wywiady

Z dyrektorem Łukaszem Gajem o jubileuszowym Tygodniu Talentów

       15 maja w Centrum Paderewskiego w Kąśnej Dolnej ruszył 40. Festiwal Tydzień Talentów. To bardzo ważna dla organizatorów impreza, która na różne sposoby otacza opieką młodych uzdolnionych artystów. O historii i o obecnym kształcie tego Festiwalu rozmawiałam w dniu inauguracji z panem Łukaszem Gajem, dyrektorem Centrum Paderewskiego w Kąśnej Dolnej.

        W czasie minionych czterech dekad Tydzień Talentów zmieniał się, chociaż idea zawsze była ta sama. Pierwsze edycje odbyły się w Tarnowie.

        - To prawda, te 40 lat zmusiło kolejnych dyrektorów Centrum Paderewskiego do tego, żeby formuła ewoluowała. Wiele rzeczy miało na to wpływ – świat poszedł do przodu, zmieniły się technologie, konkurencja wygląda zupełnie inaczej niż 20 czy 30 lat temu.
        Jedno jest niezmienne od początku – Tydzień Talentów jest festiwalem młodych. Tak było od początku, tak jest i tak będzie. Najlepszym dowodem, że to ma sens, są wszyscy laureaci, którzy uczestniczyli w Tygodniu Talentów, a później zrobili oszałamiające kariery, występując w salach koncertowych Polski, Europy i świata. Oni są najlepszym gwarantem tego, że Tydzień Talentów się sprawdza.

        Zaczęło się od koncertów w wykonaniu wyjątkowo uzdolnionych, młodych muzyków, w czasie których uważnie obserwowali ich znakomici mistrzowie, wśród których byli m.in. Józef Kański, Grzegorz Michalski i Zbigniew Pawlicki. Teraz młodzi muzycy przyjeżdżają do Centrum Paderewskiego, słuchają występu mistrza, a później sami stają w szranki konkursowe.

        - Tak jest od zeszłego roku, trochę też pandemia zmusiła nas do takiej formuły, ale uważam, że to jest dobry pomysł. Skupiamy się wokół trzech specjalizacji: śpiewu klasycznego, fortepianu, który jest w kręgu naszych zainteresowań w tym roku, i skrzypiec, a mistrzów i młodych skrzypków gościć będziemy w przyszłym roku. W ramach każdej edycji odbywają się dwa konkursy – jeden przeznaczony dla szkół muzycznych II stopnia z województwa małopolskiego, a drugi przeznaczony dla studentów polskich akademii muzycznych. Każda szkoła i uczelnia ma prawo delegować do udziału w konkursie jednego przedstawiciela. Przyjeżdżają do Kąśnej i stają w szranki o Nagrodę im. Anny Knapik i o stypendium Centrum Paderewskiego w Kąśnej Dolnej.

        Patronka pierwszego z wymienionych przez Pana konkursów miała wielkie zasługi zarówno dla rozwoju Tygodnia Talentów, jak i ożywienia działalności festiwalowej i koncertowej w Kąśnej Dolnej.

        - Pani Anna Knapik, legendarna dyrektor tego miejsca, zasługuje na to, aby zawsze o niej tutaj pamiętać i przy okazji zainicjowanych przez nią imprez podkreślać jej pracę i poświęcenie. Nie można zapomnieć, ile trudu włożyła w to, żeby na samym początku, w bardzo trudnym czasie, stworzyć tak prężnie działającą instytucję. Ona dała podwaliny temu wszystkiemu, czego świadkami jesteśmy dzisiaj i co możemy w Kąśnej Dolnej oglądać.

        Pan także w ostatnich latach stara się, aby Centrum Paderewskiego stało się ośrodkiem doskonalenia dla młodych, utalentowanych muzycznie ludzi.

         - Taka jest idea naszego Centrum. Ona się krystalizowała przez ostatnie lata, ale uważam, że obraliśmy dobry kierunek. Pomagamy młodym ludziom na początku ich kariery doskonalić swoje talenty, spotykać się z mistrzami.
         Formuła Tygodnia Talentów miała formę warsztatów, a zmieniliśmy ją na konkursową, ponieważ, jak już wspomniałem, zmusiła nas do tego pandemia. Różnego rodzaju warsztatów dla młodych muzyków pojawiło się bardzo dużo w różnych miejscach i młodzi ludzie mają w tej chwili ogromne możliwości uczestniczyć w różnych warsztatach, i kursach w Polsce i za granicą.
Chcemy, aby oni w Kąśnej podczas Tygodnia Talentów te swoje umiejętności zweryfikowali. Aby pokazali je osobom, które są znawcami muzyki, dyrektorami instytucji kultury czy krytykami muzycznymi.

         Organizując konkursy musicie myśleć o nagrodach.

          - W obydwu konkursach wyłaniany jest tylko jeden zwycięzca. Dzieje się tak dlatego, że mamy tylko dziesięć szkół muzycznych II stopnia w województwie małopolskim i dziesięć akademii muzycznych w Polsce. W Konkursie o stypendium Centrum Paderewskiego mamy ośmiu uczestników, bo dwie akademie nie wydelegowały swoich przedstawicieli, a w Konkursie o nagrodę im. Anny Knapik zmierzy się pięciu uczniów szkól muzycznych II stopnia, ponieważ tylko tyle szkół delegowało swoich kandydatów. W Konkursie o nagrodę im. Anny Knapik przewidujemy dla laureata, oprócz nagrody pieniężnej, jeszcze występ podczas Maratonu Muzycznego w ramach Festiwalu Bravo Maestro. To wielka nobilitacja wystąpić u boku znakomitych muzyków i pokazać się przed szerszą publicznością w Kąśnej.
W Konkursie o stypendium Centrum Paderewskiego w Kąśnej Dolnej mamy dosyć atrakcyjną nagrodę dla studenta, bo jest to stypendium w wysokości 10 tysięcy złotych. Ta suma pozwala studentowi na wyjazd na jakiś kurs czy spełnić inne marzenie dotyczące swojego rozwoju artystycznego.

         Wraz z nastaniem wiosny i zniesieniem ograniczeń związanych z pandemią będziecie mogli organizować kolejne koncerty i festiwale.

         - Cieszę się bardzo, że pandemia się skończyła i możemy otworzyć naszą salę na 100 %. Tak jak wszystkie instytucje artystyczne, będziemy musieli włożyć bardzo dużo pracy, żeby melomani z powrotem wrócili do sal koncertowych. Jednocześnie cieszymy się, że możemy pracować, organizować koncerty i miejmy nadzieję, że będziemy mogli się spotykać w coraz lepszych czasach.
         Mamy już zaplanowany cały sezon, bo to bardzo nam ułatwia pracę w promocji danych wydarzeń. Cieszę się na cały sezon. Pierwszy koncert Stanisława Soyki był bardzo udany i dopisała nam publiczność. Przed nami dużo pięknych wydarzeń artystycznych. W czerwcu zapraszamy na koncert Paderewski Jazz Inspiracje w wykonaniu Doroty Miśkiewicz i Atom String Quartet. Lipcowy koncert wypełnią najpiękniejsze standardy muzyki jazzowej i popowej oraz kompozycje autorskie Marty Król i Wojciecha Myrczka w wykonaniu solistów i tria Pawła Tomaszewskiego,
         W sierpniu zapraszamy na Festiwal Bravo Maestro, a wystąpią: Małgorzata Walewska, artyści Opery Śląskiej w Bytomiu, oraz festiwalowy finał w postaci Maratonu Muzycznego.
Później mamy koncert Big Bandu Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina z twórczością Franka Sinatry i jestem przekonany, że będzie to ciekawa propozycja.
         W listopadzie odbędzie się Festiwal Viva Polonia. Jeden z koncertów poświęcony będzie Bogusławowi Kaczyńskiemu, drugi koncert zatytułowany został „Lata dwudzieste… Lata trzydzieste…”. Będziemy gościli Grażynę Brodzińską i innych wspaniałych artystów. Wiele gwiazd w tym sezonie się w Kąśnej Dolnej pojawi, z czego się bardzo cieszę.

          Inauguracja Festiwalu „Tydzień Talentów” odbywa się w piękny niedzielny wieczór. Wokół mnóstwo ludzi, którzy czekają na koncert, ma Pan powody do radości.

          - Cieszę się, że po 40 latach na ten festiwal cały czas melomani przybywają. Cieszę się bardzo z obecności pani red. Anny Woźniakowskiej i pana red. Jana Popisa, którzy są nestorami tego wydarzenia i cały czas chętnie do nas przyjeżdżają, opowiadają o tym, jak to było kiedyś, są świadkami początków tego Festiwalu i jego przemian. Pracowali na markę Centrum Paderewskiego przez tyle lat i cieszę się, że nadal chętnie z nami współpracują.
          Znaleźliśmy bardzo ciekawy artykuł o pierwszym Festiwalu Młodych Talentów. Redaktor Jacek Marczyński zadawał bardzo ciekawe pytanie, które w przybliżeniu brzmiało: Kto podejmie ryzyko organizacji festiwalu, w którym występują wyłącznie młodzi artyści, skoro dzisiaj nawet występ gwiazdy nie gwarantuje wypełnienia sali koncertowej? Pytał o to 40 lat temu, w 1983 roku – po pierwszej edycji festiwalu i to pytanie do dzisiaj jest bardzo aktualne. Kto zaryzykuje organizację festiwalu wyłącznie dla młodych artystów? Zaryzykowali organizatorzy tego festiwalu 40 lat temu.
          Jak wspomniałem na początku – te diamenty, które kiedyś tutaj występowały, rozpoczynając działalność koncertową, a dzisiaj świecą na scenach Polski, Europy i świata, są najlepszym gwarantem tego, że to była dobra inwestycja.

          To jest chyba najlepsza puenta naszej rozmowy. Dziękuję za poświęcony mi czas.

          - Ja także bardzo dziękuję i zapraszam do Centrum Paderewskiego w Kąśnej Dolnej na nasze koncerty.

Zofia Stopińska

Przed 61. Muzycznym Festiwalem w Łańcucie

      Czas, który dzieli nas od inauguracji 61. Muzycznego Festiwalu w Łańcucie, łatwo policzyć już w godzinach, ponieważ w tym roku zaplanowany został w dniach od 21 maja do 5 czerwca. Wszystko zostało już dokładnie zaplanowane i trwają ostatnie przygotowania do przyjęcia artystów i publiczności.
O przybliżenie programu tegorocznej edycji proszę panią prof. Martę Wierzbieniec, dyrektora Filharmonii Podkarpackiej i Muzycznego Festiwalu w Łańcucie.

       Po raz pierwszy po pandemii Festiwal odbędzie się bez ograniczeń. Zarówno w sali balowej Muzeum Zamku w Łańcucie, jak i w sali koncertowej Filharmonii Podkarpackiej możecie powitać komplet publiczności.

       - Jest to bardzo oczekiwana edycja Festiwalu. Po wersji telewizyjnej, którą dzięki współpracy z Rzeszowskim Oddziałem Telewizji Polskiej udało się zrealizować dwa lata temu i po wersji hybrydowej, gdzie mieliśmy bardzo ograniczoną liczbę publiczności, co było związane z obowiązującymi pandemicznymi obostrzeniami, w tym roku możemy Państwa zaprosić i w pełnej okazałości przedstawić Państwu wszystkie koncerty.
       Nie ukrywam, że trudności związane z organizacją tego festiwalu przeżywamy już od wielu tygodni, bo proszę pamiętać, że jeszcze w lutym mieliśmy koncerty odwołane w związku z pandemią. Tak naprawdę w lutym nie mogliśmy z pełną śmiałością planować festiwalowych koncertów, bo nie wiadomo jeszcze wtedy było, jak będzie wyglądał maj czy czerwiec.
       Na szczęście wszystko się udało, artyści odpowiedzieli pozytywnie. Kilka dużych zespołów orkiestrowych, które wystąpią w czasie tegorocznej edycji – jak chociażby orkiestra z Portugalii czy orkiestra kameralna z Berlina, to są zespoły, które miały gościć u nas w poprzednich latach, ale z powodu pandemii te koncerty zostały przesunięte.
Mam nadzieję, że w tym roku będziemy mogli wspólnie rozkoszować się muzyką w najlepszych wykonaniach, bo wszyscy wykonawcy są wspaniałymi muzykami.

       Wielka inauguracja Festiwalu już 21 maja, czyli w najbliższą sobotę.

       - Tak, zaczynamy 21 maja najpiękniejszymi ariami i duetami z oper i operetek. Wystąpi José Cura, ciągle jeszcze mamy w pamięci koncert Jose Carrerasa, legendarnego hiszpańskiego tenora, a tym razem gościć będziemy innego wybitnego tenora pochodzącego z Argentyny oraz słynną chorwacko- słoweńską sopranistę Martinę Zadro. Orkiestrą Symfoniczną Filharmonii Podkarpackiej dyrygować będzie Davis Gimenez, który bardzo często współpracuje z najwybitniejszymi śpiewakami.
       Po inauguracji w Sali Filharmonii Podkarpackiej przenosimy się tradycyjnie do Sali balowej Muzeum- Zamku w Łańcucie, która stanowi festiwalowe centrum i jest idealna dla koncertów kameralnych.
22 maja wystąpi tam wspaniały zespół kameralny Trio Con Brio z Kopenhagi. Tworzą je bardzo utytułowani muzycy występujący w prestiżowych salach na całym świecie, a w Łańcucie wykonają utwory Haydna, Schuberta i Ravela.
       W następnym dniu czeka nas w Sali balowej także wyjątkowy wieczór, poświęcony Marii Konopnickiej, która była związana z Żarnowcem na Podkarpaciu i tu powstały niektóre jej dzieła. W czasie tego koncertu usłyszymy pieśni skomponowane do tekstów Marii Konopnickiej, autorstwa m.in. Henryka Mikołaj Góreckiego. Z towarzyszeniem pianisty Pawła Cłapińskiego śpiewać je będzie znakomita mezzosopranistka Urszula Kryger, wystąpi także pani Lidia Sadowa, która wcieli się w postać Marii Konopnickiej, cytując jej listy, pisane także z Żarnowca.
       Niezwykły będzie także wieczór 26 maja, kiedy to w Łańcucie wystąpi zespół barokowy z Berlina.To bardzo oczekiwani artyści i wspaniały repertuar. Nie zawaham się powiedzieć, że utwory Bacha i Telemanna, to prawdziwe przeboje muzyczne, które już setki lat ciągle są chętnie wykonywane i słuchane.
       Kolejny wieczór będzie miał zupełnie inny charakter, bo wypełni go muzyka jazzowa, a wystąpi Piotr Baron ze swoim zespołem. Program wypełni muzyka, która jest nawiązaniem zarówno do twórczości Stanisława Moniuszki, jak i Zbigniewa Wodeckiego. Ta muzyka została już przez wykonawców utrwalona na płytach Wodecki Jazz i Moniuszko Jazz. Czekamy na ten wieczór z niecierpliwością.

       Koncerty jazzowe od pewnego czasu są organizowane w każdej edycji festiwalu.

        - Ta różnorodność jest już swoistą tradycją i cechą tego festiwalu. Konstruując program festiwalowy mamy także na uwadze oczekiwania publiczności. Pragniemy, żeby każdy mógł znaleźć coś dla siebie – odpowiadający mu gatunek, formę, nurt muzyczny, bo muzyka to bardzo pojemna skarbnica i wiele różnego rodzaju kierunków muzycznych, stylów tam się mieści.
       Piotr Baron ze swoim zespołem wystąpią w Filharmonii Podkarpackiej 27 maja, a w następnym dniu powracamy do sali balowej, aby wysłuchać koncertu w wykonaniu orkiestry z Porto w Portugalii. To też oczekiwany zespół, który nie mógł do nas przyjechać z powodu pandemii koronawirusa w ubiegłym roku i miejmy nadzieję, że tym razem będą mogli Państwo zachwycić się utworami o bardzo interesujących rytmach i kolorystyce dźwiękowej. Ten koncert odbędzie się w sobotę 28 maja, wyjątkowo o 17.00, a w niedzielę, współpracujący od wielu lat z Filharmonią Podkarpacką i dyrygujący naszą orkiestrą Michał Maciaszczyk, którego z pewnością Państwo doskonale znają, wystąpi ze swoją orkiestrą, solistą będzie Tomasz Lis – pianista mieszkający na stałe w Wielkiej Brytanii, a w programie królować będzie muzyka Wolfganga Amadeusza Mozarta.

       Dwa ostatnie koncerty tegorocznej edycji festiwalu odbędą się w sali Filharmonii Podkarpackiej.

        - 2 czerwca czeka nas wieczór solidarności z narodem ukraińskim i artystami z Ukrainy. Będziemy gościć orkiestrę kameralną i solistów z Opery Lwowskiej, ale będzie także polska śpiewaczka i na ten koncert także serdecznie zapraszamy.
W tych trudnych czasach, kiedy naprawdę wiele wysiłku podejmujemy, żeby ten zespół mógł wystąpić w ramach Festiwalu w Łańcucie, chcemy takie symboliczne wsparcie okazać narodowi, twórcom oraz artystom z Ukrainy.
       Finał festiwalu zaplanowaliśmy 5 czerwca, w niedzielę, wypełnią go portugalskie rytmy i brzmienia. Za pulpitem dyrygenckim stanie Rodrigo Leao, znakomity dyrygent, aranżer i kompozytor. Kilku muzyków z Portugalii, Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Podkarpackiej i Chór Instytutu Muzyki Uniwersytetu Rzeszowskiego zaprezentują Państwu znakomite utwory w bardzo dobrze smakującej kolorystyce dźwiękowej.

        Tegoroczny festiwal będzie dość dużo kosztował, bo to w sumie 9 koncertów i chyba 5 zespołów w większej obsadzie.

        - To prawda, a do tego będą jeszcze koncerty promenadowe, do których już są Państwo przyzwyczajeni, w wykonaniu Zespołu Instrumentów Dętych „Da Camera”, a tworzą go muzycy Filharmonii Podkarpackiej, będzie też wystawa poświęcona Marii Konopnickiej. To wszystko kosztuje.
        W tym miejscu bardzo dziękuję Ministerstwu Kultury i Dziedzictwa Narodowego za wsparcie finansowe. Wiceprezes Rady Ministrów, Minister Kultury i Dziedzictwa Narodowego prof. Piotr Gliński objął Festiwal swoim honorowym patronatem. Dziękuję bardzo Marszałkowi Województwa Podkarpackiego, panu Władysławowi Ortylowi i Samorządowi Województwa Podkarpackiego za przekazane środki. Swoją cegiełkę dołożyła także Gmina Miasto Rzeszów, za co również serdecznie dziękuję, no i oczywiście dziękuję wszystkim darczyńcom, na czele z mecenasem Festiwalu, którym jest PGE.

