4 Fryderyka Chopina z tekstem Stabat Mater na tenor i bas, a partię basową wykonał Szymon Kobyliński, prywatnie brat Rafała Kobylińskiego, oraz Ave Maria Stanisława Kwiatkowskiego.
          Ostatnim akcentem, opracowanym na organy przez Marka Stefańskiego, były fragmenty Litanii Ostrobramskiej Stanisława Moniuszki.
Do wykonania ostatniego utworu śpiewacy stanęli przed ołtarzem i usłyszeliśmy w towarzyszeniem organów Ave Maria – Gaetano Donizettiego.
Ten utwór zawsze podbija serca publiczności, a w przestrzeni Bazyliki w Starej Wsi zabrzmiał zachwycająco.
          Publiczność zgotowała wykonawcom gorącą owację, która trwała bardzo długo i pomimo, że pan Marek Stefański także pojawił się obok Rafała Kobylińskiego i Szymona Kobylińskiego, aby wspólnie podziękować za gorące przyjęcie, brawa nie milkły i wiadomo było, że Ave Maria Donizettiego musi być zostać wykonane także na bis. Artystów pożegnały znowu długie rzęsiste brawa.
          Przepięknie śpiewał O. Rafał Kobyliński SJ, wspaniałą niespodziankę zrobił nam znakomity bas Szymon Kobyliński, a Marek Stefański potwierdził, że należy do ścisłej czołówki najlepszych polskich organistów i jest także wytrawnym kameralistą, świetnie współpracującym ze śpiewakami.
To był cudowny, wzruszający wieczór.

          W najbliższą niedzielę – 18 sierpnia 2019 roku o godz. 18:00 w Bazylice Jezuitów w Starej Wsi wystąpią znakomici instrumentaliści z Gdańska – skrzypaczka i kameralistka Maria Perucka oraz organista Roman Perucki.

          W tym samym dniu o 20:00 w Katedrze Rzeszowskiej rozpocznie się ostatni koncert tegorocznej edycji Podkarpackiego Festiwalu Organowego, podczas którego wystąpią: niemiecki organista Martin Bernreuther oraz Chór i Orkiestra Nicolaus pod batutą Zdzisława Magonia. Partie solowe wykonają: Izabela Łukasik – sopran, Aleksandra Kalicka – mezzosopran, Artur Nycz – tenor i Dawid Krzysztoń – bas.

Zapraszam na te koncerty w imieniu gospodarzy, organizatorów oraz dyrektora artystycznego PFO dr hab. Marka Stefańskiego.

Subskrybuj to źródło RSS