        Zapytam nieśmiało, czy możemy zaprosić melomanów, którzy jeszcze nie kupili biletów?

         - Na niektóre koncerty są jeszcze pojedyncze wolne miejsca, proszę także pamiętać, iż zdarza się, że tuż przed koncertem ktoś zmuszony jest zrezygnować. Kasa przyjmuje zwrot biletów i wtedy można jeszcze w ostatniej chwili je nabyć. Zachęcam Państwa, żeby się nie zniechęcać, tylko spróbować uczestniczyć w koncertach, a jeśli to nie będzie możliwe, to zapraszamy za rok.
         Proszę także pamiętać, że Filharmonia Podkarpacka, która jest organizatorem Muzycznego Festiwalu w Łańcucie od zarania jego dziejów, prowadzi także cykliczne koncerty w ramach sezonu, którego jeszcze nie zakończyliśmy. Przed nami koncerty 10 czerwca i na zakończenie sezonu 24 czerwca, ale planujemy także koncerty letnie, o których na pewno jeszcze będę mogła Państwu opowiedzieć.

Zofia Stopińska

 

 

 

Sztuka polega na poszukiwaniu nowych i ciekawych rozwiązań

       Naszym gościem jest dzisiaj pan Mariusz Smolij, jeden z najwybitniejszych dyrygentów swego pokolenia, prowadzący orkiestry w Stanach Zjednoczonych i Europie. Opinię tę potwierdzają zarówno krytycy muzyczni, jak i American Symphony Orchestra League. Ta prestiżowa organizacja z siedzibą w Nowym Jorku, zrzeszająca wszystkie orkiestry symfoniczne w Ameryce Północnej, wyróżniła jego nazwisko na prestiżowej liście wszystkich mistrzów batuty.

        Maestro, poprowadzi Pan dzisiaj w Filharmonii Podkarpackiej koncert, który zaplanowany był na 11 lutego, ale z powodu panującej pandemii, został przeniesiony właśnie na dzisiejszy wieczór i orkiestra może wystąpić w pełnym składzie, a na widowni wszystkie miejsca mogą być zajęte.`
Zatytułował Pan ten koncert „Muzyczne Oscary”, a program wypełni muzyka filmowa, która bliska jest Pana sercu oraz cieszy się u nas ogromną popularnością.

        - Tak jest wszędzie. Uważam, że element wizualny pomaga słuchaczowi szybciej dojść do głębi samego dźwięku. Jak gramy utwór i mamy pewne wyobrażenie narracji pozamuzycznej – jeżeli poemat muzyczny podparty jest poematem literackim, czy jest z tym utworem związana jakaś historia, to już łatwiej kompozytorowi dotrzeć do słuchacza.
Jeżeli narracja odbywa się w tym samym czasie wizualnie i muzycznie, to muzyka momentalnie dociera do słuchacza. To pierwszy powód, dla którego muzyka filmowa w ostatnich dekadach jest popularna.
        Drugim powodem jest ekonomia. Najwięcej pieniędzy kompozytorzy mogą zarobić, pisząc muzykę filmową i do gier komputerowych. Dlatego najbardziej utalentowani twórcy, którzy być może w innej sytuacji skupili by się na ambitnych symfoniach, poematach symfonicznych, czy oratoriach, z powodów ekonomicznych pracują dla bardziej popularnych i komercyjnych tematów, ale to wcale nie oznacza, że nie mogą swojego talentu w sposób ciekawy zaprezentować. Możemy nawet mówić o drenażu talentu z estrady czysto symfonicznej do muzyki filmowej, ponieważ najbardziej zdolne umysły muzyczne dzisiejszej dekady tworzą tę muzykę.
Te dwa powody sprawiają, że muzyka filmowa jest tak popularna.

        Ma Pan sporo autorskich projektów z muzyką filmową, chodzi mi o kompozycję programów koncertowych.

         - Dyryguję koncertami muzyki filmowej od wielu lat i udało mi się zgromadzić duży repertuar, pracowałem z wieloma świetnymi aranżerami i przez lata ukształtowałem swoją stylistykę doboru tych utworów, bo można zestawiać te utwory na różne sposoby: tematycznie z okresem w historii, z musicalami na Broadwayu, można połączyć z symfoniką tradycyjną.
Dzisiejszy wieczór wypełni muzyka nagrodzona Oscarami oraz z filmów, które zostały nagrodzone Oscarami, a są to wybitne produkcje filmowe.

         Muzycy Orkiestry Symfonicznej Filharmonii Podkarpackiej mieli już okazję kilka razy pracować pod Pana batutą i sadzę, że bardzo dobrze się rozumiecie.

          - Oczywiście, to bardzo pomaga. Jest w tym programie trochę muzyki swingująco-rozrywkowej, a także pisanej symfonicznie. Najlepszym przykładem jest suita z filmu „Ben Hur”, którą napisał Miklos Rozsa,  wspaniały kompozytor, wykształcony w Akademii Muzycznej w Budapeszcie. Gdybyśmy muzykę z filmu „Ben Hur” zamieścili jako poemat symfoniczny w programie koncertu, to ci, którzy nie oglądali filmu, nie skojarzyliby, że jest to muzyka filmowa. Jest ona opisowo-wyrazowa, ale pisana szerokim „pędzlem” symfonicznym, który świetnie się dopasowuje do ogromnej batalistyki scen w tym filmie.
         W formie ciekawostki powiem, że „Ben Hur” to jest film, do którego zatrudniono najwięcej statystów i aktorów w historii światowego kina. W produkcji tego filmu brało udział 30 tysięcy statystów. Realizowano ten film w 1959 roku, kiedy nie było programów komputerowych.
Dzisiaj, jak się realizuje scenę batalistyczną, to zatrudnia się trzech statystów, włącza się odpowiednie oprogramowanie komputerowe i można z tego zrobić czterystu żołnierzy. Wtedy trzeba było fizycznie mieć tych ludzi na planie. Muzyka z tego filmu świetnie ukazuje siłę i wielkość armii rzymskiej oraz wielki dramat Ben Hura. Jest to jeden z najlepszych filmów w historii kina, który otrzymał jedenaście Oscarów. Tylko dwa filmy otrzymały aż tyle Oscarów „Ben Hur” i „Titanic”.

         Pana działalność artystyczna nadal w sposób szczególny będzie się koncentrować w Stanach Zjednoczonych i Europie? Po pandemii, która zatrzymała działania artystyczne w większości krajów na świecie, wszystko zaczyna się odbudowywać.

          - To prawda, pandemia zwolniła życie muzyczne i całą naszą działalność po obu stronach Atlantyku, w każdym kraju. Koncerty, podczas których ludzie skupiają się w jednym pomieszczeniu, były rzeczą niebezpieczną. Wszystko zostało zatrzymane zarówno w Europie, jak i Stanach Zjednoczonych. Graliśmy trochę koncertów transmitowanych przez Internet, ale to oczywiście nie było to samo, co koncerty z udziałem publiczności. Całe szczęście, że wracamy do normalności.

         Wiele miejsca poświęciliśmy muzyce filmowej, bo ona wypełni dzisiejszy koncert w Filharmonii Podkarpackiej, ale dyryguje Pan również koncertami muzyki klasycznej, a także nagrywa Pan dużo tej muzyki. W programach koncertów często zamieszcza Pan utwory polskich kompozytorów.
Zobaczyłam na Pana stronie internetowej okładkę nowej płyty z muzyką Ignacego Jana Paderewskiego, którą nagrał Pan dla renomowanej wytwórni Naxos.

          - To jest bardzo ciekawy, choć dosyć ryzykowny projekt i początkowo zastanawiałem się, czy podjąć się tego zadania.
         Kompozytor, aranżer i pedagog Akademii Muzycznej w Bydgoszczy – pan Marcin Gumiela, razem z dyrekcją Filharmonii Bydgoskiej, której patronem jest Ignacy Jan Paderewski, wpadli na pomysł, żeby cykle pieśni Paderewskiego na głos z fortepianem – zaaranżować na głos i kameralną orkiestrę smyczkową. Tego typu „tłumaczenia” są niebezpieczne, bo można zatracić duszę kompozytora, pewien przekaz i delikatność formy, ale wydaje mi się, że te aranżacje zostały bardzo dobrze zrobione. Podjąłem się przygotowania i nagrania tych opracowań z udziałem solistek Aliny Adamskiej (sopran) i Agaty Schmidt (mezzosopran) oraz Orkiestry Kameralnej Capella Bydgostiensis. Wydaje mi się, że gdyby Paderewski mógł się pojawić z przestworzy i posłuchał tych nagrań, to byłby zadowolony, ponieważ ten akompaniament jeszcze bardziej uwypukla piękno samej pieśni, podkreśla ważne elementy tekstu i brzmi to bardzo pięknie. Cieszę się z tego projektu, bo został dostrzeżony w różnych miejscach zarówno w Polsce, jak i na świecie. Dobrze, że część poezji, którą wybrał Paderewski, jest w języku polskim (do wierszy Adama Mickiewicza i Adama Asnyka), a część jest w języku francuskim, stąd płyta ma bardziej międzynarodowy przekaz. Oczywiście dołączone są tłumaczenia, ale fakt, że Paderewski pisząc swój ostatni cykl pieśni, sięgnął po piękne teksty Catulle Mendéza i język francuski, tutaj pomaga w propagowaniu jego muzyki.

         Czy był Pan już w Polsce po zniesieniu pandemicznych obostrzeń?

          - Byłem w marcu w Filharmonii Olsztyńskiej. Teraz przyjechałem na trzy tygodnie. W przyszłym tygodniu dyryguję Śląską Orkiestrą Kameralną na Festiwalu Mozartowskim w Warszawie, a w następnym tygodniu będę pracował z Orkiestrą Filharmonii w Lublinie.

         Później wraca Pan do Stanów Zjednoczonych do swojego zespołu.

          - Pracuję na stałe z dwiema orkiestrami – jestem szefem Orkiestry Symfonicznej w Louizjanie i Orkiestry Kameralnej w New Jersey.

         Prowadzi Pan także działalność pedagogiczną.

          - Tak, na początku kariery uczyłem bardzo dużo. Byłem profesorem w Uniwersytecie w Chicago - Northwestern University w Chicago – Evanston. To jest jedyna uczelnia w Ameryce, która jest w pierwszej dziesiątce najlepszych uniwersytetów na świecie, a jednocześnie wydział muzyczny jest w pierwszej dziesiątce akademii muzycznych. Tam uczyłem przez cztery lata i byłem wówczas najmłodszym profesorem dyrygentury w prestiżowych uczelniach w Ameryce. Przez wiele lat byłem też związany z organizacją w Kanadzie, prowadzącą letnie kursy dla dyrygentów w Czechach, które trwają 7 lub 8 tygodni.
         Od pewnego czasu jestem gościnnym profesorem Uniwersytetu Muzycznego w Tianjin w Chinach. Przed pandemią jeździłem do Tianjin raz do roku na 5 – 6 tygodni i pracowałem tam z orkiestrą, z dyrygentami i uczyłem muzyki kameralnej. Bardzo często te pobyty kończyło tournée koncertowe po Chinach lub Korei Południowej.
         Także na stałe pracuję prywatnie z dyrygentami, starszymi i młodszymi, którzy szukają oparcia, bo przecież przez cały czas wszyscy się rozwijamy niezależnie od wieku. Jak mogę coś komuś doradzić i pomóc, to bardzo chętnie to robię.

         Przed laty wyjechał Pan z Polski jako bardzo dobrze zapowiadający się skrzypek. Ciekawa jestem, czy jeszcze często sięga Pan po ten instrument?

          - Wcześniej tak. Ta zmiana ze skrzypiec na batutę nie nastąpiła od razu. Jak zacząłem dyrygować, to jeszcze dosyć długo zarabiałem na życie, grając na skrzypcach. To był trochę ryzykowny moment, kiedy odłożyłem skrzypce do futerału i próbowałem utrzymywać rodzinę oraz siebie dyrygując. Wielu z moich dobrych znajomych dowiadując się o tym pomyśle, „pukało się w głowę”, bo dobrze wiedzieli, jak trudno jest w tym zawodzie znaleźć pracę, a konkurencja jest, mówiąc jednym słowem, wściekła.
         Jest masa bardzo zdolnych muzyków, którzy przyjeżdżają do USA z całego świata szukać szczęścia, a ilość orkiestr, ilość programów muzycznych w przeliczeniu na jednego mieszkańca jest znacznie mniejsza niż w Europie.
Stan Texas, w którym mieszkam, jest mniej więcej tej wielkości co Polska, a działają tam trzy, może cztery pełnoetatowe orkiestry. Jest także trochę mniejszych orkiestr, które grają 5 - 6 koncertów na rok, a w Polsce etatowych orkiestr jest chyba dwadzieścia.
        Chociaż w Ameryce jest bardzo dużo zdolnych muzyków, to dziwny system finansowania nie pozwala im na stałą działalność kulturalną, jak to się dzieje w Europie. Jest tak dlatego, że bardzo mało środków pochodzi funduszy publicznych.  Kultura w większości jest finansowana z pieniędzy prywatnych, instytucji, różnych grantów i stąd bardzo trudno znaleźć stałą pracę.
Dlatego sezony koncertowe orkiestr bardzo się różnią. Przez dwa lub trzy lata działają bardzo intensywnie i często koncertują, a potem następuje „susza finansowa” i wszystko się kurczy, a muzycy są zwalniani. W Europie jest o wiele większa stabilność, bo wiadomo, że w każdym sezonie otrzymuje się stałą dotację i można pracować.

         W teatrach operowych i dramatycznych coraz częściej zatrudnia się wykonawców do danego spektaklu, nie są to etatowi pracownicy.

          - Ta sytuacja ma swoje plusy i minusy. Na przykład śpiewak bezpieczniej się czuje, jak jest zatrudniony na etacie, ale to nie pomaga w szlifowaniu poziomu. Bardzo łatwo jest wpaść w rutynę i poziom się obniża.
Trudniejszy, ale moim zdaniem, mający sens jest system kontraktów, który się też przekłada na pewną kreatywność i zmusza nas do ciągłego poszukiwania.
Trochę też tak jest z działalnością orkiestr. Jak porównuję programy polskiej orkiestry i orkiestry amerykańskiej, to uważam, że te amerykańskie programy są bardziej kreatywne, ciekawe, szukające dobrych rozwiązań i  projektów, które przyciągną młodą publiczność. 
         Tak się dzieje może dlatego, że ciągle jesteśmy pod obstrzałem, musimy przyciągnąć publiczność, musimy zainteresować sponsorów i wypełnić ich oczekiwania. Pracujemy pod większym napięciem i to w sztuce jest dobre.
Rutynowość i praca według tego samego schematu, że każdy koncert składa się z uwertury, koncertu z solistą i symfonii – nic złego w tym nie ma, ale w pewnym sensie jest to stanie w miejscu i brak kreatywności.
         Starczy przeanalizować, jak postępowali kompozytorzy, których utwory dzisiaj wykonujemy - Mozart, Beethoven – jak oni programowali swoje koncerty, a jak my programujemy. Te dzisiejsze są znacznie mniej ciekawe niż te, które oni sami robili. Na przykład w programach koncertów Beethovena można znaleźć: arię, utwór fortepianowy, dwie części symfonii, uwerturę, a na zakończenie dwie części innej symfonii. Gdyby dzisiaj ktoś coś takiego zrobił, to w bardziej konserwatywnych środowiskach stwierdzono by, że jest niepoważny.
To jest tylko jeden przykład, że takie powtarzające się schematy nie są dobre.
         Ja wychodzę z takiego założenia, że należy mieszać pewne rzeczy i niekoniecznie trzeba zawsze grać całą symfonię. Jak jest ciekawy projekt, to można wykonać tylko jedną część symfonii i ona też może zaistnieć jeżeli jest dobrze wykonana. Nie widzę nic złego w łączeniu gatunków –  jazzu z klasyką, albo muzyki minionych epok ze współczesną. Jeżeli jest dobrze przeprowadzona pewna myśl, to wszystko może być ciekawe.
Jak jeszcze starannie dobierzemy miejsce, w którym odbędzie się koncert, to może być coś bardzo interesującego, o czym słuchacze potem mogą rozmawiać.
         Sztuka polega na poszukiwaniu nowych i ciekawych rozwiązań. Ja się cieszę, że ta moja sytuacja w Ameryce zmusza mnie cały czas do takiego pozytywnego kombinowania.

         W ten sposób można zainteresować szerokie grono publiczności tym, co powstaje teraz – muzyką współczesną. Można zaplanować jeden nowy dobrze wykonany utwór, aby zainteresować publiczność.

          - Oczywiście, uważam, że programowanie jest ogromną sztuką. Znam wielu świetnych, wybitnych dyrygentów, którzy, według mnie, niezbyt dobrze programują. Są też tacy, którzy nie są na półce A, lecz na półce C, ale tak świetnie dobierają program, że ich koncerty cieszą się większym zainteresowaniem, niż te rutynowe.

        Kończymy tę rozmowę z nadzieją, że będzie Pan nadal prowadził działalność artystyczną po obu stronach Atlantyku i często będziemy Pana oklaskiwać w Polsce. Dzisiaj o 19.00 zapraszamy do Filharmonii Podkarpackiej na koncert muzyki filmowej.

         - Zapraszamy, a pani dziękuję za rozmowę.

Zofia Stopińska

Wojciech Rodek: "Graliśmy na tych samych estradach, co najlepsze orkiestry świata"

      Zapraszam Państwa na drugie spotkanie z panem Wojciechem Rodkiem, znakomitym dyrygentem, dyrektorem Filharmonii im. Henryka Wieniawskiego w Lublinie. 29 kwietnia 2022 roku nasza rozmowa dotyczyła głównie programu i przygotowań do wieczornego koncertu w Filharmonii Podkarpackiej im. Artura Malawskiego w Rzeszowie. Ten wieczór udał się nadzwyczajnie. W pierwszej części wysłuchaliśmy wspaniale wykonanego Koncertu skrzypcowego D-dur op. 77 Johannesa Brahmsa. Podziwialiśmy rewelacyjną grę solistki Aleksandry Kuls i świetnie współpracującą z nią Orkiestrę Symfoniczną Filharmonii Podkarpackiej pod batutą Wojciecha Rodka. Niezwykle pięknie zabrzmiała też w części drugiej wieczoru III Symfonia Es-dur op. 55 „Eroica” Ludwiga van Beethovena. Trzeba podkreślić, że dyrygent stworzył własną, bardzo oryginalną kreację tego dzieła i przez cały czas inspirował orkiestrę. Podobnie jak w pierwszej części, publiczność słuchała III Symfonii Beethovena z zapartym tchem. To był niezapomniany koncert.

       Nie będziemy podczas tego spotkania rozmawiać już o świetnym koncercie w Rzeszowie, ale skupimy się przede wszystkim na Pana pracy w Filharmonii im. Henryka Wieniawskiego w Lublinie. Wielkim wydarzeniem w Pana działalności oraz Orkiestry Filharmonii Lubelskiej było trwające dwa miesiące tournée po Stanach Zjednoczonych, które z podziwem śledziło wielu melomanów w Polsce. To wielkie przedsięwzięcie, do którego przygotowywaliście się ponad rok.

       - To prawda. Przygotowania trwały nawet dłużej, niż Pani wspomniała. Półtora roku przed wyjazdem mowa była o 40 koncertach, ale ostatecznie odbyło się 30 koncertów, a byliśmy tam 54 dni.
Bardzo dziękuję, że pani śledziła nasze tournée i udostępniała przesyłane przez nas posty oraz zdjęcia, bo bardzo nam zależało na tym, żeby jak najwięcej informacji o wykonywanych przez nas koncertach docierało do polskich melomanów. To nam bardzo pomagało w tej trasie, która była bardzo trudna.
Dla mnie to tournée było trudne z przyczyn organizacyjnych, ponieważ od początku byłem za nie odpowiedzialny, bo prowadziłem wszystkie rozmowy i przygotowywałem wszystkie dokumenty, a to jest bardzo skomplikowana sprawa.
       Najtrudniejszą z nich było zdobycie zgody amerykańskich związków zawodowych na przyjazd orkiestry z zagranicy. Tego nie ma nigdzie w świecie, a w Stanach Zjednoczonych to jest. Trzeba było udowodnić, że orkiestra jest tego warta – zaprezentować jej nagrania, pokazać jej historię i to był długi, skomplikowany proces.
Kiedy to się udało, to drugim i też niezwykle trudnym elementem było przejście testów covidowych dzień przed wylotem. Niepokoiłem się bardzo, bo gdyby się okazało, że kilka osób ma wynik dodatni przed wylotem, to nie wiem, co byśmy wtedy zrobili. Wszystkie koncerty zostały zakontraktowane oraz sprzedane i trzeba było je zagrać. Moja odpowiedzialność polegała na tym, że mam przywieźć orkiestrę.
Było przynajmniej pięć takich przeszkód, kiedy powinienem powiedzieć – rezygnujemy i nie jedziemy, ale do końca byłem bardzo uparty i starałem się, aby wszystko szło do przodu. Uważałem, że trzeba zaryzykować, bo bez ryzyka nic się nie uda.
       Tym bardziej „smakowało” wszystko, co wydarzyło się później, bo kiedy już byliśmy w Stanach Zjednoczonych, to wszystko odbyło się zgodnie z planem, bez żadnych przeszkód, bez chorób i nieprzewidywanych wypadków. To była nagroda za te półtora roku niepewności przed samym wyjazdem.
Prawdę mówiąc, to dopiero jak wróciliśmy i wylądowaliśmy w Polsce, to odetchnąłem z ulgą, że wróciliśmy wszyscy zdrowi i wszystko, co było wielkim znakiem zapytania z powodów organizacyjnych oraz pandemicznych, się udało.

       Wspominać będziecie to tournée bardzo długo.

       - Z pewnością, bo 30 koncertów, w bardzo różnych ośrodkach, wspaniałych salach i wielu z nas, także ja, po raz pierwszy mogliśmy spędzić dwa miesiące w Ameryce. Mogliśmy obserwować kulturę amerykańską, o której wiele słyszeliśmy i czasem obserwowaliśmy ją tylko na ekranach. Obcowanie z nią na co dzień było często szokujące.
       Bardzo dobrze, że to tournée się odbyło. Jesteśmy dowartościowani jako muzycy, bo graliśmy na tych samych estradach, co najlepsze orkiestry świata. Oceniano nas bez żadnej taryfy ulgowej, recenzje były wspaniałe i chyba najpiękniejszym zwieńczeniem był telefon z agencji Colubia Artists Music, że absolutnie wszędzie, gdzie występowaliśmy, chcą nas jeszcze raz usłyszeć. Mamy ponowne zaproszenie i w 2026 roku, czyli za cztery lata zaplanowana jest kolejna nasza podróż do Stanów Zjednoczonych. W międzyczasie będą w USA występować orkiestry z Afryki Południowej, Tajlandii, Ukrainy, a kolejną będzie znowu polska, czyli nasza. To jest olbrzymi sukces.
       Udowodniliśmy, że jesteśmy orkiestrą, którą warto zaprosić i mam nadzieję, że nasze kolejne tournée, które ma też trwać dwa miesiące, odbędzie się już w spokojniejszych warunkach – bez pandemii i wojny. Oby tak było.
To, co przeżyliśmy w Ameryce, to jest paliwo na wiele lat.

       Przygotowaliście chyba co najmniej kilka programów.

        - Owszem, przygotowaliśmy w sumie 91 utworów takich kompozytorów, jak: Ludwig van Beethoven, Johannes Brahms, Piotr Czajkowski, Edward Grieg, Gioacchino Rossini, Franz Schubert, ale i tak orkiestra nie ma okazji powtarzać tak często tych samych utworów. Za każdym razem słuchała nas nowa publiczność i nigdy nie graliśmy tego samego utworu tak samo. To było wspaniałe, bo na co dzień, podobnie jak inne polskie orkiestry, pracujemy cztery lub pięć dni, dajemy koncert i przygotowujemy nowy. Nie mamy możliwości powtórzyć kilka razy jednej uwertury, symfonii albo koncertu.

                                                                                                                 Sara Dragan - skrzypce, fot. Mikołaj Kołodziejczyk

Sara Dragan fot. Mikołaj Kołodziejczyk

       W programach koncertów prawie zawsze był utwór polskiego kompozytora.

        - Wraz ze skrzypaczką Sarą Dragan i pianistą Tomaszem Ritterem wykonywaliśmy II Koncert skrzypcowy d-moll Henryka Wieniawskiego i II Koncert fortepianowy f-moll Fryderyka Chopina. Graliśmy także utwór Witolda Lutosławskiego.
       Chcieliśmy pokazać, że Henryk Wieniawski – nasz patron, był z Lublina i to wzbudzało największe sensacje. Amerykanie ze zdziwieniem pytali: „Jesteście orkiestrą im. Henryka Wieniawskiego, gracie jego utwory i ten Wieniawski jest z tego miasta, co wy? Wow!” (śmiech).
Dodam jeszcze, że nasze tournée odbyło się w 150-tą rocznicę tournée Henryka Wieniawskiego w Stanach Zjednoczonych. To był zbieg okoliczności, ale wszędzie podkreślaliśmy – w Nowym Jorku, czy Indianapolis, że tu 150 lat temu grał także Henryk Wieniawski.

       Kto decydował o wyborze solistów?

        - Organizatorom bardzo zależało, aby byli to laureaci konkursów Wieniawskiego i Chopina, natomiast ja postanowiłem, żeby dać możliwość młodym ludziom pokazać się w świecie, bo to dla nich wielka szansa. Mieli możliwość spotkać najważniejsze osobistości świata muzyki, a przede wszystkim są znakomici i związani z Lublinem. Oprócz wymienionych koncertów Wieniawskiego i Chopina, Sara Dragan grała także Koncert skrzypcowy D-dur Beethovena i Koncert skrzypcowy D-dur Czajkowskiego, a Tomasz Ritter występował z Koncertem fortepianowym a-moll Edwarda Griega.

                                                                                                                 Tomasz Ritter - fortepian, fot. Mikołaj Kołodziejczyk

Tomasz Ritter fot. Mikołaj Kołodziejczyk

       Podczas dwumiesięcznej nieobecności orkiestry Filharmonia Lubelska prowadziła działalność.

        - Tak, bo część muzyków naszej orkiestry została na miejscu, doangażowaliśmy muzyków i koncerty symfoniczne odbywały się normalnie.
Teraz pracujemy bardzo intensywnie. Muszę się pochwalić, że są wymierne efekty tego wyjazdu do Stanów Zjednoczonych. Przed nami trzy wielkie sesje nagraniowe dla amerykańskiej wytwórni. Będziemy nagrywać zarówno utwory minionych epok, jak i muzykę współczesną. To jest jeden z efektów „ubocznych” całego wyjazdu, ale bardzo potrzebnych. Orkiestra otrzyma środki finansowe, które umożliwią te nagrania, a dzięki temu będziemy pojawiać się w świecie i rozwijać artystycznie. To ważne wyzwanie.

        Wracając jeszcze do tournée w Stanach Zjednoczonych, trzeba podkreślić, że nie były to koncerty dla Polonii. Graliście dla amerykańskiej publiczności i otrzymywaliście honoraria.

        - Zdradzając „kuchnię” powiem, że po naszej stronie były koszty podróży do Stanów Zjednoczonych, dotyczy to wszystkich zagranicznych artystów, którzy tam występują. Kiedyś maestro Antoni Wit zdradził mi, że Amerykanie są jedynymi, którzy nie płacą za podróż. Uważają chyba, że Ameryka jest takim zwieńczeniem kariery, że każdy musi do nich przyjechać za własne pieniądze. Musieliśmy zorganizować przewiezienie ludzi i instrumentów do Ameryki. Natomiast wszystkie wydatki na miejscu były po ich stronie – hotele, transport i prawdziwe honoraria za każdy koncert. Columbia Music Artists zapewniała nam także na każdy koncert fortepian marki Steinway model D. Uważam, że to było uczciwe.

       Wasza trasa koncertowa rozpoczęła się na Florydzie.

       - Tak, wylądowaliśmy na Florydzie, potem ruszyliśmy na północ. Wystąpiliśmy w 17 stanach wschodniej i centralnej części USA, m.in. w Stanie Nowy Jork, Bostonie, Illinois, okolicach Chicago, Oklahoma, aż po Cansas.

         Orkiestra Symfoniczna Filharmonii im. Henryka Wieniawskiego w Lublinie, fot. Mikołaj Kołodziejczyk

Orkiestra Symfoniczna Filh. Lubelskiej fot Mikołaj Kołodziejczyk

       Ukończył Pan już 45 lat, czyli już nie można o Panu mówić „młody dyrygent”, tylko trochę dostojniej – dyrygent średniego pokolenia. Pracuje Pan jako dyrygent już ponad 20 lat i doświadczeń w każdym gatunku muzyki klasycznej ma Pan mnóstwo.

       - Kiedy pomyślę o wszystkich wydarzeniach z moim udziałem, o wszystkich ludziach, orkiestrach, utworach, jest to niezwykły bagaż doświadczeń i on przekłada się również na to, co robię w tej chwili.
Teraz pracuję zupełnie inaczej niż w pierwszej dekadzie, czy nawet 5 lat temu. Czuję coraz większą odpowiedzialność, a nie coraz mniejszą. Każdy występ kosztuje mnie coraz więcej pracy, nie fizycznej, ale artystycznej. Sam dla siebie podnoszę poprzeczkę coraz wyżej.

       To dobrze, bo to chyba na tym polega, że człowiek przez cały czas się rozwija.

        - Owszem, ale coraz mniej jestem zadowolony z efektów, coraz więcej niedoskonałości słyszę, coraz krytyczniej patrzę na efekty mojej pracy.
W czasie pandemii robiliśmy dużo nagrań i to się przekładało na odbiór tego, co słyszałem i na krytykę. Z tej krytyki rodzą się tylko lepsze rzeczy. Dzięki tym doświadczeniom, według mnie, stałem się lepszym dyrygentem.

       Czy wraz z tymi doświadczeniami uświadamia Pan sobie, że jest jeszcze mnóstwo wspaniałej muzyki do wykonania, że w czasie jednego życia nie jest Pan w stanie sięgnąć po wszystkie partytury.

        - Właśnie, to co kiedyś było jeszcze pewnikiem, że kiedyś jeszcze tym wszystkim zadyryguję, okazuje się nieprawdą. Czasami też z różnych powodów tego nie zrobię.
Ponieważ kiedyś studiowałem język rosyjski i filologię słowiańską, to byłem specjalistą od oper Nikołaja Rimskiego-Korsakowa. Tych oper nikt w Polsce nie wystawia i wielkim moim marzeniem było, aby kiedyś dyrygować tymi operami.
       Teraz mamy wojnę i bojkot rosyjskiego repertuaru. Nie chcę się wypowiadać, czy słuszny. Nie jestem człowiekiem, który lubi odpowiedzialność zbiorową, bo ludzie są różni. Trudno mówić, że jeden naród jest zły, a drugi dobry. Uważam, że w każdym narodzie są ludzie dobrzy i źli. Bardzo nie lubię uogólniać i dla mnie nie wszystko jest czarno-białe.
W związku z tą sytuacją, ja nie wyobrażam sobie, żebym kiedykolwiek zrealizował moje marzenie, bo tych oper jest dużo, okazji nie ma w ogóle i w tej sytuacji politycznej nie mogę ich ujmować w moich planach.
Ta muzyka jest nadal ukryta w partyturach, które leżą w bibliotekach, a jej bogactwo pozostaje nieodkryte.

       Mówiliśmy o muzyce rosyjskiej, a przecież wiele dzieł do odkrycia jest także w naszej rodzimej muzyce.

       - To prawda. Niedawno w Lublinie odbyło się estradowe wykonanie opery „Janek” Władysława Żeleńskiego. Przywróciliśmy ją do życia, nagraliśmy ją i przygotowaliśmy materiał na płytę. Pewnie wiele osób w Polsce nawet nie wie, że istnieje taka opera, a ona jest doskonała i nie ustępuje operom europejskim z tego czasu. Jest po prostu od początku do końca porażająco piękna i takich oper jest jeszcze bardzo dużo.
To jest nasz plan na najbliższy czas, żeby tę nieznaną, ale bardzo dobrą muzykę polską wyciągać z archiwów, przypominać i nagrywać, ale do tego trzeba też środków finansowych.
       Mam nadzieję, że Filharmonia w Lublinie zdobędzie wreszcie te środki, że ten wyjazd do Ameryki również przełoży się na to, że zostaniemy zauważeni i docenieni również w kraju. Uważam, że zasługujemy na to i jesteśmy już w tej chwili ostatnią filharmonią po prawej stronie Wisły, która nie jest współprowadzona przez Ministerstwo Kultury, a to powoduje, że jesteśmy od razu na straconej pozycji, bo my musimy na wszystko zarobić.
W czasach, kiedy była pandemia i teraz, kiedy publiczność bardzo oszczędnie przychodzi do filharmonii, nie mamy na czym zarobić i musimy ograniczać swoje ambicje. Nie chcemy tego robić, wręcz przeciwnie, mamy apetyt na więcej od strony artystycznej i do tego potrzebne nam są odpowiednie środki. Mam nadzieję, że uda nam się je zdobyć.

        Wojciech Rodek - dyrygent, dyrektor Filharmonii im. H. Wieniawskiego w Lublinie, fot. Mikołaj Kołodziejczyk

Wojciech Rodek fot. Mikołaj Kołodziejczyk

       Jest Pan dyrektorem Filharmonii Lubelskiej i odpowiada Pan za wszystko, w tym także za wszystkie wykonywane programy, ale jest to także ogromna odpowiedzialność, również finansowa.

       - Tak, muszę powiedzieć, że 80 %, a może nawet więcej mojej działalności, to są sprawy administracyjno-finansowe, a nie artystyczne. Aż taki procent, bo to jednak jest prowadzenie przedsiębiorstwa. Ono musi być rentowne, trzeba dbać o to, co gramy, jak się to sprzedaje, a działalność artystyczna jest niejako dodatkiem. Z działalności artystycznej mało kto mnie będzie rozliczał. Patrzy pani na mnie ze zdziwieniem – oczywiście, że działalność artystyczna jest ważna, ale niestety, żyjemy w czasach, kiedy łatwiej przeliczyć kilka banknotów, niż przeżyć kilka stron partytury, czy usłyszeć utwór i stwierdzić, czy był dobry, czy zły. Obecnie rzadko na koncerty przychodzą krytycy, mało jest znawców, którzy nas docenią. Na szczęście ciągle przychodzą spragnieni melomani i trzeba o nich dbać, oferując im w programach koncertów to, z czego będą dumni i zadowoleni.

       Dla każdego dyrygenta, nawet bardzo doświadczonego, ciągle jest wielkim wyzwaniem, jak osiągnąć dobry efekt pracy i jednocześnie zadowolić muzyków. Sprawić, aby chętnie i efektywnie pracowali.

        - Dokładnie określiła pani ten problem. To jest ciągłe balansowanie na granicy tego, ile można wymagać, jak długo musi trwać próba, jak dawkować ciężka pracę w połączeniu z lekką i jak spowodować, żeby muzycy chętnie grali. Muzyk musi chcieć grać. Powiedziałem, że musi, chociaż niektórzy nienawidzą tego słowa, bo tego wymaga publiczność. Musimy grać bardzo dobrze i dyrygent jest tym, który musi stworzyć dobrą atmosferę, żeby każdy dał z siebie to, co najlepsze.
        Jeśli coś się czasem nie uda? To przecież jest żywa muzyka i czasem nie wszystko jest doskonałe, ale z tych niewielkich niedoskonałości tworzą się rzeczy niepowtarzalne. Tego można doświadczyć tylko podczas koncertu. Chcemy na próbach stworzyć atmosferę pewnego napięcia, które podczas koncertu pozwoli nam wszystkim stworzyć wartość, której nie da się opisać.
        Chciałbym, żeby zawsze tak było, ale ma pani rację, że to jest bardzo trudne. Trzeba sprostać oczekiwaniom muzyków, bo nie oszukujmy się, niektórzy oczekują pewnego spokoju – po co grać trudne utwory, po co grać tak szybko, po co grać tak głośno albo po co grać tak cicho (śmiech).
Ale, jeśli wytłumaczymy dlaczego tak ma być, dlaczego trzeba robić tak albo inaczej – to wtedy osiągniemy porozumienie i pewien spokój w zespole. Zespół musi być przekonany, że to czego oczekuje dyrygent, jest prawdziwe.
        Są także dyrygenci, którzy oczekują rzeczy nierealnych i podcinają zespołowi skrzydła, a nie wolno tego robić. Są momenty, kiedy traci się zaufanie i czasem wystarczy nawet jedno głupie słowo, uwaga i nagle tworzy się ściana. Czasem nie da się już odzyskać dobrej atmosfery do pracy. Nie wolno ludzi obrazić, bo to jest rzecz niewybaczalna.
         Sztuka rodzi się tylko w porozumieniu, w zaufaniu, bo samo granie jest tak trudne, że nie potrzeba żadnych negatywnych bodźców.
Wyzwanie jest duże i wspólnie musimy stworzyć drużynę, która zmierza do finału, jakim jest koncert, ale do tego potrzebna jest dobra atmosfera w pracy. Taka atmosfera panowała w tym tygodniu w Sali Filharmonii Podkarpackiej i dlatego nasz koncert się podobał i zostaliśmy tak gorąco przyjęci przez publiczność.

Zofia Stopińska

Wojciech Rodek: "Sztuka rodzi się tylko w porozumieniu i w zaufaniu"

         Zapraszam Państwa na spotkanie z panem Wojciechem Rodkiem, znakomitym dyrygentem, którego działalność obserwuję i podziwiam od kilkunastu lat. Artysta pochodzi z Opolszczyzny. Urodził się w 1977 roku w Brzegu. Gry na fortepianie uczył się od 8 roku życia w PSM I st. w Namysłowie i w PSM II st. we Wrocławiu. W latach 1998-2003 studiował dyrygenturę w klasie prof. Marka Pijarowskiego w Akademii Muzycznej we Wrocławiu, gdzie debiutował w 2000 roku z Orkiestrą Symfoniczną AM. Ukończył również Filologię Słowiańską na Uniwersytecie Wrocławskim. Studiował w Instytucie Języka Rosyjskiego im. Puszkina w Moskwie. W 2005 roku wygrał konkurs na stanowisko asystenta Antoniego Wita w Filharmonii Narodowej w Warszawie, gdzie pracował w latach 2005-2007. Prowadzi klasę dyrygentury w Akademii Muzycznej we Wrocławiu. Posiada tytuł doktora sztuki. Laureat II nagrody na III Przeglądzie Dyrygentów im. Witolda Lutosławskiego w Białymstoku (2002). W 2011 roku został wyróżniony Teatralną Nagrodą Muzyczną im. Jana Kiepury w kategorii: Najlepszy Dyrygent. W 2015 roku odznaczony medalem „Zasłużony Kulturze-Gloria Artis”.
Od 2005 roku związany z Filharmonią Lubelską jako dyrygent i dyrektor artystyczny. Był kierownikiem muzycznym Gliwickiego Teatru Muzycznego, dyrektorem artystycznym Filharmonii Dolnośląskiej, dyrektorem artystycznym Teatru Wielkiego w Łodzi.

        Rozmawiamy w Rzeszowie, gdzie pracuje Pan z Orkiestrą Symfoniczną Filharmonii Podkarpackiej przygotowując koncert, który odbędzie się już dzisiaj - 29 kwietnia 2022 roku. Program wypełnią dwa wielkie dzieła.

        - Kiedy rozmawialiśmy o programie, wiadomo było, że w pierwszej części znajdzie się Koncert skrzypcowy D-dur op. 77 Johannesa Brahmsa. Zastanawialiśmy się z panią Dyrektor Wierzbieniec, co do tego dołożyć.
Zwykle poszukuje się utworów, które są dla orkiestry rozwijające i jednocześnie zachęcające publiczność do przyjścia na koncert. To nie jest takie proste, bo zwłaszcza w czasach po covidowych obserwujemy, że ludzie trochę zapomnieli przychodzić do filharmonii i teraz, kiedy już można przychodzić bez ograniczeń, to z tego nie korzystają. Dlatego musi być coś, co przyciągnie publiczność na koncert.
        W związku z trwającą wojną rozpatrywaliśmy także opcję wypełnienia tej części utworami ukraińskimi, ale ostatecznie zdecydowaliśmy się na pewne dzieło, które jest uniwersalne i jest o wojnie. Trudno zaprzeczyć, że III Symfonia Es-dur op. 55 „Eroica” Ludwiga van Beethovena, ze swoją historią powstania, ze swoją historią dedykacji i jej wycofaniu – jest symfonią o Napoleonie. Kim był Napoleon? Dla Beethovena była to wielka nadzieja, że jest to ten, który rozbije układ mocarstw i wprowadzi wolność, równość, braterstwo, demokrację. Okazało się, że był tylko człowiekiem.
        To samo dzieje się teraz, kiedy wydawało się, że nie będzie już nigdy wojny, że wojna jest niepotrzebna, wszystko rozgrywa się w przestrzeni wirtualnej. Przepływ towarów, przepływ usług, pieniędzy odbywa się w taki właśnie sposób, i że właściwie ziemia w tej chwili nie jest nikomu potrzebna. Okazuje się, że tak nie jest. Ludzie są brutalni, zdolni do największych morderstw.
Beethoven też to zobaczył i chyba dla niego szczególnie – dla idealisty, którym pozostał do końca życia, bo to słychać w jego utworach – dla niego to musiał być szok.
Jego III Symfonia była z jednej strony peanem na rzecz Napoleona, ale z drugiej strony, kiedy słuchamy najbardziej tragicznych kart tej symfonii – marsza żałobnego, to nie był on na chwałę Napoleona. Beethoven doskonale wiedział, ile ludzi ginie i to był marsz żałobny dla tych wszystkich, którzy stracili życie.
        To jest moja ulubiona symfonia. Wielu twierdzi, że to jest najlepsza symfonia w historii muzyki. Sam Beethoven twierdził, że III Symfonia jest jego najlepszą symfonią, a ja za każdym razem, kiedy mam nią dyrygować, to jestem bardzo szczęśliwy, bo to jest dzieło ponadczasowe. Każdy takt, każdy fragment tej symfonii jest po prostu nieśmiertelny. Mam nadzieję, że w Rzeszowie przedstawimy ją w trochę innym świetle, bo ja nie podążam za modą innych muzyków, nie gram jej bardzo szybko, tylko zupełnie inaczej. Kiedy byłem jeszcze dzieckiem, z czarnej płyty słyszałem wykonanie pod batutą Otto Klemperera, które mną wstrząsnęło. To jest nagranie z 1959 roku i za każdym razem, kiedy go słucham, jest ono dla mnie wielką tajemnicą. Coś się narodziło i nie wiadomo jak, i nie da się tego powtórzyć, nie sposób zanalizować, dlaczego tak się stało.
To się dzieje także na koncertach i dlatego koncerty w filharmoniach są tak ważne i wspaniałe, bo nie wiemy, co się wydarzy.

        Z wielkim zainteresowaniem Pana słucham, bo byłam przekonana, że jednak prawie wszystko przygotowuje się podczas prób, bo one odbywają się zgodnie z harmonogramem.

        - To prawda, że pracujemy podczas prób, ale nie wiemy, jak nam się to wszystko uda. Przygotowując koncert, to wszystko tak naprawdę przestaje mieć znaczenie – czy próby były długie, czy krótkie, czy pracowaliśmy intensywnie, czy też mniej intensywnie. Nie, bo mamy koncert i podczas tego koncertu może się zdarzyć wszystko. Najlepiej przygotowany może się nie udać, albo mniej przygotowany może być znakomity. To jest magia dźwięku, magia żywej muzyki. Mam nadzieję, że podczas tego koncertu uda nam się coś takiego osiągnąć.
Za każdym razem jest takie dążenie, żeby podczas tego koncertu stało się coś niezwykłego, żeby wibracje instrumentu, wibracje samej muzyki wypełniły salę i trafiły do publiczności, żeby wszyscy odebrali to w sposób bardzo osobisty.

        Jestem przekonana, że dla publiczności wielkim wydarzeniem będzie spotkanie z Aleksandrą Kuls, solistką tego wieczoru.

         - Jestem tego pewny.

        Wiem, że znacie się od wielu lat. Pani Aleksandra Kuls występowała w Filharmonii Lubelskiej pod Pana batutą jako młoda skrzypaczka, a było to wiosną 2012 roku.

         - Tak i wystąpiliśmy z tym programem razem nawet w Filharmonii Narodowej w Warszawie. Bardzo dobrze pamiętam ten koncert i byliśmy pod olbrzymim wrażeniem. Nie widzieliśmy się kilka lat i jestem bardzo ciekawy, jak zagra dla rzeszowskiej publiczności, zwłaszcza, że gra Koncert skrzypcowy D-dur op. 77 Johannesa Brahmsa. Dla wielu, obok Koncertu skrzypcowego D-dur op.61 Ludwiga van Beethovena, to jest król wśród koncertów skrzypcowych.
         Muszę powiedzieć, że za każdym razem stawiamy sobie znak zapytania - czym jest ten koncert? Ten koncert różni się od wielu innych, zwłaszcza tych, które powstały wcześniej, bo jest partia skrzypiec i akompaniament orkiestry. Koncert Brahmsa jest wielką symfonią i skrzypek musi być bardzo dojrzały, żeby osiągnąć tę równowagę pomiędzy solo a orkiestrą i stworzyć razem z orkiestrą wielką kreację, a czasu jest zawsze mało.

         Dla dyrygenta Koncert skrzypcowy D-dur Brahmsa jest także wielkim wyzwaniem, ponieważ orkiestra może łatwo zagłuszyć solistę.

          - Ma pani rację. Chcę zwrócić uwagę, że solista jest nie tylko, kiedy gramy koncert – często soliści są także podczas wykonywania symfonii. Ja bardzo lubię określenie, że powinniśmy ich trochę „oświetlić”, dać im kontekst. Jeśli gra solo flet, obój, czy klarnet lub waltornia, to musimy dać im dobre tło, żeby brzmieli jak najlepiej, a nie po prostu grać głośno i nie zwracać na nic uwagi. Zwykle zwracam na to uwagę podczas prób, bo proporcje są dla mnie bardzo ważne.
          Podobnie jest podczas wykonywanie koncertu. Solista musi być świetnie „oświetlony”, dobrze słyszalny, ale są momenty, kiedy to on akompaniuje, a jego partię przejmuje ktoś z orkiestry lub cała orkiestra. Solista także musi rozumieć tę współpracę z zespołem, z którym występuje. Nie znoszę pantomimy, kiedy solista gra, a w ogóle go nie słychać. W Koncercie skrzypcowym Brahmsa jest to bardzo łatwe. Dlatego ta czujność z każdej strony jest konieczna, żeby osiągnąć równowagę, a z tej równowagi staje się forma, staje się utwór, no i emocje, ponieważ emocje wyzwalają się pod wpływem doskonałości, przemyślenia konstrukcji i techniki. Nie można tego wszystkiego zastąpić jedynie emocja, bo ona będzie błaha i często nieprawdziwa.
           Niedawno poznałem wspaniałe określenie Sergiu Celibidache dotyczące interpretacji i jestem pod ogromnym wrażeniem, że ktoś ubrał w słowa to, o czym od dawna myślałem, ale nie potrafiłem tego zrobić. Sergiu Celibidache stwierdził, że nie ma interpretacji, bo w muzyce są fakty. Coś w tym jest – w muzyce są fakty, a interpretacja polega na odczytaniu tych faktów. Celibidache powiedział, że jak idziemy pod górę, to nie możemy udawać, że idziemy w dół, a muzyka na tym polega, czasem melodia idzie w dół, czasem w górę, czasem się zaczyna, a czasem się kończy. Nie można o tym nie myśleć. Dopiero z tego powstaje interpretacja, ale żeby powstała, musimy poznać wszystkie fakty.
           Po to też są próby. Czasem jakiś utwór gramy wolniej, jakiś fragment utworu, przyglądamy się każdej nutce, każdej konstrukcji, każdemu akordowi i dopiero z tego powstaje całość. Nie można tylko przegrywać utworu w całości i udawać, że skoro od początku do końca udaje się zagrać to jest dobrze. Nie, wtedy właśnie pomijamy wiele faktów.
Dodam jeszcze, że sztuka rodzi się tylko w porozumieniu, w zaufaniu, bo samo tworzenie sztuki jest tak trudne, że nie trzeba dodatkowych negatywnych bodźców. Wyzwanie jest duże i wspólnie musimy tworzyć drużynę, która zmierza do finału, którym jest koncert, ale do tego jest dobra atmosfera w pracy.

           Wiem, że nasi Filharmonicy lubią z Panem pracować i chyba ta atmosfera jest od początku dobra.

            - Ja też bardzo lubię z nimi pracować. Zastanawiam się, z czego to się bierze. Znamy się już tyle lat, wykonaliśmy wspólnie wiele koncertów, mamy wiele wspomnień, niesamowitych. Może dlatego, że za każdym razem podchodzę do sprawy uczciwie i muzycy też – po prostu ciężko pracujemy i staramy się o dobry efekt. Cieszę się, że przez tyle lat nam się to udaje – ani oni się nie zmieniają, ani ja. Zawsze jesteśmy uczciwi wobec siebie i wobec sztuki.

           To jest dobra puenta pierwszej części naszej rozmowy. Dziękuję bardzo, a do lektury części drugiej zaproszę Państwa za kilka dni. Dzisiaj zapraszamy na koncert.

            - Bardzo dziękuję. Serdecznie Państwa zapraszam o 19.00 do sali Filharmonii Podkarpackiej.

Zofia Stopińska

Zdzisław Magoń: "Cieszę się, że mamy nową energię do pracy"

       Ciągle jestem pod wrażeniem koncertu, który odbył się 2 kwietnia 2022 roku w Sali Balowej Muzeum-Zamku w Łańcucie w 17-tą rocznicę śmierci Papieża – Polaka, w wykonaniu Chóru i Orkiestry Kameralnej „Nicolaus” z Kraczkowej pod batutą Zdzisława Magonia.
       Pierwszy koncert papieski w wykonaniu „Nicolausa” odbył się 2 kwietnia 2006 roku, w pierwszą rocznicę śmierci Jana Pawła II, a w jego programie znalazła się Msza G-dur Franciszka Schuberta. Później, każdego roku przygotowywali nowe programy, a sala balowa wypełniała się publicznością, która entuzjastycznie przyjmowała artystów z Kraczkowej. Przez minione dwa lata koncerty nie mogły się odbywać z powodu pandemii, dlatego na XV Koncert w hołdzie Świętemu Janowi Pawłowi II czekaliśmy dwa lata, ale warto było.
       Wspólnie z panem Zdzisławem Magoniem, pomysłodawcą, założycielem i dyrygentem Chóru i Orkiestry Kameralnej „Nicolaus” przedstawimy Państwu ten zespół i opowiemy o jego działalności.

       Organizowane przez „Nicolausa” koncerty w hołdzie Papieżowi - Polakowi są związane z działalnością założonego przez Pana zespołu.

        - Mało tego, te koncerty zadecydowały o formule zespołu. Zakładając niewielki chór, myśleliśmy tylko o tym, aby ładnie śpiewać podczas różnych uroczystości w kościele. W niedługim czasie okazało się, że stać nas na coś więcej i tak zaczęliśmy się rozwijać.
Koncerty, które odbywają się zawsze 2 kwietnia w Sali Balowej Muzeum - Zamku w Łańcucie, sprawiają, że zespół nabiera dużo energii i chęci do pracy. Staramy się zawsze przygotować coś ciekawego, w czym uczestniczą wszyscy. Nie polega to jedynie na tym, że ja wymyślam program, a cały zespół się podporządkowuje. Nie! Angażują się wszyscy, nie tylko w przygotowanie programu, ale również w organizację całego wydarzenia.

        Jak słuchamy Was i oglądamy na scenie, to podziwiamy i oklaskujemy artystów. Publiczność nie wie, że nie macie zaplecza technicznego i wszystko trzeba przed koncertem przygotować.

        - W poniedziałek po koncercie pojechałem rano do Sali Balowej, poskładałem i przygotowałem wszystko do transportu a kilku naszych chłopaków zjawiło się następnego dnia rano, aby wszystko przenieść, przewieźć i ostatecznie zakończyć wydarzenie. Myślimy także o następnych zadaniach, które nas czekają również od strony logistycznej.

        Trzeba także podkreślić, że na te kwietniowe koncerty czeka Wasza wierna publiczność. Nawet gdybyście nie przygotowali afiszy i zaproszeń, to 2 kwietnia o 18.00 Sala Balowa byłaby wypełniona.

        - Te zaproszenia są po to, żeby nie przychodziło zbyt dużo osób. Musimy przestrzegać wymogów gospodarzy. Podczas tego koncertu na widowni mogło znajdować się tylko 250 osób, a wcześniej stawialiśmy 440 krzeseł. Wypełnione były wszystkie wnęki, nie było przejścia przez środek.
        Teraz przygotowaliśmy 250 zaproszeń i ubolewam, że nie mogli wejść wszyscy, którzy chcieli, natomiast cieszę się, że począwszy od pierwszego koncertu, ludzie lubią przychodzić na to wydarzenie. To także motywuje do pracy i sprawia nam dużo radości.

        Chóry i wszelkie większe zespoły zaczynają koncertować po okresie pandemii. Przez ostatnie dwa lata nie było warunków do pracy.

         - Niestety, nas także to dotknęło. W tym okresie wielu śpiewaków i muzyków zrezygnowało z pracy w zespole, jednak w ostatnich miesiącach pojawiło się sporo nowych chętnych i nie było widać wielkiego ubytku w naszym zespole. Ilość chórzystów jest prawie taka sama, ale brakuje nam przynajmniej pięciu basów. Przybyło trochę tenorów, bo jest ich dziesięciu, a po pandemicznej przerwie zostało nam zaledwie trzech, ale także chętnie widzielibyśmy jeszcze kilku.
        Musieliśmy dużo pracować, aby osiągnąć poziom zespołu, który śpiewał jeszcze trzy lata temu. Bardzo się cieszę, że wszyscy nowi artyści Nicolausa są nie tylko zdolni, ale także chętni, pracowici i widać, że uczestnictwo w zespole sprawia im wiele radości. Cieszę się bardzo, że w dużym stopniu dzięki nim udało się ten jubileuszowy, bo 15-ty koncert zorganizować i wykonać.

        Wiele osiągnęliście i teraz musi Pan myśleć, żeby pokazać szerokiemu gronu publiczności efekty Waszej pracy. Publiczne występy mobilizują do dalszej pracy, a brawa publiczności są jedynym honorarium za ciężką pracę.

        - Staram się organizować koncerty w różnych ośrodkach, nie tylko na Podkarpaciu, ale przyznam, że nie jest to łatwe. Może organizatorzy boją się zapraszać tak liczne zespoły. Jak proponuję koncerty – piszę emaile czy telefonuję, to zazwyczaj otrzymuję odpowiedzi, aby ponowić propozycję za kilka miesięcy. Przed pandemią nie było tych problemów.
        Planujemy wyjazd na taki relaksacyjny festiwal, podczas którego oprócz występów będzie czas na odpoczynek. To jest uzależnione od sytuacji za naszą wschodnią granicą, bo na razie jest tragicznie i niebezpiecznie. W naszym zespole są głównie młodzi ludzie i nie wszyscy są pełnoletni. Dlatego też organizacja wyjazdu zagranicznego wiąże się z ogromną odpowiedzialnością.
       Planowaliśmy, że wyjedziemy pod koniec lipca, teraz myślimy o ostatniej dekadzie sierpnia. Mamy w planie podróż do północnej Macedonii. Wystąpimy w Katedrze Najświętszego Serca Pana Jezusa w Skopje z Mszą C-dur KV 66 Wolfganga Amadeusza Mozarta, a później wykonamy festiwalowy koncert z nieco lżejszą muzyką, w którym znajdzie się również muzyka polska – z odrobiną repertuaru w stylistyce zespołów Mazowsze czy Śląsk.

       Słyszałam, że podczas wyjazdów zagranicznych często organizatorzy i publiczność nie wierzą Wam, że jesteście zespołem amatorskim.

        - To prawda, najczęściej z takim niedowierzaniem spotykaliśmy się we Włoszech, również kiedy występowaliśmy w Katedrze w Salzburgu. Pojechaliśmy tam na zaproszenie dyrektora artystycznego katedry prof. Jonosza Czifry i prof. Heriberta Metzgera, organisty, którym zależało, aby polski zespół wykonał muzykę sakralną Józefa Elsnera w przeddzień rozpoczęcia prestiżowego Festiwalu Salzburskiego, w którego organizację obaj Panowie są mocno zaangażowani. O tym, że mamy w repertuarze dzieła Elsnera, już wówczas można było bardzo łatwo znaleźć informację za pośrednictwem Internetu. Wykonaliśmy Mszę e – moll op.62 na SATB, chór mieszany i orkiestrę symfoniczną. Piękne i niezapomniane wydarzenie i ogromne przeżycie dla nas wszystkich.
Słuchając nas na próbie i podczas koncertu, zdecydowanie nie dawali wiary, że jest to zespół funkcjonujący w miejscowości, która wtedy liczyła 3 800 mieszkańców, że nie wszyscy tworzący nasz zespół muzycy mają dyplomy uczelni czy szkół muzycznych.
W kilka tygodni po przyjeździe z Salzburga otrzymałem specjalne podziękowanie za koncert i życzenia, aby młodzież naszej uczelni dalej się tak pięknie rozwijała.

       Spotkałam kilka razy małe zespoły kameralne działające w niewielkich miejscowościach i śpiewające lub grające muzykę klasyczną. Nie znam natomiast tak dużego zespołu działającego w Polsce.

        - Ja też przyznam się, że szukałem, ale nie znalazłem drugiego takiego zespołu. Szukałem też zespołu, który tak jak my, w rocznicę śmierci Św. Jana Pawła II, występuje ze specjalnym, uroczystym koncertem i nie znalazłem.
        To, że jesteśmy dla wielu niespodzianką, jest miłe i sympatyczne. Aktualnie pracujemy nad nowym repertuarem w pomieszczeniach dawnej plebanii, a z całością mamy próby w kościele.
        Organizuję też zgrupowania, bo wtedy mam wszystkich, którzy grają i śpiewają dany program. Przed koncertami kolęd mieliśmy zgrupowanie w pięknym ośrodku CARITASU. Mieliśmy do dyspozycji selektywną pod względem akustyki salę, w której wszystko było słychać. Mniejsze świetlice do zajęć sekcyjnych. Prawdziwy komfort pracy. Niestety przed 2 kwietnia nie było takiej możliwości, wszystkie ośrodki zostały zamienione na noclegownie dla naszych gości z Ukrainy.
        Przyznam się, że miałem mnóstwo obaw związanych z tym koncertem, zbyt mało prób w których uczestniczyli wszyscy wykonawcy. Ale taki to jest urok pracy zespołu amatorskiego.

        Na szczęście wszystko się udało i trzeba jeszcze gdzieś ten program kilka razy wykonać.

        - Bardzo bym chciał, żeby Chór i Orkiestra Kameralna „Nicolaus” wystąpili z koncertem w sali Filharmonii Podkarpackiej. Wybieram się z taką propozycją do Pani Dyrektor i mam nadzieję, że może niedługo będziemy mogli zagrać także dla rzeszowskich melomanów.

        Wspominał Pan o rozwoju chóru, ale trzeba podkreślić, że coraz więcej bardzo dobrych instrumentów ma Wasza orkiestra do dyspozycji, ale nie wszyscy grają na własnych instrumentach.

         - To prawda, szczególnie chodzi tu o instrumenty dęte, bo mamy kopie puzonów barokowych, mamy trąbki clarino, obój, flety, dwa kontrabasy, dwie altówki i instrumenty do prowadzenia zajęć, czyli fortepian, keyboard, komputer, ekran multimedialny, który służy do wyświetlania nut. Mamy też możliwość posłuchania wybitnych wykonań utworów, które przygotowujemy. W mediach znalazłem tylko dwa wykonania Mszy C-dur KV 66 Wolfganga Amadeusza Mozarta, które posłużyły nam za wzorzec wykonawczy. Planujemy również powrót do kiedyś wykonywanego Requiem Mozarta. Na zasadzie odskoczni wróciliśmy do jego fragmentów i mogę powiedzieć, że Msza C-dur jest bardziej wymagająca dla mojego zespołu niż Requiem.
W częściach Credo i Gloria są wymagające fugi, instrumenty smyczkowe mają sporo technicznego, ale obowiązkowo lekkiego grania. Mało znany, rzadko wykonywany, a jakże piękny utwór. Cieszę się, że udało się go włączyć do naszego repertuaru.

        W geście solidarności z Ukrainą zorganizowaliście zbiórkę pieniędzy. Trzeba podkreślić, że macie tam także wielu przyjaciół, głównie we Lwowie.

        - Występowaliśmy tam wiele razy. O honorowy patronat i uczestnictwo w wydarzeniu poprosiliśmy Metropolitę Lwowskiego Arcybiskupa Mieczysława Mokrzyckiego i początkowo mieliśmy potwierdzenie, że przyjedzie. Jednak w dniu koncertu, przed południem, bardzo źle się poczuł i zawiadomił, że niestety nie może przyjechać.
        Bardzo mi zależało, aby pod każdym względem zarówno organizacyjnym, jak i artystycznym XV jubileuszowy koncert był wzorcowy i w pełni udany. Po dwuletniej pandemicznej przerwie w nim upatruję nabrania energii i siły napędowej do dalszej pracy Nicolausa. Zawsze solidnie przygotowywaliśmy się do występu w Sali Balowej 2 kwietnia i później udawało nam się z powodzeniem występować na pięknych festiwalach muzycznych, wyjeżdżaliśmy za granicę, koncertowaliśmy w przepięknych miejscach w Polsce i Europie. W ostatnich dwóch latach bardzo nam tego koncertu brakowało i to dotyczy wszystkich, którzy przetrwali w zespole.
        Cieszę się z nowej energii do pracy. Już w najbliższym tygodniu czeka nas wiele pracy. Przed nami do zaśpiewania całe Triduum Paschalne w kościele w Kraczkowej. Staramy się wywiązywać z obietnicy, danej na początku naszej działalności ks. proboszczowi Mieczysławowi Biziorowi, że będziemy ładnie śpiewać w naszej parafii. W związku z tym przygotowujemy śpiew a capella – najpierw Triduum Paschalne, a w Wielką Niedzielę zaśpiewamy już pieśni wielkanocne. Wykonamy też przepiękne fragmenty z Mszy Rezurekcyjnej - Gloria Tibi Trinitas ks. Wojciecha Lewkowicza.
W okresie Świąt Wielkanocnych mamy sporo pracy, ale zawsze efekty są zadowalające.

        Myślę, że po Wielkanocy pomyśli Pan o kolejnych koncertach „Nicolausa”.

        - Czynię starania, aby w niedzielę – 24 kwietnia wystąpić w Sanktuarium w Tuchowie. Być może, że powtórzymy tam koncert papieski.

        Życzę Panu oraz wszystkim, którzy tworzą Chór i Orkiestrę Kameralną „Nicolaus” wielu sukcesów, o których z radością poinformujemy oraz dziękuje za poświęcony czas i miłe spotkanie.

        - Ja również bardzo dziękuję.

 

Zofia Stopińska

   

Chętnie wracam w rodzinne strony

       Bardzo długą i gorącą owację zgotowała publiczność wypełniająca 1 kwietnia 2022 roku salę Filharmonii Podkarpackiej. W czasie tego wieczoru zabrzmiało Requiem d-moll KV 626 Wolfganga Amadeusza Mozarta.
       Wykonawcami tego wyjątkowego i zarazem ostatniego dzieła genialnego twórcy byli: Orkiestra Filharmonii Podkarpackiej, przygotowany przez prof. UR Bożenę Stasiowską Chrobak Chór Instytutu Muzyki Uniwersytetu Rzeszowskiego oraz soliści: Becca Conviser – sopran, Magdalena Niedbała-Solarz – mezzosopran, Paweł Skałuba – tenor i Piotr Kwinta – bas. Dyrygował Jiři Petrdlik.
       Przed koncertem mogłam porozmawiać z panem Pawłem Skałubą, który w Rzeszowie rozpoczynał swą muzyczną drogę. Zapraszam do przeczytania tej rozmowy.

        Pana działalność artystyczna zatacza coraz to szersze kręgi, chociaż przez ostatnie dwa lata ograniczeń było sporo.

        - W czasie pandemii w każdej dziedzinie było sporo ograniczeń i niestety, w pierwszej kolejności były zamykane teatry i filharmonie, ale miejmy nadzieję, że już to nie wróci i będzie coraz lepiej.

        To wcale nie oznacza, że artyści zawiesili na cały czas pandemii swoją działalność, bo były także okresy, kiedy ograniczano restrykcje.

         - Zgadza się, na przykład przyjechałem do Krakowa i zaśpiewałem w Operze Krakowskiej „Carmen” - pierwszy raz w życiu bez chóru na scenie. Spektakle „Carmen” w Teatrze Wielkim – Operze Narodowej zostały odwołane w przeddzień zaplanowanego pierwszego przedstawienia. W przyszłym tygodniu wracają te spektakle. Ciągle jeszcze plany teatrów ulegają zmianom.
        W czasie próby w Filharmonii Podkarpackiej rozmawialiśmy i dowiedziałem się, że na przykład Chór Instytutu Muzyki, który wystąpi w Requiem Mozarta, nie śpiewał praktycznie dwa lata, bo nie mogli się spotykać. Wiadomo, że nie da się prowadzić zajęć z takim zespołem online. To nie są studia, polegające na wysłuchaniu wykładu, przeczytaniu książki i opanowaniu określonego materiału. W tym wypadku niezbędny jest bezpośredni kontakt z pozostałymi wykonawcami i osobą prowadzącą chór.

        Od momentu otwarcie teatrów i filharmonii śpiewa Pan nieustannie.

         - To prawda i dzięki Bogu zdrowie mi dopisuje. Dzięki temu mam także zaszczyt gościć w Rzeszowie i śpiewać w swojej ukochanej sali, tuż koło mojej szkoły, w której się uczyłem. Takie powroty w rodzinne strony są dla mnie bardzo ważne.
         Oprócz tego zapraszam serdecznie do Krakowa. W kwietniu śpiewam w Operze Krakowskiej w spektaklach „Traviaty”. Miejmy nadzieję, że w czerwcu nic się nie wydarzy, bo zaplanowany mam udział w „Strasznym dworze” na Wawelu, a pod koniec czerwca zapraszam na „Toscę” z Operą Krakowską. Spektakl wzorowany będzie na realizacjach, które odbywały się w Rzymie i innych miastach – pierwszy akt odbędzie się w kościele, a pozostałe części mają być wystawione na Skałce.
Całość ma się odbyć w jednym dniu. Miejmy nadzieję, że pogoda nam dopisze i przyznam się, że jestem bardzo ciekawy, jak to wydarzenie nam się uda.

         Ostatnio dość często jest Pan zapraszany do Teatru Wielkiego – Opery Narodowej w Warszawie.

         - Owszem, w przyszłym tygodniu wystąpię w trzech spektaklach opery „Carmen” jako Don Jose.

         Te zmiany wiążą się ze zmianami w kalendarzu koncertowym.

          - Tak, bo na przykład wiem, że pan Mariusz Treliński w Warszawie przygotowywał spektakle „Borysa Godunowa”, ale zostały one odwołane, a w tym czasie wystawiana będzie, odwołana wcześniej, „Carmen”. Tych zmian jest sporo i trzeba być elastycznym. Jak się decydowałem na ten zawód, to nie miałem pojęcia, że muszę mieć tyle samodyscypliny i być aż tak elastycznym, żeby funkcjonować. Nic tak naprawdę do końca w dzisiejszych czasach zaplanować się nie da.

         Zagląda Pan czasami do swojej pierwszej opery – Opery Bałtyckiej?

         - Tak, ale ostatnio byłem niestety zmuszony odmówić, bo się przeziębiłem. Miałem śpiewać partie Radamesa w „Aidzie”, ale myślę, że „co się odwlecze, to nie uciecze” i jeszcze kiedyś zaśpiewam Radamesa. Śpiewałem w Gdańsku w „Traviacie” i w „Strasznym dworze”. Chcę podkreślić, że jestem pod wielkim wrażeniem inscenizacji Marka Grzesińskiego i serdecznie te spektakle polecam. Brałem udział w szesnastu inscenizacjach „Strasznego dworu”, nawet aktualnie śpiewam również w spektaklach tej opery Moniuszki w Warszawie.

         Przed tygodniem miałam przyjemność rozmawiać z maestro Wojciechem Michniewskim i wspominaliśmy m.in. przygotowania i premierę opery „Madame Curie” Elżbiety Sikory. Pan również występował w tych spektaklach i później w nagraniach. Ciekawa jestem Pana wrażeń.

         - Prawykonanie odbyło się w Paryżu, w sali UNESCO, niedaleko Panteonu, w którym pochowana jest Maria Skłodowska-Curie. Reżyserem tej opery był także Marek Grzesiński. Wspomniała Pani o nagraniach DVD i szczerze mówiąc egzemplarz, który otrzymałem, leży na półce zafoliowany, stąd nie mogę powiedzieć, jak wyszło samo nagranie, ale wspomnień mam mnóstwo. Śpiewałem partie Piotra Curie, męża Marii, który był wielkim wsparciem dla żony. Niestety, pewnego dnia wyszedł zdenerwowany i zginął w wypadku drogowym.
         Jak powiedział Marek Grzesiński, praca z kompozytorem, który żyje, wcale nie jest taka łatwa (śmiech).
Opowiem anegdotę z Paryża, z próby w sali UNESCO. Tam jest zupełnie inna akustyka niż w salach filharmonicznych, czy teatrach operowych, bo betonowe ściany sprawiają, że jest długi pogłos.
Pani Elżbieta Sikora zaznaczyła w librettcie, że potrzebna jest specjalna blacha. Opera Bałtycka specjalnie tę blachę zamawiała i nie było to łatwe, bo jest to bardzo rzadki instrument. Jak perkusista zagrał na tej blasze, pani Elżbieta Sikora przerwała i powiedziała do Marka Grzesińskiego: „Wiesz Marku, chyba to nie pasuje tutaj”.
Pamiętam, że Marek Grzesiński odwrócił się w moim kierunku i powiedział: „Boże, nigdy więcej z żyjącym kompozytorem. Trzy miesiące czekaliśmy na tę blachę i miała być bardzo ważna, a teraz mamy jej nie wykorzystać”.
         Uważam, że muzyka w „Madame Curie” jest bardzo interesująca, a zobrazowana przez Marka Grzesińskiego tworzy swój klimat. Bardzo ważną rolę odgrywa chór, bo komentuje wydarzenia na scenie. Jak będzie okazja, gorąco tę operę polecam.

         Nie wiem, czy Pan się ze mną zgodzi, bo ja uważam, że bardzo rzadko kompozytorzy tworzą nowe opery.

          - Tak, bo ten gatunek przede wszystkim publiczności, ale także szefom teatrów operowych i wykonawcom, kojarzy się ciągle z Verdim, Rossinim, Puccinim czy Wagnerem. My jeszcze mamy „Króla Rogera” Szymanowskiego, który tak naprawdę jest na świecie wykonywaną operą. Współczesnych kompozytorów tip-top operowych, takich jak byli w XIX wieku, nie ma.
         Ze współczesnych kompozytorów możemy jeszcze wymienić Krzysztofa Pendereckiego, którego opery są czasem wystawiane. W Gdańsku była wykonywana „Czarna maska” i „Król Ubu”, ale nie są to pozycje, na które publiczność „wali drzwiami i oknami”. Są to propozycje dla słuchacza, widza wysmakowanego, który zna już cały repertuar operowy i potrzebuje innego doświadczenia. Żeby to nastąpiło, to niezbędna jest edukacja, której praktycznie w szkołach nie ma – mówię tu o szkołach ogólnokształcących. Niestety, muzyka klasyczna, a szczególnie opera jest gatunkiem, który trzeba poznać i potrzebuje przygotowania słuchacza do odbioru.

         Miał Pan wielkie szczęście, że trafił Pan do pedagogów śpiewu, którzy występowali na scenach i brali udział w spektaklach operowych, a także potrafili przekazać swoje doświadczenia uczniom.

          - Ma pani rację, bo taką znakomitą nauczycielką była śp. Anna Budzińska, takim fenomenalnym pedagogiem jest prof. Piotr Kusiewicz, a do tego w czasie studiów miałem szczęście często spotykać maestro Jana Kusiewicza, który wprawdzie nie uczył, ale był świetnym tenorem i śpiewał wszystkie największe partie w operach Verdiego, Pucciniego, Moniuszki…
         Moja pierwsza śp. profesorka Anna Budzińska mówiła, że jestem „w czepku urodzony”, bo ja miałem szczęście spotykać w garderobach i na scenach ludzi, którzy byli ikonami. Wymienię tylko Bogdana Paprockiego, Leonarda Andrzeja Mroza, Krystynę Szostek-Radkową, Floriana Skulskiego, a było ich wielu. Od każdego się bardzo dużo nauczyłem.
         To nie było tak, jak dzisiaj się odbywa, że młodzi śpiewacy wchodzą do teatru, przychodzą tylko na swoje próby. Nie przychodzą na próby starszych kolegów czy rówieśników. Nawet jak się nie śpiewa, należy przyjść, usiąść na widowni i posłuchać, popatrzeć, czegoś się nauczyć – jak się powinno robić, ale także jak się nie powinno robić, bo to też jest bardzo potrzebne. Ja tak robiłem.
Szczycę się tym, że byłem i jestem zaprzyjaźniony z wieloma znakomitymi artystami i każdemu z młodszych kolegów tego życzę.

         Jest Pan już na tyle doświadczonym śpiewakiem, że mógłby Pan dzielić się swoją wiedzą z młodymi ludźmi, którzy marzą o tym zawodzie. Czy myślał Pan o tym?

         - Patrząc na moich kolegów, którzy będąc doskonałymi, w pełni sił śpiewakami podejmowali pracę w akademiach muzycznych, pomyślałem, że nie będę ich naśladował. Uważam, że ta dodatkowa praca wymaga wiele uwagi, czasu, indywidualnego podejścia do każdego człowieka. To nie są studia, że wystarczy pójść na zbiorowe zajęcia w sali wykładowej i wszystkiego się nauczyć.
         Oczywiście, jestem po doktoracie, mam za sobą trzy lata pracy w roli asystenta, jestem namawiany przez profesora Piotra Kusiewicza, aby rozpocząć pracę na Wydziale Wokalno-Aktorskim Akademii Muzycznej w Gdańsku, ale uważam, że dopóki mój kalendarz jest zapełniony i czuję, że mogę jeszcze występować na scenie i coś dobrego dawać publiczności z siebie, to postanowiłem, że nie będę się śpieszył do wykonywania zawodu nauczyciela. Nie wyobrażam sobie, żeby tylko firmować studenta nazwiskiem i podpisywać się w indeksie, a nie pracować z tym człowiekiem.
         Pamiętam, że w czasie mojej nauki w Szkole Muzycznej II stopnia w Rzeszowie, z Anną Budzińską - moją nauczycielką śpiewu, mogłem porozmawiać o wszystkim, nie ograniczało się to tylko do rozmów o muzyce i to było bardzo ważne. Muzyka, to co prezentujemy na scenie i potrafimy ludziom przekazać, bierze się z życia, a nie z wyciągu fortepianowego. To ludzi interesuje i to wyróżnia śpiewaka od muzyków, którzy są obok nas na scenie. Zawsze mam bardzo osobisty stosunek do partii, które wykonuję i nie zamierzam tego zmieniać.

         Przed przyjściem do Filharmonii, zaglądałam na Pana stronę internetową i zauważyłam, że ma Pan w repertuarze bardzo dużo różnorodnych utworów.

          - Tak, nawet dzisiaj podczas śniadania rozmawialiśmy z koleżanką, że rozpoczynałem od śpiewania oratoriów i mam w repertuarze ponad trzydzieści pozycji z tego gatunku, które już wykonałem. Trochę szkoda, że teraz dosyć rzadko mam okazję występować z tym repertuarem.
         W wielu filharmoniach, również w Filharmonii Podkarpackiej, już dawno zostały zlikwidowane chóry, chcąc sięgać po duże formy wokalno – instrumentalne dyrektorzy tych placówek muszą nawiązywać współpracę z chórami, które działają w innych, nieraz bardzo odległych miastach.
         Dawniej także śpiewacy specjalizowali się w formach oratoryjno-kantatowych i operowych. Teraz każdy jest przekonany, że może zaśpiewać wszystko. Ja uważam, że nie każdy powinien dotykać opery i nie każdy powinien brać się za oratorium, ponieważ są to dwa różne światy.

         Najlepszym przykładem może być maestra Stefania Woytowicz, która była wielką śpiewaczką, ale prawie wyłącznie występowała w wielkich formach oratoryjno-kantatowych.

          - Ze współcześnie występujących znakomitych śpiewaczek możemy wymienić Urszulę Kryger, Jadwigę Rappe. Oczywiście, że występowały czasami w repertuarze operowym, ale to nie było, tak jak w moim przypadku, że śpiewam prawie wyłącznie repertuar operowy, a oratoria są epizodami. Jestem zapraszany do wykonań Requiem Giuseppe Verdiego, Requiem Wolfganga Amadeusza Mozarta czy IX Symfonii Ludwiga van Beethovena, a już nie wracam do Bacha i wielu utworów tego gatunku skomponowanych przez innych znakomitych kompozytorów. Poza tym nie wykonuje się zbyt często tych utworów, bo potrzebne są duże, świetnie przygotowane chóry, dobry skład solistów i dobrzy dyrygenci.

         Niedawno oklaskiwała Pana także publiczność Teatru Studio Buffo. Ciekawa jestem, jak ta współpraca wygląda?

          - Współpraca z Januszem Józefowiczem i Januszem Stokłosą trwa już dosyć długo. Wszystko zaczęło się od „Koncertu trzech tenorów” w Sali Kongresowej w Warszawie. Debiutowała w tym programie także Natasza Urbańska, a później było widowisko "Ca Ira", w reżyserii Janusza Józefowicza, do którego muzykę napisał lider grupy Pink Floyd Roger Waters, było ono realizowane na terenie Międzynarodowych Targów Poznańskich.
Już na początku okazało się, że „nadajemy na podobnych falach”. Chcę podkreślić, że zawsze mam bardzo duży dystans do tego, co robię i im się to podoba.
Zawsze śpiewam swój repertuar, żeby ktoś nie pomyślał, że wygłupiam się i zabieram za coś, czego nie powinienem dotykać.
         W Buffo zarówno z wokalistami, jak i tancerzami mam bardzo dobry kontakt, a dla Janusza Józefowicza i Janusza Stokłosy mam zawsze swoją propozycję, którą wspólnie dopasowujemy do całego programu.
Ostatnio, kiedy byłem w Warszawie, bo śpiewałem w „Strasznym dworze” Stanisława Moniuszki w Operze Narodowej, Janusz Józefowicz zorganizował koncert na rzecz Ukrainy i mogłem w nim także uczestniczyć.
         Najbardziej lubię u Józefowicza próbę przed koncertem, kiedy panuje pozorny rozgardiasz. Widząc inscenizację i w jakim ten wieczór zmierza kierunku, że akcja rozgrywa się na stacji metra, zaproponowałem inny strój dla siebie. Chciałem wyjść w jakimś płaszczu i zaśpiewać „Carusa” – piosenkę napisaną w 1986 roku przez włoskiego piosenkarza i kompozytora Lucio Dallę, która jest dedykowana Enrico Caruso, włoskiemu śpiewakowi operowemu, nazywanemu „królem tenorów”. Piosenka „Caruso” mówi o tęsknocie za domem i bardzo do tego programu pasowała.

          Publiczność pamięta z pewnością także pana z koncertów „Trzech Polskich Tenorów”, w których trzeba było wykazać się wszystkimi swoimi umiejętnościami wokalnymi i aktorskimi.

          - Tak, a przy tym nie zniszczyć muzyki, bo wzorowaliśmy się na trzech wielkich tenorach: Carreras, Domingo, Pavarotti. Programy były „z przymrużeniem oka”, ale zaśpiewane uczciwie, bez większych udziwnień. Wszystko opierało się na repertuarze operowym, latyno-amerykańskim i neapolitańskim. Mam miłe wspomnienia z tych występów.

          Już Pan powiedział, że miłe wspomnienia towarzyszą Panu podczas każdego powrotu do Rzeszowa, pomimo, że ostatnio w tych stronach rzadko Pan bywa.

          - Rzadko, bo brakuje mi czasu. Bardzo chcę i staram się bywać w rodzinnych stronach jak najczęściej. Zdarza się, że jak jestem w Krakowie, wsiadam do samochodu, wyjeżdżam na autostradę i przyjeżdżam przynajmniej na chwilę do siostry, ale to jest jednak duża odległość.

          Tym razem występuje Pan w „Requiem” Mozarta w Filharmonii Podkarpackiej, ale myślę, że niedługo będziemy mogli Pana oklaskiwać w innym repertuarze.

          - Zapraszam serdecznie na razie do Krakowa albo do Teatru Wielkiego w Warszawie, ale może w przyszłym sezonie będę gościć także w Rzeszowie. Zbliża się lato i zapraszam także nad morze. Bardzo pani dziękuję za miłą rozmowę.

Zofia Stopińska

 

 

 

Z maestro Wojciechem Michniewskim nie tylko o dyrygowaniu

      Na długo pozostanie w pamięci melomanów koncert, który odbył się 25 marca w Filharmonii Podkarpackiej. Program wypełniła muzyka różnych epok i stylów. Wieczór rozpoczęła Muzyka żałobna na orkiestrę smyczkową Witolda Lutosławskiego. Pierwszą część wypełniły jeszcze dwa dzieła kompozytorów francuskich: Danse sacree et profane na harfę i smyczki Claude Debussy’ego oraz Morceau de Concert op. 154 na harfę i orkiestrę Camille Saint-Saënsa, a część drugą wypełniła VII Symfonia A-dur op. 92 Ludwiga van Beethovena. Partie solowe w dwóch środkowych utworach pięknie wykonała Paulina Maciaszczyk, a Orkiestra Filharmonii Podkarpackiej wystąpiła pod batutą maestro Wojciecha Michniewskiego, jednego z najwybitniejszych polskich dyrygentów naszych czasów. Świetnie zabrzmiały utwory z udziałem harfy, ale ja jestem pod ogromnym wrażeniem wspaniale wykonanych dzieł, które stanowiły ramy koncertu. Niezwykle wymownie zabrzmiała tego wieczoru Muzyka żałobna Lutosławskiego, ale wszystkich zachwyciło wykonanie VII Symfonii Beethovena. Owacja publiczności była tak długa i gorąca, że artyści na bis powtórzyli część II Symfonii.
     Bardzo się cieszę, a jednocześnie czuję się zaszczycona, że Maestro Wojciech Michniewski zgodził się na rozmowę i mogę Państwa zaprosić na spotkanie z tym wyjątkowym Artystą.

      Program koncertu był Pana pomysłem?

       - Część solistyczna nie jest moim pomysłem, solistkę i jej program odziedziczyłem z nadania Filharmonii Podkarpackiej; dwa pozostałe utwory zaproponowałem sam.

      Z moich wyliczeń wynika, że już ponad pół wieku pracuje Pan z batutą w ręku. Dobrze policzyłam?

       - Spokojnie tak można powiedzieć, to prawda.

      Początkowo ta działalność toczyła się w dwóch nurtach. Działał Pan także prężnie jako kompozytor. Pana „Szeptet” na 2 soprany, 2 mezzosoprany, 2 alty i kulturystę w 1975 roku zdobył nagrodę włoskiego Radia i Telewizji „PRIX RAI”.

      - Owszem, komponowałem coś. Głównie jestem przywiązany do naszych dokonań kolektywnych – razem z Elżbietą Sikorą i Krzysztofem Knittlem, w ramach grupy KEW – Krzysztof, Elżbieta, Wojciech.
Interesowała nas wtedy głównie muzyka eksperymentalna, muzyka na taśmę, we współpracy ze Studiem Eksperymentalnym Polskiego Radia. Ale nie tylko. Tworzyliśmy również kompozycje kolektywne, które były muzyką instrumentalną.
Organizowaliśmy też sami koncerty. Pamiętajmy, że był to czas, kiedy wszystko było sterowane odgórnie, a my w tych koncertach zamieszczaliśmy takie utwory, które chcieliśmy usłyszeć, nie patrząc na to, czy to komuś się podoba, czy nie.To miało także swoje znaczenie i chyba w jakimś stopniu pomagało „otworzyć drzwi” innym organizatorom koncertów w zakresie niezależności w tym, co dajemy ludziom usłyszeć i dlaczego.
      Natomiast potem, kiedy zacząłem bardzo aktywnie zajmować się dyrygowaniem, już nie było czasu. Ja nie jestem Krzysztofem Pendereckim, który potrafił podczas jednego lotu samolotem, trwającego parę godzin, zrobić notatki do całej symfonii. Ja potrzebowałem zawsze dużo czasu do tego, żeby się oderwać od dyrygowania. Bardzo poważnie podchodziłem do utworów, którymi dyrygowałem i zawsze ogromnie silnie je sobie uwewnętrzniałem. Tak jest zresztą do dzisiaj. W związku z tym, żeby coś napisać, najpierw musiałbym mieć dużo czasu, żeby się „oczyścić” z tej muzyki, która mi akurat siedzi w głowie, a związana jest z dyrygowaniem. Dopiero później mógłbym zabierać się do pisania. Jeśli nie komponuje się systematycznie, to samo pisanie, „wdrożenie się” do niego, także wymaga pewnego rozruchu, czyli miałbym bardzo długie przestoje jako dyrygent, a na to nie mogłem sobie pozwolić. Dlatego komponowanie w sposób naturalny zeszło na dalszy plan. Zdarzało się, że pisałem jeszcze muzykę do filmu, czy dla potrzeb teatru, ale to jest prostsze, bo dostaje się konkretne zamówienie i wiadomo, czemu ta muzyka ma służyć. Wtedy nie trzeba tak bardzo zmagać się z samym sobą.

      Myślę, że nagrody w konkursach dyrygenckich miały duży wpływ na Pana decyzję o ostatecznym wyborze zawodu. Czy uczestniczył Pan w konkursach jeszcze w czasie studiów dyrygenckich?

       - W czasie studiów nie byłem na żadnym konkursie, ale zaraz po studiach uczestniczyłem w paru. Dostałem wyróżnienie na Ogólnopolskim Konkursie dyrygenckim w Katowicach, co uważałem za ogromną krzywdę. Chyba troszkę tak było, bo powód tego, że nie dostałem żadnej nagrody, był dosyć absurdalny. Natomiast w 1977 roku wygrałem Międzynarodowy Konkurs Dyrygencki im. Guido Cantellego w Mediolańskim Teatro alla Scalla. To wtedy był jeden z najważniejszych konkursów dyrygenckich na świecie. Zdobyłem wtedy I nagrodę i Złoty Medal, a w dodatku nie przyznano II nagrody, co podkreślało dystans pomiędzy pierwszą nagrodą , a pozostałymi. I nie znaczyło to, że nie przyznano II nagrody bo wszyscy inni byli słabi i dlatego łatwo było mi wygrać.
W tym konkursie uczestniczyli naprawdę świetni dyrygenci, którzy potem zrobili duże kariery. W następnym roku dostałem jeszcze brązowy medal na Międzynarodowym Konkursie Dyrygenckim im. Ernesta Ansermeta w Genewie.

      Jestem przekonana, że te konkursy otworzyły Panu drzwi do wielu sal koncertowych.

       - Trochę otworzyły, ale nie zanadto. Powodów było kilka i nie chcę tego tematu rozwijać. Starczy, jeśli powiem, że jestem fatalny w kontaktach biznesowych ze światem. Nie potrafiłem zrozumieć, że sztuka i na przykład dyrygowanie, to jest taki sam towar, jak sprzedawanie sardynek w puszkach.
Potrzebny do tego jest menedżer, trzeba prowadzić marketing, bo to jest rynek. Wtedy nie potrafiłem tego dostrzec, a później, jak już dostrzegłem, to nie potrafiłem utrzymywać powierzchownych kontaktów „biznesowych” z agentami. Musiałbym znaleźć człowieka, z którym bym się zaprzyjaźnił, który byłby czymś więcej niż tylko sprzedającym mnie pośrednikiem handlowym. To było i jest bardzo trudne, nie znalazłem takiego agenta do dzisiaj.
      Uważam, że i tak dzięki konkursom otrzymałem dużo propozycji koncertowych, ale na pewno, gdyby to zdarzyło się w innym czasie, i jeszcze gdybym ja sam lepiej potrafił się tym zająć, można by było te nagrody znacznie lepiej zdyskontować.

       W latach 1973-78 związany był Pan z Filharmonią Narodową, później był Pan dyrektorem artystycznym Teatru Wielkiego w Łodzi, kierownikiem muzycznym sceny współczesnej w Warszawskiej Operze Kameralnej, był Pan etatowym dyrygentem Polskiej Orkiestry Kameralnej, która w tym czasie przekształciła się w znaną dziś Sinfonię Varsovię, a w latach 1987-1991 był Pan dyrektorem naczelnym i artystycznym Filharmonii Poznańskiej.

        - To prawda. W 1991 roku podjąłem decyzję, że nie chcę już być dyrektorem żadnej orkiestry i pozostałem temu wierny, nie przyjmując propozycji kierowniczych stanowisk.

       Pana działalność przez cały czas toczy się w dwóch nurtach, bo prowadzi Pan bardzo dużo koncertów symfonicznych, ale także często dyryguje Pan spektakle operowe i jest szczególnie ceniony za interpretacje oper współczesnych. Często proszony jest Pan o przygotowanie prapremier oper.

        - Też, ale nie tylko. Ja bardzo lubię operę, mało tego, uważam, że wbrew temu, co się sądzi i co się widzi, dyrygent, który chciałby być dobrym dyrygentem operowym, musi być dużo lepszym i elastyczniejszym dyrygentem od dyrygenta, który prowadzi tylko koncerty symfoniczne.
To jest naprawdę dużo bardziej złożone działanie, wymagające bardzo wysokich kwalifikacji dyrygenckich, a niestety, często jest tak, że z operą wiążą się dyrygenci trochę bardziej „belferscy”, schematyczni. Można się spotkać z opinią, że spektakl jest prostszy do zadyrygowania, ale jest to bardzo mylne wyobrażenie.
W każdym razie bardzo lubię dyrygować spektaklami operowymi.

      Przyzna Pan jednak, że bardzo mało jest dyrygentów, którzy chcą przygotowywać i prowadzić prapremiery spektakli operowych, a Pan to robi. Czy przygotowuje Pan nadal współczesne spektakle w Operze Bałtyckiej?

       - Od pewnego czasu już nie, współpraca z Operą Bałtycką jakoś przestała się dobrze układać, a szkoda, bo dobrze się tam pracowało. Zrobiliśmy tam kilka rzeczywiście wartościowych premier. Wymienię tylko światowe prawykonanie „Madame Curie” Elżbiety Sikory, które miało miejsce w Sali UNESCO w Paryżu. Później powtórzyliśmy ten spektakl w Polsce.
Bardzo dobrze pamiętam premierę „Króla Ubu” Krzysztofa Pendereckiego, w świetnej inscenizacji Janusza Wiśniewskiego.
      Jeśli chodzi w ogóle o nową muzykę, to lubię pracę nad nią, bo to jest wyzwanie zarówno dyrygenckie jak i intelektualne. Przede wszystkim jest to zawsze żywa propozycja, która do pewnego stopnia jest propozycją otwartą. Nie odnosimy się tylko do pewnego istniejącego już stylu wykonawczego – na przykład muzyki Beethovena – tylko dostaję coś, gdzie ode mnie zależy, jak ja sam to zinterpretuję. Na ogół są to prawykonania i nie ma żadnych wzorców. Ja wyznaczam pewien, być może, standard tego, jak należy tę muzykę rozumieć. To jest bardzo ciekawe i lubię to robić.

      Czy kontaktuje się Pan z twórcą?

        - Zawsze staram się o to, jeżeli kompozytor żyje. Czasami jest to też współpraca polegająca na tym, że proponuję jakieś „własne” rozwiązania. Wtedy zastanawiamy się z twórcą, czy można by to, co napisł zrobić trochę inaczej. Takie małe korekty się zdarzają i to jest wspaniałe.
      Ja jestem fanatykiem pracy z muzyką nową, z muzyką, która wykracza poza sferę przyzwyczajeń. Fanatykiem w sensie wartości, jaką to niesie dla osobistego rozwoju każdego muzyka, również orkiestr. Orkiestry i muzycy indywidualni – soliści, którzy poradzą sobie z wyzwaniem związanym z przygotowaniem bardzo skomplikowanego, złożonego, z początku niezrozumiałego albo trudno zrozumiałego utworu napisanego współcześnie – takiego, który stawia pewne własne wzorce estetyczne, pewne własne rozwiązania, muzyczne i techniczne – jeżeli przez to się przebrnie, wówczas inaczej człowiek kontaktuje się też z muzyką klasyczną, inaczej do niej podchodzi, jakby bardziej wielowymiarowo.
      Boleję nad tym, że w procesie edukacji młodego muzyka, zwłaszcza w Polsce, muzyka nowa zajmuje naprawdę nieproporcjonalnie mało miejsca.

      Pan o tym dobrze wie, bo bierze Pan w tym procesie udział i rozumiem, że pewne normy są z góry narzucone. Prowadzi Pan klasę dyrygentury w Akademii Muzycznej w Bydgoszczy. Trzeba podkreślić, że grono pedagogiczne tworzą znakomici muzycy, którzy są świetnymi pedagogami.

       - Akademia w Bydgoszczy to jest bardzo miłe miejsce, bardzo miła jest ucząca tam ekipa profesorska. Jest tam sporo wspaniałych mistrzów i artystów, wszystko o ile to możliwe jest nastawione nie na produkcję, tylko na wartości. Jest klimat odchodzących już trochę relacji mistrz-uczeń, klimat dzielenia się z młodszymi wiedzą, doświadczeniem, owymi wartościami wreszcie.

      Nie wyobrażam sobie zajęć z dyrygentury prowadzonych online.

       - Próbowaliśmy to robić przymuszeni sytuacją COVIDową. Sprawdzało się w dużym stopniu, jeżeli student mógł się spotykać z dwoma pianistami, z którymi zwykle pracujemy. Wtedy moja obecność online dawała co najmniej 90% tej skuteczności, jaką osiągałbym, gdybym tam naprawdę był. Wszystko widziałem i słyszałem, studenci widzieli i słyszeli mnie, mogłem tak samo reagować i robić uwagi. Natomiast praca z nagraniem, kiedy bezpośrednie kontakty, w tym kontakt z dwójką pianistów, były zawieszone, stawała się nieporozumieniem. Studenci dyrygentury muszą pracować z jakimś „ciałem instrumentalnym, reagującym na to, co oni robią.

      Chyba się Pan ze mną zgodzi, że mamy wielu młodych utalentowanych dyrygentów, ostatnio wiele miejsca w różnych relacjach poświęca się sukcesom młodych polskich dyrygentek. Czy zgodzi się Pan ze stwierdzeniem, że następuje feminizacja w zawodzie dyrygenta? Dużo kobiet studiuje w Pana klasie?

       - Było parę dziewczyn. Jedna z nich sama zrezygnowała z kontynuowania tych studiów. Jedną życie zmusiło do tego, żeby zaczęła pracować jako pianistka, bo równolegle kończyła też fortepian, a jedna - uważam bardzo uzdolniona - uczy i pracuje jako dyrygent z różnymi zespołami i chórami. Mam też jedną nową studentkę na pierwszym roku.
      Natomiast niewątpliwie jest coś „na rzeczy” z taką figurą kobiety dyrygenta. Jestem absolutnie jak najdalszy od dyskryminacji płciowej, ale według mnie jakiś problem tu jest. O wiele mniej kobiet zajmuje się dyrygenturą, a naprawdę dobre dyrygentki trafiają się rzadziej niż dobrzy dyrygenci.

      Ja jednak zauważam duży postęp, ponieważ pamiętam jak przed laty maestro Jerzy Maksymiuk mówił, że nie uznaje kobiet dyrygentek, chyba, że jest to Agnieszka Duczmal. (śmiech).
W tej chwili kilka polskich dyrygentek zrobiło karierę. Powiem tylko, że Ewa Strusińska, Marzena Diakun, Marta Gardolińska szefują sławnym placówkom muzycznym w Görlitz, Madrycie, Paryżu . Coraz częściej dyryguje za granicą Anna Duczmal- Mróz (córka Agnieszki Duczmal).

       - Bardzo im kibicuję, co nie znaczy, że zmienia to moją optykę. Dyrygent to jednak ktoś taki, kto musi być figurą bardzo silną. Myślę, że kobiety, które są w sposób naturalny silne, są rzadkie, a kiedy już są takie, to są silne wewnętrznie, niekoniecznie umieją tę siłę łatwo manifestować, uzewnętrzniać.
Natomiast nasze doświadczenie kulturowe sprawia, że taka mocna figura bardzo związana jest z figurą męską. Mówię żartobliwie, że jak się rysuje kobietę wygrażającą wałkiem, to jest to zawsze dowcip o teściowej, o żonie-satrapie albo o czymś jeszcze mniej mądrym.
Kobieta komuś wygrażająca, jest w naszym standardzie kulturowym elementem zabawnym, śmiesznym.
      Natomiast dyrygent, chociaż nie musi być groźny i od razu kogoś bić, ale w pewnym sensie jest kulturowo w geście, w sposobie bycia, zachowania się figurą władczą. Jest mało kobiet, które mają to z natury. Słysząc słowo: „kobieta”, myślimy o kimś uśmiechniętym, miłym i łagodnym, raczej skłonnym do wycofania się, żeby było miło, a nie o kimś, kto jest postacią twardą, despotyczną, walczącą o swoją rację w sposób bardzo zdecydowany. W naszym stereotypie kulturowym to się nie mieści i z tego względu myślę, że kobiety jako dyrygentki mają przede wszystkim znacznie trudniej.

      Zawsze mówię dziewczynom, które chcą być dyrygentkami i z nimi pracuję: nie możecie powtórzyć schematu mocnego gestu dyrygenta, bo on może być śmieszny i nieskuteczny w wykonaniu kobiety. Trzeba znaleźć swój sposób na wyrażenie gestem siły. Taki, który będzie autentyczny. Myślę, że to jest podstawowe zadanie dla kobiety, która zamierza być dyrygentem. Musi znaleźć swój słownik gestów, który jest słownikiem gestów silnych, gestów zdecydowanych, gestów nakazujących w taki sposób, żeby one były naturalne i przekonujące. Od każdej kobiety wymaga to oddzielnej pracy nad znalezieniem samej siebie. Tu nie ma standardów, nie ma stereotypu, podczas gdy u mężczyzny jest. Mężczyzna grożący pięścią jest prawdziwy – kobieta grożąca pięścią wygląda karykaturalnie. Kobieta musi to zrobić inaczej i takie sposoby trzeba dla siebie znaleźć. Pamiętam bardzo dobrze konkurs w Katowicach, w którym uczestniczyła dyrygentka z Chin. Była malutką, drobną dziewczyną, która w ogóle nie podnosiła głosu, robiła małe ruchy, ale one były niezwykle nasycone wewnętrzną koncentracją; czasem mówiła krótkimi, trochę syczącymi zdaniami. Nie było to nieuprzejme, ale widać było ogromne zdecydowanie i stanowczość. To był jej sposób, bardzo skuteczny.

      Mówiąc krótko, dostrzegam pewien problem z kobietami-dyrygentkami i bardzo dobrze, że jest grupa dziewczyn, którym udało się znaleźć taki sposób, że są skuteczne i osiągają sukcesy.

      Mamy ograniczony czas na rozmowę i pewnie innym razem jeszcze porozmawiamy na ten temat, ale muszę jeszcze powiedzieć, że niepokoi mnie to, że większość młodych, utalentowanych polskich dyrygentów i dyrygentek pracuje za granicą.

      - Ja już mówiłem, że kiedyś nie potrafiłem dostrzec tego, że sztuka jest handlem, towarem do sprzedawania. Ona dzisiaj jest trzy, a może nawet cztery razy bardziej towarem do sprzedawania, niż w czasach, w których ja sobie nie mogłem z tym poradzić, ale to ma też dobre strony, bo w tej chwili wystarczy, że zdolna dyrygentka znajdzie dobrego menedżera – handlowca, który będzie wiedział, jak ją polecić, sprzedać i ona odniesie sukces.  Dzisiaj to jeszcze bardziej zależy od marketingu i aktywności kogoś, kto się opiekuje artystą, niż zależało to kiedyś. Jest też na to dużo więcej szans, bo na świecie jest więcej orkiestr i teatrów operowych. Chociaż też o wiele większa ilość chcących zaistnieć na rynku dyrygentów, nawet jeśli tylko dobrych, lub nawet przeciętnych. Jednak sprzedać można wszystko. A w Polsce ilość zespołów orkiestrowych jest sztywna, ilość możliwości pracy w związku z tym limitowana.

     Myślę, że po wielu latach nieobecności wyjedzie Pan z Rzeszowa z dobrymi wrażeniami i niedługo zechce Pan wrócić, aby przygotować z naszymi filharmonikami koncert.

      - Zdecydowanie, ja miałem zawsze dobre wspomnienia z Rzeszowa, a teraz wyjadę ze świetnymi wrażeniami. Pracuję tutaj z orkiestrą, która jest otwarta na współpracę nad tym, żeby było dobrze. Nie traktuje tego jako przymus, jako coś, co się jej narzuca. Nie, wszyscy muzycy chętnie pracują, mają ochotę docierać do tego, co w utworze ważne, co nie jest tą najbardziej oczywistą warstwą. To jest fantastyczne i mam nadzieję, że otrzymam zaproszenie i będę mógł przygotować kolejny koncert z Orkiestrą Filharmonii Podkarpackiej już za kilkanaście miesięcy.

      Bardzo dziękuję za poświęcony mi czas i rozmowę. Mam nadzieję, że niedługo będziemy mogli spotkać się ponownie.

       - Ja również bardzo dziękuję. Do zobaczenia.

Zofia Stopińska

 

 

 

Organy - to była miłość od pierwszego słyszenia

        Miło mi zaprosić Państwa na spotkanie z ad. drem hab. Arkadiuszem Bialicem – organistą, pedagogiem, animatorem życia muzycznego oraz pierwszym polskim laureatem Grand Prix de Chartres – jednego z najbardziej prestiżowych konkursów organowych na świecie.
Rozmowa została zarejestrowana 20 marca 2022 roku przed koncertem w ramach I Przeworskiego Festiwali Muzyki Kameralnej i Organowej.

        Po raz pierwszy zasiadł pan przy organach kościoła pw. Ducha Świętego w Przeworsku?
         - Tak, po raz pierwszy, ale już słyszałem o tym instrumencie od mojego studenta krakowskiej Akademii Muzycznej, który pochodzi z tych okolic i wiedziałem, że tutaj jest zabytkowy kościół o wyjątkowo pięknej akustyce. Byłem pełen wielkich nadziei, że brzmienie instrumentu jest adekwatne do miejsca. Przekonałem się, że ten instrument posiada potencjał, ale wymaga poważniejszego remontu i być może dzięki temu festiwalowi uda się ten remont niedługo przeprowadzić.

        Wystąpi Pan jako solista i kameralista ze świetnym trębaczem Bartoszem Gaudynem, a program koncertu jest bardzo różnorodny, bo oprócz dzieł twórców epoki baroku – m.in. Dietricha Buxtehudego, Johanna Sebastiana Bacha i Carla Böhma, są także fragmenty utworów Césara Francka i Antonina Dvořaka.

         - Można powiedzieć, że ten rok jest rokiem Césara Francka z uwagi na 200. rocznicę urodzin kompozytora i dlatego nie mogło zabraknąć jego utworów w programie, ale chcemy zaprezentować publiczności repertuar przekrojowy, poczynając od kompozytorów XVIII wieku przez dzieła Francka, aż po muzykę Dvořaka.

         Z pewnością wcześniej znał Pan dyspozycję organów znajdujących się w tej świątyni, ale dzisiaj szybko trzeba było wszystko zarejestrować i sprawdzić, jak utwory brzmią. Wiem, że ten etap przygotowań do koncertu jest bardzo ważny.

          - Zdecydowanie tak, bo to, co widać, patrząc na dyspozycję, jest tylko jakimś wyobrażeniem, które sobie można wytworzyć, ale przecież każdy instrument jest inny. Zawsze spotykamy się z jakimś zaskoczeniem. Zasiada się do instrumentu, jest głos o nazwie cymbel, a po włączeniu okazuje się, że to klarnet, czyli zupełnie inna rodzina głosów i piszczałek. Dużym zaskoczeniem było to, że głos o nazwie kornet jest tutaj bardzo ciekawy, ładnie brzmiący i zastąpię nim mixturę, która nie brzmi zbyt dobrze.
         Wiadomo, że organy starają się naśladować instrumenty orkiestrowe, w tym instrumenty takie jak trąbka, ale instrument o nazwie trąbka posiada cała paletę możliwości brzmieniowych, dynamicznych i wspólne granie z dobrym trębaczem, a takim jest Bartosz Gaudyn, jest bardzo inspirujące.

         Nie mamy za dużo czasu, ale chcę Pana zapytać o poszczególne nurty Pana działalności. Już ponad dwie dekady często występuje Pan jako koncertujący organista na wielu renomowanych festiwalach w Hiszpanii, Francji, Niemczech, Rosji, Słowacji, Szwajcarii, Ukrainie i Włoszech oraz na większości znaczących festiwali w Polsce. Ostatnio, pomimo czasu pandemii, koncerty także się odbywały.

         - Owszem, koncerty przez cały czas się odbywały, ale ten rok jest dla mnie wspomnieniem udziału w Międzynarodowym Konkursie Organowym w Chartres, gdzie otrzymałem nagrodę Grand Prix dokładnie 20 lat temu. To jest okazja do dokonania pewnych podsumowań.
Na pewno w czasie pandemii było mniej koncertów, ale dzięki temu bardziej się docenia kontakt z publicznością. Odnoszę wrażenie, że z ilości w jakość i intensywność przeżyć to się zamieniło.

         Wspomniał Pan o najważniejszym konkursie w Chartres, ale myślę, że wcześniejsze osiągnięcia, w tym m.in. III nagroda na Schweizer Orgelwettbewerb w 1998 roku oraz II nagroda w Międzynarodowym Konkursie Organowym im. Jana Pieterszoona Sweelincka w Gdańsku w 2000 roku, także przyniosły Panu wiele propozycji koncertowych.

         - To prawda. Teraz pracując ze studentami, staram się nakreślić jakiś plan konkursowy i od kilku lat mam satysfakcję, że moi studenci wygrywają konkursy, na razie w Polsce, ale od kilku dni wiem, że mój pierwszy absolwent uczelni warszawskiej zakwalifikował się do finału dużego konkursu w Atlancie w Stanach Zjednoczonych i jest w grupie 6 najlepszych z 72 organistów z całego świata. Mocno trzymam za Krzysia Augustyna kciuki i czekamy na wyniki finału.

         Wracając do Pana konkursów, które wymieniliśmy. Czy one odbyły się jeszcze w czasie studiów u prof. Józefa Serafina?

         - Wszystkie odbyły się w trakcie studiów, z tym, że studia w Akademii Muzycznej w Krakowie u prof. Józefa Serafina zakończyłem w 2000 roku, czyli konkurs w Gdańsku był ostatni we współpracy z prof. Józefem Serafinem. Natomiast przygotowując się do konkursu w Chartres, przez cały czas korzystałem ze zdobytej wcześniej wiedzy u prof. Serafina, ale już wtedy byłem na studiach solistycznych w Hochschule fűr musik und Darstellende Kunst we Frankfurcie nad Menem u prof. Daniela Rotha.

          Będąc młodym organistą, miał Pan szczęście pracować pod kierunkiem wielkich osobowości, które w świecie muzyki organowej odgrywają wiodącą rolę.

          - To prawda, że miałem wielkie szczęście do ludzi. Bardzo się cieszę, że trafiłem do Freiburga i do Frankfurtu, do tych dwóch miejsc, gdzie miałem możliwość spotkać wybitne osoby.
Mówiłem już o Krakowie i studiach u prof. Józefa Serafina, którego wszyscy znamy. We Freiburgu pracowałem pod kierunkiem prof. Zsigmonda Száthmary, wielkiego autorytetu w dziedzinie wykonawstwa muzyki współczesnej, i u Daniela Rotha, którego nie trzeba chyba przedstawiać, to organista bazyliki Saint-Sulpice w Paryżu, spadkobierca tradycji Marcela Dupré i Charlesa Marii Widora. Najlepsi mistrzowie i wiele inspirujących doświadczeń. Każdemu studentowi polecam wyjazd zagraniczny, chociażby na kilka miesięcy, żeby zobaczyć, jak wygląda świat poza naszym krajem. Jak się buduje karierę, to wszystko jest bardzo istotne.

           Wiele czasu i uwagi poświęca Pan działalności pedagogicznej.

            - Owszem, bo kontakt ze studentami dwóch uczelni – Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina w Warszawie i Akademii Muzycznej im. Krzysztofa Pendereckiego w Krakowie jest bardzo inspirujący i bardzo sobie go cenię.
            Pogodzenie pracy w dwóch uczelniach jest nie tyle trudne logistycznie, ale kontakt, który określamy jako relacja mistrz – uczeń i budowanie indywidualnych relacji ze studentami jest tu najistotniejsze. Uważam, że rzeczą wtórną jest to, na której uczelni ten student jest.
Konieczność przejazdu z Krakowa do Warszawy, która wydaje się może trudna, jest teraz bardzo komfortowa i wygodna.

            Grał Pan na wielu różnych instrumentach w Polsce oraz za granicą i w pewnym momencie zainteresował się Pan także budownictwem organowym.

            - Muzycy często interesują się także tym, jak powstaje dźwięk i jak go kształtować. W grupie pianistów Krystian Zimerman był wybitnym badaczem i znawcą.
Pojawił się też nurt wykonawstwa historycznego, który też bezpośrednio wiąże się z instrumentami. Dla mnie ta przygoda zaczęła się od współpracy z kolegami organmistrzami przy remoncie kilku instrumentów w Krakowie i później to zainteresowanie dojrzewało we mnie. Cały czas jest to jeden z istotnych elementów mojej działalności, ale nie najważniejszy.
Najważniejszymi zawsze będą działalność pedagogiczna i koncertowa, ale trzeba także robić, ile się da, żeby stan polskiego instrumentarium był coraz lepszy, żeby świadomość studentów była jak najwyższa, odnośnie tego, co stanowi wartość historyczną, artystyczną i jak należy się z tymi instrumentami się obchodzić, jak o nie dbać.

            Wiele Pan działa na polu upowszechniania muzyki organowej. Trzeba podkreślić, że był Pan dyrektorem artystycznym najstarszego krakowskiego festiwalu muzycznego Dni Muzyki Organowej w Krakowie.

             - To był kilkuletni, ale bardzo istotny epizod w moim życiu, kiedy byłem dyrektorem tego festiwalu. Mam nadzieję, że ten festiwal nadal będzie się rozwijał i mam nadzieję, że z moim udziałem, ponieważ w tym momencie jest on organizowany we współpracy z Filharmonią Krakowską i zobaczymy, jak będzie wyglądała przyszłość tego festiwalu po zmianie dyrekcji Filharmonii Krakowskiej.
Miałem przyjemność zaprosić wielu wspaniałych organistów i dyrygentów, stąd te ostatnie lata były bardzo atrakcyjne dla publiczności, a przede wszystkim udało się uratować ten festiwal, ponieważ on był na prostej drodze do tego, żeby nie był już organizowany.

            Jest Pan prezesem Fundacji Ars Organi im. Bronisława Rutkowskiego. Myślę, że ta fundacja pomaga w organizacji wielu projektów.

             - Oczywiście. Ona także może skupiać ludzi, którym na sercu leży dobro muzyki organowej, żeby chociażby przypomnieć o istnieniu takich instrumentów, jak organy Śliwińskiego w Kolegiacie w Bieczu, które były przez wiele lat zapomniane.
            Poprzez organizację tam koncertu, udało się doprowadzić do niewielkiego remontu, ale także do przywrócenia świadomości tamtejszej społeczności, że mają taki ważny wspaniały instrument u siebie.
Także szereg innych instrumentów w różnych miejscach dzięki tej działalności uzyskało szansę na to, żeby lepiej funkcjonować i żeby się doczekały zasadniczego remontu.

            Nigdy Pana nie pytałam, kiedy zafascynowały Pana organy?

            - To była miłość od pierwszego słyszenia. Pierwszy raz zafascynowałem się organami podczas wakacji, kiedy instrument w Jastrzębiej Górze był strojony. Byłem wtedy dzieckiem, ale fascynujące dla mnie było to, że ktoś stuka młotkiem i zmienia się brzmienie oraz barwa dźwięku. Wtedy postanowiłem, że będę grał na organach, nie znając, jak to wszystko funkcjonuje. Mój dziadek był skrzypkiem, tato jest gitarzystą i kompozytorem, stąd z organami nie miałem bliższego kontaktu, ale jako dziecko postanowiłem, że będę grał na organach i tak się też stało.
             Pierwszy raz usiadłem do instrumentu, jak zdałem egzamin wstępny do klasy organów do liceum muzycznego. To było po ukończeniu szkoły muzycznej I stopnia w klasie fortepianu. Kontynuowałem także równolegle naukę gry na fortepianie.

            Powróćmy jeszcze na zakończenie do sztuki rejestracji utworów przed koncertem. Do czego można tę pracę porównać?

             - Sztuka nadania brzmienia utworom jest podobna do sztuki orkiestracji. Są kompozytorzy, którzy pozostawili nawet po sobie traktaty, jak należy instrumentować. Takie wskazówki można znaleźć w szkołach instrumentacji Rimskiego-Korsakowa czy Ravela. To wszystko jest niezwykle cenne.
            W przypadku organistów również ma to ogromne znaczenie, ale zawsze trzeba wejść w bliską interakcję z instrumentem. Nie da się tego zaprogramować wcześniej. Zwykle ten proces rejestracji jest bardzo inspirujący, ale czasem jest to sztuka kompromisu, żeby pewnych głosów, które niekoniecznie dobrze brzmią, po prostu nie wykorzystywać podczas koncertu, ale nie zawsze jest łatwo zastąpić je innymi głosami.

            Potrzebna jest także ogromna wyobraźnia, bo trzeba myśleć o tym, co usłyszy publiczność.

            - To jest jeszcze inna kwestia związana z akustyką wnętrza i z odsłuchem. Słuchacz powinien mieć lepszy obraz dźwiękowy od organisty.

            Bardzo Panu dziękuję za poświęcony mi czas. Myślę, że to miejsce Pana zainspirowało i zechce Pan wrócić do Przeworska jako wykonawca koncertów w kolejnych edycjach Przeworskiego Festiwalu Muzyki Kameralnej i Organowej.

            - Z przyjemnością powrócę do Przeworska. Chcę jeszcze powiedzieć, że zawsze chętnie wracam na Podkarpacie, ponieważ rodzina mojego taty wywodzi się z Hyżnego koło Rzeszowa i ten zakątek Polski jest dla mnie bardzo ważny i bliski sercu.

Zofia Stopińska

Organizatorzy i wykonawcy koncertu:ks. prał. Tadeusz Gramatyka, Wioletta Fluda-Tkaczyk - dyrektor Festiwalu, Arkadiusz Bialic - organy, Bartosz Gaudyn - trąbki. fot. Wiktor Janusz

Przeworsk organizatortorzy i wykonawcy

 

 

 

 

Spotkanie z Jakubem Kuszlikiem

         Najlepszy polski uczestnik XVIII Międzynarodowego Konkursu Chopinowskiego, laureat IV nagrody, a także nagrody Polskiego Radia za najlepsze wykonanie mazurków - Jakub Kuszlik, wystąpił 3 marca w Sali Koncertowej Zespołu Państwowych Szkół Muzycznych w Jarosławiu, w drugim wieczorze Festiwalu Muzyki Fortepianowej im. Marii Turzańskiej.
Z towarzyszeniem Orkiestry Symfonicznej Filharmonii Podkarpackiej im. Artura Malawskiego w Rzeszowie pod batutą Pawła Kos-Nowickiego, wykonał I Koncert fortepianowy e-moll op.11 Fryderyka Chopina.
         Wykonanie zachwyciło jarosławską publiczność, stąd owacja na stojąco trwała bardzo długo, a Artysta podziękował dwoma mazurkami z op. 30, a po długich brawach zabrzmiał jeszcze Walc a-moll op. 34 nr 2 Fryderyka Chopina, zaś na pożegnanie wysłuchaliśmy Rapsodii op.119 nr 4 Johannesa Brahmsa.
Bardzo się ucieszyłam, że po zakończeniu koncertu Jakub Kuszlik zgodził się na rozmowę i mogę zaprosić Państwa do lektury.

 1        Nie miał Pan za dużo czasu na próbę w Jarosławiu, ale sądzę, że jest Pan zadowolony ze współpracy z Orkiestrą Filharmonii Podkarpackiej i dyrygentem Pawłem Kos-Nowickim.

         - To prawda, że na próbę z orkiestrą było niewiele czasu, ale wykorzystaliśmy go bardzo dobrze i pracowaliśmy w wielkim skupieniu. Jak pani z pewnością zauważyła podczas koncertu, współpraca z orkiestrą i dyrygentem była bardzo dobra. Zostaliśmy także bardzo dobrze przyjęci przez publiczność i dlatego mogę potwierdzić, że jestem zadowolony.

        Może jeszcze należy podkreślić, że Maria Turzańska, patronka tego festiwalu, była uczennicą Teodora Leszetyckiego, słynnego pianisty i pedagoga mieszkającego w Wiedniu, który urodził się w Łańcucie, gdzie jego ojciec uczył muzyki u hrabiego Alfreda Potockiego. Maria Turzańska była świetną pianistką, ale po wyjściu za mąż zamieszkała w Jarosławiu i wkrótce – dokładnie w 1903 roku założyła jarosławską Szkołę Muzyczną im. Fryderyka Chopina, którą prowadziła do wybuchu II wojny światowej.

         - Takie lokalne historie są bardzo piękne i ciekawe. W Bochni szkołę muzyczną założył Jerzy Żurawlew, który w 1927 roku zainicjował także Międzynarodowy Konkurs Pianistyczny im Fryderyka Chopina w Warszawie. Okazuje się, że w takich niewielkich ośrodkach pojawiały się często wspaniali artyści, którzy inicjowali kontynuowane do dzisiaj tradycje muzyczne.

        Jarosław jest zdecydowanie jednym z najpiękniejszych i najbardziej klimatycznych miast południowo-wschodniej Polski. Był czas na spacer po śródmieściu?

         - Na to także nie było zbyt dużo czasu, ale zobaczyłem Rynek i otaczające go piękne zabytkowe kamienice oraz pokaźnych rozmiarów Ratusz, synagogę i cerkiew greckokatolicką. Mogłem wejść do środka cerkwi i zachwyciłem się jej pięknym wnętrzem. Wyjątkowym miejscem jest także otoczone murami opactwo ss. Benedyktynek.

         Pewnie jeszcze ciągle są Panu bliskie przeżycia z XVIII Konkursu Chopinowskiego. Czy przystępując do tego konkursu spodziewał się Pan, że znajdzie się Pan w gronie laureatów?
         - Niczego się nie spodziewałem. Szedłem na konkurs absolutnie bez żadnych oczekiwań. Chciałem po prostu jak najlepiej zagrać. Chciałem sprawdzić swoje możliwości. Tak naprawdę marzyłem, żeby wejść do półfinału. Jak się dowiedziałem, że jestem w finale, to kompletnie zaniemówiłem na godzinę, a już IV nagroda? Mogę powtórzyć to, co mówiłem zaraz po konkursie, że nadal w to nie wierzę. Cały czas jeszcze do mnie to nie dociera.

         Otrzymał Pan także nagrodę za najlepsze wykonanie mazurków. Wielu osobom, nawet melomanom, wydaje się, że mazurki Fryderyka Chopina są łatwe, a przecież to nieprawda.
          - Według mnie to jest podchwytliwa muzyka, które wydaje się bardzo prosta, ale trzeba znaleźć odpowiedni klucz i dobrze zrozumieć styl tej muzyki, aby znaleźć sposób na to, żeby powtarzalność fraz i motywów muzycznych urozmaicić ze smakiem, a jednocześnie, żeby były one ciekawe i niepretensjonalne.

         Zarówno podczas konkursu, jak i dzisiejszego koncertu udowodnił Pan, że grając utwory Fryderyka Chopina, jest Pan indywidualistą.
         - Myślę, że warto słuchać innych nagrań tylko po to, żeby się inspirować, ale w żadnym wypadku nie naśladować innych wykonawców.

         Chyba się Pan przekonał, że Konkurs Chopinowski w Warszawie jest jednym z najtrudniejszych konkursów pianistycznych na świecie i trzeba się do niego długo przygotowywać.
          - To prawda. Z odpowiednim wyprzedzeniem zacząłem przygotowania do tego konkursu, ale jak się dowiedziałem o przesunięciu terminu, to stwierdziłem, że chcę pograć trochę innej muzyki, aby nie stracić „świeżości”, jeszcze się czymś innym zainspirować i czegoś nowego się jeszcze nauczyć. Natomiast powróciłem do konkursu kilka miesięcy przed jego rozpoczęciem.
         Chcę podkreślić, że wiele utworów znałem, bo grałem je wcześniej. Na przykład, wykonywany dzisiaj na bis Walc a-moll op. 34, grałem jako dziesięciolatek, ale sporej części utworów musiałem się nauczyć, chociaż wielokrotnie słyszałem je podczas różnych koncertów oraz grali je koledzy.

          Pochodzi Pan z Bochni, w której uroczyście świętowano Pana sukces w Konkursie Chopinowskim.
          - Tak, niedawno odbył się koncert, podczas którego zostałem Ambasadorem Miasta Bochni. Wydaje mi się, że zainteresowanie muzyką klasyczną w moim rodzinnym mieście bardzo wzrosło i bardzo mnie to cieszy, bo może ja także przyczyniłem się troszkę do promocji tej pięknej muzyki.

          Wiem, że dwa dni przed koncertem w Jarosławiu, miał Pan zaplanowany występ w Kijowie. Ten koncert nie mógł się odbyć, bo tam trwa wojna.
          - Ta wiadomość była dla mnie szczególnie bolesna, znam wielu Ukraińców, którzy studiowali w Bydgoszczy, z wieloma spotykałem się w czasie trwania konkursów, kursów. Miałem szczęście, że wojna nie zastała mnie w Kijowie, bo nie wiem, czy mógłbym dotrzeć na koncert do Jarosławia.

          Ciekawa jestem, kiedy rozpoczął Pan naukę gry na fortepianie i czy sam wybrał Pan ten instrument?
           - W zasadzie to nie ja wybrałem, tylko moi rodzice, którzy po prostu posłali mnie do szkoły muzycznej. Zacząłem się uczyć i tak zostało.

          Miał Pan także dożo szczęścia, co spotkał Pan dobrą nauczycielkę, która dostrzegła, że jest Pan zdolny, zainteresowała Pana instrumentem i robił pan duże postępy w grze na fortepianie, a po ukończeniu szkoły muzycznej i stopnia, mógł Pan kontynuować naukę w krakowskiej szkole muzycznej w klasie pani Olgi Łazarskiej.
          - Ma pani rację, że ten początkowy etap jest bardzo ważny i bardzo się cieszę, że te dobre podstawy otrzymałem w Państwowej Szkole Muzycznej I st. w Bochni w klasie fortepianu Agaty Zając, a później uczyłem się w Państwowej Szkole Muzycznej II st. im. Władysława Żeleńskiego pod kierunkiem Olgi Łazarskiej oraz w Akademii Muzycznej im. Feliksa Nowowiejskiego w Bydgoszczy w klasie Katarzyny Popowej-Zydroń.
Będąc uczniem, dość szybko zacząłem grać coraz trudniejsze i bardziej skomplikowane, rozbudowane utwory. Sprawiało mi to coraz więcej radości, którym z jednej strony trzeba było, ale z drugiej strony miałem ochotę poświęcać coraz więcej czasu na ćwiczenie.

          Czy codziennie Pan ćwiczy?
           - Staram się, ale czasem zdarza się, że podróże nie pozwalają na to, ale systematyczność jest bardzo ważna. Trzeba rozwijać się i dbać o palce, chociaż czasami krótka przerwa jest bardzo pomocna dla rąk – szczególnie, kiedy pojawiają się jakieś kontuzje, natomiast najważniejsza jest systematyczność.

           Ostatnio najczęściej jest Pan proszony o wykonywanie utworów Fryderyka Chopina, ale ma Pan w repertuarze dzieła innych kompozytorów.
            - Mam nadzieję, że coraz częściej będę miał okazję prezentować się też w innym repertuarze, który jest równie piękny jak muzyka Chopina.

           Czy wykonywał Pan również muzykę kameralną?
           - Powiem szczerze, że nie przepadam za wykonywaniem muzyki kameralnej, chociaż zdarzało się, ale kameralistyka nigdy nie była moim „konikiem”. W graniu solowym zawsze ceniłem to, że jest to bardzo indywidualny i dość intymny sposób wyrażania myśli artystycznej. W kameralistyce denerwowało mnie to, że nie mam pełnej swobody nad kreowaniem narracji utworu. Na pewno nie jestem urodzonym kameralistą.
Jest bardzo dużo pięknych utworów kameralnych i na pewno czasem także będę grał dzieła kameralne, ale najpełniej odnajduję się jako solista.

02           Powinniśmy koniecznie jeszcze zachęcić Państwa do sięgnięcia po nowiuteńka płytę, która ukazała się ostatnio nakładem Polskiego Radia. Pragnę także zwrócić uwagę czytelników, że jest to nagranie dokonane podczas koncertu.
            - Jest to nagranie zarejestrowane podczas recitalu, który odbył się 10 listopada 2021 roku w Studiu Koncertowym im. Witolda Lutosławskiego w Warszawie, z okazji czwartej rocznicy powstanie Polskiego Radia Chopin. Na płycie znajdują się późne dzieła Johannesa Brahmsa – 7 Fantazja op. 116 i 4 Klavierstücke op. 119 oraz Mazurki op. 30 i Sonata h-moll op. 58 Fryderyka Chopina.

            To debiutancka Pana płyta. Będą następne?
            - Zobaczymy. Mam nadzieję…

            Wiem, że w marcu gra Pan recitale w Polsce, a później daleki wyjazd.
            - Tak, jadę do Vancouver w zachodniej Kanadzie i także występuję tam z recitalem. Później mam zaplanowane koncerty w Sofii, Brukseli oraz w Szwajcarii. To są najbliższe koncerty poza Polską.

            Koncertował Pan już kilkakrotnie odległych krajach, bo między innymi w USA, Japonii, Wietnamie, Niemczech, Włoszech, Grecji, Norwegii i Islandii. Trzeba tu wspomnieć, że w listopadzie 2018 pianista wystąpił Pan z ogromnym sukcesem w Lincoln Center w Nowym Jorku. Często stawał Pan w szranki konkursowe i pewnie trudno byłoby wymienić wszystkie konkursy, w których Pan z powodzeniem uczestniczył.
            - Faktycznie, nie potrafię w tej chwili wymienić wszystkich konkursów, ale pamiętam, że otrzymałem
II nagrodę w X Międzynarodowym Konkursie Pianistycznym im. Ignacego Jana Paderewskiego w Bydgoszczy w 2016 roku, rok później byłem półfinalistą Konkursu Beethovena w Bonn, w 2019 roku zdobyłem II nagrodę w Hilton Head International Piano Competition w Nowym Jorku, a w czerwcu 2019 III nagrodę w Top of the World International Piano Competition w Tromsø w Norwegii. Później przygotowywałem się do udziału w Konkursie Chopinowskim.
            Większość muzyków, którzy chcą zaprezentować swoje umiejętności dla szerokiego grona publiczności, jednak są skazani na udział w konkursach, które są może dość nieprzyjemną formą występowania, ale tak już ten świat wygląda.
            Trzeba jednak podkreślić, że w najważniejszych konkursach pianistycznych, a takim jest warszawski Konkurs Chopinowski, już znalezienie się w trzecim etapie jest w stanie zagwarantować dużą ilość koncertów. Ponadto obecność publiczności sprawia, że podczas konkursu panuje festiwalowa atmosfera. Ja przynajmniej tak traktowałem udział w konkursie Chopinowskim, a ponadto jest to wielkie święto muzyki, podczas którego można posłuchać genialnych wykonań muzyki Fryderyka Chopina.

            Miejmy nadzieję, że wkrótce będzie okazja do kolejnych spotkań. Jeszcze raz dziękuję za wspaniały wieczór.
            - Ja także dziękuję za miłą rozmowę.

Zofia Stopińska

 

        Jakub Kuszlik i Orkiestra Filharmonii Podkarpackiej pod batutą Pawła Kos-Nowickiego żegnają się z jarosławską publicznością.

Kuszlik 1

 

 

 

 

Subskrybuj to źródło RSS